caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 157 415
  • Obserwuję794
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań686 031

St. Claire Roxanne - Skazani za pożadanie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :851.9 KB
Rozszerzenie:pdf

St. Claire Roxanne - Skazani za pożadanie.pdf

caysii Dokumenty Książki
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 288 stron)

Dla Kern Walsh Zink, kobiety wielkiej mądrości, miłośniczki życia, współczującej siostry, która dopełniła naszą rodzinę, gdy do niej weszła, i pozostawiła pustkę w naszych sercach, gdy odeszła. Wciąż jej brakuje i wciąż jest kochana.

PROLOG CHARLESTON, KAROLINA POŁUDNIOWA, 1978 No proszę, kogo my tu mamy. Najładniejszą podejrzaną w hrabstwie Charleston. Lampy fluorescencyjne rzucały niezdrowy cień na policzki mężczyzny, który właśnie wszedł do pokoju przesłuchań. Eileen Stafford spojrzała na niego, prostując się na niewygodnym, drewnianym krześle. – Gdzie mój adwokat? – Przyjdzie, złotko, przyjdzie. Mogę usiąść? – Sięgnął po krzesełko stojące po drugiej stronie stołu i usiadł, odwracając je tyłem do przodu. – Chyba mnie pamiętasz, co? Tak, jak mogłaby zapomnieć człowieka, który oślepiał ją latarką, zakuł w kajdanki i obrażał z przedniego siedzenia policyjnego samochodu. Milczała, bo „cokolwiek powiesz, może być i będzie użyte przeciwko tobie w sądzie”. – Poznaliśmy się tamtej nocy, na Ashley Bridge. – Uniósł brwi i zmarszczył czoło. Zachowywał się, jakby to była rozmowa towarzyska. Spojrzała na niego z wściekłością. – Co za zbieg okoliczności, że akurat przejeżdżaliście ze swoim partnerem, szukając ludzi opuszczających miejsce zbrodni. – Och, przecież wiesz, złotko, jak to było. Ktoś zauważył, że uciekasz, i wezwał policję. Kiedy cię goniliśmy, przycisnęłaś w samochodzie gaz do dechy, a właśnie w tym czasie znaleziono ciało pani Sloane. Rozłożył ręce, jakby sugerując, że to właśnie los dobrego policjanta. Albo bardzo złego.

Czy nie był świadom, że tak naciągana sprawa nie ma racji bytu? Ona widziała to morderstwo, była jego świadkiem! Wiedziała, kto go dokonał, a jednak siedziała tutaj, pocąc się i czekając na pojawienie się adwokata, który powinien tu być już od kilku godzin. Kiedy przyjdzie, opowie mu, kto pociągnął za spust i kto podłożył pistolet na fotelu pasażera w jej samochodzie. Pistolet, którego ona nawet nie dotknęła. Ale czy odważy się powiedzieć prawdę? Zadrzeć z najbardziej wpływowym człowiekiem w całym hrabstwie? Żołądek jej się ściskał na samą myśl o tym. – Dlaczego pani to zrobiła, panno Stafford? Zagryzła usta, żeby się nie odezwać. – Panna, zgadza się? Oczywiście widywałem panią w sądzie. Mała flirciara, w dobrej komitywie ze wszystkimi adwokatami i sędziami. Jest tam pani sekretarką, jak… zmarła. – Dlatego jestem na tyle rozsądna, żeby czekać na adwokata, zanim zacznę z kimkolwiek rozmawiać. Zaśmiał się, oparł łokcie na stole, a brodę na dłoniach. – No i na tyle, żeby wiedzieć, że system prawny w Karolinie Południowej nie zawsze działa tak, jak powinien. Starała się, żeby nie zauważył jej przestrachu. – Nie będę z panem rozmawiała. – To może mnie posłuchaj, Leenie… O Boże, tylko jedna osoba na świecie tak się do niej zwraca. Cokolwiek ten gliniarz powie, będzie bezpośrednią wiadomością od niego. – Słuchaj uważnie, dobrze? Chcę ci zaproponować dobry układ. – Układ? – Albo najgorszy koszmar. Człowiek, który zniszczył jej szczęście, zmuszając do podjęcia decyzji, jakiej będzie żałowała do końca życia, ten człowiek zdolny jest do wszystkiego. Może kłamać, oszukiwać, kraść, a nawet zabić. – To bardzo prosty układ. Opowiesz swojemu adwokatowi dokładnie, jak zabiłaś Wandę, jak się ukryłaś w tej uliczce, czekając na dziewczynę, która zajęła twoje miejsce najładniejszej

