choinka_97

  • Dokumenty69
  • Odsłony8 081
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów107.3 MB
  • Ilość pobrań4 261

Cassandra Clare - 06 - Miasto Niebiańskiego Ognia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Cassandra Clare - 06 - Miasto Niebiańskiego Ognia.pdf

choinka_97 EBooki Cassandra Clare
Użytkownik choinka_97 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 365 stron)

CASSANDRA CLARE MIASTO NIEBIAŃSKIEGO OGNIA Tom VI trylogii „Dary Anioła”

W Bogu jest chwała: A gdy ludzie dążą do celu W nich również jest, lecz aż nadto skrzą się niebiańskim ogniem.1 —John Dryden, “Absalom and Achitophel” PROLOG UPADAĆ NICZYM KROPLE DESZCZU Instytut w Los Angeles, Grudzień 2007 W dniu, gdy rodzice Emmy Carstairs zostali zamordowani pogoda była idealna. Z drugiej strony, w Los Angeles pogoda zawsze była doskonała. Mama i tata Emmy zabrali dziewczynę w jasny, zimowy poranek na wzgórza za Pacific Coast Highway z widokiem na niebieski ocean. Niebo było bezchmurne i rozciągało się od klifów Pacific Palisades aż do plaż Point Dume. Raport przyszedł w noc przed skokiem demonicznej aktywności w pobliżu jaskiń przy plaży Leo Carrillo. Małżeństwo Carstairs zostało oddelegowane, by się im przyjrzeć. Później Emma zapamiętała swoją mamę zakładającą niesforny kosmyk włosów za ucho, gdy proponowała tacie Emmy, że narysuje mu runę Nieustraszoności, na co John Carstairs zaśmiał się i powiedział, że nie jest pewien, jak się czuje z nowymi runami. Starczało mu to, co zostało zapisane w Szarej Księdze. Jednak w tym momencie Emma się niecierpliwiła. Przytulała ich szybko, by móc się odsunąć i zbiec po schodach z plecakiem obijającym się o jej ramiona, podczas gdy rodzice, stojąc na dziedzińcu, machali jej na pożegnanie. Emma kochała treningi w Instytucie. Nie tylko dlatego, że mieszkał tam jej najlepszy przyjaciel Julian, ale dlatego, że zawsze, gdy tam wchodziła czuła się tak, jakby leciała nad oceanem. Była to ogromna konstrukcja z drewna i kamienia na końcu drogi, tuż na skraju wzgórza. Każdy pokój, każde piętro wychodziło na ocean, góry i niebo, połacie błękitu, zieleni i złota. Marzeniem Emmy było wspięcie się z Julesem na dach - choć do tej pory rodzice im to udaremniali - by zobaczyć, czy widok rozciąga się aż do pustyni na południu. Frontowe drzwi znały ją i z łatwością poddały się jej dotykowi. Główny hol i niższe piętra Instytutu pełne były dorosłych Nocnych Łowców kroczących w tę i z powrotem. Emma domyśliła się, że to jakieś spotkanie. Zauważyła pośród tłumu ojca Juliana, Andrew Blackthorn'a, głowę Instytutu. Nie chcąc, by spowolniły ją przywitania, przeszła szybko do szatni na drugim piętrze, gdzie zamieniła dżinsy i T-shirt na rzecz ubrania treningowego - za dużej koszulki, luźnych bawełnianych spodni oraz najważniejszego elementu - ostrza przewieszonego przez ramię. Cortana. Nazwa oznaczała po prostu „krótki miecz”, ale dla Emmy taki nie był. Długością dorównywał jej przedramieniu, zrobiono go z mieniącego się metalu, a samo ostrze zdobiły słowa, które zawsze wywoływały u niej dreszcz: Jestem Cortana, z tej samej stali i tego samego hartu co Joyeuse i Durendal. Ojciec wyjaśnił znaczenie tych słów, gdy wręczył jej go po raz pierwszy w jej dziesięcioletnie ręce. - Możesz korzystać z niego podczas treningów, aż osiągniesz pełnoletniość, a wtedy stanie się twój - powiedział John Carstairs, uśmiechając się, gdy palcami prześledziła słowa na ostrzu. - Czy rozumiesz, co to oznacza? Pokręciła głową. Znała pojęcie „stal” ale nie „temperament”. „Temperament2” to „gniew”, a ojciec ostrzegał ją, że powinna go kontrolować. Co to miało wspólnego z

ostrzem? - Wiesz o rodzinie Wayland'ów - powiedział. - Byli sławnymi twórcami broni, póki Żelazne Siostry nie zaczęły wytwarzać wszystkich ostrz Nocnych Łowców. Wayland Twórca wykuł Ekskalibur i Joyesue, miecze Artura i Lancelota, a także Durendala, miecz herosa Rolanda. One także wykonały te miecze, z tej samej stali. Każda stal musi zostać zahartowana - poddana wysokiej temperaturze, takiej, która byłaby zdolna stopić metal, by uczynić ją jeszcze bardziej wytrzymałą. - Pocałował ją w czubek głowy. - Carstairs'owie dziedziczą ten miecz od pokoleń. Ta inskrypcja przypomina nam, że Nocni Łowcy są anielską bronią. Jesteśmy hartowani w ogniu, dzięki czemu stajemy się silniejsi. Cierpienie przynosi nam przetrwanie. Emmie trudno będzie przeczekać te sześć lat, aż osiągnie pełnoletniość, kiedy to będzie mogła podróżować po całym świecie by walczyć z demonami, kiedy będzie się mogła zahartować w ogniu. Teraz przypięła miecz i opuściła szatnię, wyobrażając sobie, jak to będzie. W jej wyobraźni stała na szczycie urwiska nad morzem w Point Dume, odpierając Cortaną hordę demonów Raum. Oczywiście był z nią Julian, dzierżąc swoją ulubioną broń, kuszę. W umyśle Emma za każdym razem widziała Julesa. Znała go odkąd tylko sięgała pamięcią. Blackthorn'owie i Carstairs'owie zawsze trzymali się razem, a Jules był tylko kilka miesięcy starszy; dosłownie od zawsze był w jej życiu. Razem z nim nauczyła się pływać w oceanie gdy byli dziećmi. Razem uczyli się chodzić i biegać. Jego rodzice nosili ją na rękach, a starszy brat i siostra ganiali, gdy źle się zachowywali. A często źle się zachowywali. Pomalowanie kota Blackthorn'ów - Oskara - na jasnoniebieski kolor było pomysłem siedmioletniej wówczas Emmy. Julian i tak wziął winę na siebie; często to robił. Przecież, jak to argumentował, ona była jedynaczką, a on jednym z siedmiorga rodzeństwa; jego rodzice prędzej zapominają, że są źli na swoje dzieci niż jej. Pamiętała, jak jego mama umarła zaraz po narodzinach Tavvy'ego i jak Emma stała trzymając Julesa za rękę, gdy palono jej ciało w kanionie, a dym wspinał się ku niebu. Pamiętała, jak płakał i pamiętała, jak myślała, że chłopcy płaczą tak odmiennie od dziewczyn, że jest to raczej okropny urywany szloch brzmiący jakby ktoś patroszył ich hakami.3 Może było to dla nich gorsze, ponieważ wychodzono z założenia, że nie powinni płakać... - Uf! - Emma cofnęła się; była tak zamyślona, że wpadła prosto na ojca Juliana, wysokiego mężczyznę z brązowymi włosami, potarganymi identycznie jak u większości jego dzieci. - Przepraszam, panie Blackthorn! Uśmiechnął się: - Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak chętnie szedł na trening - zawołał, gdy popędziła korytarzem. Sala treningowa była jednym z ulubionych pomieszczeń Emmy w całym budynku. Zajmowała prawie całe piętro, a zarówno od wschodu jak i od zachodu ściany zrobiono ze szkła. Niemal wszędzie, gdzie zawiesiła wzrok, widziała błękitne morze. Krzywe wybrzeże rozpiętością sięgało od północy do południa, a nieskończone wody Pacyfiku ciągnęły się w kierunku Hawajów. W centrum polerowanej drewnianej podłogi stała rodzinna opiekunka Blackthorne'ów, władcza kobieta o imieniu Katerina, obecnie zajęta nauczaniem bliźniaków rzucania nożami. Livvy postępowała jak zawsze według instrukcji, ale Ty krzywił się i opierał. Julian w swoich luźnych ubraniach treningowych leżał na plecach w pobliżu zachodniego okna, mówiąc coś do Marka, który utkwił wzrok w książce i robił wszystko,

by ignorować swojego młodszego przyrodniego brata. - Nie sądzisz, że „Mark” to dziwne imię dla Nocnego Łowcy? - zapytał Julian, gdy podeszła do nich Emma. - To znaczy, jeśli w ogóle się nad tym zastanawiałeś. To dziwne. „Narysuj mi Znak, Mark”. Mark uniósł swoją blond głowę znak książki, którą czytał i spojrzał na młodszego brata. Julian leniwie bawił się stelą. Trzymał ją jak pędzel, za co Emma zawsze go beształa. Stelę powinno się trzymać jak stelę, jakby była przedłużeniem ręki, a nie narzędziem artysty. Mark westchnął teatralnie. Jako szesnastolatek był wystarczająco od nich starszy, by uważać wszystko, co robili Emma i Julian za irytujące bądź absurdalne. - Jeśli ci to przeszkadza, możesz nazywać mnie moim pełnym imieniem i nazwiskiem - powiedział. - Mark Anthony Blackthorn? - Julian zmarszczył nos. - Strasznie długo się to wymawia. A co, jeśli zostalibyśmy zaatakowani przez demona? Zanim zdążyłbym wymówić choć połowę, już byś nie żył. - Ratowałbyś mi wtedy życie? - zapytał Mark. - Chyba bardziej dbałbyś o siebie, nie sądzisz, wymoczku? - To mogłoby się zdarzyć - Julian, niezadowolony, że brat nazwał go „wymoczkiem”, usiadł. Włosy sterczały mu we wszystkie strony. Jego siostra, Helen, zawsze dopadała go ze szczotką do włosów, ale nigdy nie zdziałała niczego dobrego. Miał włosy Blackthorn'ów jak jego ojciec i większość rodzeństwa - szalenie pofalowane, koloru ciemnej czekolady. Podobieństwo w tej rodzinie zawsze fascynowało Emmę, która była bardzo mało podobna do swoich rodziców, chyba że liczyć fakt, iż jej ojciec miał blond włosy. Helen od miesięcy przebywała ze swoją dziewczyną Aline w Idrisie; wymieniły się pierścieniami rodzinnymi i traktowały swój związek „bardzo poważnie”, wnioskując ze słów rodziców Emmy, co w dużej mierze oznaczało posyłanie sobie ckliwych spojrzeń. Emma z determinacją trzymała się postanowienia, że jeśli kiedykolwiek się zakocha, to nie będzie tak sentymentalna. Zdawała sobie sprawę z pewnego zamieszania w związku z faktem, iż obie, Helen i Aline, były dziewczynami, ale nie rozumiała dlaczego, zwłaszcza że Blackthorn'owie raczej lubili Aline. Jej obecność działała uspokajająco, co powstrzymywało Helen od zamartwiania się. Nieobecność Helen oznaczała, że nikt nie podcinał Julesowi włosów, a światło w pokoju zabarwiało ich końcówki na złoty kolor. Za oknami, wzdłuż wschodniej ściany, majaczyły góry oddzielające morze od Doliny San Fernando - suche, zakurzone wzgórza usiane kanionami, kaktusami i cierniami. Czasami Nocni Łowcy trenowali na zewnątrz, a Emma kochała te momenty, uwielbiała odnajdywanie ukrytych ścieżek i niewidocznych wodospadów czy ospałych jaszczurek, które odpoczywały na skałach w ich pobliżu. Julian umiał je namawiać, by właziły mu na rękę i leżały na niej, podczas gdy on kciukiem głaskał je po głowach. - Uwaga! Emma kucnęła, gdy drewniane ostrze przeleciało nad jej głową, odbijając się od okna, aż w końcu trafiło w nogę Marka. Chłopak rzucił książkę i wstał, krzywiąc się. Technicznie Mark był drugim doglądającym, przybocznym Katariny, choć od nauczania wolał czytanie. - Tyberiusie - powiedział. - Nie rzucaj we mnie nożami. - To był wypadek - Livvy stanęła pomiędzy bratem bliźniakiem a Markiem. Tyberius miał tak ciemne włosy jak Mark jasne, jako jedyny z Blackthorn'ów - z wyjątkiem Helen i Marka, którzy się nie liczyli ze względu na domieszkę Podziemnej krwi - nie miał

