chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony214 441
  • Obserwuję121
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań134 958

04. Zgromadzenie zenskie z Diun - Brian Herbert, Kevin J. Anderso

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

04. Zgromadzenie zenskie z Diun - Brian Herbert, Kevin J. Anderso.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Herbert, Frank - Cykl Diuna T.I-XVII (kompletna seria) II.Wielkie Szkoły Diuny
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 553 osób, 323 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 270 stron)

BRIAN HERBERT, KEVIN J, ANDERSON ZGROMADZENIE ŻEŃSKIE Z DIUNY Książka ta dedykowana jest Wam - legionom miłośników Diuny na całym świecie. Wasze ogromne poparcie umożliwiło stworzenie tego niezwykłego wszechświata. Dzięki entuzjastycznym czytelnikom Diuna Franka Herberta stała się pierwszą powieścią, która otrzymała oba zaszczytne wyróżnienia w dziedzinie literatury science fiction: Nagrodę Hugo i Nagrodę Nebula. Później, kiedy wzrosła liczba wielbicieli, Dzieci Diuny pojawiły się jako pierwsza w historii książka science fiction na liście bestsellerów „New York Timesa”. Po nakręceniu w 1984 roku przez Davida Lyncha jej filmowej wersji Diuna znalazła się na pierwszym miejscu tej listy. Dzisiaj, prawie pięćdziesiąt lat po pierwszym wydaniu Diuny, dzięki rzeszom wielbicieli Franka Herberta, którzy czytają zarówno „Kroniki Diuny” jego autorstwa, jak również nasze powieści, jego wspaniałe dziedzictwo jest nadal żywe. PODZIĘKOWANIA Podobnie jak w przypadku wszystkich naszych książek, mamy ogromny dług wdzięczności wobec naszych żon, Janet Herbert i Rebe-cki Moesty Anderson, za ich miłość i twórcze wsparcie. Chcielibyśmy również wyrazić wdzięczność Tomowi Doherty’emu z wydawnictwa Tor Books, naszym redaktorom Patowi LoBrutto (z Tor Books) i Ma-xine Hitchcock (z Simon & Schuster w Wielkiej Brytanii) oraz naszemu agentowi Johnowi Silbersackowi (z Trident Media Group). Kim Herbert i Byron Merritt pracowali niezmordowanie, szerząc za pomocą działań promocyjnych, uczestnictwa w konferencjach i wpisów w sieci wiedzę o powieściach z cyklu Diuny. Kevin chciałby też podziękować Mary Thomson za wiele godzin przepisywania oraz czytelnikom próbnym Dianę Jones i Louisowi Moeście. Była to epoka geniuszy przesuwających granice swojej wyobraźni i zastanawiających się nad możliwościami rodzaju ludzkiego. - Historia Wielkich Szkół Można by sądzić, że po pokonaniu myślących maszyn i utwo-rzeniu Ligi Landsraadu, która zastąpiła Ligę Szlachetnych, nastaną dla ludzkości czasy pokoju i pomyślności, ale walki dopiero się zaczęły. Nie mając zewnętrznego wroga, zaczęliśmy walczyć między sobą. — Annały Imperium ZGROMADZENIE ŻEŃSKIE Z DIUNY Minęły 83 lata, odkąd ostatnie myślące maszyny zostały zniszczone w bitwie pod Corrinem, po której Faykan Butler przyjął nazwisko Corrino i obwołał się pierwszym Imperatorem nowego Imperium. Wielki bohater wojenny Vorian Atryda odwrócił się od polityki i odleciał w nieznane. Po zabiegu wydłużenia życia, któremu poddał go jego osławiony ojciec, były generał cymeków Agamemnon, starzał się niezauważalnie. Niegdysiejszy adiutant Voriana, Abulurd Harkonnen, został osądzony za tchórzostwo okazane podczas bitwy pod Corrinem i skazany na wygnanie na ponurą planetę Lankiveil, gdzie zmarł dwadzieścia lat później, jego potomkowie nadal obwiniają Voriana Atrydę o nieszczęścia, które stały się ich udziałem, chociaż od osiemdziesięciu lat nikt go nie widział. Na pokrytym dżunglami Rossaku Raquella Berto-Anirul, która pokonała śmiertelną chorobę wywołaną przez złośliwy wirus, dzięki czemu przeobraziła się w pierwszą Matkę Wielebną, przejęła metody niemal wymarłych czarodziejek, by utworzyć własne zgromadzenie żeńskie, szkołę uczącą kobiety, jak wzmacniać swoje ciała i umysły. Gilbertus Albans, niegdyś wychowanek niezależnego robota Erazma, założył na wiejskiej planecie Lampadas innego rodzaju szkołę, w której uczy ludzi porządkowania umysłu na podobieństwo komputera, czyniąc z nich mentatów. Potomkowie Aureliusza Venporta i Normy Cenvy (która nadal żyje, chociaż osiągnęła niezwykle wysokie stadium

ewolucji) zbudowali potężne imperium komercyjne, Venport Holdings. Ich flota kosmiczna używa silników Holtzmana do zaginania przestrzeni i korzysta z usług zmutowanych, przesyconych przyprawą nawigatorów, którzy pilotują statki. Pomimo czasu, jaki upłynął od pokonania myślących maszyn, na planetach zasiedlonych przez ludzi nadal utrzymują się żarliwe antytechnologiczne nastroje, a potężne ugrupowania fanatyków dokonują brutalnych czystek… Po tysiącletnim zniewoleniu pokonaliśmy wreszcie siły komputerowego wszechumysłu, Omniusa, ale nasze zmagania wcale nie ustały. Wprawdzie zakończył się dżihad Sereny Butler, ale musimy kontynuować walkę z jeszcze podstępniejszym i trudniejszym przeciwnikiem — z ludzką słabością do technologii i pokusą powtórzenia błędów przeszłości. — Manford Torondo, Jedyna droga Manford Torondo stracił rachubę swych misji bojowych. O niektórych, takich jak ów straszny dzień, kiedy wybuch rozerwał go i pozbawił dolnych partii ciała, chciał zapomnieć. Jednak obecne zadanie — zlikwidowanie kolejnych pozostałości największego wroga ludzkości — będzie łatwiejsze i przyjemniejsze. Najeżone zimną bronią statki maszyn wisiały za układem słonecznym w takiej odległości, że od ich kadłubów odbijała się tylko ledwie widoczna mgiełka przyćmionego światła gwiazdy. Wskutek unicestwienia rozproszonych wszechumysłów ta grupa bojowa robotów nie dotarła do celu, a ludność pobliskiego układu gwiezdnego Ligi Szlachetnych nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że to ona była owym celem. Teraz zwiadowcy Manforda znowu znaleźli tę flotę. Groźne jednostki wroga, nietknięte, wciąż uzbrojone i zdolne do działania, wisiały martwe w przestrzeni kosmicznej od bitwy pod Corrinem. Statki widma, ale mimo to obrzydlistwa. Trzeba będzie odpowiednio się nimi zająć. Kiedy sześć jego małych jednostek zbliżyło się do mechanicznych monstrów, Manforda przeszedł pierwotny dreszcz. Zagorzali zwolennicy ruchu butlerian przysięgali niszczyć wszelkie pozostałości zakazanej technologii komputerowej. Teraz bez wahania okrążali unieruchomioną flotę robotów niczym mewy ścierwo wyrzuconego na plażę wieloryba. Przez trzaski komlinii dobiegł z pobliskiego statku głos mistrza miecza Ellusa. Mistrz prowadził butleriańskich łowców wprost na skupisko jednostek bojowych podstępnych robotów, które niezauwa- żone, dryfowały od dziesiątków lat w przestrzeni kosmicznej. — To kompletny dywizjon szturmowy składający się z dwudziestu pięciu maszyn, Manford. Znajduje się dokładnie tam, gdzie zgodnie z przewidywaniami mentata powinniśmy go znaleźć. Oparty na fotelu specjalnie przystosowanym do jego pozbawionego nóg ciała, Manford skinął głową. Gilbertus Albans nie przestawał go zadziwiać swymi zdolnościami umysłowymi. —Po raz kolejny jego Szkoła Mentatów dowodzi, że ludzkie mózgi przewyższają myślące maszyny — powiedział. —Umysł człowieka jest święty — rzekł Ellus. —Umysł człowieka jest święty — potwierdził Manford. Usłyszał te słowa w wizji zesłanej przez Boga i były one teraz bardzo popularnym wśród butlerian powiedzeniem. Manford rozłączył się i dalej przyglądał ze swego niewielkiego statku rozwijającej się operacji. Siedząca obok niego w kokpicie mistrzyni miecza Anari Idaho odnotowała na ekranie pozycje statków robotów i przedstawiła swoją ocenę sytuacji. Była w czarno-szarym mundurze z godłem ruchu — stylizowaną, krwistoczerwoną dłonią zaciśniętą na symbolicznej przekładni. — Mamy dość broni, by zniszczyć je z daleka, jeśli mądrze użyjemy pocisków — powiedziała. — Nie ma potrzeby ryzykować i dokonywać abordażu tych statków. Będą strzeżone przez meki i połączone dro-ny bojowe. Spojrzawszy na swą opiekunkę i przyjaciółkę, Manford zachował kamienną twarz, chociaż na widok Idaho zawsze robiło mu się ciepło na sercu. — Nie ma żadnego ryzyka — rzekł. — Wszechumysł już nie istnie je, a ja chcę popatrzeć na te mechaniczne demony, zanim je zlikwi dujemy. Oddana sprawie, dla której walczył Manford, i jemu osobiście Anari pogodziła się z jego decyzją. — Jak sobie życzysz. Zadbam o twoje bezpieczeństwo. Wyraz jej szerokiej, niewinnej twarzy przekonał Manforda, że w jej oczach nie mógł wykonać żadnego złego posunięcia, popełnić żadnych błędów i że dzięki swemu oddaniu będzie go zażarcie broniła. Wydał krótkie rozkazy: — Podziel moich ludzi na grupy. Nie musimy się spieszyć…

