Paul Kearney
Królowie heretycy
The Heretic Kings
Księga II cyklu Boże Monarchie
Przełożył: Wojciech Szypuła
Wydanie oryginalne: 1996
Wydanie polskie: 2004
Moim braciom
Seanowi i Jamesowi Kearneyom
Dziękuję Johnowi McLaughlinowi, Richardowi Evansowi
i Jo Fletcher za cierpliwość i ciężką pracę
Oto stulecie żołnierza
Fulvio Testi, 1641
PROLOG
Ludzie zawsze podążają na zachód. Może ma to coś wspólnego z
ruchem słońca? Słońce ich przyciąga, tak jak blask świecy przyciąga ćmę.
Minęło wiele długich lat, a ja wciąż trwam: ostatni z założycieli. Ciało
odmawia mi posłuszeństwa, jakby już do mnie nie należało. Świat
postarzał się o cztery stulecia, których upływ w mojej krainie był prawie
niezauważalny. Ludzie się zmieniają i myślą, że świat zmienia się wraz z
nimi. To nieprawda. Świat ledwie ich toleruje, kontynuując swe tajemne
obroty.
Teraz jednak w powietrzu daje się wyczuć nową nutę, niby zimowy
szept w tej krainie, która nie zna pór roku. Nadchodzą zmiany.
*
Wiedzieliśmy, że kiedyś nastanie ten dzień: przybyli złoto-szkarłatnym
szlakiem tonącego słońca, na żaglowcach wlokących girlandy wodorostów,
uczepione przeżartych przez robactwo kadłubów.
Obserwowaliśmy ich z dżungli: ludzi w pancerzach pokrytych nalotem
morskiej soli, z opuchniętymi od szkorbutu twarzami, niosących miecze,
piki, a później także cuchnące arkebuzy z syczącym na wietrze
wolnopalnym lontem; wychudłych przybyszów z Hebrionu, Astaracu,
Gabrionu; morskich wędrowców ze Starego Świata; zaślepionych
chciwością rozbójników.
Kiedy my tu przybyliśmy, uciekaliśmy przed czymś. Oni przypłynęli, bo
czegoś szukali. Dzięki nam ich żołądki napełniły się strachem, a sakiewki
nabrzmiały od grozy. Zmieniliśmy ich w zwierzynę i odebraliśmy im
wszystko, na co przyszła nam ochota.
Ich statki zgniły na kotwicach, puste i zamieszkane tylko przez duchy.
Nielicznych, bardzo nielicznych, oszczędziliśmy, aby opowiedzieli o nas w
Bożych Monarchiach. Tak powstał mit. Ukryliśmy nasz kraj za zasłoną
niewiarygodnych opowieści i ponurych plotek. W słowa prawdy wpletliśmy
hiperbole obłędu. Wykuliśmy legendę, tak jak kowal wykuwa miecz na
kowadle – i zahartowaliśmy ją we krwi.
Ale zmiany są nieubłagane. Przez cztery stulecia czekaliśmy, a nasi
ludzie zgodnie z planem przenikali z powrotem na wschód. Są teraz w całej
Normannii. Dowodzą wojskami, głoszą kazania, czuwają nad kołyskami
dzieci. Niektórzy są zausznikami królów.
Nadszedł czas, aby nasze statki wróciły przez Ocean Zachodni. Abyśmy
upomnieli się o naszą własność. Bestia zwycięży. Fortuna kołem się toczy –
także dla wilków.
CZĘŚĆ PIERWSZA
SCHIZMA
JEDEN
ROK ŚWIĘTEGO 551
Dzwon na nieszpory dawno przebrzmiał, ale brat Albrec wolał udać, że
go nie słyszy. Z roztargnieniem ogryzał gęsie pióro, aż mokre od śliny
kawałki chorągiewki spadały na ławkę. Kiedy tak mrużył oczy w świetle
oliwnej lampy, jego twarz przypominała wąski pyszczek ciekawskiego,
niedowidzącego szczura. Drżącą dłonią przewracał kolejne kartki leżącego
przed nim wiekowego pergaminu. Kiedy rożek jednej ze stronic skruszył
się pod dotykiem jego palców, jęknął przejmująco, zupełnie jak pies, który
widzi, że pan, wychodząc z pokoju, nie chce zabrać go ze sobą.
Pergamin zapisano kunsztownymi literami, w dawnych czasach, bo
stary atrament zdążył mocno zblaknąć. Księga była tym bardziej
niezwykła, że nie znalazłoby się w niej żadnych ozdobnych inicjałów i
iluminacji, uważanych za nieodzowne w świętych tekstach Ramusia.
Zawierała tylko słowa, nagie, proste, skreślone eleganckim charakterem
pisma i wyblakłe pod ciężarem lat.
Sam pergamin był miernej jakości. Czyżby dawny skryba nie
dysponował delikatnym welinem? Jednego bowiem Albrec był pewien: to
był manuskrypt – nie jakiś masowy produkt jednej z tych słynnych
charibońskich pras drukarskich, lecz najprawdziwszy stary rękopis.
Mimo to odnosiło się wrażenie, że autor dołożył starań, by jego dzieło
nie zwracało na siebie uwagi. I chyba mu się udało: zwój niepoukładanych
arkuszy znaleziono wciśnięty w szparę w ścianie na jednym z najniższych
poziomów biblioteki. Brat Columbar przyniósł go Albrecowi; myślał pewnie,
że stary pergamin nada się na bibułę w skryptorium, w Charibonie bowiem
nadal powstawały ręcznie pisane księgi. Dopiero na widok bladych,
idealnie równych liter zawahał się i postanowił pokazać go pomocnikowi
bibliotekarza. A wrodzona ciekawość Albreca nie pozwoliła mu oderwać się
od lektury.
Chociaż niewiele brakowało: obiecywał sobie, że zaraz skończy, pójdzie
do głównego bibliotekarza, brata Commodiusa, i powie mu o znalezisku,
lecz manuskrypt bez reszty przykuł jego uwagę. Siedział i czytał, gdy inni
zakonnicy zapewne siadali właśnie do wieczornego posiłku.
Pergamin liczył sobie dobre pięćset lat, był więc niemal równie stary jak
sam Charibon, który po upadku Aekiru stał się najświętszym ze wszystkich
klasztornych uniwersytetów na kontynencie. Nieznany autor stworzył swe
dzieło wkrótce po tym, jak Błogosławiony Ramusio został wezwany do
nieba – może nawet to wiekopomne wydarzenie nastąpiło za życia skryby!
Albrec wstrzymał oddech. Cienki jak płatek róży pergamin kleił mu się
do spoconych palców. Bał się, że jeśli głośniej odetchnie, wiekowe,
bezcenne słowa rozmażą się i spłyną z kart, albo rozwieją się jak
zdmuchnięte powiewem zefirku ziarnka piasku.
...Błagaliśmy go, by nie zostawiał nas samotnych i opuszczonych w
mroczniejącym świecie, ale Błogosławiony Święty tylko się uśmiechnął.
– Jestem już stary – powiedział. – Zacząłem dzieło, które wy musicie
podjąć. Mój czas dobiegł końca. Wszyscy jesteście ludźmi wielkiej wiary.
Zaufajcie moim naukom, złóżcie swój los w ręce Boga i nie lękajcie się
niczego. Owszem, nad światem zapada zmrok, ale dzieje się tak z woli
ludzkiej, nie zaś Bożej. Można zmienić bieg dziejów; sami tego
dowiedliśmy. Pamiętajcie, że historia nie jest czymś, co nas doświadcza,
lecz czymś, co tworzymy. Każdy człowiek może zmienić świat. Każdy
człowiek ma dar mowy. Nawet jeśli uciszą go ci, którzy nie chcą słuchać,
znajdzie się inny, który przemówi, a po nim następny. Prawdę można
zagłuszyć, ale tylko na jakiś czas, nie na zawsze...
Reszta pergaminu została oderwana. Albrec przekartkował dalsze,
nieczytelne stronice. Łzy napłynęły mu do oczu, kiedy zdał sobie sprawę,
że brakujących fragmentów nigdy już nie uda się odtworzyć. Czuł się jak
spragniony wędrowiec na pustyni, zmuszony patrzeć, jak ten sam
dobroczyńca, który dał mu łyk wody do zwilżenia ust, wylewa w piasek
całą kwartę życiodajnego płynu.
Wreszcie wstał z twardej ławki, uklęknął na kamiennej posadzce i
zaczął się modlić.
Żywot Świętego. Stary, oryginalny tekst, którego ludzkie oko dotąd nie
widziało. Opowiadał historię człowieka imieniem Ramusio, który – jak każdy
zwykły człowiek – urodził się i dożył starości, który śmiał się, płakał i
cierpiał na bezsenność. Dzieje postaci kluczowej w religii całego
zachodniego świata, spisane przez współczesnego jej autora, który – kto
wie? – może nawet osobiście znał Świętego...
I nawet jeśli znaczna część dzieła została utracona, świat wiele zyskał.
To był prawdziwy cud – i to cud, który przydarzył się właśnie jemu,
Albrecowi. Na kolanach dziękował Bogu, że mu go zesłał. Modlił się też do
Ramusia, Błogosławionego Świętego, w którym zaczynał dostrzegać istotę
ludzką, chociaż – naturalnie – znacznie od siebie doskonalszą; nie stworzoną
przez Kościół żywą ikonę, lecz człowieka. A wszystko dzięki temu
bezcennemu dokumentowi.
Wrócił na ławkę, wydmuchał nos w rękaw habitu i ucałował swój
skromny, drewniany Znak Świętego. Postrzępiony, wyblakły manuskrypt
nie miał ceny. Dało się go porównać tylko z Księgą czynów, spisaną przez
świętego Bonnevala w pierwszym wieku. Ale jaka część rękopisu
przetrwała? Ile naprawdę da się z niego odczytać? Pochylił się nad
pergaminem, starając się nie zwracać uwagi na obolałe mięśnie szyi i
ramion.
Dzieło nie miało okładki ani strony tytułowej, nie znalazł więc żadnej
wskazówki, kto mógł być jego autorem lub mecenasem. Zdawał sobie
sprawę, że pięć wieków wcześniej Kościół nie miał monopolu na wiedzę.
Wiele zakątków świata nie zostało jeszcze nawróconych na Prawdziwą
Wiarę, a w setkach miast przedstawiciele szlachetnych i zamożnych rodów
opłacali skrybów i artystów, którzy kopiowali stare pogańskie księgi – a
nawet pisali nowe. Więcej ludzi umiało czytać i pisać. Dopiero w ostatnich
mniej więcej dwustu latach, w miarę umacniania się pozycji inicjantów,
umiejętność ta zanikła i stała się domeną ludzi wysoko wykształconych.
Ponoć wszyscy fimbriańscy cesarze po dziś dzień znali sztukę pisania i
czytania, podczas gdy przeciętny król zachodu umiał co najwyżej
przeliterować własne imię. Sytuacja zmieniała się wprawdzie, odkąd do
władzy dochodziło nowe pokolenie królów, ale monarchowie starszej
generacji nadal przedkładali pieczęć nad podpis.
Albrec zamknął i przetarł piekące oczy. Pod powiekami zabłysły mu
iskierki. Avila, jego serdeczny druh, z pewnością zauważył jego
nieobecność na kolacji i pewnie przyjdzie go poszukać; często beształ
Albreca za przegapione posiłki. Ale mniejsza z tym. Kiedy tylko zobaczy
ten biblioteczny klejnot...
Rozległo się przytłumione trzaśnięcie zamykanych drzwi. Albrec
zamrugał, rozejrzał się i jedną ręką przykrył pergamin arkuszem czystego
papieru. W drugą dłoń wziął lampę.
– Kto tam?
Nikt nie odpowiedział. Komnata mieszcząca archiwum miała podłużny
kształt. Regały z księgami i pergaminami dzieliły ją na mniejsze niby-
pomieszczenia. Poza ciepłym kręgiem żółtego światła z lampy, którą
Albrec trzymał w drżącej ręce, w archiwum panował nieprzenikniony mrok.
Nic.
Biblioteka, jak na starą budowlę przystało, miała swoje zastępy
duchów. Pracujący do późna bracia nieraz czuli zimne tchnienia na
policzkach i mieli wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Kiedyś Commodius,
główny bibliotekarz, spędził w bibliotece całą noc, modląc się do świętego
Garaso, którego imię nosił gmach; wszystko przez to, że nowicjusze
przelękli się cieni, które, jak się zarzekali, po zmroku gromadzą się w
bibliotecznych salach. Oczywiście z modłów nic nie wynikło, a Commodius
niczego nie zobaczył. Nowicjusze na długie tygodnie stali się obiektem
kpin całego klasztoru.
