caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 157 829
  • Obserwuję794
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań686 233

Snow Jennifer - Hawajski zawrót głowy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :960.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Snow Jennifer - Hawajski zawrót głowy.pdf

caysii Dokumenty Książki Reszta
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 122 stron)

Jennifer Snow Hawajski zawrót głowy Tłu​ma​cze​nie: Zo​fia Pi​wo​war​ska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Hay​ley Han​na mia​ła dwa wyj​ścia – ob​je​chać mia​sto i wy​ku​pić cały na​kład mie​sięcz​ni​ka „Los An​ge​les Wo​man” albo uda​wać, że nie czy​ta​ła ar​ty​ku​łu przed​sta​wia​ją​ce​go ją w jak naj​gor​szym świe​tle. Cho​ciaż kto wie, a nuż ten wie​lo​stro​ni​co​wy ma​te​riał, opi​su​ją​cy ją jako spe​cja​list​kę od roz​wo​dów, któ​ra bez​li​to​śnie nisz​czy męż​czyzn w sali są​do​wej, bo ich nie​na​wi​dzi, ja​kimś cu​- dem przej​dzie bez echa? Aku​rat! Po​ło​ży​ła wszyst​kie sześć eg​zem​pla​rzy cza​so​pi​sma na la​dzie kio​sku przed wej​ściem do biu​row​ca, w któ​rym pra​co​wa​ła, zsu​- nę​ła na czu​bek gło​wy zdo​bio​ne bry​lan​ci​ka​mi oku​la​ry prze​ciw​- sło​necz​ne od Tif​fa​ny’ego i za​czę​ła szu​kać port​mo​net​ki w to​reb​- ce z ko​lek​cji Mi​cha​ela Kor​sa. – Trzy​dzie​ści dwa do​la​ry – po​wie​dział sprze​daw​ca. Trzy​dzie​ści dwa do​la​ry. W gło​wie się nie mie​ści! Za sześć eg​- zem​pla​rzy pi​śmi​dła, któ​re i tak wy​lą​du​je w ko​szu na śmie​ci pod jej biur​kiem. – Mi​łe​go dnia! – do​rzu​cił. Na​bi​ja się z niej czy co?! Za​dzwo​nił jej te​le​fon ko​mór​ko​wy. Wsa​dzi​ła cza​so​pi​sma pod pa​chę i z prze​stra​chem zer​k​nę​ła na wy​świe​tlacz. „Ide​al​na pan​- na mło​da”. Uff, to tyl​ko Ter​ri-Lynn. Je​że​li przy​ja​ciół​ka prze​czy​- ta​ła ar​ty​kuł, po​wie jej całą praw​dę bez ogró​dek. Ode​bra​ła po trze​cim dzwon​ku. – Jest źle, co? – za​py​ta​ła. – Bez​li​to​sna baba, któ​ra nie​na​wi​dzi męż​czyzn? Re​kin w ko​- stiu​mie od Ar​ma​nie​go?! – wrza​snę​ła do mi​kro​fo​nu Ter​ri-Lynn. Nie owi​ja​ła w ba​weł​nę. Może jed​nak nie po​win​nam opo​wia​- dać o tym ar​ty​ku​le na pra​wo i lewo, po​my​śla​ła Hay​ley. Przy​naj​- mniej do​pó​ki go nie prze​czy​tam. – Za kogo ta An​net​te Mil​ler się uwa​ża! – grzmia​ła da​lej przy​- ja​ciół​ka. – Nie ma pra​wa wy​pi​sy​wać o to​bie ta​kich rze​czy. Po​-

dob​no to miał być tekst o ko​bie​cie suk​ce​su! Wcho​dząc do biu​row​ca, Hay​ley po​pra​wi​ła wy​pa​da​ją​ce spod pa​chy pi​sma. Wi​docz​nie chcie​li po​ka​zać ją w praw​dzi​wym świe​- tle, a nie jej po​lu​kro​wa​ną wer​sję. – Mam na​dzie​ję, że za​dzwo​nisz do nich i zło​żysz skar​gę. Ter​ri-Lynn, wła​ści​ciel​ka wy​twor​ne​go sa​lo​nu su​kien ślub​nych, któ​ra na okrą​gło była pod ostrza​łem pra​sy, po​win​na wie​dzieć, że nie tak to dzia​ła. Nie zmie​ni się cze​goś, co uka​za​ło się dru​- kiem. – Nic by to nie dało, pi​smo jest już na ryn​ku. A zresz​tą, sama je​stem so​bie win​na. – Niby jak? Przy​zna​łaś się w wy​wia​dzie, że po​że​rasz męż​- czyzn na śnia​da​nie, a dla spor​tu uci​nasz im jaja? Pra​wie. Pro​po​zy​cja wy​wia​du do cy​klu „Ko​bie​ty suk​ce​su” w pre​sti​żo​- wym pi​śmie jej po​chle​bi​ła, do​da​ła pew​no​ści sie​bie po tym, jak ze​rwa​ła z Ja​me​sem, den​ty​stą, z któ​rym spo​ty​ka​ła się od cza​su po​wro​tu z No​we​go Jor​ku do ro​dzin​ne​go mia​sta. Ale za​koń​czy​ła zwią​zek, gdy po dzie​się​ciu mie​sią​cach zna​jo​mo​ści Ja​mes się oświad​czył. Nie​ste​ty, peł​na pre​ten​sji do nie​go za to, że przed​wcze​sną pro​- po​zy​cją znisz​czył coś faj​ne​go, na py​ta​nia dzien​ni​kar​ki do​ty​czą​- ce mi​ło​ści, mał​żeń​stwa i roz​wo​dów od​po​wia​da​ła chęt​nie… i bez za​ha​mo​wań. Wsia​dła do win​dy. – Nie ukry​wa​łam, co my​ślę o męż​czy​znach i mał​żeń​stwie – przy​zna​ła. – Może i coś tam chlap​nę​łaś, ale na pew​no nie po​wie​dzia​łaś… O, już mam. „Męż​czyzn moż​na zmie​niać jak rę​ka​wicz​ki. Tu nie ma co głów​ko​wać, tyl​ko się roz​wieść, a po po​dzia​le ma​jąt​ku ku​- pić so​bie dwa razy młod​sze​go”. Czyż​by rze​czy​wi​ście pal​nę​ła coś ta​kie​go?! – Hay​ley, po​wiedz, że nic ta​kie​go nie mó​wi​łaś! Win​da za​trzy​ma​ła się na pię​trze. – Mo​głam po​wie​dzieć coś w tym sty​lu – przy​zna​ła, wy​sia​da​- jąc. – Ale z pew​no​ścią nie​ofi​cjal​nie, nie do dru​ku. – Nie ist​nie​je coś ta​kie​go jak „nie do dru​ku”. Nie za​po​zna​łaś

się z wa​run​ka​mi, na ja​kich udzie​lasz wy​wia​du? – Wiesz, że nie by​łam w for​mie. Do​pie​ro co ze​rwa​li​śmy z Ja​- me​sem i wciąż tego nie od​cho​ro​wa​łam. – Sama z nim ze​rwa​łaś. – Bo mi się oświad​czył – po​wie​dzia​ła ci​szej. Mia​ła​by się na​zy​wać Hay​ley Han​na He​aley? Wol​ne żar​ty! Za żad​ne skar​by. Zo​sta​nie Hay​ley Han​na, krop​ka. Na za​wsze. – Ja​sne, to praw​dzi​wy po​twór, sko​ro chciał się z tobą oże​nić. Przy​ja​ciół​ka ni​cze​go nie ro​zu​mie. – Wie​dział, jak się za​pa​tru​ję na mał​żeń​stwo, nie ukry​wa​łam tego – wy​ja​śni​ła Hay​ley, dum​na, że od po​cząt​ku ja​sno sta​wia​ła spra​wę. – Wróć​my le​piej do obec​nej ka​ta​stro​fy. Co ja mam zro​- bić w związ​ku z tym ar​ty​ku​łem? – Nie​ste​ty, wy​glą​da na to, że mu​sisz uzbro​ić się w cier​pli​wość i prze​cze​kać bu​rzę – od​par​ła Ter​ri-Lynn. – Pew​nie masz ra​cję. Zresz​tą kto jesz​cze czy​ta ta​kie bzdu​ry? Ode​zwę się po pra​cy. Hay​ley scho​wa​ła te​le​fon do to​reb​ki, wcho​dząc do kan​ce​la​rii Mar​shall i Thomp​son, spe​cja​li​zu​ją​cej się w pra​wie ro​dzin​nym. Po​pra​wi​ła ża​kiet i prze​sta​ła się mar​twić. W fir​mie pra​cu​ją głów​- nie męż​czyź​ni, więc ra​czej nie tra​fią na głu​pi ar​ty​kuł w lo​kal​- nym pi​śmie dla ko​biet, a te sześć eg​zem​pla​rzy, któ​re tasz​czy pod pa​chą, za​raz wy​lą​du​je w nisz​czar​ce do​ku​men​tów. A niech to! Ko​lej​ny eg​zem​plarz leży na la​dzie re​cep​cji… Spo​koj​nie, po​ży​czę go i znisz​czę z po​zo​sta​ły​mi. – Cześć, Me​gan. Za​po​wia​da się pięk​ny dzień. – Wi​docz​nie nie czy​ta​ła pani tego – od​par​ła ko​bie​ta, pod​no​- sząc mie​sięcz​nik. Skła​mać czy się przy​znać? Trud​na de​cy​zja. – Zer​k​nę​łam na to z rana, same bzdu​ry – przy​zna​ła Hay​ley z uda​wa​ną non​sza​lan​cją. Me​gan prze​kart​ko​wa​ła pi​smo. – Więc nie po​wie​dzia​ła pani: „Męż​czyź​ni za​słu​gu​ją na to, żeby ich osku​by​wać przy po​dzia​le ma​jąt​ku, sko​ro nie po​tra​fią utrzy​- mać bip, bip, bip w spodniach”? No, aku​rat ten cy​tat kom​plet​nie wy​pa​czo​no. Istot​nie po​wie​- dzia​ła, że męż​czyź​ni za​słu​gu​ją na to, by ich osku​by​wać przy po​-