urzędniczki w sądzie, i… – Nie czekałam na… – …a my dopilnujemy, żebyś nie musiała usiąść na tym gorącym krześle. – Uniósł kącik ust. – Wiesz, co przez to rozumiem, Leenie? – W tym stanie ostatnia egzekucja na krześle elektrycznym miała miejsce w 1962 roku. – Ale kara śmierci dalej ma się dobrze w stanie Karolina Południowa, kochanie. Zwłaszcza gdy sprawę rozpatruje odpowiedni sędzia. Eileen przymknęła oczy. Czuła, że to nadejdzie. Od chwili gdy schowana za murem na Philadelphia Alley zobaczyła, jak jej były kochanek strzela do Wandy Sloane, wiedziała, że nie ucieknie daleko i nie ukryje się na długo. Nie przed nim. – To prosta umowa, Leenie. Powiesz adwokatowi, co się wydarzyło, a w zamian… – Wzruszył ramionami, jakby reszta była oczywista. – Powiedz to – nalegała. – Musisz to powiedzieć. Nachylił się. – Podpiszesz przyznanie się do winy… i nic się nie stanie twojemu dziecku. Wiedziała. – Nie mam dziecka. – To akurat było zgodne z prawdą. Nie miała dziecka. Miała troje. Ale on tego nie wiedział. Nie wiedział tego nikt w Charlestonie. – Masz dziecko – powiedział dobrodusznie. – Oczywiście, sprzedałaś biedne maleństwo bez ojca. Ale każdego można… – wyjął chusteczkę i wytarł nos, a nieskończone zdanie zawisło w powietrzu – …odnaleźć, jeśli odpowiedni ludzie pociągają za sznurki. – Złożył chusteczkę i wepchnął ją do górnej kieszonki. – A wiesz, złotko, że te dzieciny z czarnego rynku nie zawsze są najzdrowsze. Zdarzało się, że po prostu umierały w łóżeczkach. Cholerny skurwiel. Zabiłby własną córkę? Oczywiście, że tak. Jest zdolny do wszystkiego. Przekupywał gliny, takie jak ten gnojek, ławy przysięgłych, kupował świadków i lojalność.

Cholera, ją też kupił. Ale wiedział tylko, że pojechała do domu na Szafirowym Szlaku urodzić dziecko. Nikt, poza pielęgniarką, właścicielką domu i jedną parą adopcyjnych rodziców, nie wiedział, że tamtej nocy, osiem miesięcy temu, urodziła trojaczki. Trzy maleńkie, bezbronne dziewczynki, które zostały sprzedane obcym. Wiedział tylko o jednej, ale nie wiadomo, o której. Każde z tych maleństw może stać się jego ofiarą, jeżeli ona nie… – Zgódź się na ten układ – w jego głosie słychać było zniecierpliwienie – albo ona umrze. W tej chwili jej córki były bezpieczne i kochane. I oznakowane. Jeśli się kiedyś odnajdą, czy dzięki temu dowiedzą się, co ich matka zrobiła i dlaczego? Najważniejsze, że żyją. Jej życie bez nich i tak jest nic niewarte. – Zgadzam się – odpowiedziała z rezygnacją. Odsunął się od stołu i nieśpiesznie podszedł do drzwi, uśmiechając się wyzywająco. – Słyszałem, że sprytna z ciebie dziewczyna, Leenie. Chyba to prawda. – Otworzył drzwi i usłyszała, jak mówi: – Podejrzana jest skłonna współpracować. Eileen oparła głowę na rękach. Może któregoś dnia dzieci przebaczą jej, że sprzedała je obcym. A jeśli kiedykolwiek odkryją, kto je urodził, może też zrozumieją, dlaczego osiem miesięcy po ich narodzinach wzięła na siebie zbrodnię, której nie popełniła.