brązowych włosów i niebiesko-zielonych oczu, które były rodzinnymi cechami. Ty miał kręcone czarne włosy i szare oczy w odcieniu żelaza. - Nie, nie był - powiedział Ty. - Celowałem w ciebie. Mark wziął przesadnie głęboki oddech, przeczesując palcami włosy, nieco je strosząc. Mark miał oczy Blackthorne'ów koloru patyny, lecz jego włosy, tak jak Helen, były jasno blond, tak jak jego matki. Plotki głosiły, że matka Marka była księżniczką Jasnego Dworu; miała ona romans z Andrew Blackthorn'em. W jego wyniku przyszła na świat dwójka dzieci, które porzuciła na progu Instytutu Los Angeles w noc przed zniknięciem. Tata Juliana przygarnął swoje dzieci będące w połowie faerie i wychował je na Nocnych Łowców. Krew Nocnych Łowców była dominująca i choć Konsulowi się to nie podobało, póki tolerowali runy, Clave akceptowało dzieci będące w połowie Podziemnymi. Oboje, Helen oraz Mark, otrzymali pierwsze runy w wieku dziesięciu lat, a ich skóra nie zmieniła się pod ich wpływem, choć Emma wiedziała, że nakładanie Znaków bolało Marka bardziej niż zwykłych Nocnych Łowców. Widziała, jak się krzywił, gdy stela dotykała jego ciała, choć próbował to ukryć. Później dostrzegła w Marku jeszcze więcej rzeczy - co uważała za dziwne - atrakcyjność jego twarzy o rysach faerie, szerokie ramiona pod koszulką. Nie wiedziała, dlaczego na to zwracała uwagę i nie do końca jej się to podobało. To sprawiało, że miała ochotę na niego warknąć, a jednocześnie się przed nim ukryć. - Gapisz się - powiedział Julian, patrząc na Emmę z dołu, gdy klęczał w swoim poplamionym farbą strojem treningowym. Warknęła i wróciła do rzeczywistości. - Na co? - Na Marka... znowu. - Brzmiał na zirytowanego. - Zamknij się! - syknęła pod nosem i sięgnęła po jego stelę. Julian wyrwał ją z jej rąk i zaczęła się szarpanina. Emma zachichotała i odsunęła się od niego. Trenowali razem tak długo, że znała każdy jego ruch nim jeszcze go wykonał. Jedynym problemem było to, że miała do niego słabość. Na samą myśl, że ktoś mógłby skrzywdzić Juliana wpadała w furię, a nieraz odbijało się to na niej samej. - Chodzi o pszczoły w twoim pokoju? - dopytywał Mark, idąc w kierunku Tiberiusa. - Wiesz, że musieliśmy się ich pozbyć! - Zakładam, że zrobiłeś to, by mi pokrzyżować plany - powiedział Ty. Jak na swój wiek był niski - ale miał dykcję i słownictwo osiemdziesięciolatka. Chłopiec zwykle nie kłamał, głównie dlatego, że nie rozumiał, po co miałby to robić. Nie rozumiał, dlaczego niektóre rzeczy, które robił, irytowały bądź denerwowały innych, a odkrył, że ich złość bądź zaskoczenie czy przerażenie zależały od jego nastroju. - Tu nie chodziło o pokrzyżowanie twoich planów, Ty. Po prostu nie możesz trzymać w pokoju pszczół... - Szkoliłem je! - wyjaśnił Ty, jego blada twarz zaczerwieniła się - To było dla mnie ważne, a one były moimi przyjaciółkami, poza tym wiedziałem, co robię. - Tak samo, jak wiedziałeś, co robisz, gdy złapałeś grzechotnika? - odpowiedział Mark. - Czasami coś ci zabieramy, ponieważ nie chcemy, żebyś zrobił sobie krzywdę; wiem, że trudno ci to zrozumieć, Ty, ale my cię kochamy. Ty patrzył na niego obojętnie. Wiedział, co znaczą słowa „kocham cię” i wiedział, że to coś dobrego, ale nie rozumiał, dlaczego to wyznanie miałoby cokolwiek wyjaśniać. Mark pochylił się, opierając ręce na kolanach, aż spojrzenie jego szarych oczu zrównało się ze wzrokiem chłopca.

- Okej, oto, co zrobimy... - Ha! - Emma zdołała przerzucić Juliana na plecy i zabrać stelę poza zasięg jego ręki. Roześmiał się, wijąc pod nią, póki nie przycisnęła jego rąk do ziemi. - Poddaję się - powiedział - Poddaję... Śmiał się, leżąc pod nią, a ona nagle uświadomiła sobie, że leżenie na nim było trochę dziwne i zdała sobie także sprawę, że, podobnie jak Mark, ma bardzo ładny kształt twarzy. Okrągła, chłopięca i dobrze jej znana, choć niemal widziała, jak będzie wyglądała, gdy dorośnie. W pomieszczeniu rozległ się dźwięk dzwonka znajdującego się przy wejściowych drzwiach do Instytutu. Był to głęboki, słodki, regularny odgłos, przypominający bicie kościelnych dzwonów. Instytut z zewnątrz wyglądał dla Przyziemnych jak ruiny starego hiszpańskiego kościoła. I choć dookoła całej posesji wywieszono tabliczki z napisami „WŁASNOŚĆ PRYWATNA” czy „WSTĘP WZBRONIONY”, czasami ludzie - zwykle ci, którzy mieli choć odrobinę Wzroku - podchodzili do drzwi. Emma zsunęła się z Juliana i poprawiła ubranie. Przestała się śmiać. Jules usiadł, podpierając się na rękach, a jego spojrzenie wyrażało zaciekawienie. - Wszystko w porządku? - zapytał. - Uderzyłam się w łokieć - skłamała i spojrzała na pozostałych. Livvy pozwoliła Katerinie pokazać jej, jak trzymać nóż, a Ty pokręcił głową na słowa Marka. Ty. To ona była tą, która przezwała tak Tiberiusa po jego narodzinach, ponieważ mając osiemnaście miesięcy nie była w stanie powiedzieć „Tyberius”, więc zamiast tego mówiła do niego „Ty- Ty”. Czasami zastanawiała się czy to pamięta. Zdumiewało ją, jakie rzeczy miały dla niego duże znaczenie a jakie nie. Nie dało się tego przewidzieć. - Emma? - Julian pochylił się ku niej i wszystko zdawało się wokół nich eksplodować. Nagle rozbłysło światło, a świat za oknami zalała biel, złoto i czerwień, jak gdyby Instytut stanął w płomieniach. Jednocześnie podłoga pod ich nogami zakołysała się niczym pokład statku. Emma ruszyła do przodu, gdy z dołu zaczęły do nich dobiegać straszne krzyki - okropne, nierozpoznawalne wrzaski Livvy sapnęła i ruszyła do Ty'a, obejmując go, jakby mogła go ukryć w ramionach. Była jedną z nielicznych, którym Ty pozwalał się dotykać; stał teraz z szeroko otwartymi oczami, jedną ręką trzymając się rękawa siostry. Mark zerwał się na równe nogi; Katerina była blada na tle kaskady ciemnych włosów. - Zostańcie tu - powiedziała do Emmy i Juliana, wyciągając miecz z pochwy przy talii. - Pilnujcie bliźniaków. Mark, chodź ze mną. - Nie! - powiedział Julian, wstając. - Mark... - Nic mi nie będzie, Jules - powiedział Mark z uspokajającym uśmiechem; w obu dłoniach trzymał sztylety. Potrafił nimi sprawnie operować, a cel miał nieomylny. - Zostań z Emmą - dodał, kiwając na nich głową, a następnie pędząc za Katariną, aż w końcu zamknęły się za nimi drzwi. Jules zbliżył się do Emmy, wyciągnął do niej rękę i pomógł jej wstać; chciała zwrócić mu uwagę, że nic jej nie jest i że może to zrobić sama, ale odpuściła sobie. Rozumiała jego chęć, by mieć poczucie, że robi cokolwiek, by pomóc. Nagle z dołu dobiegł ich kolejny krzyk; rozległ się trzask tłuczonego szkła. Emma pospiesznie ruszyła przez pomieszczenie ku bliźniakom; stały nieruchomo niczym posągi. Livvy była szara na twarzy; Ty trzymał rękaw jej koszuli w żelaznym uścisku. - Będzie dobrze - powiedział Jules, kładąc dłoń między chudymi łopatkami brata. - Cokolwiek to jest... - Nie masz pojęcia, co to jest - powiedział Ty ze ściśniętym gardłem - Nie możesz

