chamaleo

  • Dokumenty18
  • Odsłony4 604
  • Obserwuję2
  • Rozmiar dokumentów57.5 MB
  • Ilość pobrań2 916

Sławomir Koper - Afery i skandale Drugiej Rzeczpospolitej

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Sławomir Koper - Afery i skandale Drugiej Rzeczpospolitej.pdf

chamaleo EBooki Koper Sławomir
Użytkownik chamaleo wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 225 stron)

Sławomir Koper Afery i skandale Drugiej Rzeczpospolitej

Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz Redaktor merytoryczny Andrzej Krupa Redaktor prowadzący Zofia Gawryś Redaktor techniczny Elżbieta Bryś Korekta Ewa Grabowska Marianna Nowacka Dołożyliśmy wszelkich starań celem ustalenia autorstwa i stanu prawnego materiałów ilustracyjnych zamieszczonych w tej książce. Ewentualni właściciele praw autorskich, do których mimo wysiłków nie udało się nam dotrzeć, proszeni są uprzejmie o kontakt z Działem Redakcyjnym Wydawnictwa Bellona. Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2011 Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna ul. Grzybowska 77, 00-844 Warszawa e-mail: biuro@bellona.pl, www.bellona.pl ISBN 9788311123090 Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Od autora Każdy ustrój, każdy kraj i każda epoka miały swoje afery i skandale. Druga Rzeczpospolita nie była wyjątkiem, dwudziestolecie międzywojenne dostarczyło wielu dowodów potwierdzających tę teorię, faktów stawiających pod wątpliwość uczciwość polityków, czystość obyczajów parlamentarnych czy standardów życia publicznego. I tak jak w każdej epoce, nie zabrakło ludzi dążących do zdobycia majątku czy władzy za wszelką cenę, zdolnych do zbrodni czy oszustw na gigantyczną skalę. A także głośnych przestępstw kryminalnych, którymi emocjonowali się mieszkańcy naszego kraju. Książka niniejsza jest krótkim przeglądem czy też świadectwem ciemnych kart z dziejów Drugiej Rzeczypospolitej. Czytelnicy znajdą w niej skandale polityczne, afery gospodarcze i obyczajowe, głośne procesy sądowe. Niestety, z różnych powodów nie mogłem poruszyć niektórych tematów. I nie zawsze zawinił tutaj brak źródeł, albowiem okres międzywojenny jest pod tym względem doskonale zaopatrzony. Czasami nie zdecydowałem się na przedstawienie sprawy, uważając, że ktoś zrobił już to w sposób wystarczający (np. Andrzej Garlicki ukazał problem numerus clausus – antysemityzmu na polskich uczelniach), w innych przypadkach sam wcześniej poruszałem pewne tematy. Dlatego czytelnicy nie znajdą na łamach tej książki sprawy śmierci Eugenii Lewickiej (samobójstwo, morderstwo?) i prób wyjaśnienia, co właściwie łączyło piękną lekarkę z Józefem Piłsudskim. O tych wydarzeniach pisałem już obszernie dwukrotnie (Życie prywatne elit Drugiej Rzeczypospolitej i Józef Piłsudski. Człowiek i polityk) i nie chciałem się powtarzać. Z podobnych względów pominąłem również głośny skandal związany z umieszczeniem plastyczki Zofii Stryjeńskiej w zakładzie psychiatrycznym (Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej). W książce, którą macie Państwo przed sobą, starałem się przedstawić różne aspekty życia Drugiej Rzeczypospolitej. Znajdziemy tu afery typowo polityczne (zabójstwo prezydenta Gabriela Narutowicza, zaginięcie generała Włodzimierza Zagórskiego, sprawa Brześcia czy Berezy Kartuskiej), ale również afery obyczajowe (drugie małżeństwo prezydenta Ignacego Mościckiego). Nie mogło zabraknąć najgłośniejszego procesu kryminalnego, czyli sprawy Gorgonowej. Z kilku głośnych afer finansowych wybrałem sprawę żyrardowską, chociaż inne (na przykład afera zapałczana) miały równie pasjonujący przebieg. To książka o ciemnych sprawach Drugiej Rzeczypospolitej. Dotychczas pisałem o blaskach epoki, ale taka książka musiała powstać. Dzieje Polski tego okresu miały wiele różnych odcieni, tak jak funkcjonowanie każdego państwa nie może być ideałem. I żadnego nie można postrzegać wyłącznie w białym lub czarnym kolorze. A czy możemy wiedzieć, co po kilkudziesięciu latach będą myśleli o czasach nam współczesnych nasi potomkowie?

Rozdział 1 Zamiast wstępu

Wyjście z mroku Wybuch pierwszej wojny światowej pogrzebał ostatecznie belle époque – system polityczny ustalony na kongresie wiedeńskim. Świat wszedł w fazę gwałtownych przemian: politycznych, społecznych i obyczajowych. W ciągu kilku lat zawalił się dawny porządek, zmieniła się rzeczywistość otaczająca Europejczyków. Z politycznego niebytu wyłaniały się nowe kraje, granice innych uległy zmianie. Z mapy kontynentu zniknęły trzy cesarstwa – zaborcy Polski. Odradzająca się Polska znalazła się w wyjątkowej sytuacji – przez ponad stulecie podzielona pomiędzy sąsiadów. Czechosłowacja w całości leżała w granicach imperium Habsburgów, kraje bałtyckie i Finlandia przez długie lata znajdowały się pod berłem cara. Na Bałkanach terytoria habsburskie przyłączano do istniejących organizmów państwowych. Nad Wisłą natomiast napotykano problemy, z którymi nikt wcześniej w Europie nie próbował się zmierzyć. W listopadzie 1918 roku nie było jeszcze wiadomo, jakim państwem będzie Polska, jakie będą jej granice. Na wschodzie i w dawnym Królestwie Polskim stacjonowała potężna i niezdemoralizowana armia niemiecka, a zabór pruski Niemcy uważali za własne terytorium. Nieco lepiej przedstawiała się sytuacja na terenie okupacji austriackiej, ale nawet tam kwaterowały wojska, z którymi należało się liczyć. Granice przyszłego państwa były nieokreślone, właściwie tylko Warszawa i Kraków uchodziły za miasta bezwzględnie polskie. Przynależność Wilna, Lwowa i Poznania była niewiadomą, aspiracje zgłaszali Niemcy, Litwini i Ukraińcy. Od samego początku istnienia Druga Rzeczpospolita pozostawała w konflikcie z sąsiadami. Z Czechami wybuchł spór o Śląsk Cieszyński, z Niemcami o Śląsk, Pomorze i Wielkopolskę, z Litwą o Wileńszczyznę. I chociaż ostatecznie nie powstało państwo ukraińskie, to jego aspiracje przejął w przyszłości inny, groźniejszy rywal – bolszewicka Rosja. Urzędowały już wprawdzie pierwsze polskie władze administracyjne, ale zasięg ich działania był ograniczony. Polska odzyskiwała niepodległość, ale tę niepodległość należało sobie wywalczyć. Różne rzeczywistości Terytoria trzech zaborów przez ponad wiek zrastały się z odmiennymi organizmami politycznymi. Funkcjonowało oddzielne prawodawstwo, jego unifikacja nastąpiła dopiero na początku lat trzydziestych. W listopadzie 1918 roku nie istniał jednolity system monetarny, w obiegu były marki niemieckie, korony austriackie i carskie ruble. Oczywiście, jak zawsze w chwilach zamętu, realną wartość miało złoto i waluty zwycięskich aliantów, z dolarem na czele. Emitowana od 1917 roku marka polska ulegała błyskawicznej inflacji, co ilustruje jej kurs wobec dolara. W końcu 1918 roku za walutę amerykańską płacono 9 marek, a po pięciu latach aż 6 375 000!!! Inflacja zniszczyła system podatkowy, zdezorganizowała usługi bankowe, stwarzała ogromne problemy w codziennym życiu

