Najdroższej pamięci Cecelii Feldmeier Zink,
mojej matki, inspiratorki i najgorętszej wielbicielki mojej
twórczości.
Bardzo mi jej brak.
PROLOG
CHARLESTON, KAROLINA POŁUDNIOWA, ROK 1978
Eileen Stafford musiała być niespełna rozumu.
Bo niby czemu miałaby chować się w cieniu i czekać na
żonatego mężczyznę, który zrujnował jej życie, złamał serce i
zmusił do pozbycia się jedynej rzeczy, która się dla niej liczyła?
Czasami miała wrażenie, że ból porodu – tego porodu w
szczególności – pozbawił ją umiejętności racjonalnego myślenia.
Bo niby czemu zgodziła się na spotkanie z nim w ciemnej
uliczce o godzinie pierwszej w nocy?
Eileen roztarła nagie ramiona, żeby rozgrzać się w
kwietniowym chłodzie.
Raczej nie chciał, żeby do niego wróciła. Ale kiedy
zadzwonił, zapalił się w niej płomyk nadziei, zupełnie jak płomień
latarni gazowej, który tańczył w pobliżu kutej żelaznej bramy na
końcu alejki. W końcu teraz coś ich łączyło. Byli rodzicami. Bez
względu na to, jaką podjęła decyzję.
Może znowu ją pokocha. A ona zdoła naprawić błąd, jaki
popełniła osiem miesięcy temu, w wiejskim domu na Szafirowym
Szlaku. Gdyby ją tylko pokochał.
Prychnęła pod nosem. Nigdy jej nie kochał. Wykorzystał ją
tylko. Na biurku. W swoim samochodzie. Na podłodze. We
własnym domu wieczorami, gdy żona chodziła na zebrania Cór
Rewolucji Amerykańskiej. Tak właśnie potężni i wpływowi
mężczyźni postępują ze swoimi sekretarkami.
Teraz miał już następną. I prawdopodobnie miętosił jej piersi,
zdyszanym głosem szeptał jej imię i wchodził w nią tam, gdzie mu
dawała.
Ogarnęło ją obrzydzenie. Wezwał ją tutaj z jakiegoś powodu.
Przekupić ją, żeby nigdy nie wyjawiła ich tajemnicy? W porządku.
Weźmie od niego każdego centa, jakiego jej zaoferuje, a sam może
zatrzymać tę swoją cenną reputację.
Kiedy zmrużyła oczy, spoglądając na zegarek, usłyszała
jakby szept i szuranie, tak ciche, że ciarki przebiegły jej po
grzbiecie. Odwróciwszy się, nie zobaczyła niczego oprócz gęstwy
bluszczu, spływającego kaskadami po ceglanym murze wąskiej
uliczki, i betonowego budynku z klimatyzatorami i dwoma
pojemnikami na śmiecie po drugiej stronie alejki.
Cofnęła się instynktownie, do światła, do bramy, która
prowadziła na przykościelny cmentarz. Kiedy się zbliżyła, zajrzała
do środka. Nie była przesądna, ale stuletnie nagrobki i sękate,
pokręcone korzenie drzew w bezksiężycową noc trochę zbyt silnie
działały na wyobraźnię.
Czy dlatego wybrał to miejsce? Bo wiedział, że będzie się
bała? Czy może pamiętał pierwszy raz, gdy się tutaj spotkali i
uprawiali miłość przy tym murze?
Dla niej przynajmniej rzeczywiście była to miłość.
Zacisnęła dłonie na chłodnych żelaznych prętach i poczuła
mrowienie gęsiej skórki, kiedy brama otworzyła się z upiornym
zgrzytem.
Słysząc kroki, znów skupiła uwagę na drugim końcu alejki.
Dostrzegła niewyraźne sylwetki mężczyzny i kobiety, którzy szli
szybko w jej stronę. Serce zabiło jej mocniej.
Bez wahania otworzyła bramę szerzej i wkradła się na
cmentarz, chowając się za murem. Zobaczyli ją?
Ich kroki stały się głośniejsze, usłyszała też głos kobiety. A
potem mężczyzny.
Eileen nerwowo wciągnęła powietrze. Jej mężczyzny.
Przywarła do muru i słuchała. Dlaczego wezwał ją tutaj, a
potem zjawił się z inną kobietą? I to nie żoną, tyle akurat dało się
wywnioskować ze szczupłej sylwetki. Powoli wychyliła się z
kryjówki, wpatrzona w mrok.
Mężczyzna przyciskał kobietę do muru, jego dyszenie
mieszało się z jej jękami. Czy to naprawdę on? Eileen nie była
pewna. Miał na sobie długi ciemny płaszcz, a kobieta zarzuciła mu
ręce na szyję, zasłaniając dłońmi włosy.
Ale brzmiał jak on – to sapanie, napalony sukinsyn. Czy
dlatego ją tutaj wezwał? Żeby udowodnić, że to już koniec, że jej
miejsce zostało zajęte? Przeszył ją gniew i otworzyła usta, właśnie
gdy mężczyzna cofnął się o pół kroku. Kobieta powiedziała coś, a
on wykonał jakiś gwałtowny ruch. Chwilę później rozległ się huk.
Chryste Panie. Zastrzelił ją.
Przez jego ramię Eileen widziała tylko twarz kobiety w
chwili śmierci.
Zatykając ręką usta, skryła się za mur i wstrząśnięta osunęła
się na ziemię. Odgłosy kroków w biegu – jego kroków, kroków
zabójcy – zaszurały na bruku, a potem oddaliły się i ucichły, gdy
skręcił w Cumberland.
Eileen nie mogła oddychać. Martwa kobieta leżała niecałe
cztery metry dalej, zastrzelona przez mężczyznę, którego, jak jej
się zdawało, kiedyś kochała. Mężczyznę, który zwabił ją tutaj.
Dlaczego? Żeby to zobaczyła?
Nie. Nie. Wrobił ją. To było w jego stylu. Mógł zrobić
wszystko. Czy nie to właśnie zwykł mówić, roześmiany i tak
cholernie pewny siebie, kiedy leżeli spleceni w pościeli albo na
wpół rozebrani na blacie jego biurka?
„Mogę zrobić wszystko, Leenie. To ja rządzę w tym
pierdolonym mieście”.
Mógł nawet popełnić morderstwo z zimną krwią... i jeszcze
ją w nie wrobić.
Roztrzęsionymi rękoma odgarnęła włosy z twarzy, ściśnięte
płuca domagały się powietrza, mózg gorączkowo szukał jakiegoś
wyjścia.
Uciekaj. Zanim huk wystrzału sprowadzi policjantów, zanim
aresztują ją na miejscu zbrodni. Otworzyła bramę i po raz ostatni
spojrzała na kobietę, na krew wypływającą z brzucha, na otwarte,
martwe oczy.
Jaki grzech popełniła ta piękna blondynka? Czy też
wypowiedziała te słowa: „Będę miała dziecko”?
Przełknąwszy żółć, Eileen na miękkich nogach rzuciła się do
ucieczki. Potknęła się na kamieniu brukowym, zachwiała i
stęknęła. Gdyby tylko udało jej się dotrzeć do samochodu tak, by
nikt jej nie zauważył, mogłaby wrócić do domu. Ulice Charlestonu
były opustoszałe. Nikt nie wiedział, że ona tu jest.
Próbując się uspokoić, zmusiła się, by iść szybkim krokiem,
na wypadek gdyby ktoś ją obserwował, aż dotarła do swojego
dodge’a darta i odetchnęła na widok jego kanciastego złotego
przodu. Otworzyła drzwiczki, siadła za kierownicą, wyciągnęła
kluczyki spod fotela, gdzie je zawsze trzymała, i uruchomiła silnik.
Wrzuciła wsteczny bieg, a potem położyła drżącą stopę na
pedale gazu. Wcisnęła go za mocno i auto szarpnęło do tyłu,
obijając się o sąsiedni samochód, a z gardła Eileen wyrwał się jęk
rozpaczy.
„Mogę zrobić wszystko, Leenie”.
Krew ją zalewała na myśl o tym, co to „wszystko” znaczy.
Musiała dotrzeć do domu.
Z każdym przejechanym kilometrem jej oddech stawał się
spokojniejszy, dygotanie ustąpiło. Czy w ogóle cokolwiek
widziała? Może to wszystko jej się przyśniło? Może to był jedynie
koszmarny sen.
Dotarła do rzeki Ashley, jeszcze tylko stary rozchwiany most
dzielił ją od domu. Odetchnąwszy głęboko, zerknęła we wsteczne
lusterko.
I zobaczyła niebieski błysk policyjnego koguta. Jak długo ci
gliniarze za nią jechali? Serce zadrżało jej niczym rozkołysany tył
dogde’a, gdy zerknęła na prędkościomierz i wcisnęła hamulec.
Pięćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę. Biła się z myślami,
targana to ulgą, to niepokojem, ale zdołała zatrzymać się przy
krawężniku. Zanim jeszcze dotknęła klamki, drzwiczki otworzyły
się zamaszyście.