dzia​le ma​jąt​ku, je​że​li nie po​tra​fią utrzy​mać bip, bip, bip w spodniach. „Je​że​li”, nie „sko​ro”. A to za​sad​ni​cza róż​ni​ca. – Oczy​wi​ście, że nie – od​par​ła. – Wy​pa​czy​li sens mo​ich słów. Czy ktoś jesz​cze to wi​dział? – do​da​ła po chwi​li na​my​słu. Me​gan kiw​nę​ła gło​wą. – Każ​dy do​stał po eg​zem​pla​rzu – wy​ja​śni​ła. – Re​dak​cja z sa​- me​go rana przy​sła​ła je ku​rie​rem, a ta nowa sta​żyst​ka, Lau​ra, od razu je roz​da​ła. Niech szlag tra​fi nad​gor​li​we sta​żyst​ki! Musi ja​koś zdo​być te eg​zem​pla​rze. Za​czy​na​jąc od naj​waż​niej​- sze​go. – Czy Ma​rvin jest już w pra​cy? – Przy​szedł trzy mi​nu​ty temu. Pięt​na​sto​cen​ty​me​tro​we, jesz​cze nie roz​cho​dzo​ne szpil​ki od Ma​no​lo Blah​ni​ka, zbyt ob​ci​sła spód​ni​ca i ast​ma w za​sa​dzie wy​- klu​cza​ły bie​ga​nie, ale sko​ro jej ka​rie​ra za​wi​sła na wło​sku, war​- to jest za​ry​zy​ko​wać zła​ma​nie kost​ki albo atak dusz​no​ści. Boże, oby Ma​rvin jesz​cze tego nie wi​dział! Kie​dy po chwi​li, za​sa​pa​na, sta​nę​ła w otwar​tych drzwiach jego ga​bi​ne​tu, wstrzy​ma​ła od​dech – wła​śnie czy​tał ar​ty​kuł. Już mia​ła uciec, lecz za​trzy​ma​ło ją krót​kie wark​nię​cie: – Wejdź, Hay​ley. Na wszel​ki wy​pa​dek nie prze​kro​czy​ła pro​gu. – Dzień do​bry, Ma​rvin. Je​steś za​ję​ty, nie będę ci… – Po​wiedz, że wy​rwa​li to z kon​tek​stu albo zmy​śli​li… Daj nam coś, że​by​śmy mo​gli ich po​zwać o znie​sła​wie​nie. Hay​ley z wes​tchnie​niem po​pra​wi​ła ko​smyk wło​sów i we​szła do ga​bi​ne​tu. – Czę​ścio​wo na pew​no – bąk​nę​ła. – A kon​kret​nie? – Po​dał jej cza​so​pi​smo. Da​ro​wa​ła so​bie żar​ty, że zna to na pa​mięć. Szyb​ko prze​rzu​ci​- ła tekst, szu​ka​jąc nie​ści​sło​ści. Bo o niu​an​sach typu „sko​ro” za​- miast „je​że​li” wo​la​ła nie wspo​mi​nać. – Hay​ley – po​na​glił ją. – Chwi​lecz​kę… – Prze​rzu​ci​ła kart​kę. – Mam. O tym, że, spi​su​- jąc umo​wę ma​jąt​ko​wą przed​mał​żeń​ską, uzna​je​my z góry, że mał​żeń​stwo i tak się roz​pad​nie, mó​wi​łam nie​ofi​cjal​nie, to nie

było prze​zna​czo​ne do dru​ku. Acz​kol​wiek stwier​dze​nie to jest z grun​tu praw​dzi​we. Hay​ley nie wie​rzy​ła w do​zgon​ną mi​łość. Po​go​dzi​ła się wpraw​- dzie z tym, że nie​któ​rzy tra​cą dla in​nych gło​wę do tego stop​nia, by przy​się​gać so​bie wier​ność aż po grób, ale sko​ro tak, to po kie​go jest im in​ter​cy​za? – Może być, Ma​rvin? – spy​ta​ła z wy​mu​szo​nym uśmie​chem. Wstał, ru​chem ręki na​ka​zu​jąc jej mil​cze​nie. Wró​cił za biur​ko i oparł dło​nie na bla​cie. – Na​gry​wa​li ten wy​wiad? – za​py​tał, świ​dru​jąc ją wzro​kiem. Zgar​bi​ła się pod jego spoj​rze​niem. – Tak – przy​zna​ła. – Na​wet nie wiesz, jak mi przy​kro. Rze​czy​- wi​ście po​wie​dzia​łam część z tego, co wy​dru​ko​wa​li… Niech ci bę​dzie, wszyst​ko. Ale kto wie, może nam to wyj​dzie na do​bre. – Ze​chcesz mi to wy​ja​śnić? – Usiadł w mięk​kim skó​rza​nym fo​- te​lu. – Nie da się ukryć, że kan​ce​la​ria zaj​mu​je się roz​wo​da​mi. Klien​ci chcą, że​by​śmy byli bez​względ​ni, osku​by​wa​li męż​czyzn. W każ​dym ra​zie tego ocze​ku​ją klient​ki. – Hay​ley, kie​dy wró​ci​łaś z No​we​go Jor​ku, mimo two​ich suk​ce​- sów w sa​lach są​do​wych i dy​plo​mu z Ha​rvar​du wa​ha​łem się przed przy​ję​ciem cię do pra​cy – rzekł po​wo​li. – Pa​mię​tasz dla​- cze​go? Pa​mię​ta​ła. – Uwa​ża​łeś, że je​stem zbyt ostra. – Wte​dy to po raz pierw​szy i ostat​ni zda​rzy​ło się, że pod​czas roz​mo​wy kwa​li​fi​ka​cyj​nej w kan​ce​la​rii jej wo​jow​ni​czość po​trak​to​wa​no jako wadę, a nie za​le​tę. – Wła​śnie. I co mi obie​ca​łaś? – Że trosz​kę wy​lu​zu​ję. – Trosz​kę? A mnie się zda​wa​ło, że znacz​nie. Kiw​nę​ła gło​wą. – Prze​pra​szam, pa​nie Mar​shall. To się wię​cej nie po​wtó​rzy. Na​stęp​nym ra​zem będę się ści​śle trzy​ma​ła fir​mo​wych wy​tycz​- nych. Splótł ręce na pier​si. – Naj​le​piej w ogó​le uni​kaj kon​tak​tu z dzien​ni​ka​rza​mi.

– To jest myśl – przy​zna​ła, bo też nie pa​li​ła się do po​wtór​ki me​dial​nej kom​pro​mi​ta​cji. – A my tym​cza​sem zaj​mie​my się od​bu​do​wą wi​ze​run​ku. – Może wy​dam oświad​cze​nie? – za​pro​po​no​wa​ła. – Opo​wiem o swo​jej dzia​łal​no​ści cha​ry​ta​tyw​nej i pra​cy pro bono. – Co ja przed chwi​lą po​wie​dzia​łem? – zga​nił ją z ka​mien​ną twa​rzą. – Że mam się trzy​mać z dala od me​diów. Za​ła​twio​ne. Za​pa​dła dłu​ga ci​sza. Hay​ley usia​dła, wsu​nę​ła dło​nie pod uda, za​ło​ży​ła nogę na nogę i nie​spo​koj​nie wier​ci​ła się na krze​śle. – Masz chło​pa​ka, praw​da? – ode​zwał się w koń​cu. – Na​rze​czo​- ne​go? Nie mia​ła. Dla​cze​go więc przy​tak​nę​ła ru​chem gło​wy? – Świet​nie. W przy​szłym ty​go​dniu weź​miesz go z sobą na wy​- jazd in​te​gra​cyj​ny na Maui. Po​ka​że​my świa​tu, że nie​na​wiść do męż​czyzn jest ci obca, że je​steś w szczę​śli​wym związ​ku… Prze​sta​ła go słu​chać i bez​myśl​nie ki​wa​ła gło​wą. Wziąć z sobą na​rze​czo​ne​go… a, tego fa​ce​ta, któ​re​go rzu​ci​ła, bo ośmie​lił się jej oświad​czyć? A ileż to ro​bo​ty? Za​dzwo​ni do Ja​me​sa, prze​pro​- si go i oznaj​mi, że ma​rzy o wyj​ściu za mąż… Wzdry​gnę​ła się na samą myśl. – Zaj​mu​je​my się roz​wo​da​mi, ale na​sza kan​ce​la​ria ceni ta​kie war​to​ści jak ro​dzi​na i mał​żeń​stwo. – Głos sze​fa przedarł się przez jej nie​spo​koj​ne my​śli. Ona ich nie ce​ni​ła. Ale nie mo​gła się z tym zdra​dzić, je​śli chce utrzy​mać po​sa​dę. – Hay​ley, wszy​scy w kan​ce​la​rii mu​si​my pre​zen​to​wać jed​no​li​te sta​no​wi​sko. Ro​zu​mie​my się? Ro​zu​mia​ła go aż za do​brze. – Oczy​wi​ście. Wy​jazd in​te​gra​cyj​ny… i za​brać na​rze​czo​ne​go. – Wsta​jąc, po​tknę​ła się na brą​zo​wym dy​wa​nie. – Nie na​wa​lę, obie​cu​ję. Na​wet gdy​by mu​sia​ła bła​gać męż​czy​znę, któ​re​go nie ko​cha, by się z nią oże​nił, po​my​śla​ła. – Sta​ry, mu​si​my wpa​dać na kawę gdzie in​dziej, tu z rana jest nie​ludz​ki tłok. – Co​oper Jen​nings wsiadł do ra​dio​wo​zu i we​tknął