ROZDZIAŁ 1 ASTOR COVE, NOWY JORK DOLINA RZEKI HUDSON LATO 2008 Nie zajmuję się już zabijaniem ludzi. – Wade Cordell odsunął kontrakt na brzeg biurka Lucy Sharpe. Jego mocna szczęka i stalowoniebieskie oczy wyraźnie kontrastowały z miękkim południowym akcentem. – Kuloodporni nie zabijają ludzi, Wade. My ich chronimy. Jeżeli zmuszą okoliczności, robimy co trzeba, żeby chronić życie klienta. I robimy to lepiej niż jakakolwiek inna firma ochroniarsko- detektywistyczna na świecie. – Przesunęła dokument w jego stronę i postukała czerwonym paznokciem w miejsce na podpis. – Dlatego chciałabym cię zatrudnić w charakterze stałego współpracownika. – Nazywaj to sobie, jak chcesz, ale zabijanie to zabijanie, a ja zamordowałem ostatnią osobę w życiu. – To nie morderstwo, jeżeli świat staje się przez to lepszy i bezpieczniejszy, a tysiące ludzi żyją dzięki twoim umiejętnościom strzeleckim. Przygwoździł ją swoim ostrym wzrokiem snajpera. Muskularna sylwetka nie pasowała do stylowego fotela. – Nie miałem problemu, Lucy, żeby pociągnąć za spust, kiedy służyłem w marines. To była moja praca, trwała wojna i tak należało. Ale te inne razy… – Akcje specjalne dla CIA są taką samą wojną jak ta, na

której byłeś w Iraku, i dobrze o tym wiesz. – Mówisz jak prawdziwy były szpieg. Skinęła głową, przyznając się do przeszłości. – Nie jesteś w CIA, jesteś wolnym strzelcem, a ja chcę cię tutaj, w Kuloodpornych. Nie dlatego, że jesteś najlepszym snajperem, jakiego wyprodukowano w marines, ale dlatego, że masz niezawodny instynkt. Parsknął cicho. – Tak, to ostatnie zabójstwo to majstersztyk. – Zrobiłeś, co należało. Znam szczegóły od samego dowództwa i nawet jeśli ty uważasz to za jatkę… – To była jatka. – …oni byli zadowoleni z rezultatu. Nie byli natomiast zadowoleni, że od tamtego czasu odmawiasz wszystkich zleceń. Ja za to – podała mu pióro – jestem zachwycona. Odsunął się i wyciągnął długie nogi. – Lubię być czasami konsultantem u ciebie, Lucy. To mi pasuje, tak czasem wpaść, a potem zniknąć. Ale nie chcę być… za blisko tych spraw. – Zafundował jej swój rozkoszny uśmiech. – To pewnie ten myśliwy we mnie. – A może raczej twoja niezdolność wiązania się na stałe – odpowiedziała i uśmiech znikł z jego twarzy. – Powinieneś jednak związać się z jakąś organizacją. Właśnie tą. Wstał i przespacerował się do okna, z którego roztaczał się widok na zielone, letnie wzgórza nad rzeką Hudson. Podziwiał go przez dłuższy czas, po czym zwrócił się do Lucy: – Masz jakichś zabójców na liście płac, Lucy? – Wade, nie jesteś zabójcą. Jesteś człowiekiem o nadzwyczajnych umiejętnościach snajpera, oku myśliwego i olbrzymim poczuciu obowiązku. Te cechy pozwoliły ci uwolnić świat od kilku potworów. Ale nie czułeś się z tym dobrze, więc czas się zabrać do czegoś innego. – Znów postukała w umowę. – Zostań Kuloodpornym. – Byłem – odpowiedział. – Wykonywałeś zadania specjalne przez ostatnie pięć

