chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 224
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 127

01 - Księżyc trzech pierścieni

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :863.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

01 - Księżyc trzech pierścieni.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Norton Andre kpl Norton Andre - Cykle powiesciowe kpl Norton Andre - Free Traders kpl
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 174 stron)

Andre Norton KsięŜyc trzech pierścieni Tytuł oryginału: Moon of Three Rings PrzełoŜyła: Dorota Dziewońska SCAN-dal

Dla Sylwii Cochran, która była mistrzem dla wielu „początkujących” pisarzy

Krip Vorlund I CzymŜe jest kosmos? Czy to nieokiełznana przestrzeń, której człowiek nie jest w stanie poznać, choćby Ŝył sto, tysiąc razy i uparcie krąŜył między systemem słonecznym a planetami, szukał, odkrywał, gonił wciąŜ za czymś nowym, co kryje się za następnym słońcem, następnym systemem? Takim poszukiwaczom dane jest zrozumieć, Ŝe nie naleŜy odwracać się od wierzeń, lecz wręcz przeciwnie, być otwartym na wszelkie cuda, choćby wprawiały one w osłupienie wszystkich przywiązanych do jednej planety, którzy postępują utartymi szlakami i nie potrafią nawet odbierać sygnałów nadawanych przez własne zmysły. Dla tych, którzy zapuszczają się w nieznane — Zwiadowców Centrali, odkrywców i w duŜej mierze Wolnych Kupców, czerpiących zyski z handlu na obrzeŜach Galaktyki — nie jest niczym dziwnym, Ŝe legendy i fantazje jednej planety w innym świecie mogą być piękną lub ponurą rzeczywistością. KaŜda katastrofa bowiem na jakiejś planecie pozostawia po sobie zarówno tajemnice, jak i odkrycia. MoŜe to wszystko brzmi zbyt pseudofilozoficznie jak na rozpoczęcie sprawozdania, ale nie potrafię wyrazić tego lepiej, gdyŜ nie przywykłem do pisania czegokolwiek poza raportami handlowymi dla Ligi Wolnych Kupców, zawierającymi czasami bardzo dziwne informacje. Kiedy człowiek próbuje zgłębić coś tajemniczego i niewiarygodnego, to porusza się jakby po omacku i potrzebuje wtedy jakiegoś wprowadzenia. Zwiadowcy ze swoich wiecznych podróŜy w nowe światy przysyłają wiele dziwacznych raportów do Centrali. Nawet planety, z którymi ludziom udało się nawiązać kontakty, mogą posiadać własne tajemnice, mimo Ŝe zostały uznane za przyjacielskie bazy dla podróŜujących statków i osadników. Wolni Kupcy, Ŝyjący z handlu róŜnymi towarami i w przeciwieństwie do Korporantów z wewnętrznych planet nie czerpiący zysków z Ŝadnych monopoli, spotykają się czasem z rzeczami, o których nie wie nawet Centrala. Tak właśnie było na planecie Yiktor w czasie wpływu KsięŜyca Trzech Pierścieni. KtóŜ więc mógłby lepiej napisać ten raport ode mnie, choć byłem tylko pomocnikiem magazyniera „Lydis”, ostatnią osobą na liście członków załogi.

Z racji swego stylu Ŝycia Wolni Kupcy z biegiem lat stali się niemal odrębną rasą w Galaktyce. Nie posiadają oni swego domu w świecie, a statki ich nie mają własnego portu, lecz wiecznie podróŜują. Dla Wolnych Kupców statek jest jedyną planetą i na wszystko, co znajduje się poza nim, spoglądają jak na coś obcego. Nie są jednak ksenofobami, bo przecieŜ z natury swej dąŜą do poznania i zaakceptowania otaczającej ich rzeczywistości. Ludzie ci rodzą się, aby zostać kupcami, gdyŜ całe ich rodziny mieszkają na większych statkach. Dawno temu postanowiono, Ŝe takie rozwiązanie będzie lepsze niŜ przypadkowe i przejściowe związki w portach, co w rezultacie mogło prowadzić do utraty statków przez męŜczyzn. DuŜe porty w przestrzeni kosmicznej to w zasadzie samowystarczalne miasta. KaŜde z nich działa jako ośrodek handlowy w sektorze, w którym przeprowadzane są powaŜne transakcje. Tam teŜ Kupcy ze swymi rodzinami mogą wypoczywać w cieple domowego ogniska w przerwach między wyprawami. „Lydis” była statkiem klasy D przeznaczonym do ryzykownych wypraw na obrzeŜa, dokąd zapuszczają się tylko męŜczyźni bez Ŝadnych zobowiązań. I ja, Krip Vorlund, cieszyłem się, Ŝe wreszcie wkroczę w świat handlu. Mój ojciec nie powrócił ze swojej ostatniej wyprawy, a matka, według zwyczaju Kupców, nim upłynęły dwa lata, wyszła ponownie za mąŜ i przeprowadziła się na inny statek wraz z nowym partnerem. Nie miałem więc nikogo, kto broniłby moich interesów podczas zapisów. Naszym kapitanem był Urban Foss. któremu wróŜono błyskotliwą karierę, choć był jeszcze młody i czasem popisywał się brawurą. Załoga najwidoczniej była z tego zadowolona, gdyŜ chciała mieć nad sobą przywódcę, który jednym ryzykownym posunięciem mógł sprawić, Ŝe jego podwładni staną się posiadaczami solidnych kont w centrum handlu. Magazynierem był Juhel Lidj i, choć nie był pobłaŜliwy, moja jedyna z nim kłótnia dotyczyła tego, Ŝe strzegł on zazdrośnie niektórych swoich tajemnic handlowych, mnie pozostawiając zaledwie domysły. Był to chyba najlepszy sposób szkolenia — utrzymywanie mnie w czujności, gdy byłem na słuŜbie, i zmuszanie do myślenia, gdy nie pełniłem dyŜuru. Przed wylądowaniem na Yiktor odbyliśmy dwie pomyślne wyprawy, dzięki którym staliśmy się bardziej doświadczeni. Jednak Jednostka Wolnego Handlu musi być stale czujna. Po wylądowaniu, przed otwarciem włazów. Foss zmusił nas wszystkich do wysłuchania taśmy przestrzegającej przed wszelkimi niebezpieczeństwami tego świata. Jedyny port, choć nie najlepszy — bo był to prawdziwie graniczny świat —

leŜał poza Yrjarem, a było to miasto tak odległe, jak to moŜliwe tylko na Yiktor, połoŜone pośrodku rozległej krainy na północy. Z rozwagą zaplanowaliśmy nasze lądowanie w czasie trwania wielkiego jarmarku. MoŜliwe jest wówczas spotkanie kupców i mieszkańców z wszystkich zakątków planety, odbywające się co dwa lata planetarne pod koniec pory jesiennych Ŝniw. Podobnie jak targi w wielu innych światach, tak i to zgromadzenie ma religijne korzenie. W ten sposób obchodzono rocznicę dnia, w którym dawny bohater ludowy spotkał i pokonał jakiegoś demonicznego wroga, ratując tym samym swój lud, po czym zmarł od poniesionych ran i został z honorami pochowany. Mieszkańcy wciąŜ uroczyście czcili jego czyn, a towarzyszyły temu zabawy, w których lordowie rywalizowali ze sobą, kibicując swoim reprezentantom. Zwycięstwo w kaŜdej konkurencji było nagradzane, a zawodnik i jego pan zyskiwali prestiŜ.