pa​ru​ją​ce kub​ki do uchwy​tów. Sie​dzą​cy za kie​row​ni​cą Cha​se wziął swój, siorb​nął kawę i po​- pa​rzył so​bie gar​dło. – Go​rą​ca. Tym​cza​sem Co​oper wy​jął z to​reb​ki pącz​ka z na​dzie​niem wa​- ni​lio​wym i za​czął go pa​ła​szo​wać. Cha​se ze smut​kiem po​krę​cił gło​wą. Mło​dy zo​stał jego part​ne​- rem za​le​d​wie przed mie​sią​cem, a już uosa​biał ste​reo​typ gli​nia​- rza z pa​tro​lu. Je​śli nie od​sta​wi śnia​dań zło​żo​nych z bia​łe​go cu​- kru i ko​fe​iny, któ​re wci​nał po dłu​giej noc​nej zmia​nie, to lada chwi​la bę​dzie wy​glą​dał jak te gru​ba​sy od ro​bo​ty pa​pier​ko​wej. – Prze​stań się ob​że​rać tym szaj​sem – po​wie​dział. – Mój part​- ner musi bie​gać, a nie do​sta​wać za​dysz​ki po paru kro​kach. – Luz-blu​es, sta​ry, masz to jak w ban​ku. Cha​se nie dał​by za to zła​ma​ne​go gro​sza. Po kie​go zgo​dził się wziąć mło​de​go pod swo​je skrzy​dła? No tak, Kate go ubła​ga​ła… Włą​czył się do ru​chu. Oczy mu się kle​iły, w tym ty​go​dniu co​- dzien​nie mie​li dwu​na​sto​go​dzin​ne noc​ne zmia​ny, więc chciał czym prę​dzej od​sta​wić mło​de​go na po​ste​ru​nek, wró​cić do domu, wziąć go​rą​cy prysz​nic i paść na wy​rko. Pew​nie na​wet da​- ru​je so​bie prysz​nic. Kie​dy za​je​chał ra​dio​wo​zem przed po​ste​ru​nek, za​dzwo​ni​ła jego ko​mór​ka. Spoj​rzał na wy​świe​tlacz i jęk​nął. – Co​oper, dla​cze​go two​ja na​rze​czo​na dzwo​ni do mnie? – za​py​- tał, od​pi​na​jąc pas. – Bo ja wiem? Może dla​te​go, że jest two​ją sio​strą? – Nie wy​ba​wisz mnie z opre​sji? Mło​dy, któ​ry wstą​pił do po​li​cji wbrew ra​dom Cha​se’a, po​krę​- cił gło​wą. – Radź so​bie sam. Po​wiedz jej, że wra​cam za go​dzi​nę. – Co rze​kł​szy, wziął swo​ją kawę i wy​siadł z ra​dio​wo​zu. Cha​se wie​dział, że je​śli nie od​bie​rze, sio​stra bę​dzie wy​dzwa​- nia​ła do skut​ku, więc jego sen szlag tra​fi. Trzy​ma​jąc te​le​fon mię​dzy bar​kiem a uchem, wziął tor​bę z tyl​ne​go sie​dze​nia i wy​- siadł. – Cześć, Kate – wy​mam​ro​tał. – By​łeś u Jo​se​pha na przy​miar​ce smo​kin​gu? – Jak na szó​stą

rano głos sio​stry był sta​now​czo zbyt dziar​ski. Idąc, spoj​rzał py​ta​ją​co na Co​ope​ra. – U ja​kie​go znów Jo​se​pha? Jego przy​szły szwa​gier ro​ze​śmiał się, prze​pusz​cza​jąc go w drzwiach po​ste​run​ku. – To sklep z mę​ski​mi gar​ni​tu​ra​mi. Cha​se, po​wiedz, że się ze mnie na​bi​jasz. Nie​ste​ty. O przy​miar​ce smo​kin​gu na jej ślub sio​stra przy​po​mi​- na​ła mu mie​siąc temu, ale na​tych​miast wy​le​cia​ło mu to z gło​wy. – Wy​bie​ra​łem się dzi​siaj – mruk​nął, się​gnął do kie​sze​ni ko​szu​- li po no​tes i na czy​stej stro​nie za​pi​sał: „Do Jo​se​pha”. – Aku​rat! Za​po​mnia​łeś – prych​nę​ła. Nie​mal wi​dział, jak sio​stra się dąsa. Jako naj​młod​sza z czwor​- ga ro​dzeń​stwa, w do​dat​ku je​dy​na cór​ka, Kate była roz​piesz​cza​- na, od​kąd wy​sta​wi​ła głów​kę na świat, a po​tem ja​kimś cu​dem uda​ło jej się zna​leźć na​rze​czo​ne​go, któ​ry roz​piesz​czał ją da​lej. Cha​se lu​bił Co​ope​ra, ale dla sio​stry chciał​by każ​de​go, byle nie gli​nia​rza. Nie​ste​ty, tam​ci po​zna​li się, kie​dy osiem mie​się​cy temu Kate zaj​rza​ła na po​ste​ru​nek. Od razu mię​dzy nimi za​- iskrzy​ło, a Cha​se nic nie mógł na to po​ra​dzić. Ich ślub miał się od​być za ty​dzień. Po rap​tem ośmiu mie​sią​cach zna​jo​mo​ści… Dla nie​go ta​kie tem​po było sta​now​czo za szyb​kie. Jego zda​niem osiem mie​się​cy to za mało, by po​znać ko​goś na tyle, by pla​no​wać mał​żeń​stwo. Rzecz ja​sna, młod​szej sio​stry nie ob​cho​dzi​ło, co my​śli, trzy​mał więc bu​zię na kłód​kę. Przy​naj​- mniej wo​bec Kate, bo Co​ope​ro​wi za​po​wie​dział, że je​śli skrzyw​- dzi jego sio​strzycz​kę, to po​ła​mie mu wszyst​kie gna​ty. A kie​dy mło​dy ukoń​czył szko​łę po​li​cyj​ną, zgo​dził się wziąć go na prze​- szko​le​nie wy​łącz​nie po to, by mieć go na oku i chro​nić jego ty​- łek. Cho​ciaż po​przed​nie​go part​ne​ra nie zdo​łał ochro​nić… – Zgo​da, za​po​mnia​łem. Ale ślub jest do​pie​ro za ty​dzień. O co tyle ha​ła​su? Za​ła​twi przy​miar​kę pod ko​niec dnia. Skró​- ce​nie no​ga​wek por​tek moż​na chy​ba za​ła​twić od ręki. – Ow​szem, ale za dwa dni wy​la​tu​je​my na Maui. No pięk​nie, nie uciek​nie od te​ma​tu. Wciąż jesz​cze nie po​wie​-

dział sio​strze, że za​mie​rza po​le​cieć na Maui nocą w dniu ślu​bu i wró​cić od razu po przy​ję​ciu we​sel​nym. I tak urwa​nie się na trzy dni z pra​cy w po​li​cji miej​skiej Los An​ge​les to aż nad​to. – Sko​ro już o tym mowa… – Cha​se, ani sło​wa wię​cej! – Kate, wiesz prze​cież, że nie mogę brać wol​ne​go, kie​dy tyl​ko ze​chcę. – Roz​łą​czam się. – Kate… – Zdu​sił ziew​nię​cie. W po​rów​na​niu z roz​mo​wą z sio​- strą dwu​na​sto​go​dzin​na noc​na zmia​na, acz wy​czer​pu​ją​ca, to bet​ka. Ktoś po​wi​nien wy​my​ślić apli​ka​cję blo​ku​ją​cą ran​ne po​łą​- cze​nia od upier​dliw​ców. – Cha​se, tu cho​dzi o mój ślub. I przy​po​mi​nam, że to ty mnie pro​wa​dzisz do oł​ta​rza. Jako naj​star​szy z bra​ci prze​jął obo​wiąz​ki gło​wy ro​dzi​ny, po tym jak przed laty ro​dzi​ce zgi​nę​li w wy​bu​chu sa​mo​cho​du. Alan Har​tley mie​sią​ca​mi roz​pra​co​wy​wał pod przy​kryw​ką sieć han​- dla​rzy nar​ko​ty​ków. Na kil​ka dni przed koń​cem ope​ra​cji, w wy​ni​- ku któ​rej szef kar​te​lu na dłu​gie lata tra​fił​by za krat​ki, in​for​ma​- tor sprze​dał go gang​ste​rom. W re​zul​ta​cie ro​dzi​ce zgi​nę​li, śledz​- two szlag tra​fił, a Cha​se w po​ło​wie stu​diów zre​zy​gno​wał z dal​- szej na​uki i wstą​pił do po​li​cji. Klap​nął na krze​sło za biur​kiem. Na wi​dok ster​ty pa​pie​rzysk zła​pał się za gło​wę. – Prze​cież Adam przy​la​tu​je do​pie​ro w przed​dzień ślu​bu – mruk​nął. Sko​ro naj​młod​sze​mu z bra​ci ucho​dzi to na su​cho, może i jemu się upie​cze? – Adam za​wo​do​wo gra w fut​bol, jest zwią​za​ny ter​mi​na​mi roz​- gry​wek i kon​trak​tem. Ja​sne, a ja mam na gło​wie rap​tem ochro​nę oby​wa​te​li! – Zdą​żę w sam raz na ślub. – Nie, daj​my so​bie spo​kój… Sko​ro nie mo​żesz wziąć wol​ne​go z oka​zji ślu​bu sio​stry, po​pro​szę Eri​ca, niech on mnie po​pro​wa​- dzi do oł​ta​rza. Sio​stra była jed​ną z naj​lep​szych spe​cja​li​stek od or​ga​ni​za​cji ślu​bów w Los An​ge​les. Żyła ślu​ba​mi, któ​re uwa​ża​ła za jed​ne z naj​więk​szych wy​da​rzeń w ży​ciu swo​ich klien​tów. A sko​ro te​-