miesięcy i robiłeś to fantastycznie. Teraz czas się z nami związać na stałe. Znowu podziwiał widok, rozmyślając i rozważając wszystko, jak zawsze, gdy podejmował ważne decyzje. – Klienci Kuloodpornych to bardzo ważni ludzie – odezwał się w końcu. – Czasami. A czasem są po prostu niebywale bogaci. – I pewnie chcą dokładnie wiedzieć, kto ich ochrania. – Nie mają dostępu do danych moich specjalistów i ochroniarzy, Wade. A wierz mi, nie każdy Kuloodporny mógłby nosić anielską aureolę, łącznie ze mną. Uśmiechnął się lekko. – A jednak cóż mogłoby się bardziej wiązać z aniołami niż ta akcja? – I właśnie dlatego chcę ciebie. – Lucy odczekała chwilę. – Kieruję zgraną grupą, w której poczucie wspólnoty i zaufania jest podstawą sukcesu. Jako właścicielka firmy wolę stałych pracowników niż konsultantów. – Bo konsultantów nie możesz kontrolować. To prawda. – Chcę cię na stałe, oddanego obowiązkowi i firmie. Będziesz nadzwyczajnym Kuloodpornym i będziesz miał niebywałą satysfakcję z pracy. – Skrzyżowała ramiona i odchyliła się w fotelu. – Nie będę więcej nalegać. Decyzja należy do ciebie. Znów podszedł do biurka. – Potrzebuję trochę czasu. – Na co? Żeby się ukarać za to, co wydarzyło się w Budapeszcie? – Strzeliłem człowiekowi w twarz z odległości niecałego metra, Lucy. Widziałem, jak roztrzaskuje się jego czaszka. Patrzył mi w oczy, umierając. – Opadł na fotel, przygarbiony. – To zupełnie co innego, niż strzelać z odległości tysiąca dwustu metrów, patrząc w celownik karabinu. A wątpię, czy możesz mi obiecać, że już nigdy nie będę musiał tego robić jako czyjś płatny ochroniarz.

– Nie będę cię okłamywać, Wade. Być może będziesz musiał kogoś zabić w ramach swoich obowiązków. Ale głównie będziesz ratował życie ludzi i chronił ich. Być może także poszukiwał zaginionych. A polowanie to jedna z twoich specjalności, podobnie jak sprawny umysł i pewna ręka. No, powiedz szczerze, co innego masz zamiar począć ze swoim życiem? Wzruszył jednym potężnym ramieniem. – Jeszcze tego nie przemyślałem, ale zrobię to. Chciałbym mieć trochę czasu i zaplanować coś. – W porządku. – Z pewnym rozczarowaniem wsunęła niepodpisaną umowę z powrotem do jego teczki personalnej. Jej palce dotknęły papierów przygotowanych na następne spotkanie i jakby piorun w nią uderzył. Przycisnęła teczkę do piersi. – Chciałam posłać Donovana Rusha do tej sprawy, byłoby to jego pierwsze oficjalne zadanie, bardzo atrakcyjne. – Takie przyjemne zlecenie, że muszą ci płacić, żebyś je przyjęła? – Właśnie tak. – Wręczyła mu papiery. – Prezent dla ciebie. Jedź spędzić kilka dni w raju i znajdź kobietę. W jego oczach pojawiła się iskierka humoru. – Więc wszystko, co twoi ludzie mówią, to prawda? – Że mam dobre serduszko i jestem aniołem, u którego chce się pracować? Zaśmiał się. – Że manipulowanie ludźmi podniosłaś do poziomu sztuki i nie można ci odmówić. – Ach, o to chodzi. Ale ja tobą nie manipuluję. Daję ci czas i piękne miejsce, żebyś mógł przemyśleć i zaplanować przyszłość. Nie będziesz musiał używać swojego smitha i wessona, tylko uroku osobistego. – Mrugnęła porozumiewawczo. Wade otworzył folder i zerknął na górę strony. – Kim jest Vanessa Porter i jakie grzechy popełniła? – Żadnych, poza tym, że się urodziła i została sprzedana na czarnym rynku adopcyjnym. Musimy ją znaleźć. – Myślałem, że ta sprawa została zamknięta, kiedy Adrien

