chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony227 354
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań142 962

03. Bitwa pod Corrinem - Brian Herbert, Kevin J. Anderson

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

03. Bitwa pod Corrinem - Brian Herbert, Kevin J. Anderson.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Herbert, Frank - Cykl Diuna T.I-XVII (kompletna seria) I.Legendy Diuny
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 234 stron)

BRIAN HERBERT KEVIN J. ANDERSON BITWA POD CORRINEM Patowi LoBrutto - za niesłabnące od samego początku wsparcie naszych projektów w ramach Diuny. Dzięki twojemu entuzjazmowi, wiedzy i przenikliwości książki te są znacznie lepsze, niż byłyby, gdybyśmy pracowali nad nimi sami. Jesteś naprawdę renesansowym redaktorem. PODZIĘKOWANIA Autorom niniejszej książki przewidywanie drogi od pomysłu do ukończonego maszynopisu przypomina pracę nawigatorów Gildii u sterów tego samego liniowca, szukających bezpiecznej drogi przez zagiętą przestrzeń. Pierwszym nawigatorem w fantastycznym wszechświecie Diuny był oczywiście Frank Herbert. Ale nie działał sam, ponieważ przez prawie czterdzieści lat pomagała mu z poświęceniem Beverly Herbert. Mamy wobec nich ogromny dług wdzięczności. Wiele zawdzięczamy również rodzinie Herbertów: Penny, Ronowi, Davidowi, Byronowi, Julie, Robertowi, Kimberly, Margaux i There-sie, którzy powierzyli nam pieczę nad niezwykłą wizją Franka Herberta. Nasze żony, Jan Herbert i Rebecca Moesta Anderson, wniosły w to dzieło wkład znacznie wykraczający poza to, co sobie wyobrażały, składając przysięgę małżeńską. Obie są artystkami — Jan malarką, a Rebecca pisarką — i nie szczędziły czasu ani talentu opowieści, którą za chwilę zaczniesz czytać.Mamy również dług wdzięczności wobec wielu innych osób, które towarzyszyły nam w kolejnej barwnej epickiej podróży przez uni-wersum Diuny. Należą do nich nasi oddani agenci i ich pracownicy: Robert Gottlieb, John Silbersack, Kim Whalen, Matt Bialer i Kate Scherler. Nasi amerykańscy i brytyjscy wydawcy podzielali naszą wizję i dbali o to, by wszystkie sprawy związane z drukiem i promocją tej książki przebiegały sprawnie. Szczególne podziękowania należą się Tomowi Doherty’emu, Carolyn Caughey, Lindzie Quinton i Paulowi Stevensowi. Nasz niezwykły redaktor Pat LoBrutto zajmował się naszymi opowieściami jak wspaniały szef kuchni, dodając tam, gdzie było trzeba, odpowiednie przyprawy. Rachel Steinberger, Christian Ciossctt, dr Attila Torkos i Piane E. Jones służyli nam wielce potrzebnymi radami, natomiast Catherine Sidor pracowała niestrudzenie, przepisując tekst z dziesiątków mikrokaset i wprowadzając poprawki. Chociaż miliardy ludzi zostało zamordowanych przez myślące maszyny, nie wolno nam nazywać ich ofiarami. Waham się nawet, czy nazywać ich męczennikami. Każdy, kto zginął podczas Wielkiej Rewolty, nie może być określony inaczej niż jako bohater. Będziemy prowadzili stałe zapiski odzwierciedlające ten stan rzeczy. — Serena Butler, prywatne materiały z obrad Rady DżihaduNie obchodzi mnie, ile dokumentów mi pokażecie — ile nagrań, wywiadów czy obciążających dowodów. Jestem prawdopodobnie jedyną żyjącą jeszcze osobą, która zna prawdę o Xavierze Harkonnenie i o powodach tego, co zrobił. Zachowywałem spokój przez tyle dziesięcioleci, ponieważ on sam mnie o to prosił, ponieważ chciałaby tego Serena Butler i ponieważ wymagały tego potrzeby dżihadu. Ale bez względu na to, ilu obywateli Ligi w to wierzy, nie udawajcie, że wasza propaganda dokładnie opisuje to, co się stało. Pamiętajcie, że brałem udział w tych wydarzeniach, a żaden z was nie był ich świadkiem. — Vorian Atryda, przemówienie do Ligi SzlachetnychUwierzyć, że konkretna wersja historii przedstawia niezbite fakty, to najpoważniejszy błąd, jaki może popełnić myśląca osoba. Historię zapisuje wielu obserwatorów, a żaden z

nich nie jest bezstronny. Fakty są zniekształcane przez sam upływ czasu i — zwłaszcza w przypadku Dżihadu Butleriańskiego — tysiące lat ciemnych wieków, celowe przeinaczanie wydarzeń przez sekty religijne oraz nieuniknione ich przekręcanie wskutek nakładania się niefrasobliwie popełnianych błędów. A zatem mądra osoba postrzega historię jako zbiór lekcji do opanowania, ciąg wyborów i ich konsekwencji do rozpatrzenia i przedyskutowania oraz zapis błędów, których nie powinno się już nigdy popełnić.— księżna Irulana, przedmowa do Historii Dżihadu Butleriańskiego CZĘŚĆ I 108 PG (PRZED GILDIĄ) Maszyneria nie niszczy, lecz tworzy, pod warunkiem że ręka, która ją kontroluje, jest wystarczająco silna, by nad nią zapanować.— Rivego, twórca murali ze starożytnej Ziemi „Porządek dziobania” wśród umierających i pozbawionych nadziei ludzi był dla Erazma fascynujący, a nawet zabawny. Ich reakcje były częścią eksperymentu i uważał, że rezultaty są bardzo interesujące. Robot przechadzał się po korytarzach swojego starannie urządzonego laboratorium na Corrinie, powiewając wykwintną purpurową szatą. Ten pretensjonalny strój miał mu nadać bardziej pański wygląd. Niestety, zamknięte w celach oftary nie zwracały uwagi na jego toaletę, pochłonięte własnym cierpieniem. Nie można było nic na to poradzić, ponieważ ludziom sprawiało wielką trudność skupienie się na sprawach, które bezpośrednio ich nie dotyczyły. Kilkadziesiąt lat wcześniej roboty budowlane wzniosły ten zwieńczony wysoką kopułą gmach według jego dokładnych instrukcji. Liczne, dobrze wyposażone pomieszczenia — każde całkowicie odizolowane od pozostałych i sterylne — zawierały wszystko, co potrzebne było Erazmowi do eksperymentów.Kontynuując regularny obchód, niezależny robot mijał płazowe okna zamkniętych izb, w których leżały przywiązane do łóżek obiekty eksperymentu z rozprzestrzenianiem zarazy. Niektóre bredziły już i majaczyły, zdradzając objawy zainfekowania retrowirusem, natomiast inne były przerażone, bo miały ku temu zasadne, racjonalne powody. Testowanie wywołanej sztucznie choroby było już prawie zakończone. Efektywny współczynnik umieralności wynosił czterdzieści trzy procent, co wprawdzie nie było wynikiem doskonałym, ale i tak oznaczało, że zdołał wyhodować najbardziej zjadliwego wirusa w udokumentowanych dziejach ludzkości. Wirus ten posłuży osiągnięciu niezbędnego celu, a Omnius nie może dłużej czekać. Trzeba szybko coś zrobić. Święta krucjata ludzi przeciwko myślącym maszynom trwała już prawie wiek, powodując wielkie zniszczenia i zakłócając spokój. Nieustające fanatyczne ataki Armii Dżihadu wyrządzały imperium Zsynchronizowanych Światów nieobliczalne szkody — statki wojenne robotów ulegały zagładzie tak szybko, że poszczególne wcielenia Omniusa ledwie nadążały z odbudową floty. Postępy Omniusa zostały powstrzymane, co było niewybaczalne. W końcu główny komputer zaczął się domagać rozwiązania. Bezpośrednie zmagania okazały się niewystarczające, więc badano inne możliwości. Na przykład broń biologiczną.Jak wykazywały symulacje, szybko rozprzestrzeniająca się epidemia mogła być dającą przewagę bronią, niszczącą całe populacje — włącznie z siłami militarnymi — ale zostawiającą zwycięskim myślącym maszynom nietkniętą infrastrukturę i zasoby naturalne planet. Kiedy specjalnie zaprojektowana zaraza dokona dzieła, Omnius będzie mógł powiązać pozrywane nici i przywrócić funkcjonowanie swoich systemów.Erazm miał pewne zastrzeżenia do tej taktyki, obawiając się, że straszna zaraza może unicestwić wszystkich ludzi. Chociaż Omnius mógłby być zadowolony z ich całkowitej zagłady, autonomiczny robot bynajmniej nie pragnął takiego rozwiązania. Nadal interesowały go te istoty, zwłaszcza Gilbertus Albans, którego wychował jako zastępczego syna, zabrawszy z nędznych zagród dla niewolników. W czysto naukowym sensie Erazm potrzebował wystarczającej ilości materiału organicznego dla swoich badań laboratoryjnych i terenowych

nad ludzką naturą.Nie mogą zostać zabici wszyscy. Tylko większość z nich.Ale istoty te były zadziwiająco odporne. Wątpił, by nawet najgorsza zaraza mogła zmieść ten gatunek. Ludzie mieli intrygującą umiejętność przystosowywania się do przeciwieństw i pokonywania ich niekonwencjonalnymi środkami. Gdyby mogły się tego nauczyć myślące maszyny… Owinąwszy się ciasno swoją wytworną togą, robot o platynowej powłoce wszedł do centralnego pomieszczenia laboratorium, w którym pojmany przez niego Tlulaxanin stworzył doskonałego retrowi- rusa RNA. Myślące maszyny były wydajne i oddane sprawie, ale do skierowania gniewu Omniusa na całkowicie destrukcyjny tor działania potrzeba było zepsutej ludzkiej wyobraźni. Żaden robot ani komputer nie wymyśliłby tak przerażającego dzieła śmierci — to wymagało pałającego chęcią zemsty człowieka. Rekur Van, biotechnolog i genetyk napiętnowany w Lidze Szlachetnych, wiercił się w podtrzymującym życie gnieździe, nie mogąc poruszać czymkolwiek oprócz głowy, ponieważ nie miał rąk ani nóg. Do jego tułowia podłączone były rurki doprowadzające substancje odżywcze i usuwające odchody. Krótko po schwytaniu genetyka Erazm usunął mu kończyny, dzięki czemu mężczyzna stał się dużo posłusz-niejszy. W przeciwieństwie do Gilbertusa Albansa, nie można mu było ufać.Robot przywołał na swoją elastometalową twarz radosny uśmiech. — Dzień dobry, Kadłubku. Mamy dzisiaj dużo pracy. Może nawet zakończymy nasze wstępne testy.Pociągła twarz Tlulaxanina wyglądała na jeszcze bardziej wynędzniałą niż zwykle; jego ciemne, osadzone blisko oczy były rozbiegane jak u zwierzęcia w potrzasku.— Była już pora, żebyś tu dotarł. Nie śpię od wielu godzin i tylko patrzę — powiedział.— A więc miałeś mnóstwo czasu, żeby snuć nowe niezwykłe pomysły — odparł Erazm. — Nie mogę się doczekać, kiedy o nich usłyszę.Jeniec zmełł w ustach wulgarną zniewagę, po czym zapytał:— A jak ci idą eksperymenty z gadzim odrastaniem kończyn? Są jakieś postępy?Robot nachylił się, podniósł biologiczny płat i przyjrzał się skórze na jednym z kikutów ramion Rekura Vana.— Jest już coś? — zapytał z niecierpliwością Tlulaxanin. Przekręcił głowę pod osobliwym kątem, próbując dojrzeć coś na okaleczonej kończynie.— Z tej strony nie.Erazm sprawdził biologiczny płat na drugim ramieniu.— Tutaj możemy coś mieć. Wyraźnie widać guzek wzrostu na skórze. W każdym kikucie wszczepiony był inny katalizator komórkowy, umieszczony tam w celu regeneracji odciętych członków. — Wyciągnij wnioski ze swoich danych, robocie. Jak długo będę musiał czekać, aż odrosną mi ręce i nogi? — Trudno powiedzieć. Może kilka tygodni, a może znacznie dłużej. — Erazm potarł metalowym palcem guzek na skórze jeńca. — Zresztą ta narośl może być czymś zupełnie innym. Ma czerwonawe zabarwienie-, może to tylko infekcja.— Nie czuję bólu.— Chciałbyś, żebym to podrapał?— Nie. Poczekam, aż sam będę mógł to zrobić.— Nie bądź nieuprzejmy. Ma to być nasz wspólny wysiłek. — Chociaż rezultaty eksperymentu wyglądały obiecująco, nie był on priorytetem robota. Erazm myślał o czymś dużo ważniejszym.Pokręcił trochę zaworkiem kroplówki, co rozpogodziło pociągłą twarz Tlułaxanina. Niewątpliwie Rekur Van miał jedną ze swoich huśtawek nastroju. Erazm będzie go bacznie obserwował i podawał leki, by genetyk nadal pracował wydajnie. Może uda mu się dzisiaj zapobiec napadowi złości u Tlulaxanina. W niektóre ranki wszystko mogło wyprowadzić go z równowagi. Kiedy indziej robot celowo go prowokował, by obserwować rezultaty.Sterowanie ludźmi — nawet takim odrażającym osobnikiem — było zarówno nauką, jak i sztuką. Ten poniżony jeniec był takim samym obiektem doświadczalnym jak każdy z ludzi w zachlapanych krwią zagrodach i pomieszczeniach laboratoryjnych. Nawet kiedy Tlulaxa-nin był doprowadzony do ostateczności, kiedy próbował, używając tylko zębów, oderwać rurki systemów podtrzymywania życia, Erazm zawsze potrafił skłonić go do podjęcia pracy nad zarazą. Na szczęście człowiek ten nienawidził mieszkańców Ligi jeszcze bardziej niż swoich mechanicznych panów.Kilkadziesiąt lat wcześniej, podczas wielkiego wrzenia w Lidze, ujawniono — ku przerażeniu i odrazie wolnej ludzkości — ponure sekrety tlulaxańskich farm narządów. Opinia publiczna na światach Ligi zapałała oburzeniem na genetyków i rozwścieczone tłumy zniszczyły farmy. Większość Tłulaxan, których reputacja legła w gruzach, musiała się ukrywać.Rekur Van uciekł w rejon kosmosu należący do Zsynchronizowanych Światów, zabierając ze sobą coś, co uważał za dar, którego przyjęcia maszyny nie mogą odmówić: materiał komórkowy do stworzenia doskonałego klona Sereny Butler. Erazm, który pamiętał intrygujące dyskusje z tą kobietą, był zachwycony. Zdesperowany Van był pewien, że robot będzie chciał ją mieć, ale — niestety — klony, które otrzymał, nie miały żadnych wspomnień Sereny i nie odznaczały się jej pasją. Były jedynie powierzchownymi kopiami.Jednak mimo bezbarwności klonów Erazm uznał, że bardzo interesujący jest sam ich twórca — ku konsternacji tego drobnego mężczyzny. Niezależny robot lubił jego towarzystwo. Znalazł w końcu kogoś, kto mówił jego naukowym językiem, badacza, który mógł mu pomóc lepiej zrozumieć niezliczone aspekty złożonych ludzkich organizmów.Pierwszych kilka lat, nawet po amputacji rąk i nóg Tlulaxanina, było dla Erazma nie lada wyzwaniem. Ostatecznie jednak, dzięki starannym manipulacjom i cierpliwie stosowanemu systemowi nagród i kar, przekształcił Rekura Vana w całkiem obiecujący obiekt eksperymentalny. Sytuacja pozbawionego kończyn mężczyzny do złudzenia przypominała położenie jego dawców narządów z

rzekomych farm. Erazm uważał, że jest to prawdziwa ironia losu.— Chciałbyś dostać teraz jakiś smakołyk, żebyśmy zabrali się do pracy? — spytał Erazm. — Może ciasteczko mięsne?Oczy Vana zabłysły, bo była to jedna z nielicznych przyjemności, które mu pozostały. Ciasteczka mięsne, przyrządzane z rozmaitych hodowanych w laboratoriach organizmów, w tym z „odpadów” ludzkich, uważano na rodzinnej planecie Tlulaxanina za przysmak. — Nakarm mnie, bo odmówię dalszej współpracy — odparł.— Za często uciekasz się do tej groźby, Kadłubku. Jesteś podłączony do zbiorników z roztworami odżywczymi. Nie umrzesz z głodu, nawet jeśli odmówisz przyjmowania posiłków. — Chcesz, bym z tobą współpracował, a nie tylko żył… i zostało ci niewiele kart przetargowych. — Twarz genetyka wykrzywiła się w grymasie. — Dobrze. Ciasteczka mięsne! — krzyknął Erazm. — Czwororęki, zajmij się tym. Wszedł jeden z jego wynaturzonych ludzkich laborantów, balansując w czterech przeszczepionych rękach tacą, na której piętrzyły się osłodzone organiczne smakołyki. Tlulaxanin poruszył się w swoim gnieździe, by spojrzeć na makabryczne jadło… i dodatkową parę rąk, która niegdyś była jego.Zgromadziwszy pewną wiedzę o metodach transplantacji używanych przez Tlulaxan, Erazm przeszczepił ręce i nogi byłego łowcy niewolników dwóm laborantom, dodając sztuczne mięśnie, ścięgna i kości, by miały odpowiednią długość. Chociaż była to tylko próba i okazja do nauczenia się czegoś, zakończyła się godnym podziwu sukcesem. Czwororęki niezwykle sprawnie nosił różne rzeczy; Erazm miał nadzieję, że któregoś dnia nauczy go żonglerki, co mogło się spodobać Gilbertusowi Albansowi. Natomiast Czworonogi potrafił biec po równinie jak antylopa.Ilekroć któryś z laborantów pojawiał się w jego polu widzenia, Tlu-laxanin przypominał sobie o swym beznadziejnym położeniu.Rekur Van nie miał rąk, więc Czwororęki wkładał mu ciasteczka w żarłocznie otwarte usta jedną ze swoich par, akurat tą, która należała wcześniej do jeńca. Van wyglądał jak głodny kurczak domagający się dżdżownic od kwoki. Na okrywającą jego tułów czarną koszulę sypały się brązowożółte okruchy; niektóre spadały do zbiornika składników odżywczych, gdzie miały zostać powtórnie przetworzone.Erazm podniósł rękę i laborant przerwał karmienie. — Na razie wystarczy — powiedział. — Dostaniesz więcej, Kadłub ku, ale najpierw praca. Przejrzyjmy dzisiejsze statystyki zgonów spo wodowanych przez różne szczepy. „To interesujące — pomyślał — że podobnego rodzaju broni użył Vorian Atryda, syn zdrajcy, Tytana Agamemnona, wprowadzając wirusa komputerowego do kuli aktualizacyjnej dostarczanej przez nieświadomego niczego robota Seurata. Ale nie tylko maszyny są podatne na śmiertelne infekcje…” Rekur Van zrobił nadąsaną minę, ale po chwili oblizał wargi i zabrał się do studiowania wyników. Wydawało się, że liczba ofiar sprawia mu przyjemność. — Wyborne — mruknął. — Te zarazy są bezwzględnie najlepszym sposobem na zabicie milionów ludzi. Wielkość sama w sobie jest nagrodą… ale jej koszta są straszne.— primero Xavier Harkonnen, ostatni zapis w dzienniku dyktafonowym Podczas swojej nadnaturalnie długiej kariery wojskowej naczelny wódz Vorian Atryda wiele widział, ale rzadko zdarzało mu się odwiedzić planetę piękniejszą od Kaladanu. Dla niego ten wodny świat był skrzynią ze skarbami, pełną wspomnień i fantazji na temat tego, jak powinno wyglądać „normalne” życie — bez maszyn, bez wojny. Dokądkolwiek się udał na Kaladanie, widział pamiątki złotych czasów, które spędził tutaj z Leronicą Tergiet. Była matką jego synów bliźniaków i od ponad siedemdziesięciu lat jego ukochaną towarzyszką życia, chociaż nigdy oficjalnie się nie pobrali.Teraz przebywała w ich domu na Salusie Secundusie. Mimo iż była już po dziewięćdziesiątce, kochał ją bardziej niż kiedykolwiek. Aby dłużej zachować młodość, mogła przyjmować regularnie dawki melanżu, który stał się bardzo popularny wśród zamożnych szlachetnych, ale odmówiła skorzystania z czegoś, co uważała za sztuczne wspomaganie. Taka już była!W przeciwieństwie do niej Vor, dzięki zabiegowi zapewnienia nieśmiertelności, któremu siłą poddał go ojciec, nadal wyglądał młodo i można go było wziąć za jej wnuka. Aby nie uważano ich za aż tak niedobraną parę, Vor regularnie farbował włosy na siwo. Żałował, że nie zabrał jej ze sobą tam, gdzie się poznali.Siedział ze swoim pełnym entuzjazmu adiutantem Abulurdem Butlerem, najmłodszym synem Quentina Vigara i Wandry Butler, patrząc na spokojne kaladańskie morze i statki wracające z połowów krasnorostów i ryb maślanych. Abulurd był wnukiem bliskiego przyjaciela Vora… ale nazwisko Xaviera Harkonnena padało rzadko, ponieważ nieodwracalnie napiętnowano go jako tchórza i zdrajcę ludzkości. Na myśl o tej niesprawiedliwości Vor poczuł się tak, jakby w gardle uwiązł mu jakiś kolczasty owoc, lecz w żaden sposób nie mógł przeciwstawić się krzywdzącej legendzie. Minęło już prawie sześćdziesiąt lat.Znaleźli stolik w restauracji dryfowej na klifie, która przesuwała się powoli wzdłuż brzegu, zapewniając stale zmieniający się widok na morze. Ich wojskowe czapki leżały na szerokim parapecie okna. Fale rozbijały się o przybrzeżne skały, a ściekająca drobnymi strumykami woda sprawiała wrażenie, jakby ich boki pokryte były białą koronką. Na falach lśniły refleksy późnopopołudniowego słońca.Odziani w zielono-szkarłatne mundury, patrzyli na rozpoczynający się przypływ i popijali wino, ciesząc się chwilą wytchnienia od trudów ciągnącego się bez końca