raz sama wy​cho​dzi za mąż, dys​ku​sja z nią nie ma sen​su. – Nie po​pro​sisz Eri​ca, bo… – Urwał, kie​dy od​po​wie​dział mu cią​gły sy​gnał. Za​dzwo​ni​ła po​now​nie sie​dem mi​nut póź​niej, bo tak waż​nej spra​wy nie mo​gła po​wie​rzyć bez​tro​skie​mu, ole​wa​ją​ce​mu wszyst​ko młod​sze​mu bra​tu. Pa​pie​ry na biur​ku mu​szą po​cze​kać, aż Cha​se weź​mie prysz​nic i się obu​dzi. W szat​ni scho​wał do szaf​ki ka​mi​zel​kę ku​lo​od​por​ną, broń w ka​bu​rze oraz wy​so​kie buty, zdjął też ko​szu​lę i spodnie. Obej​rzał w lu​strze roz​cię​cie nad lewą brwią – pa​miąt​kę po noc​nej in​ter​wen​cji i nożu jed​ne​go z uczest​ni​ków bój​ki w ba​rze. W szpi​ta​lu do​stał za​strzyk prze​ciw​tęż​co​wy, ale nie zgo​dził się na za​ło​że​nie szwów… cze​go z per​spek​ty​wy cza​su po​ża​ło​wał. Kie​dy szam​pon do​sta​nie się do otwar​tej rany, bę​dzie szczy​pa​ło jak ja​sny gwint. Go​rą​ca woda z prysz​ni​ca za​pa​ro​wa​ła całą łaź​nię. Zdjął bok​- ser​ki i sto​jąc w stru​mie​niach wody, obej​rzał po​zo​sta​łe ob​ra​że​- nia: po​si​nia​czo​ne że​bra i małe roz​cię​cie na udzie. Na​ćpa​ne koką albo cho​le​ra wie czym gów​nia​rze! Noc spę​dzi​li w izbie wy​trzeź​wień, ale nie mógł ich oskar​żyć o po​sia​da​nie nar​ko​ty​ków, bo tyl​ko u naj​młod​sze​go zna​leź​li nie​wiel​ką por​cję ma​ry​chy, na któ​rą zresz​tą szcze​niak miał re​cep​tę… Jak pech, to pech – dzi​siaj wyj​dą na wol​ność. Będą roz​ra​biać co​raz bar​dziej, aż w koń​cu wy​lą​du​ją w wię​zie​niu sta​no​wym, gdzie re​cy​dy​wa zro​bi z nich kry​mi​na​li​stów peł​ną gębą. Kie​dy woda spły​wa​ła mu po ple​cach, uświa​do​mił so​bie, że ko​- lej​ny nóż wbi​ła mu sio​stra. Wie​dział, że jak za​wsze, Kate po​sta​- wi na swo​im. Ona też to wie​dzia​ła i dla​te​go za​dzwo​ni​ła dwie mi​nu​ty wcze​- śniej, niż się spo​dzie​wał. Za​krę​cił wodę i się​gnął po ręcz​nik i ko​mór​kę. – Przy​le​cę wcze​śniej – obie​cał i wes​tchnął cięż​ko. – Wiem.

ROZDZIAŁ DRUGI – Nie, nie za​trzy​ma ło​dzi – oświad​czy​ła Hay​ley. Trzy​ma​jąc te​le​fon ko​mór​ko​wy mię​dzy bar​kiem a uchem, usi​- ło​wa​ła wsu​nąć pod fo​tel przed sobą pę​ka​ją​cą w szwach wa​liz​- kę. Po​ran​ny lot na Maui miał kom​plet pa​sa​że​rów, a prze​strzeń pod sie​dze​nia​mi za​wsze jest za mała. – Dla​cze​go? – żach​nął się Mark Phil​lips, ad​wo​kat stro​ny prze​- ciw​nej. – W koń​cu to on za nią za​pła​cił. – Dla​te​go, że dom nad je​zio​rem przy​pa​da mo​jej klient​ce – od​- par​ła. – Po co mu łódź, sko​ro do​sta​je let​ni do​mek w Pho​enix? Mark wie​dział, że żą​da​nie jego klien​ta jest idio​tycz​ne; wi​- docz​nie przy​szły roz​wod​nik pró​bo​wał jesz​cze bar​dziej wku​rzyć żonę. Hay​ley kiw​nę​ła gło​wą, kie​dy prze​cho​dzą​ca ste​war​de​sa ru​- chem ręki ka​za​ła jej wy​łą​czyć ko​mór​kę. – Ale on chce go sprze​dać – ob​sta​wał Mark. – Nic z tego. Nie do​sta​nie ło​dzi i już. Nie cho​dzi​ło o to, że z po​wo​du wcze​snej pory i bra​ku kawy mia​ła mu​chy w no​sie, po pro​stu nie za​mie​rza​ła na​wet roz​wa​żać żą​da​nia ad​wo​ka​ta. Mąż jej klient​ki, uza​leż​nio​ny od ha​zar​du, wy​czy​ścił ich wspól​ne kon​to, niech więc gdzie in​dziej zdo​by​wa środ​ki na za​spo​ka​ja​nie na​ło​gu. I niech się cie​szy, że żona nie za​mie​rza opo​wia​dać w są​dzie, od cze​go jesz​cze jest uza​leż​nio​- ny. – A sprzęt do węd​ko​wa​nia? Pani Le​slie przy​zna​ła, że nie łowi ryb. – Na​gle po​sta​no​wi​ła na​uczyć się węd​ko​wa​nia. Ste​war​de​sa za​trzy​ma​ła się i zmie​rzy​ła ją wzro​kiem. – Na ra​zie, Mark. Do zo​ba​cze​nia w są​dzie, to już za ty​dzień – ucię​ła nie​zno​szą​cym sprze​ci​wu to​nem, prze​pro​si​ła ste​war​de​sę i scho​wa​ła te​le​fon do to​reb​ki. Na myśl, że przez kil​ka dni nie sko​rzy​sta z ko​mór​ki, omal nie

wpa​dła w pa​ni​kę, ale Ma​rvin za​bro​nił pra​cow​ni​kom za​ła​twia​nia spraw fir​mo​wych pod​czas wy​jaz​dów in​te​gra​cyj​nych. Na szczę​- ście mo​gła po​le​gać na swo​jej asy​stent​ce, ona na pew​no wszyst​- kie​go do​pil​nu​je. Wes​tchnę​ła. Na ra​zie jej naj​więk​szym zmar​twie​niem było to, by nie wy​le​cieć z pra​cy. Po​przed​nie​go dnia zaj​rza​ła do Ma​rvi​na z przy​go​to​wa​ną ba​jecz​ką o tym, dla​cze​go na​rze​czo​ny nie może po​je​chać, ale szef wy​szedł już z kan​ce​la​rii. My​śląc o tym, nie za​zna spo​ko​ju pod​czas lotu. Po​trze​bo​wa​ła tej pra​cy. Bo cho​ciaż nikt nie mó​wił o tym gło​- śno, było ta​jem​ni​cą po​li​szy​ne​la, że tyl​ko dzię​ki po​zy​cji ojca zna​- la​zła po​sa​dę w Mar​shall i Thomp​son, po tym jak wy​rzu​co​no ją z no​wo​jor​skiej kan​ce​la​rii praw​nej, w któ​rej pra​co​wa​ła od cza​su ukoń​cze​nia Ha​rvar​du. Jako sza​no​wa​ny spe​cja​li​sta od pra​wa spół​ek han​dlo​wych miał sze​ro​kie zna​jo​mo​ści, sko​rzy​stał więc ze swo​ich wpły​wów. Była mu wdzięcz​na, bo z wil​czym bi​le​tem nie mo​gła li​czyć na po​sa​dę w naj​lep​szych kan​ce​la​riach. A prze​cież wy​le​cia​ła tyl​ko dla​te​go, że sy​pia​ła z jed​nym ze star​szych wspól​- ni​ków. Bo ten, kie​dy za​koń​czy​ła ro​mans, zwol​nił ją pod pre​tek​- stem za​le​d​wie jed​nej po​raż​ki w są​dzie. Pa​sa​że​ro​wie na​pły​wa​li, a fo​tel obok niej wciąż był wol​ny, więc mia​ła na​dzie​ję na wię​cej miej​sca dla sie​bie. Nie​ste​ty, za​wsze znaj​dzie się ja​kiś spóź​nial​ski, któ​ry uwa​ża, że to sa​mo​lot ma cze​kać na nie​go, nie od​wrot​nie. A ten, któ​ry jako ostat​ni wpadł do sa​mo​lo​tu, był… no nie, po pro​stu bo​ski! Gdy​by była sa​mo​lo​tem, też by na nie​go cze​ka​ła! Znacz​nie wyż​szy od ste​war​de​sy, miał gru​bo po​nad metr osiem​dzie​siąt wzro​stu – metr osiem​dzie​siąt opa​lo​nych mię​śni wi​docz​nych dzię​ki roz​pię​tej pod szy​ją ko​szu​li. Miał ciem​ne wło​- sy, po​sta​wio​ne na żel tak, by wy​glą​da​ły na po​tar​ga​ne, a kie​dy uśmiech​nął się do mło​dej ste​war​de​sy, zro​bi​ły mu się w po​licz​- kach uro​cze do​łecz​ki. Albo ak​tor, albo mo​del. Lu​dzie in​nych za​wo​dów nie mają pra​- wa aż tak cie​szyć swo​im wy​glą​dem oczu ma​lucz​kich. – Cześć! – rzu​cił, za​trzy​mu​jąc się obok niej. – To moje. – Wska​zał na fo​tel od stro​ny przej​ścia. Scho​wał małą tor​bę pod​- ręcz​ną do schow​ka nad gło​wą, ale nie bar​dzo wie​dział, co po​-

