ANDRE NORTON
TAJNI AGENCI
CZASU
TOM I CYKLU ROSS MURDOCK
(Tłumacz: Robert Pryliński)
www.scan-dal.prv.pl
l
Komuś, kto by zajrzał przypadkiem do izby zatrzymań, siedzący tam młody
człowiek nie wydałby się zbyt groźny. Wzrostem wprawdzie przewyŜszał nieco
przeciętnego męŜczyznę, ale nie na tyle, by zwracało to uwagę. Brązowe włosy były
obcięte krótko, a niemal chłopięca twarz nie wyróŜniała się Ŝadnymi szczególnymi
cechami... no, chyba Ŝe ktoś spojrzałby w jasnoszare oczy i uchwycił ten szczególny
chłód bijący z ich głębi.
Jego ubiór równieŜ charakteryzował się prostotą. Ktoś tak ubrany mógł z
łatwością roztopić się w tłumie ludzi przemierzających labirynty ulic miasta końca
dwudziestego stulecia.
Ale pod mimikrą, niezbędną do przeŜycia w środowisku, które zawsze
uznawał za wrogie, kryła się prawdziwa osobowość Murdocka - kipiąca energią i
czasem ledwie kontrolowaną agresją.
Więzień doskonale zdawał sobie sprawę, Ŝe jest uwaŜnie obserwowany przez
straŜnika, ale najmniejszym nawet gestem nie okazał, Ŝe zauwaŜa jego obecność. Czy
ten podstarzały gliniarz oczekuje jakiejś reakcji? No więc, nic z tego.
Tym razem prawo mocno pochwyciło Rossa w swoje cięŜkie łapy. Ciekawe,
dlaczego jeszcze się z nim cackają? Czemu miało słuŜyć to pranie mózgu dzisiejszego
ranka? Ross Murdock został zepchnięty do defensywy, a bardzo tego nie lubił. Musiał
mocno wysilać swój bystry umysł, by ominąć rafy czające się między podstępnymi
pytaniami śledczego, i wciąŜ jeszcze na wspomnienie tamtej rozmowy odczuwał
odległe wraŜenie strachu, jaki był wówczas jego udziałem.
Drzwi izby zatrzymań otworzyły się gwałtownie. Ross opanował odruchową
chęć zwrócenia głowy w tamtym kierunku. Usłyszał tylko kaszlnięcie straŜnika -jakby
ten chciał rozruszać struny głosowe po ponad godzinie milczenia - a zaraz potem jego
rozkazujący głos:
- Wstawaj Murdock! Sędzia chce cię widzieć!
Ross podniósł się niespiesznie, chociaŜ tylko siłą woli kontrolował odruchy
wszystkich mięśni. Jakiekolwiek próby oporu czy dyskusja z tym gliną nie miały teraz
sensu. Lepiej zachowywać się jak mały niegrzeczny, chłopiec, który właśnie
zrozumiał swe błędy. Taka uległość często okazywała się korzystna. Ross nieraz juŜ
miał okazję się o tym przekonać.
Przeszedł do sąsiedniego pokoju i z niepewnym uśmiechem na twarzy stanął
przed męŜczyzną, który siedział za sporym biurkiem. Czekał, aŜ ten przemówi doń
pierwszy. Sędzia Ord Rawie. Co za niefart, Ŝe akurat Krzywy Nos musiał dostać jego
sprawę. Będzie musiał wysłuchać długiego kazania, które wygłosi ten starzec. I tak
niewiele zostanie mu w głowie...
- Masz nieźle zababraną kartotekę, młodzieńcze...
Ross wyraźnie posmutniał i nieco się przygarbił. Tylko jego zimne oczy spod
wpół przymkniętych powiek wciąŜ bystro błyszczały.
- Tak, proszę pana - rzekł cicho, starając się wypowiedzieć te słowa lekko
drŜącym głosem.
Nagle jego zachwyt własną wysublimowaną grą aktorską prysnął jak bańka
mydlana. Sędzia Rawl nie był sam w pokoju. Ten cholerny śledczy wciąŜ tu siedział i
przyglądał się Rossowi takim samym przenikliwym wzrokiem jak dzisiejszego ranka.
- Taa, bardzo zababraną jak na zaledwie kilka lat działalności... - Krzywy Nos
teŜ patrzył wprost na Rossa, ale na szczęście jego wzrok nie był nawet w połowie tak
napawający strachem. - Powinieneś zostać skierowany do SłuŜby Resocjalizacyjnej...
Ross poczuł nagle jakiś cięŜar w Ŝołądku. Słyszał juŜ o tym nowym projekcie
systemu penitencjarnego, a to, co słyszał, nie było miłe. Drugi raz, odkąd wszedł do
tego pokoju, jego pewność siebie została powaŜnie zachwiana. Ale potem pojawiła się
iskierka nadziei.
- UpowaŜniono mnie jednak do przedstawienia ci innej propozycji, Murdock.
Czego zresztą, biorąc pod uwagę twoją kartotekę, nie aprobuję w najmniejszym
stopniu.
Ross poczuł, Ŝe strach ustępuje. Jeśli propozycja nie podobała się sędziemu,
musiała być korzystna dla niego, a nie zwykł marnować okazji.
- Istnieje pewien projekt rządowy, który będzie realizowany przez ochotników.
Zdaje mi się, Ŝe zdałeś pomyślnie wstępne testy. Jeśli się zgłosisz, okres spędzony na
realizacji tego zadania zostanie ci zaliczony w poczet odbywanej kary. Masz więc
szansę przydać się na coś ojczyźnie, której do tej pory przynosiłeś wyłącznie wstyd...
- A jeśli odmówię, czeka mnie resocjalizacja, czy tak, sir?
- Ja osobiście uwaŜam cię za zdatnego tylko do resocjalizacji. Twoje papiery...
- powiódł dłonią po aktach odnotowujących występki Rossa.
- Zgłaszam się do tego projektu, sir!
Sędzia parsknął z wyraźnym niezadowoleniem, a potem wepchnął rozłoŜone
kartki do segregatora. Odwrócił się w stronę czającego się w cieniu męŜczyzny.
- Oto pański ochotnik, majorze.
Ross westchnął z ulgą. Pierwsza górka za nim. Dotąd zawsze dopisywało mu
szczęście; wywinie się i z tej sytuacji.
Człowiek, którego sędzia Rawie nazwał majorem, przesunął się w krąg
światła. Jego spojrzenie wciąŜ napawało Rossa niepokojem. Na uŜytek Krzywego
Nosa mógł przywdziewać róŜne maski, ale z tym człowiekiem, czuł to wyraźnie,
byłaby to tylko strata czasu.
- Dziękuję. Za pozwoleniem, wyruszamy natychmiast. Pogoda nie zapowiada
się najlepiej.
Nim Ross zdołał zorientować się w sytuacji, szedł juŜ posłusznie korytarzem.
Początkowo planował urwać się majorowi, gdy tylko wyjdą budynku. MoŜe go potem
szukać w mrocznych uliczkach. Ale nie poszli do windy. Zamiast tego wspięli się w
górę po drabinkach przeciwpoŜarowych. Upokorzony Ross zauwaŜył, Ŝe po
wspinaczce w tempie narzuconym przez majora dyszy cięŜko, podczas gdy jego
starszy o co najmniej piętnaście lat towarzysz nie zdradzał najmniejszych objawów
zmęczenia.
Wyszli na zasypany śniegiem dach. Major błysnął latarką, naprowadzając
ciemny kształt, który opadł ku nim z góry. Helikopter! Ross nagle zaczął wątpić w
słuszność swego wyboru.
- Ruszaj, Murdock! - rozkaz majora przebił się przez hałas maszyny. Ton jego
donośnego głosu był tak pozbawiony wszelkich emocji, Ŝe Ross wzdrygnął się
mimowolnie.
Chwilę potem siedział juŜ w kabinie między milczącym majorem i równie
gadatliwym pilotem w wojskowym uniformie i wzlatywał ponad miasto, którego
wąskie i ciemne uliczki znał jak własną kieszeń. Światła miasta rozmywały się w
oddali, aŜ wreszcie znikły w mroku nocy i w śnieŜycy. Przez moment widział jeszcze
oświetlone wstęgi autostrad. Nie zadawał jednak Ŝadnych pytań. Ostatecznie bywał
juŜ w Ŝyciu traktowany gorzej niŜ tylko ignorowany w milczeniu.
Maszyna przechyliła się na bok. Mimo to Ross nie mógł dojrzeć w dole ani
jednego znaku orientacyjnego. Nie miał nawet pojęcia, czy lecą na północ czy na
południe. Ale zaledwie kilka chwil później dostrzegł szereg czerwonych lamp,
świecących tak intensywnie, Ŝe ich blask przebijał się nawet przez grubą kurtynę
śnieŜnych płatków. Helikopter osiadł na ziemi.
- Wyłaź!
I znów odruchowo wykonał rozkaz. Stał drŜąc z zimna pośród śnieŜnej
zamieci. Jego lekkie ubranie wystarczyłoby moŜe od biedy na ulicach miasta, ale tu,
na otwartej przestrzeni, mroźny wiatr był bezlitosny.
Ktoś chwycił Murdocka za ramię i skierował ku niskiemu budynkowi. Trzask
drzwi i Ross oraz towarzyszący mu oficer wkroczyli w błogosławiony krąg ciepła i
światła.
- Siadaj! Tam!
Usiadł posłusznie, wciąŜ zbyt oszołomiony, by nawet pomyśleć o jakichś
próbach protestu. W pomieszczeniu byli teŜ inni męŜczyźni. Jeden ubrany w
dziwaczny kombinezon ochronny, przeglądał dokumenty. CięŜki hełm zwisał
przyczepiony do jego ramienia. Do niego właśnie podszedł towarzysz Rossa. Przez
chwilę tamci rozmawiali szeptem, a potem major przywołał Murdocka ruchem dłoni.
Ross przeszedł w ślad za nim do wewnętrznego pomieszczenia oddzielonego ścianą
szafek.
Z jednej z nich major wydobył ów cudaczny uniform i przymierzył go do
rozmiaru Rossa.
- Dobra - mruknął - Zakładaj to! Nie mamy zbyt wiele czasu. Ross ubrał się w
kombinezon. Gdy zapinał ostatni suwak, oficer włoŜył mu na głowę hełm. Drugi z
męŜczyzn stał juŜ przy drzwiach.
- Lepiej znikajmy, Kelgarries, bo śnieŜyca przytrzyma nas tu na dobrze.
Wyszli ponownie na lądowisko. JuŜ helikopter był dość zaskakującym
środkiem transportu, ale maszyna, do której podeszli teraz, wyglądała jak
przeniesiona wprost z następnego stulecia. Smukły pojazd stał pionowo na
statecznikach, a ostry dziób miał skierowany wprost w niebo. Z boku wznosiło się
rusztowanie, po którym wspięli się za pilotem do wejścia.
Ross niechętnie zajął wskazane mu miejsce. LeŜał na plecach z uniesionymi i
podkurczonymi nogami, tak Ŝe kolanami niemal dotykał brody. Co gorsza, musiał
dzielić ciasną kabinę z majorem leŜącym obok w podobnej pozycji. Opuszczono
przezroczystą pokrywę. Byli zamknięci.
W ciągu swego krótkiego Ŝycia Ross wiele razy musiał stawiać czoła
strachowi. Nauczył się zmuszać swe ciało i umysł do panowania nad tym uczuciem.
Ale to, co czuł teraz, nie było zwykłym strachem - to było przeraŜenie graniczące z
paniką, tak silne, Ŝe z trudem powstrzymał torsje. Był zamknięty w przezroczystej
trumnie! Nie miał najmniejszego wpływu na to, co się z nim za chwilę stanie, a miał
właśnie stanąć twarzą w twarz z nieznanym niebezpieczeństwem. To było trochę za
duŜo jak na jeden raz.
Jak długo juŜ trwa ten koszmar? Kilka minut? Godzin? Stracił rachubę czasu.
Nagle poczuł, jakby pięść olbrzyma opadła na jego klatkę piersiową. Walczył
rozpaczliwie o oddech. Cały świat eksplodował mu pod czaszką...
Przytomność wracała powoli. Przez moment myślał, Ŝe utracił wzrok, potem
jednak otaczająca go ciemność zaczęła zmieniać się w szarość...
Po dłuŜszej dopiero chwili dotarło do niego, Ŝe juŜ nie leŜy na plecach, tylko
spoczywa w pozycji siedzącej w fotelu. Cały otaczający go świat drŜał w rytmie
delikatnej wibracji, która przeszywała teŜ jego ciało.
Ross Murdock do tej pory tak długo cieszył się wolnością, gdyŜ posiadał
umiejętność szybkiej analizy sytuacji. W ciągu ostatnich pięciu lat rzadko zdarzało
mu się stawać w obliczu osoby lub wydarzenia, przy których by się pogubił. A teraz
wciąŜ był spychany do defensywy i na razie nie bardzo widział moŜliwość zmiany
tego stanu. Patrzył w ciemność w milczeniu, ale wewnątrz jego umysłu wszystkie
tryby i kółeczka pracowały intensywnie, aŜ do granicy zatarcia się. I zaczynał
dochodzić do wniosku, Ŝe wszystko, co mu się przydarzyło dzisiejszego dnia, miało
tylko jeden cel - zachwiać jego pewnością siebie i uczynić go uległym. Dlaczego?
Ross Ŝywił jednak niezachwianą wiarę w swoje umiejętności. Był teŜ bystrym
obserwatorem. Rozumiał więc sprawy tego świata jak mało kto w tak młodym wieku.
Wiedział teŜ, Ŝe Murdock jest wprawdzie waŜny dla Murdocka, ale nie jest zbyt
waŜny dla całej reszty świata. A jego kartoteka wyglądała na tyle kiepsko, Ŝe sędzia
Rawie mógł bez trudu postawić na nim kreskę. ChociaŜ w jednym róŜnił się od
innych przestępców - jak dotąd większość zarzutów kierowanych przeciwko niemu
opierała się wyłącznie na poszlakach. Pewnie dlatego, Ŝe zawsze działał w pojedynkę
i starannie planował kaŜdą akcję.
Dlaczego jednak Ross Murdock stał się istotny takŜe dla innych? Istotny do
tego stopnia, Ŝe urządzono całe to przedstawienie, by nim wstrząsnąć? Do czego
właściwie się zgłosił? Czy miał robić za świnkę morską przy testowaniu jakiejś
nowoczesnej, skutecznej i ekonomicznej w uŜyciu broni? Dość usilnie, musiał przy-
znać, starano się wytrącić go z równowagi. To milczenie, ten pośpiech, ten lot...
podtrzymywały nastrój. Dobrze więc, będzie zagubionym przeraŜonym chłopcem,
jeśli o to im chodzi. Tylko czy to wystarczy, Ŝeby wywieść w pole majora? Miał
wraŜenie, Ŝe nie wystarczy. I było to wielce przykre wraŜenie.
Panowała juŜ głęboka noc. Najwyraźniej zeszli z drogi śnieŜnej burzy, a moŜe
lecieli ponad nią. Przez przezroczysta pokrywę kokpitu widział jasno świecące
gwiazdy. Brakowało tylko księŜyca.
Formalne wykształcenie Rossa nie było imponujące. A jednak swą wiedzą
zaskakiwał wielu ludzi, którym zdarzyło się mieć z nim do czynienia. Spędził bowiem
wiele czasu w miejskiej bibliotece, gdzie czytał ksiąŜki dotyczące bardzo licznych
dziedzin. Wiedza zawsze się przydaje. Co najmniej trzy razy takie właśnie strzępki
zapamiętanych wiadomości pozwoliły mu cieszyć się wolnością, raz prawdopodobnie
uratowały mu Ŝycie.
Teraz więc starał się ułoŜyć jakąś logiczną całość z rozsypanych fragmentów
informacji, jakimi dysponował. Siedział w kokpicie jakiejś supernowoczesnej
maszyny o napędzie atomowym. Tak zaawansowanej technicznie, Ŝe na pewno nie
uŜywano by jej do nieistotnej misji. A to znaczyło, Ŝe Ross Murdock był komuś
bardzo potrzebny. Dawało to jakąś nadzieję na przyszłość, a on diabelnie potrzebował
tej nadziei. Zaczeka więc cierpliwie, będzie grał głupca i nie omieszka mieć przy tym
szeroko otwartych oczu i uszu.
W tempie, w jakim lecieli, najdalej za kilka godzin powinni opuścić
terytorium kraju. Ale ostatecznie, czy rząd nie miał baz w co najmniej połowie państw
świata, by utrzymywać “zimny pokój"? Co prawda, jeśli wysadzą go gdzieś za
granicą, ucieczka moŜe okazać się trudniejsza, ale szczegółami zajmie się dopiero,
gdy nadejdzie na to czas.
Nagle Ross znów znalazł się w pozycji horyzontalnej, a pięść giganta
ponownie opadła na jego piersi. Tym razem nie dostrzegł Ŝadnych świateł
naprowadzających na lądowisko. Nie miał nawet pewności, czy dotarli do celu, aŜ do
momentu, gdy maszyna osiadła twardo na ziemi.
Major sprawnie wydostał się na zewnątrz i Ross mógł przybrać wygodniejszą
pozycję. Znów poczuł na ramieniu twardą dłoń ponaglającą go do wyjścia. Wyczołgał
się z kabiny i stanął niepewnie na platformie wyładunkowej.
PoniŜej nie dostrzegł Ŝadnych świateł, tylko niezmierzone śnieŜne pole.
Widział za to kilku męŜczyzn u podnóŜa struktury, na której stał. Był głodny i bardzo
zmęczony. Miał nadzieję, Ŝe jeśli major zamierza dalej prowadzić swoją grę, poczeka
do następnego ranka.
W międzyczasie musiał się zorientować, gdzie właściwie się znalazł. Jeśli
miał stąd wiać, musiał wpierw dokładnie przyjrzeć się okolicy. Jednak dłoń na jego
ramieniu ponaglała go nieubłaganie do marszu ku uchylnym drzwiom, które o ile
widział, wiodły do wnętrza śnieŜnego pagórka. Albo śnieŜna zamieć, albo ludzie
wykonali tu kawał dobrej maskującej roboty. Odnosił wraŜenie, Ŝe ten śnieŜny
kamuflaŜ nie był jednak dziełem przyrody.
Tak wyglądało przywitanie Rossa z bazą. Nie moŜna powiedzieć, by
dokładnie przyjrzał się jej zewnętrznym instalacjom. Następny dzień był jednym
ciągiem badań lekarskich, tak dokładnych, jakich nigdy jeszcze dotąd nie
doświadczył. Kiedy wreszcie lekarze przestali go opukiwać i osłuchiwać, przeszedł
całą serię dziwnych testów, których celu teŜ oczywiście nikt nie raczył mu wyjaśnić.
Wreszcie zamknięto go w izolatce, bo chyba tak tylko moŜna nazwać ciasne
pomieszczenie, w którym znajdowało się jedynie łóŜko i głośnik w jednym z rogów
pod sufitem. ŁóŜko na szczęście było znacznie wygodniejsze niŜ wyglądało.
Wyciągnął się więc na nim wygodnie i wlepił oczy w głośnik. Jak dotąd nie
powiedziano mu nic. Sam równieŜ nie zadał ani jednego pytania, czekając spokojnie
na koniec tego, co uwaŜał wyłącznie za pojedynek woli. Na razie nie oddał ani piędzi
terenu w tej walce.
- A teraz słuchaj... - głos dobywający się z głośnika brzmiał nieco metalicznie,
ale niewątpliwie naleŜał do majora Kelgarriesa.
Ross przygryzł wargi. UwaŜnie obejrzał juŜ kaŜdy cal tego pomieszczenia i
nie dostrzegł nawet śladu drzwi, którymi został tu wprowadzony. Mając gołe ręce za
jedyne narzędzie, nie mógł marzyć o wydostaniu się stąd siłą, a nawet jeśli... ubrany
tylko w koszulę, luźne spodnie i lekkie skórzane mokasyny, niewiele mógłby
zdziałać.
- ... dla identyfikacji - kontynuował głos.
Ross zdał sobie sprawę, Ŝe coś umknęło jego uwadze. Nie miało to znaczenia.
Zdecydował, Ŝe nie będzie dłuŜej uczestniczył w tej grze.
Rozległo się szczęknięcie, które było niezawodnym znakiem, Ŝe major się
wyłącza. Ale nie nadeszła oczekiwana cisza. Zamiast niej Ross usłyszał słodkie trele,
które natychmiast skojarzył ze śpiewem ptaków. Jego znajomość ptactwa ograniczała
się co prawda do wróbli i parkowych gołębi, i Ŝaden z tych gatunków z pewnością nie
potrafił tak śpiewać, niemniej to z pewnością były odgłosy ptaków. Ross odwrócił
głowę od głośnika i spojrzał w przeciwległym kierunku. To, co ujrzał, spowodowało,
Ŝe usiadł gwałtownie, gotów do natychmiastowego odparcia niespodziewanego ataku.
Ściany tam nie było! Zamiast na nią, patrzył na strome zbocze wzgórza, na
którego szczycie znajdował się jodłowy las przykryty śnieŜnym płaszczem. Zaspy
śnieŜne leŜały teŜ na samym zboczu, a zapach jodeł docierał do Rossa równie
wyraźnie jak chłodne podmuchy wiejącego od wzgórza wiatru.
Nagle zadrŜał cały, gdyŜ do jego uszu dobiegło odległe wycie, które od
wieków oznaczało tylko jedno - wołanie głodnego i polującego właśnie stada wilków.
Ross nigdy dotąd nie słyszał tego dźwięku, ale jego podświadomość, z całym jej
dziedzictwem genetycznym, rozpoznała go niezawodnie - zew nadciągającej śmierci.
Wkrótce teŜ dostrzegł szare cienie wysuwające się spomiędzy drzew. Jego dłonie
odruchowo zacisnęły się w pięści, gdy tymczasem rozglądał się za jakąś
skuteczniejszą bronią.
Trzy ściany pokoju wciąŜ zamykały go jak w klatce, a w zasięgu ręki miał
tylko łóŜko, na którym dotąd leŜał. Jeden z szarych, smukłych kształtów uniósł głowę
i patrzył wprost na niego. Oczy zwierzęcia lśniły czerwonym blaskiem. Ross porwał
w dłonie koc okrywający łóŜko, zdecydowany zarzucić go na głowę zwierzęcia w
momencie skoku.
Bestia zbliŜyła się na sztywnych łapach, z głębi jej gardzieli dobiegł ponury
pomruk. Rossowi zdało się, Ŝe ten potwór co najmniej dwukrotnie przewyŜsza
rozmiarami kaŜdego psa, jakiego kiedykolwiek widział. Trzymał jednak koc w
rozpaczliwym odruchu obrony. Nagle pojął, Ŝe zwierzę nie patrzy wcale na niego, Ŝe
koncentruje wzrok na jakimś punkcie znajdującym się poza jego polem widzenia.
Wilk zawarczał wściekle, obnaŜając potęŜne kły. Rozległ się świst powietrza.
Zwierzę wyskoczyło w górę gwałtownym susem, upadło z powrotem i potoczyło się
po ziemi, próbując desperacko wgryźć się kłami w drzewce dzidy sterczącej
spomiędzy jego Ŝeber. Zaskowyczał jeszcze raz, a potem z pyska pociekła mu struŜka
krwi.