dżihadu. Vor nosił mundur niedbale, unikając drażniących go odznaczeń, tymczasem mundur Abulurda wyglądał jak spod igły, kanty jego spodni zaś były ostre jak brzytwa.„Zupełnie jak dziadek” — pomyślał Vor.Vorian wziął młodzieńca pod swoje skrzydła, troszczył się o niego i pomagał mu. Abulurd nie znał matki — najmłodszej córki Xa- viera — która rodząc go, doznała poważnego udaru mózgu i wpadła w katatonię. Teraz, skończywszy osiemnaście lat, wstąpił do Armii Dżihadu. Jego ojciec i bracia zdobyli prestiż i otrzymali wiele odznaczeń. Z czasem najmłodszy syn Quentina Butlera też się wyróżni.Aby uniknąć piętna, jakim było nazwisko Harkonnen, ojciec Abulurda przyjął dobrze kojarzące się nazwisko rodowe matki żony i mógł się szczycić pielęgnowaniem dziedzictwa samej Sereny Butler. Chociaż wżenił się w tę sławną rodzinę przed czterdziestoma dwoma laty, bohater wojenny Quentin pozwolił sobie na refleksję nad ironicznym wydźwiękiem tego nazwiska. „Butler było niegdyś określeniem sługi, który bez szemrania wykonuje rozkazy swojego pana. Jednak ja ustanawiam nową dewizę rodową: »Butlerowie nie są niczyimi słu-gami«”. Jego dwaj starsi synowie, Faykan i Rikov, przyjęli tę dewizę, poświęcając życie służbie w Armii Dżihadu.„Taki szmat historii łączy się z tym nazwiskiem — pomyślał Vor. — l tak wielki niesie ono ze sobą bagaż”. Wziąwszy głęboki oddech, przyjrzał się restauracji. Na jednej ze ścian wisiał transparent z przedstawieniami Trójcy Męczenników: Se-reny Butler, jej niewinnego syna Maniona i Wielkiego Patriarchy Gin-jo. Stojąc wobec tak nieustępliwego wroga jak myślące maszyny, ludzie szukali ratunku w Bogu albo w Jego przedstawicielach. Jak w każdym ruchu religijnym, również wśród czcicieli męczenników zwanych martyrystami istniał margines fanatycznych wyznawców, którzy oddawali się surowym praktykom w imię wiary w poległą trójkę. Vorian nie podzielał tych wierzeń, woląc polegać dla pokonania Omniusa na sprawności bojowej, ale ludzka natura, włącznie z fanatyzmem, miała wpływ na jego planowanie. Ludzie, którzy nie mieli ochoty walczyć w imię Ligi, rzuciliby się z wyciem na maszyny, gdyby poproszono ich o to w imię Sereny czy jej dziecka. Jednak chociaż martyryści mogli pomóc sprawie dżihadu, często tylko przeszkadzali…Zachowując milczenie, Vor złożył ręce i rozejrzał się po sali. Pomimo założonego niedawno mechanizmu dryfowego lokal wyglądał prawie tak jak przed laty. Primero dobrze pamiętał jego wystrój. Krzesła, w stylu klasycznym, były być może te same, ale wymieniono wytartą tapicerkę.Spokojnie popijając wino, Vor przypomniał sobie jedną z pracujących tutaj dawniej kelnerek, młodą emigrantkę, którą jego żołnierze uratowali z kolonii Peridot. Straciła całą rodzinę, kiedy myślące maszyny zmiotły z powierzchni planety wszystkie wzniesione przez ludzi budowle, a potem otrzymała medal dla ocalałych, który Vor osobiście jej wręczył. Miał nadzieję, że ułożyła sobie życie na Kala-danie. Tyle czasu upłynęło… być może już zmarła albo była wiekową matroną otoczoną gromadką wnuków.Na przestrzeni lat Vorian wielokrotnie odwiedzał Kaladan, rzekomo po to, by kontrolować stację nasłuchową i placówkę obserwacyjną, które prawie siedemdziesiąt lat wcześniej założyli jego żołnierze. Nadal powracał tutaj, kiedy tylko pozwalały na to jego obowiązki, by mieć na oku ten wodny świat.Uważając, że dobrze robi, już dawno temu sprowadził Leronicę i jej synów, będących wówczas jeszcze dziećmi Estesa i Kagina, na stołeczny świat Ligi. Ich matka rozkwitała pośród cudów Zimii, ale bliźniętom Salusa Secundus nieszczególnie się podobał. Później chłopcy Vora — Chłopcy? Byli teraz po sześćdziesiątce! — postanowili wrócić na Kaladan, nigdy nie oswoiwszy się ze zgiełkiem Salusy Secundu- sa, polityką Ligi i Armią Dżihadu. Vor, stale w misjach wojskowych, rzadko bywał w domu, a kiedy bliźniacy osiągnęli pełnoletność, wrócili na wodny świat, by założyć tam rodziny i dochować się własnych dzieci… teraz już nawet wnuków.Po tak długim czasie i sporadycznych kontaktach Estes i Kagin byli dla niego prawie obcymi ludźmi. Zaledwie wczoraj, kiedy przybyło tu jego zgrupowanie, udał się do nich z wizytą, by się dowiedzieć, że tydzień wcześniej spakowali się i polecieli na Salusę, chcąc spędzić kilka miesięcy ze swoją starą matką. Nawet o tym nie wiedział! Kolejna zmarnowana szansa.A jednak żadna z wizyt, które złożył im w minionych latach, specjalnie ich nie uradowała. Za każdym razem przestrzegali konwenansów, zasiadali z ojcem do krótkiej kolacji, lecz wydawało się, że nie wiedzą, o czym mają z nim rozmawiać. Szybko się żegnali, wymawiając obowiązkami. Czując się głupio, Vorian ściskał im dłonie, życzył powodzenia i szedł do swoich zadań…— Powraca pan myślami do dawnych czasów, prawda? — Abulurd długo zachowywał milczenie, przyglądając się dowódcy, ale w końcu stracił cierpliwość.— Nic nie mogę na to poradzić. Może na to nie wyglądam, ale pamiętaj, że jestem starcem. — Vor zmarszczył brwi, pociągając łyk zin-calu, jednego z najpopularniejszych kaladańskich win. Kiedy był tutaj pierwszy raz, pił w tawernie Leroniki i jej ojca tylko mocne i gorzkie piwo krasnorostowe… — Przeszłość jest ważna, Abulurdzie… tak samo prawda. — Odwrócił wzrok od morza i spojrzał na adiutanta. — Jest coś, o czym od dawna chciałem ci powiedzieć, ale musiałem poczekać, aż będziesz wystarczająco dojrzały. Jednak może nigdy nie będziesz.Abulurd przeczesał palcami ciemnobrązowe włosy, ukazując cynamonowe pasemka, zupełnie jak u jego dziadka. Młodzieniec odznaczał się również, podobnie jak Xavier, ujmującym uśmiechem i rozbrajającym spojrzeniem.— Zawsze interesuje mnie to, czego może mnie pan nauczyć, na czelny wodzu — odparł. — Niektóre rzeczy nie są przyjemne. Ale zasługujesz na to, by się o nich dowiedzieć. Co zrobisz z tą wiedzą, to już twoja

sprawa. Zakłopotany Abulurd odwrócił wzrok. Dryfowa restauracja przestała sunąć wzdłuż brzegu i zaczęła się opuszczać po poczerniałym od ciągłych uderzeń fal urwisku, ku powierzchni morza. — To trudne — rzekł Vorian, westchnąwszy przeciągle. — Lepiej dokończmy najpierw wino. Pociągnął długi łyk treściwego trunku, wstał i chwycił czapkę z parapetu. Abulurd zrobił posłusznie to samo, biorąc czapkę i zostawiając opróżniony do połowy kieliszek.Po wyjściu z restauracji wspięli się utwardzoną ścieżką na szczyt urwiska, gdzie przystanęli wśród poszarpanych przez wiatr krzewów i kęp białych, podobnych do gwiazd kwiatów. Ogarnął ich silny podmuch słonej bryzy i musieli przytrzymać czapki. Vor wskazał otoczoną żywopłotem ławkę. Niebo i otwarta przestrzeń przed nimi wydawały się bezmierne, ale w tym szczególnym miejscu primero czuł się jak w ustronnym zaciszu. Miał poczucie wagi tej chwili. — Czas, żebyś się dowiedział, co naprawdę stało się z twoim dziad kiem — rzekł. Miał szczerą nadzieję, że młodzieniec weźmie to sobie do serca, tym bardziej że jego starsi bracia woleli oficjalną, zmyśloną historię od niewygodnej prawdy.Abulurd przełknął z trudem ślinę. — Czytałem akta — powiedział. — Wiem, że zhańbił moją ro dzinę. Vorian się zachmurzył. — Xavier był dobrym człowiekiem i moim przyjacielem — odparł. — Czasami historia, którą znasz, niewiele się różni od propagandy wy godnej dla tych, którzy jej uczą. — Roześmiał się gorzko. — Powinie neś był przeczytać oryginalne pamiętniki mojego ojca. Abulurd wydawał się skrępowany. — Jest pan jedyną osobą, która nie spluwa na dźwięk nazwiska Harkonnen. Ja… ja nigdy nie mogłem uwierzyć, że był tak niegodziwy. Przecież w końcu był ojcem Maniona Niewinnego. Xavier nas nie zdradził. Nikogo nie zdradził. To Iblis Ginjo był zły, a Xavier złożył w ofierze własne życie, by go zniszczyć, nim zdoła wyrządzić więcej szkód. Działania Wielkiego Patriarchy, na równi z szalonym planem pokojowym kogitorów z wieży z kości słoniowej, doprowadziły do śmierci Sereny. — Vor zacisnął ze złością pięści. — Xavier Harkonnen zrobił to, czego nie chciał zrobić nikt inny, i ocalił nasze dusze, jeśli nie więcej. Nie zasłużył sobie na to, by ciążyło na nim odium hańby. Dla dobra dżihadu Xavier gotów był zaakceptować każdy los, nawet ten cios nożem w plecy, który zadała mu historia. Wiedział, że gdyby zostały ujawnione zepsucie i zdrada w samym jądrze dżihadu, ta święta krucjata rozpłynęłaby się w morzu skandali i oskarżeń i stracilibyśmy z pola widzenia prawdziwego wroga. — Spojrzał twardym wzrokiem na Abulurda, lecz w jego szarych oczach pojawiły się łzy. — Przez cały ten czas pozwalałem, by mojego przyjaciela nazywano zdrajcą. Xavier wiedział, że dźihad jest ważniejszy od oczyszczenia go z zarzutów, ale ja mam już dość zmagania się z prawdą, Abulurdzie. Przed odlotem na Corrina Serena zostawiła nam obu przesłanie, spodziewając się, że zostanie zabita, że stanie się męczennicą. Wyjaśniła, dlaczego dla sprawy trzeba odsunąć na bok osobiste uczucia. Xavier uważał tak samo: nigdy nie dbał o medale czy stawiane mu pomniki ani o to, jak zapamięta go historia. — Vo-rian z trudem rozprostował palce. — On wiedział, że większość ludzi nie zrozumiałaby tego, co zrobił. Wielki Patriarcha miał zbyt mocną pozycję, był wspierany przez potężny Dżipol i specjalistów od propagandy. Przez czterdzieści lat tworzył swój niezniszczalny mit, tymczasem Xavier był tylko człowiekiem, który walczył najlepiej, jak potrafił. Kiedy się dowiedział, co Iblis chce uczynić z jeszcze jedną kolonią ludzi — kiedy odkrył intrygę, którą Wielki Patriarcha uknuł z Tlula-xanami — pojął, co musi zrobić. I nie dbał o konsekwencje. Abulurd przyglądał się Vorianowi z rosnącą fascynacją, mieszaniną przerażenia i nadziei. Wyglądał bardzo młodo. — Xavier był wielkim człowiekiem, który zrobił to, co należało zrobić. — Vor wzruszył lekko ramionami. — Iblis Ginjo został usunięty. Tlulaxańskie farmy narządów zamknięto, a badaczy wpisano na czarną listę i rozpędzono. Dżihad nabrał nowego rozmachu i od sześćdziesięciu lat toczymy go z zapałem.Abulurd był nadal poruszony. — Ale co z prawdą? Skoro pan wiedział, że dziadka okryto bezpod stawnie hańbą, dlaczego nie próbował pan tego sprostować? Vor tylko pokręcił ze smutkiem głową. — Nikt nie chciał tego słuchać. Zamieszanie, które by to wywo łało, odwróciłoby uwagę ludzi od dżihadu. Nawet teraz osłabiłoby nasze zaangażowanie w wojnę. Tracilibyśmy czas, wyciągając oskarży- cielsko palec i domagając się sprawiedliwości. Rody podzieliłyby się, stając po przeciwnych stronach, przysięgano by zemstę, a tymczasem Omnius stale by nas atakował. Młody oficer sprawiał wrażenie, jakby to wyjaśnienie go nie zadowalało, ale nic nie powiedział. — Zdaję sobie sprawę z tego, co czujesz, Abulurdzie — rzekł Vor. — Wierz mi, sam Xavier nie chciałby, żebym się domagał rewizji historii dla oczyszczenia go. Minęło dużo czasu. Bardzo wątpię, by komukolwiek jeszcze na tym zależało. — Mnie zależy.Vor obdarzył go bladym uśmiechem. — Tak, a teraz znasz prawdę. — Odchylił się na oparcie. — Ale nasze długie zmagania spajają wątłe nici mitów i opowieści o bohaterach. Historie dotyczące Sereny Butler i