Coś zaszurało w mroku, tuż poza granicą kręgu światła z lampy. Albrec
wstał, ujmując w wolną dłoń Znak Świętego. Zaczął odmawiać starą
modlitwę podróżników i pielgrzymów:
– Łaskawy Święty, który strzeżesz mnie w mrokach nocy, bądź mi
latarnią, przewodnikiem i wsparciem. Uchowaj mnie przed gniewem
bestii...
W mroku zapłonęły dwa żółte punkciki, zamajaczył jakiś olbrzymi
kształt. Do nozdrzy Albreca doleciała słaba, zwierzęca woń, która zaraz
ulotniła się bez śladu.
Ktoś kichnął. Albrec podskoczył tak gwałtownie, że wpadł na stojący za
nim stół. Lampa zachybotała mu się w ręce, zalany oliwą knot zasyczał
wściekle. Cienie zatańczyły na ścianach. Poczuł, jak twarde, dębowe
drewno Znaku Świętego trzeszczy mu w zbielałych palcach. Nie mógł
wykrztusić ani słowa.
Znów trzasnęły drzwi, rozległ się tupot bosych stóp na kamieniu i w
półmroku coś się poruszyło.
– Znów nie przyszedłeś na kolację, bracie – zabrzmiał głos.
Trzymająca się do tej pory w mroku postać weszła w krąg światła: była
wysoka, chuda, miała prawie całkiem łysą czaszkę, ogromne uszy, długi
haczykowaty nos, niewiarygodnie krzaczaste brwi i błyszczące, łagodne
oczy. Albrec odetchnął z ulgą.
– Brat Commodius!
Jedna brew uniosła się.
– A kogóż innego się spodziewałeś? Brat Avila prosił mnie, żebym do
ciebie zajrzał, bo sam ma zadaną pokutę. Wikariusz generalny toleruje
czasem obrzucanie się kawałkami chleba przy kolacji, ale Avila nie ma
najcelniejszego oka. Czyżbyś znów szukał skarbów w kurzu, Albrecu?
Główny bibliotekarz podszedł do stołu. Zawsze – w zimie i w lecie – chodził
boso. Stopy miał płaskie, opatrzone poczerniałymi paznokciami, i
ogromne, jakby urosły mu w odpowiedniej proporcji do nosa.
Albrec opanował drżenie rąk.
– Tak, bracie – odparł. Myśl o tym, że miałby powiedzieć przełożonemu o
swoim znalezisku, nagle przestała mu się podobać. Zaczął mówić
pospiesznie, by pokryć swe zmieszanie. – Pewnego dnia znajdę tu
prawdziwy skarb. Czy zdajesz sobie sprawę, bracie, że nigdy nie
skatalogowano prawie połowy tekstów z dolnych poziomów archiwum? Kto
wie, jakie odkrycia mnie czekają?
Commodius uśmiechnął się, upodabniając się do wysokiego i
groteskowego chochlika.
– Cieszy mnie twój zapał, Albrecu. Znać po tobie prawdziwą miłość do
słowa pisanego. Nie zapominaj jednak, że księgi to tylko zmaterializowane
myśli ludzkie, z których nie wszystkie zasługują na łaskawe traktowanie.
Wiele z tych nieskatalogowanych dzieł, o których wspomniałeś, to z
pewnością pisma heretyckie. W czasach wojen religijnych zwieziono tu z
całej Normannii tysiące ksiąg i zwojów, by poddać je ocenie inicjantów.
Większość z nich spalono, ale podobno wiele też zarzucono po kątach i
zapomniano. Uważaj zatem, Albrecu, co czytasz. Gdybyś w którymś z
tekstów natrafił choć na jedną nieortodoksyjną nutę, masz mi go
natychmiast przynieść. Czy to jasne?
Albrec skinął głową. Pocił się obficie i zastanawiał, czy ukrywanie
faktów jest grzechem. Na myśl o schowku, w którym przetrzymywał
ocalone od spalenia zwoje i rękopisy, jeszcze bardziej się zaniepokoił.
– Jesteś blady jak papier, Albrecu. Co się stało?
– Ja... Wydawało mi się, że coś tu jest... Zanim przyszedłeś, bracie.
Tym razem obie brwi Commodiusa uniosły się zgodnie.
– Stara biblioteka znów wyczynia te swoje sztuczki, tak? Co to było tym
razem? Szept? Dotyk dłoni?
– Nie, tylko... Tylko takie dziwne wrażenie, nic więcej.
Commodius położył mu na ramieniu masywną dłoń, zacisnął sękate
palce i delikatnie nim potrząsnął.
– Jesteś silny wiarą, Albrecu. Nie lękaj się. Duchy, jeśli nawet jakieś
mieszkają w tej bibliotece, nie zrobią ci krzywdy. Chroni cię zbroja
pobożności. Twoja wiara jest zarówno latarnią, której blask rozprasza
mrok, jak i mieczem, który zgładzi kryjące się w nim potwory. Strach nie
ma przystępu do serca człowieka prawdziwie oddanego Świętemu. A teraz
chodź ze mną, wyciągnę cię z tego kurzu i wykradnę żarłocznym duchom.
Avila zachował dla ciebie część kolacji. Mam cię zmusić, żebyś ją zjadł.
Commodius jedną ręką odsunął Albreca od stołu, drugą podniósł z blatu
lampę. Znowu kichnął.
– Ach, ten kurz stuleci. Osiada w piersiach na zawsze.
Kiedy wyszli z ciemnego archiwum, Commodius wyjął z kieszeni habitu
klucz i zamknął drzwi. A potem weszli po schodach ku światłu i zgiełkowi
położonych wyżej refektarzy.
*
Daleko na zachód od Charibonu, za błyszczącymi wierzchołkami
Malvennoru rozciąga się kraina wciśnięta między góry i rozpościerające się
dalej morze. To prastary kraj. Kolebka imperium.
Miasto Fimbir nie było ufortyfikowane. Elektorzy twierdzili, że murem
fimbriańskiej stolicy są tarcze jej żołnierzy i nie trzeba im innej obrony.
Nie przechwalali się bezpodstawnie. Fimbir należał do tych nielicznych
normannijskich stolic, które nigdy nie były oblegane. Obcy wojownicy tylko
wtedy przekraczali granice Miasta Elektorów, gdy przybywali złożyć hołd –
lub prosić o pomoc. I choć Hegemonia Fimbriańska dawno przestała
istnieć, miasto nadal nosiło dumne znamiona imperialnej siedziby. Abrusio
miało więcej mieszkańców, Vol Ephrir było piękniejsze, ale to Fimbir robił
na gościach największe wrażenie. Poeci mawiali, że gdyby kiedyś go
porzucono, przyszłe pokolenia byłyby skłonne uznać, że zbudowały go ręce
olbrzymów.
Na wschód od miasta rozciągał się plac, na którym fimbriańska armia
ćwiczyła i defilowała. Setki akrów ziemi ogołocono z drzew i krzewów, a
następnie wyrównano, tworząc w ten sposób planszę, na której elektorzy
uczyli się przestawiać pionki w grze wojennej. Położone na południe od
placu wzgórze zostało sztucznie podwyższone, aby generałowie mogli
wygodnie śledzić skutki swoich manewrów taktycznych i strategicznych.
Mówiono, że w bitwach na całym świecie nie zdarza się nic, czego by
wcześniej nie przećwiczyli fimbriańscy dowódcy. Zwycięskie tercios od
wieków rozsiewały takie opowieści po całym kontynencie.
Grupa mężczyzn stała właśnie na szczycie górującego nad placem
wzgórza. Wszyscy, od generałów po najniższych stopniem oficerów, mieli
na sobie czarne półpancerze. Jedynym oznaczeniem rangi były czerwone
szarfy, którymi niektórzy przepasali się przed zapięciem pasa z mieczem.
Pośrodku znajdował się kamienny stół, na stałe wmurowany w płaski
szczyt, na nim zaś leżały rozłożone mapy i żetony. Przed ośmiuset laty
sam Coprenius Kuln, pierwszy cesarz Fimbrii, wmurował kamień węgielny
pod jego budowę.
Z boku stały spętane konie, gotowe ponieść w dal gońców z rozkazami.
Fimbrianie nie wierzyli w zalety kawalerii i używali koni wyłącznie jako
wierzchowców dla kurierów.
Po placu ćwiczeń maszerowały tymczasem zwarte oddziały wojska,
liczące łącznie około piętnastu tysięcy ludzi. Ich kroki dudniły donośnie na
ściętej pierwszymi przymrozkami ziemi. Zimny blask porannego słońca
lśnił na ostrzach pik i lufach arkebuzów. Żołnierze wyglądali jak zabawki
porzucone przez jakiegoś boga, które nagle ożyły, upodabniając się do
stada podekscytowanych mrówek.
Dwóch ludzi oddaliło się od grupy i stanęło na skraju zbocza,
podziwiając wspaniały widok karnych formacji. Obaj byli w średnim wieku i
średniego wzrostu, mieli szerokie ramiona i zapadnięte policzki.
Wyglądaliby prawie jak bliźniacy, gdyby nie fakt, że jeden z nich w miejscu
lewego oka miał ziejący czernią oczodół. Po tej stronie głowy jego włosy
przybrały srebrzystą barwę.
– Ten kurier, Caehir, popełnił wczoraj samobójstwo – powiedział
jednooki.
Jego towarzysz pokiwał głową.
– Nic się nie dało zrobić?
– Nie. Wdała się gangrena i musieli mu obciąć nogi w kolanach. A on nie
chciał żyć jako kaleka.
– To był dobry człowiek. Szkoda takich tracić przez zwykłe odmrożenie.
– Wypełnił swój obowiązek. Przyniósł wiadomość. Jonakait i Merkus
pewnie też już dochodzą do przełęczy. Oby mieli więcej szczęścia.
– Oby. Wiemy zatem, że wśród Pięciu Królestw doszło do rozłamu.
Mamy dwóch pontyfików, szykuje się wojna religijna, a Merdukowie srożą
się u bram zachodu.
– Na Wale Ormanna służą dobrzy żołnierze.
– O tak. To dopiero była bitwa. Torunnanie to prawdziwi wojownicy.
– Ale nie są Fimbrianami.
– Nie, nie są. Ilu ludzi mamy im posłać?
– Duże tercio, nie więcej. Musimy być czujni i obserwować, co wyniknie
z podziału królestw.
Drugi Fimbrianin ledwie zauważalnie skinął głową. Duże tercio składało
się z trzech tysięcy pikinierów i dwóch tysięcy arkebuźników, do tego
dochodzili przeróżni rusznikarze, zbrojmistrze, kucharze, poganiacze
mułów, saperzy i oficerowie sztabowi. W sumie jakieś sześć tysięcy ludzi.
– Czy to wystarczy, żeby wał się utrzymał?
– Być może. Nie zapominaj jednak, że chodzi nam nie tyle o utrzymanie
wału, co o zaznaczenie naszej obecności militarnej w Torunnie.
– Obawiam się, że zaczynam myśleć jak generał, a nie jak polityk,
Briscusie.
Jednooki Briscus uśmiechnął się szeroko, odsłaniając przerzedzone
zęby.
– Kyriel, ty stary wygo, czujesz zapach prochu w powietrzu, prawda? Ja
też. Jesteśmy tacy sami. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów nasi
żołnierze przekroczą granice elektoratów i staną do walki z poganami. Na
samą myśl o tym serca żywiej biją, ale nie pozwólmy, żeby tętniąca w
żyłach krew przyćmiła nam jasność spojrzenia.
– Nie do końca podoba mi się pomysł wynajęcia naszych ludzi w
charakterze najemników.
– Mnie też, ale co ma zrobić kraj, w którym siedemdziesiąt tysięcy
żołnierzy jest bez pracy? Jeżeli kontyngent marszałka Barbiusa zrobi na
Torunnanach należyte wrażenie, wszystkie ramusiańskie królestwa będą
nas błagać na kolanach o wypożyczenie naszych tercios. Z czasem we
wszystkich stolicach pojawią się fimbriańskie garnizony, a wtedy...
– A wtedy co?
– Jeżeli rzeczywiście do tego dojdzie, zobaczymy, co uda nam się
utargować.
Spojrzeli na ćwiczących w dole żołnierzy. Ani Kyriel, ani Briscus nie
wyróżniali się ubiorem z zebranej na wzgórzu grupy, ale obaj byli
elektorami i razem reprezentowali połowę rządu władającego tym
niezwykłym krajem. Wielotysięczna armia była gotowa na jedno ich
skinienie opuścić plac ćwiczeń i wyruszyć na prawdziwą wojnę,
gdziekolwiek chcieliby ją toczyć.