cząć z ciem​ną tor​bą od Jo​se​pha na gar​ni​tu​ry. Jak pech, to pech! Obok niej usiadł naj​wspa​nial​szy fa​cet na zie​mi, tyle że le​ciał na Maui na ślub… Hay​ley spoj​rza​ła na przej​ście, pew​na, że zo​ba​czy po​dą​ża​ją​cą za nim olśnie​wa​ją​cą su​per​mo​del​kę, ale nie, był sam. – Cześć – od​par​ła. – O, pan Har​tley – ode​zwa​ła się ste​war​de​sa, któ​ra wcze​śniej zga​ni​ła Hay​ley wzro​kiem. – Po​zwo​li pan, że się tym zaj​mę, pa​- nie wła​dzo – do​da​ła z uśmie​chem, się​ga​jąc po jego gar​ni​tur. Pa​nie wła​dzo? To po​li​cjant? Hay​ley przyj​rza​ła mu się uważ​- niej. Rze​czy​wi​ście, uro​da nie zdo​ła​ła cał​kiem za​ma​sko​wać jego siły fi​zycz​nej i czuj​no​ści. No i ta rana nad le​wym łu​kiem brwio​- wym na​bra​ła te​raz sen​su… – Dzię​ku​ję – po​wie​dział, od​da​jąc ste​war​de​sie po​kro​wiec, i zwró​cił się do Hay​ley: – Per​so​nel tej li​nii jest wy​jąt​ko​wo miły i po​moc​ny. – No nie wiem, czy to aku​rat za​słu​ga tej li​nii – od​par​ła. Chy​ba nie był na tyle na​iw​ny, by nie zda​wać so​bie spra​wy, że jego trak​tu​ją wy​jąt​ko​wo. Bo nie wąt​pi​ła, że tak samo dzia​łał na wszyst​kie ko​bie​ty i na​wet ste​war​de​som na jego wi​dok ro​bi​ło się go​rą​co, a ser​ce biło jak sza​lo​ne. Sia​da​jąc, ro​ze​śmiał się i od razu stra​cił wszel​kie przy​mio​ty gli​nia​rza. W tym śmie​chu po​brzmie​wa​ły swo​bo​da i pew​ność sie​- bie, na​pa​wał spo​ko​jem, po​czu​ciem bez​pie​czeń​stwa. Ot, śmiech po​że​ra​cza nie​wie​ścich serc. – Cha​se Har​tley – przed​sta​wił się, po​da​jąc jej rękę. Per​spek​ty​wa po​ga​du​szek z nie​zna​jo​mym na​gle sta​ła się cał​- kiem miła. Czy ten lot na​praw​dę trwa tyl​ko pięć go​dzin? – Hay​ley Han​na – od​par​ła. – Wy​bie​ra się pan na ślub? – Ru​- chem gło​wy wska​za​ła ste​war​de​sę od​da​la​ją​cą się z po​krow​cem na gar​ni​tur. – Mo​jej sio​stry. A pani? Wa​ka​cje czy przy​mu​so​wa obec​ność na ro​dzin​nym spę​dzie? Faj​ny. A na​wet wię​cej niż faj​ny. – Praw​dę mó​wiąc, pra​ca. Fir​ma wy​sła​ła mnie na wy​jazd in​te​- gra​cyj​ny. – Wy​jazd in​te​gra​cyj​ny? Pani jest le​kar​ką?

– Praw​nicz​ką. Jego uśmiech przy​gasł. – Od roz​wo​dów – spre​cy​zo​wa​ła. Sze​ro​ki uśmiech wró​cił na twarz, a z nim jego broń ma​so​we​- go ra​że​nia – do​łecz​ki w po​licz​kach, na wi​docz​nym z bli​ska świe​- żym za​ro​ście, jesz​cze bar​dziej znie​wa​la​ją​ce. – Od razu mi ulży​ło. Ina​czej by​śmy się nie za​przy​jaź​ni​li, a by​- ło​by szko​da. I to jak! Hay​ley przy​po​mnia​ła so​bie radę Ter​ri-Lynn: „I pa​mię​taj, masz za​sza​leć z ja​kimś fa​ce​tem! Wa​ka​cyj​ny seks jest nie do prze​bi​cia”. Ani przez chwi​lę nie wąt​pi​ła, że z tym męż​czy​zną mo​gła​by speł​nić to ma​rze​nie. W wy​obraź​ni zo​ba​czy​ła, jak leży pod tym jego nie​sa​mo​wi​tym cia​łem, a zmy​sło​we usta błą​dzą po jej skó​- rze. Za​la​ła ją fala go​rą​ca. Też coś! Ma na gło​wie waż​niej​sze rze​czy, na przy​kład… no… ma i już! – Po​wiedz mi, Hay​ley, czy wy​jaz​dy in​te​gra​cyj​ne są ta​kie nud​- ne, jak sły​sza​łem? – Po​wiedz​my, że jadę tam rów​nie chęt​nie, jak ty na ten ślub. – To aż tak wi​dać? – za​py​tał z tym swo​im nie​sa​mo​wi​tym uśmie​chem. – Nie le​cisz z resz​tą go​ści, a wpa​dłeś tu z tak zbo​la​łą miną, jak​byś miał na​dzie​ję, że nie zdą​żysz na sa​mo​lot. I do​my​ślam się, że nie masz ba​ga​żu poza tą tor​bą pod​ręcz​ną, któ​ra zmie​ści​ła się w schow​ku nad nami, nie li​cząc smo​kin​gu. Ale pew​nie wo​- lał​byś go spa​lić, niż wło​żyć. – Roz​gry​złaś mnie – przy​znał, bi​jąc bra​wo. – Ale mam wra​że​- nie, że to​bie mi​ga​nie się od ślu​bów też nie jest obce – do​dał. – Moja naj​lep​sza przy​ja​ciół​ka w ze​szłym roku wy​szła za mąż… dwa razy. W re​zul​ta​cie w cią​gu roku dwu​krot​nie zo​sta​łam druh​- ną. Na ta​kie po​świę​ce​nie zdo​by​ła​by się wy​łącz​nie dla Ter​ri-Lynn, mia​ła jed​nak na​dzie​ję, że przy​ja​ciół​ce nie śpie​szy się do ko​lej​- ne​go za​mąż​pój​ścia. – A ja my​śla​łem, że ko​bie​ty uwiel​bia​ją ślu​by. – Po​wszech​ne, choć z grun​tu błęd​ne prze​ko​na​nie. Ko​bie​ty

uwiel​bia​ją ślu​by je​dy​nie wte​dy, kie​dy to one wy​cho​dzą za mąż, bo by​wa​nie na ślu​bach in​nych przy​po​mi​na im, jak bar​dzo są sa​- mot​ne, że ich ze​gar bio​lo​gicz​ny tyka i że czym prę​dzej mu​szą so​bie zna​leźć dru​gą po​łów​kę. – Ostro – skwi​to​wał roz​ba​wio​ny. – Prze​waż​nie walę pro​sto z mo​stu. – I wła​śnie dla​te​go wpa​ko​- wa​ła się w kło​po​ty, przez ten głu​pi ar​ty​kuł. Może po​win​na na​uczyć się trzy​mać ję​zyk za zę​ba​mi, to uła​- twia ży​cie. – Czyż​bym sie​dział obok ty​ka​ją​cej bom​by ze​ga​ro​wej? Mam się bać? – spy​tał Cha​se, wy​ry​wa​jąc ją z za​du​my. – Ależ skąd… Je​stem szczę​śli​wie za​rę​czo​na z den​ty​stą. Nie​- ste​ty, nie mógł ze mną po​je​chać, bo w śro​dę po po​łu​dniu ma prze​pro​wa​dzić na​głą ope​ra​cję zęba – od​par​ła, ob​ra​ca​jąc na pal​- cu lip​ny pier​ścio​nek za​rę​czy​no​wy. Cha​se zmarsz​czył czo​ło i prze​krzy​wił gło​wę. – To on z góry wie, kie​dy mu wy​pad​nie na​gła ope​ra​cja? – zdzi​- wił się. Tra​fio​ny, za​to​pio​ny! Hay​ley ucie​szy​ła się, że wy​mów​kę, któ​rą so​bie przy​go​to​wa​ła, prze​te​sto​wa​ła na uwo​dzi​ciel​skim panu wła​- dzy. – Dzię​ku​ję. O tym nie po​my​śla​łam. – Słu​cham? – To kłam​stwo wy​ma​ga do​pra​co​wa​nia – od​par​ła, nie przej​mu​- jąc się, że może ją to po​sta​wić w złym świe​tle. Prze​cież kie​dy wy​sią​dą z sa​mo​lo​tu, już go nie zo​ba​czy. Z dru​giej stro​ny, szko​- da, bo pew​nie na ca​łej wy​spie tyl​ko on mógł​by za​pew​nić cie​ka​- we to​wa​rzy​stwo. Ob​ró​cił się w jej stro​nę. – Chy​ba po​win​naś mi opo​wie​dzieć wszyst​ko od po​cząt​ku – stwier​dził. Kie​dy skoń​czy​ła mu re​la​cjo​no​wać swój obec​ny kło​pot, Cha​se uznał, że do​tąd nie spo​tkał rów​nie cie​ka​wej, a za​ra​zem sek​sow​- nej ko​bie​ty. – Sam wi​dzisz. Mam prze​chla​pa​ne, je​śli nie prze​ko​nam sze​fa, że nie ła​mię obo​wią​zu​ją​cych w fir​mie za​sad mo​ral​nych. – Zrzu​-