Fletcher odnalazł Mirandę Lang kilka miesięcy temu w Kalifornii. Pomagałem mu trochę i wiem, że ten przywódca jakiegoś kultu, który ją prześladował, został przekazany FBI. – Tak, a Miranda z Fletchem pojechali do Karoliny Południowej, żeby poznać jej biologiczną matkę, która, jak wiesz, siedzi w więzieniu za morderstwo. Skinął głową, powracając do folderu. – A ta matka musi mieć przeszczep szpiku kostnego dla uratowania życia, tak? – Zgadza się. Ale Miranda nie jest odpowiednim dawcą, więc mamy nadzieję, że będzie nim Vanessa Porter. Z zaciekawieniem przyglądał się załączonemu zdjęciu. – A to dlaczego? – Jest siostrą Mirandy. Eileen Stafford, matka biologiczna, wyjawiła, że Miranda była jedną z trojaczek, dziewczynek sprzedanych w wyniku działalności Szafirowego Szlaku. Vanessa Porter to druga z trójki. Wade przypatrywał się zdjęciu nienagannie ubranej blondynki, maszerującej Wall Street z telefonem komórkowym przy uchu, teczką w drugiej ręce, w solidnych okularach w ciemnej oprawce. Przerzucił jeszcze kilka stron, które opisywały singielkę, pracoholiczkę zatrudnioną jako doradca finansowy, zamieszkałą na Manhattanie. – Twoi ludzie w Kalifornii uważają, że zdaniem Jacka Culvera ta Eileen Stafford może być niewinna. – Jack nie jest moim człowiekiem – zaprzeczyła Lucy chłodno. – Jest po prostu prywatnym detektywem, który kiedyś rozpoczął to dochodzenie na zlecenie Eileen Stafford. Jej wina czy niewinność to nie moja sprawa. – Nic, co dotyczyło byłego Kuloodpornego, Jacka Culvera, nie było jej sprawą. – Obiecałam zlokalizować Vanessę Porter i zrobiłam to. Jest pasażerką na statku należącym do Linii Rejsów Wycieczkowych Utopia, aktualnie pływającego w okolicy wysp Leeward. Następny port to St. Kitts. Proponuję ci kilka dni na wyspach, ładną blondynkę, którą należy namówić na spotkanie z biologiczną matką, i okazję do

rozważenia, co chcesz zrobić ze swoim życiem. Znów popatrzył na kartki, powracając wzrokiem do zdjęcia. – Ile mam czasu? – Niewiele. Stafford jest w śpiączce i jej stan się pogarsza. Jeżeli chcemy, żeby zdążyła się spotkać z córkami i znaleźć w jednej z nich dawcę szpiku, musimy się śpieszyć. Może nie być czasu, żeby Vanessa dokończyła swój rejs, chociaż to trudna sprawa, bo nie brała wolnego od sześciu lat. – A jeśli mi nie uwierzy? Taka ekspertka finansowa może chcieć niepodważalnego dowodu. A my mamy… – wyciągnął kartkę. – …listę dzieci urodzonych w domu na Szafirowym Szlaku i sprzedanych latem 1977 roku. Żadnego aktu urodzenia? Żadnych dokumentów? – Mamy coś. – Dotknęła karku. – Z tyłu, pod włosami, powinna mieć mały tatuaż. Wszystkim trzem dziewczynkom zrobiono taki zaraz po urodzeniu. Miranda ma nadzieję, że kiedy Vanessa usłyszy tę historię, serce jej zmięknie. – Taka profesjonalistka z Wall Street nie ma w sobie na pewno nic miękkiego. – Nie przekonasz się, póki jej nie znajdziesz. Zamknął teczkę i wstał. – Dobra, biorę to. Powiedz Donovanowi, że mi przykro, że zabrałem mu taką robotę, i dzięki za wczasy. Lucy wstała i uścisnęli sobie ręce. – Dzięki, Wade. Sage zadba, żeby odrzutowiec Kuloodpornych dostarczył cię na miejsce, zostaniesz wyposażony w telefon o międzynarodowym zasięgu i hasło do naszego systemu lokacyjnego. Będziesz miał również wszystkie dokumenty i międzynarodową licencję ochroniarza, którą masz trzymać w ukryciu. Zaśmiał się sceptycznie. – A ja myślałem, że nigdy już nie tknę swojego smitha i wessona. Obeszła biurko i przyjacielsko poklepała go po ramieniu. – Tylko w ekstremalnych sytuacjach.