mówić, że będzie dobrze. Nie wiesz tego. Wtedy usłyszeli kolejny odgłos. Był o wiele gorszy od krzyku. Przypominał przerażające wycie, dzikie i okrutne. Wilkołaki? pomyślała Emma ze zdumieniem, ale przecież wcześniej słyszała już wilkołaki; to było coś znacznie mroczniejszego i bardziej okrutnego. Livvy skuliła się przy ramieniu Ty'a. Chłopiec uniósł bladą twarz, wzrok przenosząc z Emmy na Juliana. - Jeśli będziemy się tu ukrywać - powiedział Ty - czymkolwiek oni są, znajdą nas i to, że skrzywdzą naszą siostrę, to będzie twoja wina. Livvy tuliła się do brata; mówił cicho, ale Emma nie miała wątpliwości, że tak właśnie myślał. Z całym jego przerażającym intelektem, odmiennością i obojętnością wobec innych, jedyną osobą, z którą nie umiał się rozdzielić, była jego bliźniaczka. Jeśli Livvy chorowała, Ty spał w nogach łóżka; gdy się zraniła, panikował i to samo działo się w odwrotnej sytuacji. Emma zobaczyła sprzeczne emocje na twarzy Juliana - ich spojrzenia się skrzyżowały, a ona przytaknęła nieznacznie. Pomysł, by pozostać w tym miejscu i czekać, aż to coś tu przyjdzie i zrobi nie wiadomo co, sprawiał, że miała wrażenie, że ktoś odrywa jej ciało od kości. Julian przemierzył całą długość pokoju i wrócił z kuszą i dwoma sztyletami. - Musisz teraz puścić Livvy, Ty - powiedział, a po chwili bliźniaki odsunęły się od siebie. Jules podał Livvy sztylet, a drugi zaoferował Tyberiusowi, który patrzył na niego tak, jakby widział ostrze po raz pierwszy w życiu. - Ty - odezwał się ponownie Jules, opuszczając rękę. - Dlaczego miałeś pszczoły w swoim pokoju? Co ci się w nich tak podoba? Ty nie odpowiedział. - Lubisz to, jak ze sobą współpracują, prawda? - zapytał Julian. - Cóż, teraz my będziemy współpracować. Musimy iść do biura i zatelefonować do Clave, dobrze? Wezwiemy pomoc. Wtedy wyślą tu kogoś, kto nas ochroni. Ty wyciągnął rękę po sztylet, lekko kiwając głową. - Właśnie to bym zasugerował, gdyby Mark i Katerina mnie wysłuchali. - Wysłuchali - powiedziała Livvy. Trzymała ostrze z większą pewnością siebie, niż jej brat, który ściskał go tak, jakby nie wiedział, co z nim zrobić. - Mark właśnie to miał na myśli. - Będziemy musieli być teraz bardzo cicho - odezwał się Jules. - Wy dwoje pójdziecie ze mną do gabinetu. - Uniósł wzrok; jego spojrzenie napotkało oczy Emmy. - Emma pójdzie po Tavvy'ego i Dru i wtedy się z nami tam spotkają. Dobrze? Serce Emmy runęło w dół niczym ptak morski. Octavius - Tavvy, dziecko, miał dopiero dwa latka. A Dru, ośmiolatka, była jeszcze za mała, by trenować. Oczywiście ktoś musiał po nich iść. Spojrzenie Julesa było błagalne. - Tak - powiedziała. - Właśnie to zamierzam zrobić. Cortana wciąż wisiała na plecach Emmy, która trzymała w dłoniach noże do rzucania. Miała wrażenie, że czuje pulsowanie w żyłach, gdy sunęła korytarzem Instytutu, plecami przyklejona do ściany. Wzdłuż wszystkich korytarzy pełno było okien, za którymi rozciągał się widok na błękitne morze, zielone góry i białe chmury, co ją denerwowało. Myślała o rodzicach, będących gdzieś na plaży, niemających pojęcia, co się dzieje w Instytucie. Żałowała, że ich tu nie ma, a jednocześnie ją to cieszyło. Przynajmniej byli bezpieczni. Przeszła do części Instytutu, którą znała najlepiej; pokoje rodzinne. Przemknęła obok

pustej sypialni Helen, gdzie w szafach były pochowane jej rzeczy, a na narzucie zbierał się kurz. Minęła pokój Juliana, tak znajomy ze względu na miliony spędzonych w nim nocy i zamkniętą sypialnię Marka. Następne pomieszczenie należało do państwa Blackthorn'ów, a tuż naprzeciwko znajdował się pokój dla dzieci. Emma wzięła głęboki oddech i ramieniem otworzyła drzwi. Widok, który ujrzała, wchodząc do małego, niebieskiego pokoiku sprawił, że szerzej otworzyła oczy. Tavvy był w swoim łóżeczku, ściskając poprzeczki z całej siły, a policzki miał czerwone od krzyku. Drusilla stała przed kołyską, miecz - Anioł wie, skąd go wzięła - trzymała mocno w dłoni; wycelowany był centralnie w Emmę. Ręce Dru drżały do tego stopnia, że czubek miecza tańczył; warkocze sterczały po bokach jej pulchnej twarzy, ale spojrzenie Blackthorn'ów mówiło stanowczo: Nie waż się tknąć mojego brata. - Dru - powiedziała Emma najciszej, jak umiała. - Dru, to ja. Jules mnie po was przysłał. Dru puściła miecz, który upadł z brzękiem na podłogę i wybuchnęła płaczem. Emma przeszła obok niej i wyjęła dziecko z kołyski wolnym ramieniem, sadzając go na biodrze. Był mały jak na dwa latka, ale nadal ważył dobre dwadzieścia pięć funtów5; skrzywiła się, gdy chwycił ją za włosy. - Memma - powiedział. - Cichutko. - Pocałowała go w czubek głowy. Pachniał proszkiem dla niemowląt i łzami - Dru, złap się mojego pasa, dobrze? Pójdziemy do biura. Tam będziemy bezpieczni. Dru chwyciła się pasa Emmy małymi rączkami; prawie przestała płakać. Nocni Łowcy nie płakali wiele, nawet gdy mieli osiem lat. Emma wyszła na hol. Odgłosy z dołu były coraz gorsze. Wciąż słyszała krzyki, tłuczenie szkła i trzaskanie drewna. Emma ruszyła do przodu, trzymając Tavvy'ego, szepcząc w kółko, że wszystko będzie w porządku, że nic mu się nie stanie. Dookoła było więcej okien, a słońce z całą mocą wpadało przez nie do Instytutu, niemal ją oślepiając. Ledwo widziała przez panikę i słońce; było to jedyne wytłumaczenie dla tego, w jaki 5Czyli coś około 11,5 kilograma. sposób wybrała złą drogę. Ruszyła kolejnym korytarzem, i zamiast znaleźć się w holu prowadzącym do celu, znalazła się na szczycie schodów prowadzących do szerokiego foyer i dużych, podwójnych drzwi, będących wejściem do budynku. Wszędzie było pełno Nocnych Łowców. Niektórych rozpoznawała, bo należeli do Konklawe w Los Angeles, a odziani byli w czerń, natomiast ci drudzy mieli czerwone stroje. Pomieszczenie roiło się od rzeźb, teraz porozbijanych, walających się po ziemi w kawałkach. Okno wychodzące na morze zostało wybite, a kawałki szkła i krew były wszędzie. Emma poczuła ucisk w żołądku. Na środku foyer stała wysoka postać w szkarłacie. Włosy miał jasnoblond, były niemal białe, a jego twarz wyglądała niczym wyrzeźbione w marmurze oblicze Razjela, tyle że nie widziała w nich litości. Oczy czarne jak węgiel, w jednej ręce trzymał miecz z klingą zdobioną gwiazdami, a w drugiej kielich stworzony ze lśniącego adamasu. Widok kielicha przywołał coś z pamięci Emmy. Dorośli nie lubili rozmawiać o polityce przy młodszych Nocnych Łowcach, ale wiedziała, że syn Valentine'a Morgensterna przyjął inne imię i przysiągł Clave zemstę. Wiedziała, że stworzył kielich będący przeciwieństwem Kielicha Anioła, który zmieniał Nocnych Łowców w złe, demoniczne kreatury. Słyszała, jak pan Blackthorn nazywał złych Nocnych Łowców Mrocznymi; powiedział też, że wolałby umrzeć niż stać się jednym z nich. Więc to był on. Jonathan Morgenstern, którego wszyscy nazywali Sebastianem -

postać z bajki, z opowieści mającej straszyć dzieci, stała się czymś realnym. Syn Valentine'a. Emma położyła rękę z tyłu głowy Tavvy'ego i wtuliła jego buzię w swoje ramię. Nie była w stanie się poruszyć. Czuła się tak, jakby ktoś zawiesił jej przy nogach ołowiane odważniki. Dookoła Sebastiana miotali się Nocni Łowcy w czerni i czerwieni, a postacie w czarnych płaszczach... to też byli Nocny Łowcy? Nie była w stanie tego stwierdzić - ich twarze skrywały kaptury. Widziała też Marka, z rękami skrępowanymi za plecami przez jednego z Nocnych Łowców w czerwieni. Sztylet leżał u jego stóp, ale na ubraniu nie miał krwi. Sebastian uniósł rękę i wskazał na coś bladym palcem. - Przyprowadź ją - powiedział. W tłumie zawrzało, aż podszedł do niego pan Blackthorn, ciągnąć ze sobą Katerinę. Walczyła, próbując mu się wyrwać, ale był za silny. Emma patrzyła z przerażeniem i niedowierzaniem, jak pan Blackthorn pcha ją na kolana. - Teraz - rzekł Sebastian głosem jak jedwab - napij się z Piekielnego Kielicha - i wcisnął brzeg naczynia między jej zęby. To wtedy Emma zrozumiała, czym było to potworne wycie, które słyszała wcześniej. Katerina próbowała walczyć, ale Sebastian był za silny; przycisnął kielich do jej ust, a Emma zobaczyła, jak dziewczyna wzdycha i połyka jego zawartość. Szarpnęła się i tym razem pan Blackthorn pozwolił jej na to; śmiał się, tak samo jak Sebastian. Katerina upadła na ziemię, całe jej ciało dygotało, z jej gardła wydobył się krzyk - coś gorszego niż krzyk, prędzej wycie z bólu, jakby wyrywano jej duszę z ciała. Dookoła narastał śmiech; Sebastian się uśmiechał, a było w nim coś strasznego i pięknego, tak jak straszny i piękny jest jadowity wąż i wielki, biały rekin. Po jego bokach stało dwóch jego kompanów, jak dostrzegła Emma; kobieta z brązowymi włosami i toporem w ręku, a także wysoka postać w czarnym płaszczu. Nie było widać nic poza ciemnymi butami wystającymi spod rąbka szaty. Jedynie jego wzrost i budowa sprawiały, iż myślała, że to człowiek. - Czy to ostatni z Nocnych Łowców? - zapytał Sebastian. - Jest jeszcze chłopiec, Mark Blackthorn - odpowiedziała kobieta stojąca obok niego, wskazując na Marka. - Powinien być w odpowiednim wieku. Sebastian spojrzał na Katerinę, która przestała się trząść i znieruchomiała. Splątane włosy zakrywały jej twarz. - Wstań, siostro Katerino - powiedział. - Idź i przyprowadź do mnie Marka Blackthorn'a. Katerina była ich nauczycielką tak długo, jak tylko Emma pamiętała; uczyła ich, gdy urodził się Tavvy, gdy zmarła mama Jules'a, gdy Emma zaczynała treningi. Uczyła ich języków, opatrywała zadrapania i wręczała im ich pierwszą broń; była jak rodzina, a teraz wstała z pustym wzrokiem, przeszła przez cały ten bałagan na podłodze i wyciągnęła ręce po Marka. Dru wydała z siebie okrzyk i sprowadziła tym samym Emmę na ziemię. Dziewczyna odwróciła się i ułożyła Tavvy'ego w ramionach Dru; dziewczynka lekko się zachwiała, ale już po chwili stała pewnie, przyciskając do siebie braciszka. - Uciekaj - powiedziała Emma. - Biegnij do gabinetu. Powiedz Julianowi, że zaraz tam będę. Coś w głosie Emmy sprawiło, że dziewczynka posłuchała; bez słowa chwyciła braciszka jeszcze mocniej do siebie i uciekła, jej nogi bezdźwięcznie odbijały się od podłogi. Emma odwróciła się z powrotem w stronę schodów, by spojrzeć na rozgrywający się poniżej horror. Katerina stała za Markiem, popychając go do przodu, trzymając sztylet