Iblisa Ginjo zostały starannie spre parowane, a martyryści zrobili z nich postaci o wiele większe niż w rze czywistości. Dla dobra ludzi i dla siły dżihadu muszą pozostać nieska zitelni… nawet Wielki Patriarcha, chociaż na to nie zasługuje. Dolna warga młodzieńca zadrżała.— A więc mój dziadek nie był… tchórzem?— Nie. Nazwałbym go wręcz bohaterem. Abulurd zwiesił głowę.— Nigdy nie okażę się tchórzem — powiedział, ocierając łzy.— Wiem, że się nim nie okażesz, Abulurdzie, i chcę, żebyś wiedział, że jesteś dla mnie jak syn. Byłem dumny z tego, że jestem przyjacielem Xaviera, i jestem dumny, że znam ciebie. — Vor położył dłoń na ramie niu młodzieńca. — Być może uda nam się kiedyś naprawić tę straszną niesprawiedliwość. Ale najpierw musimy zniszczyć Omniusa. Kto się rodzi na tej ziemi, zostaje wojownikiem.— mistrz miecza Istian Goss do uczniów Armia Dżihadu przysięgła, że odbije Honru bez względu na to, ile krwi będzie ją to kosztowało. Po stu latach świętej wojny Sereny Butler ludzie przywykli do wielkich ofiar. Quentin Butler, primero batalionu, tkwił na mostku swojego statku flagowego i patrzył na majaczącą przed nim zniewoloną przez Omniusa planetę. Kiedy stanął naprzeciw wroga, zmówił bezgłośną modlitwę. Wycięty z materiału na bohatera wojennego, wyglądał na dużo więcej niż swoje sześćdziesiąt pięć lat; ze złotawymi, falującymi włosami i rysami twarzy — stanowczą brodą, wąskimi wargami i przenikliwymi oczami — jakby wykutymi w marmurze wydawał się być kopią antycznego popiersia. Niebawem rozpocznie ofensywę, prowadząc dżihadystów do zwycięstwa w miejscu jednej z ich pierwszych, największych klęsk. Czterysta balist i ponad tysiąc niszczycieli klasy Grot zacisnęło śmiertelną pętlę wokół planety, którą niegdyś, przed masakrą na I lonru, zamieszkiwali wolni ludzie. Tym razem myślące maszyny nie miały żadnej szansy. Quentin dysponował miażdżącą siłą ognia.Przez cały dżihad dzielni ludzie wyrządzali znaczne straty na Zsynchronizowanych Światach, niszcząc floty robotów i placówki maszyn, a mimo to wróg stale odbudowywał siły.Primero, uzależniony od przypływu adrenaliny i powodowanego zwycięstwem dreszczyku emocji, dokonał już w swojej karierze wielu bohaterskich czynów. Wielokrotnie stał zwycięski pośród dymiących zgliszcz. Towarzyszące temu uczucie nigdy mu nie spowszedniało.— Omnius powinien obliczyć swoje szanse i po prostu wyłączyć wszystkie systemy — powiedział Faykan, najstarszy syn Quentina. — Oszczędziłoby to nam czasu i kłopotu.Faykan, wyższy nawet od ojca, miał takie same jak on falujące włosy, ale wysokie kości policzkowe i szczupłą twarz po matce, Wan-drze. Miał trzydzieści siedem lat i poczynał sobie ambitnie zarówno w służbie wojskowej, jak i w życiu politycznym Ligi.— Gdyby zwycięstwo było tak łatwe — prychnął jego brat Rikov, który też stał na mostku statku flagowego — trudno byłoby usprawie dliwić jego świętowanie. Wolę jednak wyzwania.Młodszy siedem lat od brata, Rikov był od niego niższy o głowę, szerszy w ramionach i miał bardziej kwadratową szczękę. Wydatne usta odziedziczył po Harkonnenach, ale nikt, kto miał dość oleju w głowie, nie wspomniałby mu o tym.— Cieszę się z każdego zwycięstwa, które przybliża nas o krok do zniszczenia mechanicznych demonów. — Quentin obrócił się i spoj rzał na dwóch palących się do działania mężczyzn. — Będzie dosyć powodów do chwały dla obu moich synów… i dla mnie.Podświadomie unikał wspomnienia o najmłodszym synu, pamiętając, czym narodziny Abulurda stały się dla Wandry. Zawsze przed bitwą myślał o swojej najdroższej żonie. U schyłku wieku rozrodczego Wandra zaszła przypadkiem w ciążę i trudny poród zabrał mu ją. Zrozpaczony Quentin, ignorując noworodka, zawiózł pogrążoną w śpiączce żonę do Miasta Introspekcji, w którym tak wiele czasu spędziła na kontemplacji jej ubóstwiana ciotka Serena. Nadal obwiniał Abulurda o to, że odebrał mu Wandrę, i chociaż sumienie mówiło mu, że go krzywdzi, serce nie chciało tego słuchać…— Będziemy się tylko gapić na Honru? — zapytał nonszalancko Rikov, stojąc już przy wyjściu. — A może zabierzemy się do roboty? Dowódcy pododdziałów zameldowali, że zajęli wyznaczone pozycje i są gotowi do ataku. Kopia wszechumysłu Omniusa na planecie musiała już zdać sobie sprawę z tego, że czeka ją zagłada. Systemy obronne i roboty bojowe na pewno odkryły flotę dżihadystów, ale myślące maszyny nie miały szans w starciu z tak przeważającą siłą. Ich los był przesądzony.Quentin wstał z fotela dowódcy, uśmiechając się wyrozumiale do synów. Plan bitwy został opracowany w centrum dowodzenia w odległej Zimii, ale na wojnie wszystko mogło się zmienić. Do ostatniej chwili nie można było być pewnym zwycięstwa. — Rzucimy w dwóch falach pięćset handżarów myśliwskich z bombami smażącymi, ale pocisków jądrowych użyjemy tylko wtedy, gdy sprawy przybiorą niekorzystny obrót — powiedział. — Musimy wykonać precyzyjne uderzenie na główny węzeł wszechumyslu, a potem oddziały szturmowe zniszczą jego podstacje. Mamy wielu najemników z Ginaza. — Tak jest — odpowiedzieli obaj mężczyźni. — Faykanie, poprowadzisz pierwsze natarcie, a ty, Rikovie, drugie. Kilka wybuchów jądrowych pocisków pulsacyjnych powinno usmażyć ich żelowe mózgi, nie zabijając wszystkich żyjących tam ludzi. Osłabi to maszyny na tyle, że nasze oddziały naziemne będą mogły przystąpić do działania i zlikwidować pozostałe. Nim zapadnie zmrok, ludność Honru będzie wolna.

— Jeśli są tam jeszcze jacyś ludzie — powiedział Rikov. — Minęło prawie dziewięćdziesiąt lat, odkąd maszyny zajęły tę planetę. — Jeśli Omnius wszystkich zabił — rzekł Faykan z ponurą, kamienną miną — daje nam to tylko kolejny powód do zemsty. Ja w każdym razie nie miałbym żadnych zastrzeżeń wobec zasypania Honru gradem pocisków jądrowych, jak zrobiła to armada z Ziemią. — Tak czy inaczej — powiedział Quentin — bierzmy się do roboty. Primero złożył dłonie przed twarzą w geście na poły modlitwy,na poły salutu, który dowódcy dżihadu przyjęli pół wieku wcześniej, po zamordowaniu Sereny Butler. Chociaż pozornie zwracał się do synów, jego słowa transmitowane były na wszystkie statki batalionu. Mówił nie tylko po to, by zagrzewać do walki, ale ze szczerym przekonaniem.— Masakra na Honru to jedna z najczarniejszych chwil w począt kach dżihadu. Dzisiaj odwrócimy bieg dziejów i dopiszemy koniec lej historii. Faykan i Rikov pomaszerowali na główny pokład startowy, skąd mieli poprowadzić uderzenia handżarów. Quentin, całkowicie pewien synów, pozostał w centrum dowodzenia, by obserwować rozpoczynający się atak. Przyglądał się widocznej na ekranie bogatej planecie — brązowym i zielonym kontynentom, białym smugom chmur, ciemnoniebieskim plamom rozległych mórz. W ciągu minionych dziewięćdziesięciu lat Omnius niewątpliwie ogołocił planetę, przekształcając piękne lasy i łąki Honru w przemysłowy koszmar. Ludzie, którzy przeżyli inwazję, zostali zniewoleni i zmuszeni do służenia okrutnym myślącym maszynom. Quentin zacisnął pięści, szepcząc kolejną modlitwę o siłę. Z czasem można będzie naprawić wszystkie szkody. Pierwszy krok to ponowne ustanowienie rządów ludzi, pomszczenie masakry…Pięć lat po rozpoczęciu przez Serenę Butler jej wielkiego dżiha-du statki Armady Ligi podjęły próbę wyzwolenia Honru. Zachęcana przez Wielkiego Patriarchę Ginjo, dobrze uzbrojona i pełna entuzjazmu flota uderzyła na planetę, ale szpiedzy myślących maszyn przekazali dżihadystom fałszywe informacje o liczebności wrogich sił.Dziesięć tysięcy statków Omniusa urządziło zasadzkę i otoczyło armadę. Ludzie walczyli rozpaczliwie, ale statki robotów starły w samobójczych atakach jednostki liniowe dżihadu. Na powierzchni planety fale robotów bojowych eksterminowały całe wioski, których mieszkańcy mieli nadzieję, że zostaną uratowani.To, co miało doprowadzić do wyzwolenia Honru, stało się pogromem, rzezią, która trwała, dopóki nie zostały zniszczone wszystkie statki ludzi. Podczas tej jednej bitwy, oprócz niezliczonych ofiar na planecie, poniosło śmierć ponad pięćset tysięcy żołnierzy…„Już dawno trzeba było to pomścić” — pomyślał Quentin.— Startują eskadry handżarów, primero — powiedział porucznik, jego adiutant.— Przygotować się do desantu. Chcę, żeby wszystko poszło gładko. Wyślijcie wszystkie transportowce. Niszczyciele zapewnią im osłonę z powietrza — rzekł Quentin, pozwalając sobie na lekki, ale pewien siebie uśmiech.Z balist wyleciało pięćset handżarów. Mobilizowała się już też flota robotów — część ich jednostek ruszyła na orbitę, inne kierowały się ku Honru ze stanowisk na obrzeżach układu. — Przygotować się do walki — powiedział Quentin. — Włączyć wszystkie tarcze Holtzmana, jak tylko statki robotów znajdą się w zasięgu, ani chwilę wcześniej. — Tak jest, primero. Będziemy się mocno trzymać.Quentin był pewien, że jego flota poradzi sobie z jednostkami liniowymi maszyn, skupił się więc na działaniach synów. Faykan i Ri-kov rozdzielili swoje eskadry i każdy prowadził operacje we własnym stylu, będącym mieszanką posunięć taktycznych, które okazały się skuteczne we wcześniejszych starciach. Dzisiaj sławni Bracia Butle-rowie zanotują na swoim koncie kolejne zwycięstwo.Primero żałował, że Wandra nie może teraz widzieć swoich chłopców. Niestety, nie zdawała sobie sprawy z niczego, co się wokół niej działo…Przed osiemnastoma laty dwaj starsi synowie Quentina widzieli łzy cieknące mu po twarzy, kiedy zostawiał ją w Mieście Introspek-cji. Po raz pierwszy bohater wojenny pozwolił sobie na okazanie takiej słabości. — Zbyt wiele jest powodów do smutku, ojcze — powiedział wów czas Faykan. — Gdziekolwiek spojrzymy. Ale Quentin potrząsnął tylko głową. — To nie są łzy bólu ani smutku, synu — odparł i objął młodzień ców. — To łzy szczęścia z tego wszystkiego, co dała mi wasza matka. Nigdy nie opuścił Wandry. Odwiedzał ją, ilekroć wracał na Salusę, mając pewność, że żona nadal go pamięta. Kiedy czuł jej puls i bicie serca, odnosił wrażenie, że przy życiu trzyma ją ich miłość. Nadal brał udział w dżihadzie, milcząco dedykując jej każde zwycięstwo.Podniósł głowę, kiedy z Honru zaczęły napływać raporty przekazywane podekscytowanymi głosami z handżarów Faykana i Rikova. Statki dżihadystów atakowały twierdze maszyn, zasypując je gradem bomb pulsacyjnych, które wysyłały strumienie zabójczej dla robotów energii Holtzmana. — Wszystkie pociski smażące wystrzelone, primero — zameldowałFaykan. — Jesteśmy gotowi do drugiej fazy operacji przeciw ich głównemu miastu. Quentin się uśmiechnął. Na orbicie pierwsza grupa jednostek maszyn natarła bezskutecznie na statki dżihadu, naprzykrzając im się raczej, niż stwarzając zagrożenie, dopóki nie przegrzeją się tarcze Holtzmana.

Przegrupował siły.— Groty, wejść w atmosferę. Przygotować wszystkie wyrzutnie do bombardowania z góry. Niech oddziały szturmowe z Ginaza ujmą miecze pulsacyjne i będą gotowe do przeczesania miasta. Oczekuję, że zlikwidują resztki oporu maszyn.Podkomendni potwierdzili odbiór rozkazów i primero usiadł wygodniej w fotelu, kiedy potężne jednostki liniowe zwarły szyki, by przypieczętować dzieło podboju.Pojazd opancerzony Quentina Butlera sunął z chrzęstem przez ruiny głównego miasta maszyn, wioząc zwycięskiego dowódcę. Primero oglądał otoczenie, zasmucony zniszczeniem pięknej planety. Krajobraz, który kiedyś tworzyły pola uprawne, usiany był fabrykami i liniami produkcyjnymi.Po ulicach biegali oszołomieni ludzie, szukając schronienia, wydostając się z zagród dla niewolników i porzucając zakłady przemysłowe, w których tkwiły nieruchomo, sparaliżowane bombami pulsacyjnymi, roboty wartownicze.Przypomniało to Quentinowi wyzwolenie Parmentiera w początkach jego kariery. Ludzie na Parmentierze nie mogli uwierzyć, że myślące maszyny zostały wreszcie pokonane. Teraz, w okresie prosperity, który trwał, odkąd przekazał urząd tymczasowego gubernatora Ri-kovowi, ludność wynosiła pod niebiosa Quentina i Braci Butlerów jako wybawców.Ale ocalali mieszkańcy Honru nie krzyczeli ani nie wiwatowali, jak się spodziewał. Wydawali się tak zaskoczeni, że nie wiedzieli, jak zareagować…W miejsca, gdzie wrzała jeszcze bitwa, spieszyli bystroocy najemnicy i mistrzowie miecza. Zbyt niezależni, by można z nich było stworzyć dobrze zorganizowaną jednostkę, w pojedynkę byli bardzo skuteczni. Wyszukiwali wszelkie funkcjonujące wciąż roboty.Nieosłonięte maszyny robocze i wartownicze, które wszechumysł gotów był poświęcić, zostały zniszczone podczas pierwszego bombar-dowania pulsacyjnego, ale teraz z ukrycia wyłoniły się męki bojowe, nadal walcząc, chociaż było wyraźnie widać, że są uszkodzone i zdezorientowane. Eliminowali je, jeden po drugim, szybcy i śmiertelnie groźni najemnicy z mieczami pulsacyjnymi.Z trzęsącego się pojazdu Quentin widział cytadelę, przez którą Omnius łączył się z miastem. Aby zdobyć ten najważniejszy punkt, najemnicy z Ginaza parli naprzód jak trąby powietrzne, nie zważając na swoje bezpieczeństwo.Quentin ciężko westchnął. Gdyby piętnaście lat temu, podczas drugiej obrony Ixa, miał więcej takich ludzi, nie straciłby tylu żołnierzy i cywilów. Przysiągłszy, że Omnius nie odbije żadnej planety wyzwolonej przez Armię Dżihadu, odparł inwazję maszyn ogromnym, ale niezbędnym kosztem. Sam został wówczas uwięziony w podziemnym pomieszczeniu i niemal pogrzebany żywcem… Tamta bitwa umocniła jego reputację bohatera. Dostał tyle dowodów uznania, że nie wiedział, co z nimi począć.Kiedy najemnicy przeczesywali Honru, pojawiła się grupa odzianych w łachmany ludzi, której widok go zaskoczył. Nieśli transparenty wykonane pospiesznie ze szmat, farby i innych materiałów, które udało im się znaleźć w mieście. Śpiewali, wiwatowali i skandowali imię zamęczonej przez maszyny Sereny Butler. Chociaż mieli niewiele broni, którą można było skutecznie użyć przeciw robotom, rzucili się w wir walki.Quentin przyglądał im się ze swojego pojazdu. Już wcześniej zetknął się z martyrystami.Najwyraźniej nawet na uciskanym Honru ludzie rozmawiali po cichu o Kapłance Dżihadu, jej zamordowanym dziecku i pierwszym Wielkim Patriarsze. Prawdopodobnie wieści o nich przywieźli nowi jeńcy ze świeżo podbitych światów Ligi. Modlili się w tajemnicy do Trójcy Męczenników, mając nadzieję, że ich dusze zstąpią z nieba i zgładzą Omniusa. Ludzie na Niezrzeszonych Planetach, wolnych światach Ligi, a nawet tutaj, pod panowaniem Omniusa, przysięgali, że — tak jak Serena, Manion Niewinny i Iblis Ginjo — złożą swoje życie w ofierze, walcząc za wielką sprawę ludzkości. Zelektryzowani martyryści parli naprzód. Rzucali się na pozostałe jeszcze maszyny, rozbijając unieruchomione roboty wytwórcze i osaczając męki bojowe. Według szacunków Quentina na każdego robota, którego udało się zdezaktywować, przypadało pięciu poległych fanatyków, ale to ich nie odstraszało. Jedynym sposobem, w jaki primero mógł ocalić tych ludzi, było szybkie zakończenie walk, a to oznaczało unicestwienie Omniusa w cytadeli. Gdyby zawiodło wszystko inne, Quentin mógł zrzucić na miasto pulsacyjne pociski jądrowe. Głowice w jednej chwili zamieniłyby Omniusa w parę i wyrwały Honru spod panowania maszyn… ale zabiłby też wszystkich tych ludzi. Nie chciał zwycięstwa za taką cenę. Przynajmniej dopóki miał inne możliwości.Po zakończonej akcji handżarów Rikcw i Faykan odnaleźli wóz dowodzenia i złożyli ojcu meldunki. Zobaczywszy martyrystów, obaj doszli do tego samego wniosku.— Musi nastąpić atak sił specjalnych, ojcze — rzekł Rikov. — I to zaraz.— Na polu bitwy jestem primero, nie twoim ojcem — upomniał go Quentin. — I tak masz się do mnie zwracać.— Tak jest! — Ale on ma rację — rzekł Faykan. — Pozwól mi poprowadzić grupę najemników wprost na cytadelę. Umieścimy tam materiały wybuchowe i zniszczymy wszechumysł.— Nie, Faykanie. Jesteś oficerem dowodzącym, a nie nieokiełznanym szeregowcem. Takie wypady są dla innych.— Więc pozwól mnie ich poprowadzić, primero — odezwał się znowu Rikov. — Zniszczymy Omniusa w ciągu godziny.Quentin ponownie pokręcił głową.— Najemnicy znają już swoje zadanie — odparł.Zaledwie to powiedział, odległymi kwartałami miasta wstrząsnął potężny wybuch. Cytadela Omniusa zmieniła się w oślepiający błysk, a rozszerzająca się fala uderzeniowa zmiotła budynki w sporym promieniu. Kiedy błysk przygasł, wydawało się, że ogromna siła wtłacza do epicentrum kurz wzniesiony przez eksplozję. Nie pozostał ani skrawek fortecy wszechumysłu. Parę minut później do pojazdu dowodzenia