ci​ła san​dał​ki i pod​wi​nę​ła nogi pod sie​bie. Zwró​cił uwa​gę na jej ide​al​nie wy​pie​lę​gno​wa​ne pa​znok​cie i opa​lo​ne nogi, jak zresz​tą na całą resz​tę: od blond wło​sów, któ​- re nie opa​da​ły na twarz dzię​ki wy​sa​dza​nym klej​no​ci​ka​mi oku​la​- rom prze​ciw​sło​necz​nym, przez ja​sno​nie​bie​skie oczy w opra​wie dłu​gich ciem​nych rzęs, po nie​uma​lo​wa​ne peł​ne usta, tyl​ko ciut ciem​niej​sze od jej cery. Jego zda​niem uosa​bia​ła ide​ał ko​bie​ty. Za​sko​czy​ła go wła​sna re​ak​cja na za​pach jej dys​kret​nych, a mimo to odu​rza​ją​cych per​fum. Nie pa​mię​tał, kie​dy ostat​nio pra​gnął ca​ło​wać ja​kąś nie​zna​jo​mą, i z tru​dem po​wścią​gnął chęć do​tknię​cia ję​zy​kiem jej szyi, by spraw​dzić, czy sma​ku​je rów​nie wspa​nia​le, jak pach​nie. Kie​dy tak żar​to​wa​li i prze​ko​ma​rza​li się, wy​da​wa​ła się nie​przy​stęp​na, co na​rzu​ca​ło nie​ja​ki dy​stans, a z dru​giej stro​ny tyl​ko do​da​wa​ło jej atrak​cyj​no​ści. – Prze​dziw​ne, że fir​ma wtrą​ca się w ta​kie spra​wy – po​wie​- dział. – To two​je ży​cie. Co komu do tego, czy masz męża i dzie​- ci? – Zda​niem za​rzą​du sin​giel​ka, któ​ra re​pre​zen​tu​je wy​łącz​nie ko​bie​ty i nie zno​si ich mę​żów, sta​wia kan​ce​la​rię w złym świe​tle. – To śmiesz​ne. Wy​gry​wasz spra​wy, a tyl​ko to się li​czy. – Wy​tłu​ma​czysz to mo​je​mu sze​fo​wi? Mil​czał przez chwi​lę, bo wpadł na po​zor​nie ab​sur​dal​ny po​- mysł. Przed sze​fem ra​czej jej nie obro​ni, ale może mógł​by wy​- ba​wić ją z opre​sji, za​stę​pu​jąc pod​czas tego wy​jaz​du na​rze​czo​- ne​go, z któ​rym ze​rwa​ła. – O co cho​dzi? – Zdzi​wi​ła się, że nie od​po​wia​da. – Jed​ną chwil​kę… daj mi po​my​śleć. Była miła, sek​sow​na jak cho​le​ra i zde​cy​do​wa​nie wo​lał​by spę​- dzić naj​bliż​szy ty​dzień z nią, a nie ze stuk​nię​ty​mi na punk​cie za​mąż​pój​ścia druh​na​mi. Rzecz ja​sna, cze​ka go obo​wiąz​ko​wa pró​ba ko​la​cji we​sel​nej oraz sam ślub, ale poza tym jest pa​nem swo​je​go cza​su, a ra​czej mógł​by ro​bić, co ze​chce, gdy​by prze​ko​- nał sio​strę, że się za​ko​chał. Mi​łość nie wcho​dzi​ła wpraw​dzie w ra​chu​bę, za to per​spek​ty​wa wa​ka​cyj​ne​go ro​man​su ku​si​ła, i to jak! – A gdy​by​śmy tak po​mo​gli so​bie na​wza​jem? – W jaki spo​sób?

Wy​jął z kie​sze​ni te​le​fon ko​mór​ko​wy i uru​cho​mił ja​kąś apli​ka​- cję. Zna​lazł ostat​ni mejl od Kate i otwo​rzył za​łącz​ni​ki. Pod​su​nął ekran Hay​ley. – Prze​ślicz​na, ale te rzę​sy są sztucz​ne – oce​ni​ła, pa​trząc z bli​- ska na zdję​cie Trish, ko​le​żan​ki Kate z cza​sów stu​denc​kich. – Kto to? – Jed​na z trzech sin​gie​lek, któ​re będą na ślu​bie i któ​re sio​stra pró​bu​je mi na​ra​ić. Klik​nął na po​zo​sta​łe dwa zdję​cia. Trzy pięk​ne i mą​dre ko​bie​ty suk​ce​su. Sio​stra mia​ła do​bry gust, mu​siał przy​znać. Łą​czy​ło je jed​nak pra​gnie​nie, by jak naj​szyb​ciej zo​stać klient​ką Kate i zle​- cić jej przy​go​to​wa​nia do ich ślu​bu, a ślub nie le​żał w jego pla​- nach. Pod​jął tę de​cy​zję z chwi​lą wstą​pie​nia do po​li​cji. Na​oglą​- dał się, jak taka pra​ca wpły​wa na ro​dzi​nę, i nie za​mie​rzał na​ra​- żać na to swo​ich bli​skich. Jego je​dy​ny zwią​zek roz​padł się bar​- dzo szyb​ko, te​raz wy​star​czał mu przy​god​ny seks. Nie​ste​ty, sio​- stra, bez​na​dziej​na ro​man​tycz​ka, nie przyj​mo​wa​ła tego do wia​- do​mo​ści. – W su​mie naj​bar​dziej po​do​ba mi się ta pierw​sza – orze​kła Hay​ley. – A co ozna​cza​ją te nu​mer​ki u dołu zdjęć? – To ich oce​na w ska​li Kate. – Mu​siał przy​znać, że je​śli już sio​- stra coś ro​bi​ła, to do​kład​nie. Hay​ley par​sk​nę​ła śmie​chem. – W su​mie to do​bry po​mysł. Jak mo​gła​bym ci w tym po​móc? Scho​wał te​le​fon. – Ty po​trze​bu​jesz fał​szy​we​go na​rze​czo​ne​go, a ja to​wa​rzysz​ki na ślub, żeby sio​stra prze​sta​ła mi strę​czyć swo​je sa​mot​ne przy​- ja​ciół​ki, zwłasz​cza od​kąd uświa​do​mi​łaś mi, że to ty​ka​ją​ce bio​lo​- gicz​ne bom​by ze​ga​ro​we. Nie wspo​mniał, że nie chciał się zja​wić na przy​ję​ciu sam, sko​- ro je​dy​na ko​bie​ta, na któ​rej kie​dyś mu za​le​ża​ło, przy​bę​dzie z no​wym mę​żem, czy​li jego naj​młod​szym bra​tem, oraz z ba​cho​- rem w brzu​chu. Jesz​cze się z tego nie otrzą​snął, bo do​wie​dział się o tym za​le​d​wie dwa mie​sią​ce temu, kie​dy ko​rzy​sta​jąc z przy​jaz​du Ada​ma, wy​pu​ścił się z nim na ko​la​cję. I gdzieś tak mię​dzy trze​cią a czwar​tą szkla​necz​ką te​qu​ili brat za​strze​lił go, mó​wiąc, że po kry​jo​mu zwiał z byłą dziew​czy​ną Cha​se’a i że

