caysii

  • Dokumenty2 224
  • Odsłony1 159 043
  • Obserwuję795
  • Rozmiar dokumentów4.1 GB
  • Ilość pobrań686 719

Taylor Laini - Night of Cake and Puppets PL

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Taylor Laini - Night of Cake and Puppets PL.pdf

caysii Dokumenty Książki Reszta
Użytkownik caysii wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 78 stron)

DD_TranslateTeam

Rozdział pierwszy Na szczycie witrynki na tyłach warsztatu mojego ojca - który był kiedyś warsztatem mojego dziadka i, jeśli tego zechcę, kiedyś będzie mój – znajduje się marionetka. Nie jest to nic zaskakującego, zważywszy na to, że jest to warsztat marionetkowy. Ale ta marionetka, jako jedyna z nich wszystkich, jest uwięziona w szklanym pojemniku, a faktem, który doprowadzał mnie do szaleństwa przez całe moje życie, jest to, że tego pojemnika nie można otworzyć. Kiedy byłam mała, do moich obowiązków należało odkurzanie go i mogę to powiedzieć z całą pewnością; nie ma on drzwi, nie ma dziurki od klucza, nie ma zawiasów. To po prostu jednolity sześciokąt, zbudowany dookoła marionetki. Żeby wydobyć marionetkę ze środka - albo ‘’wypuścić ją’’, według słów mojego dziadka - musiałbyś stłuc szybę. Nie jest to zbyt zachęcająca perspektywa. Marionetka to wrednie wyglądający mały potworek, jakiś rodzaj nieumarłego lisiego stwora ubranego w mundur Kozaka - futrzaną czapkę, wysokie, skórzane buty. Jego głowę stanowi prawdziwa lisia czaszka, wyblakła żółta kość, nieobrobiona w żaden sposób, z wyjątkiem ślepi w oczodołach zrobionych z czarnego szkła umieszczonego w skórzanych powiekach, zbyt realistycznych, by nie wzbudzały uczucia niepokoju. Jego zęby zostały zaostrzone w szpice, ponieważ ktokolwiek go zrobił najwidoczniej uznał, że lisie zęby nie są…. wystarczająco ostre. - Wystarczająco ostre do czego? - chciała wiedzieć moja najlepsza przyjaciółka Karou tego pierwszego razu, kiedy zaprosiłam ją do mojego domu w Český Krumlov. - A jak myślisz? - odpowiedziałam jej złowieszczym uśmiechem. To była Wigilia. Miałyśmy po piętnaście lat, nie było prądu z powodu burzy, a ja i mój

brat, Tomas zaprowadziliśmy ją do warsztatu, oświetlając sobie drogę jedynie świeczką. Przyznaję się bez bicia: chcieliśmy ją nastraszyć. Niestety, jak się okazało, kto dołki kopie, ten sam w nie wpada. - Nie zrobił jej twój dziadek? - zapytała zafascynowana, przyciskając twarz do szkła, żeby zobaczyć lepiej marionetkę. W świetle świecy wyglądała ona jeszcze bardziej niepokojąco niż zwykle, z delikatnymi odblaskami w jej czarnych oczach, sprawiając wrażenie, jakby nas z uwagą obserwowała. - On przysięga, że nie - stwierdził Tomas. - Mówi, że ją złapał. - Złapał ją - powtórzyła Karou. - A gdzie twój dziadek łapie… nieumarłych lisich Kozaków? - W Rosji, oczywiście. - Oczywiście. To najlepsza, najbardziej przerażająca i najczęściej przez nas wypraszana od wszechczasów historia dziadka, a to coś znaczy, bo dziadek ma pełno historii, z których każda jest absolutnie prawdziwa. ,,Jeśli kłamię, niech mnie trafi piorun!”; tak zawsze deklaruje i jak dotąd żaden piorun w niego nie uderzył, a jakby tego było mało, ma dowód na prawdziwość każdej historii. Gazety, wycinki, antyki, bibeloty. Kiedy byliśmy mali, Tomas i ja wierzyliśmy bez zmrużenia oka, że dziadek uciekł przed pieklącym się golemem w 1586 (ma bryłę zaschniętej gliny w kształcie dużego palucha), polował na Babę Jagę w tajdze na rozkaz Katarzyny Wielkiej (która nadała mu order św. Jerzego za jego zasługi) i owszem, zapędził w pułapkę nieumarłego lisiego Kozaka w sewastopolskiej piwnicy w ostatnich dniach wojny krymskiej. Dowód tej konkretnej przygody? No więc, oprócz marionetki samej w sobie, kostki jego lewej dłoni przecina cienka blizna. Bo tak, taka jest właśnie ta historia. Widzicie, marionetka… gryzie. - Co masz na myśli mówiąc, że gryzie?- spytała Karou. - Jeśli włożysz jej rękę do pyska - powiedziałam, jakby nigdy nic - to gryzie. - A dlaczego ktoś miałby jej wkładać rękę do pyska? - Bo ona nie tylko gryzie - zniżyłam głos do szeptu. - Ona mówi, ale tylko jeśli dasz jej posmakować swojej krwi. Możesz zadać jej pytanie, a ona ci odpowie.