obywateli. Do końca 1919 roku nie istniała jednolita granica celna, dopiero w 1920 roku zniesiono cło na przewóz towarów pomiędzy Wielkopolską a resztą kraju. W opłakanym stanie znajdowała się sieć komunikacyjna. Drogi i linie kolejowe nie funkcjonowały jak jeden organizm – łączyły poszczególne dzielnice z głównymi ośrodkami państw zaborczych. Sieć kolejowa nie była kompatybilna, a teren Królestwa Polskiego i Kresy Rzeczypospolitej zostały poważnie zniszczone podczas działań wojennych. Rosjanie, wycofując się, niszczyli mosty i drogi, a Niemcy i Austriacy rabowali i wywozili. W drugiej połowie XIX stulecia Europa dokonała ogromnego skoku cywilizacyjnego, który tylko częściowo zaznaczył się na ziemiach polskich. Najbardziej odczuli jego skutki mieszkańcy zaboru pruskiego. Śląsk, związany z niemieckimi ośrodkami przemysłowymi, rozwijał się w szybkim tempie. Wielkopolskę uważano za rolnicze zaplecze Niemiec, a wieś poznańska zdecydowanie górowała nad innymi rolniczymi obszarami Polski. Ogromna w tym zasługa miejscowych ziemian i przemysłowców, przyzwyczajonych do rywalizacji ekonomicznej z Niemcami. Nazwiska księdza Piotra Wawrzyniaka czy Maksymiliana Jackowskiego na zawsze zapisały się w dziejach dzielnicy, stanowiąc podstawę jej dobrobytu materialnego. Na drugim biegunie znajdowała się galicyjska wieś – przeludniona i biedna. Przysłowiowa „nędza galicyjska” miała pozostać poważnym problemem ekonomicznym państwa polskiego. Z tych terenów pochodziła zresztą większość polskiej emigracji zarobkowej za ocean. Zabór rosyjski nie stanowił jednego organizmu. W Królestwie Kongresowym gospodarka funkcjonowała poprawnie, ale im dalej na wschód, tym było gorzej. A już zupełna nędza panowała na obszarach Polesia, gdzie czas zatrzymał się kilka wieków wcześniej, a zniszczenia wojenne pogłębiły jeszcze stagnację. Inna sprawa, że „kraj przywiślański” uważany był przez urzędników rosyjskich za zesłanie. Kierowano tam najgorszych funkcjonariuszy, przeniesienie nad Wisłę było karą za przestępstwa lub niekompetencję. W efekcie miejscowa administracja działała ociężale, uchodziła też za wyjątkowo skorumpowaną. Polaków nie dopuszczano do współrządzenia, a niechęć mieszkańców Kongresówki do administracji lokalnej utrzymywała się jeszcze przez długie lata. W innej sytuacji byli mieszkańcy zaboru pruskiego. Tam również nie było mowy o autonomii narodowej, ale poddani Berlina zamieszkiwali państwo praworządne. Nawet wyraźnie antypolskie wystąpienia miały podstawę administracyjną, osadzoną w obowiązującej jurysdykcji. Umożliwiało to przeciwdziałanie zgodne z przepisami prawnymi. I słusznie zauważył Andrzej Garlicki, że słynny wóz Drzymały nie stałby w zaborze rosyjskim nawet jednego dnia. Zostałby usunięty, a jego właściciela Kozacy zagoniliby nahajkami do najbliższego więzienia. A stamtąd zapewne powędrowałby (pieszo) na Syberię. Galicja miała autonomię – pełną swobodę rozwoju kultury, oświaty i życia politycznego. Polacy odgrywali ważną rolę w monarchii, bywali nawet premierami rządu. W austriackim systemie

politycznym kształcili się późniejsi czołowi polscy parlamentarzyści, z Ignacym Daszyńskim i Wincentym Witosem na czele. Stosunki w zaborze austriackim szokowały polskich poddanych cara. Po przybyciu do Krakowa ze zgrozą obserwowali kpiny miejscowych prześmiewców z Mickiewicza, Słowackiego czy Matejki. Dla nich były to sprawy patriotyczne, niemal święte, pod Wawelem natomiast znudzono się już bogoojczyźnianą tematyką. W Galicji istniało polskie szkolnictwo z Uniwersytetem Jagiellońskim na czele. Funkcjonował obowiązek szkolny, chociaż nie zawsze przestrzegany. Analfabetów nie było praktycznie w zaborze pruskim, ale tam szkoła pełniła funkcję germanizacyjną. Najgorzej było na terenach rosyjskich, gdzie do szkół elementarnych chodziło zaledwie co piąte dziecko. Już z końcem 1918 roku ogłoszono program edukacyjny, zapowiadając obowiązkową, siedmioletnią, bezpłatną szkołę, której kontynuacją byłoby pięcioletnie gimnazjum. Nauczanie miało być międzywyznaniowe, nauczyciele świeccy, a rola duchownych ograniczona wyłącznie do lekcji religii. Realizacja ambitnego programu rozbijała się jednak o brak kadr pedagogicznych. Tylko Galicja miała wystarczającą liczbę nauczycieli (nawet pewną nadwyżkę), ale było to zbyt mało na potrzeby kraju. Doraźnym rozwiązaniem stały się seminaria nauczycielskie, ale efekty mogły przyjść dopiero po kilku latach. Brak kompetentnych kadr pedagogicznych położył się cieniem na dziejach Drugiej Rzeczypospolitej. Wykształceni nauczyciele często bywali związani z Kościołem katolickim i prawicą (ewentualnie byli duchownymi), co odbijało się na światopoglądzie uczniów. A pozycja Kościoła katolickiego w czasach Drugiej Rzeczypospolitej należała do najbardziej delikatnych problemów. Kościół katolicki i jego rola Przez okres niewoli Kościół katolicki odgrywał ważną rolę patriotyczną i niepodległościową, a katolicyzm był symbolem polskości. Na terenach zaboru rosyjskiego i pruskiego był wyznacznikiem narodowości; katolik oznaczał Polaka, prawosławny – Rosjanina, ewangelik – Niemca. Po powstaniu styczniowym Kościół katolicki prześladowano, ucierpiał również w Niemczech podczas bismarckowskiej Kulturkampf. I u progu niepodległości (podobnie jak w czasach PRL) cieszył się ogromnym szacunkiem i estymą w społeczeństwie. Duchowni byli praktycznie wszędzie, trudno wyobrazić sobie wystąpienie publiczne czy uroczystość bez udziału kleru. Inna sprawa, że sytuacja polityczna temu sprzyjała. Wojna z bolszewikami, wrogami Polski i religii, wzmacniała autorytet Kościoła katolickiego. I w tym trudnym okresie duchowieństwo się sprawdziło, wystarczy przypomnieć bohaterską śmierć księdza Skorupki w walce z wojskami Tuchaczewskiego. W odrodzonym państwie hierarchia katolicka uzyskała dominującą pozycję. Kościół katolicki stał

się najwyższym autorytetem, nie tylko religijnym, ale również społecznym, kulturalnym i politycznym. Nie przeszkodziło to narzekać dostojnikom na rzekome ograniczenia w Polsce. Doskonałym przykładem jest list kardynała Aleksandra Kakowskiego relacjonujący wizytę u prezydenta Gabriela Narutowicza. W dniach krwawych zamieszek, protestów i walk ulicznych, Kakowski zażądał od elekta likwidacji „ograniczeń Kościoła”. W państwie, w którym bez aprobaty kleru nic praktycznie nie mogło się wydarzyć! A rozmowa odbyła się dzień przed zamachem i śmiercią Narutowicza. Przysięga prezydencka odnosiła się do katolicyzmu, symbole religijne były obecne niemal w każdym budynku państwowym. Wrogość środowisk kościelnych mogła obrzydzić każdemu życie, o czym dobrze przekonał się Tadeusz Boy-Żeleński. A usankcjonowaniem prawnym roli Kościoła katolickiego był podpisany w 1925 roku konkordat, wyjątkowo korzystny dla duchowieństwa. Kościołowi katolickiemu zagwarantowano „swobodne wykonywanie jego władzy duchownej, jak również swobodną administrację i zarząd sprawami majątkowymi zgodnie z prawami boskimi i prawem kanonicznym”. Obsadę stanowisk pozostawiono w rękach Kościoła katolickiego, tylko w przypadkach obsady biskupiej prezydent miał prawo weta. Duchowieństwo uzyskało swobodę komunikacji ze zwierzchnikami, w tym kontaktów z Watykanem. Państwo nie miało prawa kontroli nad publicznymi wystąpieniami kleru, pod warunkiem, że zachowywały formę listów pasterskich, kazań czy orędzi. W konkordacie zabrakło wyraźnej klauzuli, że uprawnienia Kościoła katolickiego nie mogą być sprzeczne z prawem polskim, państwo natomiast zobowiązało się do „pomocy przy wykonywaniu postanowień i dekretów kościelnych”. Zapewniono działalności duchownych „szczególną opiekę prawną”, zagwarantowano nawet, że „na równi z urzędnikami państwowymi” korzystać będą mogli „z prawa zwolnienia od zajęcia sądowego części swych uposażeń”. Kwestia odpowiedzialności karnej kleru usankcjonowała praktycznie istnienie oddzielnej kasty w społeczeństwie, funkcjonującej na specjalnych prawach. Nawet postawienie duchownego przed sądem wymagało dodatkowych zabiegów, albowiem „właściwy minister przedstawiał zarzuty ordynariuszowi i w ciągu trzech miesięcy razem podejmowali odpowiednie zarządzenia”. A w przypadku rozbieżnych opinii sprawę przejmował Watykan i przedstawiciele prezydenta. Sądy zaś musiały „zawiadamiać właściwego ordynariusza i przesłać akta sprawy”. Aresztując duchownego, władze cywilne musiały zachowywać względy należne pozycji i stanowisku oskarżonego. Zatrzymani i osądzeni duchowni mieli odbywać kary „pozbawienia wolności w pomieszczeniach oddzielnych od pomieszczeń dla osób świeckich”. Stanowiło to niebezpieczny precedens, potwierdzający pozycję kleru w państwie. Kościół katolicki jako potężna instytucja potrzebował do funkcjonowania potężnych środków finansowych. Konkordat był pod tym względem niezwykle korzystny, właściwie trudno wyobrazić sobie zapisy bardziej zadowalające stronę kościelną. Z obowiązku podatkowego zwolnione zostały „budynki poświęcone służbie Bożej, seminaria duchowne, domy przygotowawcze dla zakonników i zakonnic, domy mieszkalne zakonników i zakonnic”. Opodatkowaniu nie podlegały również „dochody przeznaczone na cele kultu religijnego i nie przyczyniające się do dochodów osobistych”.

