Jennifer Snow
Hawajski zawrót głowy
Tłumaczenie:
Zofia Piwowarska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Hayley Hanna miała dwa wyjścia – objechać miasto i wykupić
cały nakład miesięcznika „Los Angeles Woman” albo udawać,
że nie czytała artykułu przedstawiającego ją w jak najgorszym
świetle. Chociaż kto wie, a nuż ten wielostronicowy materiał,
opisujący ją jako specjalistkę od rozwodów, która bezlitośnie
niszczy mężczyzn w sali sądowej, bo ich nienawidzi, jakimś cu-
dem przejdzie bez echa? Akurat!
Położyła wszystkie sześć egzemplarzy czasopisma na ladzie
kiosku przed wejściem do biurowca, w którym pracowała, zsu-
nęła na czubek głowy zdobione brylancikami okulary przeciw-
słoneczne od Tiffany’ego i zaczęła szukać portmonetki w toreb-
ce z kolekcji Michaela Korsa.
– Trzydzieści dwa dolary – powiedział sprzedawca.
Trzydzieści dwa dolary. W głowie się nie mieści! Za sześć eg-
zemplarzy piśmidła, które i tak wyląduje w koszu na śmieci pod
jej biurkiem.
– Miłego dnia! – dorzucił.
Nabija się z niej czy co?!
Zadzwonił jej telefon komórkowy. Wsadziła czasopisma pod
pachę i z przestrachem zerknęła na wyświetlacz. „Idealna pan-
na młoda”. Uff, to tylko Terri-Lynn. Jeżeli przyjaciółka przeczy-
tała artykuł, powie jej całą prawdę bez ogródek.
Odebrała po trzecim dzwonku.
– Jest źle, co? – zapytała.
– Bezlitosna baba, która nienawidzi mężczyzn? Rekin w ko-
stiumie od Armaniego?! – wrzasnęła do mikrofonu Terri-Lynn.
Nie owijała w bawełnę. Może jednak nie powinnam opowia-
dać o tym artykule na prawo i lewo, pomyślała Hayley. Przynaj-
mniej dopóki go nie przeczytam.
– Za kogo ta Annette Miller się uważa! – grzmiała dalej przy-
jaciółka. – Nie ma prawa wypisywać o tobie takich rzeczy. Po-
dobno to miał być tekst o kobiecie sukcesu!
Wchodząc do biurowca, Hayley poprawiła wypadające spod
pachy pisma. Widocznie chcieli pokazać ją w prawdziwym świe-
tle, a nie jej polukrowaną wersję.
– Mam nadzieję, że zadzwonisz do nich i złożysz skargę.
Terri-Lynn, właścicielka wytwornego salonu sukien ślubnych,
która na okrągło była pod ostrzałem prasy, powinna wiedzieć,
że nie tak to działa. Nie zmieni się czegoś, co ukazało się dru-
kiem.
– Nic by to nie dało, pismo jest już na rynku. A zresztą, sama
jestem sobie winna.
– Niby jak? Przyznałaś się w wywiadzie, że pożerasz męż-
czyzn na śniadanie, a dla sportu ucinasz im jaja?
Prawie.
Propozycja wywiadu do cyklu „Kobiety sukcesu” w prestiżo-
wym piśmie jej pochlebiła, dodała pewności siebie po tym, jak
zerwała z Jamesem, dentystą, z którym spotykała się od czasu
powrotu z Nowego Jorku do rodzinnego miasta. Ale zakończyła
związek, gdy po dziesięciu miesiącach znajomości James się
oświadczył.
Niestety, pełna pretensji do niego za to, że przedwczesną pro-
pozycją zniszczył coś fajnego, na pytania dziennikarki dotyczą-
ce miłości, małżeństwa i rozwodów odpowiadała chętnie… i bez
zahamowań.
Wsiadła do windy.
– Nie ukrywałam, co myślę o mężczyznach i małżeństwie –
przyznała.
– Może i coś tam chlapnęłaś, ale na pewno nie powiedziałaś…
O, już mam. „Mężczyzn można zmieniać jak rękawiczki. Tu nie
ma co główkować, tylko się rozwieść, a po podziale majątku ku-
pić sobie dwa razy młodszego”.
Czyżby rzeczywiście palnęła coś takiego?!
– Hayley, powiedz, że nic takiego nie mówiłaś!
Winda zatrzymała się na piętrze.
– Mogłam powiedzieć coś w tym stylu – przyznała, wysiada-
jąc. – Ale z pewnością nieoficjalnie, nie do druku.
– Nie istnieje coś takiego jak „nie do druku”. Nie zapoznałaś
się z warunkami, na jakich udzielasz wywiadu?
– Wiesz, że nie byłam w formie. Dopiero co zerwaliśmy z Ja-
mesem i wciąż tego nie odchorowałam.
– Sama z nim zerwałaś.
– Bo mi się oświadczył – powiedziała ciszej.
Miałaby się nazywać Hayley Hanna Healey? Wolne żarty! Za
żadne skarby. Zostanie Hayley Hanna, kropka. Na zawsze.
– Jasne, to prawdziwy potwór, skoro chciał się z tobą ożenić.
Przyjaciółka niczego nie rozumie.
– Wiedział, jak się zapatruję na małżeństwo, nie ukrywałam
tego – wyjaśniła Hayley, dumna, że od początku jasno stawiała
sprawę. – Wróćmy lepiej do obecnej katastrofy. Co ja mam zro-
bić w związku z tym artykułem?
– Niestety, wygląda na to, że musisz uzbroić się w cierpliwość
i przeczekać burzę – odparła Terri-Lynn.
– Pewnie masz rację. Zresztą kto jeszcze czyta takie bzdury?
Odezwę się po pracy.
Hayley schowała telefon do torebki, wchodząc do kancelarii
Marshall i Thompson, specjalizującej się w prawie rodzinnym.
Poprawiła żakiet i przestała się martwić. W firmie pracują głów-
nie mężczyźni, więc raczej nie trafią na głupi artykuł w lokal-
nym piśmie dla kobiet, a te sześć egzemplarzy, które taszczy
pod pachą, zaraz wyląduje w niszczarce dokumentów.
A niech to! Kolejny egzemplarz leży na ladzie recepcji…
Spokojnie, pożyczę go i zniszczę z pozostałymi.
– Cześć, Megan. Zapowiada się piękny dzień.
– Widocznie nie czytała pani tego – odparła kobieta, podno-
sząc miesięcznik.
Skłamać czy się przyznać? Trudna decyzja.
– Zerknęłam na to z rana, same bzdury – przyznała Hayley
z udawaną nonszalancją.
Megan przekartkowała pismo.
– Więc nie powiedziała pani: „Mężczyźni zasługują na to, żeby
ich oskubywać przy podziale majątku, skoro nie potrafią utrzy-
mać bip, bip, bip w spodniach”?
No, akurat ten cytat kompletnie wypaczono. Istotnie powie-
działa, że mężczyźni zasługują na to, by ich oskubywać przy po-
dziale majątku, jeżeli nie potrafią utrzymać bip, bip, bip
w spodniach. „Jeżeli”, nie „skoro”. A to zasadnicza różnica.
– Oczywiście, że nie – odparła. – Wypaczyli sens moich słów.
Czy ktoś jeszcze to widział? – dodała po chwili namysłu.
Megan kiwnęła głową.
– Każdy dostał po egzemplarzu – wyjaśniła. – Redakcja z sa-
mego rana przysłała je kurierem, a ta nowa stażystka, Laura,
od razu je rozdała.
Niech szlag trafi nadgorliwe stażystki!
Musi jakoś zdobyć te egzemplarze. Zaczynając od najważniej-
szego.
– Czy Marvin jest już w pracy?
– Przyszedł trzy minuty temu.
Piętnastocentymetrowe, jeszcze nie rozchodzone szpilki od
Manolo Blahnika, zbyt obcisła spódnica i astma w zasadzie wy-
kluczały bieganie, ale skoro jej kariera zawisła na włosku, war-
to jest zaryzykować złamanie kostki albo atak duszności.
Boże, oby Marvin jeszcze tego nie widział!
Kiedy po chwili, zasapana, stanęła w otwartych drzwiach jego
gabinetu, wstrzymała oddech – właśnie czytał artykuł. Już miała
uciec, lecz zatrzymało ją krótkie warknięcie:
– Wejdź, Hayley.
Na wszelki wypadek nie przekroczyła progu.
– Dzień dobry, Marvin. Jesteś zajęty, nie będę ci…
– Powiedz, że wyrwali to z kontekstu albo zmyślili… Daj nam
coś, żebyśmy mogli ich pozwać o zniesławienie.
Hayley z westchnieniem poprawiła kosmyk włosów i weszła
do gabinetu.
– Częściowo na pewno – bąknęła.
– A konkretnie? – Podał jej czasopismo.
Darowała sobie żarty, że zna to na pamięć. Szybko przerzuci-
ła tekst, szukając nieścisłości. Bo o niuansach typu „skoro” za-
miast „jeżeli” wolała nie wspominać.
– Hayley – ponaglił ją.
– Chwileczkę… – Przerzuciła kartkę. – Mam. O tym, że, spisu-
jąc umowę majątkową przedmałżeńską, uznajemy z góry, że
małżeństwo i tak się rozpadnie, mówiłam nieoficjalnie, to nie
było przeznaczone do druku.
Aczkolwiek stwierdzenie to jest z gruntu prawdziwe.
Hayley nie wierzyła w dozgonną miłość. Pogodziła się wpraw-
dzie z tym, że niektórzy tracą dla innych głowę do tego stopnia,
by przysięgać sobie wierność aż po grób, ale skoro tak, to po
kiego jest im intercyza?
– Może być, Marvin? – spytała z wymuszonym uśmiechem.
Wstał, ruchem ręki nakazując jej milczenie. Wrócił za biurko
i oparł dłonie na blacie.
– Nagrywali ten wywiad? – zapytał, świdrując ją wzrokiem.
Zgarbiła się pod jego spojrzeniem.
– Tak – przyznała. – Nawet nie wiesz, jak mi przykro. Rzeczy-
wiście powiedziałam część z tego, co wydrukowali… Niech ci
będzie, wszystko. Ale kto wie, może nam to wyjdzie na dobre.
– Zechcesz mi to wyjaśnić? – Usiadł w miękkim skórzanym fo-
telu.
– Nie da się ukryć, że kancelaria zajmuje się rozwodami.
Klienci chcą, żebyśmy byli bezwzględni, oskubywali mężczyzn.
W każdym razie tego oczekują klientki.
– Hayley, kiedy wróciłaś z Nowego Jorku, mimo twoich sukce-
sów w salach sądowych i dyplomu z Harvardu wahałem się
przed przyjęciem cię do pracy – rzekł powoli. – Pamiętasz dla-
czego?
Pamiętała.
– Uważałeś, że jestem zbyt ostra. – Wtedy to po raz pierwszy
i ostatni zdarzyło się, że podczas rozmowy kwalifikacyjnej
w kancelarii jej wojowniczość potraktowano jako wadę, a nie
zaletę.
– Właśnie. I co mi obiecałaś?
– Że troszkę wyluzuję.
– Troszkę? A mnie się zdawało, że znacznie.
Kiwnęła głową.
– Przepraszam, panie Marshall. To się więcej nie powtórzy.
Następnym razem będę się ściśle trzymała firmowych wytycz-
nych.
Splótł ręce na piersi.
– Najlepiej w ogóle unikaj kontaktu z dziennikarzami.
– To jest myśl – przyznała, bo też nie paliła się do powtórki
medialnej kompromitacji.
– A my tymczasem zajmiemy się odbudową wizerunku.
– Może wydam oświadczenie? – zaproponowała. – Opowiem
o swojej działalności charytatywnej i pracy pro bono.
– Co ja przed chwilą powiedziałem? – zganił ją z kamienną
twarzą.
– Że mam się trzymać z dala od mediów. Załatwione.
Zapadła długa cisza. Hayley usiadła, wsunęła dłonie pod uda,
założyła nogę na nogę i niespokojnie wierciła się na krześle.
– Masz chłopaka, prawda? – odezwał się w końcu. – Narzeczo-
nego?
Nie miała. Dlaczego więc przytaknęła ruchem głowy?
– Świetnie. W przyszłym tygodniu weźmiesz go z sobą na wy-
jazd integracyjny na Maui. Pokażemy światu, że nienawiść do
mężczyzn jest ci obca, że jesteś w szczęśliwym związku…
Przestała go słuchać i bezmyślnie kiwała głową. Wziąć z sobą
narzeczonego… a, tego faceta, którego rzuciła, bo ośmielił się
jej oświadczyć? A ileż to roboty? Zadzwoni do Jamesa, przepro-
si go i oznajmi, że marzy o wyjściu za mąż…
Wzdrygnęła się na samą myśl.
– Zajmujemy się rozwodami, ale nasza kancelaria ceni takie
wartości jak rodzina i małżeństwo. – Głos szefa przedarł się
przez jej niespokojne myśli.