wolę dokładność od pośpiechu. Niech mistrz miecza Ellus skoordynuje szarże na statki maszyn. Kiedy skończymy, nie może z nich pozostać nawet strzęp. Z powodu fizycznych ograniczeń przyglądanie się dziełu zniszczenia było jedną z niewielu rzeczy, które sprawiały mu przyjemność. Myślące maszyny napadły na jego ojczystą planetę Moroko, zniewoliły jej ludność i spuściły na nią plagi. Wszystkich wymordowały. Gdyby nie to, że jego prapradziadowie byli wtedy poza domem, prowadząc interesy na Salusie Secundusie, również zostaliby schwytani i zabici, a Manford nigdy by się nie urodził. Chociaż wydarzenia te rozegrały się kilka pokoleń temu, nienawidził maszyn i przysiągł, że będzie kontynuował swoją misję. Butlerianom towarzyszyło pięcioro wyszkolonych mistrzów miecza, rycerzy ludzkości, którzy walczyli wręcz z myślącymi maszynami podczas dżihadu Sereny Butler. W dziesięcioleciach, które upłynęły od wielkiego zwycięstwa na Corrinie, mistrzowie miecza zajmowali się robieniem porządków, tropiąc i niszcząc wszelkie pozostałości imperium robotów rozproszone w układach gwiezdnych. Dzięki ich sukcesom coraz trudniej było znaleźć takie pozostałości. Kiedy statki butlerian pojawiły się wśród jednostek maszyn, Anari śledziła je na ekranie. — Jak sądzisz, Manford, ile jeszcze takich flot znajdziemy? — zapytała cichym głosem, którego używała tylko w rozmowach z nim. Odpowiedź była jasna. — Wszystkie. Te martwe floty robotów były łatwymi celami, a spotkania z nimi — odpowiednio sfilmowane i pokazane — wykorzystywano jako symboliczne zwycięstwa. Ostatnio jednak Manforda zaczęły też martwić rozkład, zepsucie i pokusy, które zauważył w nowym Imperium Corrinów. Jak ludzie mogli tak szybko zapomnieć o zagrożeniach? Być może niebawem będzie musiał skierować zapał swoich zwolenników w inną stronę i kazać im dokonać kolejnej niezbędnej czystki wśród ludności planet… Mistrz miecza Ellus zajął się szczegółami administracyjnymi, na-nosząc pozycje jednostek robotów na siatkę i przydzielając zespołom poszczególne cele. Pięć pozostałych statków rozmieściło się między unieruchomionymi maszynami i przycumowało do poszczególnych kadłubów, a ich załogi wycięły dziury w pancerzach i otworzyły sobie drogę na pokład. Drużyna Manforda przygotowała się do abordażu największej jednostki robotów, a on uparł się, że podąży z nią, by — pomimo wysiłku, jakiego to wymagało — zobaczyć zło na własne oczy. Nigdy nie zadowoliłby się pozostawaniem z tyłu i przyglądaniem się działaniom podkomendnych; przywykł do tego, że Anari zastępuje mu nogi oraz miecz. Zawsze w pobliżu znajdowała się solidna skórzana uprząż, na wypadek gdyby Manford chciał ruszyć w bój. Mistrzyni miecza zarzuciła szelki na ramiona, poprawiła siodełko za karkiem, po czym zapięła pasy na piersi i w talii. Anari była bardzo sprawna i bezwzględnie wierna Manfordowi. Poza tym kochała go; widział to, ilekroć spojrzał jej w oczy. Ale kochali go w s z y s c y jego ludzie; uczucie, którym darzyła go Anari, było tylko bardziej niewinne i czystsze niż większości z nich. Podniosła z łatwością jego beznogie ciało, jak robiła już wielekroć, i umieściła na siedzeniu za głową. Manford, niesiony przez nią na plecach, nie czuł się bynajmniej jak dziecko; miał wrażenie, jakby Anari była częścią jego. Nogi urwała mu bomba podłożona przez za- ślepionego miłośnika technologii, ta sama, która zabiła Raynę Butler, świętą przywódczynię ruchu walczącego z maszynami. Na parę chwil przed śmiercią z powodu obrażeń doznanych w tym zamachu udzieliła ona błogosławieństwa Manfordowi. Lekarze Akademii Suka twierdzili, że to, iż przeżył, było cudem. I faktycznie był to cud. Manford miał żyć po tym strasznym dniu. Pomimo utraty kończyn przejął ster ruchu butlerian i prowadził ich z wielkim zapałem. Był połową człowieka, ale d w u k r o t n o ś c i ą przywódcy. Zostało mu kilka fragmentów miednicy, lecz niewiele poniżej bioder; mimo to nadal miał umysł i serce i nie potrzebował niczego więcej. Oprócz zwolenników. Jego zmniejszone ciało zgrabnie wpasowało się w siedzenie w uprzęży i jechał na ramionach Anari jak na wierzchowcu. Niewielkimi ruchami tułowia kierował nią, jakby była jego częścią. — Zabierz mnie do włazu, żebyśmy mogli pierwsi wejść na pokład — powiedział. Mimo wszystko był zdany na jej łaskę. — Nie — odparła. — Poślę przodem trzech ludzi. — Sprzeciw Ana

ri nie oznaczał, że mu się przeciwstawia. — Zaniosę cię na pokład dopiero wtedy, kiedy sprawdzą, czy nie ma tam żadnych zagrożeń. Mam cię chronić. Pójdziemy, gdy zostanę powiadomiona, że jest tam bezpiecznie, nie wcześniej. Manford zacisnął zęby. Wiedział, że mistrzyni miecza ma dobre intencje, ale jej nadopiekuńczość bywała irytująca. — Nie chcę, żeby ktokolwiek podejmował za mnie ryzyko. Anari wykręciła głowę i z ujmującym uśmiechem spojrzała na niego przez ramię. — To oczywiste, że podejmujemy ryzyko zamiast ciebie — powie działa. — Wszyscy oddalibyśmy za ciebie życie. Podczas gdy jego zespół przeszukiwał korytarze nieruchomego statku robotów, wybierając miejsca do umieszczenia ładunków wybuchowych, Manford czekał na pokładzie swojej jednostki i wiercił się w uprzęży. —Co znaleźli? — zapytał z niecierpliwością. Anari nawet nie drgnęła. —Zameldują, kiedy będą mieli coś do zameldowania — odparła. W końcu zespół się odezwał. — Na statku jest tuzin meków bojowych, wszystkie wyłączone. Pa nuje tutaj lodowaty ziąb, ale uruchomiliśmy systemy podtrzymywania życia, żebyś mógł się tam poczuć wygodnie. —Nie interesują mnie wygody. —Ale musisz oddychać. Powiedzą nam, kiedy wszystko będzie gotowe. Chociaż robotom nie były potrzebne systemy podtrzymywania życia, wiele ich statków zostało w nie wyposażonych, żeby nadawały się do przewozu pojmanych ludzi. W ostatnich latach dżihadu Omnius włączył do floty wojennej wszystkie zdatne do użytku jednostki i zbudował ogromne, zautomatyzowane stocznie, które wypuszczały setki nowych statków bojowych. A mimo to wygrali ludzie, poświęciwszy wszystko dla jedynego zwycięstwa, które się liczyło… Pół godziny później atmosfera w statku maszyn osiągnęła takie parametry, że Manford mógł tam przeżyć nawet bez skafandra. — Statek gotowy na pana przyjęcie. Znaleźliśmy kilka dobrych miejsc do założenia ładunków wybuchowych. I szkielety w ładowni, co najmniej pięćdziesięciu jeńców. Manford aż podskoczył na siedzeniu. —Jeńców? —Wszyscy od dawna martwi. —Idziemy. Zadowolona Anari zeszła do luku, a Manford, siedząc na jej grzbiecie, czuł się jak król podbijający nowe terytoria. W dużym statku maszyn było nadal zimno, powietrze ostre jak brzytwa. Manford zadrżał i chwycił się ramion Anari, by zachować równowagę. Obrzuciła go zaniepokojonym spojrzeniem. —Może powinniśmy zaczekać jeszcze piętnaście minut, aż powietrze się ogrzeje? — zapytała. —To nie zimno, Anari — odparł. — To zło unoszące się w powietrzu. Jak mogę zapomnieć o morzu ludzkiej krwi, którą przelały te potwory? Znalazłszy się na pokładzie skąpo oświetlonego, surowego statku, Anari zaniosła go do komory, w której butlerianie wyważyli drzwi i ujrzeli szkielety dziesiątków ludzi, których zostawiono tam, by zmarli z głodu albo się podusili, prawdopodobnie dlatego, że ich los nie obchodził myślących maszyn. Mistrzyni miecza miała zmartwioną i bolesną minę. Mimo iż była zaprawiona w bojach, nigdy nie przestawało jej zdumiewać pospolite okrucieństwo myślących maszyn. Manford podziwiał ją i kochał za tę niewinność. —Musiały wieźć jeńców — powiedziała. —Albo króliki doświadczalne dla okrutnego robota Erazma — rzekł Manford. — Kiedy nadszedł rozkaz zaatakowania tego układu, roboty przestały zwracać uwagę na ludzi w ładowni. Odmówił cichą modlitwę i wymamrotał błogosławieństwo, mając nadzieję, że dzięki temu dusze zmarłych szybciej znajdą się w niebie.