A pomieszczenia biskupów i duchowieństwa parafialnego miały być „traktowane przez Skarb na równi z pomieszczeniami urzędowymi funkcjonariuszy i lokalami instytucji państwowych”. Kościół katolicki korzystał z niemałych dotacji państwowych, nie tylko na pensje dla hierarchii, ale także na obsługę stanowisk. Do tego dochodził potężny fundusz budowlany, uposażenia emerytalne, dotacje na wizytacje i prowadzenie ksiąg parafialnych, a nawet na opłaty pocztowe. Pozostawiono klerowi prawo „nabywania, odstępowania, posiadania i administrowania według prawa kanonicznego swego majątku ruchomego i nieruchomego”. A co więcej, na koszt państwa zagwarantowano wpisanie posiadanych dóbr do ksiąg hipotecznych. Konkordat zabezpieczał interesy finansowe Kościoła katolickiego w najważniejszych sprawach. Normalizował również sprawę wykupu nadwyżek ziemi rolnej posiadanej przez Kościół katolicki, oczywiście bez żadnej taryfy ulgowej dla kupujących. Stolica Apostolska wyraziła zgodę, aby „cena wykupu ziem wskazanych powyżej została wypłacona według przepisów stosowanych przy wykupie ziem będących własnością osób prywatnych i pozostawała do rozporządzenia Kościoła”. Boy-Żeleński uznał konkordat za „niepoczytalny” i trudno się z nim nie zgodzić. Porozumienie z Watykanem usankcjonowało powstanie państwa w państwie, wzmocniło i tak silną pozycję Kościoła. Ale konkordat był tylko potwierdzeniem stanu faktycznego, roli hierarchii rzymskokatolickiej w odrodzonym kraju. Zdawał sobie doskonale z tego sprawę marszałek Piłsudski. Jeszcze podczas I wojny światowej dyskretnie powrócił do katolicyzmu (wcześniej zmienił wyznanie, aby poślubić Marię Juszkiewiczową). W Polsce skuteczny polityk po prostu musiał być katolikiem. Kobiety, moda i fryzury Kościół katolicki z niepokojem obserwował zmiany zachodzące po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Rewolucję obyczajową tego okresu można tylko porównać do przemian w latach sześćdziesiątych XX stulecia, gdy dzieci-kwiaty całkowicie zniszczyły stare porządki. Europejski konflikt w zasadniczy sposób zmienił pozycję kobiety w życiu społeczeństwa. I chociaż już wcześniej pojawił się ruch emancypacji kobiet, to dopiero wojna przyniosła zdecydowane zmiany. Przez kilka lat mężczyźni przebywali na froncie, kobiety musiały więc przejąć znaczącą część ich obowiązków. Jak zwykle w takich sytuacjach bywa, po zakończeniu konfliktu powrót do dawnych stosunków okazał się już niemożliwy. Kobieta przestała być dodatkiem do mężczyzny, zaczęła aspirować do samodzielności. I chociaż nie brakowało rodzin wyznających tradycyjne zasady, to pozycja płci pięknej w społeczeństwie uległa zdecydowanej poprawie. Rewolucji obyczajowej towarzyszyły zmiany w modzie damskiej. Kobiecie przy pracy czy też przy załatwianiu spraw na mieście niepotrzebny był gorset. A nawet wyjątkowo utrudniał życie, znacznie wydłużając czas przygotowania toalety. Ubiory stały się bardziej funkcjonalne, luźniejsze, w praktycznych kolorach. Pojawiły się proste kostiumy i kapelusze, a krój żakietów zapożyczono z

kroju mundurów wojskowych. Luźne płaszcze miały duże kieszenie (rzecz nie do pomyślenia przed wojną), pojawiły się również sweterki – początkowo jako ubiór sportowy. „Ewa Kossakowa, żona Jerzego – wspominała Magdalena Samozwaniec – pojechała kiedyś do Wiednia i wróciła stamtąd zupełnie zmieniona. Ta sama czy nie ta sama? Miała na sobie bardzo szeroką spódnicę z granatowej wełny, szalenie krótką, bo widać było spod niej cały bucik, i wcięty półdługi żakiet, który uwydatniał jej zgrabną figurkę. Na głowie duży czerwony płaski kapelusz, nałożony trochę na bok. Mamidło przeraziło się. – Jakżesz ty, moja Ewo, wyjdziesz na ulicę w tak krótkiej sukni? Przecież ludzie będą cię wytykać palcami! – Cały Wiedeń chodzi teraz w takich szerokich i krótkich sukniach – odparła na to synowa. Krakowskie kumoszki przyleciały do Maniusi wzburzone. – Jak pani może pozwolić na to, aby pani synowa chodziła po ulicy w tak krótkiej spódnicy!? Cały bucik widać!!! Przecież to wstyd dla tak zacnego domu!”. I chociaż kreatorzy mody testowali możliwości powrotu do przedwojennych kreacji, to okazało się to niemożliwe. Stroje damskie stawały się coraz krótsze, w sezonie 1924-1925 po raz pierwszy odsłonięto łydki. To wywołało prawdziwą burzę, tym bardziej że w tańcu odsłonięte bywały już całe kolana. A to już w ogóle nie mieściło się w głowach tradycjonalistom. W 1922 roku na rynku wydawniczym pojawiła się powieść Victora Margueritte’a Chłopczyca, popularyzująca chłopięcą sylwetkę. Całości dopełniała krótka fryzura i kapelusik przypominający kask. Pojawił się ostrzejszy makijaż: szminka, czarny tusz do rzęs, ołówek do oczu i lakier do paznokci. Modne stało się palenie papierosów, szczególnie w ozdobnych długich cygaretkach. Prawdziwa rewolucja nastąpiła w damskich fryzurach. Chociaż kobietę bez nakrycia głowy nadal uważano za nie do końca ubraną, to do lamusa odeszły ciężkie, kunsztowne fryzury z przymocowanymi kapeluszami. Na kilka lat przed wojną, w Paryżu, Antoni Cierplikowski (słynny Antoine) wylansował krótką fryzurę dla Èvy Lavallière, która teraz stała się obowiązująca. A sam Cierplikowski zyskał światową sławę, której potwierdzeniem był nadzór nad uczesaniami dam podczas koronacji Jerzego VI (znanego z filmu Jak zostać królem). Podobno sprawował wówczas opiekę nad przygotowaniem fryzur dla 400 pań jednocześnie. Faktycznie Antoine musiał być geniuszem, aby pod względem uczesania zadowolić taką liczbę kobiet jednocześnie. W kręgu mass mediów Okres międzywojenny przyniósł niespotykany wcześniej na ziemiach polskich rozwój prasy. Ukazywało się w tym czasie ponad 20 tysięcy tytułów (!!!) – warto jednak pamiętać, że wiele miało charakter efemeryczny.