podeszli najemnicy z Ginaza. — Już po problemie, primero — rzekł jeden z nich.— Widzę. — Quentin uśmiechnął się szeroko, ujął ręce Faykana i Rikova i uniósł je w triumfalnym geście. — Dobra robota. 1 kolejne doniosłe zwycięstwo nad Omniusem. Droga do zwycięstwa nie zawsze jest prosta.— Tlaloc, Czas TytanówKiedy nad fortecą cymeków na Richese pojawiła się kolejna flota statków wojennych Omniusa, Agamemnon aż jęknął, że wszech-umysł jest tak uparty i głupi. — Jeśli jego żelowy mózg jest tak rozwinięty, to dlaczego Omnius nigdy się nie uczy? — W wydobywającym się z głośników formy kroczą cej zsyntetyzowanym głosie generała wyraźnie słychać było irytację. Nie oczekiwał, że robot zakładnik mu odpowie, ale Seurat rzekł: — Nieustępliwość jest często atutem myślących maszyn. Jak dobrze wiesz, generale Agamemnonie, w ciągu stuleci odnieśliśmy dzięki niej wiele zwycięstw. Pomimo braku oporu ze strony Seurata — był w końcu przeklętym robotem, chociaż niezależnym — jego odpowiedzi i rady były zupełnie nieprzydatne. Najwyraźniej bawił się z cymekami, które go pojmały, nie przekazując im niezbędnych informacji. Po ponad pięćdziesięciu latach było to irytujące. Ale Agamemnon nie mógł go jeszcze zabić.Generał Tytanów chodził w tę i z powrotem po ogromnej sali, zły z powodu zbliżającej się do planety floty robotów. Jego krabopo-dobna forma krocząca była dużo większa od tych, których używał, kiedy był sługusem Omniusa, zanim on i pozostali przy życiu Tytani zbuntowali się i uciekli ze Zsynchronizowanych Światów. Gdy myślące maszyny na Beli Tegeuse uszkodził wirus komputerowy — dostarczony nieświadomie przez Seurata — Agamemnon i jego cymeki podbiły ten świat, a potem zdobyły Richese, którą wykorzystywały jako bazę swoich operacji.— Już siódmy raz Omnius wysyła flotę tutaj albo na Belę Tegeuse — gderał Agamemnon. — Zawsze udawało nam się go odeprzeć, wie też, że dysponujemy technologią smażenia mózgów żelowych. Goni w piętkę: nie może się zająć innymi sprawami i zostawić nas w spokoju. Ale generał nie zająknął się nawet o tym, że ta flota jest znacznie większa niż zgrupowania, które Omnius wysyłał przeciw Richese. „Może jednak wszechumysł wyciąga wnioski ze swoich błędów…” — pomyślał.Gładka, miedziana twarz Seurata była jak zawsze spokojna i bez wyrazu.— Twoje cymeki — rzekł — zniszczyły sporo kul aktualizacyjnych Omniusa, wyrządzając tym samym wielkie szkody Zsynchronizowanym Światom. Wszechumysł musi reagować, dopóki nie osiągnie pożądanego rezultatu.— Szkoda, że zamiast tego nie walczy z hrethgirami. Może ludzkie robactwo i siły Omniusa unicestwią się wzajemnie i oddadzą nam przysługę.— Nie uznałbym tego za przysługę — powiedział Seurat. Zniesmaczony Agamemnon oddalił się z hałasem na ciężkich tło kowych kończynach. Włączyły się automatyczne systemy alarmowe.— Nie wiem, dlaczego wciąż cię nie rozmontowałem — rzucił do Seurata.— ja też nie wiem. Może powinniśmy razem znaleźć odpowiedź.Generał Tytanów nigdy nie pozwolił, by Seurat poznał, co naprawdę myśli. Schwytał i przetrzymywał niezależnego robota, ponieważ spędził on wiele czasu z synem, który go zdradził. Vorian Atryda był zaufanym, cieszył się przywilejami i miał dużą władzę, ale z miłości do kobiety, Sereny Butler, odtrącił to wszystko, zwrócił się przeciw myślącym maszynom i uciekł do wolnych ludzi.Od wielu lat generał Tytanów nie potrafił zrozumieć, dlaczego Vo-rian zdradził własnego ojca. Agamemnon pokładał w nim tak wielkie nadzieje, miał w związku z nim tyle planów. Jako godnego sukcesora Tytanów zamierzał przekształcić Vora w cymeka. Teraz nie mógł już zapewnić ciągłości swojej linii. Nie będzie miał więcej potomków…Teoretycznie Seurat mógł dostarczyć mu spostrzeżeń na temat tego, jak Vorian myślał i się zachowywał. — Chciałbyś usłyszeć dowcip, generale Agamemnonie? — dobiegł go głos robota. — Opowiedział mi go dawno temu twój syn. Ilu trze ba hrethgirów, by wypełnić jeden pojemnik na mózg? Tytan zatrzymał się w sklepionym półkoliście wyjściu. Czy to właśnie dlatego trzymał tego robota? Żeby słuchać opowieści o minionych czasach, kiedy to Vorian latał z Seuratem Wymarzonym Podróżnikiem jako drugi pilot? Była to słabość, na której okazanie Agamemnon nie mógł sobie pozwolić. — Nie jestem w nastroju do tego, Seuracie — powiedział. — Cze ka mnie bitwa. Cymeki zbierały już siły i wysyłały statki szturmowe. Postanowił, że kiedy odeprze irytującą flotę Omniusa, zniszczy niezależnego robota i zacznie wszystko od nowa.W centrum kontroli Dante, jeden z trzech pozostałych jeszcze przy życiu Tytanów, obsługiwał systemy rozpoznawcze i komunikacyjne bazy na Richese. — Już pięć razy powtórzyli swoje ultimatum — powiedział. — Dokładnie to samo, co podczas poprzedniej próby. Oczekują, że się poddamy. — Daj mi tego posłuchać — rzekł Agamemnon. — Do Tytanów Agamemnona, Junony i Dantego — popłynął z głośników bezbarwny głos. — Wasz bunt zaszkodził Zsynchronizowanym Światom, trzeba więc usunąć zagrożenie, które stwarzacie. Omnius polecił natychmiast was pojmać i zniszczyć waszych zwolenników. — Sądzą, że będziemy się czuli winni? — powiedział Agamemnon. — Nawet nie ma tutaj Junony. Jego ukochana ostatnich kilka lat spędziła jako królowa na Beli Tegeuse.Dante poruszył formą kroczącą w dziwnie ludzkim geście, jakby chciał wzruszyć ramionami. — Przez tysiąc lat Omnius pozwalał nam służyć myślącym

maszynom — powiedział. — Według jego obliczeń powinniśmy być wdzięczni. — Chyba uczysz się dowcipu od Seurata. Czy Beowulf jest gotowy? Chcę, żeby przyjął na siebie główny impet, jeśli coś pójdzie źle. — Jego flota jest przygotowana.— Wszystkie jednostki uzbrojone w miny smażące i do spisania na straty?— Tak. Same neocymeki z jasnymi instrukcjami. Neocymeki powstały z członków zniewolonej ludności Richese i Beli Tegeuse. Za pomocą precyzyjnych zabiegów chirurgicznych oddzielono mózgi ochotników od wątłych ludzkich ciał i umieszczono w mechanicznych formach kroczących. Zawsze czujni i nieufni Tytani zapewnili sobie lojalność konwertytów, instalując w układach podtrzymujących życie urządzenia, które zabiłyby ich, gdyby Tytani zginęli. Nawet na odległych od Richese planetach neocymeki musiały przynajmniej raz na dwa lata otrzymywać sygnał „regulujący”, bo inaczej ich układy przestawały działać. Gdyby zamordowano generała i dwójkę jego towarzyszy, wszystkie neocymeki w końcu by padły. Nie tylko zapobiegało to zdradzie, ale umacniało w nich fanatyczne pragnienie chronienia Agamemnona, Junony i Dantego. — Nie wiem, na co bardziej liczyć: na przeżycie Beowulfa czy je go zniszczenie — sarknął generał. — Po prostu nie wiem, co z nim począć.Chodził w tę i z powrotem, dudniąc metalowymi nogami, i czekał na rozwój wydarzeń.Beowulf był pierwszym neocymekiem, który przyłączył się do buntu Tytanów przeciw Omniusowi. Kiedy wykorzystał informacje przekazane myślącym maszynom przez ludzkiego szpiega i zaatakował rossakańską czarodziejkę Zufę Cenvę i biznesmena Aureliusza Ven-porta, doznał poważnych uszkodzeń. Chociaż mechaniczne ciało neo-cymeka można było łatwo naprawić lub zastąpić, jego mózg pozostał okaleczony. Tytani nadal go trzymali, ale nieporadny i nieobliczalny Beowulf był dla nich teraz bardziej kulą u nogi niż wyręką.— Chyba sam tam polecę. Znajdzie się jakiś statek wojenny dla pojemnika z moim mózgiem?— Zawsze, generale Agamemnonie. Czy mam dać odpowiedź maszynom?— Damy im wystarczająco jasną odpowiedź, kiedy obrzucimy je minami smażącymi.Agamemnon wyszedł na płytę startową. Mechaniczne ramiona wyjęły chroniony pojemnik z formy kroczącej i umieściły go w gnieździe układów sterujących, które połączyły jego myślowody z zewnętrznymi czujnikami. Kiedy generał wynosił na orbitę swój statek bojowy o ostrych jak brzytwa krawędziach, poczuł się, jakby miał potężne, emanujące siłą ciało atlety.Zbita ciasno flota myślących maszyn stosowała przewidywalną taktykę i Agamemnon miał już dość słuchania złowieszczych zapowiedzi robotów. Wprawdzie wszechumysł, wskutek zabezpieczeń wprowadzonych do jego oprogramowania przez Barbarossę, nie mógł zabić Tytanów, ale jego floty mogły zniszczyć wszystko inne. Czyżby Omnius oczekiwał, że cymeki po prostu się poddadzą, mówiąc metaforycznie, same poderżną sobie gardła?Ale w miarę nabierania wysokości generał zaczął tracić pewność siebie. To zgrupowanie bojowe było znacznie większe od poprzednich i pokonanie go uszczupli siły cymeków.Gdyby Omnius nie był zajęty odpieraniem ciągłych ataków hreth-girów, garstka buntowników pod wodzą Agamemnona nie byłaby w stanie obronić się przed potęgą militarną wszechumysłu, a nawet ludzkiego robactwa. Każdy z tych wrogów mógł wysłać przeważające siły, gdyby tylko się na to zdecydował.Generał uświadomił sobie, że jego pozycja na Richese staje się szybko nie do obrony.Kiedy dotarł do statków cymeków, zza osłony ciemnej strony planety wypadły sondy zwiadowcze, by śledzić ruchy floty robotów.— Przy… przy… przygotowują się do… do… do ataku — przekazał irytująco powoli, zacinając się, Beowulf. Myśli uszkodzonego neocy-meka były tak chaotyczne, że nie potrafił przesłać myślowodami jasnego sygnału. Na powierzchni z trudem kierował formą kroczącą bez zataczania się i wpadania na różne przedmioty.— Przejmuję dowództwo — oznajmił Agamemnon. „Nie ma sensu tracić czasu” — pomyślał.— Po… po… potwierdzam, o… o… odbiór.Beowulf nie próbował przynajmniej udawać, że zachował dawne talent i sprawność. — Rozproszyć się! Przystąpić do ostrzału pociskami pulsacyjnymi! Statki neocymeków skoczyły naprzód jak obnażające kły głodne wilczęta. Flota robotów przyjęła szyk szturmowy, ale jednostki obrońców były mniejsze, trudniejsze do trafienia i bardziej rozproszone. Otworzyły ogień osłonowy, by umieścić w przestrzeni miny smażące. W niewielkich magnetycznych kapsułach wykorzystano technologię wytwarzania pola Holtzmana skopiowaną z broni hrethgirów, która została zdobyta na polach bitew lub dostarczona przez szpiegów w szeregach ludzi. Cymeki były odporne na smażące impulsy, ale przeciw myślącym maszynom Liga Szlachetnych używała ich od stu lat. Roboty unicestwiły dziesiątki stawiających miny statków cyme-ków, ale mimo to wiele ładunków przywarło do kadłubów jednostek nieprzyjaciela, wysyłając fale niszczycielskiej energii. Po wymazaniu umysłów robotów ich statki zaczęły dryfować i zderzać się ze sobą.Nie widząc potrzeby, by ryzykować życie, Agamemnon trzymał się z tyłu, lecz na tyle blisko, żeby rozkoszować się bitwą. Myślące maszyny były miażdżone skuteczniej, niż się spodziewał.Z miasta w dole wystrzelił jeszcze jeden statek. Kiedy leciał z rykiem silników w stronę wrogiej floty, Agamemnon zaczął się zastanawiać, czy również Dante nie postanowił wziąć udziału w bitwie, ale było to

nieprawdopodobne. Tytan biurokrata nie lubił wiru walki. Nie, to musiał być ktoś inny.Wiedział, że wiele neocymeków rwie się do rozprawy z Omniu-sem, i nie było w tym nic zaskakującego. Kiedy neocymeki były jeszcze ludźmi, wszechumysł tak długo uciskał Richese, że ich pragnienie zemsty wydawało się zupełnie naturalne. Neocymeki nie narzekały, że Tytani rządzą równie twardą ręką; Agamemnon dał im możliwość zostania maszynami o ludzkich umysłach, więc wybaczali mu sporadyczne przejawy okrucieństwa.Tajemniczy statek poleciał w środek sił Omniusa, ale nie otworzył ognia. Robiąc uniki przed pociskami i lawirując, minął pierwsze linie uszkodzonych jednostek maszyn. Na częstotliwościach radiowych grzechotały niczym rykoszety sygnały, niektóre zakodowane w języku robotów i niezrozumiałe, inne — wysyłane przez neocymeki — szydercze i wyzywające. — Wbijcie się w szyk Omniusa i zniszczcie tyle statków, ile zdo łacie — polecił Agamemnon. — Niech wracają do domu poparzeni. Neocymeki ruszyły naprzód, a tymczasem tajemnicza jednostka wdzierała się coraz głębiej w grupę ocalałych statków myślących maszyn. Agamemnon zwiększył zasięg swoich czujników, akurat w porę, by ujrzeć, jak niezidentyfikowany pilot płaci za ryzykowne poczynania. Kiedy zbliżył się do jednostki liniowej robotów, został schwytany i wciągnięty do jej wnętrza niczym owad pochwycony długim językiem przez jaszczurkę. Neocymeki postawiły następne miny. W końcu roboty ponownie obliczyły swe szanse i najwyraźniej doszły do wniosku, że zwycięstwo jest poza ich zasięgiem. Zdziesiątkowana flota Omniusa zaczęła się wycofywać, zostawiając na orbicie Richese mnóstwo zniszczonych statków, kosmicznego śmiecia. — Ustaliliśmy, że inne bitwy mają pierwszeństwo — oświadczył jeden z dowódców statków wszechumysłu, co zabrzmiało jak słaba wymówka. — Wrócimy z dużo większymi siłami, co pozwoli nam utrzymać straty na akceptowalnym poziomie. Miej świadomość, generale Agamemnonie, że wyrok wydany przez Omniusa na ciebie i twoje cymeki pozostaje w mocy. — Och, oczywiście, że pozostaje. A wy miejcie świadomość — odparł Agamemnon, wiedząc, że myślące maszyny nie potrafią właściwie zinterpretować jego szyderczego tonu — że jeśli wrócicie, znowu odeślemy was z niczym. Zostawiwszy ponad sto uszkodzonych i zdezaktywowanych statków dryfujących w zimnej przestrzeni nad Richese, flota Omniusa odleciała. Wraki te będą wprawdzie zagrażały bezpieczeństwu ruchu wokół planety, ale może Agamemnonowi i jego cymekom uda się wykorzystać je jako barierę obronną. Ich baza nigdy nie będzie zbyt bezpieczna.Cymek zdawał sobie jednak sprawę, że słowa robota nie były czczą pogróżką. Myślące maszyny niewątpliwie powrócą i następnym razem Omnius zapewni sobie wystarczającą siłę ognia, by zwyciężyć. Agamemnon zrozumiał, że Tytani muszą opuścić Richese i podbić inne, bardziej odosobnione planety, na których będą mogli zbudować twierdze nie do zdobycia i poszerzać swoje terytorium. To na razie wystarczy, by wymknąć się Omniusowi.Omówi tę sprawę z Junoną i Dantem, ale muszą działać szybko. Wszechumysł jest może niezdarny i przewidywalny, ale jest też nieustępliwy.Dużo później, wróciwszy do miasta i oszacowawszy szkody wyrządzone przez atak robotów, Agamemnon odkrył ku swemu rozgoryczeniu, że pilotem samotnego statku nie był jednak ambitny neo-cymek.Po pięćdziesięciu sześciu latach niewoli niezależnemu robotowi Seuratowi udało się jakoś uciec i dołączyć z powrotem do floty myślących maszyn. Bóg nagradza współczujących.— powiedzenie z Arrakis Chociaż jej wyobraźnia z trudem mieściła się we wszechświecie, Norma Cenva prawie nie opuszczała swoich zagraconych gabinetów. Wędrowała umysłem, dokąd chciała. Maksymalnie skoncentrowana, przelewała swoje liczne pomysły na statyczne światłokopie, a pobliskie stocznie Kolhara rozbrzmiewały buczeniem maszyn, kiedy robotnicy urzeczywistniali jej wizje. Statek za statkiem, tarcze obronne, silniki, broń. Proces ten nigdy nie ustawał, bo nigdy nie ustawała Norma. Nigdy nie ustawał dżihad.Nie zdziwiło jej już specjalnie, że znowu jest ranek. Pracowała całą noc… może dłużej. Nie miała pojęcia, jaki jest dzień.Słyszała dobiegające z zewnątrz, ze stoczni, którymi teraz kierował jej najstarszy syn Adrien, odgłosy ciężkich maszyn. Były to… produktywne dźwięki, które w ogóle jej nie rozpraszały. Adrien był jednym z pięciorga dzieci, które urodziła Aureliuszowi Venportowi, ale pozostała czwórka nie odziedziczyła po nim ani żyłki, ani pasji do interesów. Wszyscy — dwóch synów i dwie córki — pracowali w VenKee Enterprises, lecz na niższych stanowiskach, jako przedstawiciele firmy. Sam Adrien poleciał właśnie na Arrakis nadzorować dostawy i dystrybucję przyprawy.Brygady robotników składały statki handlowe i wojenne, z których większość miała bezpieczny, konwencjonalny napęd; część jednak wyposażono w niezwykłe silniki zaginające przestrzeń, które w mgnieniu oka mogły przenieść statek z jednego miejsca w drugie. Niestety, podróż jednostką z takim układem napędowym pozostawała ryzykowna. Odsetek strat był tak wysoki, że niewielu ludzi, nawet dżihadystów, miało ochotę latać zaginaczami przestrzeni; korzystano z nich tylko w sytuacji największego zagrożenia. Pomimo ciągłych niepowodzeń — wynikających z praw matematyki i fizyki lub z fanatyzmu — Norma znajdzie w końcu rozwiązanie, jeśli poświęci temu problemowi odpowiednio dużo czasu i wystarczająco się na nim skupi. Nie było dla niej