Teraz Ross po prostu zastygł w niemym zdumieniu. Zebrał się w sobie i
postąpił na trzęsących się nogach kilka kroków ku umierającemu wilkowi. Nie był
zdziwiony, gdy jego wyciągnięta ręka natrafiła na niewidzialną przeszkodę. Powoli
przesunął dłonią w lewą i w prawą stronę, pewien juŜ teraz, Ŝe dotyka ściany swojej
celi. A mimo to oczy wciąŜ mówiły mu, Ŝe znajduje się na zboczu wzgórza;
potwierdzały to takŜe uszy i nozdrza.
Jeszcze przez moment był nieco zagubiony, ale prawie natychmiast znalazł
wyjaśnienie, które w pełni go zadowoliło. Spokojnie skinął głową i rozluźniony usiadł
z powrotem na łóŜku. To musi być jakaś udoskonalona wersja telewizji, taka z
symulacją zapachów, podmuchów wiatrów i innych oddziaływań na zmysły, które
czyniły obraz bardziej realnym. Efekt końcowy był na tyle przekonujący, iŜ Ross
musiał się napominać, Ŝe tylko ogląda film.
Wilk był niewątpliwie martwy. Pozostałe sztuki ze stada czmychnęły w las,
ale poniewaŜ obraz wciąŜ trwał, Ross uznał, Ŝe pokaz jeszcze się nie skończył. WciąŜ
słyszał otaczające go dźwięki, toteŜ cierpliwie czekał na dalszy rozwój akcji. Choć w
dalszym ciągu nie miał pojęcia, czemu ten pokaz miał słuŜyć.
W polu widzenia pojawił się człowiek. Zatrzymał się nad martwym wilkiem,
chwycił go za ogon i uniósł w górę jego tylne łapy. Porównując rozmiar zabitej bestii
do stojącego przed nim człowieka, Ross uznał, Ŝe nie pomylił się w pierwszej ocenie -
zwierzę było nadnaturalnych rozmiarów. Człowiek krzyknął coś przez ramię. Jego
słowa brzmiały dla Rossa obco.
Dziwnie był teŜ ubrany - zdecydowanie za lekko jak na ten klimat, jeśli
oceniać go po śnieŜnych zaspach i lodowatych podmuchach wiatru. Miał na sobie
kubrak z niewyprawionej skóry, sięgający nieco powyŜej kolan i ściągnięty pasem.
Pas ten był zresztą nieco bardziej skomplikowanym rękodziełem niŜ kubrak - składał
się z połączonych ze sobą małych metalowych płytek i podtrzymywał takŜe wielki
sztylet wiszący w poprzek piersi. Muskularne ramiona męŜczyzny okrywał niebieski
płaszcz, spięty pod szyją wielką broszą. Buty, równieŜ z niewyprawionej skóry,
sięgały powyŜej łydek, a całości ubioru dopełniała futrzana czapa, spod której widać
było kosmyki ciemnobrązowych włosów. Nie miał brody, a jednak błękitnawy cień
biegnący wzdłuŜ jego Ŝuchwy pozwalał sądzić, Ŝe tego akurat dnia nie golił się.
Czy był Indianinem? Nie. ChociaŜ skórę miał spaloną słońcem, z pewnością
był biały. Jego ubiór teŜ w niczym nie przypominał stroju Indian. Mimo dość
prymitywnych szat, przybysza otaczała niezwykła aura dostojeństwa, władzy i
niezachwianej pewności siebie. Widać było, Ŝe jest kimś waŜnym w swoim świecie.
Po chwili dołączył do niego kolejny człowiek, podobnie odziany, ale w
rudobrązowym płaszczu. Podszedł, ciągnąc za sobą dwa opierające się osiołki, które
trwoŜliwie wpatrywały się w martwego wilka. Oba zwierzaki były obciąŜone
powiązanymi liną tobołkami. Potem pojawił się jeszcze jeden męŜczyzna z następną
parą osłów. I wreszcie czwarty, teŜ odziany w skóry, z gęsta brodą na policzkach i
szyi. Ten jako jedyny miał odkrytą głowę, jego płowe, niemal białe włosy rozwiewał
wiatr. Ukląkł nad martwym wilkiem, dobył noŜa i sprawnie zdjął skórę ze zwierzęcia.
Jeszcze nim skończył, w polu widzenia pojawiły się trzy dalsze pary obładowanych
paczkami osiołków. Wreszcie okrwawiona skóra powędrowała do jednej z sakw, a
oprawca pogardliwie kopnął padłe ciało i podąŜył za oddalającymi się juŜ powoli
towarzyszami.
2
Ross był tak zaabsorbowany rozgrywającą się przed jego oczami sceną, Ŝe
zaskoczyła go nagła, kompletna ciemność, która zapadła nie tylko nad miejscem akcji,
ale takŜe wewnątrz celi.
- Co... - jego głos zabrzmiał głucho w pustym pomieszczeniu, gdyŜ wraz ze
światłem umilkły wszelkie dźwięki. Brakowało nawet delikatnego szumu urządzeń
wentylacyjnych, którego Ross nawet nie rejestrował, dopóki ten nie zanikł.
Przez wszystkie jego nerwy przebiegł ten sam impuls nagłej paniki, którego
doświadczył w kokpicie pojazdu powietrznego. Tyle, Ŝe tym razem mógł się
przynajmniej swobodnie poruszać.
Ruszył więc wolnym krokiem poprzez mrok z wyciągniętymi przed siebie
dłońmi, aby namacać ścianę. Miał zamiar znaleźć ukryte drzwi, którymi go tu
wprowadzono, i uciec z ciemnej celi.
Tutaj! Jego dłoń dotknęła płaskiej i gładkiej powierzchni ściany. Przesunął po
niej ręką i nagle trafił na pustkę. Mógł posługiwać się wyłącznie zmysłem dotyku, ale
to wystarczyło, by być pewnym, Ŝe są tam drzwi, i to otwarte drzwi. Przez moment
zawahał się, tknięty nagle irracjonalną myślą, Ŝe jeśli przestąpi próg, znajdzie się na
wzgórzu z wilkami.
- Co za głupota! - powiedział na głos sam do siebie. I właśnie dlatego, ze czuł
narastający niepokój, postąpił naprzód zdecydowanym krokiem. Pragnął zrobić coś,
cokolwiek, co nie będzie po prostu wykonywaniem rozkazów innych ludzi, ale
działaniem z własnej inicjatywy.
Jednak po pierwszym zdecydowanym kroku dalej podąŜał powoli, gdyŜ
przestrzeń za drzwiami tonęła w równie nieprzeniknionym mroku jak pomieszczenie,
które pozostało za jego plecami.
Zdecydował, Ŝe najlepiej przesuwać się wzdłuŜ ściany z wyciągniętą przed
siebie ręką. Kilka kroków dalej utracił nagle kontakt z twardą powierzchnią ściany.
Niemal się przewrócił, wpadając w mroczną pustkę. To były jednak tylko kolejne
drzwi. Po chwili ściana wróciła na swoje miejsce, a on przywarł do niej z ulgą. Potem
następne drzwi... Ross zatrzymał się na chwilę, próbując usłyszeć najcichszy bodaj
dźwięk, coś, co upewniłoby go, Ŝe nie jest sam w tym mrocznym labiryncie. Nie
usłyszał jednak nic; nie czuł nawet najmniejszego ruchu powietrza, a ciemność
zdawała się przytłaczać go jak gęsta czarna maź.
I znów ściana się skończyła. Ross dotknął krawędzi lewą ręką, a prawą
wyciągnął przed siebie w mrok. Po chwili wyczuł twardą powierzchnię. Luka była
szersza niŜ jakiekolwiek drzwi. MoŜe to skrzyŜowanie korytarzy? Miał zamiar zbadać
to dokładniej, gdy nagle usłyszał dźwięki. Nie był tu sam.
Nagłym ruchem przywarł do ściany. Wstrzymał oddech, starając się uchwycić
nawet najlŜejsze odgłosy. Odkrył przy tym, Ŝe kompletny brak widoczności utrudnia
takŜe nasłuchiwanie. Nie potrafił zidentyfikować tych lekkich trzasków, tego
delikatnego szumu... czy to mógł być ruch powietrza spowodowany przez otwierane
drzwi?
Po chwili jednak był pewien, Ŝe coś porusza się ku niemu na poziomie
podłogi. Coś pełznącego, a nie kroczącego...
Ross błyskawicznie wycofał się za róg. Nie miał zamiaru stawiać czoła temu,
co tam pełzło. Zbyt duŜe ryzyko w kompletnych ciemnościach, które w dodatku
mogły być ciemnościami tylko dla niego. Nie miał raczej do czynienia z człowiekiem.
Odgłosy z podłogi były nieregularne, dzieliły je długie przerwy. Ross
dosłyszał równieŜ cięŜkie sapanie, zupełnie jakby pełznąca istota okupiała kaŜdy ruch
wielkim wysiłkiem. Ross starał się wyprzeć ze swego umysłu wizję skradającego się
w mroku olbrzymiego wilka, węszącego chciwie zapach ofiary. Podświadomość
nakazywała szybki odwrót, ale zmusił się do pozostania w miejscu, a nawet wychylił
się nieco zza rogu, starając się przebić wzrokiem otaczającą go ciemność i dostrzec,
co ku niemu pełznie.
Nagle rozbłysło światło. Ross odruchowo zasłonił rękami oślepione oczy. Z
podłogi dobiegł go głośny jęk przechodzący w uporczywe krztuszenie się. Światło,
takie jak do tej pory, znów oświetlało korytarze jednostajnym blaskiem i Ross
dostrzegł, Ŝe faktycznie stoi na skrzyŜowaniu korytarzy. Przez ułamek sekundy odczuł
absurdalne zadowolenie, Ŝe właściwie ocenił to w ciemnościach...
A na podłodze... To jednak był człowiek, a przynajmniej dwunoŜna istota
przypominająca z kształtu człowieka. LeŜał na ziemi o kilka kroków od Rossa. Ale
jego ciało i głowa były owinięte bandaŜami w stopniu uniemoŜliwiającym
jakąkolwiek bliŜszą identyfikację.
Jedna z obandaŜowanych dłoni przesunęła się powoli do przodu i całe ciało
uniosło się na niej nieco, przemieszczając się o parę centymetrów do przodu. Zanim
Ross zdołał się poruszyć, na przeciwległym krańcu korytarza pojawił się biegnący
męŜczyzna. Murdock rozpoznał w nim majora Kelgarriesa.
ZwilŜył bezwiednie wargi, gdy major opadł na kolana przy leŜącej na
podłodze istocie.
- Hardy! Hardy! - głos, który Ross znał dotąd tylko z twardych komend,
brzmiał teraz ludzko i ciepło. - Hardy, człowieku!
Major otoczył ramionami obandaŜowane ciało. Uniósł leŜącego na nogi i
podparł.
- JuŜ dobrze, Hardy. Wróciłeś. Jesteś bezpieczny. To jest baza - mówił
spokojnie łagodnym głosem, jak ktoś uspokajający przeraŜone dziecko.
ObandaŜowane ręce, które przez moment biły nerwowo powietrze, opadły
teraz luźno wzdłuŜ ciała.
- Wróciłem... jestem bezpieczny... - głos zza białej maski brzmiał jak ochrypły
skrzek.
- Wróciłeś i jesteś bezpieczny - potwierdził major.
- Ale ciemność... znowu... - doszło zza bandaŜa.
- To tylko awaria systemu energetycznego. JuŜ w porządku. Wracaj do łóŜka.
ObandaŜowana dłoń znów uniosła się nieco i dotknęła ramienia Kelgarriesa,
jakby chciała się na nim zacisnąć. Osunęła się.
- Bezpieczny?
- Jak najbardziej, stary - ton majora był spokojny i zdecydowany. Dopiero
teraz Kelgarries uniósł wzrok na Rossa, jakby dotąd nie zauwaŜał jego obecności. -
Murdock, idź do tamtych drzwi i zawołaj doktora Farella!
- Tak jest, sir! - odpowiedź była równie automatyczna, jak wykonanie rozkazu.
Ross dotarł do właściwych drzwi, zanim jeszcze dobrze zrozumiał, co robi.
Oczywiście znowu nikt niczego mu nie wyjaśnił. ObandaŜowany Hardy został
zabrany przez doktora i dwóch jego asystentów, a major poszedł wraz z nimi, wciąŜ
podtrzymując chorego.
Ross zawahał się. Był pewien, Ŝe nie powinien iść za nimi, ale z drugiej
strony, nie mógł się zdecydować, czy ma dalej zwiedzać nieznane korytarze czy
wrócić do swej celi. Człowiek, którego przed chwilą zobaczył, radykalnie zmienił
jego poglądy na temat projektu, do którego tak pochopnie się zgłosił.
Nie miał nigdy wątpliwości, Ŝe to coś waŜnego. śe moŜe być niebezpieczne,
teŜ podejrzewał. Ale co innego abstrakcyjne, bliŜej nieokreślone niebezpieczeństwo, a
co innego tak konkretny i realny widok, jakim był czołgający się w ciemnościach
Hardy. JuŜ od pierwszych chwil Ross planował ucieczkę, teraz jednak był pewien, Ŝe
musi stąd wiać, i to jak najszybciej, inaczej skończy w podobnym stanie jak Hardy.
- Murdock?
Wezwanie zza pleców było tak nieoczekiwane, Ŝe Ross odwrócił się
błyskawicznie z zaciśniętymi pięściami, gotów do walki jedyną bronią, jaką chwilowo
posiadał.
Nie wzywał go major ani teŜ Ŝaden z ludzi, których widział tu do tej pory i
którzy zajmowali w bazie wyŜsze stanowiska. Stał przed nim nieznajomy, o brązowej
skórze. Podobną barwę, moŜe nieco ciemniejszą, miały jego włosy, natomiast oczy
były jasno-błękitne i zupełnie nie pasowały do reszty.
Smagły nieznajomy stał w niedbałej pozie ze swobodnie opuszczonymi
wzdłuŜ ciała rękoma i przyglądał się Rossowi, jakby ten był jakąś łamigłówką, którą
naleŜało rozwiązać. A kiedy znów przemówił, jego głos był całkowicie pozbawiony
jakichkolwiek emocji:
- Jestem Ashe - przedstawił się krótko. Powiedział to takim tonem, jakby
mówił: “To jest stół, a to jest krzesło". Ross tym razem nie zdołał się opanować.
- Aha, jesteś Ashe. Czy powinienem czuć się zaszczycony? -pytał zaczepnie.
Ale obcy zachował spokój. Wzruszył obojętnie ramionami.
- Póki co, będziemy partnerami...
- Partnerami w czym? - zapytał Ross, opanowując nieco irytację.
- Tu się pracuje w parach. Dobiera je maszyna - odpowiedział niedbale
zapytany i zerknął na zegarek. - Zaraz zadzwonią na posiłek.
Odwrócił się na pięcie, zanim Ross zdołał coś powiedzieć. Rozzłościło go
takie lekcewaŜenie. Ostatecznie mógł się powstrzymać od zadawania pytań majorowi
i innym oficerom, ale partner powinien chyba udzielić nieco bardziej wyczerpujących
wyjaśnień.
- Co to właściwie jest? - zapytał, idąc za nim.
Ashe obejrzał się przez ramię.
- Operacja Retrograde - odparł
Ross powstrzymał wybuch.
- OK. Ale co się tutaj robi? Słuchaj, dopiero co widziałem czołgającego się po
korytarzu faceta, który wyglądał, jakby go przepuścili przez betoniarkę. Co się tutaj
robi? Co my mamy robić?
Ku zdumieniu Rossa, Ashe uśmiechnął się lekko albo tylko drgnęły mu wargi.
- Aha, zaniepokoił cię Hardy? CóŜ, mamy pewien odsetek poraŜek. Straty w
ludziach są ograniczane do minimum i naprawdę starają się dać nam maksymalne
wsparcie...
- Jakich poraŜek?
- W realizacji operacji.
Gdzieś przed nimi rozległo się przytłumione buczenie.
- To sygnał z mesy. Nie wiem jak ty, ale ja jestem głodny. -Ashe przyspieszył
kroku, jakby Ross Murdock nagle zupełnie przestał dla niego istnieć.
Ale Ross Murdock jednak istniał i było to dla niego dość istotne. PodąŜając za
Ashem, stwierdził, Ŝe ma zamiar zrobić wszystko, by istnieć dalej, i to w jednym
kawałku. I dlatego miał zamiar dokładnie wypytać kogoś, o co tu właściwie chodzi.
Ku swemu zdziwieniu dostrzegł, Ŝe Ashe jednak zaczekał na niego przed
drzwiami, zza których dobiegały wyraźne odgłosy rozmów, a takŜe przytłumiony
szczęk kuchennych naczyń i stołowej zastawy.
- Dzisiaj nie będzie duŜego tłoku - mruknął Ashe. - Mamy trochę zawalony
tydzień.
Tłoku faktycznie nie było. Pięć najbliŜszych stołów było pustych. Wszyscy
obecni - Ross naliczył dziesięciu męŜczyzn - zebrali się przy pozostałych dwóch
stołach. Niektórzy juŜ jedli, a inni właśnie podchodzili do krzeseł, niosąc obficie
wyładowane jedzeniem tace. Wszyscy byli ubrani w koszule, luźne spodnie i mo-
kasyny - widać strój ten stanowił coś w rodzaju wypoczynkowego uniformu. Sześciu
męŜczyzn nie wyróŜniało się niczym szczególnym, ale pozostali czterej tak, i to na
tyle, Ŝe Ross z trudem powstrzymał się, by nie okazać zaskoczenia. PoniewaŜ zebrani
zdawali się nie dostrzegać w ich wyglądzie nic nienaturalnego, Ross takŜe rzucał im
tylko ukradkowe spojrzenia, stając za Ashem ze swoją tacką w rękach. Dwóch
męŜczyzn najwyraźniej pochodziło ze Wschodu - smagli, skośnoocy, z długimi
czarnymi wąsami. Rozmawiali jednak w jego własnym języku, i to ze swobodą, która
sugerowała, Ŝe jest to takŜe ich język ojczysty. Oprócz imponujących czarnych wąsów
wyróŜniały ich niebieskiej barwy tatuaŜe umieszczone na czołach i na grzbietach
ruchliwych dłoni.
Druga para wyglądała jeszcze bardziej fantastycznie. Mieli wprawdzie jasne
włosy, ale za to zaplecione w długie warkocze, które swobodnie opadały na ich
potęŜne plecy. Trudno jednak było nazwać ich zniewieściałymi, zwaŜywszy na ich
potęŜne bary, słuszny wzrost i zdecydowanie męskie twarze o niemal kwadratowych
Ŝuchwach.
- Gordon! -jeden z długowłosych olbrzymów na wpół uniósł się z miejsca,
zapraszając gestem podchodzącego z tacą Ashe'a. -Kiedy wróciłeś? I gdzie jest
Sanford?
Jeden z Azjatów odłoŜył łyŜeczkę, którą dotąd energicznie mieszał kawę, i
zapytał z nieukrywaną troską w głosie:
- Jeszcze jedna strata?
Ashe potrząsnął przecząco głową.
- Tylko przeniesienie. Sandy został w Faktorii Gog i nieźle sobie radzi. -
Uśmiechnął się szeroko i jego twarz nagle nabrała wyrazu, jakiego Ross nigdy by się
po nim nie spodziewał. - Ani się obejrzy, jak zarobi milion lub dwa. Radzi sobie z
handlem, jakby urodził się z wagą w ręce.
Azjata roześmiał się, a potem wskazał głową Rossa.
- Twój nowy partner, Ashe?
Uśmiech znikł z twarzy pytanego. Jej wyraz znów stał się beznamiętny.
- Chwilowe uzupełnienie. To jest Murdock.
Powiedział to tak lakonicznie, Ŝe Ross znów się rozzłościł.
- Hodaki, Feng - Ashe nawet nie spojrzał w jego stronę, tylko ruchem głowy
wskazał obu Azjatów, stawiając przy tym na stole swoją tackę. - Jansen, Van Wyke -
dodał jeszcze, wskazując blondynów.
- Ashe! - od sąsiedniego stołu podszedł do nich jeszcze jeden męŜczyzna.
Był szczupły, o ciemnej karnacji i rozbieganych sprytnych oczach. Był teŜ
znacznie młodszy od pozostałych i znacznie gorzej było u niego z samokontrolą, jak
ocenił Ross. Ten zapewne odpowiedziałby na kilka pytań, gdyby umiejętnie
pociągnąć go za język - przemknęło mu przez głowę.
- Co tam. Kurt? - Ashe zwrócił się do niego z wyraźnym lekcewaŜeniem, ale
nadchodzący nie dał po sobie poznać obrazy, co spodobało się Rossowi.
- Słyszałeś, co się stało z Hardym?
Feng otworzył usta, by coś powiedzieć, i zastygł tak przez moment. Van Wyke
zmarszczył brwi. Ashe natomiast powoli i dokładnie przeŜuł kęs poŜywienia i
dopiero, gdy go przełknął, odpowiedział:
- Naturalnie. - Jego ton sugerował wyraźnie, iŜ dla niego jest to tylko
zarejestrowanie prostego faktu, a nie powód do robienia dramatu.
- Jest cały zmiaŜdŜony.... kaput... - lekko drŜący na początku głos Kurta nabrał
teraz mocy. - Torturowany!
Ashe spojrzał nań chłodno.
- Ty chyba nie robisz na odcinku Hardy'ego?
Jednak Kurt nie dał się zgasić.
- Oczywiście, Ŝe nie. Dobrze wiem, do czego jestem szkolony. Ale to nie
znaczy, Ŝe coś takiego nie moŜe przydarzyć się u mnie albo u ciebie, albo u was! -
wskazał palcem Fenga, a potem obu blondynów.
- MoŜesz takŜe spaść w nocy z łóŜka i skręcić sobie kark -zauwaŜył chłodno
Jansen. - Idź, wypłacz się na ramieniu Millairda, jeśli masz z tym problem.
Przedstawiono ci zagroŜenia na wstępie. Wiesz, po co tu jesteś, wiesz, co się moŜe
stać...
Ross poczuł na sobie badawcze spojrzenie Ashe'a. WciąŜ nie miał pojęcia, co
tu robi, ale postanowił o nic nie pytać tych ludzi. Sądził, Ŝe częścią ich treningu jest
właśnie zachowywanie w tajemnicy tego, co się tu dzieje. Powściągnie więc swoją
ciekawość, aŜ do spotkania sam na sam z Kurtem. MoŜe wtedy uda mu się coś z niego
wyciągnąć. Na razie więc jadł spokojnie i zdawał się w ogóle nie interesować całą
wymianą zdań.
- Więc macie zamiar powtarzać tylko: “Tak, sir", “Nie, sir", na kaŜdy rozkaz...
Hodaki uderzył w blat stołu otwartą dłonią.
- Po cholerę błaznujesz, Kurt? Dobrze wiesz, jak i po co jesteśmy wysyłani.
Hardy miał pecha i nie była to wina projektu. To się juŜ zdarzało i moŜe się jeszcze
zdarzać...
- Właśnie o tym mówię! Chcesz, Ŝeby przydarzyło się tobie? Zdaje się, Ŝe ci
dzikusi w twoim świecie teŜ umieją dobrze oprawiać więźniów?
- Oj, zamknij się! - Jansen wstał zirytowany. A poniewaŜ przewyŜszał Kurta o
dobre dwadzieścia centymetrów i prawdopodobnie mógłby go z łatwością złamać
wpół na kolanie, jego Ŝyczeniu stało się za dość. - Jeśli masz jakieś zaŜalenia, zgłoś
się do Millairda. I posłuchaj, człowieczku - dotknął swym wielkim paluchem piersi
Kurta - najlepiej poczekaj z tym, aŜ sam pójdziesz na pierwszą akcję. Dopiero potem
głośno protestuj. Nikt nie jest tam pozostawiony bez maksymalnego wsparcia, a
Hardy miał wielkiego pecha. I tyle. Wydostaliśmy go jednak stamtąd i to było jego
szczęście. On sam będzie pierwszym, który ci to powie - przeciągnął się. - Zagrałbym,
Ashe? Hodaki?