- Jakiekolwiek pytanie - powiedział Tomas, również szepcząc. Jest dwa lata starszy ode mnie i wcześniej nie wykazał żadnego zainteresowania przebywaniem w mojej obecności od ponad dekady. Jest możliwe, że miało to coś wspólnego z moją oszałamiającą nową najlepszą przyjaciółką, za którą łaził, jakby był jej osobistym służącym. Kontynuował: - ale tylko jedno pytanie na osobę w ciągu jej życia, więc lepiej, żeby było dobre. - O co zapytał wasz dziadek?- chciała wiedzieć Karou, robiąc dokładnie to, czego od niej oczekiwaliśmy. - Pozwól, że ujmę to w ten sposób; nie jest w tym pojemniku bez powodu. Ta opowieść jest dopracowana i makabryczna. Właściwie, to jeśli w przyszłości zostanę mordercą, albo kimś w tym rodzaju, gazety będą mogły bez problemu napisać: Nie miała szans wyrosnąć na normalną osobę. Jej rodzina skrzywiła ją od urodzenia. No bo, hello, to mają być historie na dobranoc dla małych dzieci? Są pełne trupów, diabłów i pasożytów, nienaturalnych rzeczy wylęgających się z jajek, które jesz na śniadanie, i dźwięku piłowanych kości. Kiedyś myślałam, że wszyscy są tacy, że każda rodzina ma swoich wujków zajmujących się wróżeniem ze zwierzęcych wnętrzności, swoich brzuchomówców działających w partyzantce, swoje gryzące marionetki. Zwykle swoją historię na dobranoc dziadek kończył czymś w stylu: ,,I od tego czasu ściga mnie Baba Jaga.’’, po czym przechylał głowę, by przysłuchać się czemuś uważnie. ,,To nie brzmi jak pazury drapiące o dach, prawda Podivna? Ech, to na pewno tylko ptaki. Dobranoc.’’ A później całował mnie i wyłączał światło, zostawiając mnie, żebym zasnęła z wyimaginowaną sylwetką dzieciożernej wiedźmy siedzącej na dachu przed oczyma. I nie zamieniłabym tego na nic innego, no bo kim bym była, gdyby nie wychowano mnie na bardzo sugestywnych bajkach na dobranoc i nie zmuszano do odkurzania szklanego więzienia psychotycznego nieumarłego lisiego Kozaka? Wzdrygam się na samą myśl o tej możliwości. Mogłabym nosić koronkowe kołnierzyki i śmiać się słodko. Ludzie mogliby próbować klepać mnie po głowie. Widzę, jak myślą o tym, żeby to zrobić. Mój wzrost najwyraźniej wyzwala jakieś szczeniaczkowo-kociątkowe instynkty - muszę dotknąć- i odkryłam, że jeśli nie masz możliwości odgrodzenia się czymś pod napięciem, najlepszą możliwością jaka ci pozostała, to wykształcenie morderczego spojrzenia. Chodzi mi o to, że nie byłabym ‘’wściekłą wróżką’ , jak nazywa mnie Karou, ani Podivną, które to określenie jest autorstwa dziadka. Pochodzi od muchołówki podivny, w odwołaniu do mojej ,,cichej i

krwiożerczej’’ i ,,cierpliwej i przebiegłej’’ metody w mojej odwiecznej walce z Tomasem. Każdy, kto ma starszego brata, może poświadczyć; bez przebiegłości ani rusz. Nawet jeśli nie jesteś w rozmiarze miniaturowym tak jak ja - metr czterdzieści sześć w dobry dzień, a kiedy jestem w depresji, to nawet metr czterdzieści cztery (a to się niestety zdarza zbyt często ostatnio)- to biologia jest po stronie braci. Są więksi. Mają twardsze pięści. Fizycznie, nie mamy szans. Wyzwala to wyewoluowanie tak zwanego ,,mózgu młodszej siostry’’. Cwana, przekonująca, bezlitosna. Bez wątpienia, bycie małą siostrą - z naciskiem na małą - ukształtowało mnie i jestem dumna z tego, że po tych latach wzajemnego męczenia, to Tomas bardziej boi się mnie, niż vice versa. Jednakże, to głównie dziadek jest odpowiedzialny za stworzenie krajobrazu mojego umysłu, za nastrój i scenerię, za igły i cienie. Kiedy myślę o dzieciach (nie dzieje się to zbyt często, z wyjątkiem chwil, w których marzę, żeby były gdzieś indziej i przestały choć na chwilę plątać mi się pod nogami), główny powód, dla którego mogłabym rozważyć…. posiadanie jakiś (w sensie teoretycznym i w bardzo odległej przyszłości), jest by mieć okazję ćwiczyć na ich małych, rozwijających się móżdżkach podobny poziom kształtowania umysłu, jaki mój dziadek wyćwiczył na nas. Też chcę przerażać małe dzieci! Chcę budować iglice w ich głowach i wprawiać cienie w taniec jak marionetki, nasłać na nie szepty i małe ziarna niewysłowionego. Chcę torturować przyszłe pokolenia Marionetką Która Gryzie. - Zapytał ją jak i kiedy umrze- powiedziałam Karou. - I co odpowiedziała?- wyglądała na przerażoną, co może powinnam poddać pod wątpliwość, bo choć byłyśmy przyjaciółkami zaledwie od paru miesięcy i nie wiedziałam o niej niemal nic, to było dla mnie jasne, że jest bardzo opanowana. Jednak wzięłam pod uwagę dość przerażający okaz marionetki jaki jej prezentowałam, głośną burzę i blade światło świeczki. Kurtyna, światło, akcja! - Otworzyła swoją kościaną szczękę - powiedziałam, wychodząc na wyżyny kunsztu aktorskiego - i swoim głosem szeleszczącym jak uschłe liście na pustej ulicy powiedziała mu, nie mając żadnej okazji, by poznać jego imię, Umrzesz Karelu Novaku…. KIEDY CIĘ ZABIJĘ!’’ W tym momencie Tomas potrząsnął szklanym pojemnikiem w taki sposób, że marionetka wyglądała, jakby podskoczyła sama z siebie. Karou głośno

wciągnęła powietrze, by chwilę później zaśmiać się i plasnąć mojego brata w ramię. - Jesteście okropni - powiedziała i tak to wszystko powinno się skończyć. To był cały nasz żart - teraz widzę, jaką wtedy odstawialiśmy amatorszczyznę - ale… Karou znowu wstrzymała oddech. Chwyciła mnie za ramię. - Widziałaś to? - Co? - Przysięgłabym, że się poruszyła I wyglądała na autentycznie przestraszoną. Oddychała płytko i ściskała moje ramię naprawdę mocno, wpatrując się w marionetkę. Tomas i ja wymieniliśmy zaskoczone spojrzenia. - Karou - powiedziałam. - Ona się nie poruszyła… - Poruszyła. Widziałam to. Może chce nam cos powiedzieć. Jezu, ona na pewno umiera z głodu. Jak długo już tam siedzi? Nigdy jej nie karmicie? Spojrzenie jakie ja i Tomas wymieniliśmy w tamtym momencie znaczyło mniej więcej ,,Zaraz, co?’’, ponieważ aż do wtedy Karou wydawała się dość normalna. Okej, Karou nigdy nie wydawała się tak naprawdę normalna, nie z jej niebieskimi włosami i tatuażami, i ciągłym rysowaniem potworów, ale jej psychika wydawała się w porządku. Lecz nagle zaczęła martwić się o to, czy kościana marionetka jest głodna, i nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zastanowić się…. - Karou - zaczęłam. Przerwała mi. - Zaraz. Chce nam coś powiedzieć, czuję to. Wgapiała się w marionetkę, powoli nachyliła się, że jej twarz była może z trzydzieści centymetrów od szkła i zapytała ją tym niepewnym, uprzejmym głosem - takim, jakiego byś użył w stosunku do ciała leżącego na ulicy, gdybyś nie wiedział, czy ten osobnik jest pijany czy martwy - Czy wszystko… okej?’’ Przez sekundę nic się nie działo. No jasne, że nic się nie działo. To była tylko marionetka w szklanym pudełku. Nikt jej nie dotykał. Z całą pewnością nikt jej nie dotykał. Karou przyciskała się do mnie, Tomas odsunął się od witrynki, no i ja byłam pewna, że nic nie zrobiłam.