– Proszę wysiąść z pojazdu.
„Mogę zrobić wszystko, Leenie”.
Zesztywniała, mrugając nerwowo i osłaniając oczy, oślepiona
światłem latarki skierowanej prosto w twarz. Wygramoliła się z
samochodu i zobaczyła drugiego policjanta: celował do niej z
pistoletu.
– Jechałam za szybko? – zapytała zaskakująco opanowanym
tonem.
Pierwszy gliniarz bez słowa poświecił latarką na fotel
pasażera. Zmrużył powieki. Eileen odwróciła się i podążyła
wzrokiem za snopem światła, wiedząc już, co zobaczy.
Pistolet. Leżał na siedzisku obok niej przez całą drogę.
– Eileen Stafford, jest pani aresztowana jako podejrzana o
morderstwo. Ma pani prawo zachować milczenie...
I będzie milczeć. Bo on doskonale wiedział, jak zakneblować
jej usta. Mógł zrobić wszystko.
Osunęła się z płaczem na ziemię i pozwoliła im się zabrać na
komisariat.
ROZDZIAŁ 1
ASTOR COVE, NY
THE HUDSON RIVER VALLEY
WIOSNA, 2008
Adrien Fletcher czegoś chciał, i to na tyle mocno, że
zrezygnował z ulubionego meczu rugby w niedzielne popołudnie,
wyjął z ucha kolczyk, zasłonił tatuaż aborygeńskiego topora
długim rękawem koszuli i prowadził miłą pogawędkę ze swoją
szefową.
Rozbawiona i zaintrygowana Lucy Sharpe dostosowała się
do konwencji.
– Klient od przerzutu brylantów przysłał mi dziś wieczorem
mejla – oznajmiła, wciskając klawisze swojego blackberry w
poszukiwaniu wiadomości od holenderskiego handlarza
kamieniami. – Pisze, że wykonałeś robotę perfekcyjnie, bez straty
człowieka, klejnotu czy dolara, w związku z czym prosi, abyś
osobiście eskortował go w przyszłym miesiącu, kiedy zamierza
dokonać następnej dostawy wartych czterdzieści milionów
dolarów… – uśmiechnęła się, gdy przeczytała resztę – …
bezużytecznych kryształów węgla, na które czekają jubilerzy
całego świata.
Fletch zachichotał i dołeczki na jego policzkach jeszcze
bardziej się pogłębiły.
– Niezły gość z tego Maurice’a Keizera.
– Jest również jednym z naszych najlepszych klientów. Już
odpisałam z zapewnieniem, że przydzielam mu ciebie na przyszły
miesiąc. – Odłożyła telefon na biurko i się uśmiechnęła. – Jestem
bardzo zadowolona z pracy, jaką wykonałeś dla niego i dla firmy,
Fletch.
Wypróbował wytrzymałość należącego do Lucy salonowego
krzesła z epoki Ludwika XVI, przechylając je do tyłu z
obciążeniem całej masy mierzącego metr osiemdziesiąt pięć i
ważącego dziewięćdziesiąt kilogramów cielska, na które składały
się głównie mięśnie i ścięgna.
– W takim razie to idealny moment na poproszenie cię o
przysługę.
Uniosła brwi.
– Zawsze możesz poprosić mnie o przysługę.
– Właśnie to w tobie lubię, Lucy, i dlatego tu jestem.
– „Tu” to znaczy w Stanach Zjednoczonych, gdzie pracujesz
dla Kuloodpornych, czy raczej w moim gabinecie w piękny
wiosenny dzionek, podczas gdy wolałbyś raczej tytłać się w błocie
i nabijać sobie siniaki, grając w rugby?
Zerknął na zegarek i pokręcił głową, a plereza miodowych
blond włosów zaszeleściła o kołnierz koszuli.
– Mecz dawno się skończył. Chłopaki są już pewnie przy
ostatnim kuflu. Ale chodzi o to drugie. Jestem tutaj ze względu na
swoje następne zlecenie.
– Myślałam, że uzgodniliśmy już, że bierzesz miesiąc
urlopu? Przypuszczałam, że lecisz właśnie do Tasmanii na
rozmowę ze swoim ojcem, którą odwlekasz już… trzydzieści lat.
Przednie nogi krzesła stuknęły o podłogę, gdy pochylił się do
przodu, a kosmyk włosów osunął się na ostro zarysowany
policzek.
– Nie ma jakiejś niepisanej zasady zabraniającej rzucania
pracownikom w twarz tego, z czego zwierzyli się w osobistej
rozmowie?
Porzucając na chwilę dotychczasową konwencję, spojrzała
mu szczerze w oczy.
– Nie rzucam ci niczego w twarz. Szanuję to, czym się ze
mną podzieliłeś. Daję ci po prostu czas na uporządkowanie swoich
spraw… oczywiście z czysto egoistycznych pobudek. Lubię, kiedy
mój zespół jest w doskonałej formie nie tylko fizycznej, ale i
emocjonalnej. Codziennie narażasz życie, zapewniając osobistą
ochronę wybranym przez naszych klientów osobom, prowadząc
śledztwa i nadzorując szeroko pojęte bezpieczeństwo naszych
zleceniodawców. Nie możesz wykonywać tych zadań z wymaganą
przeze mnie perfekcją, jeżeli twoje sprawy osobiste nie są
poukładane.
Fletcher machnął na to ręką.
– Sprawy osobiste są teraz w porządalu, Lucy. Ostro pracuję,
gram jeszcze ostrzej i nawet lubię narażać życie. Jestem tutaj ze
względu na kumpla.
– Twój znajomy chciałby skorzystać z usług Kuloodpornych?
– Tak jakby. I chciałbym wykorzystać czas między
oficjalnymi zadaniami na zajęcie się tą robotą, która jednak może
wymagać twoich środków i… – Zawiesił głos i utkwił w niej
spojrzenie o dokładnie takim odcieniu, jak to piwo, którego nie
mógł dzisiaj wypić. – Twojego wsparcia.
Jej ciekawość jeszcze wzrosła. Bez względu na to, jakiego
wsparcia potrzebował, na pewno się nie spodziewał, że uzyskanie
go będzie łatwe.
– Co to za robota?
– Muszę znaleźć kobietę. Nie wiem, kim jest ani gdzie
przebywa. A kiedy ją znajdę, prawdopodobnie będę musiał
rozebrać ją do naga, wstrząsnąć jej światem, a potem sprawić, że
będzie życzyła mi śmierci.
Usta Lucy rozciągnął uśmiech.
– I czym właściwie różni się to od tego, co robisz w każdą
sobotę wieczorem?
– Ta kobietka może stanowić klucz do rozwiązania sprawy o
morderstwo sprzed trzydziestu lat.
Położyła łokcie na blacie wiktoriańskiego biurka i oparła
brodę na zaciśniętych dłoniach, spoglądając mu prosto w oczy.
– Zacznij od początku.
Fletch odetchnął głęboko, kiwając powoli głową. U
mężczyzny, którego cechą charakterystyczną – i czasami wadą –
była gwałtowność, ta rozmyślna ostrożność zaskoczyła Lucy
jeszcze bardziej niż zasłonięty tatuaż lub brak kolczyka.
Zaskoczyła i wzmogła jej czujność.
– Mój przyjaciel pracuje nad sprawą wymagającą znalezienia
dziecka kobiety, która oddała je do adopcji zaraz po urodzeniu.
Jakiś czas temu szukał informacji dla innego klienta, który został
sprzedany w latach siedemdziesiątych na czarnym rynku w
Karolinie Południowej. Wygląda na to, że pewna położna
prowadziła sprzedaż niemowląt ze swojego wiejskiego domu przy
drodze zwanej Szafirowym Szlakiem. Cała sprawa się rypła w
tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku, kiedy policja
zgarnęła handlarzy do pierdla, i od tamtej pory trwają wysiłki, by
doprowadzić do spotkania około tysiąca dzieci z ich biologicznymi
matkami.
Lucy pokiwała głową.
– Miałam do czynienia z kilkoma poszukiwaniami dzieci i
matek z czarnego rynku adopcyjnego i słyszałam o dzieciach z
Szafirowego Szlaku. Wszystkie akty urodzenia są sfałszowane i
bardzo trudno wpaść na odpowiedni trop. Ale da się to zrobić. Jak
dużo dokumentacji znaleziono, kiedy organizacja została rozbita?
– Niedużo. – Pogładził się po zacienionym zarostem
podbródku i po małej złocistej bródce pod dolną wargą. – Mojemu
znajomemu udało się zlokalizować matkę klienta i ta sprawa jest
zamknięta. A teraz inna matka z Szafirowego Szlaku namówiła go,
żeby spróbował odnaleźć jej córkę.
– I chcesz pomóc jemu i tej drugiej matce znaleźć to
dziecko? – Czemu miałoby to wzbudzić jej obiekcje?
– Tak. Ale sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Ta
matka odbywa dożywotni wyrok za zabójstwo pierwszego stopnia,
a jej odsiadka wkrótce się skończy, ponieważ zdiagnozowano u
niej białaczkę.