- Zawsze nerwowy - mruknął Ashe, skinął jednak głową, podobnie jak drobny
Azjata.
Feng uśmiechnął się do Rossa.
- Ci trzej zawsze próbują pokonać się nawzajem, ale jak dotąd pojedynki
pozostają nierozstrzygnięte. Mamy jednak nadzieję, Ŝe kiedyś wreszcie....
Tak więc Ross nie miał okazji zamienić ani słowa z Kurtem. Gdy skończyli
posiłek, wkroczył wraz z pozostałymi na coś w rodzaju małej areny z miejscem dla
graczy z jednej strony i półkolem siedzeń z drugiej. To, co nastąpiło potem, wciągnęło
Rossa równie silnie, jak oglądana wcześniej scena łowów na wilki. Tu teŜ mógł
oglądać walkę, choć nie było to fizyczne starcie.
Ci trzej ludzie nie tylko róŜnili się proporcjami ciała, ale takŜe, jak wkrótce
zrozumiał, w zupełnie inny sposób podchodzili do pojawiających się na ich drodze
problemów.
Na razie usiedli ze skrzyŜowanymi nogami, stając się wierzchołkami
równobocznego trójkąta. Ashe spojrzał najpierw na jasnowłosego olbrzyma, a potem
na drobnego Azjatę.
- Teren? - spytał krótko.
- Wewnętrzne równiny! - odpowiedzieli równocześnie, a potem roześmiali się,
spoglądając po sobie nawzajem. Ashe takŜe zachichotał.
- Staramy się być dzisiaj sprytni, chłopcy? Dobra, równiny. Dotknął otwartą
dłonią podłoŜa areny przed sobą i ku zdumieniu Rossa światła wokół graczy
pociemniały, okrywając ich cieniem, natomiast cała podłoga pomiędzy nimi zamieniła
się w miniaturowy świat. Dostrzegał nawet wysokie stepowe trawy kołyszące się pod
delikatnymi podmuchami wiatru.
- Czerwone!
- Niebieskie!
- śółte!
W ciemności zabrzmiały niemal jednocześnie trzy głosy graczy, a na te
komendy na planszy pojawiły się maleńkie światełka w Ŝądanych kolorach.
- Czerwone - karawana! - Ross rozpoznał bas Jansena.
- Niebieskie -jeźdźcy! - zabrzmiał niemal równocześnie głos Hodakiego.
- śółte - nieznany czynnik.
Rozległo się westchnienie, które - przysiągłby Ross - pochodziło od Jansena.
- Czy nieznany czynnik jest zjawiskiem naturalnym?
- Nie. Plemię podczas wędrówki.
- Aha - usłyszał Ross mruknięcie Hodakiego. Niemal wyobraził sobie jego
wzruszenie ramion.
Gra się rozpoczęła. Ross słyszał co nieco o szachach, o grach wojennych
rozgrywanych miniaturowymi armiami i okrętami i o innych grach, które wymagały
od grających szybkich reakcji i wyćwiczonej pamięci. Ale to, co oglądał, było
połączeniem ich wszystkich i jeszcze czymś o wiele więcej. Gdy tylko pozwolił
swobodnie działać swojej wyobraźni, natychmiast ruchome światełka zmieniły siew
nomadów, kupiecką karawanę, w wędrujący szczep. Mógł obserwować wyrafinowane
formowanie szyków, bitwy, drobne zwycięstwa w potyczkach, za którymi często
następowały strategiczne poraŜki...
Ta gra mogła trwać całymi godzinami. Wokół siebie słyszał oŜywione
dyskusje, a często i sprzeczki widzów, którzy jednak starali się wygłaszać swoje
opinie na tyle wyciszonymi głosami, by nie wpływać na decyzje graczy. Ross sam nie
mógł powstrzymać drŜenia emocji, gdy karawana ledwie uniknęła zastawionej na nią
chytrej pułapki; ledwie teŜ pohamował swój entuzjazm, gdy wędrujący szczep został
zmuszony do ucieczki. Była to niewątpliwie najbardziej fascynująca gra, jaką
zdarzyło mu się kiedykolwiek oglądać. Szybko teŜ zdał sobie sprawę, Ŝe trzej grający
męŜczyźni są prawdziwymi mistrzami strategii. Ich niewiarygodne zdolności
prowadziły jednak do sytuacji patowej, w której daleko było do osiągnięcia
zdecydowanej przewagi przez którąś ze stron.
Wreszcie Jansen roześmiał się, gdy czerwona linia karawany uformowała
ścisły szyk.
- Warowny obóz przy źródle - oznajmił - ale z licznymi posterunkami
zewnętrznymi.
Natychmiast kilka czerwonych światełek rozjarzyło się wokół głównej
pozycji.
- I będą tak stali po wsze czasy. MoŜemy utrzymać tę pozycję aŜ do dnia sądu
ostatecznego i nikt się nie przełamie.
- Nie - zaprotestował Hodaki - pewnego dnia warty popełnią błąd, a wtedy...
- Wtedy ci twoi poganiacze koni w nas wjadą? - zakpił Jansen. - CóŜ to będzie
za dzień! Ale na razie rozejm.
- Zgoda!
Światła areny pogasły i zielone stepy znikły z pola widzenia.
- Gdy tylko zapragniecie rewanŜu, jestem gotów - to był głos Ashe'a.
Jansen uśmiechnął się szeroko.
- Musimy to odłoŜyć na jakiś miesiąc. Jutro wyruszamy. I wy teŜ uwaŜajcie na
siebie, chłopaki. Nie mam ochoty szukać innych partnerów do gry, kiedy wrócę.
Ross z trudem wyzwalał się spod panowania iluzji, która ogarnęła jego zmysły
na czas rozgrywki. Mimo to poczuł delikatne dotknięcie na ramieniu i spojrzał w
tamtym kierunku. Stał za nim Kurt, pozornie interesujący się wyłącznie krótką
sprzeczką Jansena i Hodakiego, która wybuchła prawie natychmiast, gdy przyszło do
podliczania punktów.
- Dziś w nocy - wyszeptał Kurt.
O tak. Chętnie pogada z Kurtem na osobności. Dziś w nocy albo przy
jakiejkolwiek nadarzającej się sposobności. Miał zamiar się dowiedzieć, co trzyma w
sekrecie to dziwaczne towarzystwo.
3
Ross przywarł do ściany tonącego w mroku pokoju i obserwował uchylające
się powoli drzwi. Obudził go lekki odgłos szurania na zewnątrz i był teraz gotowy do
skoku jak dziki kot. Nie rzucił się jednak od razu na osobę, która wśliznęła się do
ciemnego pomieszczenia. Zaczekał spokojnie, aŜ tajemniczy gość podejdzie do łóŜka,
i dopiero wtedy płynnym ruchem przymknął drzwi, blokując dojście do nich.
- Kim jesteś? - zapytał ostrym szeptem. Usłyszał jeden, moŜe dwa szybkie
oddechy, a potem cichy śmiech w ciemnościach.
- Gotowy?
Akcent przybysza nie pozostawiał wątpliwości, z kim ma do czynienia - Kurt
składał mu zapowiedzianą wizytę.
- A sądziłeś, Ŝe nie będę?
- Nie. - Nie czekając na zaproszenie, przysiadł na brzegu łóŜka. - Inaczej nie
traciłbym czasu, Murdock. Ty jesteś... ty masz jaja. Widzisz, trochę o tobie słyszałem.
Tak jak ja zostałeś wrobiony w tę grę. Powiedz, czy to prawda, Ŝe widziałeś dziś w
nocy Hardy'ego?
- DuŜo słyszysz, prawda? - Ross nie zamierzał ułatwiać mu sprawy.
- Słyszę, widzę i sporo się uczę. Więcej niŜ te gaduły i major z jego
rozkazami. MoŜesz mi wierzyć! Widziałeś Hardy'ego. Chcesz wyglądać tak jak on?
- A jest takie niebezpieczeństwo?
- Niebezpieczeństwo! - parsknął Kurt. - Niebezpieczeństwo... człowieku, ty
nie wiesz, co znaczy to słowo. Jeszcze nie wiesz. Więc pytam cię jeszcze raz - chcesz
skończyć tak jak Hardy? Póki co nie pochwycili cię w swoje wnyki, dlatego tutaj je-
stem. I jeśli dobrze zrozumiesz, co do ciebie mówię, zwiejesz stąd, zanim nagrają cię
na taśmę.
- Nagrają na taśmę?
Kurt roześmiał się, ale przez ten śmiech przebijał gniew, nie wesołość.
- A tak. Znają tu sporo sztuczek. To są wszystko mózgowcy, jajogłowi i mają
wiele ciekawych gadŜetów. Wpuszczają cię w taką maszynę i nagrywają. A potem,
mój chłopcze, nie moŜesz opuścić bazy, nie włączając przy tym systemu alarmowego.
Proste, co? Więc jeśli chcesz stąd wiać, musisz to zrobić, zanim cię zarejestrują.
Murdock nie ufał Kurtowi, ale mimo to słuchał go bardzo uwaŜnie. Jego
argumenty brzmiały przekonująco, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak Ross był
ignorantem, jeśli chodzi o stan współczesnej techniki. Prawdę rzekłszy, wierzył, Ŝe
wszystkie wynalazki techniczne są moŜliwe, jeśli nie teraz, to w nieodległej
przyszłości.
- Musieli więc nagrać i ciebie - zauwaŜył.
Kurt znów się roześmiał, ale tym razem był rozbawiony.
- Tak sądzą. Tyle, Ŝe nie są aŜ tak sprytni, jak sądzą, ani oni, ani major, ani
nawet Millaird. Nic z tego. Mam realną szansę wydostania się stąd, tylko Ŝe nie mogę
tego dokonać sam. Dlatego czekałem, aŜ sprowadzą nowego faceta, z którym będę
mógł pogadać, zanim przyszpilą go tu na dobre. Jesteś przecieŜ twardy, Murdock?
Widziałem twoje papiery i nie sądzę, Ŝebyś zjawił się tutaj z intencją pozostania?
Więc właśnie masz szansę nawiać stąd z kimś, kto zna wyjście awaryjne. Nie
będziesz miał drugi raz takiej szansy.
Im dłuŜej Kurt mówił, tym bardziej był wiarygodny. Ross pozbył się juŜ części
swych podejrzeń. To prawda, Ŝe zamierzał stąd uciec przy pierwszej nadarzającej się
sposobności i jeśli Kurt miał jakiś powaŜny plan, tym lepiej. Oczywiście moŜliwe, Ŝe
Kurt go tylko podpuszcza, testuje, ale mimo to była to szansa, z której musiał
skorzystać.
- Słuchaj Murdock, moŜe ty myślisz, Ŝe łatwo stąd uciec? Czy wiesz, chłopie,
gdzie my jesteśmy? Jesteśmy tak blisko bieguna północnego, Ŝe właściwie
moglibyśmy być i na nim. Masz zamiar wracać do domu kilkaset mil przez śniegi i
lody? Miła wycieczka, co? Bo ja myślę, Ŝe nie dasz rady, a przynajmniej nie bez map
i partnera, który zna nieco to miejsce.
- Jak więc uciekniemy? Ukradniemy jeden z tych pojazdów? Ja nie jestem
pilotem. A ty?
- Mają tu teŜ inne pojazdy. To miejsce jest objęte ścisłą tajemnicą. Nawet
samoloty nie lądują tu za często z obawy przed namierzeniem przez radar. Gdzieś ty
się uchował? Nie wiesz, Ŝe Czerwoni zawsze węszą wokół takich rzeczy? Ci goście
tutaj śledzą Czerwonych, a Czerwoni ich. Obie strony grają swoje gierki. Nasze
dostawy przyjeŜdŜają tutaj na kotach.
- Kotach?
- Pługach śnieŜnych, takich traktorach - powiedział Kurt niecierpliwie. - Nasze
zapasy są składowane o parę mil na południe i raz w miesiącu kot jedzie, by część
przywieźć. Prowadzenie kota to Ŝadna sztuka, a potrafi przebijać się przez śnieg.
- Jak daleko na południe? - spytał sceptycznie Ross. Nawet przy załoŜeniu, Ŝe
Kurt mówił prawdę, podróŜ przez arktyczne pustkowia ukradzionym pługiem
wydawała mu się, delikatnie mówiąc, ryzykowna. Murdock miał, co prawda, dość
mgliste pojęcie o regionach polarnych, ale był pewien, Ŝe łatwo moŜna tam stracić
Ŝycie.
- MoŜe ze sto mil. Ale ja mam plan opracowany w kilku wariantach i
zamierzam zaryzykować. Myślisz, Ŝe rzucam się w to na ślepo?
No tak, oczywiście. Ross juŜ wcześniej ocenił swego gościa jako kogoś, kto
przede wszystkim dba o siebie. Na pewno nie był z tych, którzy ryzykowaliby, bez
dokładnie opracowanego planu.
- No to co powiesz, Murdock? Wchodzisz w to, czy nie?
- Przemyślę to. Daj mi trochę czasu.
- Kiedy właśnie nie mamy czasu, chłopie. Jutro zostaniesz nagrany. Potem dla
ciebie nie będzie stąd wyjścia.
- Powiedzmy, Ŝe zdradzisz mi, jak moŜna oszukać taśmę -powiedział
ostroŜnie Ross.
- Tego, niestety, zrobić nie mogę, bo jest to ściśle związane z budową mojego
mózgu. Nie otworzę dla ciebie czaszki. Nic z tego. Wiejesz ze mną dzisiaj albo muszę
zaczekać na następnego faceta, który tu wyląduje.
Kurt wstał. Ostatnie słowa wypowiedział na tyle zdecydowanie, Ŝe Ross
wiedział, iŜ faktycznie nie ma innej moŜliwości. A mimo to, wahał się. Oczywiście
pragnął wolności, zwłaszcza Ŝe niezbyt podobało mu się to, co dotąd tu zobaczył. Ale
nie ufał teŜ Kurtowi, nawet nie mógł się zmusić, by go polubić. Inna sprawa, Ŝe
rozumiał go znacznie lepiej niŜ Ashe'a i pozostałych. Z Kurtem byłby na znajomym
terenie.
- Więc dzisiaj - powtórzył powoli.
- Tak, dzisiaj! - W głosie Kurta pojawiło się zniecierpliwienie, gdy dostrzegł,
Ŝe jego rozmówca wyraźnie się waha. - Przygotowuję się juŜ od dłuŜszego czasu, ale
musi być nas dwóch. Musimy się zmieniać przy prowadzeniu kota. Nie będzie czasu
na odpoczynek, dopóki nie znajdziemy się daleko na południu. Mówię ci, to nie
będzie trudne. Po drodze są ukryte składy Ŝywności na wypadek nagłej potrzeby.
Mam mapę, na której zaznaczono te punkty. Wchodzisz w to?
Kiedy Ross nie odpowiedział. Kurt podszedł do niego i rzekł:
- Pamiętasz, co się stało z Hardy'm? Nie był pierwszy i na pewno nie będzie
ostatni. Majątu dość duŜe zuŜycie ludzi. Dlatego zresztą tak szybko tu trafiłeś. Radzę
ci, lepiej jedź ze mną, zamiast ryzykować Ŝycie na wypadzie.
- A co to jest wypad?
- Aha, jeszcze cię nie wprowadzili? Wypad to krótka wycieczka w przeszłość.
Nie w taką miłą i przyjemną przeszłość, o jakiej czytałeś bajki jako dzieciak. Nie,
wysyłają w jakieś dzikie czasy, sprzed znanej historii...
- AleŜ to niemoŜliwe!
- Tak? Widziałeś dzisiaj tych dwóch blond dryblasów? Jak myślisz, po co im
te długie warkocze? PoniewaŜ oni podróŜują do czasów, w których wojownicy nosili
takie warkoczyki... i do tego wielkie topory, którymi potrafili rozłupać człowieka na
pół! A Hodaki i jego partner? Słyszałeś o Tatarach? MoŜe i nie słyszałeś, ale ci goście
kiedyś zdobyli połowę Europy.
Ross przełknął ślinę. JuŜ sobie przypomniał, Ŝe kiedyś widział ryciny
przedstawiające wojowników z długimi warkoczami - wikingów. A Tatarzy? Oglądał
film o kimś, kto nazywał się Chan... DŜyngis Chan. Ale przecieŜ podróŜ w przeszłość
jest niemoŜliwa! Oczywiście, pamiętał te sceny z dzisiejszego ranka. Łowcę wilków i
ludzi w nie wyprawionych skórach. śaden z nich z pewnością nie pochodził z jego
świata. CzyŜby Kurt jednak mówił prawdę? Scena, którą dane mu było oglądać,
przemawiała na korzyść tej tezy.
- ZałóŜmy, Ŝe zostaniesz posłany do miejsca, gdzie nie lubią obcych - ciągnął
Kurt. - Wtedy naprawdę wpadłeś. To właśnie przydarzyło się Hardy'emu i uwierz mi,
nie było to szczególnie miłe, o nie.
- Ale po co?
Kurt tylko prychnął.
- Tego ci nie powiedzą, dopóki nie nadejdzie czas twojego pierwszego
wypadu. Ja nawet nie chcę wiedzieć, po co. Ale wiem na pewno, Ŝe nie mam zamiaru
trafić w jakąś dzicz, gdzie jakiś jaskiniowiec moŜe mnie nadziać na włócznię tylko
dlatego, Ŝe major John Kelgames czy nawet Millaird czegoś tam poszukują. Najpierw
w kaŜdym razie wypróbuję swój plan.
Przekonanie brzmiące w głosie Kurta przełamało wahania Rossa. Niech
będzie, on teŜ spróbuje z tym kotem. Czuł się dobrze w tym świecie i w tym czasie, i
nie miał zamiaru poznawać innych.
Kiedy tylko Ross podjął decyzję, Kurt natychmiast przystąpił do akcji. Jego
znajomość zabezpieczeń bazy okazała się faktycznie doskonała. Tylko dwa razy
uwięziły ich automatyczne drzwi, ale trwało to zaledwie chwilę. Kurt dysponował
małym tajemniczym przedmiotem, który wystarczyło włoŜyć w zatrzask drzwi, a one
natychmiast ustępowały.
Korytarze były wystarczająco oświetlone, by zapewnić jaką taką widoczność,
ale gdy przechodzili przez pogrąŜone w kompletnym mroku sale. Kurt musiał czasami
prowadzić Rossa za rękę. Omijał wtedy niewidoczne meble i systemy ochronne z
rutyną, która sugerowała, Ŝe wielokrotnie juŜ przemierzył przyszłą trasę ucieczki.
Murdock miał coraz większe uznanie dla umiejętności kompana i zaczynał wierzyć,
Ŝe miał niewiarygodne szczęście, trafiwszy na takiego partnera.
W ostatniej sali Ross wdział na siebie futrzane ubranie, które podał mu Kurt.
Nie było moŜe idealnie dopasowane, ale musiał przyznać, Ŝe Kurt postarał się dobrać
właściwy rozmiar. Wreszcie otworzyły się ostatnie wrota i wkroczyli w mroczną i
ciemną noc polarną. Kurt wciąŜ trzymał Rossa za ramię, nadając właściwy kierunek
marszu. Razem pchnęli cięŜkie drzwi hangaru, gdzie krył się ich wehikuł.
Kot był dziwną maszyną, ale Ross nie miał czasu uwaŜniej przestudiować jego
konstrukcji. Błyskawicznie zajęli miejsca w kabinie, zamykanej od góry czymś w
rodzaju szklanej bani, i po chwili silnik maszyny oŜył pod wprawnymi dłońmi Kurta.
Jak przypuszczał Ross, jechali z maksymalną prędkością, a mimo to zdawało się, Ŝe
oddalają się od śnieŜnego wzgórza maskującego bazę nie szybciej niŜ na piechotę.
Początkowo poruszali się w linii prostej, ale po chwili Ross usłyszał, Ŝe Kurt
liczy coś powoli, jakby próbował w ten sposób dokładnie określić punkt, w którym się
znajdują. Gdy doliczył do dwudziestu, maszyna pod jego ręką wykonała szeroki
półkolisty skręt w prawo, a po następnej dwudziestce w przeciwnym kierunku.
Powtórzył ten manewr sześciokrotnie i Ross nie potrafił juŜ określić, czy wciąŜ
podąŜają w powrotnym kierunku. Gdy Kurt przestał na moment liczyć, zapytał:
- Po co ten taniec?
- A wolałbyś leŜeć na tym śniegu w kilkunastu kawałkach? -sapnął Kurt. -
Baza nie potrzebuje murów, Ŝeby powstrzymać intruzów. Mają inne sposoby.
Powinieneś podziękować losowi, Ŝe pierwsze pole minowe minęliśmy bez eksplozji...
Ross przełknął ślinę. Ale starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo
przeraziły go słowa towarzysza.
- Więc nie jest to aŜ takie łatwe, jak mówiłeś?
- Zamknij się! - Kurt znowu zaczął odliczać, a Ross przez moment Ŝałował
podjęcia tak szybkiej i nieprzemyślanej decyzji, która przywiodła go wprost na pole
minowe, podczas gdy mógł spokojnie siedzieć sobie w bazie.
I znowu zaczęli rzeźbić dziwny wzór w śnieŜnym polu, tyle Ŝe tym razem
skręcali pod kątem ostrym. Ross spojrzał na ślad, który zostawiali, a potem zerknął z
podziwem na człowieka siedzącego za kierownicą. Jak Kurt zdołał zapamiętać tak
skomplikowaną trasę? Naprawdę musiało mu zaleŜeć na zwianiu z tej bazy! Pełzli w
tę i z powrotem, a na kaŜdym skręcie w prawo i w lewo zarabiali ledwie po kilka
metrów.
- Dobrze, Ŝe koty mają napęd atomowy - mruknął Kurt podczas jednej z
dłuŜszych przerw pomiędzy manewrami, - Inaczej juŜ dawno skończyłoby się paliwo.
Ross zwalczył nagły impuls, by podkulić nogi i jak najdalej odsunąć stopy od
silnika. PrzecieŜ konstrukcja musi być bezpieczna dla kierowcy - skarcił się w
myślach. Jednak oczami wyobraźni widział promieniujący atomowy stos. Na
szczęście Kurt przestał wreszcie manewrować i znów ruszył prosto.
- Wydostaliśmy się! - zakomunikował z westchnieniem ulgi. Kot wytrwale
czołgał się naprzód.
Ross nie dostrzegał na tym pustkowiu ani śladu szlaku czy jakichkolwiek
punktów odniesienia, ale Kurt prowadził maszynę z niezachwianą pewnością, co do
kierunku ucieczki. Dopiero po dłuŜszym czasie zatrzymał się.
- Mieliśmy prowadzić na zmianę. Twoja kolej - powiedział krótko.
- No... potrafię prowadzić samochód... ale to... - Ross miał wątpliwości.
- To dziecinnie proste - uspokoił go Kurt. - Najgorsze były pola minowe, a te
juŜ za nami. Zobacz - przysłonił dłonią błyszczące mdłym światłem kontrolki pulpitu
- to będzie cię utrzymywać na kursie. Jeśli umiesz prowadzić samochód, dasz sobie
radę. Patrz tylko.
Ponownie ruszył i ponownie skręcił ostro w lewo. Lampka, którą wskazywał,
zaczęła mrugać, przy czym częstotliwość błysków wzrastała, gdy odchylali się od
głównego kursu.