Więc kiedy niespodziewanie marionetka obróciła głowę w naszą stronę i kłapnęła szczęką, zaczęłam się drzeć. Tomas też, tak jak Karou. Gdy teraz o tym myślę, składam jej mentalne laury za tamten krzyk. Nawet przez sekundę nie przeszło mi przez myśl, że to ona może być odpowiedzialna za to, co się stało. No bo niby jak? Z całą pewnością nie dotykała marionetki. Cały mój dziecięcy strach przed Marionetką Która Gryzie zalał mnie aż po czubek nosa. To była prawda, to było wszystko cholerna prawda, może wszystkie historie dziadka były, o Boże, a ja tyle razy myślałam o strzaskaniu tego pojemnika, czy gdybym to zrobiła wszyscy bylibyśmy już martwi? Nawet nie pamiętam biegu. Następną rzeczą, jaką zaczął rejestrować mój umysł, było to, jak nasza trójka wypadła z warsztatu, przecięła podwórko i wpadła przez tylnie drzwi do kuchni, trzęsąc się spazmatycznie. Dom był szczelnie wypełniony świątecznym tłumem ciotek i wujków, i kuzynów, i sąsiadów, z których wszyscy byli dobrze zaznajomieni z opowieściami dziadka i było pełno śmiechu, kiedy zobaczyli nas- nastolatki! - przerażonych do szpiku kości i paplających o żywej marionetce ,,Nie, naprawdę, ona obróciła głowę. Szczęknęła zębami!’’ Nikt nam nie uwierzył, a Tomas przypieczętował nasz los w ciągu paru minut, kiedy zaczął rozpowiadać, że to wszystko było jego dowcipem. ,, Szkoda, że nie widziałyście swoich twarzy’’ powiedział Karou i mi, tak jakby to miało wymazać jego wysoki, piskliwy krzyk z naszych umysłów. Przybrał tę minę och dzieci, która tak bardzo doprowadza do szału w starszym rodzeństwie i zepsuł wszystko kompletnie, ponieważ jego kłamstwo było aż tak oczywiste. Za to oszustwo miał zapłacić straszliwą cenę kilka dni później, ale to inna historia. O co chodzi w tej historii to fakt, że nigdy nie zapomnę tego dźwięku zaostrzonych lisich zębów uderzających o siebie trzy szybkie razy, i nigdy nie zapomnę tego idealnie czystego przerażenia, które ogarnęło mnie, kiedy ta pewna, dawno umarła wiara w magię powróciła we mnie na chwilę do życia. Nie trwałaby długo. Umarłaby z powrotem, aż do formy delikatnej iskry niepewności, ale wychodzi na to, że miałam rację wierząc. To była magia. Tylko nie ten rodzaj, o którym myślałam. Marionetka Która Gryzie jest tylko marionetką, ale… Karou nie jest tylko dziewczyną.

Tamta Wigilia była moim pierwszym wprowadzeniem do drobniaków, tyle, że nie wiedziałam o tym jeszcze przez ponad dwa lata - przez dwa lata pozwalała mi wierzyć, że marionetka była głodna, ta pinda - aż do czasu, kiedy kilka tygodni temu Kishmish wleciał płonąc przez jej okno i umarł jej na rękach. To był… szok. Obserwowanie jego śmierci było szokiem. Obserwowanie go w ogóle było szokiem i zdanie sobie sprawy z tego, że on naprawdę istnieje - a nie jest tylko jakimś przebłyskiem wyobraźni Karou. Na pierwszy rzut oka wyglądał po prostu jak kruk, ale jeśli przyjrzałeś się dostatecznie uważnie, twój mózg zaczynał informować o nieprawidłowościach; coś było nie tak, nie było normalne. I wtedy; o, jego skrzydła. Nietoperze skrzydła. I jego język. To był język węża. Interesujące było to, że wszystko zależało od kąta widzenia. To nie był tylko Kishmish. Wszystko z szkicownika Karou było prawdziwe, a afrykańskie paciorki, które zawsze nosiła, to były tak naprawdę życzenia. ,,Niemal bezużyteczne życzenia’’, ponieważ drobniaki to najsłabszy rodzaj. Podróżuje teraz, próbując dorwać te silniejsze, ale zanim wyjechała z Pragi dała mi prezent. Patrzę teraz na niego. W zagłębieniu mojej dłoni, nie większe od pereł, niepodobne do siebie pod względem ani koloru ani wzoru i niemożliwe do odróżnienia od afrykańskich paciorków, leży pięć drobniaków. Mogą sobie być niemal bezużyteczne, ale nawet jeden drobniak to więcej magii niż trzymałam kiedykolwiek wcześniej w ręku, a ja mam ich pięć. Pięć maleńkich sekretnych broni, które miały być użyte w celu dodania szczypty magii do pewnego planu, który stworzyłam. Jakiego planu, zapytacie? Planu by wreszcie - wreszcie, wreszcie - spotkać skrzypka i powalić go na kolana. Ja miałabym powalić jego na kolana? Wiem. Prawa dżungli i romansów przedstawiłyby to inaczej, ale nie zamierzam czekać ani sekundy dłużej. Uległe dziewczyny wychowane na bajkach o księżniczkach mogą sobie siedzieć spokojnie i trzepotać rzęsami w desperackiej odmianie kodu Morse’a- zauważ mnie, proszę, zauważ mnie - ale ja nie jestem taką dziewczyną. Choć, jeśli mam być szczera, to byłam taką dziewczyną przez trzy miesiące aż do teraz i koniec z tym. Co się ze mną stało? Kiedy Karou gada o motylkach w brzuchu i niewidzialnych liniach energii i tak dalej, śmieję się z niej za bycie beznadziejną romantyczką, ale DOBRY BOŻE. Motyle! Niewidzialne linie energii! Pojmuję to teraz.