ważniejszej sprawy. Wyszła na zimne powietrze i patrzyła na chaos panujący na placu budowy statków, nie słysząc zgiełku ani nie czując wyziewów. Większość zasobów Kolhara przeznaczono na montaż nowych jednostek, by uzupełnić stałe ubytki Armii Dżihadu. Wielkość nakładów energii, materiałów i pracy, które pochłonęła ta wojna, była niepojęta nawet dla jej umysłu.Niegdyś była karlicą pogardzaną przez własną matkę. Teraz była piękna i pełna pomysłów, które obejmowały cały wszechświat i wybiegały daleko w przyszłość. Odkąd się tak zasadniczo zmieniła, wznosząc pod wpływem tortur Tytana Kserksesa na wyższy poziom świadomości, stała się decydującym pomostem między teraźniejszością i wiecznością. Bez niej ludzkość nie mogła wykorzystać w pełni swojego potencjału.Przez pewien czas Norma była szczęśliwą kobietą. Była kochana i odpłacała za to miłością. Teraz nie było już Aureliusza, który służył jej emocjonalnym i biznesowym wsparciem. Odszedł wraz z jej matką. Oboje stali się ofiarami wojny. Stosunki Normy z Zufą były trudne, ale drogi Aureliusz był darem niebios, przychodził jej z pomocą w wielu sprawach. Nie było dnia, żeby o nim nie myślała. Bez jego niezłomnej wiary w nią Norma nigdy nie osiągnęłaby swoich najważniejszych celów ani nie urzeczywistniła marzeń. Bardzo wcześnie dostrzegł jej możliwości i postawił na nią majątek. Dzięki porozumieniu, które Aureliusz wynegocjował z samą Sere-ną Butler, VenKee Enterprises zachowało monopol na technologię zaginania przestrzeni. Pewnego dnia — gdy tylko Norma rozwiąże problem nawigacji — nowa generacja statków stanie się ważniejsza nawet od tarcz Holtzmana. Ilekroć jednak znajdowała część rozwiązania, pojawiały się problemy, których wcześniej nawet sobie nie wyobrażała, co sprawiało, że odpowiedź oddalała się jeszcze bardziej, niczym odbicie zwielokrotnione w salonie luster. Reakcja łańcuchowa niewiadomych. Kiedy Norma przyglądała się przemysłowemu spektaklowi, jej umysł błądził w innych sferach, szukając jak zawsze wymykających się odpowiedzi. Zaginacze przestrzeni mogły przeskakiwać z jednego punktu w inny — sam napęd działał bez zarzutu — ale nawigacja uwzględniająca omijanie przeszkód, których w kosmosie było bez liku, wydawała się niemożliwa. Chociaż przestrzeń była ogromna i w większości pusta, jeśli na trasie zaginacza znalazła się gwiazda lub planeta, statek ulegał zniszczeniu. Nie było możliwości ominięcia jej, zrobienia uniku czy katapultowania się w kapsule ratunkowej.Aż jedna dziesiąta lotów zaginaczy przestrzeni kończyła się katastrofą.Przypominało to bieg z zawiązanymi oczami przez pole minowe. Umysł żadnego człowieka nie był w stanie reagować dostatecznie szybko na pojawiające się zagrożenia, na żadnej mapie nie można było wytyczyć kursu przez zagiętą przestrzeń z taką dokładnością, by uwzględnić wszystkie problemy. Mimo nadludzkich zdolności nawet Norma nie była w stanie tego zrobić.Przed laty znalazła tymczasowe rozwiązanie. Użyła szybko myślących komputerów, podejmujących błyskawiczne decyzje aparatów analitycznych, które potrafiły w ciągu nanosekund przewidywać błędy i wytyczać inne kursy. Instalowane potajemnie w pierwszych zagina-czach przestrzeni, skomputeryzowane układy nawigacyjne zmniejszyły straty o połowę, dzięki czemu nowa technologia stała się prawie — prawie — akceptowalna.Kiedy jednak oficerowie Armii Dżihadu odkryli komputery, podniosła się ogromna wrzawa, która o mały włos nie doprowadziła do zamknięcia kolharskich stoczni. Zdumiona Norma przytaczała dowody sukcesów i wskazywała na pożytki, które dżihad mógłby mieć z superszybkich statków, ale Wielki Patriarcha Tambir Boro—Ginjo wściekł się na wieść o „oszustwie”, którego zamierzała się dopuścić. Adrien, równie elokwentny i bystry jak ojciec negocjator, uratował matkę i stocznie, wystosowawszy służalcze przeprosiny i zniszczywszy w obecności ponurych wysokich urzędników Ligi skomputeryzowane systemy nawigacyjne. Urzędnicy odlecieli, wyglądając na zadowolonych z siebie. — Znajdziesz inne rozwiązanie — szepnął do matki. — Wiem, że znajdziesz.Chociaż Norma nigdy już nie wróciła do używania komputerów, ukryła kilka, po czym spędziła dziesiątki lat na próbach rozwiązania problemu od podstaw, co było niesłychanym utrudnieniem. Nie widziała sposobu pokonania tej przeszkody bez zaawansowanej komputeryzacji statków. Nawigator musiał przewidywać błędy i naprawiać je, zanim do nich doszło, co wydawało się niemożliwe.I tak produkcja zaginaczy przestrzeni pozostawała workiem bez dna, inwestycją, która nigdy nie mogła się zwrócić VenKee Enterprises. Statki działały dokładnie tak, jak zaprojektowała to Norma… ale problemem było panowanie nad nimi.Na szczęście VenKee Enterprises czerpało obfite zyski z przewozu towarów, zwłaszcza tajemniczej przyprawy z Arrakis. Jak dotąd tylko jej ftrma miała odpowiednie kontakty i znała źródło, z którego pochodziła ta używka.Norma sama używała przyprawy. Okazała się ona prawdziwym dobrodziejstwem. Melanż. Przygotowując się do nowego pracowitego dnia, wciągnęła bogaty cynamonowy zapach rdzawobrunatnej kapsułki, umieściła ją na języku i połknęła. Straciła już rachubę, ile melanżu zażyła w minionych kilku dniach.„Tyle, ile było konieczne” — pomyślała.Wpływ krążącej w jej krwiobiegu przyprawy na umysł był niezwykły. W jednej chwili patrzyła przez okno gabinetu, przyglądając się budowie statku. Po rusztowaniach przymocowanych do kadłuba chodzili szybko robotnicy, inni manewrowali przy metalowej skorupie jednostki, korzystając z pasów

dryfowych jej projektu…W następnej chwili doznała dziwnego uczucia, jak w momencie zaginania się przestrzeni, ale w jakiś niezrozumiały sposób odmiennego. W ostatnich miesiącach stale zwiększała dzienną dawkę melanżu — eksperymentowała nie tylko na statkach, lecz również na sobie, rozpaczliwie szukając rozwiązania problemu nawigacji. Czuła się ożyNa pustyni linia między życiem a śmiercią jest cienka i niezwykle ulotna.— przestroga dla poszukiwaczy przyprawy Adrien Venport stał na grzbiecie uformowanej przez wiatr wy-dmy, przyglądając się, jak mechanicy reperują kombajn przyprawowy, podczas gdy inni wypatrywali oznak świadczących o zbliżaniu się czerwia. Nie znał szczegółów obsługi tej maszyny, ale wiedział, że pod jego okiem ludzie ci pracują szybciej i ciężej. Na spalonej przez słońce pustyni Arrakis czas zdawał się stać w miejscu. Ocean piasku był bezkresny, upał niemiłosierny, a powietrze tak suche, że odkryta skóra natychmiast pękała. Czuł się zupełnie bezbronny i miał dziwne wrażenie, że obserwuje go ktoś potężny i niewidzialny.„Czy jakiś człowiek może nie czuć trwogi na tej planecie?” — pomyślał.Zepsuła się jedna z małych maszyn przesiewających piasek i Ven-Kee Enterprises traciło pieniądze z każdą godziną przestoju. Adrien miał w mieście Arrakis zbieraczy i dystrybutorów czekających na dostawę. Dalej, w złotej niecce, dwa wydobywające melanż olbrzymy odkryły pomarańczową żyłę przyprawowego piasku. Nisko nad ziemią unosił się wielki transportowiec, a śmiałkowie drążyli elektrycznymi koparkami rdzawe złoża melanżu i wsypywali go do skrzyń, które ładowano do transportowca w celu przetworzenia.— Znak czerwia! — krzyknął ktoś przez trzeszczącą komlinię. Najemna załoga rzuciła się biegiem w stronę transportowca, na tomiast mechanicy koło Adriena zamarli z trwogi.— Co robimy? Nie możemy tym odlecieć! — Jeden z zakurzonych mężczyzn spojrzał bezradnie na części silnika rozłożone na plastiko wych plandekach na piasku. — Powinniście pracować szybciej! — krzyknął któryś z poszukiwaczy przyprawy. — Przestańcie przy tym dłubać i bądźcie absolutnie cicho — rzekł Adrien, wbiwszy stopy w piach. — Stójcie nieruchomo. — Skinął w kierunku dwóch ogromnych koparek. — Oni robią dużo więcej hałasu niż my. Nie ma powodu, żeby czerw zwrócił na nas uwagę. Po przeciwnej stronie niecki załogi druga i trzecia wdrapywały się na pokład ciężkiego transportowca, który zabrał tyle przyprawy, ile tylko zdołał. Parę chwil później transportowiec wzbił się w powietrze, pozostawiając kombajny. „Bardzo drogi sprzęt” — pomyślał Adrien.Gigantyczny czerw pruł prosto ku zdobyczy. Porzucone maszyny spoczywały cicho na powierzchni, ale ryczały i łomotały silniki statku, a wywołane tym drgania pobudzały instynkt łowiecki czerwia. Wystrzelił spod okrywy piasku jak pocisk artyleryjski i wyciągał się coraz wyżej. Ciężki transportowiec dygotał, silniki wyły na najwyższych obrotach, by wynieść go poza obszar zagrożenia, a ogromna paszcza bestii otworzyła się, bluzgając strumieniami piasku niby toczoną z wściekłości śliną.Czerw wyciągnął się na całą długość i o włos chybił, ale spowodowana tym gwałtownym ruchem fala powietrza zachwiała transportowcem, który to wznosił się, to opadał, kiedy potwór runął na wydmy, krusząc swym cielskiem porzuconą maszynerię. Pilot odzyskał w końcu kontrolę nad statkiem i kontynuował wznoszenie, pędząc na pełnej szybkości ku ostro rysującej się linii urwiska.Zdani na własne siły robotnicy obok Adriena westchnęli z ulgą, ujrzawszy, że ich towarzyszom udało się uciec, ale nadal stali nieruchomo. Statki ratownicze nie mogły po nich przybyć, dopóki czerw się nie oddali.Tymczasem stworzenie miotało się w szerokiej niecce, pożerając sprzęt do zbioru przyprawy, po czym z powrotem się zakopało. Adrien patrzył, wstrzymując oddech, jak piasek faluje i znaczy przesuwanie się czerwia ku horyzontowi po przeciwnej stronie.Pokryci kurzem poszukiwacze wydawali się zadowoleni, że udało im się przechytrzyć pustynnego demona. Śmiejąc się cicho z ulgi, gratulowali sobie, że wyszli cało z opresji. Adrien odwrócił się i patrzył, jak ciężki transportowiec leci powoli ku czarnym skałom. Po drugiej stronie skalnego grzbietu, w wąwozie chroniącym przed piaskiem i czerwiami, placówka VenKee Enterprises zapewni im łóżka i miejsce na odpoczynek. Przyślą załogę po niego i pozostałych.Nie spodobała mu się zmiana koloru nieba za skałami. Było męt-nozielone.— Wiecie, co to jest? — zapytał. — Zbiera się na burzę?Słyszał o potwornych samumach na Arrakis, ale żadnego nie widział.Mechanik podniósł głowę znad rozłożonych narzędzi i spojrzał w stronę, w którą wskazywało dwóch poszukiwaczy przyprawy.— Zgadza się, to burza piaskowa. Słaba, zaledwie poryw, nie może się nawet równać z kurzawą Coriolisa.— Transportowiec leci wprost w nią.— To bardzo źle.Adrien się przyglądał, a transportowiec zaczął się trząść. Na kom-linii krzykom pilota towarzyszyły sygnały alarmowe. Miękkie macki piachu i pyłu owinęły się wokół ciężkiej jednostki jak ramiona kochanki. Statek gwałtownie szarpnął, wyrywając się spod kontroli i wirując, po czym walnął w czarne skały. Pozostał po nim tylko mały błysk pomarańczowego płomienia i czarny dym, który szybko rozwiał się w powietrznym wirze.„Przeklęte czerwie zawsze odbierają swoją przyprawę — pomyślał Adrien. — W taki czy inny sposób”.Taka była smutna prawda o ryzykownych przedsięwzięciach biznesowych: bez względu na to, jakie podjęto środki ostrożności, na nieprzygotowanych stale czyhały nieoczekiwane niebezpieczeństwa.— Kończcie tę naprawę jak najszybciej —

powiedział cicho, ale sta nowczo — żebyśmy mogli się stąd wydostać i wrócić do Arrakis.Adrien stał na suku w mieście Arrakis otoczony przez poszukiwaczy przyprawy, z których wielu ciągle próbowało oszukiwać VenKee Enterprises. Tacy już byli, on jednak umiał ich powstrzymać.— Za bardzo podnosicie ceny — rzekł, patrząc prosto w oczy zwalistemu, brodatemu poszukiwaczowi, który był prawie dwa razy większy od niego. Podobnie jak pozostali tubylcy, mężczyzna ten miał na sobie płaszcz w ochronnych pustynnych barwach, a u grubego pasa brzęczały mu zakurzone narzędzia. — VenKee nie może tego tolerować.— Zdobywanie przyprawy jest niebezpieczne — odparł brodacz. — Musimy być sprawiedliwie wynagradzani.— Wiele grup przepadło bez śladu — dodał inny poszukiwacz.— To nie moja wina, że ktoś za bardzo ryzykuje. Nie lubię być oszukiwany. — Adrien podszedł do budzących strach mężczyzn, ponieważ nie tego się spodziewali. Musiał sprawiać wrażenie silnego i onieśmielającego. — VenKee dało wam duży kontrakt. Macie zagwarantowaną pracę i cieszcie się tym. Narzekacie bardziej niż stare baby.Ludzie pustyni zesztywnieli, usłyszawszy tę zniewagę. Brodaty przywódca przyłożył dłoń do boku, jakby chciał chwycić za broń.— Chcesz zachować swoją wodę, obcoświatowcu? — rzekł groźnie.Adrien bez wahania oparł dłonie na pokrytej kurzem piersi poszukiwacza i popchnął go tak mocno, że mężczyzna zachwiał się i przewrócił. Rozwścieczeni towarzysze brodacza wyciągnęli noże, natomiast inni pomogli mu wstać.Adrien skrzyżował ramiona na piersi, uśmiechając się z irytującą pewnością siebie.— A wy nadal chcecie robić interesy z VenKee? — spytał. — Myśli cie, że inni zensunnici nie czekają, by skwapliwie rzucić się na to, co zaoferuję? Zmarnowaliście mi czas, ściągając na Arrakis, i dalej go marnujecie swoim biadoleniem. Jeśli jesteście ludźmi honoru, dotrzy macie warunków, na które wszyscy przystaliśmy. Jeśli nie, nie będę robił z wami interesów.Chociaż mówił swobodnie, nie blefował. Pustynne plemiona przywykły do zbierania i sprzedaży przyprawy. Ich jedynym stałym klientem było VenKee Enterprises, a Adrien uosabiał tę firmę. Gdyby umieścił ich na czarnej liście, musieliby znów utrzymywać się ze zbierania tego, czego mogły im dostarczyć pustynie Arrakis… a wielu zen-sunnitów zapomniało, jak się to robi.Popatrzyli na siebie w skwarze i zaduchu panującym na zatłoczonym suku. W końcu Adrien zaproponował im symboliczną podwyżkę ceny za dostarczany towar. Koszt ten przerzuci na konsumentów melanżu, z których wielu było zamożnymi ludźmi. Jego klienci chętnie zapłacą, prawdopodobnie nie zauważając nawet różnicy w cenie, gdyż melanż był tak rzadki i drogi. Ludzie pustyni odmaszerowali tylko połowicznie usatysfakcjonowani.Kiedy odeszli, Adrien potrząsnął głową.— Jakiś perfidny dżinn zniszczył tę planetę tak, jak to tylko było możliwe… a pośrodku tego wszystkiego umieścił przyprawę — mruknął do siebie. Wszechświat może się zmieniać, ale pustynia się nie zmienia. Arrakis ma własny zegar. Człowiek, który nie chce przyjąć tego do wiadomości, musi ponieść konsekwencje swojej głupoty.— Legenda o Selimie, Ujeżdżaczu Czerwi Gdy tylko upał dnia zaczął słabnąć, z ocienionych miejsc, w których kryli się przed słońcem, wyłoniła się grupka zensunnitów i podjęła przygotowania do kontynuacji wędrówki w stronę Muru Zaporowego. Izmaela nie pociągały zbytnio hałas i smród cywilizacji, ale nie pozwoliłby, aby El’hiim udał się do osady VenKee Enterprises bez nadzoru. Syn Selima Ujeżdżacza Czerwi nazbyt często wybierał niebezpiecznie swobodny sposób postępowania z obcoświatow-cami. Izmael okrył swoją szorstką skórę odzieniem ochronnym, wykazując się zdrowym rozsądkiem, mimo iż aroganccy młodsi członkowie jego plemienia nie zrobili tego. Pomarszczoną twarz zasłonił maską, by zatrzymać wydychaną wilgoć, a warstwy filtracyjne tkaniny, z której uszyte było jego ubranie, wchłaniały pot, destylując z niego wodę. Niczego nie tracił.Jednak pozostali mężczyźni nie dbali o swoją wodę, zakładając, że zawsze mogą ją kupić. Mieli stroje obcej produkcji, wybrane raczej z myślą o nadążaniu za modą niż dla ich przydatności na pustyni. Nawet El’hiim paradował w jaskrawych kolorach, gardząc pustynnym kamuflażem.Izmael przyrzekł leżącej na łożu śmierci matce chłopca, że będzie go pilnował, i starał się — być może zbyt często — by młodzieniec to zrozumiał. Ale El’hiim i jego przyjaciele należeli do zupełnie innego pokolenia; patrzyli na niego jak na relikt przeszłości. Od El’hiima dzieliła Izmaela przepaść. Kiedy umierała jego matka, El’hiim błagał ją, by zgodziła się na leczenie w Arrakis, ale Izmael stanowczo sprzeciwił się zwróceniu o pomoc do niegodnych zaufania obcych. Marha posłuchała męża, a nie syna. W opinii El’hiima była to bezpośrednia przyczyna jej śmierci. Młodzieniec uciekł, schowawszy się na statku VenKee Enterprises, który zabrał go na odległe planety, w tym na Poritrina, nadal zniszczonego po powstaniu niewolników, podczas którego Izmael i jego zwolennicy uciekli na Arrakis. W końcu wrócił do plemienia, ale to, co zobaczył i czego się nauczył, ukształtowało go na zawsze. Doświadczenia przekonały go, że zensunnici powinni przyjąć obce zwyczaje, włącznie ze zbieraniem i sprzedażą przyprawy.Dla Izmaela była to anatema, policzek wymierzony Selimowi Ujeż-dżaczowi Czerwi i zaparcie się jego misji. Za nic jednak nie złamałby słowa danego Marsze, więc — choć niechętnie — nie opuszczał El’hii-ma, nawet w jego szaleństwie.— Spakujmy się i podzielmy między siebie ciężary — rzekł El’hiim radosnym tonem na myśl o