spo​dzie​wa​ją się dziec​ka. – I co ty na to? – Bo ja wiem? Tro​chę to dziw​ne – od​par​ła, ale wi​dział, że my​- śla​ła o tym in​ten​syw​nie. – Kie​dy masz ten ślub? – spy​ta​ła w koń​- cu. – W pią​tek. Za​cznie się o za​cho​dzie słoń​ca… oko​ło wpół do siód​mej. Wy​ję​ła z tor​by pod​ręcz​nej ter​mi​narz. – Pią​tek, pią​tek… – mam​ro​ta​ła pod no​sem, kart​ku​jąc po​dzie​- lo​ny na ko​lo​ro​we sek​cje i pę​ka​ją​cy w szwach od wi​zy​tó​wek i sa​- mo​przy​lep​nych kar​te​czek no​tes. Nie​ludz​ko zor​ga​ni​zo​wa​na i za​pra​co​wa​na ko​bie​ta. Ktoś rów​nie za​ję​ty i po​chło​nię​ty ka​rie​rą nie do​ma​gał​by się od nie​go sta​łej obec​no​ści i aten​cji… Czym prę​dzej od​go​nił tę myśl. Wy​star​czy mu jej to​wa​rzy​stwo pod​czas ślu​bu. A gdy​by przy oka​zji wy​lą​do​wa​li w łóż​ku, no cóż, był​by to miły do​da​tek. – Mamy wte​dy ko​la​cję i prze​mó​wie​nie ja​kie​goś go​ścia, że​by​- śmy się zin​te​gro​wa​li, ale gdy​bym była na pierw​szym wy​stą​pie​- niu o szó​stej, a po​tem zdą​ży​ła wró​cić przed koń​cem… mo​gło​by się udać. – We​tknę​ła ter​mi​narz do kie​sze​ni w opar​ciu fo​te​la przed sobą. – Zro​bił​byś to dla mnie? Na​praw​dę? – Mo​że​my so​bie po​móc. – Cha​se nie roz​ma​wiał z Ada​mem od cza​su owej pio​ru​nu​ją​cej wie​ści i nie wie​dział, jak za​re​agu​je na wi​dok bra​ta ze swo​ją byłą dziew​czy​ną. Ken​dall była je​dy​ną ko​- bie​tą, z któ​rą wy​obra​żał so​bie wspól​ną przy​szłość. Przy​cho​dząc z Hay​ley, mógł​by za​cho​wać twarz. Układ ide​al​ny, bez kom​pli​ka​cji to​wa​rzy​szą​cych praw​dzi​wym związ​kom. – W cią​gu dnia będę mia​ła kon​fe​ren​cje, zo​sta​ją nam więc tyl​- ko wie​czo​ry – po​wie​dzia​ła. – Gdzie się za​trzy​masz? – za​py​tał, mo​dląc się w du​chu, by nie był to ośro​dek, w któ​rym od​bę​dzie się ślub. – W We​stin Re​sort. – Kil​ka kro​ków pla​żą od She​ra​to​na. Ide​al​nie. – Kil​ka​na​ście razy la​tał na Maui z ro​dzi​ną, więc znał wy​spę jak wła​sną kie​- szeń. Ich ho​te​le dzie​lił krót​ki spa​cer, a jed​no​cze​śnie były do​sta​- tecz​nie od​da​lo​ne od sie​bie.

Nie wy​glą​da​ła na prze​ko​na​ną. Przez chwi​lę mil​cza​ła, aż wresz​cie po​krę​ci​ła gło​wą. – Przy​kro mi, nie mogę. Zna​czy… bar​dzo bym chcia​ła, uła​twi​- ło​by mi to ży​cie. – Urwa​ła. – Nie, nie mogę – po​wtó​rzy​ła bar​- dziej sta​now​czo. – Ale dzię​ku​ję, Cha​se. Wes​tchnął. – Trud​no. Gdy​byś jed​nak zmie​ni​ła zda​nie… – Z tru​dem po​- wstrzy​mał się przed za​pro​po​no​wa​niem spo​tka​nia w in​nych oko​- licz​no​ściach. – Nie zmie​nię. Szlag by to tra​fił! Pew​nie rze​czy​wi​ście się nie na​my​śli. A przez chwi​lę ten wy​jazd nie za​po​wia​dał się kosz​mar​nie. Ro​zej​rzał się po ter​mi​na​lu lot​ni​ska na Maui, szu​ka​jąc vanu pod​wo​żą​ce​go pa​sa​że​rów do agen​cji wy​naj​mu sa​mo​cho​dów. Na wa​ka​cjach za​wsze wy​naj​mo​wał auto, moż​li​wość wy​pusz​cza​nia się da​le​ko od ośrod​ka da​wa​ła mu po​czu​cie wol​no​ści. A tym ra​- zem sa​mo​chód mógł mu się przy​dać do uciecz​ki z we​se​la. Od​kry​ty ter​mi​nal wy​glą​dał do​kład​nie tak samo jak wte​dy, kie​- dy tu by​wał przed laty. Z no​stal​gią przy​po​mniał so​bie ro​dzin​ne wa​ka​cje, grę w siat​ków​kę na pla​ży, na​ukę nur​ko​wa​nia z akwa​- lun​giem, nie​sa​mo​wi​te za​cho​dy słoń​ca oraz pod​glą​da​nie go​dzi​- na​mi dziew​cząt na ba​se​nie. A naj​faj​niej​sze było prze​by​wa​nie z ro​dzi​ca​mi. – Prze​pra​szam, chy​ba zo​sta​wił pan to w kie​sze​ni fo​te​la przed pa​nem – zwró​ci​ła się do nie​go mło​da ko​bie​ta w chwi​li, gdy do kra​węż​ni​ka przed ter​mi​na​lem za​je​chał bia​ły bu​sik z wy​po​ży​- czal​ni sa​mo​cho​dów. Ter​mi​narz Hay​ley. – A… Nie jest mój, ale mogę go zwró​cić wła​ści​ciel​ce. – Z uśmie​chem wziął no​tes. – Dzię​ku​ję. Bie​gnąc do mi​kro​bu​su, jesz​cze raz ro​zej​rzał się po lot​ni​sku, ni​g​dzie jed​nak nie za​uwa​żył Hay​ley. Po wyj​ściu z sa​mo​lo​tu po​- że​gna​ła się szyb​ko i ucie​kła, za​nim zdą​żył za​pro​po​no​wać, że ją pod​wie​zie. Był roz​cza​ro​wa​ny, że ich krót​ka zna​jo​mość skoń​czy​- ła się tak szyb​ko. Po​lu​bił ją, cho​ciaż wła​ści​wie się nie zna​li – była za​baw​na, in​te​li​gent​na i sek​sow​na, a ta​kiej kom​bi​na​cji nie

spo​sób się oprzeć. A za​ra​zem do​sta​tecz​nie moc​no sta​ła na zie​- mi, by od​rzu​cić jego sza​lo​ny po​mysł. Ale po​now​nej oka​zji, by się z nią spo​tkać, nie prze​pu​ści. Usiadł z przo​du. Cie​pły wie​trzyk od mo​rza po​ru​szał róż​no​barw​- ny​mi fisz​ka​mi wy​sta​ją​cy​mi spo​mię​dzy kar​tek ter​mi​na​rza. Wa​hał się, czy zaj​rzeć do środ​ka, osta​tecz​nie to pry​wat​ny no​tat​nik. Z dru​giej stro​ny, zo​sta​wi​ła go w sa​mo​lo​cie, więc… Uznał, że nie za​wa​dzi rzu​cić okiem. Pod bie​żą​cą datą na gó​- rze stro​ny wid​nia​ły pod​kre​ślo​ne na zie​lo​no sło​wa: „Lot na Maui”, a u dołu na​zwa ho​te​lu: „Wa​ile​le Po​ly​ne​sian Luau”, za​- zna​czo​na na ró​żo​wo. Poza tym stro​na była pu​sta. Za​mknął ter​- mi​narz. Cie​ka​we, czy bę​dzie tu bar​dzo za​ję​ta? Może mógł​by wpaść wie​czo​rem któ​re​goś dnia i po​sta​wić jej drin​ka? Nie, bez sen​su. Gdy​by chcia​ła się z nim spo​tkać, nie ucie​kła​by tak szyb​ko po wyj​ściu z sa​mo​lo​tu. Poza tym po​pi​ja​nie z ko​bie​tą tak pięk​ną jak Hay​ley nie może się do​brze skoń​czyć. Cha​se nie ży​czył​by so​bie, żeby ktoś szpe​rał w jego rze​czach, a jed​nak ku​si​ło go, by przej​rzeć no​tat​nik pod​ska​ku​ją​cy na jego ko​la​nach. A co tam! Kie​dy odda ter​mi​narz, i tak wię​cej jej nie zo​ba​czy. Otwo​rzył no​tes. Dzie​sięć mi​nut póź​niej wie​dział już, że Hay​ley ukoń​czy​ła Ha​- rvard (bo pod ko​niec lata mia​ła zjazd ab​sol​wen​tów), że re​gu​lar​- nie bywa u oku​li​sty i sto​ma​to​lo​ga, a za mie​siąc ma wy​zna​czo​ny prze​gląd auta u de​ale​ra BMW z Los An​ge​les. W do​bo​rze sa​mo​- cho​dów prze​ja​wia​ła nie​zły gust. Poza tym wszyst​kie dni aż do Bo​że​go Na​ro​dze​nia wy​peł​nia​ły roz​pra​wy w są​dzie albo spo​tka​nia z klient​ka​mi. Żad​nych wa​ka​- cji, obia​dów ro​dzin​nych, ran​dek… Po​chło​nię​ta ka​rie​rą, naj​wy​- raź​niej nie mia​ła ocho​ty na sta​ły zwią​zek – a wła​śnie taka ko​- bie​ta przy​da​ła​by mu się na ten ty​dzień. Ale co z tego, sko​ro nie sko​rzy​sta​ła z jego pro​po​zy​cji?