Czuję, jak się rozpływam niczym zapomniany ogórek w szafce, i chcę chwycić samą siebie na długość ramienia i wywalić do kosza. Kim jest ta kupka nieszczęścia podająca się za mnie? To jest niedopuszczalne. Jeśli Karou może robić ciągłe wypady by tropić najpaskudniejszych ludzi na świecie i kraść od nich życzenia, to ja mogę się spotkać z tym cholernym chłopakiem. Jestem wściekłą wróżką. Jestem mięsożerną rośliną. Jestem Zuzanna. Skrzypek nawet nie będzie wiedział, co go trafiło.

Rozdział drugi Więc to są rzeczy, które wiem: 1. Ma na imię Mik 2. Gra na skrzypcach w orkiestrze Marionetkowego Teatru Praskiego Jeśli chodzi o fakty, to by było na tyle. To wszystko co mam. Ale tu nie chodzi o fakty. Idzie o to, o co chodzi mi, więc powiem wam, że Mik to jedna z tych osób, na które patrzysz i możesz bez problemu wyobrazić sobie, jak wyglądali jako dzieci. Wiecie, niektórzy ludzie nigdy nie byli dziećmi, tylko po prostu zostali zamówieni z katalogu jako całkowicie dorośli i nie ma szans, żeby wyobrazić sobie, jak zbiegają po schodach w świąteczny poranek w piżamie z motywem dowolnego superbohatera. Mik jest kompletnym przeciwieństwem takiej osoby. I tu nie chodzi o to, że jest ,,chłopięcy’ , nawet jeżeli jednak trochę jest - ale tylko troszeczkę - tylko o to, że jest w nim coś bezpośredniego i prawdziwego oraz przeszywającego i czystego, co nigdy nie zniknęło, to intensywne, nieosłabione w żaden sposób odbieranie rzeczywistości jak dziecko. Większość ludzi je traci. Robią się tacy opanowani i fajni. Niektórzy z jakiegoś powodu myślą, że fajny równa się znudzony i zachowują się, jakby byli kosmicznymi naukowcami oddelegowanymi do obserwowania tego pierwotnego człowieczego rodu, i przez cały czas opierają się o ścianę, wzdychają, czekając na powrót do domu na pokładzie Zigbopu-12, gdzie zostali wszyscy fascynujący geniusze. Także Mik nie wzdycha ani nie podpiera ścian, a jego oczy są zawsze szeroko otwarte, jakby w każdej chwili mogło się stać coś fantastycznego, a on za nic w świecie nie chce tego przegapić. Jeśli jest kosmitą, to jest kosmitą z nudnej planety bez pizzy ani muzyki i jest bez reszty zachwycony tym światem tutaj. Tak więc to są nie-fakty o Miku. Jest właśnie takim rodzajem kosmity. Stwierdziłam to na podstawie, um, zwykłych obserwacji. Z daleka. Przez kilka miesięcy śledzenia go z ukrycia (to nie jest stalking, jeśli na idziesz za nim do domu, prawda?).

Rumieni się, kiedy gra na skrzypcach. To w pewien sposób fakt, tak myślę. Ma jasną cerę i te zarumienione policzki sprawiają, że wygląda jakby właśnie wszedł do domu z zimnej ulicy. I wygląda naprawdę słodko. Jakby się prosił, żeby go przytulić. Nie jest bezwłosy, czy coś takiego; ma baczki i kozią bródkę. Jest facetem, ale ma skórę jak księżniczka z kreskówki. Proszę, zapomnijcie, że to powiedziałam, mimo że mam dobre intencje. Ma najbardziej męską na świecie skórę księżniczki z kreskówki. Myślę, że ma dwadzieścia jeden, albo dwadzieścia dwa lata i, mimo że nie jest miniaturowy tak jak ja, to nie jest też zbyt wysoki. Może z metr siedemdziesiąt siedem? Jak na moje oko, to wysokość w sam raz do całowania, gdybym nosiła platformy, ale oczywiście, to wszystko trzeba sprawdzić w praktyce, zanim będzie można wystawić nam Certyfikat Cielesnej Kompatybilności. Wszystko zostanie sprawdzone w praktyce. Niedługo. Albo wybuchnę. Ponieważ, pozwólcie mi nadmienić, że ten rodzaj kosmity, jakim ja jestem, pochodzi z planety zamieszkanej przez bezustne małupiokształne stwory i śliniące się ślimaki, gdzie próba jakiegokolwiek okazania uczucia przez kontakt okolic twarzy ze sobą wysokie ryzyko obrzydliwości. Przez co rozumiem…. Że jeszcze nie dostąpiłam niewątpliwego zaszczytu wymiany śliny z inną istotą ludzką. Nigdy się nie całowałam. Nikt o tym nie wie, nawet Karou. Moja poprzednia najlepsza przyjaciółka miała pewne podejrzenia, a teraz jest tam, gdzie diabeł mówi dobranoc (To nie do końca prawda. Jest w Polsce.1 Nie miałam z tym nic wspólnego). Aż do teraz potencjalni kandydaci do całowania byli, w najlepszym razie, niezachwycający. Są tacy chłopcy, na których patrzysz i chcesz ich całować, i są tacy, na których patrzysz, i masz ochotę założyć jedną z tych chirurgicznych masek, które nosili Chińczycy podczas epidemii ptasiej grypy. Jest o wiele więcej chłopców w typie: ptasia grypa. Ale chcę całować Mika. Moje usta, jego usta. Może też jego szyja. Lecz idźmy po kolei; najpierw muszę doprowadzić do tego, żeby zdał sobie sprawę z mojego istnienia. 1  Jak dla mnie ,,tam, gdzie diabeł mówi dobranoc’’ to dość dobry opis naszej pięknej ojczyzny, no ale 