tym, co go czeka. — Możemy bez trudu dotrzeć w parę godzin do osady VenKee, a wtedy będziemy mieli resztę nocy dla siebie.Zensunnici zachichotali i wzięli się do pracy, myśląc już o tym, na co wydadzą swoje brudne pieniądze. Izmael się zachmurzył, ale zachował swoje zdanie dla siebie.Wygłaszał je tak często, że w uszach młodych musiało brzmieć jak słowa zrzędzącej jędzy. El’hiim, nowy naib siczy, miał własną koncepcję przewodzenia ludziom.Izmael zdawał sobie sprawę, że jest upartym starcem, który dźwiga na bolącym karku sto trzy lata. Ciężkie życie na pustyni i stała obecność melanżu w diecie pozwoliły mu zachować siły i zdrowie, podczas gdy pozostali zmiękli. Chociaż wyglądał jak Matuzalem ze starożytnych świętych tekstów, był przekonany, że nadal byłby w stanie przechytrzyć i pokonać każdego z tych młokosów, gdyby któryś wyzwał go na pojedynek.Żaden jednak tego nie zrobił. Było to kolejne odstępstwo od starych zwyczajów. Podnieśli pakunki skondensowanego, oczyszczonego melanżu, który zebrali na piaskach. Chociaż Izmael nie zgadzał się ze sprzedażą przyprawy, zarzucił na barki ciężar co najmniej tak duży jak pozostali. Był gotów do drogi, zanim jego młodzi towarzysze skończyli szarpać się z ekwipunkiem, i czekał w stoickim milczeniu, aż wreszcie El’hiim ruszył hałaśliwym, lekkomyślnym krokiem. Gromadka wynurzyła się ze skał w blasku zachodzącego słońca i zaczęła schodzić po stromym zboczu. W długich cieniach zwiastujących zmierzch mrugały światła w osadzie VenKee położonej w zacisznym miejscu obok Muru Zaporowego. Budynki o obcych kształtach tworzyły bezładną, wzniesioną bez żadnego planu mieszaninę. Prefabrykowane domy i biura, wyplute przez statki towarowe, były niczym rakowata narośl.Izmael zmrużył błękitne w błękicie oczy i spojrzał przed siebie.— To osiedle zbudowali moi ludzie po przybyciu z Poritrina — po wiedział.El’hiim uśmiechnął się i kiwnął głową.— Znacznie się rozrosło, prawda? — Młody naib był gadatliwy i mar nował wilgoć wydobywającą się z oddechem z jego nieosłoniętych ust. — Adrien Venport dobrze płaci i ma zawsze zapotrzebowanie na przyprawę.Izmael maszerował naprzód, pewnie stawiając stopy na luźnych kamieniach.— Nie pamiętasz wizji swojego ojca? — zapytał.— Nie — odparł ostro El’hiim. — W ogóle nie pamiętam ojca. Pozwolił się połknąć czerwiowi, zanim się urodziłem, i wszystkim, co mam, są legendy. Skąd mogę wiedzieć, co jest prawdą, a co mitem?— Uważał, że handel przyprawą z obcoświatowcami zniszczy nasz zcnsunnicki sposób życia i w końcu zabije Szej-huluda… chyba że położymy temu kres. Równie dobrze można by próbować powstrzymać piasek wciskający się przez grodzie. Wybrałem inną drogę i przez minionych dziesięć lat dobrze nam się powodziło. — Uśmiechnął się do ojczyma. — Ale ty zawsze znajdziesz powód do narzekań, prawda? Czy nie lepiej, że to my, rodowici mieszkańcy Arrakis, zbieramy przyprawę i czerpiemy z niej zyski? Czy nie my powinniśmy być tymi, którzy zbierają melanż i sprzedają go VenKee? W przeciwnym razie przyślą obcoświatowców, własne zespoły… — Już przysłali — wtrącił jeden z mężczyzn.— Pytasz o to, który grzech łatwiejszy jest do przyjęcia — odparł Izmael. — Dla mnie żaden. El’hiim potrząsnął głową, spoglądając wymownie na towarzyszy, jakby chciał pokazać, jak beznadziejny jest starzec. Przed wieloma laty, kiedy Izmael pojął matkę El’hiima za żonę, usiłował wychować chłopca zgodnie z tradycyjnymi wartościami, kierując się wizjami Selima Ujeżdżacza Czerwi. Być może za mocno naciskał i zmusił niechcący syna do zwrócenia się w innym kierunku.Przed śmiercią Marha wymogła na Izmaelu przyrzeczenie, że będzie chronił jej syna i wspierał go radą, ale z upływem lat zaczęło go ono uwierać niczym ostry kamyk w bucie. Chociaż żywił poważne obawy, nie miał wyboru i poparł El’hiima jako kandydata na naczelnika. Od tamtej pory Izmael czuł się tak, jakby ześlizgiwał się ze stromej wydmy.Ostatnio El’hiim wykazał się kiepską oceną sytuacji, sprowadzając dwa małe transportowce do jednego z ukrytych zensunnickich obozów w głębi pustyni. Potraktował to jako wygodny sposób wymiany towarów, które były zbyt ciężkie, by można je było daleko zanieść, ale Izmaelowi te małe jednostki za bardzo przypominały statki łowców niewolników, którzy schwytali go, gdy był chłopcem. — Narażasz nas! — Izmael z trudem zmusił się, by nie podnieść głosu i nie wprawić młodego naiba w zakłopotanie. — A jeśli ci lu dzie mają zamiar nas uprowadzić?Ale El’hiim zbył jego obawy.— To nie są łowcy niewolników, Izmaelu. To kupcy.— Naraziłeś nas na niebezpieczeństwo — nie ustępował starzec.— Nawiązaliśmy stosunki handlowe. Ci mężczyźni są godni zaufania.Izmael pokręcił głową, nie powściągając już gniewu.— Dałeś się uwieść wygodzie — powiedział. — Powinniśmy się starać położyć kres wszelkim operacjom związanym z eksportem przyprawy i oprzeć pokusie udogodnień. El’hiim westchnął.— Szanuję cię, Izmaelu… ale czasami jesteś niewiarygodnie krót kowzroczny.Odszedł powitać kupców z VenKee Enterprises, zostawiając nie-posiadającego się z wściekłości Izmaela.Kiedy zapadła noc, dotarli do podnóża Muru Zaporowego. Skrajne budynki, kondensatory wilgoci i zasilane energią słoneczną generatory wypełzały niczym pleśń z osłoniętych miejsc na wysokie skały.Izmael szedł dalej równym krokiem, chociaż pozostali ludzie pustyni przyspieszyli, nie mogąc się doczekać zdobyczy tak zwanej cywilizacji. W mieście panował gwar, kakofonia niepodobna do czegokolwiek, co

można było usłyszeć na otwartym blechu. Rozmawiało wielu ludzi, huczała maszyneria, brzęczały generatory. Raziły go światła i zapachy.Po ulicach osady VenKee rozeszła się już wieść o ich przybyciu. Na ich powitanie wychodzili z domów pracownicy kompanii, dziwnie ubrani, z niepojętymi gadżetami. Kiedy wiadomość dotarła do biur VenKee, ruszył dostojnie w ich stronę przedstawiciel handlowy firmy, zadowolony, że ich widzi. Uniósł ręce w powitalnym geście, ale Izmael pomyślał, że jego uśmiech jest przypochlebny i nieprzyjemny.El’hiim uścisnął krzepko jego dłoń.— Przynieśliśmy kolejną dostawę. Możecie ją kupić… jeśli cena jest ta sama.— Melanż jest równie cenny jak zawsze. A uroki naszego osiedla są do waszej dyspozycji, jeśli macie na nie ochotę.Ludzie El’hiima hałaśliwie mu podziękowali. Oczy Izmaela się zwęziły, ale nic nie rzekł. Zdjął sztywno z pleców pakunek z przyprawą i upuścił go na zakurzoną ziemię, jakby był to wór śmieci.Przedstawiciel VenKee Enterprises wezwał radośnie tragarzy, by uwolnili ludzi pustyni od ciężaru i zabrali melanż do probierni, gdzie zważy się go, wyceni i zapłaci za niego. Kiedy sztuczne światła rozbłysły jaśniej, by odegnać napływający z pustyni mrok, Izmaela uderzyła hałaśliwa obca muzyka. El’hiim i jego ludzie folgowali sobie, wydając świeżo zarobione pieniądze. Przyglądali się obrzmiałym od wody tancerkom o nieapetycznej skórze i wlewali w siebie ogromne ilości piwa przyprawowego, żenująco się upijając. Izmael nie brał w tym udziału. Po prostu siedział i patrzył na nich, nienawidząc każdej spędzonej tam minuty i chcąc wrócić do domu, na bezpieczną i cichą pustynię. Od setek lat nie było między mną i wszechumysłem połączenia ładującego, więc Omnius nie zna moich myśli, z których pewne można by uznać za nielojalne. Ale nie chcę, by takie były. Po prostu jestem z natury ciekawy. — Dialogi Erazma Otoczony umierającymi, jękami bólu i całą gamą błagalnych min, Erazm skrupulatnie nagrywał każdy obiekt eksperymentu. Wymagała tego naukowa dokładność. Śmiertelny retrowirus był prawie gotowy do wypuszczenia. Erazm właśnie wrócił z ostatniego z serii spotkań z Rekurem Va-nem, podczas którego chciał omówić najlepsze metody rozprzestrzeniania zarazy, ale zirytował się — w takim stopniu, w jakim może się zirytować robot — gdyż Tlulaxanin stale zmieniał temat, zadręczając go pytaniami o postępy eksperymentu z gadzim odrastaniem tkanek. Van obsesyjnie myślał o odzyskaniu kończyn, ale robot miał ważniejsze sprawy na głowie.Aby go uspokoić, Erazm założył mu biologiczne opatrunki na ramiona i okłamywał, wyolbrzymiając wyniki tej kuracji. Pod opatrunkami rzeczywiście pojawiły się guzki i były bezsporne dowody na ponowne wyrastanie kości, ale odbywało się to w tak ślimaczym tempie, że praktycznie nie miało znaczenia. Być może samo w sobie było to interesujące, ale była to tylko jedna z wielu ważnych trwających prób. Tego ranka Erazm uznał za konieczne zwiększenie dawki leków, by pozbawiony kończyn człowiek skupił się na tym, co istotne, a nie na swoich głupich sprawach osobistych. Odziany w jedną ze swoich ulubionych luksusowych tóg, tym razem intensywnie niebieską, Erazm przechodził z celi do celi, zachowując miły uśmiech na elastometalowej twarzy. Współczynnik zarażonych wynosił blisko siedemdziesiąt, a umieralności czterdzieści trzy procent. Przy tym wielu z tych, którzy wyzdrowieli, miało pozostać trwale okaleczonych wskutek zerwania ścięgien, co było jeszcze jednym następstwem choroby. Nieliczne spośród ofiar eksperymentu cofały się na jego widok, kuląc w kątach zapaskudzonych cel. Inne wyciągały błagalnie ręce, a w ich zamglonych chorobą oczach widać było rozpacz; ci więźniowie — doszedł do wniosku robot — musieli majaczyć albo mieć urojenia. Ale oczywiście paranoja i irracjonalne zachowania były oczekiwanymi objawami działania wirusa. Erazm zainstalował nowy zestaw sensorów węchowych o zwiększonej czułości, by móc gromadzić i porównywać próbki odorów unoszących się w laboratorium. Uważał, że jest to ważna część doświadczenia. Prowadząc niezmordowanie od lat eksperymenty i mutując wirusy, był dumny ze swoich osiągnięć. Łatwo było stworzyć chorobę, która zabijała te kruche istoty biologiczne. Sztuka polegała na tym, by znaleźć taką, która szybko rozprzestrzeni się w ich populacjach, zabije duży odsetek ofiar i będzie prawie niemożliwa do wyleczenia.Robot i jego tlulaxański współpracownik wybrali genetycznie zmodyfikowanego, przenoszonego drogą kropelkową retrowirusa, który — chociaż niezbyt odporny na warunki zewnętrzne — łatwo przedostawał się przez błony śluzowe i otwarte rany. Po przeniknięciu do ludzkiego ciała — w przeciwieństwie do większości podobnych chorób — osadzał się w wątrobie, szybko duplikował i wytwarzał enzym przekształcający hormony w trujące związki, których wątroba nie była w stanie rozłożyć.Początkowym objawem choroby było upośledzenie funkcji poznawczych, prowadzące do irracjonalnych zachowań i otwartej agresji. Zupełnie jakby hrethgirów trzeba było popychać do nieobliczalnych działań.W pierwszym stadium symptomy były niegroźne, więc zakażone ofiary funkcjonowały w społeczeństwie wiele dni, rozprzestrzeniając wirusa, zanim zdały sobie sprawę, że są chore. Kiedy jednak wzrastała ilość trujących związków w organizmie, niszcząc stopniowo wątrobę, następowało drugie stadium. W nim nie można już było powstrzymać postępów choroby, która u ponad czterdziestu procent

testowanych prowadziła do zgonu. Gdyby w ciągu kilku tygodni zmarł taki odsetek populacji światów Ligi, reszta szybko by skruszała. Byłoby cudownie obserwować to i dokumentować. Erazm spodziewał się, że gdy światy Ligi zaczną upadać jeden po drugim, zbierze dość informacji, by badać je przez stulecia, w których Omnius będzie odbudowywał Zsynchronizowane Światy. Kiedy robot wszedł do następnej sekcji, w której w hermetycznych pomieszczeniach umieścił inną partię królików doświadczalnych, stwierdził z zadowoleniem, że wiele ofiar albo zwija się w agonii, albo leży martwych w kałużach wymiocin i ekskrementów. Przyglądając się dokładnie każdej ofierze, Erazm zauważał i odnotowywał różne otarcia skóry, otwarte rany (czyżby samookaleczenia.7), drastyczny spadek wagi ciała i odwodnienie. Studiował powykręcane w chwili zgonu zwłoki, żałując, że nie dysponuje sposobem zmierzenia poziomu bólu, którego doznawała każda ofiara. Nie był mściwy; po prostu chciał mieć skuteczny środek niszczenia ludzi, by śmiertelnie osłabić światy Ligi. Zarówno on, jak i komputerowy wszechumysł widzieli w narzucaniu porządku chaotycznej ludzkości same korzyści. Bez wątpienia broń biologiczna była gotowa do użycia.Z przyzwyczajenia poszerzył uśmiech na zmiennokształtnej srebrzystej twarzy. Po długich konsultacjach z Rekurem Vanem wykorzystał swoją inżynierską wiedzę do zaprojektowania odpowiednich rozpylających wirusy pojemników — torped, które spalą się w atmosferze rojącej się od hrethgirów planety i dostarczą na jej powierzchnię organizmy wywołujące zarazę. W powietrzu retrowirusy będą słabe, niemniej wystarczająco silne, by przetrwać. A kiedy dopadną populację, szybko się rozprzestrzenia. Sporządziwszy końcowy rachunek ludzi, którzy zmarli, Erazm skierował błyszczące włókna optyczne ku okienku obserwacyjnemu. Znajdowało się za nim małe pomieszczenie, z którego czasami podglądał ofiary eksperymentów przez lustro weneckie. Szyba pokryta była z jednej strony warstwą odblaskową, tak że ludzie, ze swoim słabym wzrokiem, widzieli w niej tylko własne odbicia. Zmienił długość fal, zerknął przez okno i ze zdumieniem ujrzał w pomieszczeniu obserwującego go Gilbertusa Albansa. Jak się tam dostał, pokonując wszystkie zabezpieczenia? Jego wierny wychowanek uśmiechnął się, wiedząc, że Erazm go widzi. Robot zareagował niepokojem graniczącym z przerażeniem.— Gilbertusie, zostań tam. Nie ruszaj się. — Włączył aparaturę kon trolną, by się upewnić, że pomieszczenie obserwacyjne jest szczelnie zamknięte i wysterylizowane. — Mówiłem ci, żebyś nigdy nie wcho dził do tych laboratoriów. To dla ciebie zbyt niebezpieczne.— Zamknięcia są nienaruszone, ojcze — powiedział mężczyzna. Dzięki intensywnym ćwiczeniom był dobrze umięśniony. Miałczystą, gładką skórę i gęste włosy.Pomimo tych zapewnień Erazm oczyścił powietrze w pokoju i zastąpił je świeżym, przeftltrowanym. Nie mógł ryzykować zarażenia Gilbertusa. Gdyby jego ukochany człowiek został wystawiony na działanie choćby jednego wirusa, mógłby straszliwie cierpieć i umrzeć, a takiego wyniku robot absolutnie nie pragnął.Zostawiwszy na chwilę swoje eksperymenty, nie dbając o to, że być może niszczy dane z całego tygodnia, Erazm ruszył spiesznie wzdłuż hermetycznych cel, w których piętrzyły się stosy czekających na kremację trupów. Nie zwracał uwagi na ich wytrzeszczone oczy, obwisłe usta i kończyny przypominające spieczone owady, skamieniałe w stężeniu pośmiertnym. Gilbertus różnił się od innych ludzi. Jego umysł był uporządkowany, racjonalny i wydajny, tak bliski komputerowi, jak było to biologicznie możliwe, ponieważ wychował go sam Erazm.Chociaż miał już ponad siedemdziesiąt lat, dzięki przedłużającemu życie zabiegowi, któremu poddał go Erazm, wciąż wyglądał, jakby był w kwiecie wieku. Wyjątkowi ludzie, tacy jak Gilbertus, nie musieli się upadlać ani starzeć, więc robot zadbał o to, by zapewnić temu człowiekowi wszelkie możliwe atuty i ochronę.Gilbertus nigdy nie powinien ryzykować, przychodząc do laboratoriów, w których niezależny robot eksperymentował z zarazą. Było to zbyt niebezpieczne.Dotarłszy do pomieszczenia sterylizacyjnego, Erazm zerwał z siebie niebieską togę i umieścił ją w spalarce; ubranie zawsze można zastąpić innym. Spryskał swoje metalowe ciało silnym środkiem dezynfekującym i środkami antywirusowymi, upewniając się, że skropił każde połączenie i zagięcie. Następnie starannie się osuszył i sięgnął do drzwi. Zawahał się. Przed wyjściem powtórzył cały proces odkażania, a potem poddał mu się po raz trzeci. Na wszelki wypadek. Nigdy dość środków ostrożności, by zapewnić Gilbertusowi bezpieczeństwo.Kiedy w końcu stanął z ulgą przed przybranym synem, był dziwnie nagi, bez zwykłego wykwintnego stroju. Zamierzał pouczyć Gilbertu-sa, raz jeszcze przestrzec go przed głupim narażaniem się na niebezpieczeństwo przez przychodzenie tutaj, ale jakaś dziwna emocja złagodziła jego surowe słowa. Kilkadziesiąt lat temu wystarczająco mocno beształ zdziczałe dziecko, ilekroć się źle zachowało, ale teraz Gilbertus był w pełni zaprogramowanym i chętnie z nim współpracującym człowiekiem. Przykładem tego, co mógłby osiągnąć ten gatunek.Ujrzawszy go, mężczyzna pojaśniał tak wyraźnie, że Erazm poczuł przypływ… dumy?— Czas na naszą partię szachów — powiedział Gilbertus. — Za grasz ze mną?Robot czuł potrzebę wyprowadzenia go z laboratorium.— Zagram, ale nie tutaj — odparł. — Musimy znaleźć się daleko od oddziału zakaźnego, bo tu nie jesteś bezpieczny.— Ależ, ojcze, czy nie dałeś mi już odporności na wszelkie możliwe choroby dzięki zabiegowi