– Tego właśnie chcę uniknąć. Gdy Wade wyszedł, Lucy ponownie przeczytała tajny raport na temat Budapesztu, który zdobyła z agencji. Była to klapa, ale oni wciąż wierzyli w Wade’a Cordella, podobnie jak ona. Ta wyprawa na Karaiby była genialnym sposobem na to, żeby mu przypomnieć, jak wspaniała może być robota w Kuloodpornych. Wtedy na pewno podpisze umowę i oboje będą zadowoleni. Jeżeli nie, wciąż będzie poszukiwała do swojej firmy odważnego, inteligentnego profesjonalisty o nieprzeciętnych zdolnościach snajperskich. A Wade Cordell, człowiek, którego znała i podziwiała, nadal będzie się starał pogodzić z faktem, że jego największym talentem jest zabijanie ludzi. Vanessa Porter nie była w jego typie. Nie żeby nie doceniał wysokich, seksownych blondynek, jak każdy mężczyzna. W dodatku czarny top na ramiączkach i króciutkie białe szorty opinały apetyczne kształty. Ale coś go w niej irytowało, mimo odległości ponad stu metrów i grupki turystów, jakie ich dzieliły w Port Zante. Okulary w rogowej oprawce? Pozory władzy. Szybkie przemieszczanie? Jankeska. Lekkie kołysanie biodrami, które przykuwało uwagę każdego przechodzącego mężczyzny? Nie znosił kobiet, które zwracały na siebie uwagę. Jej spore piersi nie zmieściłyby się w dłoni, włosy wymagały podcięcia i czegoś, co by je utrzymywało w porządku, a uda? Nie schodziły się u nasady, jakby… zachowując miejsce na coś jeszcze? Była bardzo kobieca, owszem, ale nie była damą. Lubił słodkie, delikatne brzoskwinie, miękkie i świeże. Vanessa Porter na pewno nie była brzoskwinią. Była dziwką. A w dodatku ta dziwka wcale nie była na wakacjach. Doszedł do tego po niecałych dziesięciu minutach obserwacji. Wysiadła z taksówki wodnej, która przywiozła ją ze statku, i przeprowadziła krótką rozmowę ze starszą panią w śmiesznym pomarańczowym

kapeluszu od słońca i długiej, luźnej sukni. Ustalały trasę czy plany zakupowe i obiadowe? Ale ruszyła zaraz z prędkością światła, pozostawiając pomarańczowy kapelusz lekko rozczarowany. Wade pomaszerował za nią, z łatwością dotrzymując jej kroku. Wymijała grupy turystów na promenadzie, omijała ulicznych sprzedawców, zachwalających swoje towary, i kierowała się prosto na zapchane ulice i zatłoczone chodniki w Basseterre. Przepychając się tak, z dużą torebką i stukotem klapek, przypominała pocisk, samonaprowadzający się na promieniowanie cieplne, bez żadnego przewodnika, aparatu, z wyraźnie innym celem niż zwiedzanie stolicy St. Kitts. Ale cokolwiek kobieta miała w planach, Wade zamierzał to zmienić. Chciał załatwić sprawę poinformowania jej o adopcji i umierającej matce jak najszybciej i najsprawniej. Namierzyć cel, ocenić sytuację, oddać strzał, zakończyć operację. Jeżeli mu się poszczęści, ona poleci samolotem Kuloodpornych do Karoliny Południowej sama, a on powłóczy się po tropikach, bez butów, bez koszuli, bez problemów. Obserwując ją, szybko jednak wyzbył się tych marzeń. Język jej ciała był absolutnie niezachęcający. Krągła broda wysunięta w kierunku marszu, lewa ręka ściskająca torbę jak tarczę, prawa przyciśnięta do ciała, jakby w geście obrony. Co było dla niej takie ważne? Może to po prostu krok mieszkanki Nowego Jorku, obserwowany przez człowieka, który wychowywał się osiemdziesiąt kilometrów na południe od Alabamy? Jednak bez trudu dotrzymywał jej kroku, a jego zaciekawienie rosło. Po latach śledzenia ludzi Wade miał dużą wprawę w odgadywaniu, jakie kto ma zamiary. A Vanessa Porter, trzydziestojednoletnia ekspertka z Wall Street, która nie miała wakacji od sześciu lat, a wyciągała ćwierć miliona dolarów rocznie podstawowej pensji jako wiceprezes i dyrektor do spraw fuzji i zakupów w Razor Partners, spółce z o.o., zdecydowanie coś kombinowała.