- Rozumiesz? Kontrolka musi się palić jednostajnym światłem. To znaczy, Ŝe
jesteś na kursie. Jeśli mruga, ustawiasz kurs tak, Ŝeby przestała. Nawet dziecko by
zrozumiało. Dobra, przejmij ster, sam zobaczysz.
Nie było łatwo zamienić się miejscami w ciasnej kabinie, ale w końcu zdołali
tego dokonać i Ross zacisnął kurczowo dłonie na kole sterowym. Włączył silnik i
ruszył przed siebie, wpatrując się bardziej w kontrolkę na blacie niŜ w białą
przestrzeń rozciągającą się przed nim. Po kilku minutach zaczął wreszcie pojmować,
o co w tym chodzi. Faktycznie, było to proste. Kurt przyglądał mu się jeszcze przez
chwilę, a potem mruknął zadowolony i zaczął układać się do drzemki. Kiedy opadło
pierwsze podniecenie związane z prowadzeniem nieznanej maszyny, cała operacja
stała się niezwykle monotonna. Ross ziewał potęŜnie raz po raz, ale trwał na
posterunku z tępym uporem psa wartowniczego. Jak dotąd całą robotę odwalił Kurt,
więc miał teraz zamiar pokazać, Ŝe on teŜ moŜe być przydatny. Gdyby tylko na
śnieŜnym polu pojawiły się jakieś punkty odniesienia, jakiś cel, do którego mógłby
dąŜyć, wtedy nie byłoby to tak nuŜące. W końcu Ross zaczął od czasu do czasu
celowo zbaczać z kursu, tylko po to, by ostrzegawcze migotanie lampki wytrącało go
ze snu. Nawet nie zdawał sobie sprawy, Ŝe podczas jednego z takich manewrów
zbudził się Kurt. ZauwaŜył to dopiero, gdy jego towarzysz odezwał się z przekąsem:
- A cóŜ to, Murdock, prywatny budzik? W porządku, widzę, Ŝe myślisz w
razie potrzeby. Ale lepiej się teraz prześpij, bo w końcu zboczymy na dobre.
Ross był zbyt zmęczony, by zaprotestować. Ponownie zamienili się miejscami
i prawie natychmiast po tym skulił się w fotelu, próbując przyjąć w tej ciasnocie
najwygodniejszą pozycję do snu. Ale teraz, gdy mógłby się przespać, senność go
opuściła. Kurt jednak był przekonany, Ŝe jego towarzysz zapadł w sen. PodąŜał
bowiem stałym kursem jeszcze tylko dwie mile, a potem pochylił się ostroŜnie,
sięgając za koło sterowe. Ross dojrzał delikatną poświatę niewielkiego obiektu, który
Kurt zasłonił połą swego ubrania. Jedną ręką wciąŜ prowadził pojazd, drugą zaś
zaczął cicho wystukiwać na tajemniczym przedmiocie nieregularny rytm.
Dla Rossa ta czynność nie miała najmniejszego sensu. Usłyszał jednak
wyraźnie coś na kształt westchnienia ulgi, jakie wydał Kurt, ponownie schowawszy
dziwny instrument, jakby udało mu się wykonać właśnie jakieś trudne zadanie.
Zaledwie kilka chwil później kot zatrzymał się, a Ross przeciągnął się, przecierając
oczy.
- Co jest? Jakiś kłopot z silnikiem?
Kurt oparł się na kole sterowym.
- Nie. Po prostu musimy tu chwilę poczekać...
- Poczekać? Na co? Na Kelgarriesa i jego chłopców?
Kurt roześmiał się.
- A, major. Naprawdę chciałbym, Ŝeby się tu teraz zjawił. AleŜ miałby
niespodziankę! Nie dwie małe myszki, które mógłby z powrotem wsadzić do klatki,
lecz prawdziwy tygrys z kłami i pazurami...
Ross usiadł wyprostowany. Zaczynał czuć brzydki zapach duŜej afery i
podejrzewał, Ŝe właśnie tkwi w samym jej środku. Przejrzał w myślach wszystkie
moŜliwości i uznał, Ŝe kaŜda z nich grozi mu zmiaŜdŜeniem przez tryby wielkiej
polityki. Na kogo bowiem mógł czekać Kurt?
Wprawdzie Ross przez większą część swego Ŝycia prowadził prywatną wojnę
z systemem prawnym, ale przez lata spędzone na tej wojnie podjazdowej zdołał sobie
wypracować własny kod postępowania, którego nigdy nie łamał. A ten kod wykluczał
zarówno morderstwo, jak i zdradę kraju... i to na czyją korzyść? Dla kogoś, kto
opierał się wszelkiemu zniewoleniu człowieka, cele i metody, które stosowali
mocodawcy Kurta, były nie tylko absurdalne i nielogiczne, więcej - naleŜało im się
przeciwstawiać do ostatniego tchu.
- Twoi przyjaciele się spóźniają? - zapytał, starając się, by jego głos nie
zdradzał śladu emocji.
- Jeszcze nie. A jeśli zamierzasz zgrywać bohatera, Murdock, odradzam ci to -
w głosie Kurta pobrzmiewał teraz ten sam ton rozkazu, który tak draŜnił Rossa w
głosie majora. - Ta operacja, kosztowała wiele wysiłku i wiele zaleŜy od jej wyników.
I nie pozwolę jej nikomu zepsuć w ostatniej fazie...
- Czerwoni wsadzili cię do tego projektu, czy tak? - Ross starał się zmusić
Kurta do mówienia, aby samemu mieć czas pomyśleć. A musiał myśleć wnikliwie i
szybko.
- Nie widzę powodów, by opowiadać ci w szczegółach smutną historię mojego
Ŝycia, Murdock. Zresztą wydałaby ci się nudna. Jeśli masz zamiar jeszcze trochę
poŜyć, to radzę ci siedź teraz cicho i stosuj się do rozkazów.
Kurt musiał być uzbrojony, inaczej nie przemawiałby z taką pewnością siebie.
Z drugiej strony właśnie teraz była najodpowiedniejsza chwila, by grać bohatera - na
razie miał do czynienia tylko z Kurtem. I lepiej chyba być martwym bohaterem, niŜ
trafić w ręce przyjaciół Kurta z drugiej strony bieguna.
Bez ostrzeŜenia Ross rzucił się w bok, całym cięŜarem ciała przygniatając
Kurta do ściany kabiny. Jednocześnie sięgnął dłońmi pod jego futrzany kaptur,
próbując zacisnąć je na gardle ofiary. Prawdopodobnie zbytnia pewność siebie Kurta
spowodowała, Ŝe dał się zaskoczyć. Walczył wściekle, by uwolnić ręce, ale działał
przeciw niemu cięŜar zarówno własnego ciała, jak i ciała Rossa. W jego ręku błysnął
nóŜ, ale Murdock zdołał uchwycić uzbrojony nadgarstek. I szamotali się, skrępowani
częściowo grubymi futrzanymi ubraniami. Przez głowę Rossa przebiegła szybka myśl,
Ŝe Kurt zrobił błąd, nie pozbywając się go przy bardziej nadającej się do tego okazji.
Teraz miał przynajmniej szansę. ToteŜ walczył twardo, oczekując okazji do
nokautującego ciosu.
Wreszcie Kurt sam przyczynił się do własnej klęski. Kiedy uścisk Rossa nieco
osłabł zaatakował i został wyprowadzony w pole nagłym unikiem przeciwnika. Nie
zdołał powstrzymać bezwładności własnego ciała i huknął głową w koło sterowe kota.
Osunął się na ziemię.
W ciągu kilku najbliŜszych chwili Ross działał błyskawicznie. Związał swoim
pasem nadgarstki Kurta, bez zbytniej zresztą delikatności. Potem pchnął wciąŜ
nieprzytomnego męŜczyznę na swoje miejsce i usiadł za sterami.
Nie miał pojęcia, w którą stronę jechać, ale jednego był pewien - musi stąd
wiać jak najszybciej. Włączył silnik i wykonał szerokie półkole, zawracając kota o sto
osiemdziesiąt stopni.
Światełko na pulpicie wciąŜ migało. Czy zawiedzie go z powrotem do bazy?
4
Z znów Ross musiał bezczynnie czekać, gdy tymczasem inni podejmowali
decyzje dotyczące jego przyszłości. Nie okazywał Ŝadnych uczuć, jak podczas
rozmowy z sędzią Rawlem, ale niepokoił się znacznie bardziej.
Wtedy, w mrokach polarnej nocy, nawet gdyby chciał, nie miał Ŝadnej szansy
ucieczki. Wracając z miejsca, które Kurt obrał na schadzkę ze swymi mocodawcami,
wpadł wprost na druŜynę pościgową z bazy. I miał okazję obejrzeć w akcji maszynę,
którą wcześniej opisał mu Kurt - maszynę, która podąŜałaby ich tropem niestrudzenie,
dopóki kaŜda z jej części nie pokryłaby się rdzą. Kurt nie potrafił jednak tak
skutecznie wykiwać mechanizmów obronnych bazy, jak się przechwalał, chociaŜ na
początku faktycznie udało mu się je zmylić.
Ross nie miał nawet pojęcia, czy zostanie mu zapisane na plus, Ŝe złapano go
podczas drogi powrotnej, i to z Kurtem w charakterze jeńca. A poniewaŜ oczekiwanie
dłuŜyło się juŜ w godziny, zaczynał sądzić, Ŝe w niewielkim stopniu zmieniło to jego
sytuację.
Tym razem nie pokazywano mu niczego na ścianie celi. Mógł tylko siedzieć i
rozmyślać. Stanowczo za wiele miał na to czasu i co gorsza nie przychodziła mu do
głowy Ŝadna przyjemna myśl. Jednak podczas próby ucieczki nauczył się
przynajmniej jednego - Kelgarries i pozostali w tej bazie byli najtrudniejszymi prze-
ciwnikami, z jakimi do tej pory miał do czynienia, a ponadto przewaga w ekwipunku i
nawet zwykłe szczęście najwyraźniej stały po ich stronie. Ross przekonał się, Ŝe z tej
bazy nie ma ucieczki.
Był przecieŜ pod wraŜeniem przygotowań, jakie poczynił Kurt - przygotowań,
które znacznie przewyŜszały jego moŜliwości. W końcu Kurta zaopatrzono we
wszystkie diaboliczne urządzenia, jakich tylko mogli dostarczyć Czerwoni. Tych
ostatnich nie czekało zresztą miłe przyjęcie w miejscu spotkania z Kurtem. Kelgarries
natychmiast po wysłuchaniu raportu Murdocka posłał tam dobrze przygotowaną
grupę. I zanim jeszcze Ross dotarł do bazy, mógł oglądać odległy błysk eksplozji
rozświetlający arktyczną noc. Wtedy nawet Kurt, juŜ przytomny, po raz pierwszy od
chwili pochwycenia nie zapanował nad emocjami - wiedział doskonale, co oznacza
ten błysk.
Rozległ się szczęk otwieranych drzwi. Ross usiadł na łóŜku, spoglądając
odwaŜnie w kierunku zbliŜającego się przeznaczenia. Tym razem nie miał zamiaru
robić Ŝadnego przedstawienia. Nie czuł się w najmniejszym stopniu winny za swą
próbę ucieczki. Gdyby Kurt okazał się tym, kim miał być, wszystko poszłoby dobrze.
To, Ŝe okazał się kimś innym, było zwykłym pechem.
Do środka wkroczyli Kelgarries i Ashe. Na widok tego ostatniego napięcie
Rossa nieco zelŜało. Gdyby major chciał mu oznajmić bardzo surowy wyrok, nie
zabierałby Ashe'a ze sobą.
- Zacząłeś paskudnie, Murdock - Kelgarries przysiadł na brzegu wnęki w
ścianie, która zwykle słuŜyła za stół. - Dostaniesz jednak kolejną szansę, więc moŜesz
uwaŜać się za szczęściarza. Wiemy, Ŝe nie jesteś kolejnym szpiegiem naszych
wrogów i to cię ratuje. Chcesz coś dodać do tej historii, którą nam przekazałeś?
- Nie, sir- nie powiedział słowa “sir", by poprawić swoją sytuację, ono
pojawiało się automatycznie, kiedy rozmawiał z Kelgarriesem.
- Ale z pewnością masz jakieś pytania?
- Całe mnóstwo - odparł Ross szczerze.
- Dlaczego więc ich nie zadasz?
Ross uśmiechnął się słabo. Tym razem nie był to udawany uśmiech
nieśmiałego, zawstydzonego chłopca.
- Mądry facet nie chwali się własną ignorancją. WytęŜa oczy i uszy, a jadaczkę
trzyma zamkniętą na kłódkę...
- I w rezultacie robią go w wała - uzupełnił major. - Nie sądzę, by spodobało ci
się towarzystwo tych, którzy płacili Kurtowi.
- Wtedy go o to jeszcze nie podejrzewałem. Nie wtedy, gdy zaczynaliśmy
ucieczkę.
- Tak. A gdy odkryłeś prawdę, podjąłeś kroki zapobiegawcze. Dlaczego?
Po raz pierwszy Ross usłyszał ślad emocji w głosie majora.
- PoniewaŜ nie lubię niewolnictwa, które panuje po jego stronie muru.
- Wiesz, Murdock, Ŝe to uratowało twoją głowę? Ale wykręć jeszcze jeden
numer, a nic cię nie uratuje. Na razie jednak nie musimy o tym myśleć. No, zadaj te
swoje pytania.
- Jak wiele z tego, co powiedział mi Kurt, jest prawdą? - zaczął Ross. - Mam
na myśli te gadki o skokach w przeszłość.
- Wszystko - odparł major.
- Ale dlaczego? Jak?
- Widzisz, Murdock, jesteśmy w kropce. Z powodu twojej małej wyprawy
musimy powiedzieć ci więcej, niŜ mówimy komukolwiek przed ostatecznym
przygotowaniem. Słuchaj więc uwaŜnie i lepiej natychmiast zapomnij wszystko, co
nie dotyczy bezpośrednio zadania, które właśnie wykonujesz. Czerwoni wystrzelili
Sputnika, a potem Muttnika. Jak dawno? Dwadzieścia pięć lat temu. My roz-
wiązaliśmy pewne problemy nieco później. Było kilka spektakularnych katastrof na
KsięŜycu, potem stacja orbitalna, która za nic nie chciała trzymać się na kursie, a
potem cisza. Przez ostatnie ćwierćwiecze nie porywaliśmy się na Ŝadne kosmiczne
ekspedycje, przynajmniej nie w świetle reflektorów. Zbyt wiele wpadek, zbyt wiele
kosztownych niepowodzeń. AŜ wreszcie zaczęliśmy podąŜać tropem czegoś
naprawdę wielkiego, znacznie większego niŜ jakakolwiek planeta, na którą
moglibyśmy polecieć. Widzisz, do kaŜdego odkrycia w nauce dochodzi się etapami.
MoŜna dokładnie odtworzyć drogę, jaka do niego prowadziła. Ale załóŜmy, Ŝe nagle
stajesz oko w oko z odkryciami, które pojawiają się dosłownie znikąd. Jakie roz-
wiązanie tego problemu byś zaproponował?
Ross spojrzał badawczo na majora. Wprawdzie wciąŜ nie widział związku
między tą gadką a skokami w czasie, ale wyczuł, Ŝe Kelgarries oczekuje powaŜnej
odpowiedzi. Czuł teŜ, Ŝe to, co teraz powie, zawaŜy znacznie na ocenie majora.
- Albo oznacza to, Ŝe poprzednie odkrycia były trzymane w ścisłej tajemnicy -
odpowiedział powoli - albo Ŝe rezultat finalny nie naleŜy do tego, kto ogłasza się jego
autorem.
Po raz pierwszy major spojrzał nań z uznaniem.
- ZałóŜmy dalej, Ŝe to odkrycie jest niezwykle waŜne dla twojego istnienia. Co
byś zrobił?
- Starałbym się dotrzeć do jego źródła!
- No właśnie! W ciągu ostatnich pięciu lat nasi przyjaciele z drugiej strony
kurtyny doszli do trzech takich wielkich odkryć. Jedno z nich zdołaliśmy rozgryźć,
skopiować, a potem uŜyć do własnych celów, po kilku twórczych poprawkach.
Pozostałe dwa są dla nas technologiami niewiadomego pochodzenia, chociaŜ
powiązanymi z pierwszym z tych odkryć. Teraz właśnie staramy się rozwiązać ten
problem, a czas, niestety, nas goni. Z nieznanych nam powodów Czerwoni, mimo iŜ
mają juŜ pewne niezwykle groźne gadŜety, nie są jeszcze gotowi, by ich uŜyć.
Czasami te rzeczy funkcjonują poprawnie, a czasami kompletnie zawodzą. Krótko
mówiąc, wszystko wskazuje na to, Ŝe Czerwoni prowadzą eksperymenty z
technologiami, które dla nich teŜ są obce...
- Więc skąd je uzyskali? Z innego świata? - wyobraźnia Rossa pracowała
pełną parą. - CzyŜby udało się zachować w sekrecie wyprawę międzyplanetarną?
CzyŜby nawiązano kontakt z inną inteligentną rasą?
- W pewnym sensie jest to inny świat... ale raczej, jeśli chodzi o czas, nie o
przestrzeń. Siedem lat temu dotarł do nas człowiek z Berlina Wschodniego. Był bliski
śmierci, ale zanim umarł, zdołał nagrać na taśmę zadziwiające dane, które w
pierwszej chwili uznano za brednie w delirium. Ale poniewaŜ było to juŜ po wy-
strzeleniu Sputnika, nie ośmieliliśmy się zlekcewaŜyć nawet tak dziwacznych
informacji. Przekazaliśmy nagranie jednemu z naszych naukowców, który udowodnił,
Ŝe zawierają prawdę. PodróŜami w czasie jak dotąd zajmowała się wyłącznie
fantastyka, wszystkie powaŜne gałęzie nauki uwaŜały je za niemoŜliwe. I nagle
odkryliśmy, Ŝe Czerwoni to robią...
- Ma Pan na myśli, Ŝe skaczą w przyszłość i sprowadzają sobie maszyny?
Major potrząsnął przecząco głową.
- Nie w przyszłość, w przeszłość.
Czy to miał być jakiś skomplikowany dowcip? Ross sapnął z irytacją i
odpowiedział moŜe nieco zbyt emocjonalnie.
- Słuchaj, ja wiem, Ŝe mojemu wykształceniu daleko do was, jajogłowych, ale
wiem teŜ doskonale, Ŝe im bardziej cofasz się w przeszłość, tym prostsze są wszelkie
maszyny. My jeździmy samochodami, a jeszcze sto lat temu ludzie uŜywali koni. My
mamy pistolety, a wystarczy cofnąć się nieco w czasie i zobaczysz facetów
wywijających mieczami i strzelających z łuków, ubranych zresztą w blachy, aby nie
przebiły ich strzały wrogów...
- A i tak przebijały - wtrącił Ashe. - Przyjrzyj się bitwie pod Azincourt, a
dowiesz się, jak podziałały strzały na cięŜkozbrojne rycerstwo francuskie.
Ross nie zwrócił uwagi na jego słowa.
- Tak czy siak - powrócił do swej głównej myśli - im bardziej cofasz się w
przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. Więc jak Czerwoni mogą znaleźć tam
coś, czego nie potrafilibyśmy przebić dzisiaj?
- I to jest właśnie problem, którym zajmujemy się od kilku lat - odparł major. -
Tyle, Ŝe niezupełnie tym, jak zamierzają to znaleźć, ale raczej gdzie. PoniewaŜ gdzieś
w przeszłości udało im się skontaktować z cywilizacją zdolną produkować broń i
technologie tak zaawansowane, Ŝe są one niedostępne dla naszych ekspertów. My
musimy odnaleźć to źródło wiedzy i albo wykorzystać je dla własnych celów, albo raz
na zawsze zamknąć do niego dostęp. Jak dotąd wciąŜ jeszcze szukamy.
Ross potrząsnął głową w zadumie.
- To musi być bardzo odległa przeszłość. A ci faceci, co grzebią w starych
grobach i odkrywają ruiny miast, czy oni nie mogliby wam coś podpowiedzieć? Czy
tak zaawansowana cywilizacja nie pozostawiłaby po sobie jakichś materialnych
śladów, które moglibyśmy teraz odkryć?
- To zaleŜy - wtrącił ponownie Ashe - od rodzaju cywilizacji. Egipcjanie
wznosili wielkie kamienne budowle. UŜywali broni i narzędzi z miedzi i brązu oraz
kamienia, no i byli tak uprzejmi, Ŝe zamieszkiwali obszar o suchym klimacie, co
bardzo pomogło w zachowaniu ich dzieł. Miasta Azji Mniejszej teŜ wznoszono z gli-
ny i kamienia. RównieŜ uŜywano tam miedzi i brązu i klimat teŜ sprzyjał... Grecy
wznosili marmurowe i kamienne mury, zostawili po sobie księgi opisujące ich
wiedzę, podobnie Rzymianie. Po drugiej stronie oceanu Inkowie, Majowie i inne
nieznane cywilizacje przed nimi, a takŜe Aztekowie w Meksyku budowali z kamienia
i metalu. A kamień i metal mogą trwać długo. Ale co, jeśli istniała kiedyś cywilizacja,
która potrafiła uzyskać plastyk i kruche stopy, która nie miała zamiaru wznosić
trwałych konstrukcji, a której dzieła celowo miały szybko się zuŜywać i być
zastępowane nowymi, co mogło wynikać choćby z przyczyn ekonomicznych? Co
mogło po nich zostać, zwłaszcza jeśli w międzyczasie był okres zlodowacenia, jeśli
lodowiec zmiótł wszystko, co zdołali wytworzyć? Są dowody na to, Ŝe połoŜenie
biegunów na naszej planecie było niegdyś inne i Ŝe obecny północny region polarny
miał klimat zbliŜony do tropikalnego. Katastrofa na tyle gwałtowna, by zmienić po-
łoŜenie biegunów planety, z pewnością mogła teŜ doszczętnie zniszczyć kaŜdą
cywilizację, niewaŜne jak potęŜną. Mamy wystarczająco wiele dowodów, by
twierdzić, Ŝe taki lud musiał istnieć, ale wciąŜ musimy ich szukać.
- Ashe jest jednym z naszych nawróconych sceptyków - rzekł major wstając. -
Jest archeologiem, jednym z facetów grzebiących w grobach, i wie, co mówi. Musimy
prowadzić poszukiwania w czasach, nim powstały pierwsze piramidy, nim pierwsi
osadnicy pojawili się nad Tygrysem. A w dodatku nasz wróg musi nas doprowadzić
do tego miejsca. I po to tu właśnie jesteś.
- Ale dlaczego ja?
- To jest pytanie, na które nasi psychologowie wciąŜ jeszcze próbują znaleźć
odpowiedź, mój młody przyjacielu. Zdaje się, Ŝe większość ludzi, z wielu zresztą
krajów zaangaŜowanych w realizację tego projektu, stała się zbyt cywilizowana. Ich
reakcje są przewidywalne, nie potrafią oni przełamać pewnych schematów. JeŜeli
nawet bezpośrednie zagroŜenie zmusi ich do zmiany sposobu postępowania, będą tak
zagubieni, Ŝe nie zdołają w pełni wykorzystać swej wiedzy i umiejętności. Zresztą,
jeśli nauczysz przeciętnego człowieka zabijać, tak jak na przykład zdarzało się w
czasie wojny, musisz się potem mocno napracować, by ponownie dostosować jego
osobowość do normalnych warunków. Są jednak ludzie o innym typie osobowości.