przedłużenia życia? Powinienem być tutaj wystarczająco bezpieczny.— „Wystarczająco bezpieczny” to nie to samo co całkowicie bezpieczny — rzekł Erazm, zdziwiony swoją troską, która ocierała się o irracjonalność.Gilbertus nie wydawał się zaniepokojony.— A czym jest bezpieczeństwo? — odparł. — Czyż nie uczyłeś mnie, że to złudzenie? — Proszę, nie spieraj się niepotrzebnie ze mną. Nie mam teraz na to dość czasu. Ale przecież sam opowiadałeś mi o starożytnych filozofach, którzy nauczali, że nie ma czegoś takiego jak bezpieczeństwo: ani dla organizmu biologicznego, ani dla myślącej maszyny. Jaki jest więc sens stąd wychodzić? Zaraza może mnie dopaść albo nie. A twoje mechanizmy mogą w każdej chwili przestać działać z powodów, których jeszcze nie rozważyłeś. Albo może spaść meteoryt i zabić nas obu. — Synu, wychowanku, drogi Gilbertusie, czy pójdziesz ze mną? Możemy szczegółowo przedyskutować te zagadnienia, ale gdzie indziej.— Skoro jesteś taki uprzejmy, co jest ludzką cechą i służy do manipulowania innymi, zrobię, jak sobie życzysz.Ruszył w towarzystwie niezależnego robota do wyjścia ze zwieńczonego kopułą budynku. Przeszli przez śluzę powietrzną i znaleźli się pod zabarwionym czerwono niebem Corrina. Kiedy odchodzili, Gilbertus rozmyślał nad tym, co zobaczył w laboratoriach.— Ojcze — zapytał w końcu — nigdy nie przeszkadza ci, że zabijasz tylu ludzi?— Robię to dla dobra Zsynchronizowanych Światów, Gilbertusie. — Ale przecież są ludźmi… jak ja. Erazm odwrócił się do niego.— Nie ma takich ludzi jak ty.Przed wieloma laty robot stworzył specjalny termin dla uhonorowania rozkwitających talentów umysłowych Gilbertusa, jego niezwykłej zdolności porządkowania danych w pamięci i umiejętności logicznego myślenia.— Jestem twoim mentorem — powiedział — ty zaś moim uczniem. Szkolę cię w mentalizacji, a zatem będę cię określał przydomkiem, który wywiodłem z tego terminu. Od tej pory będę go używał za każ dym razem, kiedy będę szczególnie zadowolony z twoich wyników. Mam nadzieję, że uznasz, iż jest to czułe słowo.Gilbertus uśmiechnął się, usłyszawszy pochwałę z ust mistrza.— Czułe słowo? A jak ono brzmi, ojcze?— Będę cię nazywał moim Mentatem.I przydomek ten przylgnął do młodzieńca.— Rozumiesz, że Zsynchronizowane Światy przyniosą korzyści ro dzajowi ludzkiemu — rzekł teraz Erazm. — Dlatego te poddawane pró bom osoby sapo prostu… inwestycją. I dopilnuję, żebyś żył wystarcza jąco długo, by zebrać owoce tego, co planujemy, mój Mentacie.Gilbertus się rozpromienił.— Będę czekał i przyglądał się rozwojowi wydarzeń, ojcze. Dotarłszy do willi Erazma, weszli do zacisznego ogrodu botanicznego, małego świata bujnych roślin, tryskających fontann i kolibrów — ich prywatnego azylu, miejsca, w którym mogli wspólnie spędzać szczególne chwile. Nie mogąc się doczekać, kiedy zaczną grę, Gilbertus już wcześniej rozstawił pionki i figury na szachownicy. Przesunął pion. Erazm zawsze pozwalał Gilbertusowi zrobić pierwszy ruch; wydawało się, że to sprawiedliwe, i było przejawem ojcowskiej pobłażliwości. — Ilekroć moje myśli zaczynają niespokojnie gnać — rzekł Gilber tus — robię tak, jak mnie nauczyłeś, by odzyskać spokój i skuteczność działania umysłu. Wykonuję złożone obliczenia matematyczne. Po maga mi to usunąć wątpliwości i troski. Czekał, aż Erazm wysunie swojego piona. — Doskonale, Gilbertusie. — Robot obdarzył go najszczerszym uśmiechem, na jaki mógł się zdobyć. — Prawdę mówiąc, ty jesteś do skonały. Kilka dni później wszechumysł wezwał Erazma do Wieży Centralnej. Właśnie przybył mały statek z jednym z nielicznych ludzi, którzy mogli przylatywać bezkarnie na główny Zsynchronizowany Świat. Wysiadł z niego zasuszony mężczyzna i stanął obok pawilonu, przed wieżą. Elastometalowa budowla, w której mieścił się Omnius, mogła zmieniać kształt jak żywa istota, to wznosząc się groźnie, to pochylając nisko.Erazm rozpoznał smagłego mężczyznę. Miał blisko osadzone oczy i łysą głowę, był większy od Tlulaxanina i wyglądał mniej podejrzanie. Jeszcze teraz, wiele dziesięcioleci po swoim zniknięciu i rzekomej śmierci, YorekThurr nie ustawał w działaniach na rzecz zniszczenia rodzaju ludzkiego. Sprzymierzywszy się potajemnie z myślącymi maszynami, wyrządził już nieobliczalne szkody Lidze Szlachetnych i ukochanemu, głupiemu dżihadowi Sereny Butler. Dawno temu Thurr był osobiście wybranym przez Iblisa Ginjo dowódcą Policji Dżihadu. Wykazał się niezwykłym talentem do wykrywania pomniejszej rangi zdrajców, ludzi, którzy współpracowali z myślącymi maszynami. Oczywiście jego niepospolite zdolności brały się stąd, że zaprzedał się Omniusowi w zamian za zabieg przedłużający życie, mimo iż w owym czasie jego ciało miało już najlepszy okres za sobą. Przez te wszystkie lata, kiedy kierował Dżipolem, Thurr przekazywał na Corrina staranne raporty. Jego pracy niczego nie można było zarzucić, a zabijane przezeń kozły ofiarne były nieistotnymi, nieważnymi szpiegami, których można było poświęcić dla większego dobra, jakim był wzrost znaczenia Thurra w Lidze. Po śmierci Iblisa Ginjo pracował kilkadziesiąt lat nad napisaniem na nowo historii, szkalując Xaviera Harkonnena i robiąc męczennika z Wielkiego Patriarchy. Wspólnie z wdową po Ginjo przewodniczył Radzie Dżihadu, ale kiedy nadszedł czas, że mógł zasiąść w fotelu Wielkiego Patriarchy, wymanewrowała go i umieściła na tym stanowisku swojego syna, a po nim wnuka. Czując się zdradzony przez osoby, którym służył, Thurr upozorował własną śmierć

i udał się do myślących maszyn odebrać, co mu się należało. Dostał jeden ze Zsynchronizowanych Światów, Wallacha IX, na którym mógł rządzić, jak mu się podobało.Zobaczywszy Erazma, Thurr odwrócił się i wyprostował. — Przybyłem po plan zniszczenia Ligi — powiedział. — Wiem, że myślące maszyny działają powoli, ale nieubłaganie, lecz minęło ponad dziesięć lat, odkąd zgłosiłem pomysł opracowania zarazy. Dlaczego trwa to tak długo? Chcę, żeby jak najszybciej uwolniono wirusy, bym mógł zobaczyć, co się stanie.— Ty tylko podsunąłeś pomysł, Yoreku Thurze — odparł Erazm. — Rzeczywistą pracę wykonaliśmy ja i Rekur Van.Łysielec zmarszczył brwi i lekceważąco machnął ręką.— Będę się posuwał w swoim tempie — zagrzmiał Omnius — i wcielę ten plan w życie, kiedy uznam, że nadszedł właściwy czas.— Oczywiście, Omniusie, ale ponieważ pochlebiam sobie, że to ja podsunąłem ten pomysł, jest zupełnie naturalne, że ciekawi mnie, jak postępują prace nad jego realizacją.Będziesz zadowolony z tych postępów, Yoreku Thurze. Erazm przekonał mnie, że wyhodowany ostatnio szczep retrowirusa jest wystarczająco zabójczy, chociaż niszczy tylko czterdzieści trzy procent zarażonych ludzi.— Aż tylu! — krzyknął ze zdumieniem Thurr. — Jeszcze nigdy nie było tak śmiertelnej zarazy.— Według mnie ta choroba nadal jest nieskuteczna, gdyż nie zabija nawet połowy naszych wrogów.W ciemnych oczach Thurra pojawił się błysk.— Ale nie możesz zapominać, Omniusie, że będzie wiele nieprzewidzianych zgonów z powodu braku opieki, głodu i wypadków. Kiedy na każde pięć osób dwie będą umierały na zarazę, a wiele innych, osłabionych, będzie się starało wyzdrowieć, nie wystarczy lekarzy, by zająć się wszystkimi zarażonymi, nie mówiąc już o tych, którzy zapadną na inne choroby lub odniosą jakieś obrażenia. I pomyśl o zamieszaniu, jakie wywoła to we władzach, w społeczeństwach, w wojsku! — Omal się nie zakrztusił ze złośliwej radości. — Liga nie będzie w stanie przystąpić do ofensywy przeciw Zsynchronizowanym Światom ani bronić się czy wzywać pomocy, gdyby zaatakowała ją wtedy armia myślących maszyn. Czterdzieści trzy procent! Ha, to naprawdę śmiertelny cios dla reszty rodzaju ludzkiego!— Ekstrapolacje Yoreka Thurra są sensowne, Omniusie — odezwał się Erazm. — W tym wypadku sama nieprzewidywalność ludzkiego społeczeństwa spowoduje poważniejsze szkody, niż mogłyby na to wskazywać liczby ofiar retrowirusa.— Wkrótce będziemy mieli empiryczne dowody — odparł Om-nius. — Pierwsza partia kapsuł z rozsadnikami zarazy jest gotowa do wystrzelenia, a druga jest już w produkcji.Thurr pojaśniał.— Wspaniale. Chcę zobaczyć, jak będą wystrzeliwane — rzekł. Erazm zastanawiał się, czy podczas zabiegu przedłużenia życia cośposzło nie tak i wypaczyło umysł Thurra, czy też był on taki od początku.— Chodź ze mną — powiedział w końcu. — Znajdziemy ci miejsce, z którego będziesz mógł wygodnie obserwować odpalenie. Później przyglądali się, jak w szkarłatne niebo, rozświetlone blaskiem czerwonego olbrzyma, wokół którego krążył Corrin, wystrzeliwane są ogniste pociski. — Ludzie cieszą się podczas oglądania ogni sztucznych — powiedział Thurr. — Dla mnie jest to naprawdę wspaniały spektakl. Skutek tego będzie równie nieubłagany jak siła ciążenia. Nic nie może nas powstrzymać. „Nas… interesujący dobór słów — pomyślał Erazm. — Ale nie ufam mu całkowicie. Jego umysł pełen jest ponurych intryg”.Robot podniósł uśmiechniętą elastometalową twarz ku niebu, by popatrzeć, jak następna fala torped z zarazą odlatuje w tę część kosmosu, w której leżały światy Ligi. Ludzie witają mnie jako zwycięskiego bohatera. Walczyłem z cymekami i obalałem rządy myślących maszyn, ale nie poprzestanę na tym. Moja praca dopiero się zaczyna.— primero Quentin Butler,Wspomnienia z wyzwolenia Parmentiera Po odbiciu Honru z rąk myślących maszyn Quentin i jego żołnierze przez miesiąc sprzątali, pomagali w odbudowie miast maszyn i udzielali pomocy ocalałym ludziom. Potem miała tam zostać połowa najemników z Ginaza, by nadzorować utrwalanie się władzy ludzi i pomagać w likwidacji ognisk oporu robotów, jeśli jakieś jeszcze pozostały. Kiedy zakończono te przygotowania, primero Butler i jego dwaj starsi synowie odlecieli z głównymi siłami floty na pobliskiego Parmentiera. Dżihadystom należał się zasłużony odpoczynek, a Rikov pragnął jak najszybciej powrócić do żony i jedynej córki.Zanim podbój Honru przesunął granice Ligi w głąb terytorium Omniusa, Parmentier był jej częścią leżącą najbliżej Zsynchronizowanych Światów. W ciągu kilku dziesięcioleci ludzie zanotowali niezwykłe postępy w ponownym zagospodarowywaniu planety po latach niszczycielskiej okupacji. Zbudowane przez maszyny obskurne zakłady przemysłowe zostały oczyszczone, usunięto toksyczne związki chemiczne i śmieci, zrekultywowano pola, zasadzono lasy, wybagro-wano rzeki i skierowano je w nowe koryta.Chociaż Rikov Butler poświęcał wiele czasu służbie w Armii Dżiha-du, był też lubianym i skutecznym gubernatorem Parmentiera. Czekał z ojcem na mostku flagowej balisty i uśmiechnął się, kiedy spokojna planeta — na której był jego dom — znalazła się w polu widzenia.- Nie mogę się doczekać spotkania z Kohe — powiedział cicho, stojąc obok fotela dowódcy. — 1 właśnie sobie uświadomiłem, że Ray-na skończyła jedenaście lat. Tak rzadko ją widywałem.— Nadrobisz to — rzekł Quentin. — Chcę, żebyś miał więcej dzieci, Rikov. Jedna wnuczka to dla mnie za mało.— A nie możesz mieć więcej, skoro nigdy nie jesteś sam z żoną — powiedział Faykan, dając bratu kuksańca. — Jestem pewien, że

są jakieś kwatery w mieście, gdybyś wolał odosobnienie.— Ojciec i brat są zawsze mile widziani w moim domu. — Rikov roześmiał się. — Kohe nie wpuściłaby mnie do łóżka, gdybym was odprawił.— Czyń swoją powinność, Rikov — powiedział Quentin, udając surowy ton. — Twój starszy brat nie pali się do żeniaczki.— Jeszcze nie — rzekł Faykan. — Nie znalazłem wciąż panny z odpowiednimi koneksjami politycznymi. Ale znajdę.— Jakież to romantyczne!W ciągu tych lat Rikov i Kohe zbudowali piękną posiadłość na wzgórzu, z którego roztaczał się widok na główne miasto Parmentie-ra, Niubbe. Z czasem, pod skutecznymi rządami Rikova, planeta stanie się bez wątpienia potężnym światem Ligi.Kiedy flota dżihadu wylądowała, a żołnierze i najemnicy zostali wysłani na przepustki, Quentin udał się z synami do posiadłości gubernatora. Kohe, która nigdy nie okazywała publicznie silnych emocji, złożyła na policzku męża niewinny pocałunek. Z domu wyszła powitać ich Rayna, dziewczyna o dużych oczach i słomkowych włosach, która przedkładała książki nad towarzystwo przyjaciół. W budynku znajdowała się ozdobna kaplica Trójcy Męczenników. W wazonach stały jasnopomarańczowe nagietki złożone w ofierze Manionowi Niewinnemu.Jednak choć Kohe Butler była pobożną kobietą, przestrzegającą codziennej modlitwy i innych praktyk religijnych, nie była taką fanatyczką jak martyryści, którzy znaleźli na Parmentierze mocny punkt oparcia. Ludność pamiętała tu ucisk ze strony myślących maszyn i chętnie zwróciła się ku jednej z religii nastawionych bardziej wojowniczo do robotów.Kohe dbała również o to, by jej rodzina i służba nie brały melanżu. — Serena Butler nie używała go, więc i my nie będziemy używać — argumentowała. Rikov od czasu do czasu pozwalał sobie na ów powszechny występek na manewrach wojskowych, ale w domu zachowywał się przykładnie. Rayna milczała przy stole, ale jej maniery były bez zarzutu.— Jak długo zostaniesz? — zapytała Kohe męża.Czując przypływ wielkoduszności, Quentin dźwignął się z krzesła. — Faykan nie ma nic lepszego do roboty, niż lecieć ze mną i gromić myślące maszyny, ale Rikov ma inne zobowiązania — powiedział. — Za długo trzymałem go z dala od ciebie, Kohe. Rządzenie Parmentie- rem jest przynajmniej tak samo ważne jak służba w Armii Dżihadu. Dlatego, na mocy władzy, którą dano mi jako primero, udzielam mu długiego, minimum rocznego urlopu, by mógł wypełnić swoje obo wiązki jako przywódca polityczny, mąż i ojciec. Widząc radość i zdumienie na twarzach Kohe i Rayny, Quentin poczuł wewnątrz ciepło. Kompletnie zaskoczony Rikov nie wiedział, jak zareagować.— Dziękuję, primero — powiedział w końcu. — Dość tych formalności, Rikov. — Quentin uśmiechnął się. — Sądzę, że w domu możesz mi mówić „ojcze”. — Odsunął talerz, bo zaczęła go ogarniać senność. Dzisiaj będzie spał w miękkim łóżku zamiast na koi w swojej kabinie. — A co do ciebie, Faykanie, zrobimy sobie tygodniowy urlop, by wypocząć i uzupełnić zapasy. Żołnierzom i najemnikom też należy się trochę oddechu. Nie tylko maszyny muszą ładować akumulatory. Potem będziemy musieli odlecieć. Faykan ukłonił się oschle.— Tydzień to bardzo hojny gest — rzekł. W dniach wolnych od służby Quentin zabawiał rodzinę Riko-va opowieściami o wyczynach podczas obrony Ixa i o tym, jak został żywcem pogrzebany w wyniku zawalenia się jaskini. Wyznał, że w ciemnych, zamkniętych pomieszczeniach nadal czuje się nieswojo. A potem opowiedział, jak natknął się na Ty tankę Junonę i uciekł przed nią, kiedy dowodził oddziałem, który dokonał wypadu na pogrążoną w chaosie Belę Tegeuse, by ratow; c jej ludność. Słuchacze zadrżeli. Cymeki były jeszcze bardziej tajemnicze i przerażające niż tradycyjne roboty bojowe. Na szczęście, odkąd zwróciły się przeciwko Omniusowi, nie sprawiały wielu kłopotów. Siedząc cicho przy końcu stołu, Rayna słuchała z szeroko otwartymi oczami. Quentin uśmiechnął się do wnuczki. — Powiedz mi, Rayno — spytał — co sądzisz o myślących maszynach?— Nienawidzę ich! To demony. Jeśli sami nie zdołamy ich zniszczyć, ukaże je Bóg. Tak mówi mama.— Chyba że zostały zesłane, by ukarać nas za grzechy — powiedziała Kohe tonem przestrogi.Quentin spoglądał to na matkę, to na córkę, to na Rikova.— Widziałaś kiedy myślącą maszynę, Rayno? — zapytał.— Maszyny są wszędzie wokół nas — odparła dziewczynka. — Trudno się zorientować, które są złe.Uniósłszy brwi, Quentin spojrzał z dumą na Rikova.— Któregoś dnia zostanie dobrą bojowniczką — powiedział.— A może politykiem — rzekł Rikov.— No cóż, przypuszczam, że oni też są potrzebni Lidze.Kiedy jego batalion szykował się do odlotu, Quentin postanowił, że wróci na Salusę Secundusa. Zawsze miał coś do załatwienia z rządem Ligi i Radą Dżihadu i już od półtora roku nie odwiedził milczącej Wandry w Mieście Introspekcji.Całe popołudnie promy woziły najemników i dżihadystów na ogromne statki czekające na orbicie. Quentin objął po kolei Riko-va, Kohe i Raynę.— Wiem, synu, że tęsknisz za dawnymi czasami, kiedy obaj z bratem byliście nieokiełznanymi żołnierzami i walczyliście z myślącymi maszynami. Sam to robiłem, kiedy byłem młody. Ale pamiętaj o swoich obowiązkach wobec Parmentiera i rodziny. Na pewno nie będę się z tobą sprzeczał — rzekł Rikov z uśmiechem. — Pobyt tutaj, w spokoju, z Kohe i Rayną to całkowicie satysfakcjonujący mnie przydział. Ta planeta jest pod moim zarządem. Czas, żebym osiadł i naprawdę uczynił ją moją ojczyzną. Założywszy wojskową czapkę, Quentin wszedł na kapitański prom i udał się na statek flagowy. Zgrupowanie