Ona ich nie ceniła. Ale nie mogła się z tym zdradzić, jeśli chce
utrzymać posadę.
– Hayley, wszyscy w kancelarii musimy prezentować jednolite
stanowisko. Rozumiemy się?
Rozumiała go aż za dobrze.
– Oczywiście. Wyjazd integracyjny… i zabrać narzeczonego. –
Wstając, potknęła się na brązowym dywanie. – Nie nawalę,
obiecuję.
Nawet gdyby musiała błagać mężczyznę, którego nie kocha,
by się z nią ożenił, pomyślała.
– Stary, musimy wpadać na kawę gdzie indziej, tu z rana jest
nieludzki tłok. – Cooper Jennings wsiadł do radiowozu i wetknął
parujące kubki do uchwytów.
Siedzący za kierownicą Chase wziął swój, siorbnął kawę i po-
parzył sobie gardło.
– Gorąca.
Tymczasem Cooper wyjął z torebki pączka z nadzieniem wa-
niliowym i zaczął go pałaszować.
Chase ze smutkiem pokręcił głową. Młody został jego partne-
rem zaledwie przed miesiącem, a już uosabiał stereotyp glinia-
rza z patrolu. Jeśli nie odstawi śniadań złożonych z białego cu-
kru i kofeiny, które wcinał po długiej nocnej zmianie, to lada
chwila będzie wyglądał jak te grubasy od roboty papierkowej.
– Przestań się obżerać tym szajsem – powiedział. – Mój part-
ner musi biegać, a nie dostawać zadyszki po paru krokach.
– Luz-blues, stary, masz to jak w banku.
Chase nie dałby za to złamanego grosza. Po kiego zgodził się
wziąć młodego pod swoje skrzydła? No tak, Kate go ubłagała…
Włączył się do ruchu. Oczy mu się kleiły, w tym tygodniu co-
dziennie mieli dwunastogodzinne nocne zmiany, więc chciał
czym prędzej odstawić młodego na posterunek, wrócić do
domu, wziąć gorący prysznic i paść na wyrko. Pewnie nawet da-
ruje sobie prysznic.
Kiedy zajechał radiowozem przed posterunek, zadzwoniła
jego komórka. Spojrzał na wyświetlacz i jęknął.
– Cooper, dlaczego twoja narzeczona dzwoni do mnie? – zapy-
tał, odpinając pas.
– Bo ja wiem? Może dlatego, że jest twoją siostrą?
– Nie wybawisz mnie z opresji?
Młody, który wstąpił do policji wbrew radom Chase’a, pokrę-
cił głową.
– Radź sobie sam. Powiedz jej, że wracam za godzinę. – Co
rzekłszy, wziął swoją kawę i wysiadł z radiowozu.
Chase wiedział, że jeśli nie odbierze, siostra będzie wydzwa-
niała do skutku, więc jego sen szlag trafi. Trzymając telefon
między barkiem a uchem, wziął torbę z tylnego siedzenia i wy-
siadł.
– Cześć, Kate – wymamrotał.
– Byłeś u Josepha na przymiarce smokingu? – Jak na szóstą
rano głos siostry był stanowczo zbyt dziarski.
Idąc, spojrzał pytająco na Coopera.
– U jakiego znów Josepha?
Jego przyszły szwagier roześmiał się, przepuszczając go
w drzwiach posterunku.
– To sklep z męskimi garniturami. Chase, powiedz, że się ze
mnie nabijasz.
Niestety. O przymiarce smokingu na jej ślub siostra przypomi-
nała mu miesiąc temu, ale natychmiast wyleciało mu to z głowy.
– Wybierałem się dzisiaj – mruknął, sięgnął do kieszeni koszu-
li po notes i na czystej stronie zapisał: „Do Josepha”.
– Akurat! Zapomniałeś – prychnęła.
Niemal widział, jak siostra się dąsa. Jako najmłodsza z czwor-
ga rodzeństwa, w dodatku jedyna córka, Kate była rozpieszcza-
na, odkąd wystawiła główkę na świat, a potem jakimś cudem
udało jej się znaleźć narzeczonego, który rozpieszczał ją dalej.
Chase lubił Coopera, ale dla siostry chciałby każdego, byle nie
gliniarza. Niestety, tamci poznali się, kiedy osiem miesięcy
temu Kate zajrzała na posterunek. Od razu między nimi za-
iskrzyło, a Chase nic nie mógł na to poradzić. Ich ślub miał się
odbyć za tydzień.
Po raptem ośmiu miesiącach znajomości… Dla niego takie
tempo było stanowczo za szybkie.
Jego zdaniem osiem miesięcy to za mało, by poznać kogoś na
tyle, by planować małżeństwo. Rzecz jasna, młodszej siostry nie
obchodziło, co myśli, trzymał więc buzię na kłódkę. Przynaj-
mniej wobec Kate, bo Cooperowi zapowiedział, że jeśli skrzyw-
dzi jego siostrzyczkę, to połamie mu wszystkie gnaty. A kiedy
młody ukończył szkołę policyjną, zgodził się wziąć go na prze-
szkolenie wyłącznie po to, by mieć go na oku i chronić jego ty-
łek.
Chociaż poprzedniego partnera nie zdołał ochronić…
– Zgoda, zapomniałem. Ale ślub jest dopiero za tydzień.
O co tyle hałasu? Załatwi przymiarkę pod koniec dnia. Skró-
cenie nogawek portek można chyba załatwić od ręki.
– Owszem, ale za dwa dni wylatujemy na Maui.
No pięknie, nie ucieknie od tematu. Wciąż jeszcze nie powie-
dział siostrze, że zamierza polecieć na Maui nocą w dniu ślubu
i wrócić od razu po przyjęciu weselnym. I tak urwanie się na
trzy dni z pracy w policji miejskiej Los Angeles to aż nadto.
– Skoro już o tym mowa…
– Chase, ani słowa więcej!
– Kate, wiesz przecież, że nie mogę brać wolnego, kiedy tylko
zechcę.
– Rozłączam się.
– Kate… – Zdusił ziewnięcie. W porównaniu z rozmową z sio-
strą dwunastogodzinna nocna zmiana, acz wyczerpująca, to
betka. Ktoś powinien wymyślić aplikację blokującą ranne połą-
czenia od upierdliwców.
– Chase, tu chodzi o mój ślub. I przypominam, że to ty mnie
prowadzisz do ołtarza.
Jako najstarszy z braci przejął obowiązki głowy rodziny, po
tym jak przed laty rodzice zginęli w wybuchu samochodu. Alan
Hartley miesiącami rozpracowywał pod przykrywką sieć han-
dlarzy narkotyków. Na kilka dni przed końcem operacji, w wyni-
ku której szef kartelu na długie lata trafiłby za kratki, informa-
tor sprzedał go gangsterom. W rezultacie rodzice zginęli, śledz-
two szlag trafił, a Chase w połowie studiów zrezygnował z dal-
szej nauki i wstąpił do policji.
Klapnął na krzesło za biurkiem. Na widok sterty papierzysk
złapał się za głowę.
– Przecież Adam przylatuje dopiero w przeddzień ślubu –
mruknął. Skoro najmłodszemu z braci uchodzi to na sucho,
może i jemu się upiecze?
– Adam zawodowo gra w futbol, jest związany terminami roz-
grywek i kontraktem.
Jasne, a ja mam na głowie raptem ochronę obywateli!
– Zdążę w sam raz na ślub.
– Nie, dajmy sobie spokój… Skoro nie możesz wziąć wolnego
z okazji ślubu siostry, poproszę Erica, niech on mnie poprowa-
dzi do ołtarza.
Siostra była jedną z najlepszych specjalistek od organizacji
ślubów w Los Angeles. Żyła ślubami, które uważała za jedne
z największych wydarzeń w życiu swoich klientów. A skoro te-
raz sama wychodzi za mąż, dyskusja z nią nie ma sensu.
– Nie poprosisz Erica, bo… – Urwał, kiedy odpowiedział mu
ciągły sygnał.
Zadzwoniła ponownie siedem minut później, bo tak ważnej
sprawy nie mogła powierzyć beztroskiemu, olewającemu
wszystko młodszemu bratu.
Papiery na biurku muszą poczekać, aż Chase weźmie prysznic
i się obudzi. W szatni schował do szafki kamizelkę kuloodporną,
broń w kaburze oraz wysokie buty, zdjął też koszulę i spodnie.
Obejrzał w lustrze rozcięcie nad lewą brwią – pamiątkę po
nocnej interwencji i nożu jednego z uczestników bójki w barze.
W szpitalu dostał zastrzyk przeciwtężcowy, ale nie zgodził się
na założenie szwów… czego z perspektywy czasu pożałował.
Kiedy szampon dostanie się do otwartej rany, będzie szczypało
jak jasny gwint.
Gorąca woda z prysznica zaparowała całą łaźnię. Zdjął bok-
serki i stojąc w strumieniach wody, obejrzał pozostałe obraże-
nia: posiniaczone żebra i małe rozcięcie na udzie.
Naćpane koką albo cholera wie czym gówniarze! Noc spędzili
w izbie wytrzeźwień, ale nie mógł ich oskarżyć o posiadanie
narkotyków, bo tylko u najmłodszego znaleźli niewielką porcję
marychy, na którą zresztą szczeniak miał receptę… Jak pech, to
pech – dzisiaj wyjdą na wolność. Będą rozrabiać coraz bardziej,
aż w końcu wylądują w więzieniu stanowym, gdzie recydywa
zrobi z nich kryminalistów pełną gębą.
Kiedy woda spływała mu po plecach, uświadomił sobie, że ko-
lejny nóż wbiła mu siostra. Wiedział, że jak zawsze, Kate posta-
wi na swoim.
Ona też to wiedziała i dlatego zadzwoniła dwie minuty wcze-
śniej, niż się spodziewał. Zakręcił wodę i sięgnął po ręcznik
i komórkę.
– Przylecę wcześniej – obiecał i westchnął ciężko.
– Wiem.
ROZDZIAŁ DRUGI
– Nie, nie zatrzyma łodzi – oświadczyła Hayley.
Trzymając telefon komórkowy między barkiem a uchem, usi-
łowała wsunąć pod fotel przed sobą pękającą w szwach waliz-
kę. Poranny lot na Maui miał komplet pasażerów, a przestrzeń
pod siedzeniami zawsze jest za mała.
– Dlaczego? – żachnął się Mark Phillips, adwokat strony prze-
ciwnej. – W końcu to on za nią zapłacił.
– Dlatego, że dom nad jeziorem przypada mojej klientce – od-
parła. – Po co mu łódź, skoro dostaje letni domek w Phoenix?
Mark wiedział, że żądanie jego klienta jest idiotyczne; wi-
docznie przyszły rozwodnik próbował jeszcze bardziej wkurzyć
żonę.
Hayley kiwnęła głową, kiedy przechodząca stewardesa ru-
chem ręki kazała jej wyłączyć komórkę.
– Ale on chce go sprzedać – obstawał Mark.
– Nic z tego. Nie dostanie łodzi i już.
Nie chodziło o to, że z powodu wczesnej pory i braku kawy
miała muchy w nosie, po prostu nie zamierzała nawet rozważać
żądania adwokata. Mąż jej klientki, uzależniony od hazardu,
wyczyścił ich wspólne konto, niech więc gdzie indziej zdobywa
środki na zaspokajanie nałogu. I niech się cieszy, że żona nie
zamierza opowiadać w sądzie, od czego jeszcze jest uzależnio-
ny.
– A sprzęt do wędkowania? Pani Leslie przyznała, że nie łowi
ryb.
– Nagle postanowiła nauczyć się wędkowania.
Stewardesa zatrzymała się i zmierzyła ją wzrokiem.
– Na razie, Mark. Do zobaczenia w sądzie, to już za tydzień –
ucięła nieznoszącym sprzeciwu tonem, przeprosiła stewardesę
i schowała telefon do torebki.
Na myśl, że przez kilka dni nie skorzysta z komórki, omal nie
wpadła w panikę, ale Marvin zabronił pracownikom załatwiania
spraw firmowych podczas wyjazdów integracyjnych. Na szczę-
ście mogła polegać na swojej asystentce, ona na pewno wszyst-
kiego dopilnuje.
Westchnęła. Na razie jej największym zmartwieniem było to,
by nie wylecieć z pracy. Poprzedniego dnia zajrzała do Marvina
z przygotowaną bajeczką o tym, dlaczego narzeczony nie może
pojechać, ale szef wyszedł już z kancelarii. Myśląc o tym, nie
zazna spokoju podczas lotu.
Potrzebowała tej pracy. Bo chociaż nikt nie mówił o tym gło-
śno, było tajemnicą poliszynela, że tylko dzięki pozycji ojca zna-
lazła posadę w Marshall i Thompson, po tym jak wyrzucono ją
z nowojorskiej kancelarii prawnej, w której pracowała od czasu
ukończenia Harvardu. Jako szanowany specjalista od prawa
spółek handlowych miał szerokie znajomości, skorzystał więc ze
swoich wpływów. Była mu wdzięczna, bo z wilczym biletem nie
mogła liczyć na posadę w najlepszych kancelariach. A przecież
wyleciała tylko dlatego, że sypiała z jednym ze starszych wspól-
ników. Bo ten, kiedy zakończyła romans, zwolnił ją pod pretek-
stem zaledwie jednej porażki w sądzie.