Jest całkiem możliwe, że już to wie, nawet jeśli tylko w sposób pod tytułem : ,,nie nadepnij na tę niską dziewczynę’’. Pracujemy w weekendy w tym samym teatrze. Raz na jakiś czas mijamy się, przechodząc tak blisko siebie, że moglibyśmy się dotknąć. Bez dotykania. Jego bliskość robi ze mną coś dziwnego i bezprecedensowego. Przyspiesza mi puls i staję się nienormalnie świadoma tego, że posiadam usta, tak jakby aktywowały się na życzenie, a to sprawia, że zaczynam się rumienić. Kiedyś, dla zabawy i z powodu zła, jakie drzemie w naszych duszach, Karou i ja zwykłyśmy ćwiczyć nasze flirciarskie spojrzenie zniewalam cię na turystach na placu w Starym Mieście i muszę przyznać, że zrobiłam się w tym całkiem dobra. Musicie sobie wyobrazić, że wysyłacie małe linki od ciągników i nieuchronnie przyciągacie chłopaka do siebie. Albo sieci rybackie; większe, równie efektywne. To działa, wypróbujcie. Musicie tylko to zwizualizować, linkę ciągnącą się od twoich oczu i zahaczającą o jego, przyciągając, kusząc. Następna rzecz, jaką widzicie, to to, jak zbliżają się do was i nowym wyzwaniem staje się pozbycie się ich (odkryłyśmy, że podskakiwanie, ciągłe zerkanie przez ramię i mówienie w sposób tajemniczy i desperacki z ciężkim czeskim akcentem : ,,Błagam cię, odejdź, dla swojego własnego bezpieczeństwa, proszę’’, zwykle zdaje egzamin). Od kiedy Karou spotkała tego kretyna, Kaza, gry z turystami przeszły do historii, ale nic się nie stało. Udoskonaliłam swoje spojrzenie zniewalam cię. Powinnam być przygotowana. Tylko że przy Miku moce mnie opuszczają. Zapomnijcie o spojrzeniu flirciary; zanikają moje podstawowe funkcje motoryczne, jakby mój mózg skierował całą swoją uwagę na ustach i przestawiał się na tryb całowania za wcześnie, odpuszczając rzeczy w stylu umiejętności rozmawiania czy poruszania się. Więc zamiast robić normalne rzeczy i próbować do niego zagadać - ,,Słodko, przystojny facecie’’, jak mi zaproponowano - nie wierzę, że moje funkcje motoryczne nie zdradzą mnie przez jąkanie się, aż do zamilknięcia. No i w teatrze zawsze są ludzie mogący być potencjalnymi świadkami mojego upokorzenia, a to jest nie do przyjęcia. Nie, muszę go zwabić do siebie niczym robaczek świętojański, przyciągnąć go w najgłębszą i najciemniejszą część lasu, aż będzie zgubiony i stracony. Bez lasu oczywiście - tylko wabienie. Jak muchołówka, która mówi jestem pysznym kwiatkiem, chodź i spróbuj mnie, a później trzask! Pochłania. No okej, bez pochłaniania też. Dobra, troszeczkę pochłaniania.

Do roboty. Mam drobniaki w kieszeni i pożądanie w sercu. Dzisiaj jest ta noc.

Rozdział trzeci Piszę do Karou: Dzisiaj jest ta noc. Odpowiada niemal natychmiast, co sprawia, że czuję się, jakby był tutaj, w mieście, w swoim mieszkaniu albo w Truciźnie czy gdzieś; tylko że nie jest. Pisze: Podbijaj. Jesteś Napoleonem (przed Waterloo oczywiście. I bardziej uroczą wersją). Hmm. Odpisuję: Więc mówisz, że powinnam go… zaatakować? Karou: Tak. Oczaruj go swoją niesamowitą osobowością. Będzie patrzył na czasy przed poznaniem Ciebie, jak na bladą namiastkę życia w otoczeniu bogini. Jego prawdziwe życie zaczyna się DZISIAJ. Być może trochę przesadza, ale doceniam, że dała mi dodatkowy zastrzyk pewności siebie. Gdzie jesteś, szalona kobieto? W Południowej Afryce. Staram się namierzyć tego kłusownika. Nie wydaje mi się, żeby chciał zostać znaleziony. To brzmi…. Bezpiecznie? I to niezła zabawa! Ktoś ukradł szczotkę do włosów z mojego pokoju hotelowego i zostawił martwego węża wiszącego na klamce. Zaczepionego o nią pyskiem. CO? Po prostu kolejny dzień w Afryce. Chyba powinnam iść do szamana po jakiś uniwersalny usuwacz klątw. Mam nadzieję, że tym razem nie będę musiała pić krwi. Krwi? Jakiego rodzaju… Nieważne. Nie mów mi. NIE.

Ludzką. Ech. POWIEDZIAŁAM, NIE MÓW. Tylko żartuję. Żadnego picia krwi. Muszę iść. A TOBIE - życzę spektakularnego zakochiwania się dzisiaj wieczorem. Chcesz się zamienić życiem? Przestaję na chwilę pisać, bo to najbardziej przypominająca skargę rzecz, jaką usłyszałam od Karou od tamtej nocy, kiedy stałyśmy naprzeciwko tych drzwi w Josefov, i patrzyłyśmy, jak błękitny ogień spala je na popiół. Była w szoku, w żałobie, w furii, ale nigdy nie rozckliwiała się na samą sobą. Spędziła tylko jeden dzień na motaniu się, kuleniu i gapieniu w przestrzeń, po czym pochowałyśmy Kishmisha w parku Letna, a wtedy jakby odcięła się bólu, zmusiła się do skupienia i wyprodukowała plan. Co też zainspirowało mnie do stworzenia mojego własnego, ale mój plan ma w założeniu więcej całowania, niż picia krwi. No więc, tak to jest. Czy wyjdę na złą przyjaciółkę, jeśli odpowiem, że nie? – odpisuję Nigdy. Tylko pamiętaj o każdym detalu. Potrzebuję teraz bajek. Tych wściekłych2 Kocham ją. Piszę: Obiecuję. Proszę, uważaj na siebie. I to by było na tyle, bo już nie odpisuje. Wyobrażam sobie, jak odczepia węża z klamki od drzwi, żeby wejść do pustego pokoju hotelowego gdzieś w Afryce, i czuję tą mieszankę niedowierzania i wiary, opiekuńczości i smutku, zagubienia. Winy. Część mnie jest przekonana, że powinnam być z nią w tym szalonym pościgu, który prowadzi, ale wiem, że się do tego nie nadaję. Nie umiem się bić, ani mówić w Zulu czy Urdu, czy jak to tam ma być i musiałaby się mną opiekować, zresztą zaoferowałam się. Odmówiła. Powiedziała, że jestem jej kotwicą; muszę ją łączyć z ,,prawdziwym życiem’’, zostać w szkole, informować ją o newsach dotyczących Wiktora - żyjącej mumii oraz włosach w nosie profesora Antona, i o tym, czy Kaz odważy się pokazać się w naszej knajpce. I jest jeszcze Mik. Muszę porozmawiać z Mikiem. Wyraziła się dość jasno na ten temat. Jeśli dziś wieczorem wszystko pójdzie dobrze, to porozmawiamy. W którymś momencie. Zakładając, że wszystko pójdzie dobrze. Tylko że nie zaczynam od 2 Nawiązanie do ‘’wściekłej wróżki’’, bo tak Karou nazywa Zuzanę. Przynajmniej w moim tłumaczeniu, bo na śmierć zapomniałam jak to było w oficjalnym