II Rządy na Yiktor były na etapie feudalizmu. Kilka razy w historii królowie i zdobywcy jednoczyli całe kontynenty, lecz zazwyczaj takie imperia istniały tylko do końca ich Ŝycia. Czasami ziemie pozostawały zjednoczone nawet przez dwa pokolenia, lecz w końcu rozpadały się za sprawą waśni moŜnych panów. Taki scenariusz regularnie się powtarzał. Kapłani jednak kultywowali mgliste tradycje i opowieści o tym, Ŝe istniała dawna cywilizacja, której udało się osiągnąć większą stabilność i wyŜszy poziom wiedzy technicznej. Nikt nie znał przyczyny stagnacji na obecnym etapie rozwoju. Nikt się tym takŜe nie przejmował i nie przypuszczał, Ŝe moŜe istnieć jakiś inny sposób Ŝycia. Przybyliśmy podczas jednego z okresów zamętu, gdy pół tuzina władców feudalnych zwalczało się nawzajem. śaden władca nie miał poparcia, siły, szczęścia lub czegokolwiek, czym powinien dysponować przywódca, by przejąć władzę. Tak więc istniejąca równowaga sił wiecznie wisiała na włosku. Dla nas, Kupców, oznaczało to blokadę umysłów i zamknięcie broni, choć było to uciąŜliwe i nieprzyjemne. W historii Wolnego Handlu znane były obawy Kupców przed potęgą Patrolu i gniewem Władzy. Kupcy stosowali wówczas odpowiednie środki bezpieczeństwa, gdy przebywali na prymitywnych planetach. Mianowicie nie wolno było sprzedawać niektórych informacji technicznych. Nie podlegała teŜ sprzedaŜy broń spoza danego świata ani wiedza ojej produkcji. Wszelka broń inna niŜ ogłuszacze składana była w zamkniętym sejfie i nie moŜna jej było uŜyć, nim statek opuścił ów świat. Stosowano teŜ blokadę umysłów, co zapobiegało wydobyciu od Kupców jakichkolwiek informacji dotyczących rozwiązań technicznych i broni. Ktoś mógłby sądzić, iŜ Kupcy wystawiali się na łatwy łup kaŜdego ambitniejszego władcy, który mimo wszystko zapragnąłby wydobyć z nich owe informacje. Jednak prawo handlowe całkowicie chroniło przybyszów przed niebezpieczeństwem, o ile przebywali w granicach ustalonych przez kapłanów w czasie pierwszego dnia targów. Według niemal powszechnie przyjętego w Galaktyce zwyczaju, który pojawił się w sposób naturalny w kaŜdym ze światów, gdzie od wieków istniały podobne zgromadzenia, teren jarmarku był obszarem neutralnym i świętym. Mogli się tam

spotykać śmiertelni wrogowie i Ŝaden nie miał prawa sięgnąć po broń. Przestępstwa i zbrodnie mogły być dokonywane wszędzie, ale kiedy zbrodniarz trafił na targ i przestrzegał tam prawa, nie podlegał pogoni ani karze dopóty, dopóki trwał jarmark. Taka impreza miała własne prawa i stróŜy porządku, a kaŜde przestępstwo popełnione w czasie jej trwania było natychmiast karane. Z tego teŜ względu w miejscu spotkań moŜna było ostroŜnie wybadać poglądy lordów na temat zakończenia waśni, a moŜe nawet i zawrzeć nowe koalicje. Karą dla kaŜdego, kto zakłócił spokój targów, było wyjęcie spod prawa, co równało się wyrokowi śmierci, a na przestępcę spadały udręki oraz cierpienia. Tyle wiedzieliśmy wszyscy, ale czekaliśmy cierpliwie, słuchając powtarzającej wciąŜ te same fakty taśmy. Na Jednostce Handlu Ŝadnego raportu nie uznaje się za niepotrzebny. Dlatego teŜ Foss przystąpił po raz wtóry do omawiania obowiązków. Zakres naszych powinności zmieniał się w sposób rotacyjny między lądowaniami. Zawsze jedna osoba pilnowała statku, a reszta parami mogła w wolnym czasie zwiedzać teren. Od porannego gongu aŜ do wczesnego popołudnia mogliśmy zajmować się handlem i spotykać z miejscowymi kupcami. Foss był juŜ wcześniej raz na Yiktor jako drugi kapitan „Coal Sack”, nim jeszcze dorobił się własnego statku, wyjął więc teraz swoje notatki, by odświeŜyć pamięć. Na wszystkich Jednostkach Wolnego Handlu, chociaŜ magazynier dba o towar oraz interesy całego statku, kaŜdy członek załogi powinien bacznie obserwować zwyczaje mieszkańców nowej planety, by odkryć moŜliwość popytu na nowe towary i tym samym przyczynić się do ogólnej pomyślności wyprawy. Zachęcano nas więc do zwiedzania parami targowisk, obserwowania lokalnych towarów i wyczuwania potrzeb mieszkańców, które moglibyśmy w przyszłości zaspokoić, oraz wyszukiwania do tej pory zaniedbanych dziedzin eksportu. Lidj troszczył się o główny ładunek z Yrjar. Był to „młodzik”, gęsty sok wyciskany z liści niektórych roślin, prasowany potem w bloki. Bloki te łatwo było przechowywać w najniŜszej ładowni, gdy juŜ opróŜniliśmy ją z bel murano — połyskującego grubego jedwabiu, na który tkacze na Yiktor rzucali się poŜądliwie, cierpliwie wysupłując z niego nici, które łączyli potem ze swym najlepszym materiałem. W ten sposób uzyskiwali dwukrotnie większą długość nowych tkanin. Czasami jakiś lord płacił całe sezonowe lenno za nie sfałszowaną tkaninę na długą pelerynę. Bloki młodzika, przeniesione w bazie sektora na inny statek, zazwyczaj kończyły się juŜ w połowie drogi przez Galaktykę, gdzie przerabiano je na wino, o

którym Zakatianie mówili, Ŝe zwiększa ich potencjał umysłowy i leczy kilka chorób owej starej rasy jaszczurczej. Swoją drogą nie rozumiem, czemu Zakatianin miałby wzmacniać swój potencjał umysłowy — oni juŜ i tak mają niezłą przewagę nad ludźmi w tej dziedzinie! Młodzik nie stanowił jednak całego ładunku i do nas naleŜało zapełnienie reszty ładowni. Domysły nie zawsze się sprawdzały. Czasami to, co nam wydawało się cenne, okazywało się niepotrzebnym cięŜarem, który trzeba było wyrzucić w przestrzeń kosmiczną. Jednak podejmowanie ryzyka w przeszłości często się opłacało, byliśmy więc pewni, Ŝe i tym razem wszystkim nam przyniesie to korzyści. KaŜdy Kupiec, któremu juŜ raz się powiodło, miał większe szansę na awans i nadzieję, Ŝe juŜ niedługo będzie mógł wystąpić o umowę własności i większy udział w zyskach z wyprawy. Trzeba było zawsze mieć oczy otwarte, dobrą pamięć do faktów zarejestrowanych podczas wcześniejszych wypraw i chyba posiadać coś, co starsi nazywali smykałką i co było naturalnym darem, którego nie moŜna się nauczyć, choćby się bardzo uparcie tego pragnęło. Oczywiście, zawsze istniały łatwe, niezawodne moŜliwości — nowy materiał, cenny klejnot — to, co przyciąga wzrok. Tylko Ŝe były one zazwyczaj zauwaŜane przez kaŜdego. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe magazynier zauwaŜał je przy pierwszym spotkaniu Kupców. Od takich transakcji zaleŜała atrakcyjność danej planety dla Kupców spoza ich świata. Transakcje były więc publicznie ogłaszane. Były teŜ artykuły nabywane z nadzieją na korzystną ich sprzedaŜ przy odrobinie szczęścia. Najczęściej był to mało znany produkt, który przyniósł na targ jakiś miejscowy kupiec — małe przedmioty, które w innym świecie mogły przynieść wielkie zyski — lekkie, łatwe do transportowania, moŜna je było sprzedać nawet za tysiąckroć wyŜszą cenę dyletantom na zatłoczonych planetach wewnętrznych, którzy wciąŜ szukają czegoś nowego, czym moŜna by zadziwić sąsiadów. Foss odniósł sukces podczas swojej drugiej wyprawy. Powiodło mu się wówczas z dywanami Ispan, arcydziełami tkactwa i barwy, które moŜna zawinąć w paczuszkę nie dłuŜszą niŜ ludzkie przedramię, a po rozwinięciu pokrywają one jedwabistym splendorem wielką podłogę i zachwycają oglądających bogactwem barw. Mój bezpośredni zwierzchnik, Lidj, odkrył Crontax dlalho — niepozorny pomarszczony owoc, którego uprawa przyniosła planecie Lidze duŜe zyski, a Lidjowi dała prawo do powtórnego kontraktu. Oczywiście, nie moŜna liczyć na wielkie szczęście juŜ na początku kariery. Jednak sądzę, Ŝe wszyscy mają skrytą nadzieję, iŜ