Pasażerowie napływali, a fotel obok niej wciąż był wolny, więc
miała nadzieję na więcej miejsca dla siebie. Niestety, zawsze
znajdzie się jakiś spóźnialski, który uważa, że to samolot ma
czekać na niego, nie odwrotnie. A ten, który jako ostatni wpadł
do samolotu, był… no nie, po prostu boski!
Gdyby była samolotem, też by na niego czekała!
Znacznie wyższy od stewardesy, miał grubo ponad metr
osiemdziesiąt wzrostu – metr osiemdziesiąt opalonych mięśni
widocznych dzięki rozpiętej pod szyją koszuli. Miał ciemne wło-
sy, postawione na żel tak, by wyglądały na potargane, a kiedy
uśmiechnął się do młodej stewardesy, zrobiły mu się w policz-
kach urocze dołeczki.
Albo aktor, albo model. Ludzie innych zawodów nie mają pra-
wa aż tak cieszyć swoim wyglądem oczu maluczkich.
– Cześć! – rzucił, zatrzymując się obok niej. – To moje. –
Wskazał na fotel od strony przejścia. Schował małą torbę pod-
ręczną do schowka nad głową, ale nie bardzo wiedział, co po-
cząć z ciemną torbą od Josepha na garnitury.
Jak pech, to pech! Obok niej usiadł najwspanialszy facet na
ziemi, tyle że leciał na Maui na ślub… Hayley spojrzała na
przejście, pewna, że zobaczy podążającą za nim olśniewającą
supermodelkę, ale nie, był sam.
– Cześć – odparła.
– O, pan Hartley – odezwała się stewardesa, która wcześniej
zganiła Hayley wzrokiem. – Pozwoli pan, że się tym zajmę, pa-
nie władzo – dodała z uśmiechem, sięgając po jego garnitur.
Panie władzo? To policjant? Hayley przyjrzała mu się uważ-
niej. Rzeczywiście, uroda nie zdołała całkiem zamaskować jego
siły fizycznej i czujności. No i ta rana nad lewym łukiem brwio-
wym nabrała teraz sensu…
– Dziękuję – powiedział, oddając stewardesie pokrowiec,
i zwrócił się do Hayley: – Personel tej linii jest wyjątkowo miły
i pomocny.
– No nie wiem, czy to akurat zasługa tej linii – odparła. Chyba
nie był na tyle naiwny, by nie zdawać sobie sprawy, że jego
traktują wyjątkowo. Bo nie wątpiła, że tak samo działał na
wszystkie kobiety i nawet stewardesom na jego widok robiło się
gorąco, a serce biło jak szalone.
Siadając, roześmiał się i od razu stracił wszelkie przymioty
gliniarza. W tym śmiechu pobrzmiewały swoboda i pewność sie-
bie, napawał spokojem, poczuciem bezpieczeństwa. Ot, śmiech
pożeracza niewieścich serc.
– Chase Hartley – przedstawił się, podając jej rękę.
Perspektywa pogaduszek z nieznajomym nagle stała się cał-
kiem miła. Czy ten lot naprawdę trwa tylko pięć godzin?
– Hayley Hanna – odparła. – Wybiera się pan na ślub? – Ru-
chem głowy wskazała stewardesę oddalającą się z pokrowcem
na garnitur.
– Mojej siostry. A pani? Wakacje czy przymusowa obecność na
rodzinnym spędzie?
Fajny. A nawet więcej niż fajny.
– Prawdę mówiąc, praca. Firma wysłała mnie na wyjazd inte-
gracyjny.
– Wyjazd integracyjny? Pani jest lekarką?
– Prawniczką.
Jego uśmiech przygasł.
– Od rozwodów – sprecyzowała.
Szeroki uśmiech wrócił na twarz, a z nim jego broń masowe-
go rażenia – dołeczki w policzkach, na widocznym z bliska świe-
żym zaroście, jeszcze bardziej zniewalające.
– Od razu mi ulżyło. Inaczej byśmy się nie zaprzyjaźnili, a by-
łoby szkoda.
I to jak! Hayley przypomniała sobie radę Terri-Lynn:
„I pamiętaj, masz zaszaleć z jakimś facetem! Wakacyjny seks
jest nie do przebicia”.
Ani przez chwilę nie wątpiła, że z tym mężczyzną mogłaby
spełnić to marzenie. W wyobraźni zobaczyła, jak leży pod tym
jego niesamowitym ciałem, a zmysłowe usta błądzą po jej skó-
rze. Zalała ją fala gorąca.
Też coś! Ma na głowie ważniejsze rzeczy, na przykład… no…
ma i już!
– Powiedz mi, Hayley, czy wyjazdy integracyjne są takie nud-
ne, jak słyszałem?
– Powiedzmy, że jadę tam równie chętnie, jak ty na ten ślub.
– To aż tak widać? – zapytał z tym swoim niesamowitym
uśmiechem.
– Nie lecisz z resztą gości, a wpadłeś tu z tak zbolałą miną,
jakbyś miał nadzieję, że nie zdążysz na samolot. I domyślam się,
że nie masz bagażu poza tą torbą podręczną, która zmieściła
się w schowku nad nami, nie licząc smokingu. Ale pewnie wo-
lałbyś go spalić, niż włożyć.
– Rozgryzłaś mnie – przyznał, bijąc brawo. – Ale mam wraże-
nie, że tobie miganie się od ślubów też nie jest obce – dodał.
– Moja najlepsza przyjaciółka w zeszłym roku wyszła za mąż…
dwa razy. W rezultacie w ciągu roku dwukrotnie zostałam druh-
ną.
Na takie poświęcenie zdobyłaby się wyłącznie dla Terri-Lynn,
miała jednak nadzieję, że przyjaciółce nie śpieszy się do kolej-
nego zamążpójścia.
– A ja myślałem, że kobiety uwielbiają śluby.
– Powszechne, choć z gruntu błędne przekonanie. Kobiety
uwielbiają śluby jedynie wtedy, kiedy to one wychodzą za mąż,
bo bywanie na ślubach innych przypomina im, jak bardzo są sa-
motne, że ich zegar biologiczny tyka i że czym prędzej muszą
sobie znaleźć drugą połówkę.
– Ostro – skwitował rozbawiony.
– Przeważnie walę prosto z mostu. – I właśnie dlatego wpako-
wała się w kłopoty, przez ten głupi artykuł.
Może powinna nauczyć się trzymać język za zębami, to uła-
twia życie.
– Czyżbym siedział obok tykającej bomby zegarowej? Mam się
bać? – spytał Chase, wyrywając ją z zadumy.
– Ależ skąd… Jestem szczęśliwie zaręczona z dentystą. Nie-
stety, nie mógł ze mną pojechać, bo w środę po południu ma
przeprowadzić nagłą operację zęba – odparła, obracając na pal-
cu lipny pierścionek zaręczynowy.
Chase zmarszczył czoło i przekrzywił głowę.
– To on z góry wie, kiedy mu wypadnie nagła operacja? – zdzi-
wił się.
Trafiony, zatopiony! Hayley ucieszyła się, że wymówkę, którą
sobie przygotowała, przetestowała na uwodzicielskim panu wła-
dzy.
– Dziękuję. O tym nie pomyślałam.
– Słucham?
– To kłamstwo wymaga dopracowania – odparła, nie przejmu-
jąc się, że może ją to postawić w złym świetle. Przecież kiedy
wysiądą z samolotu, już go nie zobaczy. Z drugiej strony, szko-
da, bo pewnie na całej wyspie tylko on mógłby zapewnić cieka-
we towarzystwo.
Obrócił się w jej stronę.
– Chyba powinnaś mi opowiedzieć wszystko od początku –
stwierdził.
Kiedy skończyła mu relacjonować swój obecny kłopot, Chase
uznał, że dotąd nie spotkał równie ciekawej, a zarazem seksow-
nej kobiety.
– Sam widzisz. Mam przechlapane, jeśli nie przekonam szefa,
że nie łamię obowiązujących w firmie zasad moralnych. – Zrzu-
ciła sandałki i podwinęła nogi pod siebie.
Zwrócił uwagę na jej idealnie wypielęgnowane paznokcie
i opalone nogi, jak zresztą na całą resztę: od blond włosów, któ-
re nie opadały na twarz dzięki wysadzanym klejnocikami okula-
rom przeciwsłonecznym, przez jasnoniebieskie oczy w oprawie
długich ciemnych rzęs, po nieumalowane pełne usta, tylko ciut
ciemniejsze od jej cery. Jego zdaniem uosabiała ideał kobiety.
Zaskoczyła go własna reakcja na zapach jej dyskretnych,
a mimo to odurzających perfum. Nie pamiętał, kiedy ostatnio
pragnął całować jakąś nieznajomą, i z trudem powściągnął chęć
dotknięcia językiem jej szyi, by sprawdzić, czy smakuje równie
wspaniale, jak pachnie. Kiedy tak żartowali i przekomarzali się,
wydawała się nieprzystępna, co narzucało niejaki dystans,
a z drugiej strony tylko dodawało jej atrakcyjności.
– Przedziwne, że firma wtrąca się w takie sprawy – powie-
dział. – To twoje życie. Co komu do tego, czy masz męża i dzie-
ci?
– Zdaniem zarządu singielka, która reprezentuje wyłącznie
kobiety i nie znosi ich mężów, stawia kancelarię w złym świetle.
– To śmieszne. Wygrywasz sprawy, a tylko to się liczy.
– Wytłumaczysz to mojemu szefowi?
Milczał przez chwilę, bo wpadł na pozornie absurdalny po-
mysł. Przed szefem raczej jej nie obroni, ale może mógłby wy-
bawić ją z opresji, zastępując podczas tego wyjazdu narzeczo-
nego, z którym zerwała.
– O co chodzi? – Zdziwiła się, że nie odpowiada.
– Jedną chwilkę… daj mi pomyśleć.
Była miła, seksowna jak cholera i zdecydowanie wolałby spę-
dzić najbliższy tydzień z nią, a nie ze stukniętymi na punkcie
zamążpójścia druhnami. Rzecz jasna, czeka go obowiązkowa
próba kolacji weselnej oraz sam ślub, ale poza tym jest panem
swojego czasu, a raczej mógłby robić, co zechce, gdyby przeko-
nał siostrę, że się zakochał. Miłość nie wchodziła wprawdzie
w rachubę, za to perspektywa wakacyjnego romansu kusiła, i to
jak!
– A gdybyśmy tak pomogli sobie nawzajem?
– W jaki sposób?
Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i uruchomił jakąś aplika-
cję. Znalazł ostatni mejl od Kate i otworzył załączniki. Podsunął
ekran Hayley.
– Prześliczna, ale te rzęsy są sztuczne – oceniła, patrząc z bli-
ska na zdjęcie Trish, koleżanki Kate z czasów studenckich. –
Kto to?
– Jedna z trzech singielek, które będą na ślubie i które siostra
próbuje mi naraić.
Kliknął na pozostałe dwa zdjęcia. Trzy piękne i mądre kobiety
sukcesu. Siostra miała dobry gust, musiał przyznać. Łączyło je
jednak pragnienie, by jak najszybciej zostać klientką Kate i zle-
cić jej przygotowania do ich ślubu, a ślub nie leżał w jego pla-
nach. Podjął tę decyzję z chwilą wstąpienia do policji. Naoglą-
dał się, jak taka praca wpływa na rodzinę, i nie zamierzał nara-
żać na to swoich bliskich. Jego jedyny związek rozpadł się bar-
dzo szybko, teraz wystarczał mu przygodny seks. Niestety, sio-
stra, beznadziejna romantyczka, nie przyjmowała tego do wia-
domości.
– W sumie najbardziej podoba mi się ta pierwsza – orzekła
Hayley. – A co oznaczają te numerki u dołu zdjęć?
– To ich ocena w skali Kate. – Musiał przyznać, że jeśli już sio-
stra coś robiła, to dokładnie.
Hayley parsknęła śmiechem.
– W sumie to dobry pomysł. Jak mogłabym ci w tym pomóc?
Schował telefon.
– Ty potrzebujesz fałszywego narzeczonego, a ja towarzyszki
na ślub, żeby siostra przestała mi stręczyć swoje samotne przy-
jaciółki, zwłaszcza odkąd uświadomiłaś mi, że to tykające biolo-
giczne bomby zegarowe.