– Więc pragnie się zobaczyć ze straconym dzieckiem przed
śmiercią?
– Tak. Zwłaszcza że przeszczep szpiku od krewnego mógłby
dać jej kilka dodatkowych lat życia. Lat, które może dałyby jej
dość czasu, by dowieść swojej niewinności.
Aha, więc do tego zmierzał.
Na jej twarzy musiał się odmalować sceptycyzm, ponieważ
Fletch pochylił się do przodu, broniąc swojej sprawy.
– Mój przyjaciel jej wierzy. Naprawdę. A jest… – umilkł
znowu, zaglądając jej w oczy – …jest śledczym pierwszej klasy i
naprawdę uważa, że sprawa tej kobiety została spartolona od
samego początku. Więc czas jest nader istotny.
Czas zawsze był nader istotny dla niewinnej osoby w
więzieniu. Zwłaszcza jeśli umierała.
– Fletch, jeżeli chciałbyś poprowadzić prywatne śledztwo,
które ocaliłoby komuś życie, a nawet przyczyniło się do
zwolnienia osoby fałszywie osądzonej, to możesz być pewny, że
nie mam nic przeciwko temu. Masz miesiąc wolnego, aż do
następnego transportu brylantów Keizera. Jeżeli będziesz
potrzebował dostępu do naszej bazy danych albo pomocy zespołu
wywiadowczo-śledczego Sage Valentine, to proszę bardzo. Ile
informacji macie?
Wyglądał, jakby trochę mu ulżyło, ale nie do końca. Czy
naprawdę myślał, że Lucy nie zgodzi się na standardowe
poszukiwania adoptowanego dziecka? Coś się nie zgadzało.
– Mam listę niemowląt, które sprzedano z domu na
Szafirowym Szlaku w ciągu sześciu tygodni od dnia, w którym,
według tej kobiety, odbył się poród – odrzekł. – Ale jest to tylko
lista nazwisk przybranych, a nie nazwisk matek. W grę wchodzi
osiem albo dziewięć niemowląt płci żeńskiej, które mają teraz
około trzydziestu jeden lat. Zamierzam odszukać każdą z nich i
porozmawiać.
– Mam dwa pytania. – Lucy miała ich więcej, ale
postanowiła zacząć od tych dwóch. – Dlaczego twój znajomy nie
zrobi tego sam i skąd będziesz miał pewność, że znalazłeś
właściwą kobietę? Niektóre z nich mogą sobie nawet nie zdawać
sprawy z tego, że zostały adoptowane, tak że nazwisko
biologicznej matki nie musi im nic mówić.
– To prawda – przyznał. – Ale wygląda na to, że to niemowlę
zostało oznaczone tatuażem.
Lucy popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Serio?
– Wierzę, że mój kumpel dobrze ustalił fakty – powiedział
Fletch, zaciskając buntowniczo mocno zarysowaną szczękę. –
Facet ma bardzo dobrą intuicję, jest bystry i można na nim
polegać.
Czy mówiła, że jest inaczej?
– Co prowadzi mnie z powrotem do pierwszego pytania:
Dlaczego nie może porozmawiać z tymi kobietami osobiście?
– Bo chciałby się wgryźć głębiej w akta ze śledztwa w
sprawie tego morderstwa, które znajdują się Charlestonie, a ja w
tym czasie szukałbym córki. Ponieważ matka jest chora, możliwe,
że zabrakłoby mu czasu na zrobienie jednego i drugiego, więc
pomyśleliśmy, że podzielimy się robotą i będziemy działać
jednocześnie. Jak powiedziałem, jest doskonałym detektywem.
Lucy poczuła w palcach takie samo mrowienie, jak wtedy
gdy była agentem operacyjnym CIA i po prostu wiedziała, że tuż
za rogiem czyha ktoś, kto chce ją zabić. To mrowienie
niejednokrotnie uratowało jej życie.
– Kim jest ten twój przyjaciel?
Fletch poprawił się na krześle. Opuścił, a po chwili znów
podniósł wzrok.
Zza drzwi gabinetu dobiegł cichy odgłos kroków. Lucy
spojrzała Fletchowi przez ramię i nagle całe to krygowanie się i ten
ton sugerujący: „Wcale ci się to nie spodoba”, wszystko to stało się
krystalicznie jasne.
– Dzień dobry, panno Sharpe.
Jack Culver oparł się o framugę, ręce trzymał w kieszeniach
spodni koloru khaki, gęste ciemne włosy miał rozwichrzone, jakby
właśnie wstał z łóżka, a zarost sypiący się na policzkach dowodził,
że kiedy to zrobił, sam czy w towarzystwie, nie zadał sobie trudu,
żeby znaleźć maszynkę do golenia.
Lucy zmilczała cisnące się na usta przekleństwo i
podziękowała Bogu za szkolenie, które pozwoliło jej zachować
olimpijski spokój na widok człowieka, którego w zeszłym roku
wydaliła karnie z pracy. Wstała, wzięła blackberry i ostentacyjnie
wcisnęła kilka przypadkowych klawiszy. Mocno.
– Rozmowa skończona.
– Oj, Lucy, daj spokój. – Fletch poderwał się na nogi. –
Wysłuchaj go przynajmniej. Jack, opowiedz jej całą historię.
Powinna była się domyślić, co sprowadziło Fletcha aż tutaj,
w dolinę rzeki Hudson, w niedzielne popołudnie. On i Jack byli
sobie bliscy jak bracia.
Ani na moment nie oderwała wzroku od współpracownika,
którego nadal darzyła szacunkiem.
– To twoja sprawa, co robisz w czasie wolnym, Adrien. –
Wzdrygnął się, gdy zwróciła się do niego po imieniu. – Nie
przeszkadza mi to tak długo, jak długo nie dasz się zabić i wrócisz
do pracy, kiedy będę cię potrzebować. Ale tym razem... – Łypnęła
w stronę Jacka. – Radziłabym ci się w to nie mieszać.
Jack miał czelność posłać jej krzywy półuśmiech, co
zmiękczyłoby serce większości kobiet chodzących po tym świecie,
ale nie jej. Lucy wymagała od współpracowników postępowania
według jasnego i prostego kodeksu etycznego, a on go złamał.
Roztrzaskał go na milion kawałków. Filuterne uśmieszki na nic się
przy niej nie zdawały.
– Mówiłem ci, Fletch. – Jack uśmiechnął się szerzej. – Ta
kobieta ma serce z kamienia i duszę ze stali.
Przeszyła go spojrzeniem, od którego uginały się nogi
mężczyznom znacznie odważniejszym, silniejszym i bystrzejszym
od Jacka Culvera.
– Nie jesteś mile widziany ani w tym domu, ani na żadnym
spotkaniu pracowników agencji ochrony Kuloodporni. Nie
pomagam ludziom, którzy kłamią...
– Nie skłamałem.
– Przemilczałeś prawdę – rzuciła.
– Lucy, wysłuchaj go – nie odpuszczał Fletch. – Jack,
opowiedz jej o sprawie.
– Nie chcę tego słuchać...
– Eileen Stafford nie popełniła morderstwa – powiedział
Jack, prostując się, ale nie wchodząc do gabinetu. – Od trzydziestu
lat gnije w więzieniu za przestępstwo, które nie było jej dziełem, a
teraz umrze. Wierzę swojemu przeczuciu, Lucy. Chciałbym, żeby
miała szansę dożyć chwili, kiedy będę mógł to udowodnić. A do
tego potrzebujemy jej córki. Jeżeli nam się uda, sukces pójdzie na
twoje konto.
– Obejdzie się, mam na koncie dość i bez tego.
– Ta robota nie jest płatna, więc zamiast astronomicznej
sumy, jaką zwykle inkasujesz, musiałabyś przyjąć podziękowania.
No i oczywiście miałabyś świadomość, że pomogłaś w uwolnieniu
jeszcze jednej niesprawiedliwie uwięzionej osoby. Podejmujesz się
takich spraw pro bono cały czas.
Skrzyżowała ręce na piersi. Oczywiście musiał się odwołać
do jednej ze spraw, które naprawdę się dla niej liczyły; wszyscy
wiedzieli o jej ukochanej działalności dobroczynnej.
– Mnóstwo niesprawiedliwie skazanych odsiaduje
dożywocie, Jack. Nie mogę ocalić ich wszystkich.
– I wcale nie musisz. Wystarczy, żebyś dała mi Fletcha i
pozwoliła mu korzystać z zasobów, którymi dysponujesz. Wierzę
Eileen Stafford, kiedy mówi mi, że jest niewinna, a poza tym
uważam, że jest coś szlachetnego w daniu umierającej kobiecie
szansy na dłuższe życie.
Lucy westchnęła z prawdziwym obrzydzeniem.
– Daruj sobie.
– No, Lucy. – Zniżył głos. Ten baryton jak u znużonego
nowojorskiego gliny zawsze robił na niej wrażenie. – Każdy
zasługuje na drugą szansę, prawda? – Miał czelność puścić do niej
oko. Jakby dzięki temu mogła zapomnieć, że skłamał, co o mały
włos nie kosztowało życia kogoś, kogo Lucy… jednego z jej
najlepszych ludzi.