rozmowy; zaczynam od rysunku. Pracowałam nad nim przez kilka ostatnich tygodni, przerabiając go wciąż i wciąż, aż wreszcie wyszedł wystarczająco dobry; rysunek warty zaangażowania się w romans. Romans. Czy to nie brzmi trochę jakbym była w średnim wieku? Tak samo jak fatalny.3 No bo fatalny to przecież częsty dodatek do słowa romans. Jak dla mnie fatalny jest w porządku, pod warunkiem, że jest to soczysty i podniecający fatalny romans, a nie nudny i beznamiętny. Nie szukam przeznaczenia. Mam siedemnaście lat. Zależy mi na pocałunkach i poruszeniu kilku pionków na planszy. Wiecie, na Życiu. (za pomocą moich ust) Rysunek znajduje się w mojej torbie, razem z innymi… rekwizytami. A parę rzeczy zostało już rozsianych po mieście. Wszystko musi być gotowe, zanim pójdę do pracy, a do pracy idę w tej chwili. Witaj, Marionetkowy Teatrze Praski. To tylko sobota, jak każda inna. Po prostu wchodzę sobie po schodach z torbą pełną niespodzianek, nie robię nic podejrzanego… O mój Boże, oto on. Robiona na drutach czapka; brązowa, skurzana kurtka; skrzypce na plecach. Słodkie, zaróżowione od mrozu policzki. Jest takim wspaniałym egzemplarzem istoty ludzkiej. Jest jak piękna okładka książki, która przyciąga twój wzrok. Przeczytaj mnie. Jestem zabawna, ale inteligentna. Nie będziesz w stanie się ode mnie oderwać. Chodząc, lekko podskakuje, jego sposób poruszania się jest jak muzyka. Ma założone słuchawki; ten duży, poważny rodzaj, a nie te małe, które wkłada się do uszu. Zastanawiam się czego słucha. Pewnie Dvoraka, albo czegoś w tym stylu.4 Ma na sobie różowy krawat. Dlaczego nie doprowadza mnie do szału? Nienawidzę różowego. Z wyjątkiem odcienia policzków Mika właśnie teraz. Witajcie, policzki Mika. Niedługo poznamy się lepiej. Aaaa! Nawiązał kontakt wzrokowy. Odwróć się! 3 Chodzi tu o słowo ill-fated. Oznacza to w przybliżeniu, że coś jest skazane na porażkę ( ill-fated love affair) 4 Antonín Leopold Dvořák – czeski kompozytor i dyrygent okresu romantyzmu

(Czy on się właśnie… zarumienił?) Pomóżcie mi stopy. Jesteśmy na kursie kolizyjnym. Jeśli natychmiast nie podejmiemy działań prewencyjnych, wpadniemy na niego zaraz przy drzwiach. Panika! Hej, spójrzmy na to fascynujące ogłoszenie na ścianie! Muszę zatrzymać się właśnie w tym miejscu i oderwać jedną z karteczek z numerem telefonu, żeby móc zadzwonić i dowiedzieć się o zmieniających życie efektach…. Kuracji na kobiece łysienie? Wspaniale. - To nie dla mnie - dukam, ale zagrożenie się oddaliło. W czasie, gdy gapiłam się ze ślepą fascynacją w reklamę środku na kobiece łysienie, Mik wślizgnął się do budynku. Blisko było. Niemal - cytując Karou- ‘’znaleźliśmy się w zasięgu naszych pól magnetycznych po raz pierwszy’’. Mógłby otworzyć dla mnie drzwi. Mogłabym musieć skinąć mu głową, uśmiechnąć się i podziękować, a później iść przed nim korytarzem, zastanawiając się, czy na mnie patrzy. Wiem co by się stało. Nagle stałabym się przerażająco świadoma wszystkich grup mięśni zaangażowanych w sztukę chodzenia i zaczęłabym próbować kontrolować każdą z nich pojedynczo, jakbym poruszała marionetkami. I wyglądałabym, jakbym dopiero stawiała swoje pierwsze kroki w życiu. Za to teraz mogę iść za nim i go podziwiać. Witajcie, plecy Mika. Na jego pokrowcu od skrzypiec jest przyklejona nalepka, na której jest napisane: WSZYSTKO JEST CUDEM. CUDEM JEST TO, ŻE NIE ROZTAPIAMY SIĘ W WANNACH. - PICASSO I to wcale nie sprawia, że wyobrażam sobie Mika w wannie. Bo to by było złe. Pa, pa, plecy Mika.