Kiedy Anari wychodziła z nim z ładowni, minęli kanciastego meka bojowego, który stał w korytarzu jak posąg. Z jego rąk wystawały ostrza i lufy, tępa głowa i włókna optyczne były szyderczym naśladow-nictwem ludzkiej twarzy. Patrząc ze wstrętem na maszynę, Manford stłumił następny dreszcz. N i e można p o z w o l i ć , by to się k i e d y k o l w i e k p o w t ó r z y ł o . Anari wyciągnęła swój długi miecz pulsacyjny. — I tak wysadzimy te statki… ale czy pozwolisz mi pofolgować so bie? — zapytała. Uśmiechnął się. — Bez wahania. Mistrzyni miecza rzuciła się na nieruchomego robota niczym zwolniona sprężyna. Pierwszy cios zniszczył włókna optyczne meka, następne odrąbały mu kończyny, a ostatnie roztrzaskały tułów. Z wy- łączonej przed kilkudziesięciu laty maszyny nie trysnął nawet snop iskier ani płyn smarujący, kiedy ją rozczłonkowywała. Ciężko dysząc, spojrzała na stertę złomu. — W szkole mistrzów miecza na Ginazie zabiłam setki tych rze czy — oznajmiła. — Szkoła wciąż ma stałe zlecenie na funkcjonujące meki bojowe, żeby uczniowie mogli się uczyć ich niszczenia. Sama myśl o tym zważyła Manfordowi humor. — Moim zdaniem Ginaz ma zbyt dużo działających meków… i to mnie niepokoi. Nie powinno się trzymać myślących maszyn jak zwie rząt domowych. Żadna zaawansowana technologicznie maszyna nie służy niczemu pożytecznemu. Anari poczuła się zraniona tym, że Manford skrytykował to, co mile wspominała. —Tak uczymy się z nimi walczyć — powiedziała cicho. —Ludzie powinni ćwiczyć, walcząc z ludźmi. —To nie to samo. Anari wyładowała frustrację na roztrzaskanym już meku bojowym. Walnęła go po raz ostatni, po czym poszła wielkimi krokami na mostek. Po drodze napotkali jeszcze kilka meków; zniszczyła wszystkie z wściekłością, którą i Manford czuł w sercu. W sterowni statku robotów spotkali się z pozostałymi członkami zespołu. Butlerianie przewrócili dwa martwe roboty stojące przy pulpicie. — Wszystkie silniki działają — zameldował tyczkowaty mężczyzna. — Moglibyśmy założyć na dokładkę materiały wybuchowe przy zbiorni kach paliwa, możemy też doprowadzić stąd do przeciążenia reaktorów. Manford skinął głową. — Ładunki muszą być tak silne, by zniszczyć wszystkie statki w po bliżu — powiedział. — Są wciąż sprawne, ale nie chcę wykorzystać nawet złomu z nich. Jest… skażony. Wiedział, że inni nie mają takich skrupułów. Grupy przekupnych ludzi, nad którymi nie mógł zapanować, przeczesywały kosmiczne szlaki, szukając flot nietkniętych statków, takich jak ta, by je pozyskać. Smieciarze bez zasad! Słynęła z tego zwłaszcza flota kosmiczna VenHold; ponad połowę jej jednostek stanowiły odnowione statki myślących maszyn. Manford parę razy starał się to wyperswadować dyrektorowi Josefowi Venportowi, ale chciwy biznesmen nie przyjmował jego argumentów i nie widział powodu, by zarzucić te praktyki. Pewnym pocieszeniem była dla Manforda świadomość, że przynajmniej tych dwadzieścia pięć wrogich statków wojennych nie zostanie już nigdy wykorzystanych. Butlerianie rozumieli, że technologia jest uwodzicielska, ale stanowi ukryte zagrożenie. Od obalenia Omniusa ludzkość rozleniwiła się i stała miękka. Ludzie próbowali czynić wyjątki, szukając wygody i udogodnień, przesuwając dla własnego mniemanego pożytku granice tego, co dozwolone. Kręcili i wymyślali wymówki: tamta maszyna może być zla, ale t a, trochę zmieniona, technologia jest do przyjęcia. Manford odmawiał zgody na wytyczanie sztucznych granic. Była to droga po śliskim zboczu. Jedna mała rzecz mogła doprowadzić do drugiej, ta do trzeciej i wkrótce te ulepszenia zawiodłyby ich na skraj przepaści. Nie można dopuścić, by maszyny ponownie zniewoliły ludzkość! Przekręcił głowę i zwrócił się do trzech butlerian na mostku. — Odejdźcie. Mistrzyni miecza i ja mamy tu jeszcze coś do zrobie nia. Wyślijcie Ellusowi wiadomość, że powinniśmy wrócić za pięt naście minut.

Anari wiedziała, co Manford zamyśla zrobić; prawdę mówiąc, zawczasu przygotowała się na to. Gdy tylko jego ludzie opuścili statek, mistrzyni miecza wyjęła z sakwy przy uprzęży mały, pozłacany obra-zek, jeden z wielu wykonanych na zamówienie Manforda. Wziął go od niej z czcią i spojrzał na dobrotliwą twarz Rayny Butler. Już od siedemnastu lat podążał śladami tej wizjonerki. Pocałował ikonę, a potem zwrócił ją Anari, ta zaś umieściła ją na pulpicie sterowniczym. —Niech Rayna pobłogosławi nasze dzisiejsze dzieło i sprawi, by nasza ważna misja zakończyła się powodzeniem — wyszeptał. — Umysł człowieka jest święty. —Umysł człowieka jest święty — powtórzyła za nim Anari, po czym szybkim truchtem, wydychając w lodowatym powietrzu parę, puściła się na ich statek. Gdy się na nim znaleźli, załoga zamknęła właz i odcumowała od jednostki maszyn. Odlecieli od zaminowanego zgrupowania bojowego. Po godzinie wszystkie jednostki szturmowe butlerian spotkały się ponad ciemnymi statkami robotów. — Za minutę urządzenia zegarowe uruchomią zapalniki — zamel dował przez komlinię mistrz miecza Ellus. Wpatrzony w ekran Manford skinął głową, ale nic nie powiedział. Słowa nie były potrzebne. Jeden ze statków robotów rozbłysnął płomieniem i został rozerwa-ny na kawałki. Pozostałe wybuchały jeden za drugim albo z powodu przeciążenia silników, albo w wyniku detonacji zapalników czasowych przymocowanych do zbiorników paliwa. Fale uderzeniowe połączyły się, tworząc z ich resztek wirującą mieszaninę zamienionego w parę metalu i szybko rozszerzających się gazów. Przez kilka chwil jaśniała na czarnym tle przestrzeni kosmicznej jak nowe słońce, przypominając mu promienny uśmiech Rayny… a potem zaczęła stopniowo gasnąć i niknąć. — Nasze dzieło tutaj dobiegło końca — rzekł do swoich uczniów Manford, przerywając ciszę. Jesteśmy barometrami stanu ludzkości. — Matka Wielebna Raquella Berto-Anirul, uwagi dla trzeciego rocznika absolwentek Matka Wielebna Raquella Berto-Anirul z konieczności patrzyła na historię dalekowzrocznie. Dzięki bogactwu wyjątkowych wspomnień przodkiń w swym umyśle — spersonifikowanej historii — miała wgląd w przeszłość jak nikt inny… jeszcze. Mogąc czerpać w myślach z wiedzy tak wielu pokoleń, Raquella potrafiła ujrzeć przyszłość rodzaju ludzkiego. Pozostałe siostry z jej szkoły polegały na swej jedynej Matce Wielebnej jako przewodniczce. Musiała nauczyć innych patrzenia z tej perspektywy, przekazać im wiedzę i obiektywizm swego zgromadzenia, zaszczepić fizyczne i psychiczne umiejętności, które odróżniały jego członkinie od przeciętnych kobiet. Stojąc z innymi siostrami na skalnym balkonie Szkoły Rossakań- skiej, oficjalnego ośrodka edukacyjnego zgromadzenia, Raquella czuła na twarzy krople deszczu. Odziana w czarną szatę z wysokim koł- nierzem, patrzyła poważnym wzrokiem na purpurową dżunglę pod urwiskiem. Chociaż w czasie ponurej ceremonii było parno, pogoda o tej porze roku rzadko była nieprzyjemna, ponieważ zbocza regularnie owiewał wiatr. W powietrzu unosił się lekko gorzki zapach siarki z odległych wulkanów zmieszany z miazmatami substancji chemicznych środowiska. Uczestniczyły tego dnia w pogrzebie kolejnej siostry zmarłej tra-gicznie po zażyciu trucizny… kolejnym niepowodzeniu stworzenia drugiej Matki Wielebnej. Ponad osiemdziesiąt lat wcześniej umierająca i zgorzkniała czarodziejka Ticia Cenva podała Raquelli zabójczą dawkę najpotężniejszej z dostępnych trucizn. Raquella znalazła się o krok od śmierci, ale w głębi umysłu, w komórkach, pokierowała biochemią swego ciała, zmieniając strukturę molekularną trucizny. Cudem przeżyła, ale ta meka spowodowała w jej organizmie fundamentalne zmiany, dając po-czątek wywołanej przez kryzys przemianie aż po najdalsze granice jej śmiertelnej istoty. Wyszła z tego cało, lecz inna, z biblioteką dawnych istot w umyśle, zdolnością postrzegania siebie na poziomie genów i gruntownym zrozumieniem najdrobniejszego włókna w swoim ciele. Kryzys. Przetrwanie. Rozwój. Jednak od tamtego wydarzenia nikomu innemu — mimo licznych prób — nie udało się osiągnąć tego samego. Raquella nie wiedziała, ile jeszcze zgonów będzie mogła usprawiedliwić dążeniem do owego nieosiągalnego celu. Znała tylko jeden sposób przepchnięcia siostry do tej pożądanej sfery: doprowadzenie jej na skraj śmierci, gdzie być może znajdzie w sobie siłę do rozwoju…