Pomimo analfabetyzmu znacznej części społeczeństwa, prasa odgrywała główną rolę informacyjną. Popularne było wspólne głośne czytanie – szczególnie na wsi w zaborze rosyjskim, gdzie umiejętność czytania nie była zbyt popularna. Prasa stanowiła jednak głównie atrybut świata inteligenckiego i miejskiego – w tym środowisku można było mówić o jej faktycznym oddziaływaniu. A krajowy przemysł poligraficzny odziedziczył wady i zalety po zaborcach i dopiero w latach trzydziestych można było mówić o prasie o ogólnopolskim zasięgu. Z drugiej strony wielki kryzys światowy drastycznie odbił się na rynku prasowym. Zniknęło wówczas wiele tytułów, a nakłady innych zostały drastycznie ograniczone. Początkowo na rynku prasowym obowiązywało ustawodawstwo państw zaborczych – wyjątek stanowił zabór rosyjski, gdzie rząd Jędrzeja Moraczewskiego (drugi gabinet niepodległej Polski) zniósł cenzurę prewencyjną i proklamował wolność prasy. Funkcjonowała wprawdzie cenzura w zakresie informacji wojskowych, ale w tym okresie było to jak najbardziej zrozumiałe. Konstytucja marcowa z 1921 roku zagwarantowała wolność prasy, jeden z jej artykułów zakazywał cenzury i koncesjonowania druków informacyjnych. Zastrzeżono również swobodę kolportażu, w tym także za pośrednictwem poczty. Oczywiście notowano przypadki ingerencji cenzury, szczególnie w chwilach zawirowań politycznych. Nie przynosiło to większych efektów. Gdy dzień przed przewrotem majowym skonfiskowano numer „Kuriera Porannego”, gazeta pozostała dostępna w drugim obiegu, bez problemu docierając do odbiorców. Powrót do władzy Józefa Piłsudskiego w maju 1926 roku przyniósł duże zmiany na rynku prasowym. Wprowadzono kary za zniewagę władz oraz za rozpowszechnianie fałszywych informacji. W 1927 roku pojawiło się kolejne rozporządzenie prezydenta zaostrzające przepisy oraz utrudniające warunki wydawania tytułów prasowych. Coraz częściej zdarzały się konfiskaty dzienników opozycyjnych przez cenzurę, szczególnie w chwilach gorących sporów politycznych. W 1930 roku kolportaż uzależniono od zgody komisarza rządu, a znaczącym ograniczeniem wolności prasy stała się Konstytucja kwietniowa. Ustawa zasadnicza z 1935 roku pominęła w ogóle kwestię swobody prasy, jej autorzy zadowolili się stwierdzeniem, że w Polsce panuje wolność sumienia, słowa i zrzeszeń pod warunkiem, że nie narusza to „dobra powszechnego”. Sanacja uzyskała kontrolę nad rynkiem prasowym w kraju, ale nigdy właściwie nie zdławiła swobody wypowiedzi. I chociaż na rok przed wojną pojawił się kolejny dekret prezydenta ograniczający swobodę dziennikarską (zajęcie tekstów przysługiwało władzom administracyjnym, narzucono obowiązek drukowania komunikatów urzędowych), to jednak w Polsce istniała wolność prasy. I prasa pozostawała faktycznie jedynym środkiem przekazu medialnego zapewniającym prezentację poglądów – nierzadko dyskusje parlamentarne przenosiły się na łamy gazet. Inna sprawa, że cenzurze podlegały nie tylko treści typowo polityczne, ofiarami cenzorów padały również niewygodne teksty literackie. Przekonał się o tym osobiście Tadeusz Dołęga-Mostowicz, kiedy zakwestionowano pewne fragmenty drukowanej na łamach „ABC” powieści Kariera Nikodema Dyzmy. Ocenzurowane miejsca dotyczyły opisów służalczości policji wobec polityków i

brutalnych metod przesłuchań. To nie był zresztą jednostkowy przypadek. Okres międzywojenny był jednak wspaniałym okresem rozwoju prasy polskiej. Ukazywały się dziesiątki tytułów codziennych o zasięgu ogólnokrajowym i lokalnym, pisma specjalistyczne, felietony zamieszczali najlepsi polscy publicyści. Wielu czytelników zaczynało lekturę ulubionego tytułu od felietonów Słonimskiego czy Boya-Żeleńskiego, a nazwiska publicystów świadczyły o randze pisma. Nawet „Przegląd Sportowy” zawdzięczał popularność jednemu ze skamandrytów – Kazimierzowi Wierzyńskiemu. Znakomity poeta był wielbicielem sportu i jako redaktor naczelny zapewnił gazecie nowoczesny charakter i pismo pozostało nowoczesne do dnia dzisiejszego. Ogromna liczba tytułów prasowych wraz z odmiennością sympatii politycznych powodowała czasami zabawne nieporozumienia. Doskonale ilustruje to skecz Tuwima Zbrodnia Hilarego Pęcikowskiego w oświetleniu pięciu pism warszawskich. Przypadkowy mandat dla kierowcy samochodu, który omal nie potrącił nieznanego przechodnia, stał się pretekstem do długiej dyskusji medialnej. Ukarany mandatem kierowca (w zależności od orientacji pisma) był antysemitą, agentem kapitalistów, gwałcicielem czy alkoholikiem. A jego nieznana ofiara: działaczem socjalistycznym, żydowskim komunistą, ewentualnie niedoszłym samobójcą bez przynależności partyjnej. Profil dziennika odbijał się na zawartości pisma. Kiedy cała Polska żyła zabójstwem na warszawskiej ulicy dyrektora naczelnego Zakładów Żyrardowskich Gastona Koehlera-Badina, „Gazeta Warszawska” nie opublikowała żadnej wzmianki o tym wydarzeniu. Redakcja ograniczyła się wyłącznie do zamieszczenia nekrologów i kondolencji (płatnych) ze strony zarządu fabryki i osób ze środowiska biznesowego. Natomiast dla innych dzienników była to sensacja, najważniejsza informacja przez wiele dni. Prasa była najważniejszą, ale nie jedyną formą przekazu medialnego. 1 lutego 1925 roku stacja nadawcza Polskiego Towarzystwa Radiotechnicznego w Warszawie wyemitowała pierwszy próbny program radiowy. Pół roku później powstała spółka „Polskie Radio”, która uzyskała monopol nadawczy na terenie całego kraju. Regularny program pojawił się w sierpniu 1926 roku. Ekspansję radia ograniczała jednak cena odbiornika, a także jego obsługa (słuchano niemal wyłącznie przez słuchawki). Wolny rynek nie znosi jednak próżni i niebawem pojawiła się szeroka oferta dla radiosłuchaczy. W 1928 roku zarejestrowano w kraju 99 firm (!) produkujących odbiorniki radiowe, dostępne były również modele obcych producentów (Philips, Telefunken, Thompson). I chociaż przez dłuższy czas zakup radia był porównywalny do nabycia samochodu, to radiofonizacja kraju wymusiła jednak inne rozwiązania. Już w 1929 roku skonstruowano prosty odbiornik kryształkowy „Detefon” (na słuchawki) o cenie wynoszącej zaledwie 10 procent kosztów odbiornika lampowego. Rok później w podwarszawskim Raszynie rozpoczęto budowę jednego z najsilniejszych masztów radiowych na świecie. Polityka państwa w dziedzinie radiofonii skoncentrowała się na ułatwianiu społeczeństwu dostępu do radia i z końcem 1939 roku planowano wprowadzić do produkcji tani, lampowy, masowo produkowany odbiornik. Wojna przerwała jednak te ambitne zamierzenia. Do wybuchu wojny powstało na terenie kraju kilka lokalnych rozgłośni radiowych, cieszących się

Eugeniusz Kwiatkowski z reguły miejscową popularnością. Fenomenem okazała się rozgłośnia lwowska, zawdzięczająca popularność nadawanemu w niedzielę wieczorem programowi „Na wesołej lwowskiej fali”. W pewnym okresie audycji regularnie słuchało sześć milionów obywateli kraju, a ulice wyludniały się podczas emisji. Ale nawet weseli lwowiacy doświadczyli ingerencji cenzury. Podczas pobytu w Polsce holenderskiej księżniczki Julianny z mężem (w Krynicy para usiłowała zwalczyć bezpłodność) szef kabaretu przeprowadził na antenie wywiad z krową. Tego było za wiele dla władz i audycja wypadła z ramówki. Powróciła po pewnym czasie pod zmienionym tytułem. W czasach Drugiej Rzeczypospolitej zadebiutowała jeszcze jedna forma przekazu medialnego. W 1918 roku powstała Polska Agencja Telegraficzna, która od schyłku lat dwudziestych produkowała „Kronikę filmową PAT”. Kroniki emitowano w kinach i centralnych punktach większych miast Polski. Do wybuchu wojny powstało około sześciuset kronik, z czego blisko setka zachowała się do dnia dzisiejszego. To fantastyczne świadectwo życia okresu międzywojennego i realny przykład propagandy państwa i jej wpływu na obywateli. Nie tylko Warszawa Stolica Polski była najważniejszym miastem w kraju, centrum administracyjnym i kulturalnym. Nad Wisłę ściągali tłumnie artyści, wiedząc, że tylko tutaj mogą się utrzymać ze sztuki. Warszawa stała się też miejscem pobytu polityków, zobowiązanych do przebywania w ośrodku decyzyjnym. Jednak nie Warszawa i jej rozwój były największym osiągnięciem dwudziestolecia międzywojennego. Była nim budowa Gdyni, pierwszego polskiego portu morskiego. Trudności z wyegzekwowaniem zgodnego ze statutem swobodnego dostępu Polski do portu Wolnego Miasta Gdańska spowodowały, że rząd polski postanowił wybudować samodzielny port morski. Wybór władz padł na małą wioskę na północ od Gdańska o nazwie Gdynia. W 1922 roku Sejm uchwalił Ustawę z dnia 23 września 1922 roku o budowie portu w Gdyni, w której „upoważnia się Rząd do poczynienia wszelkich niezbędnych zarządzeń celem wykonania budowy portu morskiego przy Gdyni na Pomorzu, jako portu użyteczności publicznej”. Z budową Gdyni nierozerwalnie związana jest postać Eugeniusza Kwiatkowskiego. Z chwilą objęcia przez niego w 1926 roku stanowiska ministra przemysłu i handlu budowa portu nabrała wyraźnego przyspieszenia. Kwiatkowski był propagatorem morskiej polityki państwa i głównie dzięki jego staraniom parlament przyznawał odpowiednie fundusze na budowę i rozwój portu. A przy okazji