– Nie każdy – odparła, wskazując czerwonym paznokciem
drzwi. – Możesz poczekać na dole, Jack. Chciałabym
porozmawiać z Adrienem sam na sam.
Pokiwał głową, jego ciemne oczy nie zdradzały żadnych
emocji. Ani nadziei, ani wdzięczności, ani odrobiny skruchy za
nieszczęścia sprzed roku, których był sprawcą.
Kiedy się oddalił, Lucy zwróciła się do Fletcha:
– Czemu to robisz? Wiesz, że ten człowiek jest… niegodny
zaufania.
– Wiem, że ten człowiek jest najlepszym kumplem, jakiego
kiedykolwiek miałem. Wiem, że to, co się stało rok temu, o mało
nie doprowadziło do śmierci Dana Gallaghera, i wiem, jak się na to
zapatrujesz. Ale, do diaska, Lucy, gdyby nie Jack, ja sam już bym
nie żył. Facet potrzebuje pomocy, a ja robię dla niego tylko to, co
on zrobiłby dla mnie.
– Potrzebuje znacznie większej pomocy, niż jesteś w stanie
mu udzielić.
– Jack zebrał się do kupy. Pracuje teraz jako prywatny
detektyw, ma własną firmę. I jest trzeźwy. Teraz chce tylko
udowodnić, że wciąż się nadaje do tej roboty.
Uniosła palec wskazujący.
– Masz miesiąc. Jeżeli będziesz potrzebował moich zasobów,
daj mi znać, a ja podejmę decyzję w zależności od sprawy. Kiedy
miesiąc minie, masz się znaleźć na pokładzie samolotu do
Antwerpii, gotów do eskortowania brylantów jednego z moich
najlepszych, płacących astronomiczne stawki klientów, kiedy ten
będzie przewoził swoje kamienie. Do tej pory możesz robić, co
uznasz za stosowne. Ale pod żadnym pozorem i w żadnych
okolicznościach niech ci się nie wydaje, że wesprę, okażę pomoc
czy inaczej przyczynię się do odniesienia przez Jacka Culvera
jakiejkolwiek korzyści.
– Jak dla mnie bomba, Lucy.
Wzięła głęboki oddech, zaskoczona tym, jak bardzo widok
Jacka podniósł jej ciśnienie.
– Powiedz mi tylko jedno. Rozumiem, dlaczego te
wiadomości mogą wstrząsnąć światem kobiety i sprawić, że cię
znienawidzi, ale dlaczego musisz rozebrać ją do naga?
Błysnął szerokim uśmiechem.
– A jak inaczej mam znaleźć ten tatuaż?
– Panie i panowie, księgarnia Dziewiąta Strona ma wielki
zaszczyt przedstawić panią doktor Mirandę Lang, młodszego
wykładowcę językoznawstwa i antropologii w Berkeley,
specjalistkę od historii i kultury Majów, autorkę książki „Jaki
kataklizm? Koniec mitu, a nie koniec świata”. Powitajmy
serdecznie panią doktor, która przeczyta fragment swojej pracy,
odpowie na pytania i podpisze dla państwa swoją książkę.
Miranda kiwnięciem głowy podziękowała kierowniczce
księgarni i ruszyła po deskach słynnej estrady Dziewiątej Strony.
Znała życie uniwersyteckie na tyle, by wiedzieć, że to wielka
sprawa. Błysnął flesz aparatu – prawdopodobnie któregoś z jej
studentów – kiedy zajęła miejsce przy pulpicie i potoczyła
wzrokiem po stłoczonej grupie pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu
ludzi. Spora frekwencja, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że
większość pracowników naukowych katedry antropologii
pofatygowałaby się tylko, gdyby spodziewano się po niej
kompromitującej wpadki.
Mimo tej niepokojącej myśli uśmiechnęła się do zebranych.
Odkąd książka w końcu doczekała się wydania i ustalono grafik
tournée promocyjnego po całych Stanach, wszystko w życiu
Mirandy miało się w zmienić na lepsze. Na początek, na przykład,
zobaczyła, że doktor Stuart Rosevich we własnej osobie siedzi w
pierwszym rzędzie i uśmiecha się do niej promiennie.
Odwzajemniła uśmiech, mając nadzieję, że szef imponującej
katedry antropologii uniwersytetu w Berkeley wie, jak jest mu
wdzięczna za to, że dał szansę młodej pani doktor. Siedzący obok
Adam DeWitt uśmiechnął się bardziej powściągliwie, ale to i tak
miło z jego strony, że przyszedł mimo niezręcznej rozmowy, którą
odbyli w zeszłym tygodniu.
W paru dalszych rzędach sali na pierwszym piętrze
legendarnej księgarni przy Telegraph Avenue dostrzegła jeszcze
dwójkę doktorantów i kilkoro asystentów z katedry.
A reszta widowni? Typowi ambitni studenci antropologii i
językoznawstwa, młodzi ludzie zainteresowani kulturą Majów i
wreszcie bladzi intelektualiści, którzy chodzili na odczyty w
Dziewiątej Stronie bez względu na autora czy temat.
– Dobry wieczór. – Skierowała spojrzenie tuż nad ostatni
rząd, sprawiając wrażenie, jakby utrzymywała kontakt wzrokowy z
publicznością.
Na pulpicie przed nią leżała już książka otwarta na rozdziale
pod tytułem „Pierwiastek kwadratowy z niczego”.
– Pojęcie zera – przeczytała – było jednym z istotnych
elementów starożytnej kultury Majów i jako takie stanowi też
podstawę argumentacji, „argumentacji z niczego”, jeśli kto woli, że
rano dwudziestego pierwszego grudnia dwa tysiące dwunastego
roku mieszkańcy Ziemi obudzą się tak samo żywi jak dnia
poprzedniego. Nie będzie żadnej asteroidy, żadnego Armagedonu,
żadnej astrologicznej koniunkcji ciał niebieskich. Nie będzie
żadnego kataklizmu, żadnego dnia sądnego, żadnego wydarzenia
kosmogenetycznego, które wyznaczałoby kres czasu i narodziny
nowego świata.
Ktoś w jednym z pierwszych rzędów zakasłał, więc umilkła,
czekając, aż jasnowłosy młodzieniec ucichnie.
– Jeżeli przestudiuje się ich kulturę, język i symbolikę, tak
jak to uczyniłam w niniejszej pracy – podjęła – dojdzie się do
wniosku, że Majowie też w rzeczywistości w nic podobnego nie
wierzyli.
Czy dobrze to zabrzmiało? Kaszlący wybił ją z rytmu.
Czytała dalej:
– W książce tej poddaję badaniu nie astronomię, matematykę
i wnioski z prac archeologicznych, jak czyniło to wielu przede
mną, ale raczej język i hieroglify Majów. Dzięki temu z
nowatorskiej perspektywy poddałam krytyce najsłynniejszy mit
Majów o tym, jakoby świat miał się skończyć dwudziestego
pierwszego grudnia dwa tysiące dwunastego roku, mimo że na tym
dniu kończy się sławna Długa Rachuba Majów.
Przeczytała jeszcze kilka zdań, odnajdując się znowu w
rytmie swojej prozy, po czym podniosła spojrzenie, żeby znowu
zamarkować kontakt wzrokowy z ostatnim rzędem.
Ale tym razem do kontaktu wzrokowego doszło. Z
mężczyzną stojącym z tyłu, który wpatrywał się w nią tak
intensywnie, że wytrąciło ją to z równowagi.
Kto wpuścił do tej mekki kujonów i intelektualistów takiego
gościa?
Z wysiłkiem skupiła się znowu na tekście.
– Podobnie w Pakistanie, a także w starożytnych Indiach
spotyka się zbliżone użycie pojęcia zera, choć jest ono dość
niekonsekwentne.
Zerknęła na niego jeszcze raz. Na pewno się jeszcze nie
zorientował, że zabłąkał się do jaskini antropologii. Nie pasował
tutaj. Ponieważ mężczyźni, którzy poświęcają się analizie
subtelności językowych i kulturowych, nie mają ciał jak ze
świątyni Wojowników ani złocistokasztanowych włosów, które
opadają falistymi kędziorami na kołnierzyk i muskają mocną,
kwadratową szczękę, obsypaną dwudniowym zarostem. Noszą też
okulary, a nie złote kolczyki w uchu.
I na Boga, nie patrzą na kobiety tak, jak on patrzył na nią.
Zauważyła, że doktor Rosevich obejrzał się przez ramię,
podążając za jej wzrokiem. A potem Adam. No, super. Przyłapali ją
gapiącą się na przystojniaka w tylnym rzędzie.
„Skup się, Mirando. Skup się”.
– Nigdzie na ziemi zero nie miało tak dużego znaczenia jak
dla Majów – przeczytała. – I właśnie dlatego wszyscy możemy…
– Powoli podniosła wzrok. Żeby zamarkować kontakt wzrokowy.