Nie wspomniał, że nie chciał się zjawić na przyjęciu sam, sko-
ro jedyna kobieta, na której kiedyś mu zależało, przybędzie
z nowym mężem, czyli jego najmłodszym bratem, oraz z bacho-
rem w brzuchu. Jeszcze się z tego nie otrząsnął, bo dowiedział
się o tym zaledwie dwa miesiące temu, kiedy korzystając
z przyjazdu Adama, wypuścił się z nim na kolację. I gdzieś tak
między trzecią a czwartą szklaneczką tequili brat zastrzelił go,
mówiąc, że po kryjomu zwiał z byłą dziewczyną Chase’a i że
spodziewają się dziecka.
– I co ty na to?
– Bo ja wiem? Trochę to dziwne – odparła, ale widział, że my-
ślała o tym intensywnie. – Kiedy masz ten ślub? – spytała w koń-
cu.
– W piątek. Zacznie się o zachodzie słońca… około wpół do
siódmej.
Wyjęła z torby podręcznej terminarz.
– Piątek, piątek… – mamrotała pod nosem, kartkując podzie-
lony na kolorowe sekcje i pękający w szwach od wizytówek i sa-
moprzylepnych karteczek notes.
Nieludzko zorganizowana i zapracowana kobieta.
Ktoś równie zajęty i pochłonięty karierą nie domagałby się od
niego stałej obecności i atencji… Czym prędzej odgonił tę myśl.
Wystarczy mu jej towarzystwo podczas ślubu. A gdyby przy
okazji wylądowali w łóżku, no cóż, byłby to miły dodatek.
– Mamy wtedy kolację i przemówienie jakiegoś gościa, żeby-
śmy się zintegrowali, ale gdybym była na pierwszym wystąpie-
niu o szóstej, a potem zdążyła wrócić przed końcem… mogłoby
się udać. – Wetknęła terminarz do kieszeni w oparciu fotela
przed sobą. – Zrobiłbyś to dla mnie? Naprawdę?
– Możemy sobie pomóc. – Chase nie rozmawiał z Adamem od
czasu owej piorunującej wieści i nie wiedział, jak zareaguje na
widok brata ze swoją byłą dziewczyną. Kendall była jedyną ko-
bietą, z którą wyobrażał sobie wspólną przyszłość. Przychodząc
z Hayley, mógłby zachować twarz.
Układ idealny, bez komplikacji towarzyszących prawdziwym
związkom.
– W ciągu dnia będę miała konferencje, zostają nam więc tyl-
ko wieczory – powiedziała.
– Gdzie się zatrzymasz? – zapytał, modląc się w duchu, by nie
był to ośrodek, w którym odbędzie się ślub.
– W Westin Resort.
– Kilka kroków plażą od Sheratona. Idealnie. – Kilkanaście
razy latał na Maui z rodziną, więc znał wyspę jak własną kie-
szeń. Ich hotele dzielił krótki spacer, a jednocześnie były dosta-
tecznie oddalone od siebie.
Nie wyglądała na przekonaną. Przez chwilę milczała, aż
wreszcie pokręciła głową.
– Przykro mi, nie mogę. Znaczy… bardzo bym chciała, ułatwi-
łoby mi to życie. – Urwała. – Nie, nie mogę – powtórzyła bar-
dziej stanowczo. – Ale dziękuję, Chase.
Westchnął.
– Trudno. Gdybyś jednak zmieniła zdanie… – Z trudem po-
wstrzymał się przed zaproponowaniem spotkania w innych oko-
licznościach.
– Nie zmienię.
Szlag by to trafił! Pewnie rzeczywiście się nie namyśli.
A przez chwilę ten wyjazd nie zapowiadał się koszmarnie.
Rozejrzał się po terminalu lotniska na Maui, szukając vanu
podwożącego pasażerów do agencji wynajmu samochodów. Na
wakacjach zawsze wynajmował auto, możliwość wypuszczania
się daleko od ośrodka dawała mu poczucie wolności. A tym ra-
zem samochód mógł mu się przydać do ucieczki z wesela.
Odkryty terminal wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, kie-
dy tu bywał przed laty. Z nostalgią przypomniał sobie rodzinne
wakacje, grę w siatkówkę na plaży, naukę nurkowania z akwa-
lungiem, niesamowite zachody słońca oraz podglądanie godzi-
nami dziewcząt na basenie. A najfajniejsze było przebywanie
z rodzicami.
– Przepraszam, chyba zostawił pan to w kieszeni fotela przed
panem – zwróciła się do niego młoda kobieta w chwili, gdy do
krawężnika przed terminalem zajechał biały busik z wypoży-
czalni samochodów.
Terminarz Hayley.
– A… Nie jest mój, ale mogę go zwrócić właścicielce. –
Z uśmiechem wziął notes. – Dziękuję.
Biegnąc do mikrobusu, jeszcze raz rozejrzał się po lotnisku,
nigdzie jednak nie zauważył Hayley. Po wyjściu z samolotu po-
żegnała się szybko i uciekła, zanim zdążył zaproponować, że ją
podwiezie. Był rozczarowany, że ich krótka znajomość skończy-
ła się tak szybko. Polubił ją, chociaż właściwie się nie znali –
była zabawna, inteligentna i seksowna, a takiej kombinacji nie
sposób się oprzeć. A zarazem dostatecznie mocno stała na zie-
mi, by odrzucić jego szalony pomysł.
Ale ponownej okazji, by się z nią spotkać, nie przepuści.
Usiadł z przodu. Ciepły wietrzyk od morza poruszał różnobarw-
nymi fiszkami wystającymi spomiędzy kartek terminarza. Wahał
się, czy zajrzeć do środka, ostatecznie to prywatny notatnik.
Z drugiej strony, zostawiła go w samolocie, więc…
Uznał, że nie zawadzi rzucić okiem. Pod bieżącą datą na gó-
rze strony widniały podkreślone na zielono słowa: „Lot na
Maui”, a u dołu nazwa hotelu: „Wailele Polynesian Luau”, za-
znaczona na różowo. Poza tym strona była pusta. Zamknął ter-
minarz.
Ciekawe, czy będzie tu bardzo zajęta? Może mógłby wpaść
wieczorem któregoś dnia i postawić jej drinka? Nie, bez sensu.
Gdyby chciała się z nim spotkać, nie uciekłaby tak szybko po
wyjściu z samolotu. Poza tym popijanie z kobietą tak piękną jak
Hayley nie może się dobrze skończyć.
Chase nie życzyłby sobie, żeby ktoś szperał w jego rzeczach,
a jednak kusiło go, by przejrzeć notatnik podskakujący na jego
kolanach.
A co tam! Kiedy odda terminarz, i tak więcej jej nie zobaczy.
Otworzył notes.
Dziesięć minut później wiedział już, że Hayley ukończyła Ha-
rvard (bo pod koniec lata miała zjazd absolwentów), że regular-
nie bywa u okulisty i stomatologa, a za miesiąc ma wyznaczony
przegląd auta u dealera BMW z Los Angeles. W doborze samo-
chodów przejawiała niezły gust.
Poza tym wszystkie dni aż do Bożego Narodzenia wypełniały
rozprawy w sądzie albo spotkania z klientkami. Żadnych waka-
cji, obiadów rodzinnych, randek… Pochłonięta karierą, najwy-
raźniej nie miała ochoty na stały związek – a właśnie taka ko-
bieta przydałaby mu się na ten tydzień.
Ale co z tego, skoro nie skorzystała z jego propozycji?
ROZDZIAŁ TRZECI
Godzinę później Hayley poczuła, że brakuje jej tchu. Nie z po-
wodu astmy wywołanej panującą na wyspie wilgocią – po prostu
wpadła w panikę. Stojąc w kolejce do recepcji hotelu, gorączko-
wo grzebała w torebce, bagażu podręcznym, a nawet w waliz-
ce, wyrzucając rozmaite szpargały na podłogę.
Gdzie się podział jej terminarz? Nie mogła go zgubić, zawiera
się w nim całe jej życie. Daty rozpraw, spotkań z klientkami,
wszystko starannie oznaczone kolorami… W dodatku nie miała
kopii zapasowej, bo niczego nie zapisywała w kalendarzu firmo-
wym, do którego każdy miał dostęp. Teraz jednak tego pożało-
wała.
– Melduje się pani? – Recepcjonista stanął obok niej i założył
jej przez głowę lei, hawajski wieniec z kwiatów.
Raczej odchodzę od zmysłów!
– Pomóc pani z bagażem? – zapytał, ale podziękowała, zgarnę-
ła rozsypane rzeczy do walizki i zarzuciła torbę podręczną na
ramię. Myśl, dziewczyno! Kiedy ostatnio… No nie! W samolo-
cie!
Pokręciła głową. Przypomniała sobie, jak omal nie popełniła
błędu, ostatecznie jednak nie przyjęła propozycji Chase’a, by
przez tydzień udawali narzeczonych. Szalony pomysł… To się
nie mogło udać, prawda? Przez ostatnie dwa dni w desperacji
rozważała wprawdzie równie drastyczne wyjścia z sytuacji, ale
na szczęście nie wcieliła ich w czyn.
– Hayley!
No pięknie, przecież to jego głos! Nerwy miała w strzępach.
Podała uśmiechniętej recepcjonistce potwierdzenie rezerwacji,
a ta sprawdziła je w komputerze.
– Poproszę o pokój. Hanna to nazwisko, nie imię.
– Uhm… Oho, chyba mąż panią woła. – Kobieta ruchem głowy
wskazała kogoś za plecami Hayley.
– Ja nie mam męża.
– W każdym razie szuka pani jakiś mężczyzna.
Hayley westchnęła. Odwróciwszy się, zobaczyła nadchodzące-
go Chase’a. Mało tego, niósł jej terminarz. Dzięki Bogu! Miała
ochotę wycałować go tak, jak nigdy nikogo nie całowała. Pod-
biegła do niego, wzięła terminarz i przycisnęła go do piersi.
– Stęskniłam się za tobą – mruknęła, nie zdając sobie sprawy,
że Chase gapi się na nią z jawnym rozbawieniem. – Nie, nie za
tobą, za notesem – dodała tytułem wyjaśnienia.
– Sam zrozumiałem. – Roześmiał się szczerze. – Chciałem za-
czekać i oddać ci go dopiero w środę, kiedy już będziesz po de-
pilacji bikini, ale pomyślałem, że możesz go potrzebować wcze-
śniej.
Wytrzeszczyła oczy. Depilacja bikini? Czytał jej terminarz?!
– Ej, to prywatne zapiski! Nie miałeś prawa w nich grzebać. –
Sama nie wiedziała, co jest bardziej krępujące: to, że dowie-
dział się o zaplanowanej depilacji, czy świadomość, że oprócz
tej informacji nie było tam nic ciekawego. Schowała terminarz
do torby podręcznej i splotła ręce pod biustem. – Co się gapisz?
– ofuknęła go, patrząc, dokąd powędrowało jego spojrzenie.
W samolocie nie miała nic przeciwko temu, że obmacywał ją
wzrokiem, ale nie teraz, kiedy poznał zawartość terminarza.
– Przepraszam – powiedział, ale jakoś nie było po nim widać
skruchy. – Nie czytałem wszystkiego, zerknąłem tylko na kilka
stron, żeby sprawdzić, kiedy mogę ci go oddać. I nie ma za co…
– dorzucił znacząco.
– Dziękuję – odparła. Najważniejsze, że oddał jej terminarz. –
O, nie! – jęknęła, bo do holu wszedł Cornelius Thompson w to-
warzystwie kilku członków zarządu.
Chase się obejrzał.
– Koledzy z pracy?
– Członkowie zarządu i jeden ze starszych wspólników kance-
larii – szepnęła, chowając się za jego plecami.
Może jakimś cudem jej nie zauważą. Kurczę, dlaczego nie jest
taka drobniutka jak Terri-Lynn? Przyjaciółka mogłaby się ukryć
nawet za wąskimi palmami w donicach obok recepcji.
– Witaj, Hayley! – odezwał się po chwili Cornelius, spogląda-
jąc na nią zza Chase’a. – Dobrze mi się zdawało, że to ty. Zamel-
dowałaś się już?
Machinalnie pokiwała głową. Twierdzenie, że Chase to tylko
chłopiec hotelowy, raczej nie przejdzie… No i tak, zapropono-
wał, że będzie udawał jej narzeczonego, a teraz postawi na
swoim.
– Świetnie. Znasz Kelly Miller i Iana Kelseya? – Nie słuchała
go, kiedy dokonywał prezentacji. – A to jest twój… – Urwał, spo-
glądając na Chase’a.
Nie stój tak, dziewczyno, przedstaw im go! – skarciła się, ale
słowa nie przeszły jej przez usta.
– Narzeczony – rzucił Chase. – Chase Hartley.
Zamrugała. Co takiego? Odwróciła się i już miała zaprotesto-
wać, ale Cornelius właśnie kiwał głową z aprobatą i podawał
Chase’owi rękę. Co jest grane? Przecież ustalili, że to kiepski
pomysł. Przeszyła policjanta wściekłym wzrokiem, on jednak
zupełnie się tym nie przejął.
– Miło mi pana poznać – rzekł Cornelius.
Powiedz, że tylko żartowałeś. Nie okłamuj mojego szefa, bła-
gała w duchu. Sama by to sprostowała, ale głos odmówił jej po-
słuszeństwa.