inwestycje ograniczały bezrobocie, dając zatrudnienie i nadzieję na przyszłość tysiącom ludzi. Budowa portu stała się sprawą narodową, katalizatorem przemian i patriotyzmu, wielkim ogólnonarodowym marzeniem. A przy okazji powstał najnowocześniejszy port w Europie. Innym wielkim przedsięwzięciem Kwiatkowskiego była budowa Centralnego Okręgu Przemysłowego (COP). Kraj potrzebował silnego przemysłu, a zakończenie wielkiego kryzysu umożliwiło inwestycje. Kwiatkowski zaproponował rozbudowę i koncentrację przemysłu zbrojeniowego w tzw. trójkącie bezpieczeństwa na południu Polski. Obszar położony w widłach Wisły i Sanu znajdował się poza zasięgiem lotnictwa niemieckiego i sowieckiego, co zapewniało mu względne bezpieczeństwo. Plany zakładały budowę nowych lub modernizację istniejących zakładów, a inwestycjom towarzyszyła rozbudowa infrastruktury komunikacyjnej, energetycznej i socjalnej. Za narodziny Centralnego Okręgu Przemysłowego uważa się przemówienie sejmowe Kwiatkowskiego w lutym 1937 roku. I chociaż wojna przerwała inwestycje, to COP stał się symbolem siły polskiego przemysłu. A doraźnie ograniczył bezrobocie na biednych i przeludnionych terenach, umożliwiając miejscowej ludności rozwój cywilizacyjny. Inwestycje okresu międzywojennego nie ograniczały się wyłącznie do przemysłu. Państwo popierało rozwój turystyki krajowej – dokładano starań, aby pieniądze pozostawały w kraju. Prymat należał do Zakopanego i Juraty, ale dużym powodzeniem cieszyły się krajowe uzdrowiska. Krynica, Druskienniki czy Ciechocinek znane były w całej Europie. Specyficznym uzdrowiskiem był Truskawiec – prywatne przedsięwzięcie rodziny Jaroszów. Sławę zawdzięczał gorączce naftowej i pobliskim złożom ropy. O miejscowych wodach mineralnych pisano już w czasach Stefana Batorego, ale dopiero podczas poszukiwań ropy natrafiono na bogate złoża umożliwiające ich eksploatację. W 1911 roku Truskawiec wykupiła spółka, której przewodniczącym został Rajmund Jarosz. Energiczny i skuteczny biznesmen (absolwent prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego) został kierownikiem filii Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych w Drohobyczu, gdzie wprowadził ubezpieczenia w przemyśle naftowym. Szybko dorobił się majątku, a po spłaceniu wspólników stał się jedynym właścicielem Truskawca. Nie żałował środków na inwestycje, w kurorcie powstawały kąpieliska, pensjonaty, lokale taneczne i eleganckie restauracje. Jarosz dbał o reklamę, ściągał najlepsze zespoły muzyczne, znanych aktorów. Zapewnił Truskawcowi miano drugiego zdrojowiska w Polsce (zaraz za Krynicą) – kurort tłumniej odwiedzano niż Ciechocinek czy Druskienniki. Rodzina Jaroszów skutecznie unikała konfliktów narodowościowych, co na mieszanym etnicznie terenie nie było łatwą sprawą. Truskawiec stał się modny wśród bogatych Żydów, co irytowało niektórych polskich nacjonalistów. Problemy stwarzali również miejscowi Ukraińcy, ale umiejętne postępowanie właścicieli umożliwiało zgodny wypoczynek wieloetnicznej grupie kuracjuszy. Uzdrowisko przyciągało bogatą klientelę – odwiedzały je znane osobistości ze świata kultury i polityki: Hanna Ordonówna, Jerzy Petersburski, Ignacy Daszyński, generał Kazimierz Sosnkowski,

premier Felicjan Sławoj Składkowski. Pojawiał się nawet Józef Piłsudski, chociaż wszyscy wiedzieli, że Marszałek i tak woli Druskienniki. Dodatkową atrakcją dla prominentów były polowania organizowane przez Jaroszów, cieszące się uznaną sławą wśród elit Drugiej Rzeczypospolitej. Tam też wydarzyła się jedna z najbardziej znanych zbrodni politycznych Drugiej Rzeczypospolitej. 29 sierpnia 1931 roku dwaj bojownicy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) dokonali w Truskawcu zamachu na Tadeusza Hołówkę – posła Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem (BBWR). Zabójcy przedostali się na teren jednego z pensjonatów i zastrzelili posła w jego pokoju. Zamachowcom udało się zbiec, a w ręce władz wpadli dopiero półtora roku później, przy okazji nieudanego napadu na pocztę i urząd skarbowy w Gródku Jagiellońskim. Po przyznaniu się do winy obaj zabójcy zostali osądzeni i straceni. Nie tylko artyści Czasy Drugiej Rzeczypospolitej to był niezwykle barwny okres. W całych dziejach Polski nie zanotowano takiego wysypu talentów artystycznych, nazwisk z najwyższej półki, na trwałe zapisanych w dziejach polskiej kultury. Ale okres międzywojenny to nie tylko artyści i politycy. Na niezwykle wysokim poziomie stała polska nauka, do kraju powróciła Maria Skłodowska-Curie, światową sławę osiągnęły badania Ludwika Hirszfelda i Rudolfa Weigla. Ale prawdziwym fenomenem okazała się Lwowska Szkoła Matematyczna pod nieformalnym kierownictwem Stefana Banacha. Grupa naukowców słynęła z niekonwencjonalnych metod dyskusji. Za swoją główną siedzibę obrała lwowską kawiarnię „Szkocką”, która przeszła do historii nie tylko polskiej nauki. To ewenement na skalę światową, lokal, który zapisał się w dziejach światowej matematyki, informatyki, filozofii, a nawet badań nad bronią jądrową. Nic dziwnego, że Lwowską Szkołę Matematyczną nazywa się czasem „szkołą szkocką”. Najważniejszą postacią w tym gronie był Stefan Banach – genialny matematyk, twórca teorii przestrzeni znanej na całym świecie. Nie przeszkadzał mu gwar kawiarni, najlepiej czuł się we wnętrzu lokalu, w hałasie i rozgardiaszu snuł najważniejsze teorie, on i jego koledzy inspirowali się wzajemnie. Początkowo teorie zapisywano na serwetkach, używano również marmurowych blatów stołów, po których kreślono kredą lub ołówkiem kopiowym (dawały się łatwo wycierać). Stanisław Ulam wspominał po latach: „W naszych matematycznych rozmowach częstokroć słowo lub gest bez żadnego dodatkowego wyjaśnienia wystarczały do zrozumienia znaczenia. Czasem cała dyskusja składała się z kilku słów rzuconych w ciągu długich okresów rozmyślania. Widz siedzący przy innym stole mógł zauważyć nagłe krótkie wybuchy konwersacji, napisanie kilku wierszy na stole, od czasu do czasu śmiech