Żeby zaczerpnąć tchu. Wcale nie po to, żeby zerknąć jeszcze raz
na Herkulesa. – Możemy spać spokojnie tej szczególnej nocy w
nie tak znów odległej przyszłości.
Byli ludzie, którzy nie chcieli, żeby opublikowała wyniki
swoich badań. Wariaci, którzy uważali, że koniec jest bliski, a jej
ustalenia nie tylko fałszywe, ale wręcz szkodliwe. Szaleńcy, którzy
dokładali wielu starań, byle tylko jej książka sprzedawała się jak
najgorzej.
Może ich najnowszy plan polegał na wprowadzeniu na jej
Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka
Najdroższej pamięci Cecelii Feldmeier Zink, mojej matki, inspiratorki i najgorętszej wielbicielki mojej twórczości. Bardzo mi jej brak.
PROLOG CHARLESTON, KAROLINA POŁUDNIOWA, ROK 1978 Eileen Stafford musiała być niespełna rozumu. Bo niby czemu miałaby chować się w cieniu i czekać na żonatego mężczyznę, który zrujnował jej życie, złamał serce i zmusił do pozbycia się jedynej rzeczy, która się dla niej liczyła? Czasami miała wrażenie, że ból porodu – tego porodu w szczególności – pozbawił ją umiejętności racjonalnego myślenia. Bo niby czemu zgodziła się na spotkanie z nim w ciemnej uliczce o godzinie pierwszej w nocy? Eileen roztarła nagie ramiona, żeby rozgrzać się w kwietniowym chłodzie. Raczej nie chciał, żeby do niego wróciła. Ale kiedy zadzwonił, zapalił się w niej płomyk nadziei, zupełnie jak płomień latarni gazowej, który tańczył w pobliżu kutej żelaznej bramy na końcu alejki. W końcu teraz coś ich łączyło. Byli rodzicami. Bez względu na to, jaką podjęła decyzję. Może znowu ją pokocha. A ona zdoła naprawić błąd, jaki popełniła osiem miesięcy temu, w wiejskim domu na Szafirowym Szlaku. Gdyby ją tylko pokochał. Prychnęła pod nosem. Nigdy jej nie kochał. Wykorzystał ją tylko. Na biurku. W swoim samochodzie. Na podłodze. We własnym domu wieczorami, gdy żona chodziła na zebrania Cór Rewolucji Amerykańskiej. Tak właśnie potężni i wpływowi mężczyźni postępują ze swoimi sekretarkami. Teraz miał już następną. I prawdopodobnie miętosił jej piersi, zdyszanym głosem szeptał jej imię i wchodził w nią tam, gdzie mu dawała. Ogarnęło ją obrzydzenie. Wezwał ją tutaj z jakiegoś powodu.
Przekupić ją, żeby nigdy nie wyjawiła ich tajemnicy? W porządku. Weźmie od niego każdego centa, jakiego jej zaoferuje, a sam może zatrzymać tę swoją cenną reputację. Kiedy zmrużyła oczy, spoglądając na zegarek, usłyszała jakby szept i szuranie, tak ciche, że ciarki przebiegły jej po grzbiecie. Odwróciwszy się, nie zobaczyła niczego oprócz gęstwy bluszczu, spływającego kaskadami po ceglanym murze wąskiej uliczki, i betonowego budynku z klimatyzatorami i dwoma pojemnikami na śmiecie po drugiej stronie alejki. Cofnęła się instynktownie, do światła, do bramy, która prowadziła na przykościelny cmentarz. Kiedy się zbliżyła, zajrzała do środka. Nie była przesądna, ale stuletnie nagrobki i sękate, pokręcone korzenie drzew w bezksiężycową noc trochę zbyt silnie działały na wyobraźnię. Czy dlatego wybrał to miejsce? Bo wiedział, że będzie się bała? Czy może pamiętał pierwszy raz, gdy się tutaj spotkali i uprawiali miłość przy tym murze? Dla niej przynajmniej rzeczywiście była to miłość. Zacisnęła dłonie na chłodnych żelaznych prętach i poczuła mrowienie gęsiej skórki, kiedy brama otworzyła się z upiornym zgrzytem. Słysząc kroki, znów skupiła uwagę na drugim końcu alejki. Dostrzegła niewyraźne sylwetki mężczyzny i kobiety, którzy szli szybko w jej stronę. Serce zabiło jej mocniej. Bez wahania otworzyła bramę szerzej i wkradła się na cmentarz, chowając się za murem. Zobaczyli ją? Ich kroki stały się głośniejsze, usłyszała też głos kobiety. A potem mężczyzny. Eileen nerwowo wciągnęła powietrze. Jej mężczyzny. Przywarła do muru i słuchała. Dlaczego wezwał ją tutaj, a potem zjawił się z inną kobietą? I to nie żoną, tyle akurat dało się wywnioskować ze szczupłej sylwetki. Powoli wychyliła się z kryjówki, wpatrzona w mrok. Mężczyzna przyciskał kobietę do muru, jego dyszenie mieszało się z jej jękami. Czy to naprawdę on? Eileen nie była
pewna. Miał na sobie długi ciemny płaszcz, a kobieta zarzuciła mu ręce na szyję, zasłaniając dłońmi włosy. Ale brzmiał jak on – to sapanie, napalony sukinsyn. Czy dlatego ją tutaj wezwał? Żeby udowodnić, że to już koniec, że jej miejsce zostało zajęte? Przeszył ją gniew i otworzyła usta, właśnie gdy mężczyzna cofnął się o pół kroku. Kobieta powiedziała coś, a on wykonał jakiś gwałtowny ruch. Chwilę później rozległ się huk. Chryste Panie. Zastrzelił ją. Przez jego ramię Eileen widziała tylko twarz kobiety w chwili śmierci. Zatykając ręką usta, skryła się za mur i wstrząśnięta osunęła się na ziemię. Odgłosy kroków w biegu – jego kroków, kroków zabójcy – zaszurały na bruku, a potem oddaliły się i ucichły, gdy skręcił w Cumberland. Eileen nie mogła oddychać. Martwa kobieta leżała niecałe cztery metry dalej, zastrzelona przez mężczyznę, którego, jak jej się zdawało, kiedyś kochała. Mężczyznę, który zwabił ją tutaj. Dlaczego? Żeby to zobaczyła? Nie. Nie. Wrobił ją. To było w jego stylu. Mógł zrobić wszystko. Czy nie to właśnie zwykł mówić, roześmiany i tak cholernie pewny siebie, kiedy leżeli spleceni w pościeli albo na wpół rozebrani na blacie jego biurka? „Mogę zrobić wszystko, Leenie. To ja rządzę w tym pierdolonym mieście”. Mógł nawet popełnić morderstwo z zimną krwią... i jeszcze ją w nie wrobić. Roztrzęsionymi rękoma odgarnęła włosy z twarzy, ściśnięte płuca domagały się powietrza, mózg gorączkowo szukał jakiegoś wyjścia. Uciekaj. Zanim huk wystrzału sprowadzi policjantów, zanim aresztują ją na miejscu zbrodni. Otworzyła bramę i po raz ostatni spojrzała na kobietę, na krew wypływającą z brzucha, na otwarte, martwe oczy. Jaki grzech popełniła ta piękna blondynka? Czy też wypowiedziała te słowa: „Będę miała dziecko”?
Przełknąwszy żółć, Eileen na miękkich nogach rzuciła się do ucieczki. Potknęła się na kamieniu brukowym, zachwiała i stęknęła. Gdyby tylko udało jej się dotrzeć do samochodu tak, by nikt jej nie zauważył, mogłaby wrócić do domu. Ulice Charlestonu były opustoszałe. Nikt nie wiedział, że ona tu jest. Próbując się uspokoić, zmusiła się, by iść szybkim krokiem, na wypadek gdyby ktoś ją obserwował, aż dotarła do swojego dodge’a darta i odetchnęła na widok jego kanciastego złotego przodu. Otworzyła drzwiczki, siadła za kierownicą, wyciągnęła kluczyki spod fotela, gdzie je zawsze trzymała, i uruchomiła silnik. Wrzuciła wsteczny bieg, a potem położyła drżącą stopę na pedale gazu. Wcisnęła go za mocno i auto szarpnęło do tyłu, obijając się o sąsiedni samochód, a z gardła Eileen wyrwał się jęk rozpaczy. „Mogę zrobić wszystko, Leenie”. Krew ją zalewała na myśl o tym, co to „wszystko” znaczy. Musiała dotrzeć do domu. Z każdym przejechanym kilometrem jej oddech stawał się spokojniejszy, dygotanie ustąpiło. Czy w ogóle cokolwiek widziała? Może to wszystko jej się przyśniło? Może to był jedynie koszmarny sen. Dotarła do rzeki Ashley, jeszcze tylko stary rozchwiany most dzielił ją od domu. Odetchnąwszy głęboko, zerknęła we wsteczne lusterko. I zobaczyła niebieski błysk policyjnego koguta. Jak długo ci gliniarze za nią jechali? Serce zadrżało jej niczym rozkołysany tył dogde’a, gdy zerknęła na prędkościomierz i wcisnęła hamulec. Pięćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę. Biła się z myślami, targana to ulgą, to niepokojem, ale zdołała zatrzymać się przy krawężniku. Zanim jeszcze dotknęła klamki, drzwiczki otworzyły się zamaszyście. – Proszę wysiąść z pojazdu. „Mogę zrobić wszystko, Leenie”. Zesztywniała, mrugając nerwowo i osłaniając oczy, oślepiona światłem latarki skierowanej prosto w twarz. Wygramoliła się z
samochodu i zobaczyła drugiego policjanta: celował do niej z pistoletu. – Jechałam za szybko? – zapytała zaskakująco opanowanym tonem. Pierwszy gliniarz bez słowa poświecił latarką na fotel pasażera. Zmrużył powieki. Eileen odwróciła się i podążyła wzrokiem za snopem światła, wiedząc już, co zobaczy. Pistolet. Leżał na siedzisku obok niej przez całą drogę. – Eileen Stafford, jest pani aresztowana jako podejrzana o morderstwo. Ma pani prawo zachować milczenie... I będzie milczeć. Bo on doskonale wiedział, jak zakneblować jej usta. Mógł zrobić wszystko. Osunęła się z płaczem na ziemię i pozwoliła im się zabrać na komisariat.