ROZDZIAŁ TRZECI Go​dzi​nę póź​niej Hay​ley po​czu​ła, że bra​ku​je jej tchu. Nie z po​- wo​du ast​my wy​wo​ła​nej pa​nu​ją​cą na wy​spie wil​go​cią – po pro​stu wpa​dła w pa​ni​kę. Sto​jąc w ko​lej​ce do re​cep​cji ho​te​lu, go​rącz​ko​- wo grze​ba​ła w to​reb​ce, ba​ga​żu pod​ręcz​nym, a na​wet w wa​liz​- ce, wy​rzu​ca​jąc roz​ma​ite szpar​ga​ły na pod​ło​gę. Gdzie się po​dział jej ter​mi​narz? Nie mo​gła go zgu​bić, za​wie​ra się w nim całe jej ży​cie. Daty roz​praw, spo​tkań z klient​ka​mi, wszyst​ko sta​ran​nie ozna​czo​ne ko​lo​ra​mi… W do​dat​ku nie mia​ła ko​pii za​pa​so​wej, bo ni​cze​go nie za​pi​sy​wa​ła w ka​len​da​rzu fir​mo​- wym, do któ​re​go każ​dy miał do​stęp. Te​raz jed​nak tego po​ża​ło​- wa​ła. – Mel​du​je się pani? – Re​cep​cjo​ni​sta sta​nął obok niej i za​ło​żył jej przez gło​wę lei, ha​waj​ski wie​niec z kwia​tów. Ra​czej od​cho​dzę od zmy​słów! – Po​móc pani z ba​ga​żem? – za​py​tał, ale po​dzię​ko​wa​ła, zgar​nę​- ła roz​sy​pa​ne rze​czy do wa​liz​ki i za​rzu​ci​ła tor​bę pod​ręcz​ną na ra​mię. Myśl, dziew​czy​no! Kie​dy ostat​nio… No nie! W sa​mo​lo​- cie! Po​krę​ci​ła gło​wą. Przy​po​mnia​ła so​bie, jak omal nie po​peł​ni​ła błę​du, osta​tecz​nie jed​nak nie przy​ję​ła pro​po​zy​cji Cha​se’a, by przez ty​dzień uda​wa​li na​rze​czo​nych. Sza​lo​ny po​mysł… To się nie mo​gło udać, praw​da? Przez ostat​nie dwa dni w de​spe​ra​cji roz​wa​ża​ła wpraw​dzie rów​nie dra​stycz​ne wyj​ścia z sy​tu​acji, ale na szczę​ście nie wcie​li​ła ich w czyn. – Hay​ley! No pięk​nie, prze​cież to jego głos! Ner​wy mia​ła w strzę​pach. Po​da​ła uśmiech​nię​tej re​cep​cjo​ni​st​ce po​twier​dze​nie re​zer​wa​cji, a ta spraw​dzi​ła je w kom​pu​te​rze. – Po​pro​szę o po​kój. Han​na to na​zwi​sko, nie imię. – Uhm… Oho, chy​ba mąż pa​nią woła. – Ko​bie​ta ru​chem gło​wy wska​za​ła ko​goś za ple​ca​mi Hay​ley.

– Ja nie mam męża. – W każ​dym ra​zie szu​ka pani ja​kiś męż​czy​zna. Hay​ley wes​tchnę​ła. Od​wró​ciw​szy się, zo​ba​czy​ła nad​cho​dzą​ce​- go Cha​se’a. Mało tego, niósł jej ter​mi​narz. Dzię​ki Bogu! Mia​ła ocho​tę wy​ca​ło​wać go tak, jak ni​g​dy ni​ko​go nie ca​ło​wa​ła. Pod​- bie​gła do nie​go, wzię​ła ter​mi​narz i przy​ci​snę​ła go do pier​si. – Stę​sk​ni​łam się za tobą – mruk​nę​ła, nie zda​jąc so​bie spra​wy, że Cha​se gapi się na nią z jaw​nym roz​ba​wie​niem. – Nie, nie za tobą, za no​te​sem – do​da​ła ty​tu​łem wy​ja​śnie​nia. – Sam zro​zu​mia​łem. – Ro​ze​śmiał się szcze​rze. – Chcia​łem za​- cze​kać i od​dać ci go do​pie​ro w śro​dę, kie​dy już bę​dziesz po de​- pi​la​cji bi​ki​ni, ale po​my​śla​łem, że mo​żesz go po​trze​bo​wać wcze​- śniej. Wy​trzesz​czy​ła oczy. De​pi​la​cja bi​ki​ni? Czy​tał jej ter​mi​narz?! – Ej, to pry​wat​ne za​pi​ski! Nie mia​łeś pra​wa w nich grze​bać. – Sama nie wie​dzia​ła, co jest bar​dziej krę​pu​ją​ce: to, że do​wie​- dział się o za​pla​no​wa​nej de​pi​la​cji, czy świa​do​mość, że oprócz tej in​for​ma​cji nie było tam nic cie​ka​we​go. Scho​wa​ła ter​mi​narz do tor​by pod​ręcz​nej i splo​tła ręce pod biu​stem. – Co się ga​pisz? – ofuk​nę​ła go, pa​trząc, do​kąd po​wę​dro​wa​ło jego spoj​rze​nie. W sa​mo​lo​cie nie mia​ła nic prze​ciw​ko temu, że ob​ma​cy​wał ją wzro​kiem, ale nie te​raz, kie​dy po​znał za​war​tość ter​mi​na​rza. – Prze​pra​szam – po​wie​dział, ale ja​koś nie było po nim wi​dać skru​chy. – Nie czy​ta​łem wszyst​kie​go, zer​k​ną​łem tyl​ko na kil​ka stron, żeby spraw​dzić, kie​dy mogę ci go od​dać. I nie ma za co… – do​rzu​cił zna​czą​co. – Dzię​ku​ję – od​par​ła. Naj​waż​niej​sze, że od​dał jej ter​mi​narz. – O, nie! – jęk​nę​ła, bo do holu wszedł Cor​ne​lius Thomp​son w to​- wa​rzy​stwie kil​ku człon​ków za​rzą​du. Cha​se się obej​rzał. – Ko​le​dzy z pra​cy? – Człon​ko​wie za​rzą​du i je​den ze star​szych wspól​ni​ków kan​ce​- la​rii – szep​nę​ła, cho​wa​jąc się za jego ple​ca​mi. Może ja​kimś cu​dem jej nie za​uwa​żą. Kur​czę, dla​cze​go nie jest taka drob​niut​ka jak Ter​ri-Lynn? Przy​ja​ciół​ka mo​gła​by się ukryć na​wet za wą​ski​mi pal​ma​mi w do​ni​cach obok re​cep​cji. – Wi​taj, Hay​ley! – ode​zwał się po chwi​li Cor​ne​lius, spo​glą​da​-

jąc na nią zza Cha​se’a. – Do​brze mi się zda​wa​ło, że to ty. Za​mel​- do​wa​łaś się już? Ma​chi​nal​nie po​ki​wa​ła gło​wą. Twier​dze​nie, że Cha​se to tyl​ko chło​piec ho​te​lo​wy, ra​czej nie przej​dzie… No i tak, za​pro​po​no​- wał, że bę​dzie uda​wał jej na​rze​czo​ne​go, a te​raz po​sta​wi na swo​im. – Świet​nie. Znasz Kel​ly Mil​ler i Iana Kel​seya? – Nie słu​cha​ła go, kie​dy do​ko​ny​wał pre​zen​ta​cji. – A to jest twój… – Urwał, spo​- glą​da​jąc na Cha​se’a. Nie stój tak, dziew​czy​no, przed​staw im go! – skar​ci​ła się, ale sło​wa nie prze​szły jej przez usta. – Na​rze​czo​ny – rzu​cił Cha​se. – Cha​se Har​tley. Za​mru​ga​ła. Co ta​kie​go? Od​wró​ci​ła się i już mia​ła za​pro​te​sto​- wać, ale Cor​ne​lius wła​śnie ki​wał gło​wą z apro​ba​tą i po​da​wał Cha​se’owi rękę. Co jest gra​ne? Prze​cież usta​li​li, że to kiep​ski po​mysł. Prze​szy​ła po​li​cjan​ta wście​kłym wzro​kiem, on jed​nak zu​peł​nie się tym nie prze​jął. – Miło mi pana po​znać – rzekł Cor​ne​lius. Po​wiedz, że tyl​ko żar​to​wa​łeś. Nie okła​muj mo​je​go sze​fa, bła​- ga​ła w du​chu. Sama by to spro​sto​wa​ła, ale głos od​mó​wił jej po​- słu​szeń​stwa. – I wza​jem​nie – od​parł Cha​se. Hay​ley nie po​zo​sta​wa​ło nic in​ne​go, jak ro​bić do​brą minę do złej gry i z wy​mu​szo​nym uśmie​chem pa​trzeć, jak tam​ci wy​mie​- nia​ją uścisk dło​ni. Ożeż ja​sna cho​le​ra! – No już, słu​cham – po​wie​dzia​ła Hay​ley, roz​pa​ko​wu​jąc wa​liz​- kę w swo​im po​ko​ju. Ro​dzi​na Cha​se’a i go​ście we​sel​ni spo​dzie​wa​li się go na Maui do​pie​ro póź​nym wie​czo​rem. Po​sta​no​wi​li więc, że przed​sta​wią go dru​gie​mu sze​fo​wi Hay​ley na po​cząt​ku wie​czor​nej za​ba​wy, luau. Cha​se cho​dził tam i z po​wro​tem przed otwar​ty​mi drzwia​mi na pa​tio z wi​do​kiem na pla​żę. W szor​tach kha​ki i roz​pię​tej, po​wie​- wa​ją​cej na cie​płej bry​zie znad oce​anu ko​szu​li do fra​ka, zda​niem Hay​ley był naj​pięk​niej​szą ozdo​bą tej ślicz​nej wy​spy. Pal li​cho,