jednego z siedzących, po czym następowały okresy długiego milczenia, w czasie których tylko piliśmy kawę i patrzyliśmy nieprzytomnie na siebie. Tak wytworzony nawyk wytrwałości i koncentracji, trwającej czasami godzinami, stał się dla nas jednym z najistotniejszych elementów prawdziwej pracy matematycznej. […] Zazwyczaj po sesji matematycznej w kawiarni można było oczekiwać, że na drugi dzień pojawi się Banach z kilkoma luźnymi karteczkami, na których szkicował znalezione w międzyczasie dowody. Czasami zdarzało się, że nie były one w rzeczywistości kompletne, a nawet poprawne w formie przez niego podanej, a Mazur był tym właśnie, któremu udawało się je doprowadzić do naprawdę zadowalającej postaci”. Grupa matematyków najchętniej okupowała stoliki pod oknem. To musiał być niecodzienny widok, gdy kilku starannie ubranych naukowców dyskutowało nad serwetką pokrytą tajemniczymi znakami lub kłócąc się, mazało po stole. A brały w tym udział takie sławy jak: Banach, Hugon Steinhaus, Ulam, Władysław Orlicz, Antoni Łomnicki, Stanisław Mazur, Włodzimierz Stożek. „W tej dusznej salce – pisał Bogusław Bakuła – otoczonej na szczęście sporej wielkości oknami, rodziły się podstawy nowoczesnej matematyki, w której teoria przestrzeni Banacha odgrywa rolę kluczową. Lecz nie tylko. Stanisław Ulam, współtworząc amerykańską bombę wodorową, opierał się na poglądach tu właśnie formułowanych (zbyt odważnych, by mogły zaakceptować je ówczesne gremia akademickie). Wypijano wielkie ilości czarnej kawy, wódki i rysowano, liczono. Na serwetkach, marmurowych blatach stolików. Kiedy jakiegoś wieczoru nie udało się rozwiązać postawionego problemu, służba wynosiła zapisane kredą blaty stołów do spiżarni i na drugi dzień, przy silniejszej głowie, siadano znów do rozwiązywania. Nierzadko gorliwa sprzątaczka, widząc pomazane kredą stoliki, czyściła je, złorzecząc pod nosem bałaganiarskim klientom. Tak przepadła niejedna teoria”. Stefan Banach spisywał pomysły na serwetkach. Wreszcie właściciel lokalu wpadł na pomysł, aby utrwalać nowe teorie w specjalnym zeszycie, aby nie ginęły bezpowrotnie. Powstała w ten sposób słynna „Księga Szkocka”, na trwałe zapisana w dziejach matematyki. Otwierał ją wpis Banacha z 1936 roku, a zamykał problem sformułowany przez Hugona Steinhausa w maju 1941 roku. Naukowcy amerykańscy doliczyli się aż 11 tysięcy ważnych prac naukowych zawierających w tytule sformułowanie „teoria Banacha”, co najlepiej świadczy o poziomie badań lwowskich naukowców. Ciekawostką był natomiast tzw. problem numer 153, postawiony w 1936 roku przez Władysława Mazura, za rozwiązanie którego (według pomysłu Banacha) nagrodą miała być żywa gęś. Rozwiązanie znalazł dopiero w 1972 roku szwedzki matematyk Per Enflö, a nagrodę (ową żywą gęś) odebrał w Warszawie w centrum imienia Stefana Banacha z rąk Stanisława Mazura. Zresztą inwencja matematyków w kwestii wpisów w

Stefan Banach „Księdze Szkockiej” nie znała granic. Przy twierdzeniu Mazura – Awerbacha – Ulama – Banacha widnieje wniosek: „kilogram kartofli da się umieścić we worku”, nagrodą za rozwiązanie innego problemu Mazura były „dwa małe piwa, a za zadanie Mazura – Orlicza – małe piwo”. Steinhaus najwyraźniej postawił wyższe wymagania, albowiem za rozwikłanie jego problemu zaoferowano obiad w hotelu „George” – uchodzącym za najlepszy we Lwowie. Kawiarnię „Szkocką” odwiedzali nie tylko matematycy. Lokal upodobali sobie również filozofowie: „Po drugiej stronie sali naraz wybucha lekka sprzeczka. Potężny mężczyzna z białą brodą odpiera w dyskusji argumenty trzech młodszych adwersarzy. To Kazimierz Twardowski, twórca lwowsko- warszawskiej szkoły filozoficznej. Wielki filozof, nauczyciel, moralny autorytet. Wysoki mężczyzna, szczupły, naprzeciw niego, to Tadeusz Kotarbiński, obok niższy, też z wąsem, Władysław Tatarkiewicz, a ten, który poruszył emocje Mistrza, to nasz bliższy znajomy, autor »Das Literarische Kunstwerk« – Roman Ingarden. Do rozmowy zapewne włączą się młodsi, później wielcy filozofowie, tacy jak Kazimierz Ajdukiewicz, albo zaledwie studenci, a już dopuszczani do stolika, jak Izydora Dąbska, Władysław Witwicki. Tu Twardowski pisał swoje teorie naukowe. […] Szkoła Twardowskiego zapewniła ciągłość współczesnej filozofii polskiej i wpłynęła poważnie na niektóre działy filozofii światowej, choćby poprzez teorie Tadeusza Kotarbińskiego, Romana Ingardena, Władysława Tatarkiewicza, Kazimierza Ajdukiewicza, Stanisława Ossowskiego, Alfreda Tarskiego. Jedno magiczne miejsce, silny genius loci; iluż to znakomitych ludzi przebywało w »Szkockiej«”. Pod koniec lat trzydziestych kilkakrotnie odwiedził „Szkocką” John von Neumann, późniejszy twórca amerykańskiej bomby wodorowej. Proponował polskim matematykom wyjazd do USA, kilku z nich (Ulam, Steinhaus, Infeld) wyjechało, Banach pozostał. Zachowała się fantastyczna relacja z ostatniej wizyty Neumanna w 1937 roku. Amerykanin wręczył Banachowi czek na jego nazwisko (podpisany!!!) z wypisaną cyfrą jeden. Wyjaśnił, że resztę zostawia do uznania profesora, może wpisać dowolną liczbę zer, tyle ile uzna za stosowne, aby osiedlić się w Ameryce. Banach stwierdził jednak, że nie może opuścić Lwowa i pozostał w nim do śmierci. W czasie okupacji niemieckiej utrzymywał się z karmienia wszy w Instytucie Weigla. Zmarł na chorobę nowotworową w sierpniu 1945 roku, pochowano go na Cmentarzu Łyczakowskim. Śmierć oszczędziła mu repatriacji i wyjazdu z ukochanego miasta. Nad Pełtwią pozostał na zawsze.

Rozdział 2 Zbrodnia w Zachęcie

Warszawa, 16 grudnia 1922 roku To miał być kolejny dzień urzędowania pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Gabriela Narutowicza. Rano odbył przejażdżkę konną po Łazienkach, następnie w Belwederze spotkał się z byłym premierem Leopoldem Skulskim. Panowie ustalili szczegóły planowanego polowania, a Narutowicz, mający tego dnia wyjątkowo złe przeczucia, poprosił przyjaciela o opiekę nad swoimi dziećmi w przypadku jakiegoś nieszczęścia. Na jedenastą prezydent miał zaplanowaną wizytę u prymasa Aleksandra Kakowskiego, która trochę się opóźniła z powodu telegramu, jaki dotarł do Belwederu. Depesza zawierała prośbę o ułaskawienie od przestępcy oczekującego w więzieniu na egzekucję. Narutowicz ułaskawił skazanego – była to pierwsza i ostatnia sprawa tego rodzaju, z jaką miał do czynienia. Wizyta u prymasa miała charakter oficjalny i trwała zaledwie pół godziny. Następnie prezydent udał się na otwarcie wystawy w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, gdzie miał mu towarzyszyć rząd i korpus dyplomatyczny. Tuż przed południem w Zachęcie pojawił się jeden ze współautorów wystawy, malarz i krytyk Eligiusz Niewiadomski. Przedarł się przez tłum eleganckich gości, wszedł na schody, przywitał się z malarzem Janem Skotnickim. Kiedy krótko po dwunastej Narutowicz wysiadł z powozu, Niewiadomski obserwował prezydenta ze szczytu schodów. Zapytał Skotnickiego, czy dobrze rozpoznaje Narutowicza (nigdy wcześniej go nie widział). Skotnicki potwierdził i poprosił go, aby się odsunął od wstęgi, którą miał przeciąć prezydent. Niewiadomski obszedł wstęgę i udał się do sal wystawowych. Nikogo to nie zdziwiło, był przecież jednym z członków komitetu organizacyjnego. Tymczasem prezydent otworzył wystawę i w towarzystwie premiera Juliana Nowaka i prezesa Zachęty Karola Kozłowskiego rozpoczął zwiedzanie. We wnętrzach było zimno i goście pozostali w płaszczach. Panowie, prowadząc niezobowiązującą rozmowę, zatrzymali się przed obrazem Teodora Ziomka Krajobraz zimowy, kiedy za plecami Narutowicza stanął Niewiadomski. Przyłożył do jego pleców rewolwer i oddał trzy strzały. „Spojrzałem na prezydenta – wspominał Skotnicki – i zauważyłem, że patrzy na mnie zdziwionym wzrokiem i chwieje się. Pochwyciłem go wraz z Przeździeckim. W tej chwili upadł na mnie bezwładnie. Dociągnęliśmy go do kanapki, była jednak za krótka, wobec czego trzeba go było położyć na podłodze. Oczy miał otwarte, patrzył na nas i powoli, milcząco gasł”. Zamachowiec został natychmiast obezwładniony, nie stawiał zresztą oporu. Na sali zapanowała histeria, panie płakały, a poseł brytyjski Max Mueller zemdlał. Śmiertelnie rannym prezydentem zajęli się dwaj lekarze obecni na wernisażu. Skotnicki zdjął z prezydenta futro i podłożył mu pod głowę. Gdy rozpiął jego kamizelkę, dostrzegł na koszuli trzy małe krwawe plamy. Kilka minut później pierwszy prezydent odrodzonego państwa polskiego zmarł. Obowiązki głowy państwa zgodnie z artykułem 40. Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej przeszły na marszałka sejmu – Macieja Rataja.