Urodzeni komandosi, tajni agenci, którzy potrzebują do Ŝycia olbrzymiej dawki nie-
bezpieczeństwa i emocji. Nie jest ich wielu, ale w czasie wojny stanowią potęŜną
broń. Gorzej w czasie pokoju - wtedy te właśnie cechy ich osobowości stają się
cięŜarem dla kaŜdego społeczeństwa. I w rezultacie stają się albo dziwakami, albo -
częściej - kryminalistami. Wszyscy, których wysyłamy w przeszłość, nie tylko
otrzymali najlepszy moŜliwy trening, ale teŜ mają właśnie taki typ osobowości -
amerykańskich pionierów podbijających Dziki Zachód. Cenimy takich ludzi teraz, gdy
są bezpiecznie pogrzebani, ale w obecnych czasach, ktoś taki, stanowi duŜy problem
dla społeczeństwa. MoŜna powiedzieć, Ŝe ich wrodzone umiejętności pojawiły się w
niewłaściwym czasie. Nasi ludzie muszą być ponadto na tyle młodzi, by móc
wchłonąć sporą ilość wiedzy, przetrwać ostry trening adaptacyjny, no i przejść przez
nasze testy. Rozumiesz?
Ross skinął głową potakująco.
- Potrzebujecie przestępców właśnie dlatego, Ŝe są przestępcami.
- Nie dlatego, Ŝe są przestępcami. Dlatego, Ŝe mają typ osobowości nie
ANDRE NORTON TAJNI AGENCI CZASU TOM I CYKLU ROSS MURDOCK (Tłumacz: Robert Pryliński) www.scan-dal.prv.pl
l Komuś, kto by zajrzał przypadkiem do izby zatrzymań, siedzący tam młody człowiek nie wydałby się zbyt groźny. Wzrostem wprawdzie przewyŜszał nieco przeciętnego męŜczyznę, ale nie na tyle, by zwracało to uwagę. Brązowe włosy były obcięte krótko, a niemal chłopięca twarz nie wyróŜniała się Ŝadnymi szczególnymi cechami... no, chyba Ŝe ktoś spojrzałby w jasnoszare oczy i uchwycił ten szczególny chłód bijący z ich głębi. Jego ubiór równieŜ charakteryzował się prostotą. Ktoś tak ubrany mógł z łatwością roztopić się w tłumie ludzi przemierzających labirynty ulic miasta końca dwudziestego stulecia. Ale pod mimikrą, niezbędną do przeŜycia w środowisku, które zawsze uznawał za wrogie, kryła się prawdziwa osobowość Murdocka - kipiąca energią i czasem ledwie kontrolowaną agresją. Więzień doskonale zdawał sobie sprawę, Ŝe jest uwaŜnie obserwowany przez straŜnika, ale najmniejszym nawet gestem nie okazał, Ŝe zauwaŜa jego obecność. Czy ten podstarzały gliniarz oczekuje jakiejś reakcji? No więc, nic z tego. Tym razem prawo mocno pochwyciło Rossa w swoje cięŜkie łapy. Ciekawe, dlaczego jeszcze się z nim cackają? Czemu miało słuŜyć to pranie mózgu dzisiejszego ranka? Ross Murdock został zepchnięty do defensywy, a bardzo tego nie lubił. Musiał mocno wysilać swój bystry umysł, by ominąć rafy czające się między podstępnymi pytaniami śledczego, i wciąŜ jeszcze na wspomnienie tamtej rozmowy odczuwał odległe wraŜenie strachu, jaki był wówczas jego udziałem. Drzwi izby zatrzymań otworzyły się gwałtownie. Ross opanował odruchową chęć zwrócenia głowy w tamtym kierunku. Usłyszał tylko kaszlnięcie straŜnika -jakby ten chciał rozruszać struny głosowe po ponad godzinie milczenia - a zaraz potem jego rozkazujący głos: - Wstawaj Murdock! Sędzia chce cię widzieć! Ross podniósł się niespiesznie, chociaŜ tylko siłą woli kontrolował odruchy wszystkich mięśni. Jakiekolwiek próby oporu czy dyskusja z tym gliną nie miały teraz sensu. Lepiej zachowywać się jak mały niegrzeczny, chłopiec, który właśnie zrozumiał swe błędy. Taka uległość często okazywała się korzystna. Ross nieraz juŜ miał okazję się o tym przekonać. Przeszedł do sąsiedniego pokoju i z niepewnym uśmiechem na twarzy stanął przed męŜczyzną, który siedział za sporym biurkiem. Czekał, aŜ ten przemówi doń pierwszy. Sędzia Ord Rawie. Co za niefart, Ŝe akurat Krzywy Nos musiał dostać jego sprawę. Będzie musiał wysłuchać długiego kazania, które wygłosi ten starzec. I tak niewiele zostanie mu w głowie... - Masz nieźle zababraną kartotekę, młodzieńcze... Ross wyraźnie posmutniał i nieco się przygarbił. Tylko jego zimne oczy spod wpół przymkniętych powiek wciąŜ bystro błyszczały. - Tak, proszę pana - rzekł cicho, starając się wypowiedzieć te słowa lekko drŜącym głosem. Nagle jego zachwyt własną wysublimowaną grą aktorską prysnął jak bańka mydlana. Sędzia Rawl nie był sam w pokoju. Ten cholerny śledczy wciąŜ tu siedział i przyglądał się Rossowi takim samym przenikliwym wzrokiem jak dzisiejszego ranka. - Taa, bardzo zababraną jak na zaledwie kilka lat działalności... - Krzywy Nos teŜ patrzył wprost na Rossa, ale na szczęście jego wzrok nie był nawet w połowie tak
napawający strachem. - Powinieneś zostać skierowany do SłuŜby Resocjalizacyjnej... Ross poczuł nagle jakiś cięŜar w Ŝołądku. Słyszał juŜ o tym nowym projekcie systemu penitencjarnego, a to, co słyszał, nie było miłe. Drugi raz, odkąd wszedł do tego pokoju, jego pewność siebie została powaŜnie zachwiana. Ale potem pojawiła się iskierka nadziei. - UpowaŜniono mnie jednak do przedstawienia ci innej propozycji, Murdock. Czego zresztą, biorąc pod uwagę twoją kartotekę, nie aprobuję w najmniejszym stopniu. Ross poczuł, Ŝe strach ustępuje. Jeśli propozycja nie podobała się sędziemu, musiała być korzystna dla niego, a nie zwykł marnować okazji. - Istnieje pewien projekt rządowy, który będzie realizowany przez ochotników. Zdaje mi się, Ŝe zdałeś pomyślnie wstępne testy. Jeśli się zgłosisz, okres spędzony na realizacji tego zadania zostanie ci zaliczony w poczet odbywanej kary. Masz więc szansę przydać się na coś ojczyźnie, której do tej pory przynosiłeś wyłącznie wstyd... - A jeśli odmówię, czeka mnie resocjalizacja, czy tak, sir? - Ja osobiście uwaŜam cię za zdatnego tylko do resocjalizacji. Twoje papiery... - powiódł dłonią po aktach odnotowujących występki Rossa. - Zgłaszam się do tego projektu, sir! Sędzia parsknął z wyraźnym niezadowoleniem, a potem wepchnął rozłoŜone kartki do segregatora. Odwrócił się w stronę czającego się w cieniu męŜczyzny. - Oto pański ochotnik, majorze. Ross westchnął z ulgą. Pierwsza górka za nim. Dotąd zawsze dopisywało mu szczęście; wywinie się i z tej sytuacji. Człowiek, którego sędzia Rawie nazwał majorem, przesunął się w krąg światła. Jego spojrzenie wciąŜ napawało Rossa niepokojem. Na uŜytek Krzywego Nosa mógł przywdziewać róŜne maski, ale z tym człowiekiem, czuł to wyraźnie, byłaby to tylko strata czasu. - Dziękuję. Za pozwoleniem, wyruszamy natychmiast. Pogoda nie zapowiada się najlepiej. Nim Ross zdołał zorientować się w sytuacji, szedł juŜ posłusznie korytarzem. Początkowo planował urwać się majorowi, gdy tylko wyjdą budynku. MoŜe go potem szukać w mrocznych uliczkach. Ale nie poszli do windy. Zamiast tego wspięli się w górę po drabinkach przeciwpoŜarowych. Upokorzony Ross zauwaŜył, Ŝe po wspinaczce w tempie narzuconym przez majora dyszy cięŜko, podczas gdy jego starszy o co najmniej piętnaście lat towarzysz nie zdradzał najmniejszych objawów zmęczenia. Wyszli na zasypany śniegiem dach. Major błysnął latarką, naprowadzając ciemny kształt, który opadł ku nim z góry. Helikopter! Ross nagle zaczął wątpić w słuszność swego wyboru. - Ruszaj, Murdock! - rozkaz majora przebił się przez hałas maszyny. Ton jego donośnego głosu był tak pozbawiony wszelkich emocji, Ŝe Ross wzdrygnął się mimowolnie. Chwilę potem siedział juŜ w kabinie między milczącym majorem i równie gadatliwym pilotem w wojskowym uniformie i wzlatywał ponad miasto, którego wąskie i ciemne uliczki znał jak własną kieszeń. Światła miasta rozmywały się w oddali, aŜ wreszcie znikły w mroku nocy i w śnieŜycy. Przez moment widział jeszcze oświetlone wstęgi autostrad. Nie zadawał jednak Ŝadnych pytań. Ostatecznie bywał juŜ w Ŝyciu traktowany gorzej niŜ tylko ignorowany w milczeniu.
Maszyna przechyliła się na bok. Mimo to Ross nie mógł dojrzeć w dole ani jednego znaku orientacyjnego. Nie miał nawet pojęcia, czy lecą na północ czy na południe. Ale zaledwie kilka chwil później dostrzegł szereg czerwonych lamp, świecących tak intensywnie, Ŝe ich blask przebijał się nawet przez grubą kurtynę śnieŜnych płatków. Helikopter osiadł na ziemi. - Wyłaź! I znów odruchowo wykonał rozkaz. Stał drŜąc z zimna pośród śnieŜnej zamieci. Jego lekkie ubranie wystarczyłoby moŜe od biedy na ulicach miasta, ale tu, na otwartej przestrzeni, mroźny wiatr był bezlitosny. Ktoś chwycił Murdocka za ramię i skierował ku niskiemu budynkowi. Trzask drzwi i Ross oraz towarzyszący mu oficer wkroczyli w błogosławiony krąg ciepła i światła. - Siadaj! Tam! Usiadł posłusznie, wciąŜ zbyt oszołomiony, by nawet pomyśleć o jakichś próbach protestu. W pomieszczeniu byli teŜ inni męŜczyźni. Jeden ubrany w dziwaczny kombinezon ochronny, przeglądał dokumenty. CięŜki hełm zwisał przyczepiony do jego ramienia. Do niego właśnie podszedł towarzysz Rossa. Przez chwilę tamci rozmawiali szeptem, a potem major przywołał Murdocka ruchem dłoni. Ross przeszedł w ślad za nim do wewnętrznego pomieszczenia oddzielonego ścianą szafek. Z jednej z nich major wydobył ów cudaczny uniform i przymierzył go do rozmiaru Rossa. - Dobra - mruknął - Zakładaj to! Nie mamy zbyt wiele czasu. Ross ubrał się w kombinezon. Gdy zapinał ostatni suwak, oficer włoŜył mu na głowę hełm. Drugi z męŜczyzn stał juŜ przy drzwiach. - Lepiej znikajmy, Kelgarries, bo śnieŜyca przytrzyma nas tu na dobrze. Wyszli ponownie na lądowisko. JuŜ helikopter był dość zaskakującym środkiem transportu, ale maszyna, do której podeszli teraz, wyglądała jak przeniesiona wprost z następnego stulecia. Smukły pojazd stał pionowo na statecznikach, a ostry dziób miał skierowany wprost w niebo. Z boku wznosiło się rusztowanie, po którym wspięli się za pilotem do wejścia. Ross niechętnie zajął wskazane mu miejsce. LeŜał na plecach z uniesionymi i podkurczonymi nogami, tak Ŝe kolanami niemal dotykał brody. Co gorsza, musiał dzielić ciasną kabinę z majorem leŜącym obok w podobnej pozycji. Opuszczono przezroczystą pokrywę. Byli zamknięci. W ciągu swego krótkiego Ŝycia Ross wiele razy musiał stawiać czoła strachowi. Nauczył się zmuszać swe ciało i umysł do panowania nad tym uczuciem. Ale to, co czuł teraz, nie było zwykłym strachem - to było przeraŜenie graniczące z paniką, tak silne, Ŝe z trudem powstrzymał torsje. Był zamknięty w przezroczystej trumnie! Nie miał najmniejszego wpływu na to, co się z nim za chwilę stanie, a miał właśnie stanąć twarzą w twarz z nieznanym niebezpieczeństwem. To było trochę za duŜo jak na jeden raz. Jak długo juŜ trwa ten koszmar? Kilka minut? Godzin? Stracił rachubę czasu. Nagle poczuł, jakby pięść olbrzyma opadła na jego klatkę piersiową. Walczył rozpaczliwie o oddech. Cały świat eksplodował mu pod czaszką... Przytomność wracała powoli. Przez moment myślał, Ŝe utracił wzrok, potem jednak otaczająca go ciemność zaczęła zmieniać się w szarość... Po dłuŜszej dopiero chwili dotarło do niego, Ŝe juŜ nie leŜy na plecach, tylko
spoczywa w pozycji siedzącej w fotelu. Cały otaczający go świat drŜał w rytmie delikatnej wibracji, która przeszywała teŜ jego ciało. Ross Murdock do tej pory tak długo cieszył się wolnością, gdyŜ posiadał umiejętność szybkiej analizy sytuacji. W ciągu ostatnich pięciu lat rzadko zdarzało mu się stawać w obliczu osoby lub wydarzenia, przy których by się pogubił. A teraz wciąŜ był spychany do defensywy i na razie nie bardzo widział moŜliwość zmiany tego stanu. Patrzył w ciemność w milczeniu, ale wewnątrz jego umysłu wszystkie tryby i kółeczka pracowały intensywnie, aŜ do granicy zatarcia się. I zaczynał dochodzić do wniosku, Ŝe wszystko, co mu się przydarzyło dzisiejszego dnia, miało tylko jeden cel - zachwiać jego pewnością siebie i uczynić go uległym. Dlaczego? Ross Ŝywił jednak niezachwianą wiarę w swoje umiejętności. Był teŜ bystrym obserwatorem. Rozumiał więc sprawy tego świata jak mało kto w tak młodym wieku. Wiedział teŜ, Ŝe Murdock jest wprawdzie waŜny dla Murdocka, ale nie jest zbyt waŜny dla całej reszty świata. A jego kartoteka wyglądała na tyle kiepsko, Ŝe sędzia Rawie mógł bez trudu postawić na nim kreskę. ChociaŜ w jednym róŜnił się od innych przestępców - jak dotąd większość zarzutów kierowanych przeciwko niemu opierała się wyłącznie na poszlakach. Pewnie dlatego, Ŝe zawsze działał w pojedynkę i starannie planował kaŜdą akcję. Dlaczego jednak Ross Murdock stał się istotny takŜe dla innych? Istotny do tego stopnia, Ŝe urządzono całe to przedstawienie, by nim wstrząsnąć? Do czego właściwie się zgłosił? Czy miał robić za świnkę morską przy testowaniu jakiejś nowoczesnej, skutecznej i ekonomicznej w uŜyciu broni? Dość usilnie, musiał przy- znać, starano się wytrącić go z równowagi. To milczenie, ten pośpiech, ten lot... podtrzymywały nastrój. Dobrze więc, będzie zagubionym przeraŜonym chłopcem, jeśli o to im chodzi. Tylko czy to wystarczy, Ŝeby wywieść w pole majora? Miał wraŜenie, Ŝe nie wystarczy. I było to wielce przykre wraŜenie. Panowała juŜ głęboka noc. Najwyraźniej zeszli z drogi śnieŜnej burzy, a moŜe lecieli ponad nią. Przez przezroczysta pokrywę kokpitu widział jasno świecące gwiazdy. Brakowało tylko księŜyca. Formalne wykształcenie Rossa nie było imponujące. A jednak swą wiedzą zaskakiwał wielu ludzi, którym zdarzyło się mieć z nim do czynienia. Spędził bowiem wiele czasu w miejskiej bibliotece, gdzie czytał ksiąŜki dotyczące bardzo licznych dziedzin. Wiedza zawsze się przydaje. Co najmniej trzy razy takie właśnie strzępki zapamiętanych wiadomości pozwoliły mu cieszyć się wolnością, raz prawdopodobnie uratowały mu Ŝycie. Teraz więc starał się ułoŜyć jakąś logiczną całość z rozsypanych fragmentów informacji, jakimi dysponował. Siedział w kokpicie jakiejś supernowoczesnej maszyny o napędzie atomowym. Tak zaawansowanej technicznie, Ŝe na pewno nie uŜywano by jej do nieistotnej misji. A to znaczyło, Ŝe Ross Murdock był komuś bardzo potrzebny. Dawało to jakąś nadzieję na przyszłość, a on diabelnie potrzebował tej nadziei. Zaczeka więc cierpliwie, będzie grał głupca i nie omieszka mieć przy tym szeroko otwartych oczu i uszu. W tempie, w jakim lecieli, najdalej za kilka godzin powinni opuścić terytorium kraju. Ale ostatecznie, czy rząd nie miał baz w co najmniej połowie państw świata, by utrzymywać “zimny pokój"? Co prawda, jeśli wysadzą go gdzieś za granicą, ucieczka moŜe okazać się trudniejsza, ale szczegółami zajmie się dopiero, gdy nadejdzie na to czas. Nagle Ross znów znalazł się w pozycji horyzontalnej, a pięść giganta
ponownie opadła na jego piersi. Tym razem nie dostrzegł Ŝadnych świateł naprowadzających na lądowisko. Nie miał nawet pewności, czy dotarli do celu, aŜ do momentu, gdy maszyna osiadła twardo na ziemi. Major sprawnie wydostał się na zewnątrz i Ross mógł przybrać wygodniejszą pozycję. Znów poczuł na ramieniu twardą dłoń ponaglającą go do wyjścia. Wyczołgał się z kabiny i stanął niepewnie na platformie wyładunkowej. PoniŜej nie dostrzegł Ŝadnych świateł, tylko niezmierzone śnieŜne pole. Widział za to kilku męŜczyzn u podnóŜa struktury, na której stał. Był głodny i bardzo zmęczony. Miał nadzieję, Ŝe jeśli major zamierza dalej prowadzić swoją grę, poczeka do następnego ranka. W międzyczasie musiał się zorientować, gdzie właściwie się znalazł. Jeśli miał stąd wiać, musiał wpierw dokładnie przyjrzeć się okolicy. Jednak dłoń na jego ramieniu ponaglała go nieubłaganie do marszu ku uchylnym drzwiom, które o ile widział, wiodły do wnętrza śnieŜnego pagórka. Albo śnieŜna zamieć, albo ludzie wykonali tu kawał dobrej maskującej roboty. Odnosił wraŜenie, Ŝe ten śnieŜny kamuflaŜ nie był jednak dziełem przyrody. Tak wyglądało przywitanie Rossa z bazą. Nie moŜna powiedzieć, by dokładnie przyjrzał się jej zewnętrznym instalacjom. Następny dzień był jednym ciągiem badań lekarskich, tak dokładnych, jakich nigdy jeszcze dotąd nie doświadczył. Kiedy wreszcie lekarze przestali go opukiwać i osłuchiwać, przeszedł całą serię dziwnych testów, których celu teŜ oczywiście nikt nie raczył mu wyjaśnić. Wreszcie zamknięto go w izolatce, bo chyba tak tylko moŜna nazwać ciasne pomieszczenie, w którym znajdowało się jedynie łóŜko i głośnik w jednym z rogów pod sufitem. ŁóŜko na szczęście było znacznie wygodniejsze niŜ wyglądało. Wyciągnął się więc na nim wygodnie i wlepił oczy w głośnik. Jak dotąd nie powiedziano mu nic. Sam równieŜ nie zadał ani jednego pytania, czekając spokojnie na koniec tego, co uwaŜał wyłącznie za pojedynek woli. Na razie nie oddał ani piędzi terenu w tej walce. - A teraz słuchaj... - głos dobywający się z głośnika brzmiał nieco metalicznie, ale niewątpliwie naleŜał do majora Kelgarriesa. Ross przygryzł wargi. UwaŜnie obejrzał juŜ kaŜdy cal tego pomieszczenia i nie dostrzegł nawet śladu drzwi, którymi został tu wprowadzony. Mając gołe ręce za jedyne narzędzie, nie mógł marzyć o wydostaniu się stąd siłą, a nawet jeśli... ubrany tylko w koszulę, luźne spodnie i lekkie skórzane mokasyny, niewiele mógłby zdziałać. - ... dla identyfikacji - kontynuował głos. Ross zdał sobie sprawę, Ŝe coś umknęło jego uwadze. Nie miało to znaczenia. Zdecydował, Ŝe nie będzie dłuŜej uczestniczył w tej grze. Rozległo się szczęknięcie, które było niezawodnym znakiem, Ŝe major się wyłącza. Ale nie nadeszła oczekiwana cisza. Zamiast niej Ross usłyszał słodkie trele, które natychmiast skojarzył ze śpiewem ptaków. Jego znajomość ptactwa ograniczała się co prawda do wróbli i parkowych gołębi, i Ŝaden z tych gatunków z pewnością nie potrafił tak śpiewać, niemniej to z pewnością były odgłosy ptaków. Ross odwrócił głowę od głośnika i spojrzał w przeciwległym kierunku. To, co ujrzał, spowodowało, Ŝe usiadł gwałtownie, gotów do natychmiastowego odparcia niespodziewanego ataku. Ściany tam nie było! Zamiast na nią, patrzył na strome zbocze wzgórza, na którego szczycie znajdował się jodłowy las przykryty śnieŜnym płaszczem. Zaspy śnieŜne leŜały teŜ na samym zboczu, a zapach jodeł docierał do Rossa równie
wyraźnie jak chłodne podmuchy wiejącego od wzgórza wiatru. Nagle zadrŜał cały, gdyŜ do jego uszu dobiegło odległe wycie, które od wieków oznaczało tylko jedno - wołanie głodnego i polującego właśnie stada wilków. Ross nigdy dotąd nie słyszał tego dźwięku, ale jego podświadomość, z całym jej dziedzictwem genetycznym, rozpoznała go niezawodnie - zew nadciągającej śmierci. Wkrótce teŜ dostrzegł szare cienie wysuwające się spomiędzy drzew. Jego dłonie odruchowo zacisnęły się w pięści, gdy tymczasem rozglądał się za jakąś skuteczniejszą bronią. Trzy ściany pokoju wciąŜ zamykały go jak w klatce, a w zasięgu ręki miał tylko łóŜko, na którym dotąd leŜał. Jeden z szarych, smukłych kształtów uniósł głowę i patrzył wprost na niego. Oczy zwierzęcia lśniły czerwonym blaskiem. Ross porwał w dłonie koc okrywający łóŜko, zdecydowany zarzucić go na głowę zwierzęcia w momencie skoku. Bestia zbliŜyła się na sztywnych łapach, z głębi jej gardzieli dobiegł ponury pomruk. Rossowi zdało się, Ŝe ten potwór co najmniej dwukrotnie przewyŜsza rozmiarami kaŜdego psa, jakiego kiedykolwiek widział. Trzymał jednak koc w rozpaczliwym odruchu obrony. Nagle pojął, Ŝe zwierzę nie patrzy wcale na niego, Ŝe koncentruje wzrok na jakimś punkcie znajdującym się poza jego polem widzenia. Wilk zawarczał wściekle, obnaŜając potęŜne kły. Rozległ się świst powietrza. Zwierzę wyskoczyło w górę gwałtownym susem, upadło z powrotem i potoczyło się po ziemi, próbując desperacko wgryźć się kłami w drzewce dzidy sterczącej spomiędzy jego Ŝeber. Zaskowyczał jeszcze raz, a potem z pyska pociekła mu struŜka krwi. Teraz Ross po prostu zastygł w niemym zdumieniu. Zebrał się w sobie i postąpił na trzęsących się nogach kilka kroków ku umierającemu wilkowi. Nie był zdziwiony, gdy jego wyciągnięta ręka natrafiła na niewidzialną przeszkodę. Powoli przesunął dłonią w lewą i w prawą stronę, pewien juŜ teraz, Ŝe dotyka ściany swojej celi. A mimo to oczy wciąŜ mówiły mu, Ŝe znajduje się na zboczu wzgórza; potwierdzały to takŜe uszy i nozdrza. Jeszcze przez moment był nieco zagubiony, ale prawie natychmiast znalazł wyjaśnienie, które w pełni go zadowoliło. Spokojnie skinął głową i rozluźniony usiadł z powrotem na łóŜku. To musi być jakaś udoskonalona wersja telewizji, taka z symulacją zapachów, podmuchów wiatrów i innych oddziaływań na zmysły, które czyniły obraz bardziej realnym. Efekt końcowy był na tyle przekonujący, iŜ Ross musiał się napominać, Ŝe tylko ogląda film. Wilk był niewątpliwie martwy. Pozostałe sztuki ze stada czmychnęły w las, ale poniewaŜ obraz wciąŜ trwał, Ross uznał, Ŝe pokaz jeszcze się nie skończył. WciąŜ słyszał otaczające go dźwięki, toteŜ cierpliwie czekał na dalszy rozwój akcji. Choć w dalszym ciągu nie miał pojęcia, czemu ten pokaz miał słuŜyć. W polu widzenia pojawił się człowiek. Zatrzymał się nad martwym wilkiem, chwycił go za ogon i uniósł w górę jego tylne łapy. Porównując rozmiar zabitej bestii do stojącego przed nim człowieka, Ross uznał, Ŝe nie pomylił się w pierwszej ocenie - zwierzę było nadnaturalnych rozmiarów. Człowiek krzyknął coś przez ramię. Jego słowa brzmiały dla Rossa obco. Dziwnie był teŜ ubrany - zdecydowanie za lekko jak na ten klimat, jeśli oceniać go po śnieŜnych zaspach i lodowatych podmuchach wiatru. Miał na sobie kubrak z niewyprawionej skóry, sięgający nieco powyŜej kolan i ściągnięty pasem. Pas ten był zresztą nieco bardziej skomplikowanym rękodziełem niŜ kubrak - składał
się z połączonych ze sobą małych metalowych płytek i podtrzymywał takŜe wielki sztylet wiszący w poprzek piersi. Muskularne ramiona męŜczyzny okrywał niebieski płaszcz, spięty pod szyją wielką broszą. Buty, równieŜ z niewyprawionej skóry, sięgały powyŜej łydek, a całości ubioru dopełniała futrzana czapa, spod której widać było kosmyki ciemnobrązowych włosów. Nie miał brody, a jednak błękitnawy cień biegnący wzdłuŜ jego Ŝuchwy pozwalał sądzić, Ŝe tego akurat dnia nie golił się. Czy był Indianinem? Nie. ChociaŜ skórę miał spaloną słońcem, z pewnością był biały. Jego ubiór teŜ w niczym nie przypominał stroju Indian. Mimo dość prymitywnych szat, przybysza otaczała niezwykła aura dostojeństwa, władzy i niezachwianej pewności siebie. Widać było, Ŝe jest kimś waŜnym w swoim świecie. Po chwili dołączył do niego kolejny człowiek, podobnie odziany, ale w rudobrązowym płaszczu. Podszedł, ciągnąc za sobą dwa opierające się osiołki, które trwoŜliwie wpatrywały się w martwego wilka. Oba zwierzaki były obciąŜone powiązanymi liną tobołkami. Potem pojawił się jeszcze jeden męŜczyzna z następną parą osłów. I wreszcie czwarty, teŜ odziany w skóry, z gęsta brodą na policzkach i szyi. Ten jako jedyny miał odkrytą głowę, jego płowe, niemal białe włosy rozwiewał wiatr. Ukląkł nad martwym wilkiem, dobył noŜa i sprawnie zdjął skórę ze zwierzęcia. Jeszcze nim skończył, w polu widzenia pojawiły się trzy dalsze pary obładowanych paczkami osiołków. Wreszcie okrwawiona skóra powędrowała do jednej z sakw, a oprawca pogardliwie kopnął padłe ciało i podąŜył za oddalającymi się juŜ powoli towarzyszami.