między jego łopatkami. Zachwiał się i potknął tuż przed Sebastianem; stał teraz od niego zaledwie kilka kroków i Emma widziała, że stawiał opór. Miał rany na nadgarstkach i dłoniach, parę zadrapań na twarzy, a bez wątpienia nie było czasu na rysowanie run uzdrawiających. Cały prawy policzek miał zakrwawiony. Sebastian spojrzał na niego, wykrzywiając wargi w wyrazie irytacji. - Nie jest w pełni Nephillim - powiedział. - Pół faerie, jak mniemam? Dlaczego mnie o tym nie poinformowano? Rozległ się szmer. Odezwała się kobieta o brązowych włosach: - Czy to znaczy, że kielich na niego nie zadziała, panie Sebastianie? - To znaczy, że go nie chcę - odpowiedział Sebastian. - Możemy go zabrać do doliny soli - powiedziała ta sama kobieta. - Albo na wyżyny Edomu, gdzie moglibyśmy złożyć go w ofierze Asmodeusowi i Lilith. - Nie - mówił powoli Sebastian. - Nie, nie sądzę, by rozsądnym było zrobić to z kimś należącym do Jasnego Dworu. Mark splunął na niego. Sebastian wyglądał na zaskoczonego. Zwrócił się do ojca Juliana. - Podejdź tu i uspokój go - powiedział. - Zrań go, jeśli chcesz. Chciałbym mieć tyle cierpliwości do twojego syna mieszańca co ty. Pan Blackthorn ruszył do przodu, trzymając miecz. Ostrze splamione było krwią, a Mark wytrzeszczył z przerażenia oczy. Miecz powędrował w górę... Nóż do rzucania zniknął z ręki Emmy. Przeciął powietrze i wbił się w pierś Sebastiana Morgensterna. Sebastian cofnął się, a ręka pana Blackthorn'a opadła. Rozległy się krzyki; Mark zerwał się na nogi, gdy Sebastian spojrzał na ostrze w swojej piersi, na uchwyt wystający z serca. Skrzywił się. - Auć - powiedział i wyciągnął nóż. Ostrze było śliskie od krwi, ale sam Sebastian wyglądał na nieporuszonego. Odrzucił broń na bok, spoglądając w górę. Emma poczuła spojrzenie ciemnych, pustych oczu niczym dotyk zimnych palców. Miała wrażenie, że wślizgują się do środka, poznają ją i niszczą. - Szkoda, że nie przeżyjesz - powiedział do niej. - Nie przeżyjesz, by powiedzieć Clave, że Lilith umocniła mnie ponad wszelką miarę. Może Wspaniały mógłby zakończyć moje życie. Szkoda mi Nephillim, ponieważ nie mają nikogo w Niebie, by o niego poprosić, zwłaszcza teraz, gdy żadna z mizernych broni powstałych Adamantowej Cytadeli nie jest w stanie mnie zranić. - Odwrócił się do pozostałych. - Zabić dziewczynę - powiedział, patrząc z niesmakiem na swoją zakrwawioną kurtkę. Emma zobaczyła, że Mark rzuca się ku schodom, by dotrzeć do niej jako pierwszy, ale odziana w czerń postać stojąca u boku Sebastiana chwyciła go i szarpnęła nim do tyłu rękami w rękawiczkach; te same ręce zacisnęły się wokół niego, jakby go chroniły. Mark szarpał się i wtedy właśnie Emma straciła go z oczu, gdy Mroczni popędzili ku schodom. Emma odwróciła się na pięcie i ruszyła biegiem. Uczyła się biegać na plażach Kalifornii, gdzie piasek przesuwał się pod jej stopami przy każdym kroku, więc na solidnym podłożu była szybka niczym wiatr. Pognała korytarzem, włosy latały wokół jej głowy, za nią rozbrzmiewał tupot stóp, nagle skręciła w prawo i wpadła do biura. Zatrzasnęła za sobą drzwi i przekręciła zamek, po czym się odwróciła. Gabinet był sporym pomieszczeniem ze ścianami obstawionymi półkami z książkami. Na wyższym piętrze znajdowała się kolejna biblioteka, ale to tutaj pan Blackthorn zarządzał Instytutem. Stało tu jego mahoniowe biurko, a na nim dwa telefony: jeden biały i jeden czarny. W czarnym haczyk był pusty, a Julian trzymał słuchawkę, krzycząc do niej:

- Musicie zostawić otwarty Portal! Jeszcze nie wszyscy jesteśmy bezpieczni! Proszę... Drzwi za Emmą huknęły, gdy rzucili się na nie Mroczni; Julian spojrzał na nie spanikowany, a słuchawka wypadła mu z ręki, gdy zobaczył Emmę. Patrzyła na niego, a za nim cała wschodnia ściana lśniła. W samym jej środku był Portal w kształcie prostokątnego otworu, w którym Emma widziała wirujące srebrne kształty, chaos, chmury i wiatr. Ruszyła ku Julianowi, a on złapał ją za ramiona. Palce wbił mocno w jej skórę, jakby nie mógł uwierzyć, że naprawdę tu stoi. - Emma - szepnął, jego głos nabierał prędkości. - Em, gdzie jest Mark? Gdzie mój tata? Potrząsnęła głową. - Oni nie mogli... Ja nie mogłam... - Przełknęła ślinę. - To Sebastian Morgenstern - powiedziała i skrzywiła się, gdy drzwi skrzypnęły przy kolejnym natarciu. - Musimy po nich wrócić - powiedziała, odwracając się, ale Julian złapał ją za nadgarstek. - Portal - przekrzykiwał wiatr i walenie w drzwi. - Prowadzi do Idrisu! Clave go otworzyło! Emma... On będzie otwarty jeszcze tylko kilka sekund! - Ale Mark! - powiedziała, choć nie miała pojęcia, co mieliby zrobić, jak wywalczyć sobie drogę przez Mrocznych zajmujących cały korytarz, jak mogliby pokonać Sebastiana Morgensterna, który był silniejszy niż normalny Nocny Łowca. - Musimy... - Emma! - krzyknął Julian i wtedy drzwi się otworzyły, a do środka wpadli Mroczni. Usłyszała, jak ciemnowłosa kobieta krzyczy do niej coś o tym, jak Nephillim będą płonąć w ogniach Edomu, że umrą i zostaną zniszczeni... Julian ruszył w kierunku portalu, chwytając Emmę jedną ręką; po jednym pełnym przerażenia spojrzeniu przez ramię pozwoliła mu się pociągnąć. Obok nich przeleciała strzała i rozbiła okno po prawej stronie. Julian trzymał ją gorączkowo, oplatając ją ramionami; czuła, jak wbija palce w materiał jej koszulki, gdy skoczyli ku Portalowi i dali się pochłonąć burzy. CZĘŚĆ PIERWSZA

WYZBYĆ SIĘ OGNIA Sprawiłem, że ogień wyszedł z twego wnętrza, aby cię pochłonąć, i obróciłem cię w popiół na ziemi na oczach tych wszystkich, którzy na ciebie patrzyli. Wszystkie spośród narodów, które cię znały, zdumiały się nad tobą. Stałeś się dla nich postrachem. Przestałeś istnieć na zawsze. Ezekiel 28, 18-19 1 UDZIAŁ ICH KIELICHA - Wyobraź sobie coś, co cię odpręża. Plażę w Los Angeles, biały piasek, rozbijającą się o brzeg niebieską wodę, siebie spacerującego wzdłuż jej linii... Jace uniósł jedną powiekę. - To brzmi bardzo romantycznie. Chłopak siedzący naprzeciwko niego westchnął i przeczesał dłońmi swoje ciemne, zmierzwione włosy. Mimo, że był zimny, grudniowy dzień, wilkołaki nie odczuwały pogody tak samo jak ludzie, przez co Jordan zdjął kurtkę i podwinął rękawy koszuli. Siedzieli naprzeciwko siebie na skrawku brązowej trawy w Central Parku - obydwaj ze skrzyżowanymi nogami, rękami na kolanach i z wierzchami dłoni uniesionymi ku górze. Niedaleko nich znajdowała się wielka skała. Dzieliła się na większe i mniejsze głazy, a na szczycie jednego z nich, najwyższego, siedzieli Alec i Isabelle Lightwood. Gdy Jace na nich spojrzał, dziewczyna zauważyła to i posłała mu zachęcający gest. Alec, dostrzegając, co robi jego siostra, uderzył ją w ramię. Jace widział, jak chłopak robi siostrze wykład, najprawdopodobniej o tym, by go nie dekoncentrowała. Uśmiechnął się do siebie – nie mieli najmniejszego powodu by tu być, ale i tak to zrobili, ,,dla moralnego wsparcia”. Mimo to Jace podejrzewał, że miało to bardziej związek z tym, iż Alec nienawidził faktu, że od pewnego czasu nie miał co ze sobą począć, a Isabelle nie cierpiała zostawiać swojego brata samemu sobie, poza tym obydwoje unikali rodziców i Instytutu. Jordan pstryknął palcami przed nosem Jace'a. - Poświęcasz temu jakąkolwiek uwagę? Jace zmarszczył brwi. - Poświęcałem, póki nie zawędrowaliśmy na terytorium kiepskich ogłoszeń towarzyskich. - W takim razie jakie rzeczy sprawiają, że jesteś spokojny i wyciszony? Jace zdjął dłonie z kolan - pozycja lotosu sprawiała, że czuł skurcze w nadgarstkach - i odchylił się, opierając rękami o ziemię. Chłodny wiatr poruszył kilkoma obumarłymi liśćmi, które wciąż trzymały się gałęzi drzew. Na tle bladego, zimowego nieba liście miały pewien urok, niczym wyjęty spod pióra atramentowy szkic. - Zabijanie demonów - odpowiedział. - Owocne, czyste mordowanie jest bardzo