Wierząc w nią, jej najlepsze uczennice kontynuowały z optymi-zmem i determinacją próby. I umierały. Raquella patrzyła ze smutkiem, jak siostra w czarnej sukni i trzy odziane na zielono akolitki zajmują miejsca na baldachimie drzew i opuszczają zwłoki w wilgotną głębię srebrzystopurpurowej dżungli. Zostaną tam dla drapieżników jako ogniwo wiecznego koła życia i śmierci, po czym staną się na powrót składnikami gleby. Ta dzielna młoda kobieta miała na imię Tiana, ale teraz, owinięta w białą tkaninę, była ciałem anonimowej osoby. Kiedy gęste poszycie pochłonęło platformę ze zwłokami, wśród żyjących w dżungli stworzeń nastąpiło poruszenie. Raquella miała już ponad 130 lat. Była świadkiem końca dżiha-du Sereny Butler, bitwy pod Corrinem dwie dekady później oraz lat chaosu, które nastąpiły potem. Mimo podeszłego wieku zachowała dziarskość i bystrość umysłu, niwelując najgorsze skutki starzenia się dzięki umiarkowanemu zażywaniu sprowadzanego z Arrakis melanżu i manipulowaniu biochemią swego organizmu. Jej stale rozrastająca się szkoła składała się z kandydatek z zewnątrz, rekrutowanych spośród najlepszych dziewcząt Imperium, w tym ostatnich potomkiń czarodziejek, które przed dżihadem i podczas niego panowały nad tą planetą; pozostało ich zaledwie osiemdziesiąt jeden. Ogółem szkoliło się tutaj tysiąc sto sióstr, z czego dwie trzecie stanowiły uczennice. Niektóre były dziećmi z sierocińców, córkami misjonarek Raquelli, które zaszły w ciążę z odpowiednimi ojcami. Wer-bownicy przysyłali tu dobrze rokujące kandydatki i szkolenie trwało… Od lat głosy w jej głowie nalegały, żeby poddała próbie więcej kobiet i uczyniła z nich podobne do niej Matki Wielebne. Raąuel-la i pomagające jej opiekunki poświęciły życie pokazywaniu tym młodym kobietom, jak mają panować nad swymi myślami, ciałami i przyszłością. Teraz, kiedy nie było już myślących maszyn, troska o los ludzkości wymagała, by ludzie stali się doskonalsi niż kiedykolwiek. Pokaże im drogę. W i e d z i a ł a , że uzdolniona kobieta może przeobrazić się w odpowiednich warunkach w ponadprzeciętną osobę. Kryzys. Przetrwanie. Rozwój. Wiele absolwentek szkoły dowiodło już swej wartości na innych światach, służąc jako doradczynie władcom planet, a nawet na dworze Imperatora. Niektóre wstąpiły do szkoły mentatów na Lampadasie al-bo zostały utalentowanymi lekarkami Akademii Suka. Czuła ich cichy wpływ rozszerzający się na Imperium. Sześć z tych kobiet było teraz w pełni wykształconymi mentatkami. Jedna, Dorotea, była zaufaną doradczynią Imperatora Salvadora Corrino na Salusie Secundusie. Ale Raquella rozpaczliwie pragnęła, by więcej jej uczennic uzyska- ło takie samo zrozumienie, takie samo postrzeganie zgromadzenia i jego przyszłości oraz takie same moce psychiczne i fizyczne jak ona. Kandydatki nie potrafiły jednak jakoś dokonać tego skoku. I oto zmarła kolejna obiecująca młoda kobieta… Podczas gdy jej podwładne dziwnie rzeczowo pozbywały się szcząt-ków zmarłej siostry, Raquella martwiła się o przyszłość. Pomimo długiego życia nie miała złudzeń, że jest nieśmiertelna, a gdyby odeszła, zanim któraś z kobiet zdołałaby przeżyć przeobrażenie w Matkę Wielebną, jej umiejętności mogłyby przepaść na zawsze. Los zgromadzenia żeńskiego i jego szeroko zakrojonych prac był dużo ważniejszy od jej losu. Daleka przyszłość ludzkości zależała od starannego rozwoju, od doskonalenia się. Zgromadzenie nie mogło sobie pozwolić na czekanie. Musiała przygotować swoje następczynie. Gdy pogrzeb zakończył się opuszczeniem ciała zmarłej do dżungli, reszta kobiet ruszyła do skalnej szkoły, gdzie miały kontynuować naukę. Raquella wybrała nową kandydatkę, młodą kobietę ze skom-promitowanego rodu bez przyszłości, ale zasługującą na tę szansę. Siostrę Valię Harkonnen. Raquella przyglądała się, jak Valia odłącza się od pozostałych sióstr i zmierza ku niej ścieżką biegnącą zboczem urwiska. Siostra Valia była kobietą smukłą jak trzcina, o owalnej twarzy i orzechowych oczach. Matka Wielebna obserwowała jej płynne ruchy, pewnie uniesioną głowę, sylwetkę — małe, lecz znaczące szczegóły, które wiele mówiły o osobie. Raquella nie wątpiła w słuszność swego wyboru; niewiele sióstr było równie oddanych. Siostra Valia wstąpiła do zgromadzenia żeńskiego w wieku szesna-stu lat, wyruszywszy z zabitej deskami planety Lankiveil w poszukiwaniu lepszego życia. Jej pradziadek, Abulurd Harkonnen, został po bitwie pod Corrinem skazany na wygnanie za tchórzostwo. W ciągu pięciu lat spędzonych na Rossaku Valia wyróżniała się w nauce i dowiodła, że jest jedną z najwierniejszych Raquelli i najbardziej utalentowanych sióstr; blisko współpracowała z siostrą Karee Marques, jedną z ostatnich czarodziejek, badając nowe narkotyki i trucizny, które miały być