– I wzajemnie – odparł Chase.
Hayley nie pozostawało nic innego, jak robić dobrą minę do
złej gry i z wymuszonym uśmiechem patrzeć, jak tamci wymie-
niają uścisk dłoni.
Ożeż jasna cholera!
– No już, słucham – powiedziała Hayley, rozpakowując waliz-
kę w swoim pokoju.
Rodzina Chase’a i goście weselni spodziewali się go na Maui
dopiero późnym wieczorem. Postanowili więc, że przedstawią
go drugiemu szefowi Hayley na początku wieczornej zabawy,
luau.
Chase chodził tam i z powrotem przed otwartymi drzwiami na
patio z widokiem na plażę. W szortach khaki i rozpiętej, powie-
wającej na ciepłej bryzie znad oceanu koszuli do fraka, zdaniem
Hayley był najpiękniejszą ozdobą tej ślicznej wyspy. Pal licho,
Jennifer Snow Hawajski zawrót głowy Tłumaczenie: Zofia Piwowarska
ROZDZIAŁ PIERWSZY Hayley Hanna miała dwa wyjścia – objechać miasto i wykupić cały nakład miesięcznika „Los Angeles Woman” albo udawać, że nie czytała artykułu przedstawiającego ją w jak najgorszym świetle. Chociaż kto wie, a nuż ten wielostronicowy materiał, opisujący ją jako specjalistkę od rozwodów, która bezlitośnie niszczy mężczyzn w sali sądowej, bo ich nienawidzi, jakimś cu- dem przejdzie bez echa? Akurat! Położyła wszystkie sześć egzemplarzy czasopisma na ladzie kiosku przed wejściem do biurowca, w którym pracowała, zsu- nęła na czubek głowy zdobione brylancikami okulary przeciw- słoneczne od Tiffany’ego i zaczęła szukać portmonetki w toreb- ce z kolekcji Michaela Korsa. – Trzydzieści dwa dolary – powiedział sprzedawca. Trzydzieści dwa dolary. W głowie się nie mieści! Za sześć eg- zemplarzy piśmidła, które i tak wyląduje w koszu na śmieci pod jej biurkiem. – Miłego dnia! – dorzucił. Nabija się z niej czy co?! Zadzwonił jej telefon komórkowy. Wsadziła czasopisma pod pachę i z przestrachem zerknęła na wyświetlacz. „Idealna pan- na młoda”. Uff, to tylko Terri-Lynn. Jeżeli przyjaciółka przeczy- tała artykuł, powie jej całą prawdę bez ogródek. Odebrała po trzecim dzwonku. – Jest źle, co? – zapytała. – Bezlitosna baba, która nienawidzi mężczyzn? Rekin w ko- stiumie od Armaniego?! – wrzasnęła do mikrofonu Terri-Lynn. Nie owijała w bawełnę. Może jednak nie powinnam opowia- dać o tym artykule na prawo i lewo, pomyślała Hayley. Przynaj- mniej dopóki go nie przeczytam. – Za kogo ta Annette Miller się uważa! – grzmiała dalej przy- jaciółka. – Nie ma prawa wypisywać o tobie takich rzeczy. Po-
dobno to miał być tekst o kobiecie sukcesu! Wchodząc do biurowca, Hayley poprawiła wypadające spod pachy pisma. Widocznie chcieli pokazać ją w prawdziwym świe- tle, a nie jej polukrowaną wersję. – Mam nadzieję, że zadzwonisz do nich i złożysz skargę. Terri-Lynn, właścicielka wytwornego salonu sukien ślubnych, która na okrągło była pod ostrzałem prasy, powinna wiedzieć, że nie tak to działa. Nie zmieni się czegoś, co ukazało się dru- kiem. – Nic by to nie dało, pismo jest już na rynku. A zresztą, sama jestem sobie winna. – Niby jak? Przyznałaś się w wywiadzie, że pożerasz męż- czyzn na śniadanie, a dla sportu ucinasz im jaja? Prawie. Propozycja wywiadu do cyklu „Kobiety sukcesu” w prestiżo- wym piśmie jej pochlebiła, dodała pewności siebie po tym, jak zerwała z Jamesem, dentystą, z którym spotykała się od czasu powrotu z Nowego Jorku do rodzinnego miasta. Ale zakończyła związek, gdy po dziesięciu miesiącach znajomości James się oświadczył. Niestety, pełna pretensji do niego za to, że przedwczesną pro- pozycją zniszczył coś fajnego, na pytania dziennikarki dotyczą- ce miłości, małżeństwa i rozwodów odpowiadała chętnie… i bez zahamowań. Wsiadła do windy. – Nie ukrywałam, co myślę o mężczyznach i małżeństwie – przyznała. – Może i coś tam chlapnęłaś, ale na pewno nie powiedziałaś… O, już mam. „Mężczyzn można zmieniać jak rękawiczki. Tu nie ma co główkować, tylko się rozwieść, a po podziale majątku ku- pić sobie dwa razy młodszego”. Czyżby rzeczywiście palnęła coś takiego?! – Hayley, powiedz, że nic takiego nie mówiłaś! Winda zatrzymała się na piętrze. – Mogłam powiedzieć coś w tym stylu – przyznała, wysiada- jąc. – Ale z pewnością nieoficjalnie, nie do druku. – Nie istnieje coś takiego jak „nie do druku”. Nie zapoznałaś
się z warunkami, na jakich udzielasz wywiadu? – Wiesz, że nie byłam w formie. Dopiero co zerwaliśmy z Ja- mesem i wciąż tego nie odchorowałam. – Sama z nim zerwałaś. – Bo mi się oświadczył – powiedziała ciszej. Miałaby się nazywać Hayley Hanna Healey? Wolne żarty! Za żadne skarby. Zostanie Hayley Hanna, kropka. Na zawsze. – Jasne, to prawdziwy potwór, skoro chciał się z tobą ożenić. Przyjaciółka niczego nie rozumie. – Wiedział, jak się zapatruję na małżeństwo, nie ukrywałam tego – wyjaśniła Hayley, dumna, że od początku jasno stawiała sprawę. – Wróćmy lepiej do obecnej katastrofy. Co ja mam zro- bić w związku z tym artykułem? – Niestety, wygląda na to, że musisz uzbroić się w cierpliwość i przeczekać burzę – odparła Terri-Lynn. – Pewnie masz rację. Zresztą kto jeszcze czyta takie bzdury? Odezwę się po pracy. Hayley schowała telefon do torebki, wchodząc do kancelarii Marshall i Thompson, specjalizującej się w prawie rodzinnym. Poprawiła żakiet i przestała się martwić. W firmie pracują głów- nie mężczyźni, więc raczej nie trafią na głupi artykuł w lokal- nym piśmie dla kobiet, a te sześć egzemplarzy, które taszczy pod pachą, zaraz wyląduje w niszczarce dokumentów. A niech to! Kolejny egzemplarz leży na ladzie recepcji… Spokojnie, pożyczę go i zniszczę z pozostałymi. – Cześć, Megan. Zapowiada się piękny dzień. – Widocznie nie czytała pani tego – odparła kobieta, podno- sząc miesięcznik. Skłamać czy się przyznać? Trudna decyzja. – Zerknęłam na to z rana, same bzdury – przyznała Hayley z udawaną nonszalancją. Megan przekartkowała pismo. – Więc nie powiedziała pani: „Mężczyźni zasługują na to, żeby ich oskubywać przy podziale majątku, skoro nie potrafią utrzy- mać bip, bip, bip w spodniach”? No, akurat ten cytat kompletnie wypaczono. Istotnie powie- działa, że mężczyźni zasługują na to, by ich oskubywać przy po-
dziale majątku, jeżeli nie potrafią utrzymać bip, bip, bip w spodniach. „Jeżeli”, nie „skoro”. A to zasadnicza różnica. – Oczywiście, że nie – odparła. – Wypaczyli sens moich słów. Czy ktoś jeszcze to widział? – dodała po chwili namysłu. Megan kiwnęła głową. – Każdy dostał po egzemplarzu – wyjaśniła. – Redakcja z sa- mego rana przysłała je kurierem, a ta nowa stażystka, Laura, od razu je rozdała. Niech szlag trafi nadgorliwe stażystki! Musi jakoś zdobyć te egzemplarze. Zaczynając od najważniej- szego. – Czy Marvin jest już w pracy? – Przyszedł trzy minuty temu. Piętnastocentymetrowe, jeszcze nie rozchodzone szpilki od Manolo Blahnika, zbyt obcisła spódnica i astma w zasadzie wy- kluczały bieganie, ale skoro jej kariera zawisła na włosku, war- to jest zaryzykować złamanie kostki albo atak duszności. Boże, oby Marvin jeszcze tego nie widział! Kiedy po chwili, zasapana, stanęła w otwartych drzwiach jego gabinetu, wstrzymała oddech – właśnie czytał artykuł. Już miała uciec, lecz zatrzymało ją krótkie warknięcie: – Wejdź, Hayley. Na wszelki wypadek nie przekroczyła progu. – Dzień dobry, Marvin. Jesteś zajęty, nie będę ci… – Powiedz, że wyrwali to z kontekstu albo zmyślili… Daj nam coś, żebyśmy mogli ich pozwać o zniesławienie. Hayley z westchnieniem poprawiła kosmyk włosów i weszła do gabinetu. – Częściowo na pewno – bąknęła. – A konkretnie? – Podał jej czasopismo. Darowała sobie żarty, że zna to na pamięć. Szybko przerzuci- ła tekst, szukając nieścisłości. Bo o niuansach typu „skoro” za- miast „jeżeli” wolała nie wspominać. – Hayley – ponaglił ją. – Chwileczkę… – Przerzuciła kartkę. – Mam. O tym, że, spisu- jąc umowę majątkową przedmałżeńską, uznajemy z góry, że małżeństwo i tak się rozpadnie, mówiłam nieoficjalnie, to nie
było przeznaczone do druku. Aczkolwiek stwierdzenie to jest z gruntu prawdziwe. Hayley nie wierzyła w dozgonną miłość. Pogodziła się wpraw- dzie z tym, że niektórzy tracą dla innych głowę do tego stopnia, by przysięgać sobie wierność aż po grób, ale skoro tak, to po kiego jest im intercyza? – Może być, Marvin? – spytała z wymuszonym uśmiechem. Wstał, ruchem ręki nakazując jej milczenie. Wrócił za biurko i oparł dłonie na blacie. – Nagrywali ten wywiad? – zapytał, świdrując ją wzrokiem. Zgarbiła się pod jego spojrzeniem. – Tak – przyznała. – Nawet nie wiesz, jak mi przykro. Rzeczy- wiście powiedziałam część z tego, co wydrukowali… Niech ci będzie, wszystko. Ale kto wie, może nam to wyjdzie na dobre. – Zechcesz mi to wyjaśnić? – Usiadł w miękkim skórzanym fo- telu. – Nie da się ukryć, że kancelaria zajmuje się rozwodami. Klienci chcą, żebyśmy byli bezwzględni, oskubywali mężczyzn. W każdym razie tego oczekują klientki. – Hayley, kiedy wróciłaś z Nowego Jorku, mimo twoich sukce- sów w salach sądowych i dyplomu z Harvardu wahałem się przed przyjęciem cię do pracy – rzekł powoli. – Pamiętasz dla- czego? Pamiętała. – Uważałeś, że jestem zbyt ostra. – Wtedy to po raz pierwszy i ostatni zdarzyło się, że podczas rozmowy kwalifikacyjnej w kancelarii jej wojowniczość potraktowano jako wadę, a nie zaletę. – Właśnie. I co mi obiecałaś? – Że troszkę wyluzuję. – Troszkę? A mnie się zdawało, że znacznie. Kiwnęła głową. – Przepraszam, panie Marshall. To się więcej nie powtórzy. Następnym razem będę się ściśle trzymała firmowych wytycz- nych. Splótł ręce na piersi. – Najlepiej w ogóle unikaj kontaktu z dziennikarzami.