przeprowadziło przed odlotem procedurę sprawdzającą. Wszystkie balisty i niszczyciele były w pełni zaopatrzone i zatankowane, gotowe do długiej podróży na stołeczną planetę Ligi. Kiedy flota opuściła orbitę i przygotowywała się do wyjścia z układu Parmentiera, technicy namierzyli zbliżającą się jak deszcz meteorytów chmurę małych pocisków, lecących kursem, który nie wydawał się przypadkowy. — Musimy przyjąć, że to obiekty nieprzyjaciela, primero!— Zawrócić i ostrzec obronę planety! — krzyknął Cjuentin. — Wszystkie statki, kurs wstecz, na Parmentiera!Chociaż żołnierze zareagowali natychmiast, widział, że nie zdążą. Torpedy, obiekty niewątpliwie sztuczne i niemal na pewno będące dziełem maszyn, kierowały się prosto na planetę.Na jej powierzchni Rikov uruchomił alarmy, a czujniki wykreślały drogę nadlatujących pocisków. Z dużo większej odległości mknęły statki dżihadu, gotowe zniszczyć mechanicznych intruzów.Ale pociski rozpadły się w atmosferze, nie powodując zniszczeń. Żaden nie dotarł do powierzchni.— Co to było? — zapytał Faykan, pochylając się nad ramieniem technika obsługującego czujniki.— Proponuję, byśmy zostali i przeprowadzili pełną analizę — powiedział Quentin. — Stawiam te jednostki do twojej dyspozycji, Rikov.Syn odrzucił jednak jego ofertę. — Nie ma potrzeby, primero. Cokolwiek to było, nie wyrządziło szkód. Nawet jeśli te pociski to dzieło myślących maszyn, okazały się niewypałami…— Mimo to lepiej wszystko sprawdź — poradził mu Quentin. — Omnius coś knuje.— Parmentier ma nowoczesne laboratoria i sprzęt badawczy, primero. Możemy zrobić to tutaj. No i mamy siły obronne w pełnym składzie.Wydawało się, że jest to powód do dumy dla Rikova.Czekając na orbicie, Quentin był nadal niespokojny, zwłaszcza że celem ataku stał się jego syn. Najwyraźniej rakiety były bezzałogowe. Z jakiegoś powodu wymierzone zostały w Parmentiera, planetę Ligi leżącą najbliżej Zsynchronizowanych Światów. — Może był to po prostu eksperyment z naprowadzaniem — rzekł Faykan. Podczas swej kariery Quentin był świadkiem dużo gorszych działań myślących maszyn. Podejrzewał, że i w tym musi się kryć coś więcej, niż widzi. — Utrzymujcie stan podwyższonej gotowości — przekazał Rikovo- wi. — Może to tylko wstęp do poważniejszej akcji.Przez dwa następne dni Cjuentin utrzymywał swoją flotę w szyku obronnym na skraju układu, ale z przestrzeni nie nadleciały już żadne torpedy. Uspokoiwszy się w końcu, nie widział powodu, by pozostawać tam dłużej. Rzuciwszy raz jeszcze słowa pożegnania Rikovowi, zabrał swoje statki spod Parmentiera i wyruszył w drogę powrotną na Salusę Secundusa. Wszechświat nieustannie stawia na naszej drodze tylu przeciwników, że nie jesteśmy w stanie sobie z nimi poradzić. Dlaczego więc sami jeszcze tworzymy sobie wrogów?— mistrz miecza Istian Goss Chociaż straszliwe tsunami zabiło większość ludności i ogołociło archipelag z wszelkich roślin, po blisko sześćdziesięciu latach wyspy Ginaza pokryła nowa, gęsta dżungla. Stopniowo powracali ludzie, gorliwi uczniowie, kandydaci na najemników, którzy chcieli opanować sztukę walki opracowaną przez legendarnego mistrza miecza Joola Noreta. Ginaz zawsze był wylęgarnią najemników dla potrzeb dżihadu, wspaniałych wojowników, którzy walczyli z myślącymi maszynami na własnych warunkach, używając własnych technik, zamiast stosować się do zbiurokratyzowanych metod Armii Dżihadu. Współczynnik umieralności był wśród nich wysoki, ale mieli też nieproporcjonalnie dużą liczbę bohaterów.Istian Goss urodził się na archipelagu i należał do trzeciego pokolenia ocalałych z katastrofalnej fali zuchów, którzy starali się jak mogli ponownie zaludnić swoją planetę. Młodzieniec zamierzał poświęcić życie walce o wyzwolenie ludzi z niewoli przeklętych maszyn; po to się urodził. Jeśli uda mu się spłodzić kilkoro dzieci, zanim straci życie w dżihadzie, umrze zadowolony.Na plażę wyszedł wielkimi krokami Chirox, wieloręki mek bojowy, prostując swoje gibkie ciało. Zwrócił skrzące się włókna optyczne na grupę uczniów. — Wszyscy ukończyliście zaprogramowany kurs szkoleniowy — powiedział. Jego głos był bezbarwny i monotonny, inny niż u bardziej zaawansowanych modeli. Zaprojektowano go z zaczątkiem zaledwie osobowości i prostymi zdolnościami komunikacyjnymi. — Wszyscy udowodniliście, że radzicie sobie z moimi zaawansowa nymi metodami walki. Jesteście odpowiednimi przeciwnikami dla prawdziwych myślących maszyn. Jak Jool Noret.Chirox wskazał jedną ze swych zbrojnych rąk małe wzniesienie na wyspie. Zbudowano tam z bloków surowej lawy świątynię, w której znajdowała się trumna z kryształowego płazu. Leżało w niej poturbowane, ale zakonserwowane ciało Noreta, mimowolnego założyciela nowej szkoły fechtunku.Uczniowie odwrócili się i spojrzeli w tamtą stronę. Istian zbliżył się z szacunkiem o krok do świątyni w towarzystwie swego przyjaciela i sparingpartnera Nara Triga.— Nie chciałbyś żyć kilkadziesiąt lat temu i trenować pod kierunkiem samego Noreta?— Zamiast tej przeklętej maszyny?! — warknął Trig. — Tak, to byłoby miłe, ale cieszę się, że żyję teraz, kiedy jesteśmy znacznie bliżsi pokonania wroga… we wszystkich jego wcieleniach.Trig był potomkiem osadników, którzy uciekli z kolonii Peridot, kiedy przed osiemdziesięcioma laty została zdobyta przez myślące maszyny. Jego rodzice znaleźli się wśród śmiałych pionierów, którzy starali się teraz odbudować kolonię, ale Trig nie mógł znaleźć sobie tam miejsca. Czul głęboką, nieprzemijającą nienawiść do myślących maszyn i poświęcił czas i energię na naukę sposobów walki z nimi.W odróżnieniu od Istiana, który miał

złocistą skórę i ciemnomie-dziane włosy, Trig był krępy i śniady, miał ciemne włosy, szerokie ramiona i potężne mięśnie. Pasowali natomiast do siebie jako spa-ringpartnerzy, walcząc mieczami pulsacyjnymi przeznaczonymi do smażenia żelowych obwodów robotów bojowych, posiedli bowiem takie same umiejętności. Kiedy jednak Trig pojedynkował się z me-kiem, narastały w nim takie złość i pasja, że walczył z szaleńczym zapamiętaniem i uzyskiwał lepsze wyniki niż jakikolwiek uczeń z jego grupy.Nawet Chirox pochwalił go po jednej, szczególnie zażartej walce.— Tylko ty, Narze Trigu, odkryłeś technikę Joola Noreta, polegającą na całkowitym poddaniu się rytmowi walki i pozbyciu wszelkich obaw o swoje bezpieczeństwo i życie. To klucz.Opinia ta nie napełniła bynajmniej Triga dumą. Chociaż Chirox został przeprogramowany i walczył po stronie ludzkości, młodzieniec nadal żywił urazę do robotów we wszelkich postaciach. Istian będzie się cieszył, kiedy opuści z Trigiem Ginaza i jego przyjaciel będzie mógł zwrócić swoją wściekłość przeciwko rzeczywistemu wrogowi, a nie temu zastępczemu… — Każdy z was — mówił dalej Chirox do grupy młodych, zdecy dowanych mężczyzn — dowiódł, potykając się ze mną, że jest warto ściowym najemnikiem, przygotowanym do walki z myślącymi maszy nami. Dlatego namaszczam was na wojowników świętego dżihadu.Mek bojowy schował swoje uzbrojone kończyny, zostawiając tylko parę chwytnych u góry, by bardziej przypominać człowieka.— Zanim wyślemy was na służbę dżihadu, postąpimy zgodnie z gi-naskimi tradycjami i dokonamy ceremonii ustanowionej na długo przed czasami Joola Noreta.— Ten mek nie rozumie, co robi — mruknął Trig. — Myślące maszyny nie są w stanie pojąć mistycyzmu i religii.Istian skinął głową.— Ale to dobrze, że Chirox szanuje to, w co wierzymy — powiedział.— Po prostu działa zgodnie z programem, recytując słowa, które usłyszał z ludzkich ust.Niemniej Trig zrobił wraz z pozostałymi krok do przodu, kiedy Chirox pomaszerował po miękkim wapiennym piasku ku trzem dużym koszom, wypełnionym niczym drogocennymi monetami gładkimi krążkami z koralu. Niektóre z nich były puste, na innych wygrawerowano nazwiska poległych wojowników z Ginaza. Od wieluset lat najemnicy wierzyli, że święta misja, jaką jest walka z Omniusem, sprawia, iż bojowy duch każdego z nich pozostaje w dosłownym znaczeniu tego słowa żywy. Ilekroć któryś z nich ginął w starciu z robotami, jego dusza odradzała się w innym potencjalnym wojowniku. Każdy z uczniów, włącznie z Istianem Gossem i Narem Trigiem, nosił rzekomo w sobie uśpioną duszę innego najemnika, która czekała na przebudzenie, by kontynuować walkę aż do ostatecznego zwycięstwa. Dopiero wtedy mogła spocząć w pokoju. W miarę jak podczas trwającego już od tak dawna dżihadu Sereny Butler przybywało poległych, kosze coraz bardziej się wypełniały, ale rosła też liczba ochotników i co roku nowi kandydaci przyjmowali te waleczne dusze, dzięki czemu z każdym pokoleniem ofensywa ludzkości przybierała na sile, a oni stawali się równie nieubłagani jak maszyny. — Teraz każdy wybierze krążek — powiedział Chirox. — Los pokieruje waszymi dłońmi, by ujawnić tożsamość żyjącego w was ducha.Uczniowie przysunęli się do koszy. Każdy pragnął się dowiedzieć, czyjego ducha nosi, ale żaden nie chciał być pierwszy. Widząc wahanie towarzyszy, Trig spojrzał z kamienną miną na męka, po czym pochylił się nad najbliższym koszem. Zamknął oczy i zanurzywszy w nim rękę, grzebał wśród krążków, aż w końcu na chybił trafił chwycił jeden z nich. Wyciągnął go, spojrzał na niego i kiwnął wymijająco głową.Nikt nie spodziewał się, że rozpozna wygrawerowane na krążku nazwisko, bo chociaż wśród najemników było wiele legendarnych postaci, znacznie więcej zginęło, nie zostawiając po sobie nic oprócz nazwiska. W kryptach na Ginazie pogrzebane były zapiski dotyczące wszystkich poległych. Każdy nowy najemnik mógł się przekopać przez tę ogromną bazę danych, by odkryć, co wiadomo o duchu, którego ma w sobie.Kiedy Trig odszedł na bok, Chirox kazał wybrać następnemu, a potem kolejnemu. Gdy wreszcie, jako jeden z ostatnich, wystąpił Istian, zawahał się, chociaż drżał z ciekawości i niepewności. Nie znał nawet nazwisk swoich rodziców. Wiele ginaskich dzieci wychowywano w żłobkach — grupach ćwiczebnych, których jedynym zadaniem było stworzenie wojowników przynoszących zaszczyt planecie. Teraz miał w końcu poznać tę niematerialną istotę, która kryła się w jego DNA, ducha, który kierował jego życiem, umiejętnościami walki i przeznaczeniem.Sięgnął głęboko do drugiego kosza, poruszając palcami i starając się określić, który krążek go wzywa. Zerknął na Triga, a potem na pozbawioną wyrazu metalową twarz Chiroxa, wiedząc, że musi znaleźć właściwy. Ostatecznie jedna gładka powierzchnia wydała mu się chłodniejsza od innych. Odniósł wrażenie, że łączy się ona z liniami papilarnymi na koniuszkach jego palców. Wyciągnął krążek. Pozostałe krążki osunęły się z grzechotem do kosza. Istian spojrzał w dół, by poznać odpowiedź… i omal nie upuścił z niedowierzania krążka. Zamrugał. Zaschło mu w gardle. To niemożliwe! Zawsze był dumny ze swoich zdolności, wyczuwał w sobie wielkość, podobnie jak wszyscy uczniowie. Przynajmniej tak twierdzili. Ale chociaż był utalentowany, nie był nadczłowiekiem. Nie mógł spełnić takich oczekiwań, jakie stawiało nazwisko na krążku. Widząc osłupiałą minę Istiana, nad jego ręką pochylił się inny uczeń, by odczytać napis.— Jool Noret! — krzyknął. — Wyciągnął Joola Noreta! Rozległy się stłumione okrzyki zdumienia.— Nie może być — wymamrotał Istian. —

Musiałem wyciągnąć zły krążek. Taki duch jest… za potężny dla mnie.Ale Chirox obrócił swój metalowy tors, a jego włókna optyczne świeciły jasno.— Cieszę się, że wróciłeś do nas kontynuować walkę, mistrzu Joolu Norecie. Jesteśmy teraz znacznie bliżej zwycięstwa nad Omniusem.— Będziemy walczyli ramię w ramię — rzekł Nar Trig do przyjaciela. — Może nawet uda nam się przewyższyć legendę, której musisz stać się godny.Istian z trudem przełknął ślinę. Nie miał wyboru: musiał podążać za przewodem milczącego dotąd ducha, który był w nim. Ci, którzy mają wszystko, nie cenią niczego. Ci, którzy nie mają niczego, cenią wszystko.— Raąuella Berto-Anirul, Ocena rewelacji filozoficznychRichese będzie skazana na zagładę, jak tylko Omnius powróci z nowymi siłami. Po ucieczce ten przeklęty Seurat na pewno dostarczył wszechumysłowi informacji o zbuntowanych Tytanach. Oceniwszy swoje minione porażki, maszyny obliczą, że konieczna jest dużo liczniejsza flota, pogodzą się z większymi stratami i wrócą z wystarczającą liczbą balist i siłą ognia, by zetrzeć w pył umocnienia cyme-ków. Tytani nie mieli żadnych szans.Generał Agamemnon wątpił, czy ma więcej niż miesiąc. Musiał ze swoimi cymekami opuścić Richese, ale nie mógł jak wściekły pies ruszyć na najbliższą dostępną planetę, która mogła być zażarcie broniona przez hrethgirów czy nawet inne maszyny. Nie miał wystarczających informacji ani sił, by znaleźć i podporządkować sobie nową twierdzę. Wszakże tysiącletnie doświadczenie dowódcy podpowiadało mu, że potrzebuje dokładnych danych wywiadowczych i pełnej analizy wszystkich możliwości. Przetrwało tylko troje Tytanów, więc nie mógł sobie pozwolić na niepotrzebne ryzyko. Chociaż liczył już ponad jedenaście wieków, nade wszystko cenił sobie przeżycie.Jego kochanka Junona miała podobne ambicje i cele. Powróciwszy z Beli Tegeuse, innej znajdującej się pod rządami cymeków planety, spotkała się z nim w rozległej richeskiej twierdzy. Zwróciła ku niemu wieżyczkę z głową, by pochwalić się skrzącymi włóknami optycznymi. Nawet w tej dziwnej, nieludzkiej formie jej mózg i osobowość były dla Agamemnona piękne.— Teraz, kiedy wyzwoliliśmy się spod władzy Omniusa, potrzebujemy, kochany, nowego terytorium, nowych populacji, nad którymi będziemy panować. — Jej zsyntetyzowany głos miał głęboki, dudniący ton. — Ale nie mamy na tyle przytłaczających sił, by stawić czoło hreth-girom czy Zsynchronizowanym Światom. A myślące maszyny wrócą. I to wkrótce.— Przynajmniej program Omniusa zabrania mu zabicia nas trojga.— Mała pociecha! Zniszczy wszystko, co zbudowaliśmy, wyrżnie naszych zwolenników i wyrwie pojemniki z mózgami z naszych form. Nawet jeśli nie zginiemy, może odłączyć nasze myślowody i wtrącić nas do piekła deprywacji sensorycznej. To gorsze niż śmierć… bylibyśmy bezużyteczni!— Nigdy. Sam bym cię zabił, zanimbym do tego dopuścił — powiedział Agamemnon basowym, grzmiącym głosem, który wprawił w drżenie kolumny przestronnej sali.— Dziękuję ci, kochany.Agamemnon rzucił się z niepowstrzymaną szybkością do łukowato sklepionego wyjścia, przesyłając neocymekom polecenie przygotowania do podróży jego najszybszego statku.— Ty i Dante zostaniecie tutaj i przygotujecie nasze systemy obronne na atak myślących maszyn, a ja znajdę dla nas inny świat. — Błysnął włóknami optycznymi, które przesłały do jego mózgu konstelację obrazów Junony. — Jeśli dopisze nam szczęście, Omnius przez pewien czas nas nie znajdzie.— Wolę polegać na twoich znakomitych zdolnościach niż na szczęściu.— Może będziemy potrzebowali i jednego, i drugiego.Odlatując z Richese z przyspieszeniem, które zabiłoby każdą wątłą ludzką istotę, generał Tytanów kierował się do swojego tajnego punktu kontaktowego w imperium maszyn. Wallach IX był mało znaczącym Zsynchronizowanym Światem, na którym Yorek Thurr panował nad żałosnym stadem zniewolonych ludzi. Od dziesiątków lat Thurr był wiarygodnym, choć dyskretnym źródłem informacji zarówno o Omniusie, jak i o Lidze Szlachetnych. To on powiadomił Agamemnona o powrocie dawno zaginionej He-kate i jej niespodziewanym wsparciu dla sprawy hrethgirów, on też ujawnił plany podróży Venporta i znienawidzonej czarodziejki Cen-vy, dzięki czemu Beowulf mógł urządzić na nich zasadzkę w układzie Ginaza. Nie denerwował się ani trochę tym, że gra na trzy strony, napuszczając je na siebie nawzajem. Generał Tytanów ulokował się w ekstrawaganckim statku z budzących strach kanciastych brył, wyposażonych w cały arsenał egzotycznej broni i potężne ramiona chwytne. Jednostka ta służyła mu zarazem jako statek kosmiczny i naziemna forma krocząca. Gdy Aga-memnon siadł na otwartym placu na Wallachu IX, wysunął potężne płaskie stopy, zmienił kształt mechanicznego ciała i podniósł się w przerażającej nowej postaci. Rady Thurra mogły być użyteczne, ale generał nie ufał mu całkowicie.Przerażeni ludzie cofali się, kiedy Tytan, ciężko stąpając, szedł bulwarami ku imponującej cytadeli, którą Thurr wybudował po samo-zwańczej koronacji na króla planety. Chociaż Wallach IX pozornie pozostał Zsynchronizowanym Światem, Thurr twierdził, że ominął i zmanipulował zewnętrzne układy kontroli wszechumysłu. Odizolował i wywiódł w pole miejscowe wcielenie Omniusa własnym oprogramowaniem.Agamemnona to nie obchodziło. Jeśli wszechumysł miał tutaj tajne patrzydła, które dowiodłyby dwulicowości tego człowieka, stracony zostałby sam Thurr. W końcu zbuntowane cymeki i tak już skazano na śmierć.Jego forma krocząca była tak ogromna, że generał musiał, wymachując na boki zbrojnymi ramionami,