sukces moŜna osiągnąć niespodziewanie. Pierwszego dnia poszedłem z Lidjem i kapitanem na otwarcie targów. Odbywało się ono w Wielkiej Hali na polu poza murami Yrjaru. ChociaŜ większość budynków na Yiktor była ponura i ciemna, gdyŜ w kaŜdej chwili mogły słuŜyć jako fortyfikacje, to Wielka Hala, jako miejsce nie zagroŜone niebezpieczeństwem najazdu, zdecydowanie odbiegała od tego schematu. Ściany Wielkiej Hali zbudowane były z kamienia, ale tylko częściowo. Wewnątrz, niemal na całej szerokości, rozciągała się wolna przestrzeń, którą naruszały tylko kolumny podtrzymujące stromy dach. Z murów wystawały okapy chroniące przed opadami, ale jarmark i tak odbywał się w porze suchej, gdy zazwyczaj bywa pogodnie. Całe wnętrze wypełnione było światłem, co rzadko moŜna było spotkać w jakimkolwiek innym budynku na Yiktor. Byliśmy jedyną Jednostką Wolnego Handlu w porcie. Stal tam, co prawda, koncesjonowany statek pod banderą Korporantów, lecz przewoził on w ramach umowy handlowej konkretny ładunek, o którym nie dyskutowaliśmy. Tym razem, między przybyszami z przestrzeni kosmicznej panowała zgoda i nie trzeba było prowadzić ostrych negocjacji. Nasi kapitanowie i magazynierzy zgodnie dzielili wysokie krzesła starszych Kupców. Cała nasza reszta, nic nie znaczący Kupcy, nie zajmowała tak wysokich i wygodnych miejsc. W tutejszej hierarchii byliśmy równi zwykłym handlarzom i zgodnie z przyjętymi zasadami musieliśmy stać w zewnętrznych przejściach. KaŜdy z nas dzierŜył dumnie tabliczkę do liczenia. Pełniły one podwójną funkcję: pozwalały wejść do środka wraz z naszymi zwierzchnikami oraz wywoływały wśród ludności wraŜenie, Ŝe obcy nie naleŜą do nader bystrych, skoro potrzebują takich pomocy. Oczywiście, jest to zawsze dobry początek korzystnych transakcji. Tak więc kucaliśmy u stóp platformy z wysokimi krzesłami i ostentacyjnie robiliśmy notatki o wszystkich prezentowanych i zachwalanych towarach. Widzieliśmy futra z północy, o odcieniu głębokiej czerwieni, w których — podczas demonstracji — przebłyskiwały struŜki złotawego światła. Tkaniny prezentowano w duŜych ilościach, rozciągając je na małych półkach, które rozkładali czeladnicy. Pokazywano takŜe wiele wyrobów metalowych, głównie broń. Miecze i włócznie zdają się prymitywnym uzbrojeniem znanym w całej Galaktyce, jednak aktualnie prezentowane z pewnością wykonane były przez mistrzów znających swoje rzemiosło. Była tam kolczuga, hełmy, niektóre zakończone miniaturowymi sylwetkami bestii lub ptaków, a takŜe tarczami. Na koniec zaprezentowano strzelanie

do celu z nowego typu kuszy, a sądząc z poruszenia, jakie wywołała demonstracja, musiało być to najnowsze osiągnięcie techniczne na tej planecie. Wystawa broni i rynsztunku, stanowiąca istotną część lokalnego targu, nie interesowała nas zbytnio. Czasami ktoś z nas wybierał miecz czy sztylet, by sprzedać go później jakiemuś kolekcjonerowi. Były to jednak drobne prywatne transakcje. To była długa sesja. Yiktorianie zrobili przerwę dopiero na posiłek, kręcąc się wokół pojemników z gorzkim piwem i tzw. „szybkim daniem” z pasty owocowo— mięsnej wciśniętej między płaskie placki zboŜowe. Gdy opuszczaliśmy salę, juŜ zmierzchało. Zwyczajowo kapitan Foss i Lidj musieli pójść na oficjalny bankiet wydawany przez organizatorów targów, a my wracaliśmy na swoje statki. Młodszy przedstawiciel statku Korporacji, który dzielił ze mną niewygodne miejsce, przeciągnął się i wyszczerzył zęby w uśmiechu, zamykając swoją tabliczkę. — No, to juŜ wszystko szczęśliwie mamy za sobą — odezwał się. — Jesteś juŜ wolny? Zazwyczaj Wolni Kupcy i Korporanci nie okazują chęci do zacieśniania bliŜszych więzów. W naszej wspólnej przeszłości było wiele zadraŜnień, lecz obecnie sytuacja uległa poprawie. Liga zajmuje silną pozycję, a przywódcy Korporacji nie próbują torpedować działań Kupca, który moŜe liczyć na poparcie Ligi. W dawnych czasach Jednostka Wolnego Handlu złoŜona z jednego statku nie miała szans odparcia ataku Korporantów. Uprzedzenia i wspomnienia z owych dni wciąŜ jednak nas dzieliły. Bez jakiejkolwiek serdeczności, ale grzecznie odpowiedziałem: — Jeszcze nie. AŜ do raportu końcowego. — My tak samo. — Jeśli nawet wyczuł chłód w moim głosie, nie okazał tego. Poczekał, aŜ złoŜę tabliczkę, co robiłem bardzo powoli, by pozwolić mu odejść, lecz on nie skorzystał z okazji. — Jestem Gauk Slafid. — Krip Vorlund — odparłem, idąc obok niego z niechęcią. Przy wyjściu tłoczyli się juŜ miejscowi handlarze i rzemieślnicy. Jak na rozsądnych przybyszów przystało, nie wchodziliśmy w tłum. ZauwaŜyłem, Ŝe Slafid spojrzał na moją odznakę, więc odpłaciłem mu tym samym. Pracował w ładowni, lecz jego krąŜek miał dwa paski, a mój tylko jeden. Korporanci awansowali wolniej niŜ my, jednak prawdopodobnie awans przynosił im większe zyski. Nie moŜna z wyglądu ocenić wieku planetarnego osób. które większość Ŝycia spędzają w kosmosie. Często nie potrafimy określić nawet własnego wieku. Pomyślałem jednak, Ŝe Gauk Slafid chyba jest trochę starszy ode mnie.