– To jest myśl – przyznała, bo też nie paliła się do powtórki medialnej kompromitacji. – A my tymczasem zajmiemy się odbudową wizerunku. – Może wydam oświadczenie? – zaproponowała. – Opowiem o swojej działalności charytatywnej i pracy pro bono. – Co ja przed chwilą powiedziałem? – zganił ją z kamienną twarzą. – Że mam się trzymać z dala od mediów. Załatwione. Zapadła długa cisza. Hayley usiadła, wsunęła dłonie pod uda, założyła nogę na nogę i niespokojnie wierciła się na krześle. – Masz chłopaka, prawda? – odezwał się w końcu. – Narzeczo- nego? Nie miała. Dlaczego więc przytaknęła ruchem głowy? – Świetnie. W przyszłym tygodniu weźmiesz go z sobą na wy- jazd integracyjny na Maui. Pokażemy światu, że nienawiść do mężczyzn jest ci obca, że jesteś w szczęśliwym związku… Przestała go słuchać i bezmyślnie kiwała głową. Wziąć z sobą narzeczonego… a, tego faceta, którego rzuciła, bo ośmielił się jej oświadczyć? A ileż to roboty? Zadzwoni do Jamesa, przepro- si go i oznajmi, że marzy o wyjściu za mąż… Wzdrygnęła się na samą myśl. – Zajmujemy się rozwodami, ale nasza kancelaria ceni takie wartości jak rodzina i małżeństwo. – Głos szefa przedarł się przez jej niespokojne myśli. Ona ich nie ceniła. Ale nie mogła się z tym zdradzić, jeśli chce utrzymać posadę. – Hayley, wszyscy w kancelarii musimy prezentować jednolite stanowisko. Rozumiemy się? Rozumiała go aż za dobrze. – Oczywiście. Wyjazd integracyjny… i zabrać narzeczonego. – Wstając, potknęła się na brązowym dywanie. – Nie nawalę, obiecuję. Nawet gdyby musiała błagać mężczyznę, którego nie kocha, by się z nią ożenił, pomyślała. – Stary, musimy wpadać na kawę gdzie indziej, tu z rana jest nieludzki tłok. – Cooper Jennings wsiadł do radiowozu i wetknął
parujące kubki do uchwytów. Siedzący za kierownicą Chase wziął swój, siorbnął kawę i po- parzył sobie gardło. – Gorąca. Tymczasem Cooper wyjął z torebki pączka z nadzieniem wa- niliowym i zaczął go pałaszować. Chase ze smutkiem pokręcił głową. Młody został jego partne- rem zaledwie przed miesiącem, a już uosabiał stereotyp glinia- rza z patrolu. Jeśli nie odstawi śniadań złożonych z białego cu- kru i kofeiny, które wcinał po długiej nocnej zmianie, to lada chwila będzie wyglądał jak te grubasy od roboty papierkowej. – Przestań się obżerać tym szajsem – powiedział. – Mój part- ner musi biegać, a nie dostawać zadyszki po paru krokach. – Luz-blues, stary, masz to jak w banku. Chase nie dałby za to złamanego grosza. Po kiego zgodził się wziąć młodego pod swoje skrzydła? No tak, Kate go ubłagała… Włączył się do ruchu. Oczy mu się kleiły, w tym tygodniu co- dziennie mieli dwunastogodzinne nocne zmiany, więc chciał czym prędzej odstawić młodego na posterunek, wrócić do domu, wziąć gorący prysznic i paść na wyrko. Pewnie nawet da- ruje sobie prysznic. Kiedy zajechał radiowozem przed posterunek, zadzwoniła jego komórka. Spojrzał na wyświetlacz i jęknął. – Cooper, dlaczego twoja narzeczona dzwoni do mnie? – zapy- tał, odpinając pas. – Bo ja wiem? Może dlatego, że jest twoją siostrą? – Nie wybawisz mnie z opresji? Młody, który wstąpił do policji wbrew radom Chase’a, pokrę- cił głową. – Radź sobie sam. Powiedz jej, że wracam za godzinę. – Co rzekłszy, wziął swoją kawę i wysiadł z radiowozu. Chase wiedział, że jeśli nie odbierze, siostra będzie wydzwa- niała do skutku, więc jego sen szlag trafi. Trzymając telefon między barkiem a uchem, wziął torbę z tylnego siedzenia i wy- siadł. – Cześć, Kate – wymamrotał. – Byłeś u Josepha na przymiarce smokingu? – Jak na szóstą
rano głos siostry był stanowczo zbyt dziarski. Idąc, spojrzał pytająco na Coopera. – U jakiego znów Josepha? Jego przyszły szwagier roześmiał się, przepuszczając go w drzwiach posterunku. – To sklep z męskimi garniturami. Chase, powiedz, że się ze mnie nabijasz. Niestety. O przymiarce smokingu na jej ślub siostra przypomi- nała mu miesiąc temu, ale natychmiast wyleciało mu to z głowy. – Wybierałem się dzisiaj – mruknął, sięgnął do kieszeni koszu- li po notes i na czystej stronie zapisał: „Do Josepha”. – Akurat! Zapomniałeś – prychnęła. Niemal widział, jak siostra się dąsa. Jako najmłodsza z czwor- ga rodzeństwa, w dodatku jedyna córka, Kate była rozpieszcza- na, odkąd wystawiła główkę na świat, a potem jakimś cudem udało jej się znaleźć narzeczonego, który rozpieszczał ją dalej. Chase lubił Coopera, ale dla siostry chciałby każdego, byle nie gliniarza. Niestety, tamci poznali się, kiedy osiem miesięcy temu Kate zajrzała na posterunek. Od razu między nimi za- iskrzyło, a Chase nic nie mógł na to poradzić. Ich ślub miał się odbyć za tydzień. Po raptem ośmiu miesiącach znajomości… Dla niego takie tempo było stanowczo za szybkie. Jego zdaniem osiem miesięcy to za mało, by poznać kogoś na tyle, by planować małżeństwo. Rzecz jasna, młodszej siostry nie obchodziło, co myśli, trzymał więc buzię na kłódkę. Przynaj- mniej wobec Kate, bo Cooperowi zapowiedział, że jeśli skrzyw- dzi jego siostrzyczkę, to połamie mu wszystkie gnaty. A kiedy młody ukończył szkołę policyjną, zgodził się wziąć go na prze- szkolenie wyłącznie po to, by mieć go na oku i chronić jego ty- łek. Chociaż poprzedniego partnera nie zdołał ochronić… – Zgoda, zapomniałem. Ale ślub jest dopiero za tydzień. O co tyle hałasu? Załatwi przymiarkę pod koniec dnia. Skró- cenie nogawek portek można chyba załatwić od ręki. – Owszem, ale za dwa dni wylatujemy na Maui. No pięknie, nie ucieknie od tematu. Wciąż jeszcze nie powie-
dział siostrze, że zamierza polecieć na Maui nocą w dniu ślubu i wrócić od razu po przyjęciu weselnym. I tak urwanie się na trzy dni z pracy w policji miejskiej Los Angeles to aż nadto. – Skoro już o tym mowa… – Chase, ani słowa więcej! – Kate, wiesz przecież, że nie mogę brać wolnego, kiedy tylko zechcę. – Rozłączam się. – Kate… – Zdusił ziewnięcie. W porównaniu z rozmową z sio- strą dwunastogodzinna nocna zmiana, acz wyczerpująca, to betka. Ktoś powinien wymyślić aplikację blokującą ranne połą- czenia od upierdliwców. – Chase, tu chodzi o mój ślub. I przypominam, że to ty mnie prowadzisz do ołtarza. Jako najstarszy z braci przejął obowiązki głowy rodziny, po tym jak przed laty rodzice zginęli w wybuchu samochodu. Alan Hartley miesiącami rozpracowywał pod przykrywką sieć han- dlarzy narkotyków. Na kilka dni przed końcem operacji, w wyni- ku której szef kartelu na długie lata trafiłby za kratki, informa- tor sprzedał go gangsterom. W rezultacie rodzice zginęli, śledz- two szlag trafił, a Chase w połowie studiów zrezygnował z dal- szej nauki i wstąpił do policji. Klapnął na krzesło za biurkiem. Na widok sterty papierzysk złapał się za głowę. – Przecież Adam przylatuje dopiero w przeddzień ślubu – mruknął. Skoro najmłodszemu z braci uchodzi to na sucho, może i jemu się upiecze? – Adam zawodowo gra w futbol, jest związany terminami roz- grywek i kontraktem. Jasne, a ja mam na głowie raptem ochronę obywateli! – Zdążę w sam raz na ślub. – Nie, dajmy sobie spokój… Skoro nie możesz wziąć wolnego z okazji ślubu siostry, poproszę Erica, niech on mnie poprowa- dzi do ołtarza. Siostra była jedną z najlepszych specjalistek od organizacji ślubów w Los Angeles. Żyła ślubami, które uważała za jedne z największych wydarzeń w życiu swoich klientów. A skoro te-
raz sama wychodzi za mąż, dyskusja z nią nie ma sensu. – Nie poprosisz Erica, bo… – Urwał, kiedy odpowiedział mu ciągły sygnał. Zadzwoniła ponownie siedem minut później, bo tak ważnej sprawy nie mogła powierzyć beztroskiemu, olewającemu wszystko młodszemu bratu. Papiery na biurku muszą poczekać, aż Chase weźmie prysznic i się obudzi. W szatni schował do szafki kamizelkę kuloodporną, broń w kaburze oraz wysokie buty, zdjął też koszulę i spodnie. Obejrzał w lustrze rozcięcie nad lewą brwią – pamiątkę po nocnej interwencji i nożu jednego z uczestników bójki w barze. W szpitalu dostał zastrzyk przeciwtężcowy, ale nie zgodził się na założenie szwów… czego z perspektywy czasu pożałował. Kiedy szampon dostanie się do otwartej rany, będzie szczypało jak jasny gwint. Gorąca woda z prysznica zaparowała całą łaźnię. Zdjął bok- serki i stojąc w strumieniach wody, obejrzał pozostałe obraże- nia: posiniaczone żebra i małe rozcięcie na udzie. Naćpane koką albo cholera wie czym gówniarze! Noc spędzili w izbie wytrzeźwień, ale nie mógł ich oskarżyć o posiadanie narkotyków, bo tylko u najmłodszego znaleźli niewielką porcję marychy, na którą zresztą szczeniak miał receptę… Jak pech, to pech – dzisiaj wyjdą na wolność. Będą rozrabiać coraz bardziej, aż w końcu wylądują w więzieniu stanowym, gdzie recydywa zrobi z nich kryminalistów pełną gębą. Kiedy woda spływała mu po plecach, uświadomił sobie, że ko- lejny nóż wbiła mu siostra. Wiedział, że jak zawsze, Kate posta- wi na swoim. Ona też to wiedziała i dlatego zadzwoniła dwie minuty wcze- śniej, niż się spodziewał. Zakręcił wodę i sięgnął po ręcznik i komórkę. – Przylecę wcześniej – obiecał i westchnął ciężko. – Wiem.