wykorzystane podczas próby. Kiedy stawiła się przed staruszką, nie sprawiała wrażenia zbyt przygnębionej pogrzebem. —Wezwałaś mnie, Matko Wielebna? — zapytała. —Pójdź ze mną, proszę. Valia była wyraźnie zaciekawiona, ale powstrzymywała się od py-tań, ufając Matce Wielebnej. Przeszły obok jaskiń administracji i labiryntów mieszkalnych. W okresie swojej świetności w minionych stuleciach to skalne miasto było schronieniem dla tysięcy mężczyzn i kobiet, czarodziejek, handlarzy leków i badaczy dżungli. Ale tyle osób zmarło podczas epidemii, że teraz skalne miasto było niemal puste, zamieszkane tylko przez członkinie zgromadzenia żeńskiego. Dawniej jeden z ciągów jaskiń służył w całości jako szpital dla Niewydarzonych, dzieci, które wskutek działania toksyn obecnych w środowisku naturalnym Rossaka urodziły się z wadami. Dzięki starannemu studiowaniu przez czarodziejki katalogów genetycznych takie dzieci rodziły się rzadko, a tymi, które przeżyły, zajmowano się w jednym z miast na północy, za wulkanami. Raquella nie pozwalała, by w jej szkolnej społeczności żyli mężczyźni, ale -od czasu do czasu przychodzili tu, by dostarczyć żywność, naprawić coś lub wykonać inne usługi. Raquella przeprowadziła Valię obok zabarykadowanych wejść, które niegdyś wiodły do dużych fragmentów przypominającego ul jaskiniowego miasta, teraz opuszczonych i odciętych od reszty. Były to złowieszcze miejsca, pozbawione wszelkiego życia. Ciała usunięto z nich już przed wieloma laty i złożono na wieczny spoczynek w dżungli. Wskazała zdradliwą ścieżkę biegnącą stromo ścianą urwiska na szczyt płaskowyżu. — Tam. idziemy — powiedziała. Młoda kobieta zawahała się na ułamek sekundy, po czym ruszyła za Matką Wielebną za zaporę i tablice zabraniające wstępu niepowo- łanym. Była podekscytowana, ale również zdenerwowana. —Tam są katalogi genetyczne. —Owszem. W czasach, kiedy szalały straszliwe epidemie zesłane przez Omniusa, kiedy umierała ludność całych planet, rossakańskie czarodziejki — zawsze gromadzące dane genetyczne, by móc na ich podstawie określić, które pary wydadzą najlepsze potomstwo — rozpoczęły realizację dużo ambitniejszego planu stworzenia biblioteki ludzkich linii rodowych, obszernego katalogu genetycznego. Teraz opieka nad tym bogactwem informacji przypadła w udziale Raquelli i wybranym przez nią siostrom. Ścieżka wiła się ostrymi serpentynami w górę urwiska. Po jednej stronie miały skalną ścianę, po drugiej przepaść z gęstą dżunglą na dnie. Mżawka ustała, lecz skała pod stopami była wciąż śliska. Dotarły do punktu obserwacyjnego. Ogarnęły je pasma mgły. Raquella spojrzała na dżunglę i tlące się wulkany w oddali; niewiele się zmieniło w tym krajobrazie, odkąd przed kilkoma dziesiątkami lat przybyła tu jako pielęgniarka towarzysząca doktorowi Mohandasowi Sukowi, by leczyć ofiary zarazy Omniusa. — Tylko nieliczne z nas przychodzą tutaj — powiedziała — ale my pójdziemy jeszcze dalej. Raquella nie była skora do pogawędek i trzymała emocje pod kontrolą, ale czuła podniecenie i przypływ optymizmu, że wkrótce jeszcze jednej osobie wyjawi największą tajemnicę zgromadzenia żeńskiego. Nowej sojuszniczce. Tylko w ten sposób zgromadzenie mogło przetrwać. Zatrzymały się przed otworem jaskini usytuowanym między po-tężnymi głazami blisko szczytu płaskowyżu, wysoko ponad żyzną, tęt-niącą życiem dżunglą. Przy wejściu stały na straży dwie czarodziejki. Skinęły głowami Matce Wielebnej i pozwoliły im przejść. — Ta kompilacja danych genetycznych jest chyba największym dziełem zgromadzenia — powiedziała Raquella. — Dysponując tak ogromną bazą danych na temat ludzkiej genetyki, możemy kreślić mapę i ekstrapolować przyszłość naszego rodzaju… a może nawet kierować nią. Valia skinęła poważnie głową. — Słyszałam, jak siostry mówiły, że jest to jedno z największych archiwów danych, jakie kiedykolwiek zgromadzono, ale nigdy nie byłam w stanie zrozumieć, jak można ogarnąć taką masę informacji. W jaki sposób pojmujemy to wszystko i tworzymy na ich bazie pro gnozy? Raquella postanowiła na razie pozostać tajemnicza. — Jesteśmy zgromadzeniem żeńskim — odparła.

Weszły do dwóch olbrzymich, wysokich jaskiń zapełnionych drew-nianymi stołami i biurkami, wokół których krzątały się kobiety, po-rządkując ryzy trwałego papieru, sporządzając i składając ogromne mapy DNA, a potem wkładając do akt dokumenty z tekstami po-mniejszonymi do niemal mikroskopijnych rozmiarów. — Cztery z naszych sióstr ukończyły szkolenie mentackie pod kie runkiem Gilbertusa Albansa — powiedziała Raquella. — Ale mimo zwiększonych zdolności umysłowych ten program przekracza ich możliwości. Valia z trudem starała się zapanować nad nabożnym podziwem, który ją ogarnął. — Taki ogrom danych… — Jej błyszczące oczy chłonęły z fascyna cją nowe informacje. Czuła się zaszczycona i dumna, że dopuszczo no ją do wąskiego kręgu zaufanych Matki Wielebnej. — Wiem, że na Lampadasie szkoli się więcej kobiet z naszego zgromadzenia, ale ten program wymagałby całej armii sióstr mentatek. Dane DNA nieprze branych milionów ludzi z tysięcy planet. Kiedy weszły w głąb tajnych tuneli, z jednego z pomieszczeń archiwum wyłoniła się starsza siostra w białej sukni czarodziejki. Powitała gości. — Czy to ta nowa kandydatka, którą postanowiłaś do mnie przy prowadzić, Matko Wielebna? — spytała. Raquella skinęła głową. —Siostra Valia wyróżniała się w nauce i dowiodła swego oddania, pomagając Karee Marques w badaniach farmaceutycznych. — Popchnęła młodą kobietę naprzód. — Valio, siostra Sabra Hublein była jedną z twórczyń rozszerzonej bazy danych genetycznych podczas epidemii, na długo przed moim przybyciem na Rossaka. —Dane genetyczne muszą być zachowane — powiedziała staruszka. — I strzeżone. —Ale… ja nie jestem mentatką — wydukała Valia. Sabra poprowadziła je do pustego tunelu, oglądając się przez ra-mię, by się upewnić, że nikt ich nie widzi. — Są inne sposoby, by nam pomóc, siostro Valio — rzekła. Zatrzymały się obok zakrętu tunelu i Raquella stanęła naprzeciw gołej kamiennej ściany. Zerknęła na młodszą kobietę. — Boisz się nieznanego? — zapytała. Valia zdobyła się na słaby uśmiech. —Ludzie zawsze boją się nieznanego, jeśli mówią o tym prawdę. Ale ja potrafię stawić czoło strachowi. —To dobrze. A teraz wejdź ze mną na teren, który jest w znacznej części niezbadany. Valia wyglądała na zaniepokojoną. — Chcesz, żebym została następną ochotniczką do wypróbowania nowego środka umożliwiającego przeobrażenie? — zapytała. — Matko Wielebna, nie sądzę, bym była gotowa do… — Nie — przerwała jej Raquella. — Chodzi o coś zupełnie innego, choć nie mniej ważnego. Jestem stara, dziecko. Sprawia to, że jestem też bardziej cyniczna, ale nauczyłam się ufać memu instynktowi. Uważnie cię obserwowałam, widziałam, jak pracujesz z Karee Marques… Chcę wprowadzić cię w ten plan. Valia nie sprawiała wrażenia przestraszonej i zatrzymała pytania dla siebie. „D o b r z e” — pomyślała Raquella. — Weź głęboki oddech i uspokój się, dziewczyno. Za chwilę po znasz najpilniej strzeżony sekret zgromadzenia żeńskiego. Bardzo mało osób widziało to, co ty zobaczysz. Ująwszy młodą kobietę za rękę, Raquella pociągnęła ją w stronę ściany. Sabra ruszyła obok Valii i przeszły przez skałę — hologram — po czym znalazły się w innej komorze. Stały w małym przedsionku. Mrużąc oczy w jaskrawym świetle, Valia starała się ukryć zaskoczenie; wykorzystywała umiejętności nabyte podczas treningu do zachowania spokoju. — Tędy. — Matka Wielebna poprowadziła je do dużej, jasno oświet