Co kilka minut wyciągała małe urządzenie i ustawiała je w kierunku słońca, dotykając ekranu i mrucząc pod nosem. Raz, tak dla rozrywki, przeszedł tuż obok niej i dosłyszał wyraz „najbrzydszy z brzydkich wyrazów” (tak nazywała go jego mama), gdy nie udało jej się zobaczyć tego, co chciała, na małym komputerku. Podniosła wzrok i zatrzymała go na nim znacznie dłużej, niż zrobiłaby to jakakolwiek dziewczyna z Południa, nauczona, żeby spuszczać oczy. Obejrzała go i ruszyła dalej. Nie zatrzymała się, żeby podziwiać charakterystyczną wieżę ani wdychać zapach krzewów uroczynu czerwonego, unoszący się nad całą wyspą, nie rzuciła też drobniaków żadnej z grupek bosych dzieci, żebrzących na każdym rogu. Mijała domy w landrynkowych kolorach i maszerowała po kamiennych chodnikach z determinacją kobiety, która wie dokładnie, dokąd idzie i po co. Wade kroczył za nią, obserwując białe szorty, migające lewo- prawo-lewo w rytm jej marszu. Niedaleko Okrągłego Zegara zwolniła, rozejrzała się na ruchliwym skrzyżowaniu Fort i Bank Street i skierowała się do restauracji Ballahoo. Stoliki stały na zewnątrz, pod parasolami, częściowo tylko zajęte przez gości w porze wczesnego lunchu. Ona ruszyła od razu do baru, usiadła na wolnym stołku i znów wyjęła komputerek. Wade szedł za nią, rzucając na różne strony „przepraszam”, czego ona z pewnością nie zrobiła, po czym stanął na tyle blisko niej, żeby słyszeć, a nie zwracać na siebie uwagi. Barman położył przed nią serwetkę koktajlową i zapytał: – Rum z tingiem? To tradycyjny drink na St. Kitts. – Nie, dziękuję. – Przesunęła coś po ladzie. – Widział pan tego człowieka w ostatnich tygodniach? Więc o to jej chodziło. Poszukuje kogoś, kto się urwał. Barman uniósł lekko brwi, spojrzał na zdjęcie, potem na Vanessę. – Niestety, nie. Wade dostrzegł jej rozczarowanie. Jeszcze raz podsunęła barmanowi fotografię.

– Na pewno? Uśmiech znikł z twarzy mężczyzny. – Na pewno. A jeżeli chce pani tu siedzieć, trzeba zamówić drinka. – Jest pan absolutnie pewien? Barman patrzył już ze złością. Prawdę mówiąc, ledwo spojrzał na zdjęcie i Wade też na miejscu Vanessy miałby wątpliwości. Tyle że on poświęciłby najpierw trochę czasu, zaznajomił się, nawiązał kontakt z potencjalnym informatorem i pewnie uzyskałby lepszy rezultat. – Niech pan posłucha. – Nachyliła się i chwyciła barmana za rękę. – Wiem, co to za miejsce. Wade rozejrzał się po bambusowym barze i jego klientach. Co to za miejsce? Barman zmrużył czarne oczy. – Nigdy nie widziałem tu tego człowieka. Przepraszam. – Odwrócił się. Popatrzyła na niego przez sekundę, po czym odwróciła się na stołku i przyjrzała innym klientom. Zatrzymała wzrok na stoliku, przy którym siedziało czterech młodych mężczyzn, opalonych, wysportowanych, w typowych strojach turystów: spodnie khaki, T- shirty, klapki. Jeden z nich coś powiedział, wszyscy się roześmiali i wznieśli toast piwem z pianką. Patrzyła na nich jeszcze przez kilka sekund, po czym wzięła swą ogromną torbę, telefon i zdjęcie, i podeszła do ich stolika. Śmiech umilkł, mężczyźni spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Jeżeli szukała szczęścia, to fatalnie trafiła, bo byli bardziej zainteresowani sobą niż kobietą w krótkich szortach i obcisłym podkoszulku. Wade przesunął się na drugi koniec lady barowej i chociaż nie słyszał rozmowy, mógł obserwować, co się działo przy stoliku. Znów pojawiło się zdjęcie, pierwszych trzech potrząsnęło przecząco głowami, czwarty powiedział coś, znów wywołując śmiech pozostałych. Tylko Vanessa uśmiechnęła się ze zniecierpliwieniem, rzucając parę słów, które wzbudziły ich