ROZDZIAŁ 1 ASTOR COVE, NY THE HUDSON RIVER VALLEY WIOSNA, 2008 Adrien Fletcher czegoś chciał, i to na tyle mocno, że zrezygnował z ulubionego meczu rugby w niedzielne popołudnie, wyjął z ucha kolczyk, zasłonił tatuaż aborygeńskiego topora długim rękawem koszuli i prowadził miłą pogawędkę ze swoją szefową. Rozbawiona i zaintrygowana Lucy Sharpe dostosowała się do konwencji. – Klient od przerzutu brylantów przysłał mi dziś wieczorem mejla – oznajmiła, wciskając klawisze swojego blackberry w poszukiwaniu wiadomości od holenderskiego handlarza kamieniami. – Pisze, że wykonałeś robotę perfekcyjnie, bez straty człowieka, klejnotu czy dolara, w związku z czym prosi, abyś osobiście eskortował go w przyszłym miesiącu, kiedy zamierza dokonać następnej dostawy wartych czterdzieści milionów dolarów… – uśmiechnęła się, gdy przeczytała resztę – … bezużytecznych kryształów węgla, na które czekają jubilerzy całego świata. Fletch zachichotał i dołeczki na jego policzkach jeszcze bardziej się pogłębiły. – Niezły gość z tego Maurice’a Keizera. – Jest również jednym z naszych najlepszych klientów. Już odpisałam z zapewnieniem, że przydzielam mu ciebie na przyszły miesiąc. – Odłożyła telefon na biurko i się uśmiechnęła. – Jestem
bardzo zadowolona z pracy, jaką wykonałeś dla niego i dla firmy, Fletch. Wypróbował wytrzymałość należącego do Lucy salonowego krzesła z epoki Ludwika XVI, przechylając je do tyłu z obciążeniem całej masy mierzącego metr osiemdziesiąt pięć i ważącego dziewięćdziesiąt kilogramów cielska, na które składały się głównie mięśnie i ścięgna. – W takim razie to idealny moment na poproszenie cię o przysługę. Uniosła brwi. – Zawsze możesz poprosić mnie o przysługę. – Właśnie to w tobie lubię, Lucy, i dlatego tu jestem. – „Tu” to znaczy w Stanach Zjednoczonych, gdzie pracujesz dla Kuloodpornych, czy raczej w moim gabinecie w piękny wiosenny dzionek, podczas gdy wolałbyś raczej tytłać się w błocie i nabijać sobie siniaki, grając w rugby? Zerknął na zegarek i pokręcił głową, a plereza miodowych blond włosów zaszeleściła o kołnierz koszuli. – Mecz dawno się skończył. Chłopaki są już pewnie przy ostatnim kuflu. Ale chodzi o to drugie. Jestem tutaj ze względu na swoje następne zlecenie. – Myślałam, że uzgodniliśmy już, że bierzesz miesiąc urlopu? Przypuszczałam, że lecisz właśnie do Tasmanii na rozmowę ze swoim ojcem, którą odwlekasz już… trzydzieści lat. Przednie nogi krzesła stuknęły o podłogę, gdy pochylił się do przodu, a kosmyk włosów osunął się na ostro zarysowany policzek. – Nie ma jakiejś niepisanej zasady zabraniającej rzucania pracownikom w twarz tego, z czego zwierzyli się w osobistej rozmowie? Porzucając na chwilę dotychczasową konwencję, spojrzała mu szczerze w oczy. – Nie rzucam ci niczego w twarz. Szanuję to, czym się ze mną podzieliłeś. Daję ci po prostu czas na uporządkowanie swoich spraw… oczywiście z czysto egoistycznych pobudek. Lubię, kiedy
mój zespół jest w doskonałej formie nie tylko fizycznej, ale i emocjonalnej. Codziennie narażasz życie, zapewniając osobistą ochronę wybranym przez naszych klientów osobom, prowadząc śledztwa i nadzorując szeroko pojęte bezpieczeństwo naszych zleceniodawców. Nie możesz wykonywać tych zadań z wymaganą przeze mnie perfekcją, jeżeli twoje sprawy osobiste nie są poukładane. Fletcher machnął na to ręką. – Sprawy osobiste są teraz w porządalu, Lucy. Ostro pracuję, gram jeszcze ostrzej i nawet lubię narażać życie. Jestem tutaj ze względu na kumpla. – Twój znajomy chciałby skorzystać z usług Kuloodpornych? – Tak jakby. I chciałbym wykorzystać czas między oficjalnymi zadaniami na zajęcie się tą robotą, która jednak może wymagać twoich środków i… – Zawiesił głos i utkwił w niej spojrzenie o dokładnie takim odcieniu, jak to piwo, którego nie mógł dzisiaj wypić. – Twojego wsparcia. Jej ciekawość jeszcze wzrosła. Bez względu na to, jakiego wsparcia potrzebował, na pewno się nie spodziewał, że uzyskanie go będzie łatwe. – Co to za robota? – Muszę znaleźć kobietę. Nie wiem, kim jest ani gdzie przebywa. A kiedy ją znajdę, prawdopodobnie będę musiał rozebrać ją do naga, wstrząsnąć jej światem, a potem sprawić, że będzie życzyła mi śmierci. Usta Lucy rozciągnął uśmiech. – I czym właściwie różni się to od tego, co robisz w każdą sobotę wieczorem? – Ta kobietka może stanowić klucz do rozwiązania sprawy o morderstwo sprzed trzydziestu lat. Położyła łokcie na blacie wiktoriańskiego biurka i oparła brodę na zaciśniętych dłoniach, spoglądając mu prosto w oczy. – Zacznij od początku. Fletch odetchnął głęboko, kiwając powoli głową. U mężczyzny, którego cechą charakterystyczną – i czasami wadą –
była gwałtowność, ta rozmyślna ostrożność zaskoczyła Lucy jeszcze bardziej niż zasłonięty tatuaż lub brak kolczyka. Zaskoczyła i wzmogła jej czujność. – Mój przyjaciel pracuje nad sprawą wymagającą znalezienia dziecka kobiety, która oddała je do adopcji zaraz po urodzeniu. Jakiś czas temu szukał informacji dla innego klienta, który został sprzedany w latach siedemdziesiątych na czarnym rynku w Karolinie Południowej. Wygląda na to, że pewna położna prowadziła sprzedaż niemowląt ze swojego wiejskiego domu przy drodze zwanej Szafirowym Szlakiem. Cała sprawa się rypła w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku, kiedy policja zgarnęła handlarzy do pierdla, i od tamtej pory trwają wysiłki, by doprowadzić do spotkania około tysiąca dzieci z ich biologicznymi matkami. Lucy pokiwała głową. – Miałam do czynienia z kilkoma poszukiwaniami dzieci i matek z czarnego rynku adopcyjnego i słyszałam o dzieciach z Szafirowego Szlaku. Wszystkie akty urodzenia są sfałszowane i bardzo trudno wpaść na odpowiedni trop. Ale da się to zrobić. Jak dużo dokumentacji znaleziono, kiedy organizacja została rozbita? – Niedużo. – Pogładził się po zacienionym zarostem podbródku i po małej złocistej bródce pod dolną wargą. – Mojemu znajomemu udało się zlokalizować matkę klienta i ta sprawa jest zamknięta. A teraz inna matka z Szafirowego Szlaku namówiła go, żeby spróbował odnaleźć jej córkę. – I chcesz pomóc jemu i tej drugiej matce znaleźć to dziecko? – Czemu miałoby to wzbudzić jej obiekcje? – Tak. Ale sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Ta matka odbywa dożywotni wyrok za zabójstwo pierwszego stopnia, a jej odsiadka wkrótce się skończy, ponieważ zdiagnozowano u niej białaczkę. – Więc pragnie się zobaczyć ze straconym dzieckiem przed śmiercią? – Tak. Zwłaszcza że przeszczep szpiku od krewnego mógłby dać jej kilka dodatkowych lat życia. Lat, które może dałyby jej