lonej groty i oczy Valii rozszerzyły się, kiedy objęła spojrzeniem roz ciągający się przed nią widok. Jaskinia pełna była buczących i klikających maszyn, konstelacji elektronicznych lampek — rzędów zakazanych komputerów ciąg-nących się wzdłuż wygiętych skalnych ścian i wznoszących się na wielu poziomach aż pod sklepienie. Do wszystkich prowadziły kręte schody i drewniane kładki. Krzątała się przy nich niewielka grupa odzianych w biel czarodziejek. W powietrzu pulsowały dźwięki maszyn. —Czy to… czy to…? — wyjąkała Valia. Zdawało się, że nie jest w stanie sformułować pytania, po czym wykrzyknęła: — Myślące maszyny! —Jak sama powiedziałaś — wyjaśniła Raquella — żaden człowiek, nawet wyszkolony mentat, nie może przechować w pamięci wszystkich danych, które rossakańskie kobiety gromadziły przez wiele pokoleń. Czarodziejki korzystały w tajemnicy z tych maszyn całe wieki, a teraz szkolimy niektóre z najbardziej zaufanych sióstr w ich utrzy-maniu i obsłudze. —Ale… dlaczego? — Jedynym sposobem zachowania tak ogromnych ilości danych i sporządzania koniecznych genetycznych prognoz przez kolejne po kolenia naszych następczyń jest korzystanie z pomocy komputerów, co jest ściśle zabronione. Widzisz teraz, dlaczego’ musimy utrzymy wać to w tajemnicy. Raquella bacznie przyglądała się Valii. Zauważyła jej minę, kiedy młoda kobieta omiatała grotę wzrokiem. Valia wydawała się przytłoczona, ale zaintrygowana, nie przerażona. —Musisz się dużo nauczyć — powiedziała Sabra. — Od lat badamy dane genetyczne, ale obawiamy się, że prawdziwe czarodziejki wymrą. Pozostało nas już niewiele, mamy więc mało czasu. Studiowanie danych może być jedynym sposobem zrozumienia tego, co się dzieje. —I znalezienia alternatywy — dodała Raquella. —Takiej jak stworzenie nowych Matek Wielebnych. Starała się, by do jej głosu nie wkradła się rozpacz ani nadzieja. Jedna z czarodziejek pracujących przy komputerach porozmawiała chwilę z siostrą Sabrą o jakiejś kwestii eugenicznej, po czym wróciła do swoich zajęć, obrzuciwszy Valię zaciekawionym spojrzeniem. —Siostra Esther-Cano jest naszą najmłodszą czarodziejką czystej krwi — wyjaśniła Raquella. — Ma zaledwie trzydzieści lat. Następna jest jednak dziesięć lat starsza. Obecnie zdolności telepatyczne bardzo rzadko występują u córek czarodziejek. —Zapiski genetyczne naszej szkoły zawierają informacje o ludziach na tysiącach planet. Nasza baza danych jest ogromna, a celem — jak już wiesz — jest poprawienie kondycji rodzaju ludzkiego przez doskonalenie jednostek i dobór rodziców. Za pomocą komputerów możemy modelować interakcje DNA i prognozować prawdopodobieństwo uzyskania pożądanych potomków niemal nieskończonej liczby par. Krótkie, prawie odruchowe przerażenie Valii ustąpiło miejsca wielkiemu zainteresowaniu. Rozejrzała się po podziemnej sali i powiedziała rzeczowym tonem: —Jeśli butlerianie kiedykolwiek dowiedzą się o tym, zetrą szkołę z powierzchni ziemi i wybiją siostry. —Tak — potwierdziła Raquella. — Widzisz więc teraz, jak wielkim obdarzyłyśmy cię zaufaniem. Wniosłem już do historii większy wkład, niż przypadał mi w udziale. Przez ponad dwa wieki wpływałem na bieg wydarzeń i walczyłem z wrogami, których wyznaczył mi los. W koń- cu odwróciłem się i odszedłem. Chciałem tylko jednego: osunąć się cicho w zapomnienie, ale historia upomina się o mnie. — Vorian Atryda, Dzienniki dziedzictwa, okres keplerowski Wracając z samotnego polowania wśród Cierniowych Wierchów, Vorian Atryda ujrzał niespodziewanie wznoszące się w niebo słupy tłustego dymu. Gęste kłęby wirowały nad miasteczkiem, w którym mieszkał z rodziną, i otaczającymi je gospodarstwami. Zaczął biec. Spędził pięć dni poza domem, w którym została jego żona i wielo-pokoleniowa rodzina. Lubił polować na gornety, oblane sadłem nielo-ty. Jeden ptak zapewniał wyżywienie na tydzień dla całej rodziny. Gornety żyły wysoko w suchych górach, z dala od żyznej, zasiedlonej przez ludzi doliny, a schronienia szukały w ostrych jak brzytwa cierniach. Bardziej niż samo polowanie Vor lubił samotność, która napełniała go wewnętrznym spokojem. Będąc sam w głuszy, mógł się oddawać wspomnieniom z przeszłości kilkakrotnie dłuższej niż życie zwykłego człowieka, wracać myślami do dawno nawiązanych i dawno zerwanych stosunków z innymi, spraw smutnych i radosnych… przyjaciół,

ukochanych i wrogów, niekiedy — z upływem czasu — znajdujących odzwierciedlenie w jednej osobie. Ze swą obecną żoną, Mariellą, przeżył w szczęściu i zgodzie kilkadziesiąt lat; mieli dużą rodzinę: dzieci, wnuki i prawnuki. Chociaż z pewnym ociąganiem — w czym nie było nic dziwnego, biorąc pod uwagę jego przeszłość — Vor przyzwyczaił się do siei-skiego życia na planecie Kepler jak do starego, wygodnego ubrania. Przed wieloma dziesiątkami lat miał dwóch synów na Kaladanie, ale zawsze odnosili się do niego chłodno, jak do obcego człowieka, i od bitwy pod Corrinem nie miał ani z nimi, ani z ich rodzinami żadnego kontaktu. Dawno temu jego ojciec, niesławnej pamięci generał cymeków Agamemnon, poddał go w tajemnicy zabiegowi wydłużenia życia, nawet nie przypuszczając, że Vorian zdecyduje się na walkę z myślą- cymi maszynami. Trwające wiele pokoleń rzezie były wyczerpujące fizycznie i położyły się cieniem na jego duszy. Kiedy bohater wojenny Faykan Butler utworzył nowe Imperium, Vor stracił zainteresowanie sprawami ogółu. Wziął statek i sowite wynagrodzenie od nowego Imperatora, porzucił Ligę Szlachetnych i odleciał na pogranicze. Jednak po trwającej całe lata włóczędze poznał Mariellę, znowu się zakochał i osiadł tutaj. Kepler był cichą i przyjemną planetą, więc Vor stworzył tu sobie dom, miejsce, w którym naprawdę chciał zostać. Wychował trzech synów, którzy ożenili się z tutejszymi wieśniaczka-mi, i dwie córki, które również poślubiły miejscowych. Dzieci dały mu jedenaścioro wnucząt, a te z kolei blisko dwa tuziny prawnucząt, które podrosły już na tyle, by założyć własne rodziny. Voriana cieszyły drobne przyjemności, ciche wieczory. Zmienił nazwisko, ale teraz, po półwieczu, nie zawracał już sobie zbytnio głowy trzymaniem swojej tożsamości w tajemnicy. Czy miało to jeszcze jakieś znaczenie? Nie był przecież przestępcą. Chociaż fizycznie postarzał się bardzo mało, po Marielli widać było upływ lat. Nic nie sprawiało jej większej przyjemności niż przebywanie z rodziną, ale pozwalała Vorowi chodzić w góry na polowanie tak często, jak chciał. Po dwustu latach wiedział, jak sobie radzić. Rzadko myślał o Imperium, ale nadal od czasu do czasu z rozbawieniem oglądał stare imperialne monety ze swą podobizną… Teraz jednak, kiedy wracając z polowania, ujrzał dym unoszący się nad zabudowaniami, miał wrażenie, jakby nagle jakaś burza otworzyła na oścież drzwi do jego przeszłości. Wyrzucił z plecaka dwadzieścia kilogramów zapakowanego świeżego mięsa gorneta i pobiegł ścieżką, zabierając jedynie starodawną strzeblę. Przed sobą widział mozaikę pól uprawnych w dolinie pokrytą brązowymi i czarnymi bliznami, które zostawiały pomarańczowe płomienie ogarniające łany zbóż. Na polu — zamiast na przeznaczonym do tego lądowisku — przysiadły trzy duże statki kosmiczne. Nie były to jednostki szturmowe, lecz obło zakończone maszyny o kształcie torpedy, zaprojektowane do przewo- żenia towarów lub ludzi. Działo się coś bardzo złego. Duży statek wzniósł się ciężko w powietrze, a parę chwil później drugi wzbił kłęby kurzu i chmury spalin, kiedy też podźwignął się z ziemi. Wokół trzeciego krzątały się gorączkowo chmary ludzi, przygotowując się do odlotu. Mimo iż Vor nigdy nie widział na Keplerze statków tego typu, wiedział z doświadczenia, jak wyglądają jednostki łowców niewolników. Zbiegał na łeb na szyję ze wzgórza, myśląc o Marielli, o swoich dzieciach, wnukach, o ich małżonkach, o sąsiadach — to miejsce było jego domem. Kątem oka zobaczył gospodarstwo, w którym mieszkał od wielu lat. Tlił się dach, ale uszkodzenia i tak były niewielkie w porównaniu z tymi, jakich doznały inne budynki. Zabudowania gospodarcze wokół domu jego córki Bondy stały w płomieniach, mały ratusz miejski był jednym morzem ognia. Za późno… za późno! Znał tych wszystkich ludzi, z każdym z nich łączyły go więzi krwi, powi-nowactwa lub przyjaźni. Zbyt ciężko dyszał, by się złożyć do strzału. Chciał ryknąć na łow-ców niewolników, by się wstrzymali, ale był sam, więc by go nie po-słuchali. Nie mieli pojęcia, kim był Vorian Atryda, a zresztą po tak długim czasie może nawet w ogóle by ich to nie obchodziło. Pozostała garstka łowców niewolników ciągnęła swoją zdobycz, bezwładne postacie, na trzeci statek. Nawet z oddali Vorian rozpoznał po kucyku i szkarłatnej koszuli swego syna Clara. Clar był sparaliżowany i najeźdźcy wciągnęli go na pokład. Jeden z łowców został z tyłu, ubezpieczając czterech towarzyszy, którzy nieśli po schodach otwartego luku ostatnie ofiary. Kiedy Vorian znalazł się na odległość strzału, przyklęknął, podniósł do oka strzelbę i wycelował. Chociaż waliło mu serce i nie mógł złapać tchu, uspokoił się na chwilę, starannie skupił na najbardziej wysuniętym do przodu łowcy i pociągnął za spust. Nie śmiał trafić któregoś ze swoich. Był pewien, że nie chybił, ale łowca niewolników tylko drgnął, rozejrzał się, a potem coś krzyknął. Jego kamraci ruszyli biegiem, szukając miejsca, skąd padł strzał.