zainteresowanie. Jeden skinął głową, drugi dotknął ręką jej ramienia. – Postawić ci drinka? – usłyszał Wade i obrócił się do starszego mężczyzny, który stanął obok niego. Sprawiał wrażenie nadzianego i pewnego siebie. – Chyba że interesują cię bardziej playboye przy tamtym stoliku. Śledzona zaprowadziła go do baru gejowskiego. – Nie, dziękuję – odpowiedział, ale musiał odsunąć rękę, bo mężczyzna usiadł na sąsiednim stołku. – Na urlopie? – W interesach. – Wade odwrócił się w porę, żeby zauważyć, że jeden z młodych mężczyzn wręczył Vanessie serwetkę, na której coś zapisał. – A co to za branża? Modeling? Masz odpowiednią sylwetkę. Pożegnała się i ruszyła do wyjścia. – Przepraszam – rzucił Wade i zsunął się ze stołka. Trzymał się jakieś dwadzieścia kroków za nią. Przystanęła przy wyjściu, przeczytała notatkę na serwetce, po czym zwinęła ją w kulkę i rzuciła na wolny stolik. Wade zabrał kulkę, gdy weszła następna grupka turystów, odgradzając go od drzwi na tyle długo, że dziewczyna zdążyła wybiec na ulicę i złapać taksówkę. Rozwinął papierek. Bartholomew 9. Gideon Bones. – Nic lepszego tam nie znajdziesz. Wade zatrzymał się i napotkał wzrok mężczyzny, który próbował go poderwać przy barze. – Dlaczego? Przekrzywił głowę i spojrzał na niego, jakby chciał powiedzieć „bądź poważny”. – U Bonesa są same dzieciaki. Nie ma prawdziwych mężczyzn. Wade pokazał mu serwetkę. – To też bar? Mężczyzna prychnął. – To burdel dla ciot. Mężczyzna taki jak ja w życiu by się

tam nie pokazał. Wzruszył ramionami i odszedł. Wade wsadził serwetkę do kieszeni, przeszedł na drugą stronę ulicy do postoju i wsiadł do pierwszej taksówki. – Bartholomew dziewięć – podał adres. – Na Wzgórze Małp? – Zobaczył czarne oczy w lusterku. – Szukasz chłopaka do pieprzenia? – Nie, szukam kobiety. Taksówkarz pokręcił głową. – Nie w domu Bonesa. Za dwadzieścia dolarów zawiozę cię do kobiety. – W jego ustach brakowało jedynek. – A ja ci dam pięćdziesiąt, jak mnie zawieziesz na Bartholomew dziewięć i zaczekasz. Taksiarz włączył licznik. – Nie ma problemu, facet. Ale kobity tam nie znajdziesz. Wade czuł, że właśnie znajdzie. – Po prostu się pośpiesz. Ta kobieta była szybka.

ROZDZIAŁ 2 Vanessa stukała. O wszystko. Stopą o zniszczoną drewnianą podłogę. Palcami o udo, językiem o podniebienie, cykając niecierpliwie. Jak długo ma czekać w tym śmierdzącym cygarami salonie na „burdelmamę” imieniem Gideon? Była tu już dziesięć minut i poza odrażającym konusem, który jej otworzył drzwi, nie widziała ani nie słyszała nikogo. Za to nawąchała się sporo. Zestarzały dym z cygar, wilgoć, śmietnik gdzieś niedaleko. Roztarła ramiona, żeby pozbyć się tego dziwnego uczucia, które ją prześladowało, odkąd zeszła ze statku. Jakby ją ktoś stale obserwował. Sprawę pogarszał fakt, że taksówkarz nie chciał zaczekać, mimo że zaoferowała mu dwadzieścia dolarów. Zostawił ją przed tym piętrowym domem, u podnóża góry porośniętej lasem deszczowym. Zsunęła okulary, żeby otrzeć pot z twarzy, i po raz tysięczny spojrzała na zegarek. W Nowym Jorku było jeszcze wcześnie, ale giełda londyńska już się prawie zamykała, a większość jej klientów z Hongkongu spała. Na całej kuli ziemskiej zawierano umowy, zarabiano pieniądze, zmieniano inwestorów. A ona siedziała na jakiejś zapyziałej kupie piasku, robiąc… to, co należało. Musiała sobie wciąż o tym przypominać. Wyciągnęła iPhone’a, oczywiście, brak sygnału, i przeklęła jedynego mężczyznę, którego kochała na tyle, żeby narazić się na taką torturę. Zapłaci jej za to, skurwiel. Jak tylko go znajdzie i zmusi do zażywania leków, weźmie go za tyłek i zaciągnie tam, gdzie jego miejsce. Clive Easterbrook jej za to zapłaci. Będzie codziennie przez rok płacił za jej lunche, drinki w piątki po pracy, a może i połowę prowizji, którą straciła, odgrywając dobrą samarytankę. Po ośmiu denerwujących minutach schody zaskrzypiały pod ciężkimi krokami, a ona sięgnęła do kieszeni torby po zdjęcie.