2 Ross był tak zaabsorbowany rozgrywającą się przed jego oczami sceną, Ŝe zaskoczyła go nagła, kompletna ciemność, która zapadła nie tylko nad miejscem akcji, ale takŜe wewnątrz celi. - Co... - jego głos zabrzmiał głucho w pustym pomieszczeniu, gdyŜ wraz ze światłem umilkły wszelkie dźwięki. Brakowało nawet delikatnego szumu urządzeń wentylacyjnych, którego Ross nawet nie rejestrował, dopóki ten nie zanikł. Przez wszystkie jego nerwy przebiegł ten sam impuls nagłej paniki, którego doświadczył w kokpicie pojazdu powietrznego. Tyle, Ŝe tym razem mógł się przynajmniej swobodnie poruszać. Ruszył więc wolnym krokiem poprzez mrok z wyciągniętymi przed siebie dłońmi, aby namacać ścianę. Miał zamiar znaleźć ukryte drzwi, którymi go tu wprowadzono, i uciec z ciemnej celi. Tutaj! Jego dłoń dotknęła płaskiej i gładkiej powierzchni ściany. Przesunął po niej ręką i nagle trafił na pustkę. Mógł posługiwać się wyłącznie zmysłem dotyku, ale to wystarczyło, by być pewnym, Ŝe są tam drzwi, i to otwarte drzwi. Przez moment zawahał się, tknięty nagle irracjonalną myślą, Ŝe jeśli przestąpi próg, znajdzie się na wzgórzu z wilkami. - Co za głupota! - powiedział na głos sam do siebie. I właśnie dlatego, ze czuł narastający niepokój, postąpił naprzód zdecydowanym krokiem. Pragnął zrobić coś, cokolwiek, co nie będzie po prostu wykonywaniem rozkazów innych ludzi, ale działaniem z własnej inicjatywy. Jednak po pierwszym zdecydowanym kroku dalej podąŜał powoli, gdyŜ przestrzeń za drzwiami tonęła w równie nieprzeniknionym mroku jak pomieszczenie, które pozostało za jego plecami. Zdecydował, Ŝe najlepiej przesuwać się wzdłuŜ ściany z wyciągniętą przed siebie ręką. Kilka kroków dalej utracił nagle kontakt z twardą powierzchnią ściany. Niemal się przewrócił, wpadając w mroczną pustkę. To były jednak tylko kolejne drzwi. Po chwili ściana wróciła na swoje miejsce, a on przywarł do niej z ulgą. Potem następne drzwi... Ross zatrzymał się na chwilę, próbując usłyszeć najcichszy bodaj dźwięk, coś, co upewniłoby go, Ŝe nie jest sam w tym mrocznym labiryncie. Nie usłyszał jednak nic; nie czuł nawet najmniejszego ruchu powietrza, a ciemność zdawała się przytłaczać go jak gęsta czarna maź. I znów ściana się skończyła. Ross dotknął krawędzi lewą ręką, a prawą wyciągnął przed siebie w mrok. Po chwili wyczuł twardą powierzchnię. Luka była szersza niŜ jakiekolwiek drzwi. MoŜe to skrzyŜowanie korytarzy? Miał zamiar zbadać to dokładniej, gdy nagle usłyszał dźwięki. Nie był tu sam. Nagłym ruchem przywarł do ściany. Wstrzymał oddech, starając się uchwycić nawet najlŜejsze odgłosy. Odkrył przy tym, Ŝe kompletny brak widoczności utrudnia takŜe nasłuchiwanie. Nie potrafił zidentyfikować tych lekkich trzasków, tego delikatnego szumu... czy to mógł być ruch powietrza spowodowany przez otwierane drzwi? Po chwili jednak był pewien, Ŝe coś porusza się ku niemu na poziomie podłogi. Coś pełznącego, a nie kroczącego... Ross błyskawicznie wycofał się za róg. Nie miał zamiaru stawiać czoła temu, co tam pełzło. Zbyt duŜe ryzyko w kompletnych ciemnościach, które w dodatku mogły być ciemnościami tylko dla niego. Nie miał raczej do czynienia z człowiekiem.
Odgłosy z podłogi były nieregularne, dzieliły je długie przerwy. Ross dosłyszał równieŜ cięŜkie sapanie, zupełnie jakby pełznąca istota okupiała kaŜdy ruch wielkim wysiłkiem. Ross starał się wyprzeć ze swego umysłu wizję skradającego się w mroku olbrzymiego wilka, węszącego chciwie zapach ofiary. Podświadomość nakazywała szybki odwrót, ale zmusił się do pozostania w miejscu, a nawet wychylił się nieco zza rogu, starając się przebić wzrokiem otaczającą go ciemność i dostrzec, co ku niemu pełznie. Nagle rozbłysło światło. Ross odruchowo zasłonił rękami oślepione oczy. Z podłogi dobiegł go głośny jęk przechodzący w uporczywe krztuszenie się. Światło, takie jak do tej pory, znów oświetlało korytarze jednostajnym blaskiem i Ross dostrzegł, Ŝe faktycznie stoi na skrzyŜowaniu korytarzy. Przez ułamek sekundy odczuł absurdalne zadowolenie, Ŝe właściwie ocenił to w ciemnościach... A na podłodze... To jednak był człowiek, a przynajmniej dwunoŜna istota przypominająca z kształtu człowieka. LeŜał na ziemi o kilka kroków od Rossa. Ale jego ciało i głowa były owinięte bandaŜami w stopniu uniemoŜliwiającym jakąkolwiek bliŜszą identyfikację. Jedna z obandaŜowanych dłoni przesunęła się powoli do przodu i całe ciało uniosło się na niej nieco, przemieszczając się o parę centymetrów do przodu. Zanim Ross zdołał się poruszyć, na przeciwległym krańcu korytarza pojawił się biegnący męŜczyzna. Murdock rozpoznał w nim majora Kelgarriesa. ZwilŜył bezwiednie wargi, gdy major opadł na kolana przy leŜącej na podłodze istocie. - Hardy! Hardy! - głos, który Ross znał dotąd tylko z twardych komend, brzmiał teraz ludzko i ciepło. - Hardy, człowieku! Major otoczył ramionami obandaŜowane ciało. Uniósł leŜącego na nogi i podparł. - JuŜ dobrze, Hardy. Wróciłeś. Jesteś bezpieczny. To jest baza - mówił spokojnie łagodnym głosem, jak ktoś uspokajający przeraŜone dziecko. ObandaŜowane ręce, które przez moment biły nerwowo powietrze, opadły teraz luźno wzdłuŜ ciała. - Wróciłem... jestem bezpieczny... - głos zza białej maski brzmiał jak ochrypły skrzek. - Wróciłeś i jesteś bezpieczny - potwierdził major. - Ale ciemność... znowu... - doszło zza bandaŜa. - To tylko awaria systemu energetycznego. JuŜ w porządku. Wracaj do łóŜka. ObandaŜowana dłoń znów uniosła się nieco i dotknęła ramienia Kelgarriesa, jakby chciała się na nim zacisnąć. Osunęła się. - Bezpieczny? - Jak najbardziej, stary - ton majora był spokojny i zdecydowany. Dopiero teraz Kelgarries uniósł wzrok na Rossa, jakby dotąd nie zauwaŜał jego obecności. - Murdock, idź do tamtych drzwi i zawołaj doktora Farella! - Tak jest, sir! - odpowiedź była równie automatyczna, jak wykonanie rozkazu. Ross dotarł do właściwych drzwi, zanim jeszcze dobrze zrozumiał, co robi. Oczywiście znowu nikt niczego mu nie wyjaśnił. ObandaŜowany Hardy został zabrany przez doktora i dwóch jego asystentów, a major poszedł wraz z nimi, wciąŜ podtrzymując chorego. Ross zawahał się. Był pewien, Ŝe nie powinien iść za nimi, ale z drugiej strony, nie mógł się zdecydować, czy ma dalej zwiedzać nieznane korytarze czy
wrócić do swej celi. Człowiek, którego przed chwilą zobaczył, radykalnie zmienił jego poglądy na temat projektu, do którego tak pochopnie się zgłosił. Nie miał nigdy wątpliwości, Ŝe to coś waŜnego. śe moŜe być niebezpieczne, teŜ podejrzewał. Ale co innego abstrakcyjne, bliŜej nieokreślone niebezpieczeństwo, a co innego tak konkretny i realny widok, jakim był czołgający się w ciemnościach Hardy. JuŜ od pierwszych chwil Ross planował ucieczkę, teraz jednak był pewien, Ŝe musi stąd wiać, i to jak najszybciej, inaczej skończy w podobnym stanie jak Hardy. - Murdock? Wezwanie zza pleców było tak nieoczekiwane, Ŝe Ross odwrócił się błyskawicznie z zaciśniętymi pięściami, gotów do walki jedyną bronią, jaką chwilowo posiadał. Nie wzywał go major ani teŜ Ŝaden z ludzi, których widział tu do tej pory i którzy zajmowali w bazie wyŜsze stanowiska. Stał przed nim nieznajomy, o brązowej skórze. Podobną barwę, moŜe nieco ciemniejszą, miały jego włosy, natomiast oczy były jasno-błękitne i zupełnie nie pasowały do reszty. Smagły nieznajomy stał w niedbałej pozie ze swobodnie opuszczonymi wzdłuŜ ciała rękoma i przyglądał się Rossowi, jakby ten był jakąś łamigłówką, którą naleŜało rozwiązać. A kiedy znów przemówił, jego głos był całkowicie pozbawiony jakichkolwiek emocji: - Jestem Ashe - przedstawił się krótko. Powiedział to takim tonem, jakby mówił: “To jest stół, a to jest krzesło". Ross tym razem nie zdołał się opanować. - Aha, jesteś Ashe. Czy powinienem czuć się zaszczycony? -pytał zaczepnie. Ale obcy zachował spokój. Wzruszył obojętnie ramionami. - Póki co, będziemy partnerami... - Partnerami w czym? - zapytał Ross, opanowując nieco irytację. - Tu się pracuje w parach. Dobiera je maszyna - odpowiedział niedbale zapytany i zerknął na zegarek. - Zaraz zadzwonią na posiłek. Odwrócił się na pięcie, zanim Ross zdołał coś powiedzieć. Rozzłościło go takie lekcewaŜenie. Ostatecznie mógł się powstrzymać od zadawania pytań majorowi i innym oficerom, ale partner powinien chyba udzielić nieco bardziej wyczerpujących wyjaśnień. - Co to właściwie jest? - zapytał, idąc za nim. Ashe obejrzał się przez ramię. - Operacja Retrograde - odparł Ross powstrzymał wybuch. - OK. Ale co się tutaj robi? Słuchaj, dopiero co widziałem czołgającego się po korytarzu faceta, który wyglądał, jakby go przepuścili przez betoniarkę. Co się tutaj robi? Co my mamy robić? Ku zdumieniu Rossa, Ashe uśmiechnął się lekko albo tylko drgnęły mu wargi. - Aha, zaniepokoił cię Hardy? CóŜ, mamy pewien odsetek poraŜek. Straty w ludziach są ograniczane do minimum i naprawdę starają się dać nam maksymalne wsparcie... - Jakich poraŜek? - W realizacji operacji. Gdzieś przed nimi rozległo się przytłumione buczenie. - To sygnał z mesy. Nie wiem jak ty, ale ja jestem głodny. -Ashe przyspieszył kroku, jakby Ross Murdock nagle zupełnie przestał dla niego istnieć. Ale Ross Murdock jednak istniał i było to dla niego dość istotne. PodąŜając za
Ashem, stwierdził, Ŝe ma zamiar zrobić wszystko, by istnieć dalej, i to w jednym kawałku. I dlatego miał zamiar dokładnie wypytać kogoś, o co tu właściwie chodzi. Ku swemu zdziwieniu dostrzegł, Ŝe Ashe jednak zaczekał na niego przed drzwiami, zza których dobiegały wyraźne odgłosy rozmów, a takŜe przytłumiony szczęk kuchennych naczyń i stołowej zastawy. - Dzisiaj nie będzie duŜego tłoku - mruknął Ashe. - Mamy trochę zawalony tydzień. Tłoku faktycznie nie było. Pięć najbliŜszych stołów było pustych. Wszyscy obecni - Ross naliczył dziesięciu męŜczyzn - zebrali się przy pozostałych dwóch stołach. Niektórzy juŜ jedli, a inni właśnie podchodzili do krzeseł, niosąc obficie wyładowane jedzeniem tace. Wszyscy byli ubrani w koszule, luźne spodnie i mo- kasyny - widać strój ten stanowił coś w rodzaju wypoczynkowego uniformu. Sześciu męŜczyzn nie wyróŜniało się niczym szczególnym, ale pozostali czterej tak, i to na tyle, Ŝe Ross z trudem powstrzymał się, by nie okazać zaskoczenia. PoniewaŜ zebrani zdawali się nie dostrzegać w ich wyglądzie nic nienaturalnego, Ross takŜe rzucał im tylko ukradkowe spojrzenia, stając za Ashem ze swoją tacką w rękach. Dwóch męŜczyzn najwyraźniej pochodziło ze Wschodu - smagli, skośnoocy, z długimi czarnymi wąsami. Rozmawiali jednak w jego własnym języku, i to ze swobodą, która sugerowała, Ŝe jest to takŜe ich język ojczysty. Oprócz imponujących czarnych wąsów wyróŜniały ich niebieskiej barwy tatuaŜe umieszczone na czołach i na grzbietach ruchliwych dłoni. Druga para wyglądała jeszcze bardziej fantastycznie. Mieli wprawdzie jasne włosy, ale za to zaplecione w długie warkocze, które swobodnie opadały na ich potęŜne plecy. Trudno jednak było nazwać ich zniewieściałymi, zwaŜywszy na ich potęŜne bary, słuszny wzrost i zdecydowanie męskie twarze o niemal kwadratowych Ŝuchwach. - Gordon! -jeden z długowłosych olbrzymów na wpół uniósł się z miejsca, zapraszając gestem podchodzącego z tacą Ashe'a. -Kiedy wróciłeś? I gdzie jest Sanford? Jeden z Azjatów odłoŜył łyŜeczkę, którą dotąd energicznie mieszał kawę, i zapytał z nieukrywaną troską w głosie: - Jeszcze jedna strata? Ashe potrząsnął przecząco głową. - Tylko przeniesienie. Sandy został w Faktorii Gog i nieźle sobie radzi. - Uśmiechnął się szeroko i jego twarz nagle nabrała wyrazu, jakiego Ross nigdy by się po nim nie spodziewał. - Ani się obejrzy, jak zarobi milion lub dwa. Radzi sobie z handlem, jakby urodził się z wagą w ręce. Azjata roześmiał się, a potem wskazał głową Rossa. - Twój nowy partner, Ashe? Uśmiech znikł z twarzy pytanego. Jej wyraz znów stał się beznamiętny. - Chwilowe uzupełnienie. To jest Murdock. Powiedział to tak lakonicznie, Ŝe Ross znów się rozzłościł. - Hodaki, Feng - Ashe nawet nie spojrzał w jego stronę, tylko ruchem głowy wskazał obu Azjatów, stawiając przy tym na stole swoją tackę. - Jansen, Van Wyke - dodał jeszcze, wskazując blondynów. - Ashe! - od sąsiedniego stołu podszedł do nich jeszcze jeden męŜczyzna. Był szczupły, o ciemnej karnacji i rozbieganych sprytnych oczach. Był teŜ znacznie młodszy od pozostałych i znacznie gorzej było u niego z samokontrolą, jak
ocenił Ross. Ten zapewne odpowiedziałby na kilka pytań, gdyby umiejętnie pociągnąć go za język - przemknęło mu przez głowę. - Co tam. Kurt? - Ashe zwrócił się do niego z wyraźnym lekcewaŜeniem, ale nadchodzący nie dał po sobie poznać obrazy, co spodobało się Rossowi. - Słyszałeś, co się stało z Hardym? Feng otworzył usta, by coś powiedzieć, i zastygł tak przez moment. Van Wyke zmarszczył brwi. Ashe natomiast powoli i dokładnie przeŜuł kęs poŜywienia i dopiero, gdy go przełknął, odpowiedział: - Naturalnie. - Jego ton sugerował wyraźnie, iŜ dla niego jest to tylko zarejestrowanie prostego faktu, a nie powód do robienia dramatu. - Jest cały zmiaŜdŜony.... kaput... - lekko drŜący na początku głos Kurta nabrał teraz mocy. - Torturowany! Ashe spojrzał nań chłodno. - Ty chyba nie robisz na odcinku Hardy'ego? Jednak Kurt nie dał się zgasić. - Oczywiście, Ŝe nie. Dobrze wiem, do czego jestem szkolony. Ale to nie znaczy, Ŝe coś takiego nie moŜe przydarzyć się u mnie albo u ciebie, albo u was! - wskazał palcem Fenga, a potem obu blondynów. - MoŜesz takŜe spaść w nocy z łóŜka i skręcić sobie kark -zauwaŜył chłodno Jansen. - Idź, wypłacz się na ramieniu Millairda, jeśli masz z tym problem. Przedstawiono ci zagroŜenia na wstępie. Wiesz, po co tu jesteś, wiesz, co się moŜe stać... Ross poczuł na sobie badawcze spojrzenie Ashe'a. WciąŜ nie miał pojęcia, co tu robi, ale postanowił o nic nie pytać tych ludzi. Sądził, Ŝe częścią ich treningu jest właśnie zachowywanie w tajemnicy tego, co się tu dzieje. Powściągnie więc swoją ciekawość, aŜ do spotkania sam na sam z Kurtem. MoŜe wtedy uda mu się coś z niego wyciągnąć. Na razie więc jadł spokojnie i zdawał się w ogóle nie interesować całą wymianą zdań. - Więc macie zamiar powtarzać tylko: “Tak, sir", “Nie, sir", na kaŜdy rozkaz... Hodaki uderzył w blat stołu otwartą dłonią. - Po cholerę błaznujesz, Kurt? Dobrze wiesz, jak i po co jesteśmy wysyłani. Hardy miał pecha i nie była to wina projektu. To się juŜ zdarzało i moŜe się jeszcze zdarzać... - Właśnie o tym mówię! Chcesz, Ŝeby przydarzyło się tobie? Zdaje się, Ŝe ci dzikusi w twoim świecie teŜ umieją dobrze oprawiać więźniów? - Oj, zamknij się! - Jansen wstał zirytowany. A poniewaŜ przewyŜszał Kurta o dobre dwadzieścia centymetrów i prawdopodobnie mógłby go z łatwością złamać wpół na kolanie, jego Ŝyczeniu stało się za dość. - Jeśli masz jakieś zaŜalenia, zgłoś się do Millairda. I posłuchaj, człowieczku - dotknął swym wielkim paluchem piersi Kurta - najlepiej poczekaj z tym, aŜ sam pójdziesz na pierwszą akcję. Dopiero potem głośno protestuj. Nikt nie jest tam pozostawiony bez maksymalnego wsparcia, a Hardy miał wielkiego pecha. I tyle. Wydostaliśmy go jednak stamtąd i to było jego szczęście. On sam będzie pierwszym, który ci to powie - przeciągnął się. - Zagrałbym, Ashe? Hodaki? - Zawsze nerwowy - mruknął Ashe, skinął jednak głową, podobnie jak drobny Azjata. Feng uśmiechnął się do Rossa. - Ci trzej zawsze próbują pokonać się nawzajem, ale jak dotąd pojedynki
pozostają nierozstrzygnięte. Mamy jednak nadzieję, Ŝe kiedyś wreszcie.... Tak więc Ross nie miał okazji zamienić ani słowa z Kurtem. Gdy skończyli posiłek, wkroczył wraz z pozostałymi na coś w rodzaju małej areny z miejscem dla graczy z jednej strony i półkolem siedzeń z drugiej. To, co nastąpiło potem, wciągnęło Rossa równie silnie, jak oglądana wcześniej scena łowów na wilki. Tu teŜ mógł oglądać walkę, choć nie było to fizyczne starcie. Ci trzej ludzie nie tylko róŜnili się proporcjami ciała, ale takŜe, jak wkrótce zrozumiał, w zupełnie inny sposób podchodzili do pojawiających się na ich drodze problemów. Na razie usiedli ze skrzyŜowanymi nogami, stając się wierzchołkami równobocznego trójkąta. Ashe spojrzał najpierw na jasnowłosego olbrzyma, a potem na drobnego Azjatę. - Teren? - spytał krótko. - Wewnętrzne równiny! - odpowiedzieli równocześnie, a potem roześmiali się, spoglądając po sobie nawzajem. Ashe takŜe zachichotał. - Staramy się być dzisiaj sprytni, chłopcy? Dobra, równiny. Dotknął otwartą dłonią podłoŜa areny przed sobą i ku zdumieniu Rossa światła wokół graczy pociemniały, okrywając ich cieniem, natomiast cała podłoga pomiędzy nimi zamieniła się w miniaturowy świat. Dostrzegał nawet wysokie stepowe trawy kołyszące się pod delikatnymi podmuchami wiatru. - Czerwone! - Niebieskie! - śółte! W ciemności zabrzmiały niemal jednocześnie trzy głosy graczy, a na te komendy na planszy pojawiły się maleńkie światełka w Ŝądanych kolorach. - Czerwone - karawana! - Ross rozpoznał bas Jansena. - Niebieskie -jeźdźcy! - zabrzmiał niemal równocześnie głos Hodakiego. - śółte - nieznany czynnik. Rozległo się westchnienie, które - przysiągłby Ross - pochodziło od Jansena. - Czy nieznany czynnik jest zjawiskiem naturalnym? - Nie. Plemię podczas wędrówki. - Aha - usłyszał Ross mruknięcie Hodakiego. Niemal wyobraził sobie jego wzruszenie ramion. Gra się rozpoczęła. Ross słyszał co nieco o szachach, o grach wojennych rozgrywanych miniaturowymi armiami i okrętami i o innych grach, które wymagały od grających szybkich reakcji i wyćwiczonej pamięci. Ale to, co oglądał, było połączeniem ich wszystkich i jeszcze czymś o wiele więcej. Gdy tylko pozwolił swobodnie działać swojej wyobraźni, natychmiast ruchome światełka zmieniły siew nomadów, kupiecką karawanę, w wędrujący szczep. Mógł obserwować wyrafinowane formowanie szyków, bitwy, drobne zwycięstwa w potyczkach, za którymi często następowały strategiczne poraŜki... Ta gra mogła trwać całymi godzinami. Wokół siebie słyszał oŜywione dyskusje, a często i sprzeczki widzów, którzy jednak starali się wygłaszać swoje opinie na tyle wyciszonymi głosami, by nie wpływać na decyzje graczy. Ross sam nie mógł powstrzymać drŜenia emocji, gdy karawana ledwie uniknęła zastawionej na nią chytrej pułapki; ledwie teŜ pohamował swój entuzjazm, gdy wędrujący szczep został zmuszony do ucieczki. Była to niewątpliwie najbardziej fascynująca gra, jaką zdarzyło mu się kiedykolwiek oglądać. Szybko teŜ zdał sobie sprawę, Ŝe trzej grający
męŜczyźni są prawdziwymi mistrzami strategii. Ich niewiarygodne zdolności prowadziły jednak do sytuacji patowej, w której daleko było do osiągnięcia zdecydowanej przewagi przez którąś ze stron. Wreszcie Jansen roześmiał się, gdy czerwona linia karawany uformowała ścisły szyk. - Warowny obóz przy źródle - oznajmił - ale z licznymi posterunkami zewnętrznymi. Natychmiast kilka czerwonych światełek rozjarzyło się wokół głównej pozycji. - I będą tak stali po wsze czasy. MoŜemy utrzymać tę pozycję aŜ do dnia sądu ostatecznego i nikt się nie przełamie. - Nie - zaprotestował Hodaki - pewnego dnia warty popełnią błąd, a wtedy... - Wtedy ci twoi poganiacze koni w nas wjadą? - zakpił Jansen. - CóŜ to będzie za dzień! Ale na razie rozejm. - Zgoda! Światła areny pogasły i zielone stepy znikły z pola widzenia. - Gdy tylko zapragniecie rewanŜu, jestem gotów - to był głos Ashe'a. Jansen uśmiechnął się szeroko. - Musimy to odłoŜyć na jakiś miesiąc. Jutro wyruszamy. I wy teŜ uwaŜajcie na siebie, chłopaki. Nie mam ochoty szukać innych partnerów do gry, kiedy wrócę. Ross z trudem wyzwalał się spod panowania iluzji, która ogarnęła jego zmysły na czas rozgrywki. Mimo to poczuł delikatne dotknięcie na ramieniu i spojrzał w tamtym kierunku. Stał za nim Kurt, pozornie interesujący się wyłącznie krótką sprzeczką Jansena i Hodakiego, która wybuchła prawie natychmiast, gdy przyszło do podliczania punktów. - Dziś w nocy - wyszeptał Kurt. O tak. Chętnie pogada z Kurtem na osobności. Dziś w nocy albo przy jakiejkolwiek nadarzającej się sposobności. Miał zamiar się dowiedzieć, co trzyma w sekrecie to dziwaczne towarzystwo.