– Żyjemy w czasach wielkich przemian – powiedział półgłosem Briscus. –
Świat naszych przodków powoli się rozpada. Czuję to w kościach.
– Czas przemian to czas sposobności – zauważył Kyriel.
– Naturalnie. Wydaje mi się wszakże, że zanim zmiany dobiegną końca,
wszyscy politycy będą musieli nauczyć się myśleć jak żołnierze, a żołnierze
jak politycy. Przypomina mi to ostatnią bitwę nad Habrirem. Cała armia
wiedziała, że elektorzy oddali księstwo Imerdonu, a mimo to rankiem
wyszliśmy na plac i walczyliśmy o nie do upadłego. Wygraliśmy,
odepchnęliśmy Hebriończyków, którzy poszli w rozsypkę i uciekli przez
bród. Potem zebraliśmy naszych poległych i na zawsze opuściliśmy
Imerdon. Teraz czuję się podobnie: nasze wojska mogą wygrać każdą
bitwę, którą zechcą stoczyć, ale w ostatecznym rozrachunku nie będzie to
miało żadnego znaczenia.
– Zebrało ci się na filozofowanie, Briscusie? Nie poznaję cię.
– Musisz mi wybaczyć. To przychodzi z wiekiem.
Znad uwijających się w dole szeregów buchnęły smużki dymu, a chwilę
później na wzgórzu dał się słyszeć chaotyczny klekot wystrzałów.
Regimenty arkebuźników rywalizowały ze sobą, na wyścigi zestrzeliwując
ustawione w rzędach słomiane kukły. Salwa szła za salwą, aż miało się
wrażenie, że to wibrująca ziemia wydaje wibrujący grzmot, który wznosi
się pod samo niebo. Gęste chmury dymu zasnuły plac niczym
najprawdziwsza wojenna mgła. Ciężka woń spalonego prochu dotarła aż na
wzgórze. Dwaj elektorzy wciągnęli ją łapczywie w nozdrza, niczym charty,
które w zimowy poranek zwietrzyły zająca.
Od hałaśliwej grupy oficerów odłączyła się także trzecia postać.
Mężczyzna stanął na baczność za plecami elektorów, czekając, aż ci
zwrócą na niego uwagę. Miał przysadzistą, niemal kwadratową sylwetkę;
niski wzrost nadrabiał szerokością ramion, nawet podbródek miał
wyciosany w kształt regularny jak ostrze łopaty. Gęste rude wąsy
przysłaniały wąskie, prawie bezwargie usta. Krótko przycięte włosy
sterczały mu jak przycięta grzywa u konia – było widać, że strzyże się pod
hełm.
– No, Barbiusie, jak radzą sobie twoi ludzie? – zwrócił się do niego Briscus.
– Są zręczni jak hafciarki na mrozie, ekscelencjo – odparł Barbius ze
wzrokiem utkwionym w przestrzeni.
Briscus parsknął śmiechem.
– Spiszą się jak trzeba czy nie?
– Przed wymarszem jeszcze ich trochę podszkolę, ekscelencjo. Mają
strzelać trzy razy na minutę.
– Torunnanie uważają się za dobrze wyszkolonych, jeśli zdążą oddać w
tym czasie dwa strzały – wtrącił spokojnie Kyriel.
– Z całym szacunkiem, ekscelencjo... To nie są Torunnanie.
– Właśnie, na Boga! – poparł go Briscus. W jego jedynym oku pojawił się
błysk. – Żołnierze mają być doskonale wyszkoleni, Barbiusie. To pierwsza
od dwudziestu pięciu lat fimbriańska armia, jaką pokażemy światu. Musi
robić odpowiednie wrażenie.
– Tak jest.
Twarz Barbiusa była równie nieprzenikniona jak garnczkowy hełm.
– Tabor?
– Pięćdziesiąt wozów, osiemset mułów. Nie chcemy się za bardzo
obciążać.
– Trasa wam odpowiada?
Barbius pozwolił sobie na cień uśmiechu.
– Przez Wzgórza Nariańskie, nieopodal Tulmu i dalej, do Charibonu, po
błogosławieństwo pontyfika. Później południowo-wschodnim brzegiem
morza Tor i przez Bramę Torrińską do Torunny.
– Gdzie pobłogosławi was drugi pontyfik – dodał żartobliwie Kyriel.
– Poinstruowano was, jak powinniście się zachowywać? – spytał
poważnie Briscus.
– Tak jest. Mamy w miarę możliwości okazywać szacunek pontyfikowi i
władzom kościelnym, ale pod żadnym pozorem nie wolno nam zboczyć z
trasy.
– Na tym szlaku nie napotkacie nic, co mogłoby zmusić fimbriańskie
duże tercio do ustąpienia z drogi. Macie jednak unikać wszelkich zatargów,
zwłaszcza z Almarkanami. Czy to jasne, marszałku? Jesteś bezimiennym
funkcjonariuszem, który tylko wykonuje rozkazy. Wszelkie skargi i protesty
należy kierować bezpośrednio do Fimbiru, ty zaś nie możesz pod żadnym
pozorem wstrzymywać marszu.
– To zrozumiałe, ekscelencjo.
– Niech cię uważają za bezmózgiego wojaka, który umie robić tylko to,
co mu każą. Jeżeli choć raz zatrzymasz się i wdasz w dyskusję, oplotą cię
siecią inicjanckich praw i reguł i podetną ci skrzydła. Ta armia musi
dotrzeć na wyznaczone pozycje, marszałku.
Barbius pierwszy raz spojrzał elektorowi w twarz.
– Zdaję sobie z tego sprawę, ekscelencjo.
– Doskonale. Życzę powodzenia, marszałku. Może pan odejść.
Barbius zasalutował uderzeniem przedramienia w napierśnik i oddalił
się. Kyriel odprowadził go wzrokiem, skubiąc w zadumie dolną wargę.
– Balansujemy na cienkiej linie, Briscusie.
– Mówisz, jakbym o tym nie wiedział. Himerius musi się pogodzić z tym,
że pomożemy Torunnie, chociaż panuje w niej heretycki władca. Nie
możemy jednak całkowicie go zlekceważyć.
– Zaczynam rozumieć, co miałeś na myśli, mówiąc o politykach i
żołnierzach.
– To dobrze. Żyjemy w skomplikowanym świecie, Kyrielu, który ostatnio
robi się coraz bardziej interesujący.
DWA
Król wyjechał. Byli tacy, którzy mówili, że już nie wróci.
Abrusio.
Stolica królestwa Hebrionu, największy port zachodniego świata, czy
nawet, jak twierdzili niektórzy, całego świata. Tylko starożytne Nalbeni
mogłoby z nim rywalizować.
Od stuleci rządził w Hebrionie ród Hibrusydów. Ich pałac górował
groźnie nad hałaśliwym portem. Mimo naturalnych w tej sytuacji
rozgrywek dynastycznych, wewnętrznych wojen i mętnych koligacji,
Hibrusydzi żelazną ręką dzierżyli tron i władzę.
Ale świat się zmienił.
Na zachód przyszła zima, niesiona na skrzydłach wojny. Armie toczące
bój na wschodnich rubieżach kontynentu wycofały się do zimowych leży;
miało się wrażenie, że statki, które żeglowały po zachodnich morzach,
poszły za ich przykładem. Szlaki handlowe opustoszały. Rok miał się ku
końcowi, mrozy stawały się coraz dokuczliwsze.
Morze okalające Abrusio, wody Wielkiego Portu, a także Szlaki
Wewnętrzne i Zewnętrzne, jak nazywano dwa pozostałe porty, wzburzyły
się ostrymi, grzmiącymi falami, pobielonymi pianą bałwanów. Niemilknący
huk przyboju dobiegał od strony falochronu, który osłaniał porty przed
wściekłością zimowych sztormów. Na całej jego długości pozapalano ognie
latarń morskich, które, opierając się wichurze, ostrzegały zbliżające się
statki o mieliznach i wskazywały wejścia do portów.
Im chłodniejszy stawał się wiatr, tym wyraźniej zmieniał kierunek.
Hebrioński pasat dawno już ucichł i zawodzące wichry dęły z południowego
zachodu, spychając płynące do Hebrionu statki w stronę lądu. Kapitanowie
zgrzytali ze złości zębami, próbując uniknąć najgorszego koszmaru
każdego marynarza: mielizny na zawietrznej.
O tej porze roku Abrusio nie prezentowało się najlepiej. Nie należało do
miast, którym zima służy. Było w nim zbyt wiele tawern, bazarów pod
gołym niebem i innych przybytków, które potrzebują blasku słońca. Latem
mieszkańcy przeklinali lejący się z nieba żar, który sprawiał, że w
rozedrganym od gorąca powietrzu rozmywały się kontury domów, i w
niespotykany wręcz sposób potęgował odór rynsztoków i garbarni, ale
miasto tętniło życiem niczym rozpęknięty kopiec termitów. W zimie
Abrusio jakby zapadało się w sobie; w portach ruch malał
dziesięciokrotnie, na czym cierpiały statki, nadmorskie karczmy i burdele.
Miasto zaciskało pasa, odwracało się od morza i niezadowolone mamrotało
pod nosem, wyczekując wiosny.
Tym razem zapowiadała się wiosna bez króla. Abeleyn z Hebrionu
przed kilkoma miesiącami wyjechał ze stolicy i udał się do Perigraine na
konklawe królów. Pod jego nieobecność Himerius, dawny prałat Hebrionu,
a od niedawna nowy wielki pontyfik, sprowadził do miasta Rycerzy-
Bojowników, świeckie, zbrojne ramię Kościoła, które miało powstrzymać
rozlewającą się coraz szerzej zarazę magii i herezji. Skończyły się rządy
króla w Hebrionie. Niektórzy powiadali, że gdy tylko Abeleyn wróci z
zagranicznych wojaży, znów ujmie ster władzy w swoje ręce, inni jednak
ostrzegali, że kiedy Kościół zdoła zakraść się w pobliże tronu, nie będzie
łatwo się go pozbyć.
*
Sastro di Carrera w rozpiętym kaftanie stał na tarasie. Wiatr wyciskał
mu łzy z oczu. Był wysokim mężczyzną, miał czarną, wypomadowaną,
szpiczastą bródkę, w uchu nosił kolczyk z rubinem wielkości kapara. Miał
dłonie lutnisty i swobodny sposób bycia człowieka nawykłego do
wydawania rozkazów. Nie bez przyczyny: był głową jednego z
najmożniejszych hebriońskich rodów, a w tej chwili jednym z faktycznych
władców królestwa.
Patrzył na rozciągające się przed nim miasto. Najbliżej znajdowały się
posiadłości zamożnych kupców i pomniejszej szlachty, siedziby co bardziej
wpływowych cechów, ogrody bogatych mieszkańców Górnego Miasta.
Dalej na stokach wzgórz rozciągały się rojne dzielnice zamieszkane przez
nisko urodzoną biedotę, tysiące żółtobrunatnych dachów, tak stłoczonych,
że nie dałoby się między nie wetknąć nawet szpilki. Morze ubogich
domostw, częściowo skryte za kurtyną niesionego wiatrem deszczu i
śniegu, opadało ku portom i nabrzeżom. Niektórzy nazywali je trzewiami
Hebrionu. Sastro wyłowił wzrokiem masywne, kamienne gmaszyska
arsenałów i koszar po zachodniej stronie Dolnego Miasta. Właśnie tam biło
wojenne serce miasta, tam składowano rarogi, proch, arkebuzy i miecze
Korony. Tam też mieszkali ci, którzy jej służyli – żołnierze tworzący
hebriońskie tercios. Osiem tysięcy ludzi. Pancerna pięść Abrusio.
Przeniósł wzrok dalej, gdzie miasto rozpływało się w labiryncie
kamiennych nabrzeży, doków i magazynów i przechodziło w splątany
gąszcz masztów. U brzegu rozciągały się trzy olbrzymie porty z tysiącami
stanowisk załadowczych, przy których cumowało nieprzeliczone mrowie
statków ze wszystkich krajów i portów znanego świata. Handel był jak
krew, dzięki której biło stare, stwardniałe serce Abrusio.
Tam też – z górą półtorej mili od rezydencji – ponad dachy wyrastała
Wieża Admiralska. Targany wiatrem fioletowy proporzec łopotał głośno;
nie byłoby go w ogóle widać, gdyby nie złote nici, tworzące wyszyty na
nim wzór. W państwowych dokach stały setki galer, galeasów, karaweli i
wojennych karak – flota największej potęgi morskiej na zachód od Gór
Cymbryckich. Oto jak wyglądała władza: odblask na lufie działa, połysk
ostrza włóczni, dębowy kadłub okrętu wojennego; to nie były zewnętrzne
znamiona potęgi, lecz jej prawdziwa istota, o czym często zapominali ci,
którzy mieli nią władać. Ich strata. Nastały czasy, w których władza opiera
się na lufach arkebuzów.