dość czasu, by dowieść swojej niewinności. Aha, więc do tego zmierzał. Na jej twarzy musiał się odmalować sceptycyzm, ponieważ Fletch pochylił się do przodu, broniąc swojej sprawy. – Mój przyjaciel jej wierzy. Naprawdę. A jest… – umilkł znowu, zaglądając jej w oczy – …jest śledczym pierwszej klasy i naprawdę uważa, że sprawa tej kobiety została spartolona od samego początku. Więc czas jest nader istotny. Czas zawsze był nader istotny dla niewinnej osoby w więzieniu. Zwłaszcza jeśli umierała. – Fletch, jeżeli chciałbyś poprowadzić prywatne śledztwo, które ocaliłoby komuś życie, a nawet przyczyniło się do zwolnienia osoby fałszywie osądzonej, to możesz być pewny, że nie mam nic przeciwko temu. Masz miesiąc wolnego, aż do następnego transportu brylantów Keizera. Jeżeli będziesz potrzebował dostępu do naszej bazy danych albo pomocy zespołu wywiadowczo-śledczego Sage Valentine, to proszę bardzo. Ile informacji macie? Wyglądał, jakby trochę mu ulżyło, ale nie do końca. Czy naprawdę myślał, że Lucy nie zgodzi się na standardowe poszukiwania adoptowanego dziecka? Coś się nie zgadzało. – Mam listę niemowląt, które sprzedano z domu na Szafirowym Szlaku w ciągu sześciu tygodni od dnia, w którym, według tej kobiety, odbył się poród – odrzekł. – Ale jest to tylko lista nazwisk przybranych, a nie nazwisk matek. W grę wchodzi osiem albo dziewięć niemowląt płci żeńskiej, które mają teraz około trzydziestu jeden lat. Zamierzam odszukać każdą z nich i porozmawiać. – Mam dwa pytania. – Lucy miała ich więcej, ale postanowiła zacząć od tych dwóch. – Dlaczego twój znajomy nie zrobi tego sam i skąd będziesz miał pewność, że znalazłeś właściwą kobietę? Niektóre z nich mogą sobie nawet nie zdawać sprawy z tego, że zostały adoptowane, tak że nazwisko biologicznej matki nie musi im nic mówić. – To prawda – przyznał. – Ale wygląda na to, że to niemowlę
zostało oznaczone tatuażem. Lucy popatrzyła na niego z niedowierzaniem. – Serio? – Wierzę, że mój kumpel dobrze ustalił fakty – powiedział Fletch, zaciskając buntowniczo mocno zarysowaną szczękę. – Facet ma bardzo dobrą intuicję, jest bystry i można na nim polegać. Czy mówiła, że jest inaczej? – Co prowadzi mnie z powrotem do pierwszego pytania: Dlaczego nie może porozmawiać z tymi kobietami osobiście? – Bo chciałby się wgryźć głębiej w akta ze śledztwa w sprawie tego morderstwa, które znajdują się Charlestonie, a ja w tym czasie szukałbym córki. Ponieważ matka jest chora, możliwe, że zabrakłoby mu czasu na zrobienie jednego i drugiego, więc pomyśleliśmy, że podzielimy się robotą i będziemy działać jednocześnie. Jak powiedziałem, jest doskonałym detektywem. Lucy poczuła w palcach takie samo mrowienie, jak wtedy gdy była agentem operacyjnym CIA i po prostu wiedziała, że tuż za rogiem czyha ktoś, kto chce ją zabić. To mrowienie niejednokrotnie uratowało jej życie. – Kim jest ten twój przyjaciel? Fletch poprawił się na krześle. Opuścił, a po chwili znów podniósł wzrok. Zza drzwi gabinetu dobiegł cichy odgłos kroków. Lucy spojrzała Fletchowi przez ramię i nagle całe to krygowanie się i ten ton sugerujący: „Wcale ci się to nie spodoba”, wszystko to stało się krystalicznie jasne. – Dzień dobry, panno Sharpe. Jack Culver oparł się o framugę, ręce trzymał w kieszeniach spodni koloru khaki, gęste ciemne włosy miał rozwichrzone, jakby właśnie wstał z łóżka, a zarost sypiący się na policzkach dowodził, że kiedy to zrobił, sam czy w towarzystwie, nie zadał sobie trudu, żeby znaleźć maszynkę do golenia. Lucy zmilczała cisnące się na usta przekleństwo i podziękowała Bogu za szkolenie, które pozwoliło jej zachować
olimpijski spokój na widok człowieka, którego w zeszłym roku wydaliła karnie z pracy. Wstała, wzięła blackberry i ostentacyjnie wcisnęła kilka przypadkowych klawiszy. Mocno. – Rozmowa skończona. – Oj, Lucy, daj spokój. – Fletch poderwał się na nogi. – Wysłuchaj go przynajmniej. Jack, opowiedz jej całą historię. Powinna była się domyślić, co sprowadziło Fletcha aż tutaj, w dolinę rzeki Hudson, w niedzielne popołudnie. On i Jack byli sobie bliscy jak bracia. Ani na moment nie oderwała wzroku od współpracownika, którego nadal darzyła szacunkiem. – To twoja sprawa, co robisz w czasie wolnym, Adrien. – Wzdrygnął się, gdy zwróciła się do niego po imieniu. – Nie przeszkadza mi to tak długo, jak długo nie dasz się zabić i wrócisz do pracy, kiedy będę cię potrzebować. Ale tym razem... – Łypnęła w stronę Jacka. – Radziłabym ci się w to nie mieszać. Jack miał czelność posłać jej krzywy półuśmiech, co zmiękczyłoby serce większości kobiet chodzących po tym świecie, ale nie jej. Lucy wymagała od współpracowników postępowania według jasnego i prostego kodeksu etycznego, a on go złamał. Roztrzaskał go na milion kawałków. Filuterne uśmieszki na nic się przy niej nie zdawały. – Mówiłem ci, Fletch. – Jack uśmiechnął się szerzej. – Ta kobieta ma serce z kamienia i duszę ze stali. Przeszyła go spojrzeniem, od którego uginały się nogi mężczyznom znacznie odważniejszym, silniejszym i bystrzejszym od Jacka Culvera. – Nie jesteś mile widziany ani w tym domu, ani na żadnym spotkaniu pracowników agencji ochrony Kuloodporni. Nie pomagam ludziom, którzy kłamią... – Nie skłamałem. – Przemilczałeś prawdę – rzuciła. – Lucy, wysłuchaj go – nie odpuszczał Fletch. – Jack, opowiedz jej o sprawie. – Nie chcę tego słuchać...