Wywiezienie zwłok prezydenta z Zachęty Adiutanci odprowadzili bladego zamachowca na kanapę, na której przed chwilą leżał ranny Narutowicz. Stanęli tuż obok Niewiadomskiego, gotowi obezwładnić go przy próbie ucieczki. Ten jednak o tym nie myślał, zrealizował dopiero pierwszą część swojego planu. Druga miała rozegrać się na sali sądowej i przed plutonem egzekucyjnym. Zachowywał spokój, gdy jednak ktoś zapytał, dlaczego zastrzelił pierwszego obywatela Polski, wykrzyknął, że prezydent został „za żydowskie pieniądze wybrany”. Do Zachęty przybył pełniący obowiązki ministra spraw wewnętrznych Ludwik Darowski. Oznajmił, że marszałek sejmu może zgodnie z konstytucją przejąć obowiązki głowy państwa wyłącznie na podstawie urzędowego aktu zgonu prezydenta. Wezwano karetkę pogotowia, a Darowski polecił przeciąć wszystkie połączenia telefoniczne z Zachętą, zakazując wypuszczania kogokolwiek z gmachu. W tym czasie odbywał się pogrzeb robotnika zabitego kilka dni wcześniej podczas zamieszek na placu Trzech Krzyży i wiadomość o zamachu groziła nieobliczalnymi konsekwencjami. Polecił również wywieźć karetką zwłoki prezydenta. Wówczas napotkano niespodziewany opór. Lekarz pogotowia wypisał wprawdzie akt zgonu, jednak kategorycznie sprzeciwił się przewozowi ciała Narutowicza w karetce. Zabraniały tego przepisy, które nie czyniły wyjątku nawet dla głowy państwa. Ostatecznie adiutanci prezydenta zarekwirowali nosze i wezwali z Belwederu otwarty powóz wraz ze szwadronem szwoleżerów. Miało to potrwać pewien czas, a śmierć prezydenta przestała już być tajemnicą. Ciało prezydenta przenieśli do powozu ministrowie i członkowie komitetu Zachęty. Okryte biało- czerwonym sztandarem zwłoki Narutowicza wolno jechały w kierunku Belwederu, wśród sypiącego śniegu. Przechodnie na Nowym Świecie i w Alejach Ujazdowskich zatrzymywali się, zdejmując nakrycia głowy. Wiele osób płakało, powszechnie przeklinano zabójcę. Do osób wstrząśniętych zamachem należała również Maria Niewiadomska, nie wiedząc, że zamachowcem był jej mąż. Gabriel Narutowicz Gabriel Narutowicz został wybrany prezydentem Rzeczypospolitej zaledwie tydzień przed zamachem. Wydawał się idealnym kandydatem na głowę państwa w skomplikowanej sytuacji politycznej, w jakiej znalazła się Polska u progu niepodległości. Przez większość życia nie zajmował się polityką, zrobił błyskotliwą karierę naukową i finansową w Szwajcarii, uzyskując światową renomę. Nie był członkiem żadnej partii politycznej, nie należał też do obozu piłsudczykowskiego, chociaż nie ukrywał fascynacji osobą Marszałka. Przede wszystkim był jednak uczciwym człowiekiem i patriotą, dobrze przygotowanym do wypełniania obowiązków prezydenta

Rzeczypospolitej. Przyszły prezydent urodził się w 1865 roku w Teszlach na Żmudzi. Pochodził z rodziny szlacheckiej, od pokoleń gruntownie spolonizowanej. Ukończył gimnazjum klasyczne w Lipawie – co było raczej koniecznością niż swobodną decyzją. Od młodości przejawiał bowiem typowo techniczne zainteresowania, jednak daleko posunięta rusyfikacja bliżej położonych szkół wymusiła wybór Lipawy. Czasu spędzonego w gimnazjum nie mógł jednak uznać za stracony – zawsze pasjonował się literaturą, muzyką, historią. Po maturze rozpoczął studia matematyczne w Petersburgu, jednak ze względu na zły stan zdrowia (płuca) przerwał naukę i wyjechał do Szwajcarii. Tam ukończył inżynierię budowlaną na politechnice w Zurychu i na stałe osiedlił się nad Lemanem. W decyzji pomógł mu przypadek – przyjaźń z grupą polskich emigrantów politycznych. Narutowicz nie brał udziału w ich działalności, ale sama znajomość wystarczyła, aby władze carskie odmówiły mu przedłużenia paszportu. Uczciwie trzeba przyznać, że Narutowicz nie marnował czasu na studiach. Nauka była jego życiową pasją, według opinii jednego z przyjaciół doskonale wpisywał się w obraz „człowieka pracy organicznej w dobrym tego słowa znaczeniu”, był osobą, która „do nauki i systematycznej pracy czuła specjalne zamiłowanie”. Interesował się inżynierią wojskową, a szczególnym upodobaniem darzył szkolenie wojskowe – obowiązkowe na szwajcarskich uczelniach. To w połączeniu z intensywnym treningiem szermierczym spowodowało, że nazywano go „przyszłym Kościuszką”. Wspomnienia znajomych z okresu studiów kreślą obraz Narutowicza jako człowieka „dobrego i łagodnego charakteru, który zyskiwał przyjaźń nie tylko kolegów, ale i profesorów”. Podkreślają poważną postawę życiową przyszłego prezydenta, także w sferze prywatnej. Nie lubił dowcipów o sprawach męsko-damskich i z reguły szybko temat ucinał. Zarzucał Juliuszowi Kadenowi- Bandrowskiemu, że wypisuje „bezeceństwa” o romansujących studentach, „nie znając zgoła ducha i życia młodzieży”. Czasami reagował jak surowy cenzor, a jego wypowiedzi można uznać za wyjątkowo staroświeckie. Zachowała się jednak ciekawa anegdota na temat jego życia osobistego w tym okresie. Przyszły prezydent uwielbiał teatr i uczęszczał na przedstawienia w towarzystwie trzech różnych dziewcząt. Zapraszał je kolejno, nie faworyzując żadnej z nich. Niestety, jak czasami w takich sytuacjach bywa, partnerki pokłóciły się między sobą, a Narutowicz znalazł rozwiązanie sytuacji. Zaprosił je na przedstawienie razem i oświadczył, że już z żadną z nich więcej się nie umówi. I słowa dotrzymał… Po ukończeniu studiów zrobił błyskotliwą karierę. Początkowo pracował w niewielkich biurach projektowych w Sankt-Gallen, aż wreszcie trafiła się szansa, na którą czekał. Mianowano go szefem sekcji inżynierskiej przy budowie kanału spławnego w dolinie Renu. Tam zwrócił uwagę właściciela jednego z najlepszych szwajcarskich biur projektowych, który zaproponował mu zatrudnienie w swojej firmie. Narutowicz mógł już w pełni wykazać swoje możliwości – jego projekty nagradzano na międzynarodowych wystawach. I niebawem został współwłaścicielem firmy. „Inżynier – mawiał przyszły prezydent – doznaje tej przyjemności, jaką ma Bóg. Dokonuje