– Sastro, na miłość Świętego, może byś zamknął te drzwi! Inaczej
sczeźniemy tu z zimna, zanim załatwimy nasze sprawy.
Wysoki szlachcic uśmiechnął się i spojrzał w lewo, ku wschodowi.
Widok, który się tam rozpościerał, mógł rozjaśnić nawet najbardziej ponury
dzień. Pod szczytem wzgórza, na wykarczowanym czteroakrowym placu
ognisty dywan rozświetlał zimową szarówkę. Uważny obserwator
dostrzegłby, że nie jest to jednolite morze płomieni, lecz znaczna liczba
rozpalonych blisko siebie ognisk. Płonęły cicho – wiatr niósł wściekły huk
ognia w przeciwnym kierunku. W sercu każdego z maleńkich ogników
widniała czarna, patykowata sylwetka: heretyk, który właśnie oddawał
ducha w złocistej aureoli niewyobrażalnego cierpienia. Stosów było ponad
sześćset.
Możność odbierania życia też jest władzą, pomyślał Sastro.
Cofnął się z tarasu i zamknął misternie rzeźbione drzwi. Znalazł się w
wysokim pokoju o kamiennych ścianach zawieszonych gobelinami, na
których przedstawiono sceny z życia świętych. Z porozstawianych po
całym pomieszczeniu piecyków koksowych wraz z falami ciepła unosił się
duszny zapach węgla. Tylko nad podłużnym stołem, przy którym zasiadali
pozostali uczestnicy spotkania, płonęły oliwne lampy, zawieszone pod
sufitem na srebrnych łańcuchach. W taki pochmurny dzień, przy
zamkniętych drzwiach tarasu, odnosiło się wrażenie, że na dworze panują
mroki nocy, co jednak najwyraźniej nie przeszkadzało trzem mężczyznom,
zatopionym po łokcie w zalegających stół papierach – i karafkach. Sastro
wrócił na swoje miejsce. Ból głowy, który kazał mu odetchnąć świeżym
powietrzem, nie chciał ustąpić. Potarł skronie i w milczeniu powiódł
wzrokiem po swoich towarzyszach.
Po władcach królestwa, bo nimi właśnie byli – ni mniej, ni więcej.
Smukły kurierski galeas, który po południu wszedł do portu, omal nie
wpakował się z pośpiechu na skały. Zaledwie dziewiętnaście dni wcześniej
wypłynął z Touronu. Dwa tygodnie walczył z przeciwnymi wiatrami w
Zatoce Tulmskiej, a po wyjściu z niej rozpostarł skrzydła i pomknął na
południe wzdłuż hebriońskiego wybrzeża, robiąc nawet i po dwieście
pięćdziesiąt mil dziennie. Wiózł posłańca z Vol Ephrir, który w miesiąc
pokonał drogę dzielącą go od Touronu: śmignął na północ przez Perigraine,
zajeździł tuzin koni, zatrzymał się na noc w Charibonie, a stamtąd bez
wytchnienia popędził na wybrzeże, gdzie wsiadł na pokład galeasa.
Przyniósł wieść o ekskomunikowaniu hebriońskiego monarchy.
Quirion z Fulku, inicjancki kapłan z mieczem u pasa i prezbiter bractwa
Rycerzy-Bojowników, westchnął i odchylił się na oparcie krzesła, które
skrzypnęło donośnie pod jego ciężarem. Był korpulentnym mężczyzną i
choć jego młodzieńcza muskulatura pomalutku roztapiała się w tłuszczu,
nadal prezentował się okazale. Głowę golił na modłę Bojowników,
paznokcie miał połamane od długoletniego noszenia pancernych rękawic,
a kości policzkowe bardziej wydatne niż pokaźny nos. Jego przenikliwe
oczy przypominały dwa świderki, osadzone w głębokich, zaróżowionych
jamach. Sastro musiał przyznać, że zdarzało mu się widywać rozbójników o
mniej przerażającej aparycji.
Prezbiter wskazał dokument, nad którym siedzieli.
– Proszę bardzo: to koniec Abeleyna. List jest opatrzony podpisem
samego wielkiego pontyfika.
– Nakreślono go w pośpiechu, a pieczęć jest nieczytelna – zauważył inny
z mężczyzn, ten sam, który skarżył się na zimno ciągnące z tarasu.
Gdyby nie liczyć króla, Astolvo di Sequero nie miał sobie równych w
całym królestwie, jeśli chodziło o szlachetne pochodzenie. Cztery wieki
wcześniej, w mrocznych czasach, jakie nastały po upadku Hegemonii
Fimbriańskiej, Sequerowie próbowali nawet objąć tron, ale to Hibrusydzi
zwyciężyli w decydującej bitwie. Astolvo był już stary. Przy każdym
oddechu jego płuca świszczały jak przebity bukłak. Wiek i choroby
pozbawiły go wszelkich ambicji i nie chciał już brać udziału w rozgrywkach
na najwyższych szczeblach władzy. Teraz, u schyłku życia, modlił się już
tylko o kilka spokojnych lat i łagodną śmierć.
Co bardzo odpowiadało Sastro.
Trzeci z gości przypominał prezbitera Quiriona, choć był od niego
młodszy i miał mniej okrutny wygląd. Pułkownik Jochen Freiss był zastępcą
dowódcy wojsk w Abrusio. Pochodził z Finnmarku, tej dalekiej północnej
krainy, której władca, Skarpathin, nazywał się królem, choć nie zaliczał się
do grona Pięciu Monarchów Zachodu. Freiss od trzydziestu lat mieszkał w
Hebrionie i mówił bez śladu obcego akcentu, ale gęsta szopa włosów o
barwie słomy jednoznacznie wyróżniała go jako cudzoziemca.
– Jego Świątobliwość Wielki Pontyfik z pewnością bardzo się spieszył –
odparł Quirion. Jego głos przypominał zgrzyt piły. – Najważniejsze, że
pieczęć i podpis są prawdziwe. Prawda, Sastro?
– Bez wątpienia. – Sastro skubnął czubek brody. Skronie tętniły mu
bólem, ale jego twarz pozostała nieprzenikniona. – Z prawa świeckiego i
kościelnego jasno wynika, że Abeleyn nie jest już królem. Święty Kościół
uznał nas, panowie, za prawowitych władców Hebrionu, składając tym
samym na nasze barki ciężkie brzemię odpowiedzialności. Musimy dołożyć
wszelkich starań, by godnie je dźwigać.
– W rzeczy samej – poparł go Quirion. – Sytuacja zmieniła się diametralnie.
Musimy jak najszybciej pokazać ten dokument generałowi Mercado i
admirałowi Rovero. Kiedy zrozumieją, że stoją na straconej pozycji, wojsko
i flota będą musiały ustąpić i pokajać się za niemądry upór, w którym
trwały. I za chybioną wierność królowi, którego już nie ma. Zgodzi się pan
ze mną, Freiss?
– W zasadzie tak – odparł pułkownik Freiss bez przekonania. – Ale ci dwaj,
Mercado i Rovero, to ludzie starej szkoły. Są pobożni, bez dwóch zdań, lecz
wpojono im żołnierską lojalność wobec suzerena. Ich ludziom również. I
obawiam się, że nawet pontyfikalna bulla nie wystarczy do zerwania tych
więzów.
Sastro uśmiechnął się kpiąco.
– A co z pańską żołnierską lojalnością, Freiss? – zapytał kąśliwie.
Finnmarkańczyk poczerwieniał.
– Wyżej cenię sobie wiarę i moją nieśmiertelną duszę. Przysięgałem
wierność królowi Hebrionu, ale teraz jest on moim władcą w takim samym
stopniu, jak merducki shahr. Mam czyste sumienie, panie.
Sastro skłonił się lekko, nie przestając się uśmiechać. Zniecierpliwiony
Quirion uderzył otwartą dłonią w stół.
– Nie zebraliśmy się tu po to, żeby szermować słowami. Pułkowniku
Freiss, pańskie przekonania dobrze o panu świadczą. Panu zaś, lordzie
Carrera, sugeruję, aby w nowej sytuacji znalazł pan lepsze zajęcie dla
swego ciętego języka.
Sastro uniósł brwi.
– To i my znaleźliśmy się w nowej sytuacji? Wydawało mi się, że bulla
po prostu legitymizuje faktyczny stan rzeczy. Ta rada rządzi Hebrionem.
– Na razie ma pan rację, lecz nasz status prawny jest niepewny.
– Jak to? – zaświszczał zaniepokojony Astolvo.
– To bezprecedensowa sytuacja. Sprawujemy rządy w imieniu
Błogosławionego Świętego i wielkiego pontyfika, ale nie wiemy, czy taki
stan rzeczy się utrzyma. Abeleyn przestał się liczyć. Komu w takim razie
należy się hebriońska korona? Czy powinniśmy rządzić dalej w taki sposób,
jak to czynimy od kilku tygodni, czy raczej zacząć się rozglądać za
prawowitym następcą tronu?
Ten człowiek ma sumienie, zdziwił się Sastro. Nie zdarzyło mu się
jeszcze słyszeć, żeby jakiś inicjancki kapłan wyrażał na głos wątpliwości,
które mogły zagrażać jego władzy. To odkrycie sprawiło, że ból głowy
ustąpił. Trybiki w mózgu Sastro zaczęły się obracać ze zdwojoną
szybkością.
– Czy wobec tego do naszych obowiązków należy znalezienie następcy
naszego heretyckiego monarchy? – zapytał z niedowierzaniem.
– Być może – odburknął Quirion. – To zależy od tego, co powiedzą moi
przełożeni. Wielki pontyfik z pewnością śle nam już szczegółowe rozkazy.
– Jeżeli przedstawimy to w taki sposób, żołnierze łatwiej pogodzą się z
władzą Kościoła – zauważył Freiss. – Myśl o tym, że mieliby nimi rządzić
kapłani, nie jest im miła.
W oczach Quiriona zapłonął ogień.
– Żołnierze zrobią, co im się każe. A jeśli nie, to zbuduje się im stosy na
tym samym placu, na którym kończy lud dweomeru.
– Ależ naturalnie – pospieszył z zapewnieniem Freiss. – Zwracam tylko
uwagę, że żołnierze wolą, kiedy dowodzi nimi król. To leży w ich naturze.
Są bardzo konserwatywni.
Quirion postukał w stół, aż podskoczyły karafki.
– No dobrze – warknął. – Musimy załatwić dwie sprawy. Po pierwsze,
pokażemy bullę generałowi i admirałowi. Jeżeli ją zlekceważą, popełnią
grzech herezji. Jako prezbiter mam w mieście władzę prałata, którego
urząd wakuje. Jeżeli zostanę do tego zmuszony, ekskomunikuję ich.
Charibon mnie poprze. Po drugie, zaczniemy rozpytywać się wśród rodów
szlacheckich. Szukamy człowieka królewskiej krwi, na którego nie padł
nawet cień oskarżenia o herezję. Zaraz, a właściwie to kto jest następny w
kolejce do tronu?
Zdaniem Sastro ten przywilej przysługiwał staremu Astolvo, który
jednak milczał, jakby nie zdawał sobie z tego sprawy. Ktokolwiek zasiądzie
na tronie, stanie się marionetką w rękach Kościoła. Z dwoma tysiącami
Rycerzy-Bojowników na karku i unieruchomioną armią, dowodzoną przez
wodzów o czułych sumieniach, nowy król Hebrionu nie będzie miał żadnej
realnej władzy. Mimo że pozory zostaną zachowane, nie mogło być mowy
o rządzeniu w takim sensie, jak to sobie wcześniej Sastro zdefiniował.
Zajęcie tronu wiązało się z ogromnym prestiżem, ale w tej sytuacji nie było
wiele warte – chyba że królem zostałby człowiek naprawdę nieprzeciętny.
Wielki pontyfik planował dla Hebrionu rządy kościelne.
– Sytuacja wymaga zastanowienia – stwierdził szczerze Sastro. – Królewscy
skrybowie będą musieli pogrzebać w archiwach i przejrzeć drzewa
genealogiczne. Na to trzeba czasu.
Astolvo wybałuszył załzawione oczy. Nie chciał być królem, więc nic nie
mówił, ale wśród jego krewnych z pewnością nie brakowało młodych
kandydatów, którzy w mgnieniu oka wskoczyliby na tron. Czy senior rodu
zdoła ich powstrzymać? Sastro mocno w to wątpił. A czas naglił. Powinien
spotkać się na osobności z tym finnmarkańskim najemnikiem, Freissem.