— Znalazłeś juŜ swój towar? — To było pytanie według mnie zbyt nietaktowne nawet jak na Korporanta, choć oni niemal z definicji uwaŜani są za aroganckich. Gdy jednak na niego spojrzałem, zrozumiałem, Ŝe on naprawdę nie zdawał sobie sprawy, iŜ to jedno z tych pytań, których się nie zadaje, chyba Ŝe krewnemu lub bardzo bliskiemu przyjacielowi. MoŜe słyszał o zwyczajach Wolnych Kupców i wykorzystując tę powierzchowną wiedzę, próbował nawiązać rozmowę. — Nie moŜemy jeszcze wychodzić. — Nie było sensu obraŜać się za to niewinne pytanie, choć zadane nietaktownie. Kontakty z obcymi uczą skrywania urazy, a Korporanci w przeszłości byli bardziej obcy dla ludzi mojego pokroju niŜ wiele nieludzkich społeczeństw. MoŜe rozumiał moje rozterki, bo nie podtrzymywał tematu. Gdy doszliśmy do zatłoczonej bocznej ulicy, skinął ręką w stronę jaskrawych flag i proporców z wywijasami lokalnego pisma znakowego, które ogłaszały imprezy rozrywkowe zarówno całkiem niewinne, jak i te graniczące z rozpustą. Skoro na targach spotykali się sprzedawcy i handlarze, kapłani i powaŜane ogólnie osoby, było to takŜe skupisko tych, którzy zarabiają na Ŝycie, oferując podniety dla ducha i ciała. — DuŜo tu do zobaczenia… czy musisz być w nocy na statku? — W jego pytaniu był jakiś ton wyŜszości, a przecieŜ nic nas nie łączyło, zachowywałem więc dystans. — Chyba tak. Ale jeszcze nie losowaliśmy przydziału wart. Znowu się uśmiechnął, unosząc dłoń do czoła w geście przypominającym salutowanie. — śyczę więc powodzenia. My juŜ losowaliśmy i tę noc mam wolną. Jeśli i tobie się uda. odszukaj mnie. — Ponownie wykonał ten swój gest, tym razem wskazując proporzec na końcu szeregu. Nie był on tak jaskrawy jak wszystkie inne; tylko on jeden miał dziwny odcień szarości złamanej róŜem. Gdy się nań raz spojrzało, wzrok uparcie powracał mimo pozornie bardziej nęcących wokół barw. — To coś specjalnego — ciągnął Slafid — jeśli lubisz pokazy zwierząt. Pokazy zwierząt? Po raz drugi wprawił mnie w zakłopotanie. W moich wyobraŜeniach Korporant miał całkiem inne gusta, jeśli chodzi o rozrywkę — coś bliŜszego skomplikowanym, niemal dekadenckim przyjemnościom z planet wewnętrznych. Wtedy odezwała się we mnie podejrzliwość. Zacząłem się zastanawiać, czy Gauk Slafid nie posłuŜył się psychopolacją. Bezbłędnie wybrał taką formę rozrywki,

która natychmiast by mnie wciągnęła. Pozwoliłem sobie na delikatną penetrację myśli, nie w celach inwazji, oczywiście — to ostatnia rzecz, jaką mógłbym zrobić — lecz, by dyskretnie wybadać obecność psychopola. Niczego jednak nie wyczułem, więc zawstydziłem się swoich podejrzeń. — Jeśli szczęście mi dopisze — odpowiedziałem — zrobię, jak radzisz. Wtedy zatrzymał go ktoś z załogi z insygniami ich statku. Slafid jeszcze raz wykonał w moją stronę znajomy gest i odszedł ze swym przyjacielem. Stałem jeszcze przez chwilę, przyglądając się temu niemal przesadnie skromnemu proporczykowi, usiłując zrozumieć, dlaczego tak uparcie przyciąga on wzrok. Kupcy powinni wiedzieć takie rzeczy — to waŜne. Czy tylko na mnie tak działa, czy równieŜ na innych? Uzyskanie odpowiedzi stało się tak waŜne, Ŝe postanowiłem przyprowadzić tu kogoś, by to sprawdzić. Miałem szczęście, bo wylosowałem przepustkę na tę noc. Załoga „Lydis” była tak nieliczna, Ŝe tylko czworo z nas mogło opuścić statek. Trudno jest czwórce, zobowiązanej do chodzenia parami, zorganizować wspólny czas, gdy kaŜdy ma własne zainteresowania. Pozycja młodszych na statku sprawiła, Ŝe wychodziłem z drugim inŜynierem, Grissem Sharvanem. CóŜ, potrzebowałem towarzysza, by wypróbować na nim działanie proporca, i los właśnie podarował mi Grissa. Jest on Kupcem z dziada pradziada, jak my wszyscy. Jednak jego największą miłością jest statek i nie wierzę, by kiedykolwiek, chyba Ŝe tego od niego wyraźnie Ŝądano, dokonywał jakichś transakcji handlowych. Na szczęście pamiętałem, Ŝe niedaleko pokazu zwierząt powiewał transparent o barwie głębokiej purpury, oznaczający wystawę oręŜa i wykorzystałem to, by zaciągnąć tam Grissa. Griss jest hazardzistą, ale hazard to kolejna rzecz zabroniona w obcych portach. Taka słabość, podobnie jak pijaństwo, narkotyki i podrywanie córek gospodarzy, moŜe prowadzić do róŜnych kłopotów, co oznacza naraŜanie statku. Wobec tego pokusy owych rozrywek są w nas na jakiś czas blokowane i wszyscy, na trzeźwo, zgadzamy się, Ŝe jest to słuszne. Przy końcu ulicy, teraz oświetlonej latarniami, tak barwnymi jak transparenty ponad nimi, a przy tym zdobionymi rysunkami, przez które przebijało światło, pokazałem Grissowi proporce. RóŜowoszara flaga wciąŜ powiewała na wietrze, a latarnia była srebrnym globem, bez Ŝadnych wzorów zakłócających jej perłowy połysk. Griss popatrzył we wskazanym przeze mnie kierunku. — Co to jest?

— Słyszałem, Ŝe pokaz zwierząt — odpowiedziałem. MoŜna by przypuszczać, Ŝe Wolni Kupcy, Ŝyjący głównie w przestrzeni kosmicznej, raczej nie interesują się zwierzętami. Kiedyś wszystkie statki przewoziły zwierzęta z rodziny kotów dla ochrony ładunku przed róŜnymi szkodnikami. Przez wieki zwierzęta te były integralną częścią załogi. Było ich jednak coraz mniej. Nie pamiętaliśmy juŜ, skąd one pochodziły, więc nie mogliśmy zdobyć nowych osobników do odnowienia gatunku. Pozostało ich jeszcze kilka i te były przechowywane w kwaterze głównej, obsypywane nagrodami, chronione, aby gatunek mógł się odrodzić. Wszyscy próbowaliśmy od czasu do czasu zastąpić koty róŜnymi innymi drapieŜnikami z odwiedzanych światów. Jeden czy dwa gatunki zwierząt być moŜe przystosowałyby się do Ŝycia na statku, lecz większość nie potrafiła znosić trudów długich wypraw. MoŜe to tęsknota za zwierzętami tak silnie nas pcha ku obcym stworzeniom. Nie wiedziałem, co Griss o tym sądzi, ale czułem, Ŝe muszę odwiedzić pawilon widoczny za księŜycową lampą. Gnss przystał na moja propozycję i poszliśmy razem. Nagle usłyszeliśmy tępy, cięŜki dźwięk gongu. Rozmowy, śmiechy, śpiewy — wszystko to ucichło, a tłum złoŜył naleŜny hołd świątyni. Cisza nie trwała jednak długo, bo choć jarmark był świętem religijnym, z upływem lat ten aspekt coraz bardziej tracił na znaczeniu. Doszliśmy pod róŜowoszary proporzec, prosto w światło księŜycowej lampy. Spodziewałem się ujrzeć jakieś rysunki zwierząt przyciągające publiczność, a był tam tylko płócienny ekran z gęstwą znaków tubylczego języka i ponad drzwiami dziwna maska ni to zwierzęcia, ni to ptaka, czegoś, co zdaje się posiadać cechy obu gatunków. — A to co?! — Griss wydał krótki okrzyk. Jego Ŝywe zaciekawienie trochę mnie zaskoczyło. Takie spojrzenie widywałem u niego tylko wtedy, gdy miał do czynienia z nową skomplikowaną maszyną. — To prawdziwe znalezisko. Znalezisko? Pomyślałem o jakimś szczęśliwym towarze handlowym. — Prawdziwa osobliwość — poprawił się, jakby przejrzał moje myśli — to jest pokaz Thassów. Podobnie jak kapitan Foss, był on juŜ na Yiktor wcześniej. Potrafiłem tylko powtórzyć: — Thassów?