ROZDZIAŁ DRUGI – Nie, nie zatrzyma łodzi – oświadczyła Hayley. Trzymając telefon komórkowy między barkiem a uchem, usi- łowała wsunąć pod fotel przed sobą pękającą w szwach waliz- kę. Poranny lot na Maui miał komplet pasażerów, a przestrzeń pod siedzeniami zawsze jest za mała. – Dlaczego? – żachnął się Mark Phillips, adwokat strony prze- ciwnej. – W końcu to on za nią zapłacił. – Dlatego, że dom nad jeziorem przypada mojej klientce – od- parła. – Po co mu łódź, skoro dostaje letni domek w Phoenix? Mark wiedział, że żądanie jego klienta jest idiotyczne; wi- docznie przyszły rozwodnik próbował jeszcze bardziej wkurzyć żonę. Hayley kiwnęła głową, kiedy przechodząca stewardesa ru- chem ręki kazała jej wyłączyć komórkę. – Ale on chce go sprzedać – obstawał Mark. – Nic z tego. Nie dostanie łodzi i już. Nie chodziło o to, że z powodu wczesnej pory i braku kawy miała muchy w nosie, po prostu nie zamierzała nawet rozważać żądania adwokata. Mąż jej klientki, uzależniony od hazardu, wyczyścił ich wspólne konto, niech więc gdzie indziej zdobywa środki na zaspokajanie nałogu. I niech się cieszy, że żona nie zamierza opowiadać w sądzie, od czego jeszcze jest uzależnio- ny. – A sprzęt do wędkowania? Pani Leslie przyznała, że nie łowi ryb. – Nagle postanowiła nauczyć się wędkowania. Stewardesa zatrzymała się i zmierzyła ją wzrokiem. – Na razie, Mark. Do zobaczenia w sądzie, to już za tydzień – ucięła nieznoszącym sprzeciwu tonem, przeprosiła stewardesę i schowała telefon do torebki. Na myśl, że przez kilka dni nie skorzysta z komórki, omal nie
wpadła w panikę, ale Marvin zabronił pracownikom załatwiania spraw firmowych podczas wyjazdów integracyjnych. Na szczę- ście mogła polegać na swojej asystentce, ona na pewno wszyst- kiego dopilnuje. Westchnęła. Na razie jej największym zmartwieniem było to, by nie wylecieć z pracy. Poprzedniego dnia zajrzała do Marvina z przygotowaną bajeczką o tym, dlaczego narzeczony nie może pojechać, ale szef wyszedł już z kancelarii. Myśląc o tym, nie zazna spokoju podczas lotu. Potrzebowała tej pracy. Bo chociaż nikt nie mówił o tym gło- śno, było tajemnicą poliszynela, że tylko dzięki pozycji ojca zna- lazła posadę w Marshall i Thompson, po tym jak wyrzucono ją z nowojorskiej kancelarii prawnej, w której pracowała od czasu ukończenia Harvardu. Jako szanowany specjalista od prawa spółek handlowych miał szerokie znajomości, skorzystał więc ze swoich wpływów. Była mu wdzięczna, bo z wilczym biletem nie mogła liczyć na posadę w najlepszych kancelariach. A przecież wyleciała tylko dlatego, że sypiała z jednym ze starszych wspól- ników. Bo ten, kiedy zakończyła romans, zwolnił ją pod pretek- stem zaledwie jednej porażki w sądzie. Pasażerowie napływali, a fotel obok niej wciąż był wolny, więc miała nadzieję na więcej miejsca dla siebie. Niestety, zawsze znajdzie się jakiś spóźnialski, który uważa, że to samolot ma czekać na niego, nie odwrotnie. A ten, który jako ostatni wpadł do samolotu, był… no nie, po prostu boski! Gdyby była samolotem, też by na niego czekała! Znacznie wyższy od stewardesy, miał grubo ponad metr osiemdziesiąt wzrostu – metr osiemdziesiąt opalonych mięśni widocznych dzięki rozpiętej pod szyją koszuli. Miał ciemne wło- sy, postawione na żel tak, by wyglądały na potargane, a kiedy uśmiechnął się do młodej stewardesy, zrobiły mu się w policz- kach urocze dołeczki. Albo aktor, albo model. Ludzie innych zawodów nie mają pra- wa aż tak cieszyć swoim wyglądem oczu maluczkich. – Cześć! – rzucił, zatrzymując się obok niej. – To moje. – Wskazał na fotel od strony przejścia. Schował małą torbę pod- ręczną do schowka nad głową, ale nie bardzo wiedział, co po-
cząć z ciemną torbą od Josepha na garnitury. Jak pech, to pech! Obok niej usiadł najwspanialszy facet na ziemi, tyle że leciał na Maui na ślub… Hayley spojrzała na przejście, pewna, że zobaczy podążającą za nim olśniewającą supermodelkę, ale nie, był sam. – Cześć – odparła. – O, pan Hartley – odezwała się stewardesa, która wcześniej zganiła Hayley wzrokiem. – Pozwoli pan, że się tym zajmę, pa- nie władzo – dodała z uśmiechem, sięgając po jego garnitur. Panie władzo? To policjant? Hayley przyjrzała mu się uważ- niej. Rzeczywiście, uroda nie zdołała całkiem zamaskować jego siły fizycznej i czujności. No i ta rana nad lewym łukiem brwio- wym nabrała teraz sensu… – Dziękuję – powiedział, oddając stewardesie pokrowiec, i zwrócił się do Hayley: – Personel tej linii jest wyjątkowo miły i pomocny. – No nie wiem, czy to akurat zasługa tej linii – odparła. Chyba nie był na tyle naiwny, by nie zdawać sobie sprawy, że jego traktują wyjątkowo. Bo nie wątpiła, że tak samo działał na wszystkie kobiety i nawet stewardesom na jego widok robiło się gorąco, a serce biło jak szalone. Siadając, roześmiał się i od razu stracił wszelkie przymioty gliniarza. W tym śmiechu pobrzmiewały swoboda i pewność sie- bie, napawał spokojem, poczuciem bezpieczeństwa. Ot, śmiech pożeracza niewieścich serc. – Chase Hartley – przedstawił się, podając jej rękę. Perspektywa pogaduszek z nieznajomym nagle stała się cał- kiem miła. Czy ten lot naprawdę trwa tylko pięć godzin? – Hayley Hanna – odparła. – Wybiera się pan na ślub? – Ru- chem głowy wskazała stewardesę oddalającą się z pokrowcem na garnitur. – Mojej siostry. A pani? Wakacje czy przymusowa obecność na rodzinnym spędzie? Fajny. A nawet więcej niż fajny. – Prawdę mówiąc, praca. Firma wysłała mnie na wyjazd inte- gracyjny. – Wyjazd integracyjny? Pani jest lekarką?
– Prawniczką. Jego uśmiech przygasł. – Od rozwodów – sprecyzowała. Szeroki uśmiech wrócił na twarz, a z nim jego broń masowe- go rażenia – dołeczki w policzkach, na widocznym z bliska świe- żym zaroście, jeszcze bardziej zniewalające. – Od razu mi ulżyło. Inaczej byśmy się nie zaprzyjaźnili, a by- łoby szkoda. I to jak! Hayley przypomniała sobie radę Terri-Lynn: „I pamiętaj, masz zaszaleć z jakimś facetem! Wakacyjny seks jest nie do przebicia”. Ani przez chwilę nie wątpiła, że z tym mężczyzną mogłaby spełnić to marzenie. W wyobraźni zobaczyła, jak leży pod tym jego niesamowitym ciałem, a zmysłowe usta błądzą po jej skó- rze. Zalała ją fala gorąca. Też coś! Ma na głowie ważniejsze rzeczy, na przykład… no… ma i już! – Powiedz mi, Hayley, czy wyjazdy integracyjne są takie nud- ne, jak słyszałem? – Powiedzmy, że jadę tam równie chętnie, jak ty na ten ślub. – To aż tak widać? – zapytał z tym swoim niesamowitym uśmiechem. – Nie lecisz z resztą gości, a wpadłeś tu z tak zbolałą miną, jakbyś miał nadzieję, że nie zdążysz na samolot. I domyślam się, że nie masz bagażu poza tą torbą podręczną, która zmieściła się w schowku nad nami, nie licząc smokingu. Ale pewnie wo- lałbyś go spalić, niż włożyć. – Rozgryzłaś mnie – przyznał, bijąc brawo. – Ale mam wraże- nie, że tobie miganie się od ślubów też nie jest obce – dodał. – Moja najlepsza przyjaciółka w zeszłym roku wyszła za mąż… dwa razy. W rezultacie w ciągu roku dwukrotnie zostałam druh- ną. Na takie poświęcenie zdobyłaby się wyłącznie dla Terri-Lynn, miała jednak nadzieję, że przyjaciółce nie śpieszy się do kolej- nego zamążpójścia. – A ja myślałem, że kobiety uwielbiają śluby. – Powszechne, choć z gruntu błędne przekonanie. Kobiety
uwielbiają śluby jedynie wtedy, kiedy to one wychodzą za mąż, bo bywanie na ślubach innych przypomina im, jak bardzo są sa- motne, że ich zegar biologiczny tyka i że czym prędzej muszą sobie znaleźć drugą połówkę. – Ostro – skwitował rozbawiony. – Przeważnie walę prosto z mostu. – I właśnie dlatego wpako- wała się w kłopoty, przez ten głupi artykuł. Może powinna nauczyć się trzymać język za zębami, to uła- twia życie. – Czyżbym siedział obok tykającej bomby zegarowej? Mam się bać? – spytał Chase, wyrywając ją z zadumy. – Ależ skąd… Jestem szczęśliwie zaręczona z dentystą. Nie- stety, nie mógł ze mną pojechać, bo w środę po południu ma przeprowadzić nagłą operację zęba – odparła, obracając na pal- cu lipny pierścionek zaręczynowy. Chase zmarszczył czoło i przekrzywił głowę. – To on z góry wie, kiedy mu wypadnie nagła operacja? – zdzi- wił się. Trafiony, zatopiony! Hayley ucieszyła się, że wymówkę, którą sobie przygotowała, przetestowała na uwodzicielskim panu wła- dzy. – Dziękuję. O tym nie pomyślałam. – Słucham? – To kłamstwo wymaga dopracowania – odparła, nie przejmu- jąc się, że może ją to postawić w złym świetle. Przecież kiedy wysiądą z samolotu, już go nie zobaczy. Z drugiej strony, szko- da, bo pewnie na całej wyspie tylko on mógłby zapewnić cieka- we towarzystwo. Obrócił się w jej stronę. – Chyba powinnaś mi opowiedzieć wszystko od początku – stwierdził. Kiedy skończyła mu relacjonować swój obecny kłopot, Chase uznał, że dotąd nie spotkał równie ciekawej, a zarazem seksow- nej kobiety. – Sam widzisz. Mam przechlapane, jeśli nie przekonam szefa, że nie łamię obowiązujących w firmie zasad moralnych. – Zrzu-
ciła sandałki i podwinęła nogi pod siebie. Zwrócił uwagę na jej idealnie wypielęgnowane paznokcie i opalone nogi, jak zresztą na całą resztę: od blond włosów, któ- re nie opadały na twarz dzięki wysadzanym klejnocikami okula- rom przeciwsłonecznym, przez jasnoniebieskie oczy w oprawie długich ciemnych rzęs, po nieumalowane pełne usta, tylko ciut ciemniejsze od jej cery. Jego zdaniem uosabiała ideał kobiety. Zaskoczyła go własna reakcja na zapach jej dyskretnych, a mimo to odurzających perfum. Nie pamiętał, kiedy ostatnio pragnął całować jakąś nieznajomą, i z trudem powściągnął chęć dotknięcia językiem jej szyi, by sprawdzić, czy smakuje równie wspaniale, jak pachnie. Kiedy tak żartowali i przekomarzali się, wydawała się nieprzystępna, co narzucało niejaki dystans, a z drugiej strony tylko dodawało jej atrakcyjności. – Przedziwne, że firma wtrąca się w takie sprawy – powie- dział. – To twoje życie. Co komu do tego, czy masz męża i dzie- ci? – Zdaniem zarządu singielka, która reprezentuje wyłącznie kobiety i nie znosi ich mężów, stawia kancelarię w złym świetle. – To śmieszne. Wygrywasz sprawy, a tylko to się liczy. – Wytłumaczysz to mojemu szefowi? Milczał przez chwilę, bo wpadł na pozornie absurdalny po- mysł. Przed szefem raczej jej nie obroni, ale może mógłby wy- bawić ją z opresji, zastępując podczas tego wyjazdu narzeczo- nego, z którym zerwała. – O co chodzi? – Zdziwiła się, że nie odpowiada. – Jedną chwilkę… daj mi pomyśleć. Była miła, seksowna jak cholera i zdecydowanie wolałby spę- dzić najbliższy tydzień z nią, a nie ze stukniętymi na punkcie zamążpójścia druhnami. Rzecz jasna, czeka go obowiązkowa próba kolacji weselnej oraz sam ślub, ale poza tym jest panem swojego czasu, a raczej mógłby robić, co zechce, gdyby przeko- nał siostrę, że się zakochał. Miłość nie wchodziła wprawdzie w rachubę, za to perspektywa wakacyjnego romansu kusiła, i to jak! – A gdybyśmy tak pomogli sobie nawzajem? – W jaki sposób?
Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i uruchomił jakąś aplika- cję. Znalazł ostatni mejl od Kate i otworzył załączniki. Podsunął ekran Hayley. – Prześliczna, ale te rzęsy są sztuczne – oceniła, patrząc z bli- ska na zdjęcie Trish, koleżanki Kate z czasów studenckich. – Kto to? – Jedna z trzech singielek, które będą na ślubie i które siostra próbuje mi naraić. Kliknął na pozostałe dwa zdjęcia. Trzy piękne i mądre kobiety sukcesu. Siostra miała dobry gust, musiał przyznać. Łączyło je jednak pragnienie, by jak najszybciej zostać klientką Kate i zle- cić jej przygotowania do ich ślubu, a ślub nie leżał w jego pla- nach. Podjął tę decyzję z chwilą wstąpienia do policji. Naoglą- dał się, jak taka praca wpływa na rodzinę, i nie zamierzał nara- żać na to swoich bliskich. Jego jedyny związek rozpadł się bar- dzo szybko, teraz wystarczał mu przygodny seks. Niestety, sio- stra, beznadziejna romantyczka, nie przyjmowała tego do wia- domości. – W sumie najbardziej podoba mi się ta pierwsza – orzekła Hayley. – A co oznaczają te numerki u dołu zdjęć? – To ich ocena w skali Kate. – Musiał przyznać, że jeśli już sio- stra coś robiła, to dokładnie. Hayley parsknęła śmiechem. – W sumie to dobry pomysł. Jak mogłabym ci w tym pomóc? Schował telefon. – Ty potrzebujesz fałszywego narzeczonego, a ja towarzyszki na ślub, żeby siostra przestała mi stręczyć swoje samotne przy- jaciółki, zwłaszcza odkąd uświadomiłaś mi, że to tykające biolo- giczne bomby zegarowe. Nie wspomniał, że nie chciał się zjawić na przyjęciu sam, sko- ro jedyna kobieta, na której kiedyś mu zależało, przybędzie z nowym mężem, czyli jego najmłodszym bratem, oraz z bacho- rem w brzuchu. Jeszcze się z tego nie otrząsnął, bo dowiedział się o tym zaledwie dwa miesiące temu, kiedy korzystając z przyjazdu Adama, wypuścił się z nim na kolację. I gdzieś tak między trzecią a czwartą szklaneczką tequili brat zastrzelił go, mówiąc, że po kryjomu zwiał z byłą dziewczyną Chase’a i że
spodziewają się dziecka. – I co ty na to? – Bo ja wiem? Trochę to dziwne – odparła, ale widział, że my- ślała o tym intensywnie. – Kiedy masz ten ślub? – spytała w koń- cu. – W piątek. Zacznie się o zachodzie słońca… około wpół do siódmej. Wyjęła z torby podręcznej terminarz. – Piątek, piątek… – mamrotała pod nosem, kartkując podzie- lony na kolorowe sekcje i pękający w szwach od wizytówek i sa- moprzylepnych karteczek notes. Nieludzko zorganizowana i zapracowana kobieta. Ktoś równie zajęty i pochłonięty karierą nie domagałby się od niego stałej obecności i atencji… Czym prędzej odgonił tę myśl. Wystarczy mu jej towarzystwo podczas ślubu. A gdyby przy okazji wylądowali w łóżku, no cóż, byłby to miły dodatek. – Mamy wtedy kolację i przemówienie jakiegoś gościa, żeby- śmy się zintegrowali, ale gdybym była na pierwszym wystąpie- niu o szóstej, a potem zdążyła wrócić przed końcem… mogłoby się udać. – Wetknęła terminarz do kieszeni w oparciu fotela przed sobą. – Zrobiłbyś to dla mnie? Naprawdę? – Możemy sobie pomóc. – Chase nie rozmawiał z Adamem od czasu owej piorunującej wieści i nie wiedział, jak zareaguje na widok brata ze swoją byłą dziewczyną. Kendall była jedyną ko- bietą, z którą wyobrażał sobie wspólną przyszłość. Przychodząc z Hayley, mógłby zachować twarz. Układ idealny, bez komplikacji towarzyszących prawdziwym związkom. – W ciągu dnia będę miała konferencje, zostają nam więc tyl- ko wieczory – powiedziała. – Gdzie się zatrzymasz? – zapytał, modląc się w duchu, by nie był to ośrodek, w którym odbędzie się ślub. – W Westin Resort. – Kilka kroków plażą od Sheratona. Idealnie. – Kilkanaście razy latał na Maui z rodziną, więc znał wyspę jak własną kie- szeń. Ich hotele dzielił krótki spacer, a jednocześnie były dosta- tecznie oddalone od siebie.