Vor dokładnie wymierzył i ponownie strzelił,‘ale również drugi strzał nie spowodował żadnych obrażeń, a jedynie wywołał panikę. Wtedy Vorian uświadomił sobie, że ci dwaj mają tarcze osobiste, niemal niewidoczne bariery, które zatrzymują szybko lecące pociski. Skupiwszy się, przeniósł muszkę strzelby na tego, który szedł z tyłu, zamknął lewe oko i jeszcze raz nacisnął spust. Trafił muskularnego łowcę w dół pleców. Tamten poleciał do przodu i upadł na twarz. A więc nie wszyscy mieli tarcze. Gdy tylko rozbrzmiał huk trzeciego strzału, Vor poderwał się i już pędził w stronę statku łowców niewolników. Kompani powalonego widzieli, jak padał, zaczęli więc krzyczeć, rozglądając się na wszystkie strony. Biegnąc, Vorian ponownie podniósł strzelbę i wypalił, tym razem nie mierząc dokładnie. Pocisk odbił się od metalowego kadłuba obok włazu i łowcy wrzasnęli. Vor strzelił znowu i trafił w otwarte drzwi włazu. W swoim długim życiu zabijał ludzi w różnych okolicznościach, zwykle z uzasadnionych powodów. Teraz nie mógłby znaleźć lepszego usprawiedliwienia. Naprawdę bardziej było mu żal gorneta, którego ustrzelił poprzedniego wieczoru. Łowcy niewolników byli w głębi duszy tchórzami. Chronieni tar-czami, wbiegli do statku i zamknęli właz, zostawiając padłego towarzysza. Z silników wielkiego statku buchnęły spaliny i ostatnia jednostka uniosła się powoli w powietrze, zabierając pojmanych. Chociaż Vor biegł najszybciej, jak mógł, nie dotarł do niej w porę. Podniósł strzelbę i strzelił dwa razy bezsilnie w jej spód, ale odleciała ponad płonącymi polami i budynkami. Czuł dym w powietrzu, widział stojące w ogniu domy, widział, że ludność miasteczka została zdziesiątkowana. A może wszyscy zostali uprowadzeni lub zabici? Mariella też? Pragnął biec od domu do domu, znaleźć kogokolwiek… ale musiał też oswobodzić porwanych. Zanim statki odlecą z planety, musiał się dowiedzieć, dokąd zmierzają. Zatrzymał się przy mężczyźnie, którego postrzelił. Łowca niewolników leżał na ziemi, jego ręce konwulsyjnie drgały. Wokół głowy owiniętą miał żółtą chustę, a od lewego ucha do kącika ust biegła mu cienka, czarna, wytatuowana linia. Z jego ust, wraz ze strużką krwi, wydobył się jęk. Jeszcze żyje. To dobrze. Jednak z taką raną nie pociągnie długo. — Powiesz mi, dokąd zabierają tych pojmanych — rzekł Vor. Tamten znowu jęknął i wycharczał coś, co brzmiało jak przekleń- stwo. Vor nie uznał tego za odpowiedź możliwą do przyjęcia. Podniósł głowę, zobaczył ogień rozprzestrzeniający się na dachy domów. — Nie masz dużo czasu na odpowiedź. Nie doczekawszy się reakcji na te słowa, wiedział, co musi zrobić, i nie był z tego dumny, ale ów łowca niewolników znajdował się na samym dole listy osób, dla których żywił współczucie. Wyciągnął długi nóż do skórowania zwierzyny. — P o w i e s z mi. Kiedy uzyskał potrzebną mu informację, a łowca skonał, Vor ruszył biegiem wzdłuż zabudowań gospodarczych otaczających jego dom, krzycząc, by wyszli wszyscy, którzy jeszcze żyją. Ręce miał pokryte krwią, po części gorneta, którego sprawił, a po części łowcy niewolników, którego przesłuchał. Za zabudowaniami znalazł dwóch mężczyzn, braci Marielli, którzy co roku pomagali mu przy żniwach. Obaj byli otumanieni, dochodzili do siebie. Vor domyślił się, że statki łowców niewolników nadleciały nad osadę i zbombardowały domy i pola promieniami paraliżującymi, żeby pozbawić wszystkich przytomności, a potem po prostu zawlokły do ładowni wszystkich, którzy wyglądali na młodych i silnych. Bracia Marielli nie spełniali tych wymogów. Zdrowszych — jego synów i córki, wnuki, sąsiadów — zabrano z domów i zaciągnięto na statki. Wiele zabudowań stało teraz w płomieniach. Ale najpierw żona. Vor wpadł do głównego budynku, krzycząc: „Mariella!” Ku swej ogromnej uldze usłyszał jej odpowiedź z góry. Była w pokoju gościnnym na piętrze i za pomocą gaśnicy walczyła z ogniem tlącym się na dachu, wychyliwszy się z okna na szczycie do-mu. Wbiegłszy tam, Vor nie posiadał się ze szczęścia, widząc jej postarzałą, ale nadal piękną twarz ze zmarszczkami, które wyżłobiła na niej troska, i włosy jak srebrna przędza. Wziął od niej gaśnicę i przez okno spryskał płomienie. Ogień posuwał się wzdłuż kalenicy, ale nie zajął jeszcze całego domu.

— Bałam się, że wezmą cię z innymi — powiedziała Mariella. — Wyglądasz tak młodo jak twoi wnukowie. Pod prysznicem z gaśnicy płomienie zaczęły gasnąć. Odstawił ją i przyciągnął Mariellę do siebie, trzymając ją tak, jak robił to przez ponad pół wieku. —A ja martwiłem się o ciebie — rzekł. —Jestem za stara, żeby się mną zainteresowali — stwierdziła Mariella. — Zdałbyś sobie z tego sprawę, gdybyś na chwilę zwolnił i pomyślał. —Gdybym na chwilę zwolnił i pomyślał, nie dotarłbym tam, zanim odleciały wszystkie statki. A tak udało mi się zabić jednego z łowców niewolników. —Zabrali prawie wszystkich, którzy nadają się do pracy fizycznej. Parę osób może się ukryło, a parę zostało zabitych, ale jak mamy… — Potrząsnęła głową i spojrzała na swoje dłonie. — To niemożliwe. Wszyscy przepadli. —Sprowadzę ich z powrotem. Mariella odpowiedziała mu smutnym uśmiechem, ale pocałował dobrze mu znane usta, które tak długo były dla niego synonimem domu i rodziny. Była bardzo podobna do jego poprzedniej żony, Leroniki Tergiet, z którą również został na innym świecie, kiedy rodziła mu dzieci, a potem zestarzała się i umarła, podczas gdy on w ogóle się nie zmienił. — Wiem, dokąd lecą — rzekł Vorian. — Na targi niewolników na Poritrinie. Powiedział mi to ten łowca. Z braćmi Marielli sprawdził inne domy, poszukując ocalonych. Znaleźli tych, którzy uciekli, i skierowali ich do tłumienia rozprzestrzeniającego się pożaru, pomagania rannym i sporządzania listy zaginionych. Z kilkuset mieszkańców miasteczka ocalało zaledwie sześćdziesiąt osób, a większość z nich stanowili starcy albo chorzy. Dziesięciu przeciwstawiło się najeźdźcom i zginęło. Vor wysłał wiadomości do innych miast i wiosek na Keplerze, by przestrzec je przed łowcami niewolników. Wieczorem Mariella wyciągnęła zdjęcia ich dzieci wraz z rodzinami oraz wnuków i rozłożyła je na stole i na półkach. Tyle twarzy, tyle osób, które trzeba uratować… Znalazła Voriana na przesiąkniętym zapachem dymu strychu, gdzie wydobył spod przykrycia kufer. Otworzył go i wyjął uprasowany i starannie złożony stary mundur w szkarłacie i zieleni, dobrze znanych barwach Armii Ludzkości, wcześniej zwanej Armią Dżihadu. Mundur spoczywał w kufrze wiele, wiele lat. — Lecę na Poritrina odzyskać naszych ludzi — powiedział. Podniósł koszulę mundurową i przebiegł palcami po gładkiej tkaninie rękawów, rozmyślając o tym, ile razy mundur był łatany, ile usunięto z niego plam krwi. Kiedy go zdjął, miał nadzieję, że już nigdy nie ruszy do bitwy. Ale sytuacja się zmieniła. — A kiedy ich uratuję, muszę dopilnować, by nigdy się to nie po wtórzyło. Znajdę jakiś sposób ochrony tej planety. Corrinowie są mi to winni. Łatwo jest patrzeć wstecz i zrzucać winę na innych, trudniej spoglądać przed siebie i brać odpowiedzialność za swoje decyzje i przyszłość. — Griffin Harkonnen, ostatnia wiadomość z Arrakis Na Lankiveilu była ciężka zima, ale Harkonnenowie musieli sobie radzić. Ten potężny niegdyś ród żył tam od pokoleń, od zesłania na tę planetę Abulurda Harkonnena za jego zachowanie podczas bitwy pod Corrinem; pozostawiony sam sobie miał zapomnieć o minionej świetności na Salusie Secundusie. I większość z nich rzeczywiście o niej zapomniała. Padał nieustający śnieg z deszczem, który każdej nocy zamarzał, tworząc szklistą lodową pokrywę. Miejscowa ludność musiała co ranka wyrąbywać z tego lodu drzwi swoich drewnianych chat na brzegach fiordu, żeby móc wyjść na przeraźliwy ziąb. Czasami rzucali tylko okiem na wzburzone wody i zachmurzone niebo, po czym znowu chowali się w chatach, doszedłszy do wniosku, że wyprawa na morze jest zbyt niebezpieczna. Statki były już od miesiąca uwięzione w porcie i rybacy nie mogli łowić wielorybów futrzastych, jedynego dobra na planecie, które było cenione w reszcie Imperium. Nawet kutrom rybackim operującym w strefie przybrzeżnej rzadko udawało się wypłynąć na głębsze wody i połowy były skromne.