Myślałem, Ŝe gruntownie przestudiowałem zawartość kaset na temat Yiktor, ale to słowo nic mi nie mówiło. — Chodźmy! — Griss pociągnął mnie w kierunku szczupłego Yiktorianina w srebrzystej tunice i wysokich czerwonych butach, który pobierał opłatę za wstęp. Człowiek ten podniósł wzrok i wtedy doznałem szoku. Otaczał nas tłum urodzonych i wychowanych na Yiktor ludzi, którzy tylko nieznacznie róŜnili się od mojego gatunku, ale ten młodzian w jasnym odzieniu wydawał się w tym świecie jeszcze bardziej obcy niŜ my. Sprawiał wraŜenie bardzo delikatnego, zupełnie jakby wiatr targający transparentem ponad nami mógł go w jednej chwili porwać w górę. Skórę miał zdumiewająco gładką, bez jakichkolwiek śladów zarostu, i niezwykle jasną, jakby zupełnie bez pigmentu. Wyglądałby bardziej ludzko, gdyby nie ogromne ciemne oczy. Jego srebrzystobiałe brwi wyginały się na skroniach tak wysoko w górę, Ŝe aŜ łączyły się z włosami. Starałem się nie przyglądać mu zbyt nachalnie, gdy Griss wręczał opłatę i ów człowiek odsłaniał wejście, by wpuścić nas do namiotu.

III Wewnątrz nie było Ŝadnych siedzeń, tylko kilka szerokich platform na podwyŜszeniu w końcu namiotu, które łatwo moŜna było rozmontować. Naprzeciwko znajdowała się duŜa scena, jeszcze pusta, udekorowana draperiami o tych samych róŜowoszarych barwach co proporzec. Ze słupa, pośrodku namiotu, zwisał rząd księŜycowych latarni. Całość była skromna, lecz elegancka i nie kojarzyła mi się z pokazem zwierząt. Przybyliśmy w samą porę — właśnie kurtyna w tyle sceny uniosła się i wyszedł treser, by przywitać licznie zgromadzoną publiczność. Mimo późnej pory przyszło równieŜ wiele dzieci. Mistrz? Nie, osoba, która się pojawiła, choć odziana w tunikę, bryczesy i wysokie buty, podobne do tych u biletera, najwyraźniej była kobietą. Jej tunika nie zapinała się pod samą szyję, lecz z tyłu głowy i tworzyła rodzaj wachlarza ze sztywnego materiału, połyskującego drobnymi iskierkami rubinowego światła, który współgrał z kolorem butów, i szerokiego paska. Miała teŜ na sobie krótką, dopasowaną kamizelkę z tego samego czerwonozłotego futra, które tego ranka widziałem na wystawie w Wielkiej Hali. Nie trzymała w ręce Ŝadnego bata, jak czyni to większość pogromców dzikich bestii, lecz tylko cienką srebrną róŜdŜkę, która nie stanowiła Ŝadnej obrony. RóŜdŜka harmonizowała z barwą włosów kobiety, które zaczesane do góry, tworzyły stoŜek o rubinowym połysku. W trójkątnej przestrzeni, między długimi wygiętymi brwiami a środkiem linii włosów, nad czołem, spoczywała misterna arabeska ze srebra i rubinów, która zdawała się przyczepiona do skóry, bo nie poruszała się przy Ŝadnym ruchu głową. Była w tej kobiecie jakaś pewność siebie, przekonanie cechujące mistrzów. Usłyszałem, jak Griss gwałtownie wciągnął powietrze. — KsięŜycowa Śpiewaczka! — W jego okrzyku zabrzmiała nuta przeraŜenia, uczucia bardzo rzadko spotykanego wśród Kupców. Chciałem poprosić go o wyjaśnienie, ale stojąca na platformie kobieta właśnie w tej chwili skinęła róŜdŜką i wszelkie rozmowy ucichły. Publiczność okazywała jej większy respekt niŜ tłum na zewnątrz wobec świątyni. — Freesha i Freesh — jej głos był niski, brzmiał jak śpiewne zawodzenie i

sprawiał, Ŝe usłyszawszy pierwsze słowo, chciało się słuchać dalej — bądźcie łaskawi dla mojego małego ludku, który pragnie tylko was rozbawić. — Podeszła do końca platformy i wykonała kolejny gest róŜdŜką. Draperia uniosła się na tyle wysoko, by umoŜliwić wejście na scenę sześciu małym futerkowym stworzeniom. Ich futra, choć krótkowłose, były gęste, puszyste i oślepiająco białe. Zwierzęta wbiegły na tylnych łapach, trzymając w przednich kończynach, opartych na brzuchach, małe bębenki w kolorze rubinu. Łapy zwierzątek były podobne do naszych ludzkich dłoni, ale palce miały bardziej długie i szczupłe. Z ich okrągłych głów wystawały nagie, ostro zakończone uszy. Jak u ich mistrzyni oczy tych stworzeń wydawały się zbyt wielkie w stosunku do okrągłych pyszczków z szerokimi nosami. KaŜde zwierzę miało gęsty, jedwabisty ogon. Zwierzęta przemaszerowały jedno za drugim na przeciwną stronę sceny i kucnęły za bębenkami, na których połoŜyły swoje długopalce kończyny. Ich pani musiała dać im jakiś znak, którego nie zauwaŜyłem, bo zwierzęta zaczęły dźwięcznie wystukiwać rytm. Kurtyna ponownie uniosła się i na scenę wyszła następna grupa „aktorów”. Ci byli więksi od doboszy i poruszali się nieco wolniej. Ciała zwierząt były cięŜkie, a mimo to maszerowały równo w takt bębnów. Futra miały ciemnobrązową barwę, a olbrzymie, długie uszy i wąskie odstające ryjki sprawiały, Ŝe zwierzęta te wyglądały obco i groteskowo. Zaczęły kiwać rytmicznie głowami, potrząsając przy tym ryjkami. Po chwili jednak okazało się, Ŝe miały one słuŜyć tylko jako wierzchowce dla następnej grupy. Jeźdźcy trzymali wysoko małe głowy jasnokremowej barwy, z duŜymi pierścieniami ciemniejszego futra wokół oczu, co nadawało ich pyszczkom wyraz zdziwienia. Podobnie jak dobosze, jeźdźcy uŜywali przednich łap — jak my dłoni — często chwytali kremowobrązowe ogony i unosili ich końce. Wierzchowce o sterczących nosach i ich pręgowani jeźdźcy przemaszerowali dumnie ku przodowi sceny. I wtedy zaczęła się prawdziwa magia. Widziałem juŜ wiele pokazów zwierząt w róŜnych światach, ale Ŝaden nie był podobny do tego. Nie było tu strzelania z bata, Ŝadnych głośnych rozkazów wykrzykiwanych przez treserkę. Zwierzęta zachowywały się tak, jakby wykonywały nie jakieś wyuczone sztuczki, lecz raczej jakby odprawiały własną ceremonię z dala od wzroku innych przedstawicieli swojego gatunku. Publiczność siedziała cicho, nie słychać było nic prócz rytmów wybijanych przez owłosionych muzykantów i dziwnych okrzyków wydawanych chwilami przez aktorów. Ryjkowate zwierzęta i ich jeźdźcy to był dopiero początek.