Chciał mieć władzę, więc musiał mieć arkebuzy.
*
Północny wiatr – stare wilki morskie nazwałyby go prawdziwą
candelańską wichurą – wiał równo i mocno, kiedy wychodzili z delty
Ephronu na wody Levangore. Płynęli kursem południe, południowy wschód,
na zrefowanym bezanie, kursach i bonnetach, przy silnym wietrze od rufy.
Znalazłszy się na wysokości Azbakiru, skręcili na zachód, przyjmując
podmuchy wiatru na belki sterburty. Potem, w Cieśninach Malacarskich,
musieli nieco zwolnić. Uzbrojeni żołnierze wylegli na pokład, na wypadek
gdyby macassiańscy korsarze próbowali się im naprzykrzać, lecz zimą
piraci powyciągali na zimę na brzeg swoje galery i feluki i w cieśninach
Paul Kearney Królowie heretycy The Heretic Kings Księga II cyklu Boże Monarchie Przełożył: Wojciech Szypuła Wydanie oryginalne: 1996 Wydanie polskie: 2004
Moim braciom Seanowi i Jamesowi Kearneyom
Dziękuję Johnowi McLaughlinowi, Richardowi Evansowi i Jo Fletcher za cierpliwość i ciężką pracę
Oto stulecie żołnierza Fulvio Testi, 1641
PROLOG Ludzie zawsze podążają na zachód. Może ma to coś wspólnego z ruchem słońca? Słońce ich przyciąga, tak jak blask świecy przyciąga ćmę. Minęło wiele długich lat, a ja wciąż trwam: ostatni z założycieli. Ciało odmawia mi posłuszeństwa, jakby już do mnie nie należało. Świat postarzał się o cztery stulecia, których upływ w mojej krainie był prawie niezauważalny. Ludzie się zmieniają i myślą, że świat zmienia się wraz z nimi. To nieprawda. Świat ledwie ich toleruje, kontynuując swe tajemne obroty. Teraz jednak w powietrzu daje się wyczuć nową nutę, niby zimowy szept w tej krainie, która nie zna pór roku. Nadchodzą zmiany. * Wiedzieliśmy, że kiedyś nastanie ten dzień: przybyli złoto-szkarłatnym szlakiem tonącego słońca, na żaglowcach wlokących girlandy wodorostów, uczepione przeżartych przez robactwo kadłubów. Obserwowaliśmy ich z dżungli: ludzi w pancerzach pokrytych nalotem morskiej soli, z opuchniętymi od szkorbutu twarzami, niosących miecze, piki, a później także cuchnące arkebuzy z syczącym na wietrze wolnopalnym lontem; wychudłych przybyszów z Hebrionu, Astaracu, Gabrionu; morskich wędrowców ze Starego Świata; zaślepionych chciwością rozbójników. Kiedy my tu przybyliśmy, uciekaliśmy przed czymś. Oni przypłynęli, bo czegoś szukali. Dzięki nam ich żołądki napełniły się strachem, a sakiewki nabrzmiały od grozy. Zmieniliśmy ich w zwierzynę i odebraliśmy im wszystko, na co przyszła nam ochota. Ich statki zgniły na kotwicach, puste i zamieszkane tylko przez duchy. Nielicznych, bardzo nielicznych, oszczędziliśmy, aby opowiedzieli o nas w
Bożych Monarchiach. Tak powstał mit. Ukryliśmy nasz kraj za zasłoną niewiarygodnych opowieści i ponurych plotek. W słowa prawdy wpletliśmy hiperbole obłędu. Wykuliśmy legendę, tak jak kowal wykuwa miecz na kowadle – i zahartowaliśmy ją we krwi. Ale zmiany są nieubłagane. Przez cztery stulecia czekaliśmy, a nasi ludzie zgodnie z planem przenikali z powrotem na wschód. Są teraz w całej Normannii. Dowodzą wojskami, głoszą kazania, czuwają nad kołyskami dzieci. Niektórzy są zausznikami królów. Nadszedł czas, aby nasze statki wróciły przez Ocean Zachodni. Abyśmy upomnieli się o naszą własność. Bestia zwycięży. Fortuna kołem się toczy – także dla wilków.
CZĘŚĆ PIERWSZA SCHIZMA
JEDEN ROK ŚWIĘTEGO 551 Dzwon na nieszpory dawno przebrzmiał, ale brat Albrec wolał udać, że go nie słyszy. Z roztargnieniem ogryzał gęsie pióro, aż mokre od śliny kawałki chorągiewki spadały na ławkę. Kiedy tak mrużył oczy w świetle oliwnej lampy, jego twarz przypominała wąski pyszczek ciekawskiego, niedowidzącego szczura. Drżącą dłonią przewracał kolejne kartki leżącego przed nim wiekowego pergaminu. Kiedy rożek jednej ze stronic skruszył się pod dotykiem jego palców, jęknął przejmująco, zupełnie jak pies, który widzi, że pan, wychodząc z pokoju, nie chce zabrać go ze sobą. Pergamin zapisano kunsztownymi literami, w dawnych czasach, bo stary atrament zdążył mocno zblaknąć. Księga była tym bardziej niezwykła, że nie znalazłoby się w niej żadnych ozdobnych inicjałów i iluminacji, uważanych za nieodzowne w świętych tekstach Ramusia. Zawierała tylko słowa, nagie, proste, skreślone eleganckim charakterem pisma i wyblakłe pod ciężarem lat. Sam pergamin był miernej jakości. Czyżby dawny skryba nie dysponował delikatnym welinem? Jednego bowiem Albrec był pewien: to był manuskrypt – nie jakiś masowy produkt jednej z tych słynnych charibońskich pras drukarskich, lecz najprawdziwszy stary rękopis. Mimo to odnosiło się wrażenie, że autor dołożył starań, by jego dzieło nie zwracało na siebie uwagi. I chyba mu się udało: zwój niepoukładanych arkuszy znaleziono wciśnięty w szparę w ścianie na jednym z najniższych poziomów biblioteki. Brat Columbar przyniósł go Albrecowi; myślał pewnie, że stary pergamin nada się na bibułę w skryptorium, w Charibonie bowiem nadal powstawały ręcznie pisane księgi. Dopiero na widok bladych, idealnie równych liter zawahał się i postanowił pokazać go pomocnikowi bibliotekarza. A wrodzona ciekawość Albreca nie pozwoliła mu oderwać się
od lektury. Chociaż niewiele brakowało: obiecywał sobie, że zaraz skończy, pójdzie do głównego bibliotekarza, brata Commodiusa, i powie mu o znalezisku, lecz manuskrypt bez reszty przykuł jego uwagę. Siedział i czytał, gdy inni zakonnicy zapewne siadali właśnie do wieczornego posiłku. Pergamin liczył sobie dobre pięćset lat, był więc niemal równie stary jak sam Charibon, który po upadku Aekiru stał się najświętszym ze wszystkich klasztornych uniwersytetów na kontynencie. Nieznany autor stworzył swe dzieło wkrótce po tym, jak Błogosławiony Ramusio został wezwany do nieba – może nawet to wiekopomne wydarzenie nastąpiło za życia skryby! Albrec wstrzymał oddech. Cienki jak płatek róży pergamin kleił mu się do spoconych palców. Bał się, że jeśli głośniej odetchnie, wiekowe, bezcenne słowa rozmażą się i spłyną z kart, albo rozwieją się jak zdmuchnięte powiewem zefirku ziarnka piasku. ...Błagaliśmy go, by nie zostawiał nas samotnych i opuszczonych w mroczniejącym świecie, ale Błogosławiony Święty tylko się uśmiechnął. – Jestem już stary – powiedział. – Zacząłem dzieło, które wy musicie podjąć. Mój czas dobiegł końca. Wszyscy jesteście ludźmi wielkiej wiary. Zaufajcie moim naukom, złóżcie swój los w ręce Boga i nie lękajcie się niczego. Owszem, nad światem zapada zmrok, ale dzieje się tak z woli ludzkiej, nie zaś Bożej. Można zmienić bieg dziejów; sami tego dowiedliśmy. Pamiętajcie, że historia nie jest czymś, co nas doświadcza, lecz czymś, co tworzymy. Każdy człowiek może zmienić świat. Każdy człowiek ma dar mowy. Nawet jeśli uciszą go ci, którzy nie chcą słuchać, znajdzie się inny, który przemówi, a po nim następny. Prawdę można zagłuszyć, ale tylko na jakiś czas, nie na zawsze... Reszta pergaminu została oderwana. Albrec przekartkował dalsze, nieczytelne stronice. Łzy napłynęły mu do oczu, kiedy zdał sobie sprawę, że brakujących fragmentów nigdy już nie uda się odtworzyć. Czuł się jak spragniony wędrowiec na pustyni, zmuszony patrzeć, jak ten sam dobroczyńca, który dał mu łyk wody do zwilżenia ust, wylewa w piasek całą kwartę życiodajnego płynu. Wreszcie wstał z twardej ławki, uklęknął na kamiennej posadzce i zaczął się modlić. Żywot Świętego. Stary, oryginalny tekst, którego ludzkie oko dotąd nie widziało. Opowiadał historię człowieka imieniem Ramusio, który – jak każdy zwykły człowiek – urodził się i dożył starości, który śmiał się, płakał i cierpiał na bezsenność. Dzieje postaci kluczowej w religii całego
zachodniego świata, spisane przez współczesnego jej autora, który – kto wie? – może nawet osobiście znał Świętego... I nawet jeśli znaczna część dzieła została utracona, świat wiele zyskał. To był prawdziwy cud – i to cud, który przydarzył się właśnie jemu, Albrecowi. Na kolanach dziękował Bogu, że mu go zesłał. Modlił się też do Ramusia, Błogosławionego Świętego, w którym zaczynał dostrzegać istotę ludzką, chociaż – naturalnie – znacznie od siebie doskonalszą; nie stworzoną przez Kościół żywą ikonę, lecz człowieka. A wszystko dzięki temu bezcennemu dokumentowi. Wrócił na ławkę, wydmuchał nos w rękaw habitu i ucałował swój skromny, drewniany Znak Świętego. Postrzępiony, wyblakły manuskrypt nie miał ceny. Dało się go porównać tylko z Księgą czynów, spisaną przez świętego Bonnevala w pierwszym wieku. Ale jaka część rękopisu przetrwała? Ile naprawdę da się z niego odczytać? Pochylił się nad pergaminem, starając się nie zwracać uwagi na obolałe mięśnie szyi i ramion. Dzieło nie miało okładki ani strony tytułowej, nie znalazł więc żadnej wskazówki, kto mógł być jego autorem lub mecenasem. Zdawał sobie sprawę, że pięć wieków wcześniej Kościół nie miał monopolu na wiedzę. Wiele zakątków świata nie zostało jeszcze nawróconych na Prawdziwą Wiarę, a w setkach miast przedstawiciele szlachetnych i zamożnych rodów opłacali skrybów i artystów, którzy kopiowali stare pogańskie księgi – a nawet pisali nowe. Więcej ludzi umiało czytać i pisać. Dopiero w ostatnich mniej więcej dwustu latach, w miarę umacniania się pozycji inicjantów, umiejętność ta zanikła i stała się domeną ludzi wysoko wykształconych. Ponoć wszyscy fimbriańscy cesarze po dziś dzień znali sztukę pisania i czytania, podczas gdy przeciętny król zachodu umiał co najwyżej przeliterować własne imię. Sytuacja zmieniała się wprawdzie, odkąd do władzy dochodziło nowe pokolenie królów, ale monarchowie starszej generacji nadal przedkładali pieczęć nad podpis. Albrec zamknął i przetarł piekące oczy. Pod powiekami zabłysły mu iskierki. Avila, jego serdeczny druh, z pewnością zauważył jego nieobecność na kolacji i pewnie przyjdzie go poszukać; często beształ Albreca za przegapione posiłki. Ale mniejsza z tym. Kiedy tylko zobaczy ten biblioteczny klejnot... Rozległo się przytłumione trzaśnięcie zamykanych drzwi. Albrec zamrugał, rozejrzał się i jedną ręką przykrył pergamin arkuszem czystego papieru. W drugą dłoń wziął lampę.