relaksujące. Te, przy których robi się bałagan są bardziej uciążliwe, bo trzeba później sprzątać.... - Nie. - Jordan uniósł dłonie. Pod rękawami jego koszuli wiły się tatuaże. Shaantih, shaantih, shaantih. Jace wiedział, co to oznacza: ,,pokój ponad pojmowanie”. To słowo powinno się powiedzieć trzy razy odmawianiu mantry po to, by uspokoić umysł. Ale jego nic nie zdawało się uspokajać. Ogień w jego żyłach nakręcał umysł, myśli przychodziły zbyt szybko, jedna po drugiej, niczym wybuchające fajerwerki. Sny były żywe, o nasyconych kolorach, jak w obrazach olejnych. Próbował się tego wyzbyć - przez co spędzał godziny w pokoju treningowym - krwią, potem, siniakami a nawet połamanymi palcami. Jednak nie udało mu się zrobić nic poza drażnieniem Aleca swoimi prośbami o uzdrawiające runy, a kiedyś nawet, podczas jednej pamiętnej sposobności, przypadkowo podpalił jedną z belek. To Simon był tym, który powiedział, że jego współlokator codziennie medytuje i dzięki nauce medytacji może kontrolować napady złości, które były częstym elementem transformacji w wilkołaka. Po tym szybko nastąpił odzew Clary, która zasugerowała Jace'owi, by ,,również spróbował”, w wyniku czego byli tu, na drugiej sesji. Pierwsza zakończyła się na wypaleniu znaku na drewnianej podłodze Simona i Jordana, po czym ten drugi zaproponował, by kolejna odbyła się na zewnątrz, co miało zapobiec dalszemu uszkadzaniu jego własności. - Żadnego zabijania - powiedział Jordan. - Mamy sprawić, żebyś poczuł się spokojny. Krew, mordowanie, wojna - to wszystko to anty-spokojne rzeczy. Jest coś innego, co lubisz? - Broń - odpowiedział Jace. - Lubię broń. - Zaczynam myśleć, że mamy problem z twoją osobistą filozofią. Jace pochylił się, kładąc dłonie płasko na trawie. - Jestem wojownikiem. Wychowano mnie jako wojownika. Zamiast zabawek miałem broń. Do piątego roku życia spałem z drewnianym mieczem. Moimi pierwszymi lekturami były średniowieczne, ilustrowane księgi o demonologii. Pierwsze piosenki, jakich się nauczyłem to te, jak wygnać demony. Wiem, co daje mi spokój i nie są to piaszczyste plaże czy śpiew ptaków w lasach deszczowych. Pragnę mieć broń w ręku i strategię, dzięki której wygram. Jordan spojrzał na niego ze spokojem. - Więc mówisz, że wojna daje ci spokój. Jace uniósł dłonie i wstał, strzepując trawę z dżinsów. - Wreszcie to pojąłeś. Usłyszał szelest suchej trawy i odwrócił się w samą porę, by zobaczyć przechodzącą między drzewami Clary, spacerującą przez polanę z Simonem, który szedł zaraz za nią. Dłonie trzymała w tylnych kieszeniach spodni i śmiała się. Jace przyglądał się im przez chwilę – było coś w patrzeniu na ludzi, którzy nie zdawali sobie z tego sprawy. Przypomniał sobie chwilę, kiedy to zobaczył Clary drugi raz w życiu - po przeciwnej stronie sali w Java Jones. Śmiała się i rozmawiała z Simonem w sposób, w jaki robiła to teraz. Przypomniał sobie nieznaną mu wtedy ściskającą pierś i pozbawiającą tchu zazdrość, jak i uczucie zadowolenia, gdy zostawiła Simona i przyszła z nim porozmawiać. Te sprawy uległy zmianie. Przestał czuć zżerającą go z powodu Simona zazdrość, a w zamian za to, choć niechętnie, czuł szacunek wobec jego wytrwałości i odwagi. Właściwie to rozważał, czy nie nazwać go przyjacielem, chociaż wątpił, by kiedykolwiek miał powiedzieć to na głos. Jace zobaczył, jak Clary odwzajemnia wzrok i posyła mu całusa, a jej rude włosy podskakują w końskim ogonie. Była tak drobna, delikatna niczym lalka, jak zresztą kiedyś

ją postrzegał, zanim nie dostrzegł tego jaka jest silna. Skierowała swoje kroki w stronę Jace'a i Jordana, pozostawiając Simona, który zaczął wspinać się po skalistym gruncie do miejsca, gdzie siedzieli Alec i Isabelle. Opadł koło Izzy, która szybko pochyliła się, by mu coś powiedzieć, a czarna kurtyna włosów zakryła jej twarz. Clary zatrzymała się przed Jace'em, z uśmiechem kołysząc się na piętach. - Jak wam idzie? - Jordan chce, żebym myślał o plaży - mruknął ponuro Jace. - Jest uparty - powiedziała Clary do Jordana. - Co oznacza, że to docenia. - Niezbyt - wtrącił się Jace. Jordan prychnął. - Beze mnie łaziłbyś po Madison Avenue, a z każdego otworu w twoim ciele strzelałyby iskry. - Wstał, zarzucając na siebie zieloną kurtkę. - Twój chłopak jest szalony - powiedział do Clary. - To prawda, ale jest seksowny - odpowiedziała. - I o to chodzi. Jordan zrobił minę, jednak nie była ona niemiła. - Zmywam się - powiedział. - Muszę się spotkać z Maią w centrum miasta. Teatralnie zasalutował i cicho zniknął wśród drzew, tak jak mógł to zrobić wilk, którego w sobie miał. Jace obserwował, jak odchodzi jego - najprawdopodobniej - wybawca. Pół roku temu nie uwierzyłby nikomu, kto powiedziałby, że skończy się na tym, że będzie brał lekcje z zachowania u wilkołaka. Jordana, Simona i Jace'a w ciągu ostatnich miesięcy połączyło coś w rodzaju przyjaźni. Jace nie mógł powstrzymać się przed używaniem ich mieszkania jako schronu trzymającego go z dala od codziennych nacisków Instytutu, od przypomnień, że Clave wciąż nie jest przygotowane na wojnę z Sebastianem. Erchomai. To słowo wciąż rozbrzmiewało w umyśle Jace'a, dotykało go jak pióro, wywołując dreszcze. Widział skrzydło anioła, oderwane od jego ciała, leżące w kałuży złotej krwi. Nadchodzę. - Co się dzieje? - spytała Clary. Jace wydawał się być nagle milion mil stąd. Odkąd niebiański ogień zagościł w jego ciele, miała wrażenie, że częściej pogrążał się w swoich myślach. Pewnie było to skutkiem ubocznym tłumienia emocji. Ścisnęło jej się serce - Jace, gdy go poznała, był opanowany, a tylko odrobina jego prawdziwego ja czasami ulatniała się przez szpary zbroi, niczym światło przez szczeliny w ścianie. Upłynęło sporo czasu zanim rozbiła ten mur. Teraz jednak ogień w jego żyłach zmuszał go do tego, by znów go utworzył, by dla bezpieczeństwa ukrywał emocje. Czy gdy zniknie ogień, będzie potrafił ponownie rozbić ten mur? Zamrugał, gdy go zawołała. Zimowe słońce było zimne i odległe - rzucało cień na jego twarz, wyostrzając jej rysy i uwypuklając cienie pod oczami. Sięgnął po jej dłoń, biorąc głęboki oddech. - Masz rację - powiedział cichym, poważnym głosem, który miał zarezerwowany tylko dla niej. - Pomagają, te lekcje z Jordanem. Pomagają i doceniam je. - Wiem. - Clary owinęła dłoń wokół jego nadgarstka. Jego skóra cieplejsza od jej - wydawało się, że był o kilka stopni cieplejszy, odkąd napotkał Wspaniałego. Serce wciąż mu biło znanym jej, stałym rytmem, ale krew w jego żyłach wydawała się emanować energią w kontakcie z jej dotykiem. Stanęła na palcach by pocałować go w policzek, ale odwrócił się, a ich usta się spotkały. Odkąd ogień zaczął krążyć w jego krwi nie robili nic więcej niż całowanie, co

czynili z rozwagą. Jace był teraz ostrożny, poruszał delikatnie ustami, a dłoń zacisnął na jej ramieniu. Przez moment ich ciała stykały się, a Clary czuła jego przyspieszony puls. Poruszył się, przyciągając ją bliżej, a ostra, niewidoczna iskra przebiegła między nimi niczym impuls energii statycznej. Jace przerwał pocałunek. Zanim Clary zdążyła cokolwiek powiedzieć, z pobliskiego wzgórza dobiegł do nich chór sarkastycznych aplauzów. Simon, Isabelle i Alec machali do nich. - Może dołączymy do naszych irytujących i wścibskich przyjaciół? - spytał Jace. - Niestety, tylko takich mamy. - Clary otarła się o niego ramieniem, a następnie skierowała w stronę skał. Simon i Isabelle stali obok siebie, rozmawiając cicho, a Alec siedział trochę na uboczu, wpatrując się intensywnie w ekran swojego telefonu. Jace podkradł się do swojego parabatai. - Słyszałem, że jeżeli będzie się patrzeć na takie rzeczy wystarczająco długo, to zaczną dzwonić. - Pisze do Magnusa - powiedziała Isabelle, rzucając mu spojrzenie pełne dezaprobaty. - Nie piszę - poprawił ją automatycznie Alec. - A właśnie, że piszesz - zaczął Jace, podnosząc się, by spojrzeć przez ramię swojego parabatai - i dzwonisz. Widzę twoje połączenia wychodzące. - Dziś są jego urodziny. - Alec zamknął gwałtownie telefon. Wyglądał mizernie w swoim znoszonym niebieskim swetrze z dziurami na łokciach, jak i ze spierzchniętymi i pogryzionymi wargami. Clary ścisnęło się serce. Po tym, jak Magnus z nim zerwał, pierwszy tydzień spędził w czymś w rodzaju transu pełnego smutku i niedowierzania. Nikt z nich nie mógł w to uwierzyć. Clary zawsze myślała, że Magnus kocha Aleka, że naprawdę tak jest; najwyraźniej Nocny Łowca też tak myślał. - Nie chcę, by myślał, że zapomniałem. - Usychasz z tęsknoty - stwierdził Jace. Alec wzruszył ramionami. - Odezwał się. „Och, kocham ją. Och, ona jest moją siostrą. Och, dlaczego, dlaczego, dlaczego...” Jace rzucił garścią suchych liści w Aleca, który zaczął się z nich otrzepywać. Isabelle zaczęła się śmiać. - Wiesz, że ma rację, Jace. - Daj mi telefon - powiedział Jace, ignorując Izzy. - No dalej, Alexandrze. - To nie twoja sprawa - mruknął Alec, odsuwając od niego telefon. – Zapomnij o tym, okej? - Nie jesz, nie śpisz, wpatrujesz się w telefon, a ja mam o tym zapomnieć? - zapytał Jace, a w jego głosie kryła się zaskakująca nuta niepokoju. Clary wiedziała, jak przytłaczał go fakt, że Alec jest nieszczęśliwy, ale nie była pewna, czy jego parabatai też sobie z tego zdawał sprawę. W normalnych okolicznościach Jace zabiłby, lub przynajmniej zagroził temu, kto by skrzywdził Aleca - ale teraz było inaczej. Jace lubił wygrywać, ale nie mógł poradzić sobie ze złamanym sercem, nawet czyimś. Nawet jeśli chodziło o kogoś, kogo kochał. Jace szybko się pochylił i wyrwał telefon z dłoni swojego parabatai. Alec zaprotestował i sięgnął po niego, ale Jace powstrzymał go jedną ręką, szybko przewijając wiadomości w telefonie. - ,,Magnusie, oddzwoń. Muszę wiedzieć czy wszystko z tobą w porządku...". – Pokręcił głową. - Dobra, nie. Po prostu nie. - Zdecydowanym ruchem Jace złamał telefon na pół. Ekran zrobił się czarny, gdy rzucał jego kawałki na ziemię. – Po problemie.