Nie wyglądała na przekonaną. Przez chwilę milczała, aż wreszcie pokręciła głową. – Przykro mi, nie mogę. Znaczy… bardzo bym chciała, ułatwi- łoby mi to życie. – Urwała. – Nie, nie mogę – powtórzyła bar- dziej stanowczo. – Ale dziękuję, Chase. Westchnął. – Trudno. Gdybyś jednak zmieniła zdanie… – Z trudem po- wstrzymał się przed zaproponowaniem spotkania w innych oko- licznościach. – Nie zmienię. Szlag by to trafił! Pewnie rzeczywiście się nie namyśli. A przez chwilę ten wyjazd nie zapowiadał się koszmarnie. Rozejrzał się po terminalu lotniska na Maui, szukając vanu podwożącego pasażerów do agencji wynajmu samochodów. Na wakacjach zawsze wynajmował auto, możliwość wypuszczania się daleko od ośrodka dawała mu poczucie wolności. A tym ra- zem samochód mógł mu się przydać do ucieczki z wesela. Odkryty terminal wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, kie- dy tu bywał przed laty. Z nostalgią przypomniał sobie rodzinne wakacje, grę w siatkówkę na plaży, naukę nurkowania z akwa- lungiem, niesamowite zachody słońca oraz podglądanie godzi- nami dziewcząt na basenie. A najfajniejsze było przebywanie z rodzicami. – Przepraszam, chyba zostawił pan to w kieszeni fotela przed panem – zwróciła się do niego młoda kobieta w chwili, gdy do krawężnika przed terminalem zajechał biały busik z wypoży- czalni samochodów. Terminarz Hayley. – A… Nie jest mój, ale mogę go zwrócić właścicielce. – Z uśmiechem wziął notes. – Dziękuję. Biegnąc do mikrobusu, jeszcze raz rozejrzał się po lotnisku, nigdzie jednak nie zauważył Hayley. Po wyjściu z samolotu po- żegnała się szybko i uciekła, zanim zdążył zaproponować, że ją podwiezie. Był rozczarowany, że ich krótka znajomość skończy- ła się tak szybko. Polubił ją, chociaż właściwie się nie znali – była zabawna, inteligentna i seksowna, a takiej kombinacji nie
sposób się oprzeć. A zarazem dostatecznie mocno stała na zie- mi, by odrzucić jego szalony pomysł. Ale ponownej okazji, by się z nią spotkać, nie przepuści. Usiadł z przodu. Ciepły wietrzyk od morza poruszał różnobarw- nymi fiszkami wystającymi spomiędzy kartek terminarza. Wahał się, czy zajrzeć do środka, ostatecznie to prywatny notatnik. Z drugiej strony, zostawiła go w samolocie, więc… Uznał, że nie zawadzi rzucić okiem. Pod bieżącą datą na gó- rze strony widniały podkreślone na zielono słowa: „Lot na Maui”, a u dołu nazwa hotelu: „Wailele Polynesian Luau”, za- znaczona na różowo. Poza tym strona była pusta. Zamknął ter- minarz. Ciekawe, czy będzie tu bardzo zajęta? Może mógłby wpaść wieczorem któregoś dnia i postawić jej drinka? Nie, bez sensu. Gdyby chciała się z nim spotkać, nie uciekłaby tak szybko po wyjściu z samolotu. Poza tym popijanie z kobietą tak piękną jak Hayley nie może się dobrze skończyć. Chase nie życzyłby sobie, żeby ktoś szperał w jego rzeczach, a jednak kusiło go, by przejrzeć notatnik podskakujący na jego kolanach. A co tam! Kiedy odda terminarz, i tak więcej jej nie zobaczy. Otworzył notes. Dziesięć minut później wiedział już, że Hayley ukończyła Ha- rvard (bo pod koniec lata miała zjazd absolwentów), że regular- nie bywa u okulisty i stomatologa, a za miesiąc ma wyznaczony przegląd auta u dealera BMW z Los Angeles. W doborze samo- chodów przejawiała niezły gust. Poza tym wszystkie dni aż do Bożego Narodzenia wypełniały rozprawy w sądzie albo spotkania z klientkami. Żadnych waka- cji, obiadów rodzinnych, randek… Pochłonięta karierą, najwy- raźniej nie miała ochoty na stały związek – a właśnie taka ko- bieta przydałaby mu się na ten tydzień. Ale co z tego, skoro nie skorzystała z jego propozycji?
ROZDZIAŁ TRZECI Godzinę później Hayley poczuła, że brakuje jej tchu. Nie z po- wodu astmy wywołanej panującą na wyspie wilgocią – po prostu wpadła w panikę. Stojąc w kolejce do recepcji hotelu, gorączko- wo grzebała w torebce, bagażu podręcznym, a nawet w waliz- ce, wyrzucając rozmaite szpargały na podłogę. Gdzie się podział jej terminarz? Nie mogła go zgubić, zawiera się w nim całe jej życie. Daty rozpraw, spotkań z klientkami, wszystko starannie oznaczone kolorami… W dodatku nie miała kopii zapasowej, bo niczego nie zapisywała w kalendarzu firmo- wym, do którego każdy miał dostęp. Teraz jednak tego pożało- wała. – Melduje się pani? – Recepcjonista stanął obok niej i założył jej przez głowę lei, hawajski wieniec z kwiatów. Raczej odchodzę od zmysłów! – Pomóc pani z bagażem? – zapytał, ale podziękowała, zgarnę- ła rozsypane rzeczy do walizki i zarzuciła torbę podręczną na ramię. Myśl, dziewczyno! Kiedy ostatnio… No nie! W samolo- cie! Pokręciła głową. Przypomniała sobie, jak omal nie popełniła błędu, ostatecznie jednak nie przyjęła propozycji Chase’a, by przez tydzień udawali narzeczonych. Szalony pomysł… To się nie mogło udać, prawda? Przez ostatnie dwa dni w desperacji rozważała wprawdzie równie drastyczne wyjścia z sytuacji, ale na szczęście nie wcieliła ich w czyn. – Hayley! No pięknie, przecież to jego głos! Nerwy miała w strzępach. Podała uśmiechniętej recepcjonistce potwierdzenie rezerwacji, a ta sprawdziła je w komputerze. – Poproszę o pokój. Hanna to nazwisko, nie imię. – Uhm… Oho, chyba mąż panią woła. – Kobieta ruchem głowy wskazała kogoś za plecami Hayley.
– Ja nie mam męża. – W każdym razie szuka pani jakiś mężczyzna. Hayley westchnęła. Odwróciwszy się, zobaczyła nadchodzące- go Chase’a. Mało tego, niósł jej terminarz. Dzięki Bogu! Miała ochotę wycałować go tak, jak nigdy nikogo nie całowała. Pod- biegła do niego, wzięła terminarz i przycisnęła go do piersi. – Stęskniłam się za tobą – mruknęła, nie zdając sobie sprawy, że Chase gapi się na nią z jawnym rozbawieniem. – Nie, nie za tobą, za notesem – dodała tytułem wyjaśnienia. – Sam zrozumiałem. – Roześmiał się szczerze. – Chciałem za- czekać i oddać ci go dopiero w środę, kiedy już będziesz po de- pilacji bikini, ale pomyślałem, że możesz go potrzebować wcze- śniej. Wytrzeszczyła oczy. Depilacja bikini? Czytał jej terminarz?! – Ej, to prywatne zapiski! Nie miałeś prawa w nich grzebać. – Sama nie wiedziała, co jest bardziej krępujące: to, że dowie- dział się o zaplanowanej depilacji, czy świadomość, że oprócz tej informacji nie było tam nic ciekawego. Schowała terminarz do torby podręcznej i splotła ręce pod biustem. – Co się gapisz? – ofuknęła go, patrząc, dokąd powędrowało jego spojrzenie. W samolocie nie miała nic przeciwko temu, że obmacywał ją wzrokiem, ale nie teraz, kiedy poznał zawartość terminarza. – Przepraszam – powiedział, ale jakoś nie było po nim widać skruchy. – Nie czytałem wszystkiego, zerknąłem tylko na kilka stron, żeby sprawdzić, kiedy mogę ci go oddać. I nie ma za co… – dorzucił znacząco. – Dziękuję – odparła. Najważniejsze, że oddał jej terminarz. – O, nie! – jęknęła, bo do holu wszedł Cornelius Thompson w to- warzystwie kilku członków zarządu. Chase się obejrzał. – Koledzy z pracy? – Członkowie zarządu i jeden ze starszych wspólników kance- larii – szepnęła, chowając się za jego plecami. Może jakimś cudem jej nie zauważą. Kurczę, dlaczego nie jest taka drobniutka jak Terri-Lynn? Przyjaciółka mogłaby się ukryć nawet za wąskimi palmami w donicach obok recepcji. – Witaj, Hayley! – odezwał się po chwili Cornelius, spogląda-
jąc na nią zza Chase’a. – Dobrze mi się zdawało, że to ty. Zamel- dowałaś się już? Machinalnie pokiwała głową. Twierdzenie, że Chase to tylko chłopiec hotelowy, raczej nie przejdzie… No i tak, zapropono- wał, że będzie udawał jej narzeczonego, a teraz postawi na swoim. – Świetnie. Znasz Kelly Miller i Iana Kelseya? – Nie słuchała go, kiedy dokonywał prezentacji. – A to jest twój… – Urwał, spo- glądając na Chase’a. Nie stój tak, dziewczyno, przedstaw im go! – skarciła się, ale słowa nie przeszły jej przez usta. – Narzeczony – rzucił Chase. – Chase Hartley. Zamrugała. Co takiego? Odwróciła się i już miała zaprotesto- wać, ale Cornelius właśnie kiwał głową z aprobatą i podawał Chase’owi rękę. Co jest grane? Przecież ustalili, że to kiepski pomysł. Przeszyła policjanta wściekłym wzrokiem, on jednak zupełnie się tym nie przejął. – Miło mi pana poznać – rzekł Cornelius. Powiedz, że tylko żartowałeś. Nie okłamuj mojego szefa, bła- gała w duchu. Sama by to sprostowała, ale głos odmówił jej po- słuszeństwa. – I wzajemnie – odparł Chase. Hayley nie pozostawało nic innego, jak robić dobrą minę do złej gry i z wymuszonym uśmiechem patrzeć, jak tamci wymie- niają uścisk dłoni. Ożeż jasna cholera! – No już, słucham – powiedziała Hayley, rozpakowując waliz- kę w swoim pokoju. Rodzina Chase’a i goście weselni spodziewali się go na Maui dopiero późnym wieczorem. Postanowili więc, że przedstawią go drugiemu szefowi Hayley na początku wieczornej zabawy, luau. Chase chodził tam i z powrotem przed otwartymi drzwiami na patio z widokiem na plażę. W szortach khaki i rozpiętej, powie- wającej na ciepłej bryzie znad oceanu koszuli do fraka, zdaniem Hayley był najpiękniejszą ozdobą tej ślicznej wyspy. Pal licho,