– Kto tam? Nikt nie odpowiedział. Komnata mieszcząca archiwum miała podłużny kształt. Regały z księgami i pergaminami dzieliły ją na mniejsze niby- pomieszczenia. Poza ciepłym kręgiem żółtego światła z lampy, którą Albrec trzymał w drżącej ręce, w archiwum panował nieprzenikniony mrok. Nic. Biblioteka, jak na starą budowlę przystało, miała swoje zastępy duchów. Pracujący do późna bracia nieraz czuli zimne tchnienia na policzkach i mieli wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Kiedyś Commodius, główny bibliotekarz, spędził w bibliotece całą noc, modląc się do świętego Garaso, którego imię nosił gmach; wszystko przez to, że nowicjusze przelękli się cieni, które, jak się zarzekali, po zmroku gromadzą się w bibliotecznych salach. Oczywiście z modłów nic nie wynikło, a Commodius niczego nie zobaczył. Nowicjusze na długie tygodnie stali się obiektem kpin całego klasztoru. Coś zaszurało w mroku, tuż poza granicą kręgu światła z lampy. Albrec wstał, ujmując w wolną dłoń Znak Świętego. Zaczął odmawiać starą modlitwę podróżników i pielgrzymów: – Łaskawy Święty, który strzeżesz mnie w mrokach nocy, bądź mi latarnią, przewodnikiem i wsparciem. Uchowaj mnie przed gniewem bestii... W mroku zapłonęły dwa żółte punkciki, zamajaczył jakiś olbrzymi kształt. Do nozdrzy Albreca doleciała słaba, zwierzęca woń, która zaraz ulotniła się bez śladu. Ktoś kichnął. Albrec podskoczył tak gwałtownie, że wpadł na stojący za nim stół. Lampa zachybotała mu się w ręce, zalany oliwą knot zasyczał wściekle. Cienie zatańczyły na ścianach. Poczuł, jak twarde, dębowe drewno Znaku Świętego trzeszczy mu w zbielałych palcach. Nie mógł wykrztusić ani słowa. Znów trzasnęły drzwi, rozległ się tupot bosych stóp na kamieniu i w półmroku coś się poruszyło. – Znów nie przyszedłeś na kolację, bracie – zabrzmiał głos. Trzymająca się do tej pory w mroku postać weszła w krąg światła: była wysoka, chuda, miała prawie całkiem łysą czaszkę, ogromne uszy, długi haczykowaty nos, niewiarygodnie krzaczaste brwi i błyszczące, łagodne oczy. Albrec odetchnął z ulgą. – Brat Commodius! Jedna brew uniosła się.
– A kogóż innego się spodziewałeś? Brat Avila prosił mnie, żebym do ciebie zajrzał, bo sam ma zadaną pokutę. Wikariusz generalny toleruje czasem obrzucanie się kawałkami chleba przy kolacji, ale Avila nie ma najcelniejszego oka. Czyżbyś znów szukał skarbów w kurzu, Albrecu? Główny bibliotekarz podszedł do stołu. Zawsze – w zimie i w lecie – chodził boso. Stopy miał płaskie, opatrzone poczerniałymi paznokciami, i ogromne, jakby urosły mu w odpowiedniej proporcji do nosa. Albrec opanował drżenie rąk. – Tak, bracie – odparł. Myśl o tym, że miałby powiedzieć przełożonemu o swoim znalezisku, nagle przestała mu się podobać. Zaczął mówić pospiesznie, by pokryć swe zmieszanie. – Pewnego dnia znajdę tu prawdziwy skarb. Czy zdajesz sobie sprawę, bracie, że nigdy nie skatalogowano prawie połowy tekstów z dolnych poziomów archiwum? Kto wie, jakie odkrycia mnie czekają? Commodius uśmiechnął się, upodabniając się do wysokiego i groteskowego chochlika. – Cieszy mnie twój zapał, Albrecu. Znać po tobie prawdziwą miłość do słowa pisanego. Nie zapominaj jednak, że księgi to tylko zmaterializowane myśli ludzkie, z których nie wszystkie zasługują na łaskawe traktowanie. Wiele z tych nieskatalogowanych dzieł, o których wspomniałeś, to z pewnością pisma heretyckie. W czasach wojen religijnych zwieziono tu z całej Normannii tysiące ksiąg i zwojów, by poddać je ocenie inicjantów. Większość z nich spalono, ale podobno wiele też zarzucono po kątach i zapomniano. Uważaj zatem, Albrecu, co czytasz. Gdybyś w którymś z tekstów natrafił choć na jedną nieortodoksyjną nutę, masz mi go natychmiast przynieść. Czy to jasne? Albrec skinął głową. Pocił się obficie i zastanawiał, czy ukrywanie faktów jest grzechem. Na myśl o schowku, w którym przetrzymywał ocalone od spalenia zwoje i rękopisy, jeszcze bardziej się zaniepokoił. – Jesteś blady jak papier, Albrecu. Co się stało? – Ja... Wydawało mi się, że coś tu jest... Zanim przyszedłeś, bracie. Tym razem obie brwi Commodiusa uniosły się zgodnie. – Stara biblioteka znów wyczynia te swoje sztuczki, tak? Co to było tym razem? Szept? Dotyk dłoni? – Nie, tylko... Tylko takie dziwne wrażenie, nic więcej. Commodius położył mu na ramieniu masywną dłoń, zacisnął sękate palce i delikatnie nim potrząsnął. – Jesteś silny wiarą, Albrecu. Nie lękaj się. Duchy, jeśli nawet jakieś
mieszkają w tej bibliotece, nie zrobią ci krzywdy. Chroni cię zbroja pobożności. Twoja wiara jest zarówno latarnią, której blask rozprasza mrok, jak i mieczem, który zgładzi kryjące się w nim potwory. Strach nie ma przystępu do serca człowieka prawdziwie oddanego Świętemu. A teraz chodź ze mną, wyciągnę cię z tego kurzu i wykradnę żarłocznym duchom. Avila zachował dla ciebie część kolacji. Mam cię zmusić, żebyś ją zjadł. Commodius jedną ręką odsunął Albreca od stołu, drugą podniósł z blatu lampę. Znowu kichnął. – Ach, ten kurz stuleci. Osiada w piersiach na zawsze. Kiedy wyszli z ciemnego archiwum, Commodius wyjął z kieszeni habitu klucz i zamknął drzwi. A potem weszli po schodach ku światłu i zgiełkowi położonych wyżej refektarzy. * Daleko na zachód od Charibonu, za błyszczącymi wierzchołkami Malvennoru rozciąga się kraina wciśnięta między góry i rozpościerające się dalej morze. To prastary kraj. Kolebka imperium. Miasto Fimbir nie było ufortyfikowane. Elektorzy twierdzili, że murem fimbriańskiej stolicy są tarcze jej żołnierzy i nie trzeba im innej obrony. Nie przechwalali się bezpodstawnie. Fimbir należał do tych nielicznych normannijskich stolic, które nigdy nie były oblegane. Obcy wojownicy tylko wtedy przekraczali granice Miasta Elektorów, gdy przybywali złożyć hołd – lub prosić o pomoc. I choć Hegemonia Fimbriańska dawno przestała istnieć, miasto nadal nosiło dumne znamiona imperialnej siedziby. Abrusio miało więcej mieszkańców, Vol Ephrir było piękniejsze, ale to Fimbir robił na gościach największe wrażenie. Poeci mawiali, że gdyby kiedyś go porzucono, przyszłe pokolenia byłyby skłonne uznać, że zbudowały go ręce olbrzymów. Na wschód od miasta rozciągał się plac, na którym fimbriańska armia ćwiczyła i defilowała. Setki akrów ziemi ogołocono z drzew i krzewów, a następnie wyrównano, tworząc w ten sposób planszę, na której elektorzy uczyli się przestawiać pionki w grze wojennej. Położone na południe od placu wzgórze zostało sztucznie podwyższone, aby generałowie mogli wygodnie śledzić skutki swoich manewrów taktycznych i strategicznych. Mówiono, że w bitwach na całym świecie nie zdarza się nic, czego by wcześniej nie przećwiczyli fimbriańscy dowódcy. Zwycięskie tercios od wieków rozsiewały takie opowieści po całym kontynencie. Grupa mężczyzn stała właśnie na szczycie górującego nad placem
wzgórza. Wszyscy, od generałów po najniższych stopniem oficerów, mieli na sobie czarne półpancerze. Jedynym oznaczeniem rangi były czerwone szarfy, którymi niektórzy przepasali się przed zapięciem pasa z mieczem. Pośrodku znajdował się kamienny stół, na stałe wmurowany w płaski szczyt, na nim zaś leżały rozłożone mapy i żetony. Przed ośmiuset laty sam Coprenius Kuln, pierwszy cesarz Fimbrii, wmurował kamień węgielny pod jego budowę. Z boku stały spętane konie, gotowe ponieść w dal gońców z rozkazami. Fimbrianie nie wierzyli w zalety kawalerii i używali koni wyłącznie jako wierzchowców dla kurierów. Po placu ćwiczeń maszerowały tymczasem zwarte oddziały wojska, liczące łącznie około piętnastu tysięcy ludzi. Ich kroki dudniły donośnie na ściętej pierwszymi przymrozkami ziemi. Zimny blask porannego słońca lśnił na ostrzach pik i lufach arkebuzów. Żołnierze wyglądali jak zabawki porzucone przez jakiegoś boga, które nagle ożyły, upodabniając się do stada podekscytowanych mrówek. Dwóch ludzi oddaliło się od grupy i stanęło na skraju zbocza, podziwiając wspaniały widok karnych formacji. Obaj byli w średnim wieku i średniego wzrostu, mieli szerokie ramiona i zapadnięte policzki. Wyglądaliby prawie jak bliźniacy, gdyby nie fakt, że jeden z nich w miejscu lewego oka miał ziejący czernią oczodół. Po tej stronie głowy jego włosy przybrały srebrzystą barwę. – Ten kurier, Caehir, popełnił wczoraj samobójstwo – powiedział jednooki. Jego towarzysz pokiwał głową. – Nic się nie dało zrobić? – Nie. Wdała się gangrena i musieli mu obciąć nogi w kolanach. A on nie chciał żyć jako kaleka. – To był dobry człowiek. Szkoda takich tracić przez zwykłe odmrożenie. – Wypełnił swój obowiązek. Przyniósł wiadomość. Jonakait i Merkus pewnie też już dochodzą do przełęczy. Oby mieli więcej szczęścia. – Oby. Wiemy zatem, że wśród Pięciu Królestw doszło do rozłamu. Mamy dwóch pontyfików, szykuje się wojna religijna, a Merdukowie srożą się u bram zachodu. – Na Wale Ormanna służą dobrzy żołnierze. – O tak. To dopiero była bitwa. Torunnanie to prawdziwi wojownicy. – Ale nie są Fimbrianami. – Nie, nie są. Ilu ludzi mamy im posłać?