Alec patrzył z niedowierzaniem na zniszczone kawałki telefonu. - ROZWALIŁEŚ MI TELEFON. Jace wzruszył ramionami. - Faceci nie pozwalają, by inni faceci w kółko wydzwaniali do innych facetów. Dobra, trochę źle to określiłem. Przyjaciele nie pozwalają swoim przyjaciołom wydzwaniać do ich eks i się rozłączać. Alec wyglądał na wściekłego. - Więc zniszczyłeś mój nowiusieńki telefon? Wielkie dzięki. Jace uśmiechnął się promiennie, po czym oparł się plecami o skałę. - Nie ma za co. - Spójrz na to z drugiej strony - wtrąciła się Isabelle. - Nie będziesz już dostawał wiadomości od mamy. Napisała do mnie już sześć razy, dlatego wyłączyłam telefon. - Poklepała swoją kieszeń i spojrzała na niego znacząco. - Co chciała? - spytał Simon. - Wciąż wypytuje o spotkanie - odpowiedziała Isabelle. - O zeznania. Clave wciąż chcę rozmawiać o tym, co się stało gdy walczyliśmy z Sebastianem w Burren. Wszyscy musieliśmy zeznawać z pięćdziesiąt razy. O tym, jak Jace wchłonął niebiański ogień ze Wspaniałego. Pytali też o Mrocznych Nocnych Łowców, o Piekielny Kielich, o to, jakiej używali broni, o ich runy. O to, w co byliśmy ubrani, tak samo Sebastian, jak i pozostali... coś jak seks telefon, tylko że nudny. Simon wydał z siebie zdławiony dźwięk. - Pytali nas, czego naszym zdaniem pragnie Sebastian - dodał Alec. – I czy wiemy, kiedy wróci. Oraz co będzie robił, jak się za coś zabierze. Clary oparła się łokciami o kolana. - Dobrze wiedzieć, że Clave ma dobrze przemyślany i niezawodny plan. - Nie chcą nam wierzyć - powiedział Jace, wpatrując się w niebo. - W tym problem. Nieważne, ile razy mówimy im o tym, co widzieliśmy w Burren. Nie ważne, ile razy mówimy im, jak niebezpieczni są Mroczni. Nie chcą uwierzyć w to, że Nephilim naprawdę mogą zostać skorumpowani, że są w stanie zabijać innych Nocnych Łowców. Clary była przy tym, jak Sebastian stworzył pierwszego Mrocznego. Widziała pustkę w ich oczach, furię, gdy walczyli. Przerażali ją. - Oni już nie są Nocnymi Łowami - dodała cicho. - Oni już nawet nie są ludźmi. - Ciężko w to uwierzyć, jeżeli się tego nie widziało - stwierdził Alec. - Sebastian nie ma ich wielu. To mały oddział, do tego rozproszony. Nie chcą uwierzyć w to, że stanowią zagrożenie. Lub, jeżeli rzeczywiście tak ich widzą, bardziej uwierzyliby w to, że to Nowy Jork jest w niebezpieczeństwie, a nie całe społeczeństwo Nocnych Łowców. - Nie mylą się co do jednego. Jedyne, na czym zależy Sebastianowi, to Clary - powiedział Jace, a Clary poczuła zimny dreszcz przebiegający po jej kręgosłupie, połączony z obrzydzeniem i lękiem. - On tak naprawdę nie ma uczuć. Nie takich jak my. A jeżeli rzeczywiście coś czuje, to tylko względem Clary. I Jocelyn. Nienawidzi jej. – Urwał, przybierając zamyślony wyraz twarzy. - Myślę, że nie uderzy bezpośrednio tutaj. To by było zbyt... oczywiste. - Mam nadzieję, że powiedziałeś to Clave - powiedział Simon. - Jakieś tysiąc razy - odpowiedział Jace. - Raczej nie uważają, by moje spostrzeżenia były jakoś szczególnie ważne. Clary spojrzała na swoje dłonie. Zeznawała przed Clave tak jak reszta; odpowiadała na wszystkie pytania. Jednak wciąż nie powiedziała im wszystkiego, nikomu nie powiedziała o tym, czego jej brat od niej oczekiwał.

Niewiele spała, odkąd razem z Jace'm, w którego żyłach nadal płynął ogień, wrócili z Burren. Kiedy już udało jej się zasnąć, dręczyły ją koszmary. - To jak walka z duchem - stwierdził Jace. - Nie można namierzyć Sebastiana, znaleźć go, tak samo jak Nocnych Łowców, których zmienił. - Robią, co mogą - powiedział Alec. - Wzmocnili zabezpieczenia wokół Idrisu i Alicante. Tak naprawdę to wzmacniają wszystkie zabezpieczenia. Wysłali dziesiątki ekspertów na Wyspę Wrangla. Wyspa Wrangla była siedzibą wszystkich zabezpieczeń na świecie, jak i zaklęć ochraniających glob, w szczególności Idrisu, od demonów i ich inwazji. Sieć ochrony nie była idealna, a demony czasami się przez nią prześlizgiwały, lecz Clary mogła sobie jedynie wyobrazić co by było, gdyby ta sieć została zniszczona. - Słyszałam jak mama mówiła, że czarownicy ze Spiralnego Labiryntu szukali sposobu na odwrócenie efektów Piekielnego Kielicha - powiedziała Isabelle. - Oczywiście byłoby łatwiej, gdyby mieli ciała, na których mogliby eksperymentować... Urwała, a Clary wiedziała dlaczego. Ciała Mrocznych Nocnych Łowców zabitych w Burren zostały sprowadzone do Miasta Kości, by zbadali je Cisi Bracia. Braciom jednak nigdy się to nie udało. Przez noc ciała Nephilim zgniły, wyglądając jakby miały już kilkadziesiąt lat. Nie pozostało nic innego jak spalić szczątki. Isabelle ponownie zabrała głos. - A Żelazne Siostry tworzą nową broń. Dostaniemy tysiące nowych serafickich ostrzy, mieczy, chakramów, wszystkiego... Wykutego w niebiańskim ogniu. - Spojrzała na Jace'a. Po bitwie w Burren były takie dni, kiedy ogień szalał w jego żyłach na tyle, by sprawić, żeby krzyczał z bólu. Cisi Bracia wciąż go badali, testowali na nim lód i ogień, błogosławiony metal i zimno żelaza, starając się odkryć jakiś sposób na pozbycie się ognia. Nie znaleźli żadnego. Wyglądało na to, że ogień Wspaniałego, uwięziony wcześniej w ostrzu, nie spieszył się, żeby opuścić swoje naczynie, bez względu na to, że był nim żywy człowiek. Brat Zachariasz powiedział Clary, że na początku Nocni Łowcy próbowali umieścić niebiański ogień w broni, by mieć coś, czego mogliby użyć w walce z demonami. Nigdy im się to nie udało, a ostatecznie to serafickie ostrze stało się ich orężem. W końcu poddali się też Cisi Bracia. Ogień Wspaniałego wił się w żyłach Jace'a jak wąż, a chłopak mógł jedynie nauczyć się go kontrolować tak, by nie pochłonął go całkowicie. Dobiegł do nich głośny dźwięk nowej wiadomości; Isabelle ponownie włączyła telefon. - Mama pisze, żebyśmy wracali do Instytutu - powiedziała. - Jest jakieś spotkanie. Musimy na nim być. - Wstała, otrzepując sukienkę z brudu. - Chciałabym cię na nie zabrać, ale wiesz, że mamy zakaz wstępu dla nieumarłych i tak dalej - powiedziała do Simona. - Pamiętam - odpowiedział Simon i wstał. Clary sięgnęła po dłoń Jace'a, który ją ujął, i pomogła mu wstać. - Simon i ja idziemy na świąteczne zakupy - powiedziała. - I nikt z was nie może iść, bo chcemy wam kupić prezenty. Alec wyglądał na przerażonego. - Och, Boże. Czy to oznacza, że też wam je muszę kupić? Clary pokręciła głową. - Nocni Łowcy nie obchodzą.... no wiecie, Bożego Narodzenia? - Pomyślała nagle o niepokojącym obiedzie podczas Święta Dziękczynienia u Luke'a, gdy Jace, poproszony o pokrojenie indyka, potraktował ptaka mieczem, z którego w końcu zostały jedynie plasterki. Może jednak nie obchodzą? - Wymieniamy się prezentami, czcimy zmianę pory roku - powiedziała Isabelle. -

Dawniej obchodzono zimowe uroczystości Anioła. To dzień, gdy Jonathan Nocny Łowca otrzymał Dary Anioła. Myślę, że Nocnym Łowcom przeszkadza, że zostali wykluczeni ze wszystkich świąt Przyziemnych, przez co wiele Instytutów organizuje przyjęcia bożonarodzeniowe. Szczególnie londyński z tego słynie. - Wzruszyła ramionami. - Myślę, że u nas nie będzie przyjęcia... w tym roku. - Och. - Clary poczuła się okropnie. Oczywiście, że nie chcieli świętować Bożego Narodzenia po utracie Maxa. - Cóż, pozwólcie przynajmniej kupić sobie prezenty. Nie musi być żadnego przyjęcia, czy czegoś w tym stylu. - Dokładnie. - Simon wzruszył ramionami. - Muszę kupić prezenty na Chanukę, które są nakazane przez prawo żydowskie. Bóg żydowski jest gniewnym Bogiem. I bardzo skorym na prezenty. Clary uśmiechnęła się do niego. Coraz łatwiej przychodziło mu wymawianie słowa „Bóg”. Jace westchnął i pocałował Clary - było to szybkie, pożegnalne muśnięcie ustami jej skroni, ale i tak zadrżała. To, że nie mogła dotknąć Jace'a lub nawet go pocałować sprawiało, że miała coraz większą ochotę wyskoczyć ze skóry. Obiecała mu, że nigdy nie będzie to miało dla niej znaczenia, że będzie go kochać nawet, jeśli nigdy więcej się nie dotkną, ale i tak tego nienawidziła, nie cierpiała tęsknoty za uczuciem, jak ich ciała do siebie pasowały. - Do zobaczenia - powiedział Jace. - Pójdę z Alekiem i Izzy... - Nie, nie pójdziesz - powiedziała niespodziewanie Isabelle. - Zepsułeś telefon Aleca. Przyznam, że wszyscy chcieliśmy to zrobić od tygodni... - ISABELLE! - krzyknął Alec. - Ale faktem jest, że jest twoim parabatai, a ty jako jedyny nie byłeś zobaczyć się z Magnusem. Idź z nim porozmawiać. - I co mam mu powiedzieć? - spytał Jace. - Nie można namawiać ludzi do niezrywania… albo może i można... - dodał pospiesznie, widząc wyraz twarzy Aleca. – Może się uda. Spróbuję. - Dzięki. - Alec poklepał Jace'a po ramieniu. - Słyszałem, że potrafisz być czarujący, jeśli tylko zechcesz. - Też tak słyszałem - odpowiedział Jace, cofając się. Robił to z wdziękiem, pomyślała Clary. I seksapilem. Uniosła dłoń i bez entuzjazmu pomachała do niego. - Do zobaczenia - powiedziała. Jeżeli nie umrę z frustracji. Rodzina Fray nigdy nie była uważana za religijną, ale Clary kochała Piątą Aleję podczas świąt Bożego Narodzenia. Powietrze pachniało jak słodkie, pieczone kasztany, a ekspozycja za oknami błyszczała srebrem, błękitem, zielenią i czerwienią. W tym roku do każdej lampy przyczepione były grube, okrągłe, krystaliczne płatki śniegu, odbijające zimowe promienie słoneczne, tworząc w ten sposób na szybach złotą poświatę. Nie wspominając o ogromnym drzewie w Rockefeller Center, które rzucało na na nią i Simona cień, gdy przechodzili przez bramę znajdującą się po stronie lodowiska. Obserwowali jak turyści przewracają się, próbując jeździć po lodzie. Clary dzięki gorącej czekoladzie, którą trzymała w dłoniach, czuła rozprzestrzeniające się po jej ciele ciepło. Czuła się niemal normalnie - idąc do Piątej, by zobaczyć wystawy sklepowe i choinkę, co, odkąd pamiętała, było zimową tradycją jej i Simona. - Jak za dawnych czasów, prawda? - spytał, powtarzając jej myśli, gdy podpierał brodę na złożonych dłoniach.