Gabriel Narutowicz w czasach studenckich wielkich dzieł: tworzy jeziora, przerzuca siły na wielkie przestrzenie, przekształca góry. I wszystko to widzi jak na dłoni”. Po osiągnięciu stabilizacji zawodowej Narutowicz pomyślał o założeniu rodziny (miał już 37 lat). Jego wybranką została Ewa Krzyżanowska, którą zresztą znał od lat. Ona miała za sobą burzliwy związek z pisarzem Wacławem Berentem, Narutowicz przez wiele lat bezskutecznie adorował jej siostrę. Ich związek można uznać za małżeństwo z rozsądku, ale okazało się bardzo udane. Niestety, cieniem na życiu rodzinnym położyła się choroba psychiczna córki, a również syn nie spełnił nadziei rodziców. Beztroski rozrzutnik był całkowitym przeciwieństwem ojca, przysparzając mu wiele trosk. Narutowicz już w 1895 roku otrzymał obywatelstwo szwajcarskie i planował związać się z tym krajem na stałe. Cieszył się powszechnym uznaniem, czego dowodem było objęcie katedry budownictwa wodnego na politechnice w Zurychu. Nie zaniechał jednak prac projektowych, przenosząc biuro z Sankt-Gallen. Wydawać się mogło, że w jego wypełnionym pracą życiu nie ma miejsca na politykę. Wraz z wybuchem wojny wszystko miało się jednak zmienić. W służbie dla kraju Narutowicz mógł odnosić sukcesy zawodowe, mógł planować przyszłość swoją i rodziny w Szwajcarii, ale pozostał polskim patriotą. Wybuch pierwszej wojny światowej był dla niego sygnałem, że zbliża się niepodległość kraju – po raz pierwszy od czasów rozbiorów zaborcy znaleźli się w przeciwnych obozach. Narutowicz popierał orientację Józefa Piłsudskiego i w styczniu 1917 roku na łamach „Neue Züricher Zeitung” ogłosił swoje wyznanie polityczne. W całej rozciągłości popierał akt 5 listopada 1916 roku, widząc w nim zapowiedź odbudowy Polski. Odmówił jednak formalnej współpracy z Radą Regencyjną, niewykluczone zresztą, że na jego decyzję miały wpływ problemy rodzinne. Schyłek pierwszej wojny światowej był tragicznym okresem w życiu Narutowicza. Żona zapadła na chorobę nowotworową, lekarze nie dawali nadziei na wyleczenie córki z choroby psychicznej. Zapewne wówczas przyszły prezydent zadecydował, że po śmierci żony zerwie wszystkie kontakty z dotychczasowym życiem i powróci do ojczyzny, aby „odsłużyć Polsce, chociażby na najniższym stanowisku, stracone dla niej i zmarnowane dla niej poprzednie swe lata”. W kwietniu 1919 roku doszło do interesującego spotkania. Z Narutowiczem rozmawiał innej

światowej sławy polski naukowiec, chemik – profesor Ignacy Mościcki. Jako przedstawiciel polskiego rządu namawiał Narutowicza do powrotu do kraju, argumentując, że „przecież Polska nie co rok powstaje”. Zapewne żaden z rozmówców nie podejrzewał, że tak niezobowiązująco dyskutowali ze sobą przyszły pierwszy prezydent Rzeczypospolitej Polskiej z jej ostatnim prezydentem. Narutowicz mieszkał i pracował w Szwajcarii, ale służył rządowi polskiemu jako ekspert. W 1919 roku opracowywał wstępne plany regulacji Wisły pomiędzy Warszawą a Modlinem, następnie analizował możliwości budowy portu rzecznego na Saskiej Kępie i kanału obwodowego na Pradze. Po kilku miesiącach ponownie pojawił się w kraju, aby nadzorować budowę zbiornika wodnego na Sole w Porąbce. Powoli zrywał więzy łączące go ze Szwajcarią, co dla miejscowych było poważnym zaskoczeniem. Uważano go tam przecież za swojego i „rzadko kiedy przyszło komu na myśl jego obce pochodzenie”. W lutym 1920 roku zmarła Ewa Narutowicz. Przyszły prezydent czekał tylko na odpowiednią propozycję z kraju i wiadomo było, że nie odmówi. I chociaż wcześniej zrezygnował z katedry budownictwa wodnego na Politechnice Warszawskiej, to uczynił to wyłącznie z powodu znużenia pracą dydaktyczną. Kiedy otrzymał ofertę objęcia teki ministra robót publicznych w bezpartyjnym rządzie Władysława Grabskiego, rozpoczął przygotowania do powrotu nad Wisłę. Nie było to łatwe, ale patriotyzm zwyciężył. „Na brak powodzenia – zwierzał się – i życzliwości ludzkiej narzekać nie mogę. Ale gdybym miał drugi raz życie rozpoczynać, to chciałbym, żeby ułożyło się ono inaczej. Przenoszę się na służbę do Polski, aby odrobić to, co nie było mi dane za młodu”. Stanowisko utrzymał również w następnym gabinecie. Zresztą od razu dał się poznać jako doskonały fachowiec, chociaż zadanie, jakie otrzymał, nie należało do najłatwiejszych. Ministerstwo zmagało się z chronicznym brakiem pieniędzy, przy jednoczesnym nadmiarze zatrudnienia. Biura resortu liczyły 25 wydziałów zatrudniających 3700 urzędników!!! Tego przywykły do szwajcarskiej oszczędności Narutowicz nie potrafił zrozumieć. Nic zatem dziwnego, że mówił do swoich podwładnych: „Przyszedłem do panów, aby uczciwie pracować. Materiały, z którymi się zapoznałem, wystarczyłyby w innym kraju do natychmiastowego rozwiązania tego ministerstwa. W naszych warunkach nie zostanie ono rozwiązane, ale musi zacząć dobrze pracować. Wszyscy, którzy traktują swoje tutaj posady jako źródło osobistych korzyści czy teren wypoczynkowy, będą musieli je opuścić. Cele, które mogę realizować, wymagają zespołu o połowę mniejszego, ale za to takiego, na który mogę zawsze liczyć”. Słowa dotrzymał – personel ograniczono do 2800 osób, liczbę wydziałów zredukowano do 15. A Narutowicz zyskał wielu wrogów i to czasami dość ustosunkowanych. Zwolnieni urzędnicy głośno protestowali, a nikogo nie interesowało, że sam minister spędzał w biurze czas do wieczora, imponując kompetencją i niezależnością. Nie ograniczał się zresztą wyłącznie do pracy biurowej,

chętnie wyjeżdżał w teren, gdzie jego ogromne doświadczenie było bardzo pożądane. Narutowicz szybko uzyskał doskonałą opinię w sferach rządowych – postanowiono wykorzystać jego umiejętności na arenie międzynarodowej. Został polskim delegatem w Wilnie, przy władzach tzw. Litwy Środkowej, a na konferencji w Genui był już wiceprzewodniczącym polskiej delegacji. W czerwcu został ministrem spraw zagranicznych w rządzie Artura Śliwińskiego. I chociaż gabinet upadł po zaledwie 9 dniach (!!!), to Narutowicz utrzymał stanowisko w kolejnym rządzie Juliana Nowaka. W listopadzie 1922 roku odbyły się wybory do sejmu i senatu, które nie przyniosły zdecydowanego rozstrzygnięcia. Ponad 16 procent mandatów otrzymały mniejszości narodowe, co w sytuacji równowagi parlamentarnej oznaczało, że te właśnie głosy zadecydują o wyborze prezydenta (głowę państwa wybierały połączone izby sejmu i senatu – Zgromadzenie Narodowe). Piłsudski zrezygnował z kandydowania. Uznał, że Konstytucja marcowa daje zbyt małe uprawnienia prezydentowi, uzależniając go od rządu. Człowiek, w którego rękach spoczywała przez kilka lat ogromna władza, nie był zainteresowany wypełnianiem funkcji typowo reprezentacyjnych. Zresztą Marszałek całkowicie się do tego nie nadawał, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Uważał, że jest przeznaczony do wyższych celów, mówiąc, że należy wybrać człowieka, który miałby „cięższy chód, lecz lżejszą rękę” od niego. Warszawa, 9 grudnia 1922 roku W pierwszych wyborach prezydenckich w Drugiej Rzeczypospolitej nie wysunięto kandydatur liderów ugrupowań politycznych. W ślady Piłsudskiego poszli Roman Dmowski i Wincenty Witos, a najbardziej znanym politykiem, który przystąpił do wyborów, był Ignacy Daszyński. I co charakterystyczne, odpadł już w pierwszym głosowaniu. Piłsudski popierał dawnego współpracownika z czasów PPS – Stanisława Wojciechowskiego. Za jego najpoważniejszego rywala uważano Maurycego Zamoyskiego – kandydata prawicy. Pozostali kandydaci mieli stanowić jedynie tło dla starcia obu rywali. Endecja fatalnie oceniła sytuację. Jej kandydat był hrabią, ordynatem, co przekreślało możliwość poparcia go przez PSL „Piast”. Prezes stronnictwa, Wincenty Witos, sam mający prezydenckie ambicje, nie mógł przecież popierać obszarnika. Tego by mu nie darowali jego chłopscy wyborcy, to groziło utratą poparcia przez partię. Ostatecznie niechętnie wysunął kandydaturę Wojciechowskiego, co rozwiązało ręce Piłsudskiemu. PSL „Wyzwolenie” odmówiło współpracy z „Piastem” i zgłosiło kandydaturę Narutowicza. Prezes stronnictwa, Stanisław Thugutt, uważał, że prezydentem powinien zostać człowiek bezpartyjny, cieszący się powszechnym zaufaniem. Głosił, że Narutowicz „jest to nie tylko najlepszy z kandydatów, ale jeden z najlepszych ludzi w Polsce”. Niektórzy sugerowali, że Narutowicz i