– Duże tercio, nie więcej. Musimy być czujni i obserwować, co wyniknie z podziału królestw. Drugi Fimbrianin ledwie zauważalnie skinął głową. Duże tercio składało się z trzech tysięcy pikinierów i dwóch tysięcy arkebuźników, do tego dochodzili przeróżni rusznikarze, zbrojmistrze, kucharze, poganiacze mułów, saperzy i oficerowie sztabowi. W sumie jakieś sześć tysięcy ludzi. – Czy to wystarczy, żeby wał się utrzymał? – Być może. Nie zapominaj jednak, że chodzi nam nie tyle o utrzymanie wału, co o zaznaczenie naszej obecności militarnej w Torunnie. – Obawiam się, że zaczynam myśleć jak generał, a nie jak polityk, Briscusie. Jednooki Briscus uśmiechnął się szeroko, odsłaniając przerzedzone zęby. – Kyriel, ty stary wygo, czujesz zapach prochu w powietrzu, prawda? Ja też. Jesteśmy tacy sami. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów nasi żołnierze przekroczą granice elektoratów i staną do walki z poganami. Na samą myśl o tym serca żywiej biją, ale nie pozwólmy, żeby tętniąca w żyłach krew przyćmiła nam jasność spojrzenia. – Nie do końca podoba mi się pomysł wynajęcia naszych ludzi w charakterze najemników. – Mnie też, ale co ma zrobić kraj, w którym siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy jest bez pracy? Jeżeli kontyngent marszałka Barbiusa zrobi na Torunnanach należyte wrażenie, wszystkie ramusiańskie królestwa będą nas błagać na kolanach o wypożyczenie naszych tercios. Z czasem we wszystkich stolicach pojawią się fimbriańskie garnizony, a wtedy... – A wtedy co? – Jeżeli rzeczywiście do tego dojdzie, zobaczymy, co uda nam się utargować. Spojrzeli na ćwiczących w dole żołnierzy. Ani Kyriel, ani Briscus nie wyróżniali się ubiorem z zebranej na wzgórzu grupy, ale obaj byli elektorami i razem reprezentowali połowę rządu władającego tym niezwykłym krajem. Wielotysięczna armia była gotowa na jedno ich skinienie opuścić plac ćwiczeń i wyruszyć na prawdziwą wojnę, gdziekolwiek chcieliby ją toczyć. – Żyjemy w czasach wielkich przemian – powiedział półgłosem Briscus. – Świat naszych przodków powoli się rozpada. Czuję to w kościach. – Czas przemian to czas sposobności – zauważył Kyriel. – Naturalnie. Wydaje mi się wszakże, że zanim zmiany dobiegną końca,
wszyscy politycy będą musieli nauczyć się myśleć jak żołnierze, a żołnierze jak politycy. Przypomina mi to ostatnią bitwę nad Habrirem. Cała armia wiedziała, że elektorzy oddali księstwo Imerdonu, a mimo to rankiem wyszliśmy na plac i walczyliśmy o nie do upadłego. Wygraliśmy, odepchnęliśmy Hebriończyków, którzy poszli w rozsypkę i uciekli przez bród. Potem zebraliśmy naszych poległych i na zawsze opuściliśmy Imerdon. Teraz czuję się podobnie: nasze wojska mogą wygrać każdą bitwę, którą zechcą stoczyć, ale w ostatecznym rozrachunku nie będzie to miało żadnego znaczenia. – Zebrało ci się na filozofowanie, Briscusie? Nie poznaję cię. – Musisz mi wybaczyć. To przychodzi z wiekiem. Znad uwijających się w dole szeregów buchnęły smużki dymu, a chwilę później na wzgórzu dał się słyszeć chaotyczny klekot wystrzałów. Regimenty arkebuźników rywalizowały ze sobą, na wyścigi zestrzeliwując ustawione w rzędach słomiane kukły. Salwa szła za salwą, aż miało się wrażenie, że to wibrująca ziemia wydaje wibrujący grzmot, który wznosi się pod samo niebo. Gęste chmury dymu zasnuły plac niczym najprawdziwsza wojenna mgła. Ciężka woń spalonego prochu dotarła aż na wzgórze. Dwaj elektorzy wciągnęli ją łapczywie w nozdrza, niczym charty, które w zimowy poranek zwietrzyły zająca. Od hałaśliwej grupy oficerów odłączyła się także trzecia postać. Mężczyzna stanął na baczność za plecami elektorów, czekając, aż ci zwrócą na niego uwagę. Miał przysadzistą, niemal kwadratową sylwetkę; niski wzrost nadrabiał szerokością ramion, nawet podbródek miał wyciosany w kształt regularny jak ostrze łopaty. Gęste rude wąsy przysłaniały wąskie, prawie bezwargie usta. Krótko przycięte włosy sterczały mu jak przycięta grzywa u konia – było widać, że strzyże się pod hełm. – No, Barbiusie, jak radzą sobie twoi ludzie? – zwrócił się do niego Briscus. – Są zręczni jak hafciarki na mrozie, ekscelencjo – odparł Barbius ze wzrokiem utkwionym w przestrzeni. Briscus parsknął śmiechem. – Spiszą się jak trzeba czy nie? – Przed wymarszem jeszcze ich trochę podszkolę, ekscelencjo. Mają strzelać trzy razy na minutę. – Torunnanie uważają się za dobrze wyszkolonych, jeśli zdążą oddać w tym czasie dwa strzały – wtrącił spokojnie Kyriel. – Z całym szacunkiem, ekscelencjo... To nie są Torunnanie.
– Właśnie, na Boga! – poparł go Briscus. W jego jedynym oku pojawił się błysk. – Żołnierze mają być doskonale wyszkoleni, Barbiusie. To pierwsza od dwudziestu pięciu lat fimbriańska armia, jaką pokażemy światu. Musi robić odpowiednie wrażenie. – Tak jest. Twarz Barbiusa była równie nieprzenikniona jak garnczkowy hełm. – Tabor? – Pięćdziesiąt wozów, osiemset mułów. Nie chcemy się za bardzo obciążać. – Trasa wam odpowiada? Barbius pozwolił sobie na cień uśmiechu. – Przez Wzgórza Nariańskie, nieopodal Tulmu i dalej, do Charibonu, po błogosławieństwo pontyfika. Później południowo-wschodnim brzegiem morza Tor i przez Bramę Torrińską do Torunny. – Gdzie pobłogosławi was drugi pontyfik – dodał żartobliwie Kyriel. – Poinstruowano was, jak powinniście się zachowywać? – spytał poważnie Briscus. – Tak jest. Mamy w miarę możliwości okazywać szacunek pontyfikowi i władzom kościelnym, ale pod żadnym pozorem nie wolno nam zboczyć z trasy. – Na tym szlaku nie napotkacie nic, co mogłoby zmusić fimbriańskie duże tercio do ustąpienia z drogi. Macie jednak unikać wszelkich zatargów, zwłaszcza z Almarkanami. Czy to jasne, marszałku? Jesteś bezimiennym funkcjonariuszem, który tylko wykonuje rozkazy. Wszelkie skargi i protesty należy kierować bezpośrednio do Fimbiru, ty zaś nie możesz pod żadnym pozorem wstrzymywać marszu. – To zrozumiałe, ekscelencjo. – Niech cię uważają za bezmózgiego wojaka, który umie robić tylko to, co mu każą. Jeżeli choć raz zatrzymasz się i wdasz w dyskusję, oplotą cię siecią inicjanckich praw i reguł i podetną ci skrzydła. Ta armia musi dotrzeć na wyznaczone pozycje, marszałku. Barbius pierwszy raz spojrzał elektorowi w twarz. – Zdaję sobie z tego sprawę, ekscelencjo. – Doskonale. Życzę powodzenia, marszałku. Może pan odejść. Barbius zasalutował uderzeniem przedramienia w napierśnik i oddalił się. Kyriel odprowadził go wzrokiem, skubiąc w zadumie dolną wargę. – Balansujemy na cienkiej linie, Briscusie. – Mówisz, jakbym o tym nie wiedział. Himerius musi się pogodzić z tym,
że pomożemy Torunnie, chociaż panuje w niej heretycki władca. Nie możemy jednak całkowicie go zlekceważyć. – Zaczynam rozumieć, co miałeś na myśli, mówiąc o politykach i żołnierzach. – To dobrze. Żyjemy w skomplikowanym świecie, Kyrielu, który ostatnio robi się coraz bardziej interesujący.
DWA Król wyjechał. Byli tacy, którzy mówili, że już nie wróci. Abrusio. Stolica królestwa Hebrionu, największy port zachodniego świata, czy nawet, jak twierdzili niektórzy, całego świata. Tylko starożytne Nalbeni mogłoby z nim rywalizować. Od stuleci rządził w Hebrionie ród Hibrusydów. Ich pałac górował groźnie nad hałaśliwym portem. Mimo naturalnych w tej sytuacji rozgrywek dynastycznych, wewnętrznych wojen i mętnych koligacji, Hibrusydzi żelazną ręką dzierżyli tron i władzę. Ale świat się zmienił. Na zachód przyszła zima, niesiona na skrzydłach wojny. Armie toczące bój na wschodnich rubieżach kontynentu wycofały się do zimowych leży; miało się wrażenie, że statki, które żeglowały po zachodnich morzach, poszły za ich przykładem. Szlaki handlowe opustoszały. Rok miał się ku końcowi, mrozy stawały się coraz dokuczliwsze. Morze okalające Abrusio, wody Wielkiego Portu, a także Szlaki Wewnętrzne i Zewnętrzne, jak nazywano dwa pozostałe porty, wzburzyły się ostrymi, grzmiącymi falami, pobielonymi pianą bałwanów. Niemilknący huk przyboju dobiegał od strony falochronu, który osłaniał porty przed wściekłością zimowych sztormów. Na całej jego długości pozapalano ognie latarń morskich, które, opierając się wichurze, ostrzegały zbliżające się statki o mieliznach i wskazywały wejścia do portów. Im chłodniejszy stawał się wiatr, tym wyraźniej zmieniał kierunek. Hebrioński pasat dawno już ucichł i zawodzące wichry dęły z południowego zachodu, spychając płynące do Hebrionu statki w stronę lądu. Kapitanowie zgrzytali ze złości zębami, próbując uniknąć najgorszego koszmaru każdego marynarza: mielizny na zawietrznej.
O tej porze roku Abrusio nie prezentowało się najlepiej. Nie należało do miast, którym zima służy. Było w nim zbyt wiele tawern, bazarów pod gołym niebem i innych przybytków, które potrzebują blasku słońca. Latem mieszkańcy przeklinali lejący się z nieba żar, który sprawiał, że w rozedrganym od gorąca powietrzu rozmywały się kontury domów, i w niespotykany wręcz sposób potęgował odór rynsztoków i garbarni, ale miasto tętniło życiem niczym rozpęknięty kopiec termitów. W zimie Abrusio jakby zapadało się w sobie; w portach ruch malał dziesięciokrotnie, na czym cierpiały statki, nadmorskie karczmy i burdele. Miasto zaciskało pasa, odwracało się od morza i niezadowolone mamrotało pod nosem, wyczekując wiosny. Tym razem zapowiadała się wiosna bez króla. Abeleyn z Hebrionu przed kilkoma miesiącami wyjechał ze stolicy i udał się do Perigraine na konklawe królów. Pod jego nieobecność Himerius, dawny prałat Hebrionu, a od niedawna nowy wielki pontyfik, sprowadził do miasta Rycerzy- Bojowników, świeckie, zbrojne ramię Kościoła, które miało powstrzymać rozlewającą się coraz szerzej zarazę magii i herezji. Skończyły się rządy króla w Hebrionie. Niektórzy powiadali, że gdy tylko Abeleyn wróci z zagranicznych wojaży, znów ujmie ster władzy w swoje ręce, inni jednak ostrzegali, że kiedy Kościół zdoła zakraść się w pobliże tronu, nie będzie łatwo się go pozbyć. * Sastro di Carrera w rozpiętym kaftanie stał na tarasie. Wiatr wyciskał mu łzy z oczu. Był wysokim mężczyzną, miał czarną, wypomadowaną, szpiczastą bródkę, w uchu nosił kolczyk z rubinem wielkości kapara. Miał dłonie lutnisty i swobodny sposób bycia człowieka nawykłego do wydawania rozkazów. Nie bez przyczyny: był głową jednego z najmożniejszych hebriońskich rodów, a w tej chwili jednym z faktycznych władców królestwa. Patrzył na rozciągające się przed nim miasto. Najbliżej znajdowały się posiadłości zamożnych kupców i pomniejszej szlachty, siedziby co bardziej wpływowych cechów, ogrody bogatych mieszkańców Górnego Miasta. Dalej na stokach wzgórz rozciągały się rojne dzielnice zamieszkane przez nisko urodzoną biedotę, tysiące żółtobrunatnych dachów, tak stłoczonych, że nie dałoby się między nie wetknąć nawet szpilki. Morze ubogich domostw, częściowo skryte za kurtyną niesionego wiatrem deszczu i śniegu, opadało ku portom i nabrzeżom. Niektórzy nazywali je trzewiami