Wchodzi przez swoje drzwi, a ja przechodzę przez swoje, a to jest spowodowane jedną z największych niesprawiedliwości świata; segregacją marionetkarzy i muzyków. Oni mają swój backstage, my mamy swój. Pomyślałbyś, że ktoś się bał, że możemy się ścierać Wiolonczelista jest na naszej ziemi - na niego! Jednak prawdopodobnie chodzi o metraż. Żadne z tych pomieszczeń nie jest zbyt duże; to tylko pokoje bez okien z szafkami i kilkoma smętnymi sofkami. Sofki muzyków są trochę bardziej smętne, co wskazuje na hierarchię. Marionetkarze rządzą, ale nie jest to zbyt prestiżowa pozycja. Generalnie, muzycy rozumieją swój status (na przykład to, że łatwo znaleźć kogoś na ich miejsce), ale wyjątkami są śpiewacy. Powodem, dla którego nienawidzę wystawiania oper- na przykład teraz wystawiamy Fausta - nie jest moja niechęć do oper samych w sobie. Nie jestem obojętna na sztukę w tej postaci. Po prostu nie lubię śpiewaków operowych. Zwłaszcza puszczalskich włoskich sopranów z grubymi kreskami na powiekach, które wychodzą na drinka z sekcją instrumentów strunowych po przedstawieniu. Akhem, Cinzi ‘’fałszywy pieprzyk’’ Polombo. Tak czy inaczej. To marionetkarze się tutaj liczą. Jest nas dziesięcioro, a sześcioro oprócz mnie znajduje się teraz na naszym backstage’u, kompletnie go wypełniając. - Zuzana.- Prochazka zwraca się do mnie, gdy tylko mnie dostrzega.- Mefistofeles jest znowu pijany. Masz coś przeciwko? Pijany diabeł. Żeby było jasne; nie jestem marionetkarzem. Ja je tworzę, a to są dwie różne rzeczy. Wielu marionetkarzy robi i jedno i drugie; buduje i występuje. Ale moja rodzina zawsze trzymała się wytwarzania, kierowana myślą, że możesz być przeciętnym artystą w dwóch formach sztuki wysokiej, albo wybitnym w jednej. Jesteśmy wybitni. Wybitnie. Jednakże od twórcy marionetek jest wymagana wiedza o kierowaniu nimi. Mój profesor w liceum - Prochazka, który jest również głównym marionetkarzem w tym teatrze- wymaga również praktycznego doświadczenia teatralnego i właśnie dlatego tu jestem. Biegam na zawołanie marionetkarzy, rozplątuje sznurki marionetek, poprawiam farbę, naprawiam kostiumy i służę dodatkową

parą rąk w prostych przypadkach, na przykład latających ptaszków czy imitacji ten-tenu końskich kopyt. W tym przypadku, jeden ze sznurków Mefistofelesa wisi luźno, przez co marionetka zdaje się słaniać jak pijak. To prosta robota. - Oczywiście, że nie - mówię i wkładam swoje rzeczy do szafki, ostrożniej niż zazwyczaj, ze względu na zawartość. Kiedy tylko backstage się wyludni; marionetkarze są na scenie, a muzycy w kanale dla orkiestry - mam przed sobą trochę skradania. Na samą myśl o tym serce zaczyna mi dudnić. Muszę się włamać do szafki Mika. Chwytam mój zestaw narzędzi. Najpierw muszę sprawić, żeby diabeł wytrzeźwiał.

Rozdział czwarty To Akt II. Słyszę jak Mefistofeles śpiewa. Piszę do Karou: Tak tylko dla twojej informacji; jeśli ktoś jest zły, to jego zabicie nie kwalifikuje się jako morderstwo. Najwyraźniej jest ono nie tylko legalne, ale nawet zalecane. Dobrze mówię? Zero odpowiedzi. Po minucie wysyłam jej kolejnego smsa: Biorę tę ciszę za odpowiedź twierdzącą. W tym momencie ostrzę nóż. Napisz, żeby mnie zatrzymać. 3-2- 1…. Okay. Idę. Wciąż zero odpowiedzi. Ostatni sms z mojej strony głosi: Zrobione. W tym momencie ciągnę śpiewaczkę operową za włosy do wypychacza. Zamierzam ją wypchać i postawić na telewizorze cioci Neddy. Na chwilę moją frustrację wywołaną przez sopranistkę przezwycięża strach, jaki czuję na myśl o tym, co Karou może właśnie robić w Południowej Afryce i dlaczego uniemożliwia jej to skorzystanie z telefonu. Kłusownik czy szaman? Żadnego z nich nie mogę sobie wyobrazić, co wzmaga moją frustrację. ARGH. Porochazka dbał o to, żebym była zajęta podczas Aktu I, a później odbyło się zmienianie dekoracji, a kiedy już miałam się wymknąć, Hugo poszedł sikać i wręczył mi Siebel, mimo że nie jestem oddelegowana do operowania marionetką podczas przedstawienia. Przynajmniej nie musiałam z nią robić nic poza trzymaniem jej w miejscu, a kiedy Hugo wrócił, uciekłam- wróciłam na nasz backstage, chwyciłam swój rysunek i już miałam się wślizgnąć do pokoju muzyków, kiedy… ‘Przepraszam, dziewczyno!’

Cinzia Polombo pojawiła się na progu. Dziewczyno? Ona na serio pstryknęła na mnie palcami. O tak. Jest jeszcze lepiej. Wręczyła mi pusty kubek po kawie i, ponieważ nie mówi po czesku, powiedziała po angielsku z tą swoją wystudiowaną manierrrrą ‘Szybko’. O, pośpieszyłam się. O tak. Jeśli ktoś kiedykolwiek napełnił kubek po kawie papierosowymi petami szybciej niż ja, to jestem tym faktem bardzo zdziwiona. ‘ Czy o to prosiłaś?’ zapytałam ją głosem pełnym najczystszej niewinności, kiedy wciągnęła powietrze i odwróciła głowę. ‘ Kawa! Chcę kawy!’ ‘ Och. Oczywiście’ powiedziałam. ‘ To ma sens. Zaraz wrócę. ‘ I wróciłam. Wręczyłam jej kubek, teraz pełny petów oraz kawy, po czym wyszłam. ‘Dizgraziata’ zapiszczała, wyrzucając zawartość kubka na podłogę, ale ja po prostu szłam dalej, wróciłam na backstage dla marionetkarzy i usiadłam na smętniejszej z dwóch sof. Cinzia wciąż stoi w pokoju dla muzyków, gdzie nie powinna być. Zaraz ma wyjść na scenę. Co ona tam robi, poza przeklinaniem po włosku? Stracę swoją szansę! Mój telefon zaczyna wibrować, to od Karou. No nareszcie. Pisze: Idź do wypychacza na Jecnej. Są najlepsi, jeśli idzie o ludzi. Idealnie. Dzięki za wskazówkę. Znalazłaś tego kłusownika? Tak, nie był z tego zbyt zadowolony. Życzenia? Pełno groszówek5, ale nic poza tym. Beznadzieja. Karou szuka potężniejszych życzeń, a groszówki są niewiele więcej warte niż drobniaki. Odpisuję szybko: No, ale to zawsze coś, prawda? Tak. Jestem taka zmęczona. Idę spać. A TY WSTĄP I PODBIJAJ. 5 Okej. Prawda jest taka, że kompletnie nie pamiętam jak to było w książce, dlatego to takie moje wolne tłumaczenie