3 Ross przywarł do ściany tonącego w mroku pokoju i obserwował uchylające się powoli drzwi. Obudził go lekki odgłos szurania na zewnątrz i był teraz gotowy do skoku jak dziki kot. Nie rzucił się jednak od razu na osobę, która wśliznęła się do ciemnego pomieszczenia. Zaczekał spokojnie, aŜ tajemniczy gość podejdzie do łóŜka, i dopiero wtedy płynnym ruchem przymknął drzwi, blokując dojście do nich. - Kim jesteś? - zapytał ostrym szeptem. Usłyszał jeden, moŜe dwa szybkie oddechy, a potem cichy śmiech w ciemnościach. - Gotowy? Akcent przybysza nie pozostawiał wątpliwości, z kim ma do czynienia - Kurt składał mu zapowiedzianą wizytę. - A sądziłeś, Ŝe nie będę? - Nie. - Nie czekając na zaproszenie, przysiadł na brzegu łóŜka. - Inaczej nie traciłbym czasu, Murdock. Ty jesteś... ty masz jaja. Widzisz, trochę o tobie słyszałem. Tak jak ja zostałeś wrobiony w tę grę. Powiedz, czy to prawda, Ŝe widziałeś dziś w nocy Hardy'ego? - DuŜo słyszysz, prawda? - Ross nie zamierzał ułatwiać mu sprawy. - Słyszę, widzę i sporo się uczę. Więcej niŜ te gaduły i major z jego rozkazami. MoŜesz mi wierzyć! Widziałeś Hardy'ego. Chcesz wyglądać tak jak on? - A jest takie niebezpieczeństwo? - Niebezpieczeństwo! - parsknął Kurt. - Niebezpieczeństwo... człowieku, ty nie wiesz, co znaczy to słowo. Jeszcze nie wiesz. Więc pytam cię jeszcze raz - chcesz skończyć tak jak Hardy? Póki co nie pochwycili cię w swoje wnyki, dlatego tutaj je- stem. I jeśli dobrze zrozumiesz, co do ciebie mówię, zwiejesz stąd, zanim nagrają cię na taśmę. - Nagrają na taśmę? Kurt roześmiał się, ale przez ten śmiech przebijał gniew, nie wesołość. - A tak. Znają tu sporo sztuczek. To są wszystko mózgowcy, jajogłowi i mają wiele ciekawych gadŜetów. Wpuszczają cię w taką maszynę i nagrywają. A potem, mój chłopcze, nie moŜesz opuścić bazy, nie włączając przy tym systemu alarmowego. Proste, co? Więc jeśli chcesz stąd wiać, musisz to zrobić, zanim cię zarejestrują. Murdock nie ufał Kurtowi, ale mimo to słuchał go bardzo uwaŜnie. Jego argumenty brzmiały przekonująco, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak Ross był ignorantem, jeśli chodzi o stan współczesnej techniki. Prawdę rzekłszy, wierzył, Ŝe wszystkie wynalazki techniczne są moŜliwe, jeśli nie teraz, to w nieodległej przyszłości. - Musieli więc nagrać i ciebie - zauwaŜył. Kurt znów się roześmiał, ale tym razem był rozbawiony. - Tak sądzą. Tyle, Ŝe nie są aŜ tak sprytni, jak sądzą, ani oni, ani major, ani nawet Millaird. Nic z tego. Mam realną szansę wydostania się stąd, tylko Ŝe nie mogę tego dokonać sam. Dlatego czekałem, aŜ sprowadzą nowego faceta, z którym będę mógł pogadać, zanim przyszpilą go tu na dobre. Jesteś przecieŜ twardy, Murdock? Widziałem twoje papiery i nie sądzę, Ŝebyś zjawił się tutaj z intencją pozostania? Więc właśnie masz szansę nawiać stąd z kimś, kto zna wyjście awaryjne. Nie będziesz miał drugi raz takiej szansy. Im dłuŜej Kurt mówił, tym bardziej był wiarygodny. Ross pozbył się juŜ części
swych podejrzeń. To prawda, Ŝe zamierzał stąd uciec przy pierwszej nadarzającej się sposobności i jeśli Kurt miał jakiś powaŜny plan, tym lepiej. Oczywiście moŜliwe, Ŝe Kurt go tylko podpuszcza, testuje, ale mimo to była to szansa, z której musiał skorzystać. - Słuchaj Murdock, moŜe ty myślisz, Ŝe łatwo stąd uciec? Czy wiesz, chłopie, gdzie my jesteśmy? Jesteśmy tak blisko bieguna północnego, Ŝe właściwie moglibyśmy być i na nim. Masz zamiar wracać do domu kilkaset mil przez śniegi i lody? Miła wycieczka, co? Bo ja myślę, Ŝe nie dasz rady, a przynajmniej nie bez map i partnera, który zna nieco to miejsce. - Jak więc uciekniemy? Ukradniemy jeden z tych pojazdów? Ja nie jestem pilotem. A ty? - Mają tu teŜ inne pojazdy. To miejsce jest objęte ścisłą tajemnicą. Nawet samoloty nie lądują tu za często z obawy przed namierzeniem przez radar. Gdzieś ty się uchował? Nie wiesz, Ŝe Czerwoni zawsze węszą wokół takich rzeczy? Ci goście tutaj śledzą Czerwonych, a Czerwoni ich. Obie strony grają swoje gierki. Nasze dostawy przyjeŜdŜają tutaj na kotach. - Kotach? - Pługach śnieŜnych, takich traktorach - powiedział Kurt niecierpliwie. - Nasze zapasy są składowane o parę mil na południe i raz w miesiącu kot jedzie, by część przywieźć. Prowadzenie kota to Ŝadna sztuka, a potrafi przebijać się przez śnieg. - Jak daleko na południe? - spytał sceptycznie Ross. Nawet przy załoŜeniu, Ŝe Kurt mówił prawdę, podróŜ przez arktyczne pustkowia ukradzionym pługiem wydawała mu się, delikatnie mówiąc, ryzykowna. Murdock miał, co prawda, dość mgliste pojęcie o regionach polarnych, ale był pewien, Ŝe łatwo moŜna tam stracić Ŝycie. - MoŜe ze sto mil. Ale ja mam plan opracowany w kilku wariantach i zamierzam zaryzykować. Myślisz, Ŝe rzucam się w to na ślepo? No tak, oczywiście. Ross juŜ wcześniej ocenił swego gościa jako kogoś, kto przede wszystkim dba o siebie. Na pewno nie był z tych, którzy ryzykowaliby, bez dokładnie opracowanego planu. - No to co powiesz, Murdock? Wchodzisz w to, czy nie? - Przemyślę to. Daj mi trochę czasu. - Kiedy właśnie nie mamy czasu, chłopie. Jutro zostaniesz nagrany. Potem dla ciebie nie będzie stąd wyjścia. - Powiedzmy, Ŝe zdradzisz mi, jak moŜna oszukać taśmę -powiedział ostroŜnie Ross. - Tego, niestety, zrobić nie mogę, bo jest to ściśle związane z budową mojego mózgu. Nie otworzę dla ciebie czaszki. Nic z tego. Wiejesz ze mną dzisiaj albo muszę zaczekać na następnego faceta, który tu wyląduje. Kurt wstał. Ostatnie słowa wypowiedział na tyle zdecydowanie, Ŝe Ross wiedział, iŜ faktycznie nie ma innej moŜliwości. A mimo to, wahał się. Oczywiście pragnął wolności, zwłaszcza Ŝe niezbyt podobało mu się to, co dotąd tu zobaczył. Ale nie ufał teŜ Kurtowi, nawet nie mógł się zmusić, by go polubić. Inna sprawa, Ŝe rozumiał go znacznie lepiej niŜ Ashe'a i pozostałych. Z Kurtem byłby na znajomym terenie. - Więc dzisiaj - powtórzył powoli. - Tak, dzisiaj! - W głosie Kurta pojawiło się zniecierpliwienie, gdy dostrzegł, Ŝe jego rozmówca wyraźnie się waha. - Przygotowuję się juŜ od dłuŜszego czasu, ale
musi być nas dwóch. Musimy się zmieniać przy prowadzeniu kota. Nie będzie czasu na odpoczynek, dopóki nie znajdziemy się daleko na południu. Mówię ci, to nie będzie trudne. Po drodze są ukryte składy Ŝywności na wypadek nagłej potrzeby. Mam mapę, na której zaznaczono te punkty. Wchodzisz w to? Kiedy Ross nie odpowiedział. Kurt podszedł do niego i rzekł: - Pamiętasz, co się stało z Hardy'm? Nie był pierwszy i na pewno nie będzie ostatni. Majątu dość duŜe zuŜycie ludzi. Dlatego zresztą tak szybko tu trafiłeś. Radzę ci, lepiej jedź ze mną, zamiast ryzykować Ŝycie na wypadzie. - A co to jest wypad? - Aha, jeszcze cię nie wprowadzili? Wypad to krótka wycieczka w przeszłość. Nie w taką miłą i przyjemną przeszłość, o jakiej czytałeś bajki jako dzieciak. Nie, wysyłają w jakieś dzikie czasy, sprzed znanej historii... - AleŜ to niemoŜliwe! - Tak? Widziałeś dzisiaj tych dwóch blond dryblasów? Jak myślisz, po co im te długie warkocze? PoniewaŜ oni podróŜują do czasów, w których wojownicy nosili takie warkoczyki... i do tego wielkie topory, którymi potrafili rozłupać człowieka na pół! A Hodaki i jego partner? Słyszałeś o Tatarach? MoŜe i nie słyszałeś, ale ci goście kiedyś zdobyli połowę Europy. Ross przełknął ślinę. JuŜ sobie przypomniał, Ŝe kiedyś widział ryciny przedstawiające wojowników z długimi warkoczami - wikingów. A Tatarzy? Oglądał film o kimś, kto nazywał się Chan... DŜyngis Chan. Ale przecieŜ podróŜ w przeszłość jest niemoŜliwa! Oczywiście, pamiętał te sceny z dzisiejszego ranka. Łowcę wilków i ludzi w nie wyprawionych skórach. śaden z nich z pewnością nie pochodził z jego świata. CzyŜby Kurt jednak mówił prawdę? Scena, którą dane mu było oglądać, przemawiała na korzyść tej tezy. - ZałóŜmy, Ŝe zostaniesz posłany do miejsca, gdzie nie lubią obcych - ciągnął Kurt. - Wtedy naprawdę wpadłeś. To właśnie przydarzyło się Hardy'emu i uwierz mi, nie było to szczególnie miłe, o nie. - Ale po co? Kurt tylko prychnął. - Tego ci nie powiedzą, dopóki nie nadejdzie czas twojego pierwszego wypadu. Ja nawet nie chcę wiedzieć, po co. Ale wiem na pewno, Ŝe nie mam zamiaru trafić w jakąś dzicz, gdzie jakiś jaskiniowiec moŜe mnie nadziać na włócznię tylko dlatego, Ŝe major John Kelgames czy nawet Millaird czegoś tam poszukują. Najpierw w kaŜdym razie wypróbuję swój plan. Przekonanie brzmiące w głosie Kurta przełamało wahania Rossa. Niech będzie, on teŜ spróbuje z tym kotem. Czuł się dobrze w tym świecie i w tym czasie, i nie miał zamiaru poznawać innych. Kiedy tylko Ross podjął decyzję, Kurt natychmiast przystąpił do akcji. Jego znajomość zabezpieczeń bazy okazała się faktycznie doskonała. Tylko dwa razy uwięziły ich automatyczne drzwi, ale trwało to zaledwie chwilę. Kurt dysponował małym tajemniczym przedmiotem, który wystarczyło włoŜyć w zatrzask drzwi, a one natychmiast ustępowały. Korytarze były wystarczająco oświetlone, by zapewnić jaką taką widoczność, ale gdy przechodzili przez pogrąŜone w kompletnym mroku sale. Kurt musiał czasami prowadzić Rossa za rękę. Omijał wtedy niewidoczne meble i systemy ochronne z rutyną, która sugerowała, Ŝe wielokrotnie juŜ przemierzył przyszłą trasę ucieczki. Murdock miał coraz większe uznanie dla umiejętności kompana i zaczynał wierzyć,
Ŝe miał niewiarygodne szczęście, trafiwszy na takiego partnera. W ostatniej sali Ross wdział na siebie futrzane ubranie, które podał mu Kurt. Nie było moŜe idealnie dopasowane, ale musiał przyznać, Ŝe Kurt postarał się dobrać właściwy rozmiar. Wreszcie otworzyły się ostatnie wrota i wkroczyli w mroczną i ciemną noc polarną. Kurt wciąŜ trzymał Rossa za ramię, nadając właściwy kierunek marszu. Razem pchnęli cięŜkie drzwi hangaru, gdzie krył się ich wehikuł. Kot był dziwną maszyną, ale Ross nie miał czasu uwaŜniej przestudiować jego konstrukcji. Błyskawicznie zajęli miejsca w kabinie, zamykanej od góry czymś w rodzaju szklanej bani, i po chwili silnik maszyny oŜył pod wprawnymi dłońmi Kurta. Jak przypuszczał Ross, jechali z maksymalną prędkością, a mimo to zdawało się, Ŝe oddalają się od śnieŜnego wzgórza maskującego bazę nie szybciej niŜ na piechotę. Początkowo poruszali się w linii prostej, ale po chwili Ross usłyszał, Ŝe Kurt liczy coś powoli, jakby próbował w ten sposób dokładnie określić punkt, w którym się znajdują. Gdy doliczył do dwudziestu, maszyna pod jego ręką wykonała szeroki półkolisty skręt w prawo, a po następnej dwudziestce w przeciwnym kierunku. Powtórzył ten manewr sześciokrotnie i Ross nie potrafił juŜ określić, czy wciąŜ podąŜają w powrotnym kierunku. Gdy Kurt przestał na moment liczyć, zapytał: - Po co ten taniec? - A wolałbyś leŜeć na tym śniegu w kilkunastu kawałkach? -sapnął Kurt. - Baza nie potrzebuje murów, Ŝeby powstrzymać intruzów. Mają inne sposoby. Powinieneś podziękować losowi, Ŝe pierwsze pole minowe minęliśmy bez eksplozji... Ross przełknął ślinę. Ale starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo przeraziły go słowa towarzysza. - Więc nie jest to aŜ takie łatwe, jak mówiłeś? - Zamknij się! - Kurt znowu zaczął odliczać, a Ross przez moment Ŝałował podjęcia tak szybkiej i nieprzemyślanej decyzji, która przywiodła go wprost na pole minowe, podczas gdy mógł spokojnie siedzieć sobie w bazie. I znowu zaczęli rzeźbić dziwny wzór w śnieŜnym polu, tyle Ŝe tym razem skręcali pod kątem ostrym. Ross spojrzał na ślad, który zostawiali, a potem zerknął z podziwem na człowieka siedzącego za kierownicą. Jak Kurt zdołał zapamiętać tak skomplikowaną trasę? Naprawdę musiało mu zaleŜeć na zwianiu z tej bazy! Pełzli w tę i z powrotem, a na kaŜdym skręcie w prawo i w lewo zarabiali ledwie po kilka metrów. - Dobrze, Ŝe koty mają napęd atomowy - mruknął Kurt podczas jednej z dłuŜszych przerw pomiędzy manewrami, - Inaczej juŜ dawno skończyłoby się paliwo. Ross zwalczył nagły impuls, by podkulić nogi i jak najdalej odsunąć stopy od silnika. PrzecieŜ konstrukcja musi być bezpieczna dla kierowcy - skarcił się w myślach. Jednak oczami wyobraźni widział promieniujący atomowy stos. Na szczęście Kurt przestał wreszcie manewrować i znów ruszył prosto. - Wydostaliśmy się! - zakomunikował z westchnieniem ulgi. Kot wytrwale czołgał się naprzód. Ross nie dostrzegał na tym pustkowiu ani śladu szlaku czy jakichkolwiek punktów odniesienia, ale Kurt prowadził maszynę z niezachwianą pewnością, co do kierunku ucieczki. Dopiero po dłuŜszym czasie zatrzymał się. - Mieliśmy prowadzić na zmianę. Twoja kolej - powiedział krótko. - No... potrafię prowadzić samochód... ale to... - Ross miał wątpliwości. - To dziecinnie proste - uspokoił go Kurt. - Najgorsze były pola minowe, a te juŜ za nami. Zobacz - przysłonił dłonią błyszczące mdłym światłem kontrolki pulpitu
- to będzie cię utrzymywać na kursie. Jeśli umiesz prowadzić samochód, dasz sobie radę. Patrz tylko. Ponownie ruszył i ponownie skręcił ostro w lewo. Lampka, którą wskazywał, zaczęła mrugać, przy czym częstotliwość błysków wzrastała, gdy odchylali się od głównego kursu. - Rozumiesz? Kontrolka musi się palić jednostajnym światłem. To znaczy, Ŝe jesteś na kursie. Jeśli mruga, ustawiasz kurs tak, Ŝeby przestała. Nawet dziecko by zrozumiało. Dobra, przejmij ster, sam zobaczysz. Nie było łatwo zamienić się miejscami w ciasnej kabinie, ale w końcu zdołali tego dokonać i Ross zacisnął kurczowo dłonie na kole sterowym. Włączył silnik i ruszył przed siebie, wpatrując się bardziej w kontrolkę na blacie niŜ w białą przestrzeń rozciągającą się przed nim. Po kilku minutach zaczął wreszcie pojmować, o co w tym chodzi. Faktycznie, było to proste. Kurt przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, a potem mruknął zadowolony i zaczął układać się do drzemki. Kiedy opadło pierwsze podniecenie związane z prowadzeniem nieznanej maszyny, cała operacja stała się niezwykle monotonna. Ross ziewał potęŜnie raz po raz, ale trwał na posterunku z tępym uporem psa wartowniczego. Jak dotąd całą robotę odwalił Kurt, więc miał teraz zamiar pokazać, Ŝe on teŜ moŜe być przydatny. Gdyby tylko na śnieŜnym polu pojawiły się jakieś punkty odniesienia, jakiś cel, do którego mógłby dąŜyć, wtedy nie byłoby to tak nuŜące. W końcu Ross zaczął od czasu do czasu celowo zbaczać z kursu, tylko po to, by ostrzegawcze migotanie lampki wytrącało go ze snu. Nawet nie zdawał sobie sprawy, Ŝe podczas jednego z takich manewrów zbudził się Kurt. ZauwaŜył to dopiero, gdy jego towarzysz odezwał się z przekąsem: - A cóŜ to, Murdock, prywatny budzik? W porządku, widzę, Ŝe myślisz w razie potrzeby. Ale lepiej się teraz prześpij, bo w końcu zboczymy na dobre. Ross był zbyt zmęczony, by zaprotestować. Ponownie zamienili się miejscami i prawie natychmiast po tym skulił się w fotelu, próbując przyjąć w tej ciasnocie najwygodniejszą pozycję do snu. Ale teraz, gdy mógłby się przespać, senność go opuściła. Kurt jednak był przekonany, Ŝe jego towarzysz zapadł w sen. PodąŜał bowiem stałym kursem jeszcze tylko dwie mile, a potem pochylił się ostroŜnie, sięgając za koło sterowe. Ross dojrzał delikatną poświatę niewielkiego obiektu, który Kurt zasłonił połą swego ubrania. Jedną ręką wciąŜ prowadził pojazd, drugą zaś zaczął cicho wystukiwać na tajemniczym przedmiocie nieregularny rytm. Dla Rossa ta czynność nie miała najmniejszego sensu. Usłyszał jednak wyraźnie coś na kształt westchnienia ulgi, jakie wydał Kurt, ponownie schowawszy dziwny instrument, jakby udało mu się wykonać właśnie jakieś trudne zadanie. Zaledwie kilka chwil później kot zatrzymał się, a Ross przeciągnął się, przecierając oczy. - Co jest? Jakiś kłopot z silnikiem? Kurt oparł się na kole sterowym. - Nie. Po prostu musimy tu chwilę poczekać... - Poczekać? Na co? Na Kelgarriesa i jego chłopców? Kurt roześmiał się. - A, major. Naprawdę chciałbym, Ŝeby się tu teraz zjawił. AleŜ miałby niespodziankę! Nie dwie małe myszki, które mógłby z powrotem wsadzić do klatki, lecz prawdziwy tygrys z kłami i pazurami... Ross usiadł wyprostowany. Zaczynał czuć brzydki zapach duŜej afery i podejrzewał, Ŝe właśnie tkwi w samym jej środku. Przejrzał w myślach wszystkie