Byłem zbyt oszołomiony, by policzyć wszystkie akty. Gdy jednak w końcu zeszli ze sceny, odprowadzani gromkimi brawami, których zdawali się nie słyszeć, pomyślałem, Ŝe widzieliśmy co najmniej dziesięć róŜnych gatunków. Treserka jeszcze raz wyszła na środek sceny i pozdrowiła nas róŜdŜką. — Mój ludek jest zmęczony. Jeśli sprawili wam przyjemność, Freesh, Freesha, jest to dla nich wystarczającą nagrodą. Jutro wystąpią znowu. Spojrzałem na Grissa. — Jeszcze nigdy nie… — zacząłem, gdy nagle poczułem na ramieniu dotyk i odwróciłem głowę. Ujrzałem młodzieńca, który wcześniej pilnował wejścia. — Szlachetni Homo — mówił językiem basie, a nie mową Yrjaru — czy nie chcielibyście przyjrzeć się bliŜej naszym maleństwom? Nie miałem pojęcia, czemu właśnie do nas skierowano takie zaproszenie, ale była to propozycja nie do odrzucenia. Nagle zaszczepiona w nas ostroŜność odezwała się we mnie ostrzegawczo i zawahałem się. Popatrzyłem na Grissa. PoniewaŜ wiedział coś o tych Thassach (kimkolwiek lub czymkolwiek mogli być), pozostawiłem jemu podjęcie decyzji. Pozostawiliśmy za sobą niechętnie wychodzący tłum i ruszyliśmy za naszym przewodnikiem. Gdy znaleźliśmy się juŜ za kurtyną, owionęły nas dziwne zapachy zwierząt, ale czystych i zadbanych, zapachy wyściółek i nie znanej nam Ŝywności. Przestrzeń przed nami była ze trzy razy większa od powierzchni namiotu. Ogromny obszar przedzielony był drewnianymi przegrodami, wzdłuŜ których stały wozy transportowe, jakich uŜywa się zwykłe do przewoŜenia towarów. Zobaczyliśmy tam rząd przywiązanych, cięŜkich zwierząt pociągowych, kasów, z których większość leŜała spokojnie, przeŜuwając poŜywienie. Klatki ustawione w szeregu przypominały miasto z wąskimi uliczkami. Na końcu najwęŜszej alejki stała kobieta. Kobieta czy dziewczyna — nie potrafiłem określić jej wieku. Wymyślne ułoŜenie włosów, ozdoba na czole i pewność siebie dodawały jej lat, ale gdy przyjrzałem się jej z bliska, odniosłem inne wraŜenie. WciąŜ trzymała w ręce srebrną róŜdŜkę, przesuwając jaw przód i w tył między jasnymi niczym alabaster palcami, jakby szukała w niej oparcia. Właściwie nie wiem, skąd ta myśl przyszła mi do głowy, bo przecieŜ nic innego w jej wyglądzie czy zachowaniu nie było takiego, co wskazywało, aby kiedykolwiek czuła onieśmielenie czy niepewność. — Witam, Szlachetni Homo. — Jej basie brzmiał tak nisko jak rodzimy język,

którego uŜywała na scenie. — Jestem Maelen. — Krip Vorlund. — Griss Sharvan. — Jesteście z „Lydis”. — Nie było to pytanie, lecz wyraźne stwierdzenie. Kiwnęliśmy głowami. — Malez — odezwała się do młodzieńca — moŜe Szlachetni Homo zechcą zjeść z nami kolację? Chłopak nie odpowiedział, lecz odszedł szybko w jedną z alejek między klatkami w stronę ogrodzenia, na prawo od uwiązanych zwierząt. Maelen chwilę się nam przyglądała, a potem skierowała róŜdŜkę w stronę Grissa. — Ty juŜ coś o nas słyszałeś — tu przesunęła swoje narzędzie w moją stronę — ale ty nie. Grissie Sharvan. co o nas słyszałeś? I nie przemilczaj złego, jeśli jest coś takiego. Griss był ciemno opalony jak my wszyscy, którzy mieszkamy w kosmosie. Przy jasnej cerze tych ludzi wydawał się niemal czarny. Na smagłej cerze zauwaŜyłem jednak rumieniec. — Thassowie to KsięŜycowi Śpiewacy — powiedział. Uśmiechnęła się. — Niezupełnie, Szlachetny Homo. Tylko niektórzy korzystają z mocy KsięŜyca. — Ale ty do nich naleŜysz. Milczała. Po uśmiechu nie było juŜ śladu. Po chwili odpowiedziała: — To prawda, skoro juŜ to wiesz, Kupcze… — Thassowie naleŜą do róŜnych gatunków i rodzajów. Nikt na Yiktor, moŜe prócz nich samych, nie wie, skąd i kiedy przybyli. Byli tu wcześniej niŜ moŜni panowie i świątynie. Maelen przytaknęła. — Prawda. Co jeszcze? — Reszta to plotki. O mocach dobrych i złych, jakich nie posiada ludzkość. MoŜecie przekląć człowieka i cały jego klan… — Zawahał się. — Przesądy? — spytała. — Jest przecieŜ tak wiele sposobów, by zniszczyć ludzkie Ŝycie. Szlachetny Homo, a kaŜda plotka ma dwa oblicza, prawdę i fałsz. Trzeba jej wysłuchać i odnosić się do niej z dystansem. Nie sądzę jednak, by jakakolwiek obecnie Ŝyjąca na tym świecie istota mogła nas obwiniać o złą wolę. To prawda, Ŝe jesteśmy starym ludem, który pragnie Ŝyć po swojemu, nikomu nie

zawadzając. A co sądzisz o naszych maleństwach? — Nagle zwróciła się do mnie. — Nigdy nie widziałem czegoś takiego, w Ŝadnym świecie. — Myślisz, Ŝe inne światy przyjęłyby ich? — Czy chcielibyście z waszym pokazem wyruszyć w kosmos? Myślę, Ŝe byłoby to ryzykowne, Szlachetna Fem. Transport zwierząt, które wymagają zróŜnicowanego pokarmu, szczególnej opieki… niektóre gatunki w ogóle nie mogą się przystosować do lotów kosmicznych. Istnieje metoda zamraŜania zwierząt między lądowaniami, ale to stanowi dla nich duŜe ryzyko, gdyŜ mogą wówczas umrzeć. Sądzę, Szlachetna Fem, Ŝe to wymaga powaŜnego przemyślenia i moŜe specjalnie skonstruowanego i wyposaŜonego statku, który by… — Kosztował fortunę — zakończyła za mnie. — Tak, tyle marzeń rozbija się o pieniądze. Ale jeśli nie cały pokaz, to moŜe dałoby się przenieść kilka ciekawszych numerów. Chodźcie, obejrzyjcie mój ludek, będzie to dla was niezapomniane przeŜycie. Miała rację. Gdy prowadziła nas wzdłuŜ klatek, zauwaŜyliśmy, Ŝe zwierzęta nie czuły się w nich jak w więzieniu, a raczej — jak nam wyjaśniła — jak w bezpiecznym schronieniu. Mieszkańcy klatek podchodzili do frontu swych domostw, gdy Fem zatrzymywała się przed kaŜdym i oficjalnie nas przedstawiała. Wydawało mi się, Ŝe zwierzęta to naprawdę „lud” z uczuciami i myślami nieco obcymi, lecz zbliŜonymi do moich. Wtedy ogarnęło mnie pragnienie, by mieć obok siebie zwierzę jako towarzysza podróŜy, choć rozsądek sprzeciwiał się takiej nierozwadze. Dochodziliśmy juŜ do końca ostatniej uliczki, gdy ktoś nadbiegł. Był to jeden z „obszarpańców”, którzy zarabiali na jarmarku, pobierając opłaty za roznoszenie wiadomości, a pewnie teŜ i mniej legalnymi sposobami. Posłaniec przeskakiwał z jednej bosej nogi na drugą, jakby miał do przekazania informację, a nie śmiał przeszkadzać dziewczynie Thassa. Ona natomiast przerwała swoją krótką mowę i spojrzała w jego stronę. — Freesha… ten sprzedawca zwierząt… Jest tak, jak myślałaś… trzyma w niewoli jednego futrzanego. W jednej chwili twarz dziewczyny zmieniła się nie do poznania, jej oczy zwęziły się w gniewnym błysku i syknęła przez zaciśnięte zęby. Opanowała się jednak szybko i po chwili juŜ spokojnie zwróciła się do nas: — Zdaje się, Ŝe ktoś mnie potrzebuje, Szlachetni Homo. Malez się wami zajmie. Zaraz wracam.

Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło, ale powiedziałem szybko: — Szlachetna Fem, czy mogę pójść z tobą? — Jak sobie Ŝyczysz, Szlachetny Homo. Griss spoglądał na mnie i na dziewczynę, lecz nie zaproponował swojego przyłączenia się do nas. Oddalił się wraz z Malezem do części mieszkalnej, a my ruszyliśmy za posłańcem. O tak późnej porze na ulicy było jeszcze gwarno, choć obowiązywała zasada, Ŝe dla dobra klientów, handel ma się odbywać tylko przy jasnym świetle dnia, bo wtedy moŜna zauwaŜyć wszystkie wady towaru. Noc kusiła męŜczyzn i kobiety perspektywą wszelkich rozrywek i właśnie w stronę przybytków rozrywki skierowaliśmy swe kroki. ZauwaŜyłem, Ŝe gdy mieszkańcy spostrzegali moją towarzyszkę, ustępowali jej miejsca, niektórzy patrzyli na nią jak na kapłankę, z prawdziwym podziwem, a jednocześnie i z trwogą. Ona jednak nie zwracała na nich uwagi. Nie przerywała teŜ milczenia między nami, sprawiając wraŜenie, jakby zgodziwszy się na moje towarzystwo, natychmiast o tym zapominała, by skupić się na czymś waŜniejszym. Doszliśmy wreszcie do końca pawilonów rozrywki, gdzie znajdował się dość pretensjonalny namiot o barwie surowego szkarłatu, skąd dobiegały odgłosy gier hazardowych. Hałas był tak wielki, jakby powodzenie w grach zaleŜało nie tyle od zdolności logicznego myślenia, ile od siły głosu. Mój wzrok padł na stolik przy drzwiach, gdzie grano w znaną w całej Galaktyce „gwiazdę i kometę”. A siedział tam mój znajomy z popołudnia, Gauk Slafid. Widocznie na jego statku nie przestrzegano Ŝelaznej dyscypliny Wolnych Kupców, bo piętrzył się przed nim stos Ŝetonów wyŜszy niŜ i jego sąsiadów, którzy, sądząc z odzienia, byli co najmniej bliskimi krewnymi lordów, choć wyglądali zbyt młodo jak na samodzielnych władców feudalnych. Gdy przechodziliśmy, Gauk uniósł głowę i widziałem, :e przez chwilę nie mógł ochłonąć ze zdumienia. Lekko uniósł dłoń, jakby chciał do mnie pomachać lub mnie przywołać, ale szybko powrócił do swojej gry, której przypatrywał się takŜe jeden z moŜnych. Ów nie spuszczał z nas wzroku i przeszywał nim na wylot zarówno mnie, jak i dziewczynę. W pierwszej chwili cofnąłem się, ale on nadal nie odrywał od nas wzroku, nawet wtedy, gdy zdecydowanie i spokojnie spojrzałem mu prosto w twarz. Nie wiedziałem, czy z jego strony było to wyzwanie czy teŜ zwykła ciekawość, ale nie miałem odwagi w tym właśnie miejscu i czasie wykorzystywać psychopolacji, by się tego dowiedzieć.

Za namiotem gier hazardowych rozciągały się małe zabudowania, w których zamieszkiwali zapewne pracownicy rozrywki. Dolatywały stamtąd zapachy dziwnych potraw, których woń przyprawiała o mdłości. Znów skręciliśmy i wędrowaliśmy między chatami, aŜ w końcu doszliśmy do miejsca, w którym znajdowały się wozy drobnych handlarzy. Wkrótce stanęliśmy przed kolejnym namiotem, z którego dobywał się potworny smród. Zdawało mi się, Ŝe znów usłyszałem znajomy syk gniewu Maelen, gdy wyjmowała swoją srebrną róŜdŜkę i jej końcem uchylała wejście do namiotu, jakby brzydziła się go dotknąć palcami. Wewnątrz panował odpychający zaduch, zewsząd rozlegało się szczekanie, ryczenie, ochrypłe warczenie i inne odgłosy wydawane przez groźne bestie. Staliśmy w małej otwartej przestrzeni pośród klatek, które nie były przyjemnymi kwaterami mieszkalnymi, a raczej więzieniem. Właścicielem tego całego przybytku był handlarz zwierzętami, który najwyraźniej nie dbał o nic prócz szybkiego zysku. Człowiek ów wyłonił się z cienia i przywitał nas lekkim uśmiechem. Kiedy jednak spostrzegł obok mnie Maelen, uśmiech zniknął natychmiast z jego twarzy, a w oczach pojawił się chłód graniczący pawie z nienawiścią; handlarz nie okazywał jednak swych uczuć, gdyŜ był świadom potęgi Maelen. — Gdzie jest barsk? — W głosie Maelen brzmiał ton nie znoszący sprzeciwia. — Barsk, Freesha? Kto przy zdrowych zmysłach zawracałby sobie głowę barskiem, zamiast go po prostu zarŜnąć? To diabeł, demon bezksięŜycowej ciemności, wszyscy to wiedzą. Wyglądała na zdumioną, jakby wśród całego jazgotu wyłowiła jeden ton i starała się zlokalizować jego źródło. Nie zwracała juŜ uwagi na handlarza, lecz ruszyła prosto przed siebie. I wtedy zobaczyłem wyraźniej, jak nienawiść pokonała w handlarzu strach i zawładnęła nim bez reszty. Sięgnął do pasa i nagle zrozumiałem, co chce zrobić. Moim oczom ukazała się broń — dziwna, ukryta, bardzo niebezpieczna rzecz, niepodobna do zwykłego sztyletu. Przedmiot był na tyle mały, Ŝe mógł bez trudu zmieścić się w zamkniętej dłoni; broń nie posiadała ostrza, ale wygięty hak i pokryta była zieloną mazią, która z pewnością była trująca. Czy handlarz chciał uŜyć broni, w tej właśnie chwili? Tego nie wiem na pewno, ale nie miał Ŝadnych szans. Mój ogłuszacz dosięgnął jego palców, zanim chwyciły one za owo tajemnicze narzędzie. Padając, handlarz oparł się o jedną ze śmierdzących klatek i zawył, a stworzenie zamknięte w środku, rzuciło się w szale,

usiłując go dosięgnąć. Maelen rozejrzała się i uniosła róŜdŜkę. MęŜczyzna przykucnął na ziemi, a gniew był w nim tak wielki, Ŝe nie mógł wydobyć z siebie głosu. Maelen przyglądała mu się chłodnym wzrokiem. — Głupcze! Po dwakroć głupcze! Czy chciałbyś, bym cię oskarŜyła o naruszanie spokoju? Równie dobrze mogła chlusnąć mu w twarz wiadrem zimnej wody, tak szybko z jego twarzy zniknęły płomienie gniewu. W jego oczach pojawił się strach. To, czym mu groziła, oznaczało wyjęcie spod prawa. A na Yiktor była :o najgorsza z moŜliwych kar. Odsunął się na czworakach z powrotem w cień. Pomyślałem jednak, Ŝe rozsądnie byłoby go pilnować i powiedziałem to Maelen. Zaprzeczyła ruchem głowy. — Nie ma potrzeby go straszyć. I zwróciła się do handlarza: — Thassów się nie oszukuje, padalcu! — W jej głosie nie odczuwało się pogardy. Obojętnie stwierdzała fakt. Poszliśmy jeszcze za kurtynę, gdzie było więcej klatek i gdzie panował jeszcze większy smród. Maelen, jakby wiedziona jakimś instynktem, pośpiesznie skierowała się ku jednej z klatek połoŜonej na uboczu. To, co tam leŜało, wydało mi się martwe, póki nie zauwaŜyłem, jak skóra z wystającymi kośćmi unosi się i opada w trakcie oddychania. — Ten wóz, tam… — Klęczała przed klatką i uwaŜnie wpatrywała się w ledwo oddychające stworzenie, ale jej róŜdŜka wskazywała płytę na czterech kołach, którą posłusznie przyciągnąłem. Wspólnie załadowaliśmy klatkę na wóz i zaczęliśmy wytaczać go z namiotu. Przed wyjściem Maelen zatrzymała się, wyjęła z portfela przy pasie dwie monety i rzuciła na jedną z pozostałych klatek. — Za jednego barska pięć miarek i dwa czwórniaki — zwróciła się do męŜczyzny wciąŜ skulonego w cieniu. — Wystarczy? Przeczucie mówiło mi, Ŝe chciał się nas pozbyć, jednak strach nie zabił jego chciwości. — Barsk jest rzadki — wymamrotał. — Ten barsk ledwo Ŝyje i nic nie jest wart, nawet jego skóra, tak go zagłodziłeś. Jeśli to za mało, zwróć się do sędziego cen na otwartym przesłuchaniu.