I znowu, cokolwiek zaszło w Południowej Afryce, nie potrafię sobie tego w ogóle wyobrazić. Co do wypychacza, to przez chwilę mam ochotę sprawdzić, czy naprawdę jest jakiś na Jecnej, ale opieram się temu pragnieniu. Gdyby Karou miała zwyczaj wypychać ludzi, to ten dupek Kaz nie chodziłby sobie po ulicach. Na myśl o Kazie, i z powodu podkładu muzycznego złożonego z niekończących się włoskich przekleństw wypiszczanych sopranem, nie mogę się powstrzymać, tylko myślę o tym, co bym zrobiła z niekończącym się zapasem drobniaków. Naprawdę, Karou jest niesamowicie powściągliwa. Mi nie można by było ufać. Atakowałabym ludzi przez cały czas na w odpowiedzi na każdą, nawet najlżejszą prowokację. Wyobraźcie sobie. Z mocą swędzenia - albo jeszcze lepiej; swędzenia i wysypki - można zostać panem każdej sytuacji. No dobra, może nie każdej. To by mi nie pomogło z Mikiem. W każdym razie nie zamierzam zmarnować żadnego drobniaka na Cinzię Polombo. Zachowam je na czarowanie Mika. JEŚLI KIEDYKOLWIEK BĘDĘ MIAŁA SZANSĘ WŁAMAĆ SIĘ DO JEGO POKROWCA NA SKRZYPCE. Nareszcie; słyszę jak trzaskają drzwi, rozbrzmiewają kroki na korytarzu i Cinzia nie stanowi już przeszkody. Biorę mój zwinięty rulon rysunek, któremu wcześniej osmaliłam brzegi i który przewiązałam czarną satynową wstążką i wślizguje się do backstage’u muzyków. Drzwi są delikatnie uchylone i wiem, że nikogo nie ma w środku. Nie ma sensu czekać. Jak błyskawica otwieram drzwi szafek, mając na uwadze, że dla każdego kto tu wejdzie będę wyglądać jak złodziej. Nie wiem, która należy do Mika i niemożliwe jest otwieranie tych metalowych szafek po cichu, a niektóre mają zamki, więc po prostu kieruję się desperacką nadzieją. I nagle, znajduję ją. Wszystko jest cudem. Jest cudem to, że nie roztapiamy się we własnych wannach. Wszystko jest cudem, tak? Zapytajcie mnie po tej nocy. Otwieram futerał i wkładam do niego rulon. Zamykam go, zatrzaskuję szafkę, wycofuję się. Czas na ucieczkę. Wychodzę, omijając papierosowo-kawową plamę Cinzi i wślizguję się do własnego backstage’u, gdzie biorę głęboki wdech. I jeszcze jeden. I jeszcze. A później zakładam płaszcz i chwytam swoje rzeczy.

To jest ten moment, kiedy wychodzę z Teatru Marionetkowego być może na zawsze. Czuję się jak dumny członek ruchu oporu, który właśnie umieścił gdzieś bombę i teraz spektakularnie odchodzi bez oglądania się za siebie. Bo właśnie tak postanowiłam; jeśli coś pójdzie nie tak dzisiejszego wieczoru, nie wracam. To jest jedyne wyjście, dzięki któremu uniknę upokorzenia i już nigdy nie zobaczę Mika; żadnej niezręczności, żadnego rumienienia się. Żadnego rumienienia się. Nagle uderza mnie możliwość, że nigdy już nie zobaczę, jak Mik się rumieni… i coś kłuje mnie w piersi. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło. To prawdziwy ból, jak gojący się siniak, uderza mnie z zaskoczenia. Zawsze myślałam, że ludzie tylko tak zmyślają. To sprawia, że zaczynam się zastanawiać nad całowaniem, fajerwerkami i innymi rzeczami, co do których zawsze zakładałam, że są zmyślone. A ból wraca, bo teraz już niczego nie zatrzymam i wkrótce zobaczę jak to będzie. Przyjdzie, albo nie przyjdzie. O Boże. Może to zbyt drastyczne? Może powinnam położyć wiarę w tradycyjnych metodach; w rumienieniu się, upływie czasu, w marzeniu i czepianiu się nadziei, zawsze gotowa na jakikolwiek ślad zainteresowania z jego strony, aż przyjdzie okazja do gatki-szmatki. (Słyszałeś o tej nowej kuracji na kobiece łysienie? Podobno zmienia życie.) A może jedna z takich gadek zamieni się we wspólną kawę… a może po prostu rumienię się, rumienię i nic się nie dzieje, drastycznego czy nie, i jest jak w tych serialach, gdzie napięcia seksualne między dwoma bohaterami przeciągają się za długo, aż przestaje im zależeć i wszystko pokrywa kurz? Nie. Nie bawię się w kurz, gatki-szmatki, ani w czepianie się nadziei. Będzie albo nie będzie, dziś się dowiem. Chcę iść na swój backstage i zerknąć na kanał dla orkiestry jeszcze jeden, ostatni raz, ale jeśli to zrobię, któryś z marionetkarzy na pewno zaprzęgnie mnie do jakiejś roboty i nie będę mogła uciec. Ale i tak zatrzymuję się przy drzwiach na scenę i słucham. Słyszę, jak Cinzia śpiewa partię Marguerite, tragicznej bohaterki uwikłanej w pakt z diabłem. Zdaje się, że opanowała swoją wściekłość i właściwie to brzmi całkiem dobrze… jak na sopranistkę trzeciego sortu śpiewającą w teatrze marionetkowym, no ale przecież nie tego chcę posłuchać. Słucham skrzypiec.

To jest to, ten dźwięk, który wzrasta i wybija się z całej melodii, jak światełko w tunelu. Słodziutki i tak piękny, że chce mi się płakać, i sprawia, że wszystko we mnie krzyczy proszę. Nie wierzę w modlitwę, ale wierzę w magię i chcę wierzyć w cuda. Proszę, przyjdź. Myślę za ścianą, wysyłając te słowa w stronę słodkiego, czystego dźwięku, i słodkiego, czystego chłopaka, który go tworzy. A później odchodzę. Pada śnieg. Owijam szalik wokół twarzy i czuję się trochę spokojniej. Zrobiłam swój ruch. Teraz wszystko zależy od niego.