Hebrionu. Sastro wyłowił wzrokiem masywne, kamienne gmaszyska arsenałów i koszar po zachodniej stronie Dolnego Miasta. Właśnie tam biło wojenne serce miasta, tam składowano rarogi, proch, arkebuzy i miecze Korony. Tam też mieszkali ci, którzy jej służyli – żołnierze tworzący hebriońskie tercios. Osiem tysięcy ludzi. Pancerna pięść Abrusio. Przeniósł wzrok dalej, gdzie miasto rozpływało się w labiryncie kamiennych nabrzeży, doków i magazynów i przechodziło w splątany gąszcz masztów. U brzegu rozciągały się trzy olbrzymie porty z tysiącami stanowisk załadowczych, przy których cumowało nieprzeliczone mrowie statków ze wszystkich krajów i portów znanego świata. Handel był jak krew, dzięki której biło stare, stwardniałe serce Abrusio. Tam też – z górą półtorej mili od rezydencji – ponad dachy wyrastała Wieża Admiralska. Targany wiatrem fioletowy proporzec łopotał głośno; nie byłoby go w ogóle widać, gdyby nie złote nici, tworzące wyszyty na nim wzór. W państwowych dokach stały setki galer, galeasów, karaweli i wojennych karak – flota największej potęgi morskiej na zachód od Gór Cymbryckich. Oto jak wyglądała władza: odblask na lufie działa, połysk ostrza włóczni, dębowy kadłub okrętu wojennego; to nie były zewnętrzne znamiona potęgi, lecz jej prawdziwa istota, o czym często zapominali ci, którzy mieli nią władać. Ich strata. Nastały czasy, w których władza opiera się na lufach arkebuzów. – Sastro, na miłość Świętego, może byś zamknął te drzwi! Inaczej sczeźniemy tu z zimna, zanim załatwimy nasze sprawy. Wysoki szlachcic uśmiechnął się i spojrzał w lewo, ku wschodowi. Widok, który się tam rozpościerał, mógł rozjaśnić nawet najbardziej ponury dzień. Pod szczytem wzgórza, na wykarczowanym czteroakrowym placu ognisty dywan rozświetlał zimową szarówkę. Uważny obserwator dostrzegłby, że nie jest to jednolite morze płomieni, lecz znaczna liczba rozpalonych blisko siebie ognisk. Płonęły cicho – wiatr niósł wściekły huk ognia w przeciwnym kierunku. W sercu każdego z maleńkich ogników widniała czarna, patykowata sylwetka: heretyk, który właśnie oddawał ducha w złocistej aureoli niewyobrażalnego cierpienia. Stosów było ponad sześćset. Możność odbierania życia też jest władzą, pomyślał Sastro. Cofnął się z tarasu i zamknął misternie rzeźbione drzwi. Znalazł się w wysokim pokoju o kamiennych ścianach zawieszonych gobelinami, na których przedstawiono sceny z życia świętych. Z porozstawianych po całym pomieszczeniu piecyków koksowych wraz z falami ciepła unosił się
duszny zapach węgla. Tylko nad podłużnym stołem, przy którym zasiadali pozostali uczestnicy spotkania, płonęły oliwne lampy, zawieszone pod sufitem na srebrnych łańcuchach. W taki pochmurny dzień, przy zamkniętych drzwiach tarasu, odnosiło się wrażenie, że na dworze panują mroki nocy, co jednak najwyraźniej nie przeszkadzało trzem mężczyznom, zatopionym po łokcie w zalegających stół papierach – i karafkach. Sastro wrócił na swoje miejsce. Ból głowy, który kazał mu odetchnąć świeżym powietrzem, nie chciał ustąpić. Potarł skronie i w milczeniu powiódł wzrokiem po swoich towarzyszach. Po władcach królestwa, bo nimi właśnie byli – ni mniej, ni więcej. Smukły kurierski galeas, który po południu wszedł do portu, omal nie wpakował się z pośpiechu na skały. Zaledwie dziewiętnaście dni wcześniej wypłynął z Touronu. Dwa tygodnie walczył z przeciwnymi wiatrami w Zatoce Tulmskiej, a po wyjściu z niej rozpostarł skrzydła i pomknął na południe wzdłuż hebriońskiego wybrzeża, robiąc nawet i po dwieście pięćdziesiąt mil dziennie. Wiózł posłańca z Vol Ephrir, który w miesiąc pokonał drogę dzielącą go od Touronu: śmignął na północ przez Perigraine, zajeździł tuzin koni, zatrzymał się na noc w Charibonie, a stamtąd bez wytchnienia popędził na wybrzeże, gdzie wsiadł na pokład galeasa. Przyniósł wieść o ekskomunikowaniu hebriońskiego monarchy. Quirion z Fulku, inicjancki kapłan z mieczem u pasa i prezbiter bractwa Rycerzy-Bojowników, westchnął i odchylił się na oparcie krzesła, które skrzypnęło donośnie pod jego ciężarem. Był korpulentnym mężczyzną i choć jego młodzieńcza muskulatura pomalutku roztapiała się w tłuszczu, nadal prezentował się okazale. Głowę golił na modłę Bojowników, paznokcie miał połamane od długoletniego noszenia pancernych rękawic, a kości policzkowe bardziej wydatne niż pokaźny nos. Jego przenikliwe oczy przypominały dwa świderki, osadzone w głębokich, zaróżowionych jamach. Sastro musiał przyznać, że zdarzało mu się widywać rozbójników o mniej przerażającej aparycji. Prezbiter wskazał dokument, nad którym siedzieli. – Proszę bardzo: to koniec Abeleyna. List jest opatrzony podpisem samego wielkiego pontyfika. – Nakreślono go w pośpiechu, a pieczęć jest nieczytelna – zauważył inny z mężczyzn, ten sam, który skarżył się na zimno ciągnące z tarasu. Gdyby nie liczyć króla, Astolvo di Sequero nie miał sobie równych w całym królestwie, jeśli chodziło o szlachetne pochodzenie. Cztery wieki wcześniej, w mrocznych czasach, jakie nastały po upadku Hegemonii
Fimbriańskiej, Sequerowie próbowali nawet objąć tron, ale to Hibrusydzi zwyciężyli w decydującej bitwie. Astolvo był już stary. Przy każdym oddechu jego płuca świszczały jak przebity bukłak. Wiek i choroby pozbawiły go wszelkich ambicji i nie chciał już brać udziału w rozgrywkach na najwyższych szczeblach władzy. Teraz, u schyłku życia, modlił się już tylko o kilka spokojnych lat i łagodną śmierć. Co bardzo odpowiadało Sastro. Trzeci z gości przypominał prezbitera Quiriona, choć był od niego młodszy i miał mniej okrutny wygląd. Pułkownik Jochen Freiss był zastępcą dowódcy wojsk w Abrusio. Pochodził z Finnmarku, tej dalekiej północnej krainy, której władca, Skarpathin, nazywał się królem, choć nie zaliczał się do grona Pięciu Monarchów Zachodu. Freiss od trzydziestu lat mieszkał w Hebrionie i mówił bez śladu obcego akcentu, ale gęsta szopa włosów o barwie słomy jednoznacznie wyróżniała go jako cudzoziemca. – Jego Świątobliwość Wielki Pontyfik z pewnością bardzo się spieszył – odparł Quirion. Jego głos przypominał zgrzyt piły. – Najważniejsze, że pieczęć i podpis są prawdziwe. Prawda, Sastro? – Bez wątpienia. – Sastro skubnął czubek brody. Skronie tętniły mu bólem, ale jego twarz pozostała nieprzenikniona. – Z prawa świeckiego i kościelnego jasno wynika, że Abeleyn nie jest już królem. Święty Kościół uznał nas, panowie, za prawowitych władców Hebrionu, składając tym samym na nasze barki ciężkie brzemię odpowiedzialności. Musimy dołożyć wszelkich starań, by godnie je dźwigać. – W rzeczy samej – poparł go Quirion. – Sytuacja zmieniła się diametralnie. Musimy jak najszybciej pokazać ten dokument generałowi Mercado i admirałowi Rovero. Kiedy zrozumieją, że stoją na straconej pozycji, wojsko i flota będą musiały ustąpić i pokajać się za niemądry upór, w którym trwały. I za chybioną wierność królowi, którego już nie ma. Zgodzi się pan ze mną, Freiss? – W zasadzie tak – odparł pułkownik Freiss bez przekonania. – Ale ci dwaj, Mercado i Rovero, to ludzie starej szkoły. Są pobożni, bez dwóch zdań, lecz wpojono im żołnierską lojalność wobec suzerena. Ich ludziom również. I obawiam się, że nawet pontyfikalna bulla nie wystarczy do zerwania tych więzów. Sastro uśmiechnął się kpiąco. – A co z pańską żołnierską lojalnością, Freiss? – zapytał kąśliwie. Finnmarkańczyk poczerwieniał. – Wyżej cenię sobie wiarę i moją nieśmiertelną duszę. Przysięgałem
wierność królowi Hebrionu, ale teraz jest on moim władcą w takim samym stopniu, jak merducki shahr. Mam czyste sumienie, panie. Sastro skłonił się lekko, nie przestając się uśmiechać. Zniecierpliwiony Quirion uderzył otwartą dłonią w stół. – Nie zebraliśmy się tu po to, żeby szermować słowami. Pułkowniku Freiss, pańskie przekonania dobrze o panu świadczą. Panu zaś, lordzie Carrera, sugeruję, aby w nowej sytuacji znalazł pan lepsze zajęcie dla swego ciętego języka. Sastro uniósł brwi. – To i my znaleźliśmy się w nowej sytuacji? Wydawało mi się, że bulla po prostu legitymizuje faktyczny stan rzeczy. Ta rada rządzi Hebrionem. – Na razie ma pan rację, lecz nasz status prawny jest niepewny. – Jak to? – zaświszczał zaniepokojony Astolvo. – To bezprecedensowa sytuacja. Sprawujemy rządy w imieniu Błogosławionego Świętego i wielkiego pontyfika, ale nie wiemy, czy taki stan rzeczy się utrzyma. Abeleyn przestał się liczyć. Komu w takim razie należy się hebriońska korona? Czy powinniśmy rządzić dalej w taki sposób, jak to czynimy od kilku tygodni, czy raczej zacząć się rozglądać za prawowitym następcą tronu? Ten człowiek ma sumienie, zdziwił się Sastro. Nie zdarzyło mu się jeszcze słyszeć, żeby jakiś inicjancki kapłan wyrażał na głos wątpliwości, które mogły zagrażać jego władzy. To odkrycie sprawiło, że ból głowy ustąpił. Trybiki w mózgu Sastro zaczęły się obracać ze zdwojoną szybkością. – Czy wobec tego do naszych obowiązków należy znalezienie następcy naszego heretyckiego monarchy? – zapytał z niedowierzaniem. – Być może – odburknął Quirion. – To zależy od tego, co powiedzą moi przełożeni. Wielki pontyfik z pewnością śle nam już szczegółowe rozkazy. – Jeżeli przedstawimy to w taki sposób, żołnierze łatwiej pogodzą się z władzą Kościoła – zauważył Freiss. – Myśl o tym, że mieliby nimi rządzić kapłani, nie jest im miła. W oczach Quiriona zapłonął ogień. – Żołnierze zrobią, co im się każe. A jeśli nie, to zbuduje się im stosy na tym samym placu, na którym kończy lud dweomeru. – Ależ naturalnie – pospieszył z zapewnieniem Freiss. – Zwracam tylko uwagę, że żołnierze wolą, kiedy dowodzi nimi król. To leży w ich naturze. Są bardzo konserwatywni. Quirion postukał w stół, aż podskoczyły karafki.
– No dobrze – warknął. – Musimy załatwić dwie sprawy. Po pierwsze, pokażemy bullę generałowi i admirałowi. Jeżeli ją zlekceważą, popełnią grzech herezji. Jako prezbiter mam w mieście władzę prałata, którego urząd wakuje. Jeżeli zostanę do tego zmuszony, ekskomunikuję ich. Charibon mnie poprze. Po drugie, zaczniemy rozpytywać się wśród rodów szlacheckich. Szukamy człowieka królewskiej krwi, na którego nie padł nawet cień oskarżenia o herezję. Zaraz, a właściwie to kto jest następny w kolejce do tronu? Zdaniem Sastro ten przywilej przysługiwał staremu Astolvo, który jednak milczał, jakby nie zdawał sobie z tego sprawy. Ktokolwiek zasiądzie na tronie, stanie się marionetką w rękach Kościoła. Z dwoma tysiącami Rycerzy-Bojowników na karku i unieruchomioną armią, dowodzoną przez wodzów o czułych sumieniach, nowy król Hebrionu nie będzie miał żadnej realnej władzy. Mimo że pozory zostaną zachowane, nie mogło być mowy o rządzeniu w takim sensie, jak to sobie wcześniej Sastro zdefiniował. Zajęcie tronu wiązało się z ogromnym prestiżem, ale w tej sytuacji nie było wiele warte – chyba że królem zostałby człowiek naprawdę nieprzeciętny. Wielki pontyfik planował dla Hebrionu rządy kościelne. – Sytuacja wymaga zastanowienia – stwierdził szczerze Sastro. – Królewscy skrybowie będą musieli pogrzebać w archiwach i przejrzeć drzewa genealogiczne. Na to trzeba czasu. Astolvo wybałuszył załzawione oczy. Nie chciał być królem, więc nic nie mówił, ale wśród jego krewnych z pewnością nie brakowało młodych kandydatów, którzy w mgnieniu oka wskoczyliby na tron. Czy senior rodu zdoła ich powstrzymać? Sastro mocno w to wątpił. A czas naglił. Powinien spotkać się na osobności z tym finnmarkańskim najemnikiem, Freissem. Chciał mieć władzę, więc musiał mieć arkebuzy. * Północny wiatr – stare wilki morskie nazwałyby go prawdziwą candelańską wichurą – wiał równo i mocno, kiedy wychodzili z delty Ephronu na wody Levangore. Płynęli kursem południe, południowy wschód, na zrefowanym bezanie, kursach i bonnetach, przy silnym wietrze od rufy. Znalazłszy się na wysokości Azbakiru, skręcili na zachód, przyjmując podmuchy wiatru na belki sterburty. Potem, w Cieśninach Malacarskich, musieli nieco zwolnić. Uzbrojeni żołnierze wylegli na pokład, na wypadek gdyby macassiańscy korsarze próbowali się im naprzykrzać, lecz zimą piraci powyciągali na zimę na brzeg swoje galery i feluki i w cieśninach