Spojrzała na niego z ukosa. Miał na sobie czarne palto i szalik, który podkreślał bladość jego skóry w zimie. Jego oczy był zamglone, co oznaczało, że dawno nie pił krwi. Wyglądał na głodnego, zmęczonego wampira. Cóż, pomyślała. Prawie jak za dawnych czasów. - Teraz jest więcej ludzi, którym trzeba kupić prezenty - powiedziała. - Plus to wieczne, traumatyczne pytanie co-kupić-komuś-na-gwiazdkę-po-tym-jak-zaczęliście- sięumawiać. - Co dać Nocnemu Łowcy, który ma już wszystko - dodał Simon z szerokim uśmiechem. - Jace najbardziej lubi broń - westchnęła Clary. - I książki, ale w Instytucie mają ogromną bibliotekę. Lubi też klasyczną muzykę... - Oświeciło ją. Simon jest muzykiem; mimo, że jego zespół był okropny i ciągle zmieniali jego nazwę - obecnie nazywali się Zabójczy Suflet — wciąż trenowali. - Co dałbyś komuś, kto lubi grać na pianinie? - Pianino - Simon. - Ogromny metronom, który mógłby również służyć jako broń? Clary westchnęła rozdrażniona. - Nuty. Rachmaninoff jest trudny, ale on lubi wyzwania. - W końcu coś zaproponowałeś. Idę zobaczyć, czy w okolicy jest jakiś sklep muzyczny. - Clary, kończąc swoją gorącą czekoladę, wyrzuciła kubek do pobliskiego kosza i wyciągnęła telefon. - A co z tobą? Co dasz Isabelle? - Nie mam pojęcia - stwierdził Simon. Zaczęli iść w stronę alei, gdzie stał tłum ludzi gapiących się na okna. - Proszę cię. Z Isabelle pójdzie łatwo. - Mówisz o mojej dziewczynie. - Simon ściągnął brwi. - Tak sądzę. Nie jestem pewien. Nie rozmawialiśmy o tym. Mam na myśli związek. - Naprawdę musisz OR, Simon. - Co? - Określić relację. Co jest między wami, do czego to zmierza. Czy jesteście parą tylko dla zabawy, czy sytuacja jest skomplikowana, i tak dalej. Kiedy powie swoim rodzicom. Czy możesz widywać się z innymi. Simon zbladł. - Co? Poważnie? - Poważnie. A tak poza tym… perfumy! - Clary chwyciła Simona za tył płaszcza i zaciągnęła go do sklepu kosmetycznego, w miejscu którego stał kiedyś bank. W środku budynek był ogromny, ze wszystkich stron otaczały ich rzędy lśniących buteleczek. - Coś niespotykanego - powiedziała, idąc w stronę strefy z zapachami. - Isabelle nie będzie chciała pachnieć jak wszyscy. Wolałaby zapach fig, wetywerii albo... - Figi? One mają zapach? - Simon wyglądał na przerażonego. Clary miała zacząć się z niego śmiać, gdy nagle jej telefon zaczął wibrować. To była jej mama. GDZIE JESTEŚ? Clary przewróciła oczami i odpisała. Jocelyn wciąż się denerwowała, gdy myślała, że Clary wyszła gdzieś z Jace'em. Chociaż Clary chciała zwrócić uwagę na to, że Jace był najprawdopodobniej najbezpieczniejszym chłopakiem na świecie, ponieważ nie mógł robić takich rzeczy jak: 1. Złoszczenie się. 2. Cokolwiek na tle seksualnym. 3. Cokolwiek, co powoduje wzrost poziomu adrenaliny.

Z drugiej strony wcześniej był opętany; ona i jej matka patrzyły jak stał i pozwalał Sebastianowi grozić Luke'owi. Clary wciąż nie powiedziała jej o wszystkim, co widziała w mieszkaniu, które dzieliła z Jace'm i Sebastianem w tym krótkim okresie czasu, który był dla niej mieszaniną snu i koszmaru. Nigdy nie powiedziała matce, że Jace kogoś zabił. Nie musiała wiedzieć o niektórych rzeczach, a Clary nie chciała jej o nich mówić. - Magnus pewnie by chciał większość z tych rzeczy - powiedział Simon, podnosząc szklaną buteleczkę wypełnioną czymś w rodzaju olejku, w którym był brokat. – Czy kupienie prezentu komuś, z kim zerwał twój przyjaciel będzie się kłóciło z jakąś regułą? - To zależy. Magnus jest twoim bliższym przyjacielem, czy Alec? - Alec pamięta jak mam na imię - powiedział Simon i odłożył buteleczkę. - I szkoda mi go. Rozumiem, dlaczego Magnus to zrobił, ale Alec jest załamany. Myślę, że jeżeli ktoś cię kocha i jest ci naprawdę przykro, to powinien ci wybaczyć. - To zależy od tego, co się zrobiło - stwierdziła Clary. - Nie mam na myśli Aleca, ale ogólnie. Jestem pewna, że Isabelle by ci wybaczyła - dodała pospiesznie. Simon nie wyglądał na przekonanego. - Nie ruszaj się - oznajmiła, trzymając buteleczkę w pobliżu jego głowy. – Za trzy minuty powącham twoją szyję. - Wow - powiedział Simon. – Pewnie długo na to czekałaś, co Fray? Clary nie wysilała się na wymyślanie słabej riposty; wciąż myślała o tym, co Simon powiedział o przebaczaniu i przypomniała sobie kogoś innego, jego głos, twarz i oczy. Sebastian siedzący przy stole naprzeciwko niej w Paryżu. Myślisz, że możesz mi wybaczyć? To znaczy, czy uważasz, że przebaczenie jest możliwe dla kogoś takiego jak ja? - Są rzeczy, których nigdy nie można wybaczyć - powiedziała. - Ja nigdy nie wybaczę Sebastianowi. - Nie kochasz go. - Nie, ale jest moim bratem. Jeżeli sprawy potoczyłyby się inaczej... - Ale tak się nie stało. Clary porzuciła te myśli i pochyliła się, by powąchać szyję Simona. - Pachniesz jak figi i morele. - Naprawdę myślisz, że Isabelle chciałaby pachnieć jak suszone owoce? - Może nie. - Clary podniosła inną buteleczkę. - Więc co zamierzasz zrobić? - Z czym? Clary zastanawiała się, czy spytać czym rożni się tuberoza od zwykłej róży, gdy zauważyła, że Simon patrzy na nią ze zdziwieniem w brązowych oczach. - Cóż, nie możesz wiecznie mieszkać z Jordanem, prawda? - spytała. - Studia... - Ty się nie wybierasz na studia - przerwał jej. - Nie, ale jestem Nocną Łowczynią. Po skończeniu osiemnastu lat kontynuujemy naukę. Jesteśmy wtedy wysyłani do innego Instytutu, który staje się naszą uczelnią. - Nie chcę, żebyś wyjechała. - Wsunął dłonie do kieszeni płaszcza. - Nie mogę iść na studia - powiedział. - Moja matka nie zamierza za nie płacić, a nie mogę utrzymywać się z kredytu studenckiego. Jestem martwy. Ile czasu minie, zanim ludzie w szkole zauważą, że się nie starzeję? Szesnastolatek nie wygląda jak senior na uczelni, nie wiem czy o tym pomyślałaś. Clary odłożyła buteleczkę. - Simon... - Może powinienem wziąć coś dla mamy - powiedział z goryczą. - I powiedzieć coś w stylu „Dzięki za wyrzucenie mnie z domu i udawanie, że nie żyję”. - Orchidee? Nastrój Simona do żartów prysł.

- Może nie jest tak jak dawniej - powiedział. – Normalnie kupiłbym ci kredki, coś do rysowania, ale już nie rysujesz, prawda? Nie licząc używania steli? Ty nie rysujesz, a ja nie oddycham. Jednak ten rok nieco różni się od poprzedniego. - Może powinieneś porozmawiać z Raphaelem - podsunęła Clary. - Raphaelem? - On wie, jak żyją wampiry - stwierdziła. - Jak układają sobie życie, jak zarabiają pieniądze, jak zdobywają mieszkanie. Wie takie rzeczy. Mógłby ci pomóc. - Mógłby, ale tego nie zrobi - powiedział Simon, krzywiąc się. - Nie słyszałem niczego o bandzie z Dumort, odkąd Maureen przejęła ją po Camille. Wiem, że Raphael jest jej zastępcą. Jestem pewien, że wciąż myśli, że mam Znak Kaina. Gdyby tak nie było, już by kogoś po mnie wysłał. To kwestia czasu. - Nie. Wiedzą, że nie mogą cię tknąć, bo spowodowałoby to wojnę z Clave. W Instytucie wyrazili się jasno - powiedziała Clary. - Jesteś chroniony. - Clary - zaczął Simon - nikt z nas nie jest chroniony Zanim rudowłosa odpowiedziała, usłyszała jak ktoś woła jej imię. Całkowicie zaskoczona, spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła matkę, która torowała sobie drogę przez tłum kupujących. Przez okno zobaczyła stojącego na chodniku Luke'a. W swojej flanelowej koszuli wyróżniał się wśród stylowych Nowojorczyków. Wyswobadzając się z tłumu, Jocelyn podeszła do nich i objęła Clary ramieniem. Dziewczyna spojrzała na rękę matki zaskoczona, po czym przeniosła wzrok na Simona. Wzruszył ramionami. W końcu Jocelyn puściła ją i cofnęła się. - Martwiłam się, że coś ci się stało... - W Sephorze? Jocelyn zmarszczyła brwi. - Nie słyszałaś? Myślałam, że Jace dał ci znać. Clary poczuła nagle lód w żyłach, jakby połknęła lodowatą wodę. - Nie. Ja... Co się dzieje? - Przepraszam, Simon - powiedziała Jocelyn. - Ale Clary i ja musimy natychmiast udać się do Instytutu. Niewiele się zmieniło u Magnusa odkąd Jace był tutaj pierwszy raz. Ten sam mały korytarz i żółta żarówka. Jace użył Znaku otwarcia, by wejść przez frontowe drzwi, a następnie wszedł po schodach - co dwa stopnie - i zadzwonił dzwonkiem do mieszkania Magnusa. Stwierdził, że to najbezpieczniejsza runa, której mógł użyć. Mimo wszystko czarownik mógł grać nago w gry wideo lub coś w tym stylu. Kto wie, co czarownicy robią w wolnym czasie? Jace zadzwonił jeszcze raz, mocno wciskając dzwonek. Dwa dzwonki później Magnus szarpnięciem otworzył drzwi, wyglądał na wściekłego. Miał na sobie czarny, jedwabny szlafrok, a pod nim białą koszulkę i tweedowe spodnie. Był boso, ciemne włosy miał potargane, a na szczęce widniał cień zarostu. - Co ty tu robisz? - Matko… – powiedział Jace. – Jakiś ty niegościnny. - To dlatego, że nie jesteś tu mile widziany. Jace uniósł brew. - Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi – stwierdził Jace. - Nie, jesteś przyjacielem Aleca. Alec był moim chłopakiem, więc musiałem cię znosić. Ale teraz nie jest moim chłopakiem, więc nie muszę cię znosić. Wygląda na to, że nikt z was tego nie zauważył. Jesteś już - czwartym, chyba? - osobnikiem, który mi zawraca głowę. - Magnus zaczął wyliczać na palcach. - Clary, Isabelle, Simon...