moŜliwości i uznał, Ŝe kaŜda z nich grozi mu zmiaŜdŜeniem przez tryby wielkiej polityki. Na kogo bowiem mógł czekać Kurt? Wprawdzie Ross przez większą część swego Ŝycia prowadził prywatną wojnę z systemem prawnym, ale przez lata spędzone na tej wojnie podjazdowej zdołał sobie wypracować własny kod postępowania, którego nigdy nie łamał. A ten kod wykluczał zarówno morderstwo, jak i zdradę kraju... i to na czyją korzyść? Dla kogoś, kto opierał się wszelkiemu zniewoleniu człowieka, cele i metody, które stosowali mocodawcy Kurta, były nie tylko absurdalne i nielogiczne, więcej - naleŜało im się przeciwstawiać do ostatniego tchu. - Twoi przyjaciele się spóźniają? - zapytał, starając się, by jego głos nie zdradzał śladu emocji. - Jeszcze nie. A jeśli zamierzasz zgrywać bohatera, Murdock, odradzam ci to - w głosie Kurta pobrzmiewał teraz ten sam ton rozkazu, który tak draŜnił Rossa w głosie majora. - Ta operacja, kosztowała wiele wysiłku i wiele zaleŜy od jej wyników. I nie pozwolę jej nikomu zepsuć w ostatniej fazie... - Czerwoni wsadzili cię do tego projektu, czy tak? - Ross starał się zmusić Kurta do mówienia, aby samemu mieć czas pomyśleć. A musiał myśleć wnikliwie i szybko. - Nie widzę powodów, by opowiadać ci w szczegółach smutną historię mojego Ŝycia, Murdock. Zresztą wydałaby ci się nudna. Jeśli masz zamiar jeszcze trochę poŜyć, to radzę ci siedź teraz cicho i stosuj się do rozkazów. Kurt musiał być uzbrojony, inaczej nie przemawiałby z taką pewnością siebie. Z drugiej strony właśnie teraz była najodpowiedniejsza chwila, by grać bohatera - na razie miał do czynienia tylko z Kurtem. I lepiej chyba być martwym bohaterem, niŜ trafić w ręce przyjaciół Kurta z drugiej strony bieguna. Bez ostrzeŜenia Ross rzucił się w bok, całym cięŜarem ciała przygniatając Kurta do ściany kabiny. Jednocześnie sięgnął dłońmi pod jego futrzany kaptur, próbując zacisnąć je na gardle ofiary. Prawdopodobnie zbytnia pewność siebie Kurta spowodowała, Ŝe dał się zaskoczyć. Walczył wściekle, by uwolnić ręce, ale działał przeciw niemu cięŜar zarówno własnego ciała, jak i ciała Rossa. W jego ręku błysnął nóŜ, ale Murdock zdołał uchwycić uzbrojony nadgarstek. I szamotali się, skrępowani częściowo grubymi futrzanymi ubraniami. Przez głowę Rossa przebiegła szybka myśl, Ŝe Kurt zrobił błąd, nie pozbywając się go przy bardziej nadającej się do tego okazji. Teraz miał przynajmniej szansę. ToteŜ walczył twardo, oczekując okazji do nokautującego ciosu. Wreszcie Kurt sam przyczynił się do własnej klęski. Kiedy uścisk Rossa nieco osłabł zaatakował i został wyprowadzony w pole nagłym unikiem przeciwnika. Nie zdołał powstrzymać bezwładności własnego ciała i huknął głową w koło sterowe kota. Osunął się na ziemię. W ciągu kilku najbliŜszych chwili Ross działał błyskawicznie. Związał swoim pasem nadgarstki Kurta, bez zbytniej zresztą delikatności. Potem pchnął wciąŜ nieprzytomnego męŜczyznę na swoje miejsce i usiadł za sterami. Nie miał pojęcia, w którą stronę jechać, ale jednego był pewien - musi stąd wiać jak najszybciej. Włączył silnik i wykonał szerokie półkole, zawracając kota o sto osiemdziesiąt stopni. Światełko na pulpicie wciąŜ migało. Czy zawiedzie go z powrotem do bazy?
4 Z znów Ross musiał bezczynnie czekać, gdy tymczasem inni podejmowali decyzje dotyczące jego przyszłości. Nie okazywał Ŝadnych uczuć, jak podczas rozmowy z sędzią Rawlem, ale niepokoił się znacznie bardziej. Wtedy, w mrokach polarnej nocy, nawet gdyby chciał, nie miał Ŝadnej szansy ucieczki. Wracając z miejsca, które Kurt obrał na schadzkę ze swymi mocodawcami, wpadł wprost na druŜynę pościgową z bazy. I miał okazję obejrzeć w akcji maszynę, którą wcześniej opisał mu Kurt - maszynę, która podąŜałaby ich tropem niestrudzenie, dopóki kaŜda z jej części nie pokryłaby się rdzą. Kurt nie potrafił jednak tak skutecznie wykiwać mechanizmów obronnych bazy, jak się przechwalał, chociaŜ na początku faktycznie udało mu się je zmylić. Ross nie miał nawet pojęcia, czy zostanie mu zapisane na plus, Ŝe złapano go podczas drogi powrotnej, i to z Kurtem w charakterze jeńca. A poniewaŜ oczekiwanie dłuŜyło się juŜ w godziny, zaczynał sądzić, Ŝe w niewielkim stopniu zmieniło to jego sytuację. Tym razem nie pokazywano mu niczego na ścianie celi. Mógł tylko siedzieć i rozmyślać. Stanowczo za wiele miał na to czasu i co gorsza nie przychodziła mu do głowy Ŝadna przyjemna myśl. Jednak podczas próby ucieczki nauczył się przynajmniej jednego - Kelgarries i pozostali w tej bazie byli najtrudniejszymi prze- ciwnikami, z jakimi do tej pory miał do czynienia, a ponadto przewaga w ekwipunku i nawet zwykłe szczęście najwyraźniej stały po ich stronie. Ross przekonał się, Ŝe z tej bazy nie ma ucieczki. Był przecieŜ pod wraŜeniem przygotowań, jakie poczynił Kurt - przygotowań, które znacznie przewyŜszały jego moŜliwości. W końcu Kurta zaopatrzono we wszystkie diaboliczne urządzenia, jakich tylko mogli dostarczyć Czerwoni. Tych ostatnich nie czekało zresztą miłe przyjęcie w miejscu spotkania z Kurtem. Kelgarries natychmiast po wysłuchaniu raportu Murdocka posłał tam dobrze przygotowaną grupę. I zanim jeszcze Ross dotarł do bazy, mógł oglądać odległy błysk eksplozji rozświetlający arktyczną noc. Wtedy nawet Kurt, juŜ przytomny, po raz pierwszy od chwili pochwycenia nie zapanował nad emocjami - wiedział doskonale, co oznacza ten błysk. Rozległ się szczęk otwieranych drzwi. Ross usiadł na łóŜku, spoglądając odwaŜnie w kierunku zbliŜającego się przeznaczenia. Tym razem nie miał zamiaru robić Ŝadnego przedstawienia. Nie czuł się w najmniejszym stopniu winny za swą próbę ucieczki. Gdyby Kurt okazał się tym, kim miał być, wszystko poszłoby dobrze. To, Ŝe okazał się kimś innym, było zwykłym pechem. Do środka wkroczyli Kelgarries i Ashe. Na widok tego ostatniego napięcie Rossa nieco zelŜało. Gdyby major chciał mu oznajmić bardzo surowy wyrok, nie zabierałby Ashe'a ze sobą. - Zacząłeś paskudnie, Murdock - Kelgarries przysiadł na brzegu wnęki w ścianie, która zwykle słuŜyła za stół. - Dostaniesz jednak kolejną szansę, więc moŜesz uwaŜać się za szczęściarza. Wiemy, Ŝe nie jesteś kolejnym szpiegiem naszych wrogów i to cię ratuje. Chcesz coś dodać do tej historii, którą nam przekazałeś? - Nie, sir- nie powiedział słowa “sir", by poprawić swoją sytuację, ono pojawiało się automatycznie, kiedy rozmawiał z Kelgarriesem. - Ale z pewnością masz jakieś pytania?
- Całe mnóstwo - odparł Ross szczerze. - Dlaczego więc ich nie zadasz? Ross uśmiechnął się słabo. Tym razem nie był to udawany uśmiech nieśmiałego, zawstydzonego chłopca. - Mądry facet nie chwali się własną ignorancją. WytęŜa oczy i uszy, a jadaczkę trzyma zamkniętą na kłódkę... - I w rezultacie robią go w wała - uzupełnił major. - Nie sądzę, by spodobało ci się towarzystwo tych, którzy płacili Kurtowi. - Wtedy go o to jeszcze nie podejrzewałem. Nie wtedy, gdy zaczynaliśmy ucieczkę. - Tak. A gdy odkryłeś prawdę, podjąłeś kroki zapobiegawcze. Dlaczego? Po raz pierwszy Ross usłyszał ślad emocji w głosie majora. - PoniewaŜ nie lubię niewolnictwa, które panuje po jego stronie muru. - Wiesz, Murdock, Ŝe to uratowało twoją głowę? Ale wykręć jeszcze jeden numer, a nic cię nie uratuje. Na razie jednak nie musimy o tym myśleć. No, zadaj te swoje pytania. - Jak wiele z tego, co powiedział mi Kurt, jest prawdą? - zaczął Ross. - Mam na myśli te gadki o skokach w przeszłość. - Wszystko - odparł major. - Ale dlaczego? Jak? - Widzisz, Murdock, jesteśmy w kropce. Z powodu twojej małej wyprawy musimy powiedzieć ci więcej, niŜ mówimy komukolwiek przed ostatecznym przygotowaniem. Słuchaj więc uwaŜnie i lepiej natychmiast zapomnij wszystko, co nie dotyczy bezpośrednio zadania, które właśnie wykonujesz. Czerwoni wystrzelili Sputnika, a potem Muttnika. Jak dawno? Dwadzieścia pięć lat temu. My roz- wiązaliśmy pewne problemy nieco później. Było kilka spektakularnych katastrof na KsięŜycu, potem stacja orbitalna, która za nic nie chciała trzymać się na kursie, a potem cisza. Przez ostatnie ćwierćwiecze nie porywaliśmy się na Ŝadne kosmiczne ekspedycje, przynajmniej nie w świetle reflektorów. Zbyt wiele wpadek, zbyt wiele kosztownych niepowodzeń. AŜ wreszcie zaczęliśmy podąŜać tropem czegoś naprawdę wielkiego, znacznie większego niŜ jakakolwiek planeta, na którą moglibyśmy polecieć. Widzisz, do kaŜdego odkrycia w nauce dochodzi się etapami. MoŜna dokładnie odtworzyć drogę, jaka do niego prowadziła. Ale załóŜmy, Ŝe nagle stajesz oko w oko z odkryciami, które pojawiają się dosłownie znikąd. Jakie roz- wiązanie tego problemu byś zaproponował? Ross spojrzał badawczo na majora. Wprawdzie wciąŜ nie widział związku między tą gadką a skokami w czasie, ale wyczuł, Ŝe Kelgarries oczekuje powaŜnej odpowiedzi. Czuł teŜ, Ŝe to, co teraz powie, zawaŜy znacznie na ocenie majora. - Albo oznacza to, Ŝe poprzednie odkrycia były trzymane w ścisłej tajemnicy - odpowiedział powoli - albo Ŝe rezultat finalny nie naleŜy do tego, kto ogłasza się jego autorem. Po raz pierwszy major spojrzał nań z uznaniem. - ZałóŜmy dalej, Ŝe to odkrycie jest niezwykle waŜne dla twojego istnienia. Co byś zrobił? - Starałbym się dotrzeć do jego źródła! - No właśnie! W ciągu ostatnich pięciu lat nasi przyjaciele z drugiej strony kurtyny doszli do trzech takich wielkich odkryć. Jedno z nich zdołaliśmy rozgryźć, skopiować, a potem uŜyć do własnych celów, po kilku twórczych poprawkach.
Pozostałe dwa są dla nas technologiami niewiadomego pochodzenia, chociaŜ powiązanymi z pierwszym z tych odkryć. Teraz właśnie staramy się rozwiązać ten problem, a czas, niestety, nas goni. Z nieznanych nam powodów Czerwoni, mimo iŜ mają juŜ pewne niezwykle groźne gadŜety, nie są jeszcze gotowi, by ich uŜyć. Czasami te rzeczy funkcjonują poprawnie, a czasami kompletnie zawodzą. Krótko mówiąc, wszystko wskazuje na to, Ŝe Czerwoni prowadzą eksperymenty z technologiami, które dla nich teŜ są obce... - Więc skąd je uzyskali? Z innego świata? - wyobraźnia Rossa pracowała pełną parą. - CzyŜby udało się zachować w sekrecie wyprawę międzyplanetarną? CzyŜby nawiązano kontakt z inną inteligentną rasą? - W pewnym sensie jest to inny świat... ale raczej, jeśli chodzi o czas, nie o przestrzeń. Siedem lat temu dotarł do nas człowiek z Berlina Wschodniego. Był bliski śmierci, ale zanim umarł, zdołał nagrać na taśmę zadziwiające dane, które w pierwszej chwili uznano za brednie w delirium. Ale poniewaŜ było to juŜ po wy- strzeleniu Sputnika, nie ośmieliliśmy się zlekcewaŜyć nawet tak dziwacznych informacji. Przekazaliśmy nagranie jednemu z naszych naukowców, który udowodnił, Ŝe zawierają prawdę. PodróŜami w czasie jak dotąd zajmowała się wyłącznie fantastyka, wszystkie powaŜne gałęzie nauki uwaŜały je za niemoŜliwe. I nagle odkryliśmy, Ŝe Czerwoni to robią... - Ma Pan na myśli, Ŝe skaczą w przyszłość i sprowadzają sobie maszyny? Major potrząsnął przecząco głową. - Nie w przyszłość, w przeszłość. Czy to miał być jakiś skomplikowany dowcip? Ross sapnął z irytacją i odpowiedział moŜe nieco zbyt emocjonalnie. - Słuchaj, ja wiem, Ŝe mojemu wykształceniu daleko do was, jajogłowych, ale wiem teŜ doskonale, Ŝe im bardziej cofasz się w przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. My jeździmy samochodami, a jeszcze sto lat temu ludzie uŜywali koni. My mamy pistolety, a wystarczy cofnąć się nieco w czasie i zobaczysz facetów wywijających mieczami i strzelających z łuków, ubranych zresztą w blachy, aby nie przebiły ich strzały wrogów... - A i tak przebijały - wtrącił Ashe. - Przyjrzyj się bitwie pod Azincourt, a dowiesz się, jak podziałały strzały na cięŜkozbrojne rycerstwo francuskie. Ross nie zwrócił uwagi na jego słowa. - Tak czy siak - powrócił do swej głównej myśli - im bardziej cofasz się w przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. Więc jak Czerwoni mogą znaleźć tam coś, czego nie potrafilibyśmy przebić dzisiaj? - I to jest właśnie problem, którym zajmujemy się od kilku lat - odparł major. - Tyle, Ŝe niezupełnie tym, jak zamierzają to znaleźć, ale raczej gdzie. PoniewaŜ gdzieś w przeszłości udało im się skontaktować z cywilizacją zdolną produkować broń i technologie tak zaawansowane, Ŝe są one niedostępne dla naszych ekspertów. My musimy odnaleźć to źródło wiedzy i albo wykorzystać je dla własnych celów, albo raz na zawsze zamknąć do niego dostęp. Jak dotąd wciąŜ jeszcze szukamy. Ross potrząsnął głową w zadumie. - To musi być bardzo odległa przeszłość. A ci faceci, co grzebią w starych grobach i odkrywają ruiny miast, czy oni nie mogliby wam coś podpowiedzieć? Czy tak zaawansowana cywilizacja nie pozostawiłaby po sobie jakichś materialnych śladów, które moglibyśmy teraz odkryć? - To zaleŜy - wtrącił ponownie Ashe - od rodzaju cywilizacji. Egipcjanie
wznosili wielkie kamienne budowle. UŜywali broni i narzędzi z miedzi i brązu oraz kamienia, no i byli tak uprzejmi, Ŝe zamieszkiwali obszar o suchym klimacie, co bardzo pomogło w zachowaniu ich dzieł. Miasta Azji Mniejszej teŜ wznoszono z gli- ny i kamienia. RównieŜ uŜywano tam miedzi i brązu i klimat teŜ sprzyjał... Grecy wznosili marmurowe i kamienne mury, zostawili po sobie księgi opisujące ich wiedzę, podobnie Rzymianie. Po drugiej stronie oceanu Inkowie, Majowie i inne nieznane cywilizacje przed nimi, a takŜe Aztekowie w Meksyku budowali z kamienia i metalu. A kamień i metal mogą trwać długo. Ale co, jeśli istniała kiedyś cywilizacja, która potrafiła uzyskać plastyk i kruche stopy, która nie miała zamiaru wznosić trwałych konstrukcji, a której dzieła celowo miały szybko się zuŜywać i być zastępowane nowymi, co mogło wynikać choćby z przyczyn ekonomicznych? Co mogło po nich zostać, zwłaszcza jeśli w międzyczasie był okres zlodowacenia, jeśli lodowiec zmiótł wszystko, co zdołali wytworzyć? Są dowody na to, Ŝe połoŜenie biegunów na naszej planecie było niegdyś inne i Ŝe obecny północny region polarny miał klimat zbliŜony do tropikalnego. Katastrofa na tyle gwałtowna, by zmienić po- łoŜenie biegunów planety, z pewnością mogła teŜ doszczętnie zniszczyć kaŜdą cywilizację, niewaŜne jak potęŜną. Mamy wystarczająco wiele dowodów, by twierdzić, Ŝe taki lud musiał istnieć, ale wciąŜ musimy ich szukać. - Ashe jest jednym z naszych nawróconych sceptyków - rzekł major wstając. - Jest archeologiem, jednym z facetów grzebiących w grobach, i wie, co mówi. Musimy prowadzić poszukiwania w czasach, nim powstały pierwsze piramidy, nim pierwsi osadnicy pojawili się nad Tygrysem. A w dodatku nasz wróg musi nas doprowadzić do tego miejsca. I po to tu właśnie jesteś. - Ale dlaczego ja? - To jest pytanie, na które nasi psychologowie wciąŜ jeszcze próbują znaleźć odpowiedź, mój młody przyjacielu. Zdaje się, Ŝe większość ludzi, z wielu zresztą krajów zaangaŜowanych w realizację tego projektu, stała się zbyt cywilizowana. Ich reakcje są przewidywalne, nie potrafią oni przełamać pewnych schematów. JeŜeli nawet bezpośrednie zagroŜenie zmusi ich do zmiany sposobu postępowania, będą tak zagubieni, Ŝe nie zdołają w pełni wykorzystać swej wiedzy i umiejętności. Zresztą, jeśli nauczysz przeciętnego człowieka zabijać, tak jak na przykład zdarzało się w czasie wojny, musisz się potem mocno napracować, by ponownie dostosować jego osobowość do normalnych warunków. Są jednak ludzie o innym typie osobowości. Urodzeni komandosi, tajni agenci, którzy potrzebują do Ŝycia olbrzymiej dawki nie- bezpieczeństwa i emocji. Nie jest ich wielu, ale w czasie wojny stanowią potęŜną broń. Gorzej w czasie pokoju - wtedy te właśnie cechy ich osobowości stają się cięŜarem dla kaŜdego społeczeństwa. I w rezultacie stają się albo dziwakami, albo - częściej - kryminalistami. Wszyscy, których wysyłamy w przeszłość, nie tylko otrzymali najlepszy moŜliwy trening, ale teŜ mają właśnie taki typ osobowości - amerykańskich pionierów podbijających Dziki Zachód. Cenimy takich ludzi teraz, gdy są bezpiecznie pogrzebani, ale w obecnych czasach, ktoś taki, stanowi duŜy problem dla społeczeństwa. MoŜna powiedzieć, Ŝe ich wrodzone umiejętności pojawiły się w niewłaściwym czasie. Nasi ludzie muszą być ponadto na tyle młodzi, by móc wchłonąć sporą ilość wiedzy, przetrwać ostry trening adaptacyjny, no i przejść przez nasze testy. Rozumiesz? Ross skinął głową potakująco. - Potrzebujecie przestępców właśnie dlatego, Ŝe są przestępcami. - Nie dlatego, Ŝe są przestępcami. Dlatego, Ŝe mają typ osobowości nie