– Eileen Stafford nie popełniła morderstwa – powiedział Jack, prostując się, ale nie wchodząc do gabinetu. – Od trzydziestu lat gnije w więzieniu za przestępstwo, które nie było jej dziełem, a teraz umrze. Wierzę swojemu przeczuciu, Lucy. Chciałbym, żeby miała szansę dożyć chwili, kiedy będę mógł to udowodnić. A do tego potrzebujemy jej córki. Jeżeli nam się uda, sukces pójdzie na twoje konto. – Obejdzie się, mam na koncie dość i bez tego. – Ta robota nie jest płatna, więc zamiast astronomicznej sumy, jaką zwykle inkasujesz, musiałabyś przyjąć podziękowania. No i oczywiście miałabyś świadomość, że pomogłaś w uwolnieniu jeszcze jednej niesprawiedliwie uwięzionej osoby. Podejmujesz się takich spraw pro bono cały czas. Skrzyżowała ręce na piersi. Oczywiście musiał się odwołać do jednej ze spraw, które naprawdę się dla niej liczyły; wszyscy wiedzieli o jej ukochanej działalności dobroczynnej. – Mnóstwo niesprawiedliwie skazanych odsiaduje dożywocie, Jack. Nie mogę ocalić ich wszystkich. – I wcale nie musisz. Wystarczy, żebyś dała mi Fletcha i pozwoliła mu korzystać z zasobów, którymi dysponujesz. Wierzę Eileen Stafford, kiedy mówi mi, że jest niewinna, a poza tym uważam, że jest coś szlachetnego w daniu umierającej kobiecie szansy na dłuższe życie. Lucy westchnęła z prawdziwym obrzydzeniem. – Daruj sobie. – No, Lucy. – Zniżył głos. Ten baryton jak u znużonego nowojorskiego gliny zawsze robił na niej wrażenie. – Każdy zasługuje na drugą szansę, prawda? – Miał czelność puścić do niej oko. Jakby dzięki temu mogła zapomnieć, że skłamał, co o mały włos nie kosztowało życia kogoś, kogo Lucy… jednego z jej najlepszych ludzi. – Nie każdy – odparła, wskazując czerwonym paznokciem drzwi. – Możesz poczekać na dole, Jack. Chciałabym porozmawiać z Adrienem sam na sam. Pokiwał głową, jego ciemne oczy nie zdradzały żadnych
emocji. Ani nadziei, ani wdzięczności, ani odrobiny skruchy za nieszczęścia sprzed roku, których był sprawcą. Kiedy się oddalił, Lucy zwróciła się do Fletcha: – Czemu to robisz? Wiesz, że ten człowiek jest… niegodny zaufania. – Wiem, że ten człowiek jest najlepszym kumplem, jakiego kiedykolwiek miałem. Wiem, że to, co się stało rok temu, o mało nie doprowadziło do śmierci Dana Gallaghera, i wiem, jak się na to zapatrujesz. Ale, do diaska, Lucy, gdyby nie Jack, ja sam już bym nie żył. Facet potrzebuje pomocy, a ja robię dla niego tylko to, co on zrobiłby dla mnie. – Potrzebuje znacznie większej pomocy, niż jesteś w stanie mu udzielić. – Jack zebrał się do kupy. Pracuje teraz jako prywatny detektyw, ma własną firmę. I jest trzeźwy. Teraz chce tylko udowodnić, że wciąż się nadaje do tej roboty. Uniosła palec wskazujący. – Masz miesiąc. Jeżeli będziesz potrzebował moich zasobów, daj mi znać, a ja podejmę decyzję w zależności od sprawy. Kiedy miesiąc minie, masz się znaleźć na pokładzie samolotu do Antwerpii, gotów do eskortowania brylantów jednego z moich najlepszych, płacących astronomiczne stawki klientów, kiedy ten będzie przewoził swoje kamienie. Do tej pory możesz robić, co uznasz za stosowne. Ale pod żadnym pozorem i w żadnych okolicznościach niech ci się nie wydaje, że wesprę, okażę pomoc czy inaczej przyczynię się do odniesienia przez Jacka Culvera jakiejkolwiek korzyści. – Jak dla mnie bomba, Lucy. Wzięła głęboki oddech, zaskoczona tym, jak bardzo widok Jacka podniósł jej ciśnienie. – Powiedz mi tylko jedno. Rozumiem, dlaczego te wiadomości mogą wstrząsnąć światem kobiety i sprawić, że cię znienawidzi, ale dlaczego musisz rozebrać ją do naga? Błysnął szerokim uśmiechem. – A jak inaczej mam znaleźć ten tatuaż?
– Panie i panowie, księgarnia Dziewiąta Strona ma wielki zaszczyt przedstawić panią doktor Mirandę Lang, młodszego wykładowcę językoznawstwa i antropologii w Berkeley, specjalistkę od historii i kultury Majów, autorkę książki „Jaki kataklizm? Koniec mitu, a nie koniec świata”. Powitajmy serdecznie panią doktor, która przeczyta fragment swojej pracy, odpowie na pytania i podpisze dla państwa swoją książkę. Miranda kiwnięciem głowy podziękowała kierowniczce księgarni i ruszyła po deskach słynnej estrady Dziewiątej Strony. Znała życie uniwersyteckie na tyle, by wiedzieć, że to wielka sprawa. Błysnął flesz aparatu – prawdopodobnie któregoś z jej studentów – kiedy zajęła miejsce przy pulpicie i potoczyła wzrokiem po stłoczonej grupie pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu ludzi. Spora frekwencja, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że większość pracowników naukowych katedry antropologii pofatygowałaby się tylko, gdyby spodziewano się po niej kompromitującej wpadki. Mimo tej niepokojącej myśli uśmiechnęła się do zebranych. Odkąd książka w końcu doczekała się wydania i ustalono grafik tournée promocyjnego po całych Stanach, wszystko w życiu Mirandy miało się w zmienić na lepsze. Na początek, na przykład, zobaczyła, że doktor Stuart Rosevich we własnej osobie siedzi w pierwszym rzędzie i uśmiecha się do niej promiennie. Odwzajemniła uśmiech, mając nadzieję, że szef imponującej katedry antropologii uniwersytetu w Berkeley wie, jak jest mu wdzięczna za to, że dał szansę młodej pani doktor. Siedzący obok Adam DeWitt uśmiechnął się bardziej powściągliwie, ale to i tak miło z jego strony, że przyszedł mimo niezręcznej rozmowy, którą odbyli w zeszłym tygodniu. W paru dalszych rzędach sali na pierwszym piętrze legendarnej księgarni przy Telegraph Avenue dostrzegła jeszcze dwójkę doktorantów i kilkoro asystentów z katedry. A reszta widowni? Typowi ambitni studenci antropologii i
językoznawstwa, młodzi ludzie zainteresowani kulturą Majów i wreszcie bladzi intelektualiści, którzy chodzili na odczyty w Dziewiątej Stronie bez względu na autora czy temat. – Dobry wieczór. – Skierowała spojrzenie tuż nad ostatni rząd, sprawiając wrażenie, jakby utrzymywała kontakt wzrokowy z publicznością. Na pulpicie przed nią leżała już książka otwarta na rozdziale pod tytułem „Pierwiastek kwadratowy z niczego”. – Pojęcie zera – przeczytała – było jednym z istotnych elementów starożytnej kultury Majów i jako takie stanowi też podstawę argumentacji, „argumentacji z niczego”, jeśli kto woli, że rano dwudziestego pierwszego grudnia dwa tysiące dwunastego roku mieszkańcy Ziemi obudzą się tak samo żywi jak dnia poprzedniego. Nie będzie żadnej asteroidy, żadnego Armagedonu, żadnej astrologicznej koniunkcji ciał niebieskich. Nie będzie żadnego kataklizmu, żadnego dnia sądnego, żadnego wydarzenia kosmogenetycznego, które wyznaczałoby kres czasu i narodziny nowego świata. Ktoś w jednym z pierwszych rzędów zakasłał, więc umilkła, czekając, aż jasnowłosy młodzieniec ucichnie. – Jeżeli przestudiuje się ich kulturę, język i symbolikę, tak jak to uczyniłam w niniejszej pracy – podjęła – dojdzie się do wniosku, że Majowie też w rzeczywistości w nic podobnego nie wierzyli. Czy dobrze to zabrzmiało? Kaszlący wybił ją z rytmu. Czytała dalej: – W książce tej poddaję badaniu nie astronomię, matematykę i wnioski z prac archeologicznych, jak czyniło to wielu przede mną, ale raczej język i hieroglify Majów. Dzięki temu z nowatorskiej perspektywy poddałam krytyce najsłynniejszy mit Majów o tym, jakoby świat miał się skończyć dwudziestego pierwszego grudnia dwa tysiące dwunastego roku, mimo że na tym dniu kończy się sławna Długa Rachuba Majów. Przeczytała jeszcze kilka zdań, odnajdując się znowu w rytmie swojej prozy, po czym podniosła spojrzenie, żeby znowu
zamarkować kontakt wzrokowy z ostatnim rzędem. Ale tym razem do kontaktu wzrokowego doszło. Z mężczyzną stojącym z tyłu, który wpatrywał się w nią tak intensywnie, że wytrąciło ją to z równowagi. Kto wpuścił do tej mekki kujonów i intelektualistów takiego gościa? Z wysiłkiem skupiła się znowu na tekście. – Podobnie w Pakistanie, a także w starożytnych Indiach spotyka się zbliżone użycie pojęcia zera, choć jest ono dość niekonsekwentne. Zerknęła na niego jeszcze raz. Na pewno się jeszcze nie zorientował, że zabłąkał się do jaskini antropologii. Nie pasował tutaj. Ponieważ mężczyźni, którzy poświęcają się analizie subtelności językowych i kulturowych, nie mają ciał jak ze świątyni Wojowników ani złocistokasztanowych włosów, które opadają falistymi kędziorami na kołnierzyk i muskają mocną, kwadratową szczękę, obsypaną dwudniowym zarostem. Noszą też okulary, a nie złote kolczyki w uchu. I na Boga, nie patrzą na kobiety tak, jak on patrzył na nią. Zauważyła, że doktor Rosevich obejrzał się przez ramię, podążając za jej wzrokiem. A potem Adam. No, super. Przyłapali ją gapiącą się na przystojniaka w tylnym rzędzie. „Skup się, Mirando. Skup się”. – Nigdzie na ziemi zero nie miało tak dużego znaczenia jak dla Majów – przeczytała. – I właśnie dlatego wszyscy możemy… – Powoli podniosła wzrok. Żeby zamarkować kontakt wzrokowy. Żeby zaczerpnąć tchu. Wcale nie po to, żeby zerknąć jeszcze raz na Herkulesa. – Możemy spać spokojnie tej szczególnej nocy w nie tak znów odległej przyszłości. Byli ludzie, którzy nie chcieli, żeby opublikowała wyniki swoich badań. Wariaci, którzy uważali, że koniec jest bliski, a jej ustalenia nie tylko fałszywe, ale wręcz szkodliwe. Szaleńcy, którzy dokładali wielu starań, byle tylko jej książka sprzedawała się jak najgorzej. Może ich najnowszy plan polegał na wprowadzeniu na jej