- Simon tu był? - Zaskoczony? - Nie wiedziałem, że interweniował w twoją relację z Alekiem. - Nie ma żadnej „mojej relacji” z Alekiem - powiedział Magnus stanowczo, ale Jace schylił się, prześlizgnął się obok niego i wszedł do salonu, rozglądając się z zaciekawieniem. Jedną z rzeczy, które Jace zawsze, potajemnie, lubił w mieszkaniu Magnusa to to, że rzadko wyglądało dwa razy tak samo. Czasami było dużym, nowoczesnym loftem. Czasami wyglądało jak francuski burdel, lub jak Wiktoriańska palarnia opium, lub wnętrze statku kosmicznego. Dzisiaj… cóż, było w nim brudno i ciemno. Stolik zaśmiecały stosy starych pudełek po chińskim jedzeniu. Prezes Miau leżał na kocu z wyciągniętymi kończynami, wyglądając przy tym jak martwy jeleń. - Pachnie tutaj złamanym sercem - stwierdził Jace. - To przez chińszczyznę. - Magnus rzucił się na kanapę i wyciągnął długie nogi. - No dalej, mów. Powiedz to, co chciałeś powiedzieć. - Myślę, że powinieneś wrócić do Aleca. Magnus wzniósł oczy ku górze. - Dlaczego? - Ponieważ jest nieszczęśliwy - powiedział Jace. - I jest mu przykro. Już tego nie zrobi. - Och, nie będzie już snuł za moimi plecami planów skrócenia mojego życia? Bardzo szlachetnie z jego strony. - Magnus... - Poza tym, Camille nie żyje. I tak nie mógłby już tego zrobić. - Wiesz, co mam na myśli - stwierdził Jace. – Nie będzie cię okłamywał, oszukiwał i nie będzie robił innych rzeczy, które cię denerwują. - Opadł na staromodny, skórzany fotel i uniósł brew. - Więc jak będzie? Magnus przewrócił się na bok. - Co cię obchodzi, że Alec jest nieszczęśliwy? - Co mnie obchodzi? - spytał Jace tak głośno, że Prezes Miau ześlizgnął się z kanapy i wylądował na podłodze. - Oczywiście, że Alec mnie obchodzi. Jest moim najlepszym przyjacielem, moim parabatai. I jest nieszczęśliwy. Tak jak ty, z tego co widzę. Wszędzie leżą pudełka po jedzeniu na wynos i nie zrobiłeś nic, by to posprzątać, a twój kot wygląda jakby zdechł... - Nie zdechł. - Dbam o Aleca - powiedział Jace, wpatrując się w Magnusa pewnym siebie spojrzeniem. - Dbam o niego bardziej niż o siebie. - Nie myślałeś może kiedyś - zaczął Magnus z namysłem, skubiąc lakier do paznokci - że ta cała sprawa z parabatai jest okrutna? Możesz go wybrać, ale nie możesz go porzucić. Nawet jeżeli obróci się przeciwko tobie. Spójrz na Luke'a i Valentine'a. W pewien sposób twój parabatai jest dla ciebie najbliższą osobą na świecie, ale nie możesz się w nim zakochać. A wraz z jego śmiercią umrze też cząstka ciebie. - Skąd tak dużo wiesz o parabatai? - Poznałem wielu Nocnych Łowców - powiedział Magnus, klepiąc kanapę obok siebie. Prezes Miau wskoczył na poduszki i trącił czarownika głową. Długie palce Magnusa zatopiły się w futrze kota. - Jesteście dziwnymi stworzeniami. Z jednej strony macie w sobie kruchą szlachetność i ludzkość, a z drugiej strony jesteście piekielnie bezmyślnymi aniołami. - Zerknął w stronę Jace'a. - Ty w szczególności, Herondale, bo masz we krwi

anielski ogień. - Przyjaźniłeś się wcześniej z Nocnymi Łowcami? - Przyjaźniłeś - powtórzył Magnus. - Co to tak naprawdę znaczy? - No wiesz - zaczął Jace - miałeś chyba kiedyś przyjaciela. Masz? Masz przyjaciół? Poza tymi, którzy przychodzą na twoje przyjęcia. Większość ludzi się ciebie boi albo ma u ciebie jakiś dług, lub może kiedyś z nimi sypiałeś, ale przyjaciele - nie widzę, byś miał ich wielu. - Cóż, to nowość - stwierdził Magnus. - Nikt jeszcze spośród twojej grupy nie próbował mnie obrażać. - Działa? - Jeżeli masz na myśli czy nagle chcę wrócić do Aleca, to nie - odpowiedział czarownik. - Mam nieodpartą i dziwną ochotę na pizzę, ale to chyba nie ma z tym nic wspólnego. - Alec mówił, że tak robisz. Żartujesz, żeby odwrócić od siebie uwagę. Magnus zmrużył oczy. - Tylko ja tak robię? - Dokładnie - powiedział Jace. – Posłuchaj kogoś, kto wie coś na ten temat. Nienawidzisz mówić o sobie i wolisz, by ludzie byli na ciebie źli niż żeby ci współczuli. Ile masz lat, Magnus? Powiedz prawdę. Magnus milczał. - Jak mieli na imię twoi rodzice? Twój ojciec? Czarownik patrzył na niego zielono-złotymi oczami. - Jeżeli chciałbym leżeć na kanapie i narzekać na rodziców to zatrudniłbym psychiatrę. - Ach, moje usługi są bezpłatne. - Też tak słyszałem. Jace uśmiechnął się i zsunął w fotelu. Na otomanie leżała poduszka z flagą brytyjską. Sięgnął po nią i włożył pod głowę. - Nie muszę nigdzie iść. Mogę tu siedzieć cały dzień. - Super - mruknął Magnus. – To ja się zdrzemnę. - Sięgnął po zmięty koc leżący na podłodze w chwili, gdy zadzwonił telefon Jace'a. Magnus obserwował jak Nocny Łowca, siedząc w niewygodnej pozycji, męczył się z wyciągnięciem telefonu z kieszeni. W końcu udało mu się i otworzył go. To była Isabelle. - Jace? - Tak. Jestem u Magnusa i myślę, że robię postępy. Co jest? - Wracaj - powiedziała Isabelle, na co Jace usiadł prosto, a poduszka spadła na podłogę. W jej głosie słyszał napięcie, przypominające źle nastrojone pianino. - Do Instytutu. Teraz, Jace. - Co się dzieje? - spytał. - Co się stało? - Zobaczył jak Magnus również siada, wypuszczając z ręki koc. - Sebastian - powiedziała Isabelle. Jace zamknął oczy. Zobaczył złotą krew i białe pióra rozproszone na marmurowej posadzce. Przypomniał sobie mieszkanie, nóż w dłoni, świat u swoich stóp, uchwyt Sebastiana na jego nadgarstku, te puste, czarne oczy, wpatrujące się w niego z upiornym rozbawieniem. W uszach mu dzwoniło. - O co chodzi? - Głos Magnusa przywrócił Jace’a do rzeczywistości. Zdał sobie sprawę, że jest przy drzwiach, z telefonem w kieszeni. Odwrócił się. Czarownik stał za nim,

patrząc na niego uważnie. – Chodzi o Aleca? Wszystko z nim w porządku? - A co cię to obchodzi? - zapytał Jace, a Magnus się wzdrygnął. Jace nigdy by nie pomyślał, że zobaczy wzdrygającego się czarownika. Tylko to powstrzymało go od trzaśnięcia drzwiami. W przedpokoju Instytutu wisiały dziesiątki nieznanych płaszczy i kurtek. Clary poczuła napięcie w ramionach, gdy rozpinała swój wełniany płaszcz i wieszała go na jednym z haków przymocowanych do ściany. - Maryse nie powiedziała o co chodzi? - spytała, a w jej głosie można było usłyszeć lekki strach. Jocelyn odwinęła długi, szary szalik z szyi i ledwie zwróciła uwagę na to, jak Luke wziął go od niej i powiesił na haczyku. Obrzuciła pomieszczenie wzrokiem, zatrzymując je na kracie windy, łukowatym suficie i wyblakłych malowidłach ludzi i aniołów. Luke pokręcił głową. - Powiedziała jedynie tyle, że był atak na Clave i musimy dostać się tu tak szybko, jak to możliwe. - Ta część ,musimy' może mnie nie dotyczyć. - Jocelyn zaplotła włosy z boku głowy i chwyciła je palcami. - Nie byłam tutaj od lat. Czego mogą ode mnie chcieć? Luke ścisnął jej ramię uspokajająco. Clary wiedziała, czego obawiała się jej matka, czego obawiali się wszyscy. Jedynym powodem, dla którego Jocelyn musiała tu być, to jej syn i wieści o nim. - Maryse powiedziała, że będą w bibliotece - powiedziała Jocelyn. Clary zaczęła ich prowadzić. Słyszała jak Luke i jej mama rozmawiają, idąc za nią, jak i odgłos cicho stawianych przez nich kroków. Luke szedł wolniej niż kiedyś, bo wciąż nie wydobrzał, odkąd w listopadzie prawie zginął. Wiesz dlatego tutaj jesteś, prawda? - usłyszała miękki głos w czeluściach umysłu. Wiedziała, że to nie o to miejsce chodzi, ale to nie pomagało. Nie widziała brata od czasu walki w Burren, ale wciąż jego cząstka była w jej umyśle, jak nachalny, nieproszony duch. Ze względu na mnie. Od zawsze wiedziałaś, że nie odszedłem na zawsze. Mówiłem ci, co się stanie. Przeliterowałem ci to. Erchomai. Nadchodzę. Dotarli do biblioteki, której drzwi były na wpół otwarte, a zza których dobiegały kłótnie. Jocelyn zatrzymała się na chwilę, a jej mina wskazywała, że jest spięta. Clary położyła dłoń na klamce. - Jesteście gotowi? Dopiero teraz zauważyła, co jej matka ma na sobie: czarne dżinsy, buty i golf. Najwyraźniej, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, założyła na siebie rzeczy, które najbardziej przypominały strój do walki. Jocelyn skinęła na córkę. Ktoś odsunął wszystkie meble w bibliotece, robiąc miejsce środku pomieszczenia, gdzie znajdowała się mozaika z Aniołem. Stał na niej masywny stół z ogromnej marmurowej płyty, którą podtrzymywały dwa klęczące, kamienne anioły. Przy stole siedzieli członkowie Konklawe. Niektórych z nich, jak Kadira i Maryse, Clary znała. Inni byli jej obcy. Maryse stała, wyliczając na palcach nazwy, gdy mówiła: - Berlin, nikt nie przeżył. Bangkok, nikt nie przeżył. Moskwa, nikt nie przeżył. Los Angeles... - Los Angeles? - spytała Jocelyn. – Tam są Blackthorn'owie. Czy oni... Maryse wyglądała na zaskoczoną, jakby nie zauważyła przyjścia Jocelyn. Jej