— Wystarczy! ZauwaŜyłem jej zadowolenie. Wypchnęliśmy ładunek na zewnątrz. Z ciemności wyłonił się chłopak, który nas tu przyprowadził, a z nim jakiś jego towarzysz. Wracaliśmy inną drogą, przez furtkę w ogrodzeniu. Gdy chłopcy toczyli wóz z klatką wzdłuŜ szeregu zwierząt pociągowych, te zaczęły wyć, kilka z nich wstało, poruszając nozdrzami i kiwając głowami. Maelen zatrzymała się przed nimi. Jej róŜdŜka kiwała się na wszystkie strony, a podniesiony głos o niskiej i łagodnej barwie przywrócił spokój wśród zwierząt. Chłopcy umieścili klatkę na samym końcu rzędu i zatrzymali się przy niej. Malez i Griss wyszli z namiotu. Młody Thassa przystanął, aby zajrzeć do klatki. Kiwając głową, zapłacił chłopcom. — Jest w beznadziejnym stanie — odezwał się do Maelen, gdy uciszyła juŜ kasy. — Nawet ty nie potrafisz do niego dotrzeć, Śpiewaczko. Stała, spoglądając na klatkę z niepokojem. W jednej ręce trzymała róŜdŜkę, a drugą dłonią gładziła futro swojej krótkiej kamizelki, jakby to było ukochane zwierzątko, Ŝywe i ciepłe. — MoŜe masz rację — zgodziła się — a moŜe jego los nie jest jeszcze zapisany w Drugiej Księdze Molastera. Jeśli musi wejść na Białą Drogę, niech rozpocznie podróŜ w spokoju i bez bólu. Jest zbyt wyczerpany, by z nami walczyć. Niech zamieszka na razie w klatce dla chorych. Razem otworzyli klatkę i przenieśli barska do szerszej, przestronniejszej kwatery. Wymościli ziemię delikatną podściółką, by złagodzić ból spowodowany ocieraniem kości o podłoŜe. Zwierzę było większe od tych, które widziałem wieczorem na scenie. Gdyby było w stanie ustać na nogach, to w pozycji pionowej sięgałoby mi chyba do Ŝeber. Jego futro było zakurzone, obwisłe i obszarpane, ale kolor był dokładnie taki jak kamizelka Maelen. Proporcje jego ciała były dziwaczne: tułów mały, a nogi bardzo długie i cienkie, jakby kończyny przeznaczone dla jednego zwierzęcia przez pomyłkę dostały się innemu. Ogon zakończony pędzelkiem, a spomiędzy spiczastych uszu, wzdłuŜ szyi i w poprzek barków, biegł pas dłuŜszych włosów o duŜo jaśniejszym odcieniu, tworząc coś w rodzaju grzywy. Nos był długi i ostry, a pod czarnymi wargami widać było mocne zęby. Gdyby to stworzenie nie było w tak złym stanie, z pewnością uznałbym je za niebezpieczne. W chwili gdy kładli je na wyściółkę w nowej klatce, podniosło się na tyle, by

lekko kłapnąć pyskiem. Wtedy Maelen lekko dotknęła barska róŜdŜką między oczami i zaczęła prowadzić ją w dół aŜ do nosa. Głowa zwierzęcia przestała się poruszać. Malez wrócił z miską i skropił jakimś płynem głowę zwierzęcia, brzuch, a na koniec wlał mu niewielką ilość płynu w usta. z których zwisał poczerniały język. Maelen wstała. — Na razie to wszystko, co moŜemy zrobić. Reszta… — Zakreśliła róŜdŜką jakiś znak w powietrzu. Potem zwróciła się do nas. — Szlachetni Homo, robi się późno, a ten biedak będzie mnie potrzebował. — Dziękujemy za łaskawość, Szlachetna Fem. — Jej chęć pozbycia się nas wydała mi się nie na miejscu, jakby nagle zniknął powód sprowadzenia nas w to miejsce. Nie podobało mi się to. choć mogłem się mylić w swoich odczuciach. — I za twoją pomoc, Szlachetny Homo. Wkrótce powrócisz. — Nie było to pytanie i nawet nie rozkaz, lecz stwierdzenie faktu, co do którego oboje byliśmy zgodni. W drodze powrotnej na „Lydis” Griss i ja prawie nie odzywaliśmy się do siebie. Opowiedziałem mu tylko o tym, co zaszło w namiocie handlarza zwierzętami, a on poradził mi, bym opisał to w swoim raporcie na wypadek jakichś przyszłych kłopotów. — Co to jest barsk? — spytałem. — Widziałeś przecieŜ. To one dostarczały tych futer, które pokazywano rano; z nich uszyta była kamizelka Maelen. Zwierzęta te uwaŜane są za sprytne, inteligentne i niebezpieczne. Czasem są zabijane, ale nie wierzę, by często udawało się schwytać je Ŝywe. Poza tym… — Wzruszył ramionami. Mijaliśmy właśnie straŜników w porcie, gdy nagle zrozumiałem nie tylko nienawiść handlarza zwierzętami, lecz takŜe i jej źródło. Połączone ze sobą wrogie uczucia zaatakowały mój umysł tak gwałtownie, jakby któraś z włóczni, widzianej dziś rano na wystawie, wdarła się w moje .ciało swoim ostrzem. Zatrzymałem się i odwróciłem, by stawić czoło ciosowi, lecz nie ujrzałem nic prócz cieni i ciemności. Griss natychmiast znalazł się przy mnie. w dłoni ściskał gotowy do zadania ciosu ogłuszacz. Wiedziałem, Ŝe on teŜ poczuł to samo. — Co? — Handlarz zwierzętami, ale jeszcze coś… — Nie po raz pierwszy w Ŝyciu pragnąłem całą wewnętrzną mocą odczytać psychopole. W niektórych sytuacjach ostrzeŜenie potrafi sparaliŜować człowieka, zamiast przygotować go do walki.

Griss wpatrywał się we mnie. — UwaŜaj, Krip. On moŜe nie będzie miał odwagi wystąpić przeciwko Thassom, ale moŜe uznać, Ŝe ciebie da się dosięgnąć. Trzeba o tym donieść kapitanowi. Oczywiście miał rację, choć nie chciałem mu jej przyznać. Urban Foss mógł zakazać mi opuszczania „Lydis” aŜ do odjazdu. W niepewnych miejscach ostroŜność była tarczą Kupców, ale jeśli ktoś zbyt kurczowo trzyma się swej tarczy, moŜe przegapić teŜ cios, który by go wyzwolił z wszelkiego niebezpieczeństwa. A ja byłem wówczas na tyle młody, by pragnąć staczać swoje bitwy, a nie siedzieć w ukryciu czekając, aŜ burza mnie zmiecie. Poza tym ten cios pochodził z dwóch źródeł, nie z jednego. Byłem w stanie zrozumieć wrogość handlarza zwierzętami, ale kto jeszcze czuł do mnie nienawiść i dlaczego? Z kogo jeszcze uczyniłem sobie wroga na Yiktor i w jaki sposób?