Ludzie często zmuszeni byli jeść resztki solonych ryb z ubiegłego ro-ku i zakonserwowane mięso wielorybie. W porównaniu z chwałą i bogactwem dawnych czasów Harkonnenowie mieli teraz marne widoki na przyszłość. Griffin Harkonnen — starszy syn Vergyla, który był rzekomym władcą Lankiveila z ramienia Ligi Landsraadu — nienawidził tej planety, podobnie jak jego młodsza siostra Valia. Zawarli porozumienie, plan, dzięki któremu mieli nadzieję wydobyć rodzinę z żałosnego v położenia, w jakim znalazła się wskutek błędów ich pradziada Abulurda i zdrady popełnionej przez Voriana Atrydę. Ich rodzice i reszta rodziny nie mieli takich ambicji, ale doceniali ich determinację i pozwalali Griffinowi i Valii, pomimo ich młodego wieku, robić, co uważali za stosowne. Podczas gdy Valia przebywała poza domem, szukając szans wy-bicia się w zgromadzeniu żeńskim (i zwiększenia tym samym potęgi i wpływów rodu Harkonnenów), Griffin pozostał na Lankiveilu i pracował nad powiększeniem kapitału rodziny, rozbudową inwestycji i wydobyciem się z izolacji. Codziennie spędzał długie godziny na lekturze, zdecydowany nauczyć się prowadzenia interesów rodzinnych i poprawić standard życia mieszkańców tej zabitej deskami planety. Nie był to świat obfitujący w wygody, ale Griffin nie dawał się dopaść przygnębieniu i był równie zdeterminowany jak siostra, by przywrócić rodzinie należną jej fortunę i wpływy w Imperium. Zgodnie z porozumieniem z Valią przypadła mu ambitna rola zarządzania majątkiem rodu i pilnowania, by został odpowiednio zainwestowany, oraz opracowania planu, który wykraczał poza zaściankowy cel przetrwania w surowym klimacie. Griffin był szczupłym dwudziestotrzylatkiem o zrównoważonym usposobieniu i pragmatycznym podejściu do życia. Podczas gdy jego siostra była żwawsza i nie mogła już znieść życia na Lankiveilu, on był spokojny jak kapitan prowadzący statek przez lodowate wody i wyglą- dający słońca, o którym wiedział, że jest za chmurami. Pomimo młodego wieku miał dużą wiedzę z historii, a także matematyki, handlu i rządzenia, ponieważ zamierzał zostać któregoś dnia sprawnym i znającym się na rzeczy przywódcą planety… i utorować w ten sposób następnym pokoleniom Harkonnenów drogę do odzyskania należnej im wysokiej pozycji w Imperium. Wiedział już więcej niż ojciec o zawiłościach handlu futrem wielorybim, o stosunkach zysków do strat i regulacjach obowiązujących w Imperium. Mimo odziedziczonego tytułu Vergyl Harkonnen po prostu nie przejawiał żadnego zainteresowania tymi sprawami i znaczną część ciężkiej pracy i myślenie pozostawiał synowi, zadowalając się władzą porównywalną raczej z uprawnieniami burmistrza niż planetarnego przywódcy zasiadającego w Landsraadzie. Był jednak dobrym ojcem i poświęcał wiele uwagi swym młodszym dzieciom, Danvisowi i Tuli. Griffin i Valia marzyli o czymś znacznie większym dla swego rodu, nawet jeśli byli jedynymi jego członkami mającymi takie marzenia. Kiedyś, podczas szczególnie ostrego sparingu na chwiejnej drewnianej tratwie w porcie, Valia powiedziała, że uważa, iż są jedynymi prawdziwymi Harkonnenami na tej planecie. Valia była o rok młodsza, a ich matka miała ograniczone („realistyczne”, jak to sama nazwała) oczekiwania co do jej przyszłości. Zakładała, że dziewczyna wyjdzie za tubylca, może właściciela jednej lub dwóch łodzi wielorybniczych, urodzi dzieci i będzie żyła jak miejscowi. Jednak po rozmowie z misjonarką zgromadzenia żeńskiego, która odwiedziła Lankiveila przed pięcioma laty, Valia stwierdziła, że nadarza się sposobność do zmiany otoczenia, i odleciała, by szkolić się pod okiem mistrzyń na Rossaku. Jednak zanim opuściła planetę, odbyła kilka długich rozmów z Griffinem, których efektem było porozumienie w sprawie tego, jak oboje mogą poprawić los rodu. Teraz, kiedy Griffin rozszyfrowywał utrzymane w mętnym biurokratycznym stylu akapity zapisków historycznych, z których większość była beznadziejnie nudna, stanął za nim ojciec. Młodzieniec trzymał dokumenty jak uważny chirurg, dokonując ich sekcji, dopóki nie zrozumiał zawiłych niuansów urzędowego języka. Vergyl wydawał się zdumiony, widząc syna tak pochłoniętego lekturą. — Kiedy byłem w twoim wieku, też studiowałem historię, a mój dziadek Abulurd opowiadał mi o swoich przejściach, ale nie mogłem znieść tonu, w jakim w oficjalnych aktach Corrinów pisano o naszej rodzinie, postanowiłem więc po prostu żyć własnym życiem. Lepiej nie wracać do tamtych czasów. Griffin wskazał dokumenty. — Dość już przeczytałem o tej przeszłości, ojcze. Teraz zajmuję się czymś na większą skalę. Polityka Imperium ma ważne znaczenie dla naszej przyszłości. — Potarł brodę. Jasnobrązowe wąsy i takąż kozią bródkę miał tego samego koloru co włosy na głowie. Uważał, że zarost nadaje mu bardziej dystyngowany wygląd i że dzięki niemu wygląda na kogoś, kogo trzeba traktować poważnie. — Studiuję układ Landsraadu, czytam jego statut. Chcę przejść test i uzyskać uprawnienia, by zostać oficjalnym przedstawicielem Lankiveila w Radzie Landsraadu.

Vergyl zachichotał. — Przecież mamy już pełnomocnika. Nie ma potrzeby, żebyś latał taki kawał na Salusę Secundusa tylko po to, by brać udział w posie dzeniach. Griffin zwalczył irytację i powstrzymał się od warknięcia na ojca. —Przestudiowałem umowę handlową zawartą przez naszego rze-komego pełnomocnika — powiedział. — Obejmuje ona dziewięćdziesiąt dwie planety, w tym Lankiveila… Uwierz mi, nie jest dla nas korzystna. Nakłada na Lankiveila i osiemdziesiąt trzy inne planety dodatkowe podatki, natomiast prawdziwe korzyści odniesie osiem planet, którym już teraz dobrze się powodzi. Coś mi się wydaje, że pełnomocnikowi zapłacono za to. —Nie wiesz tego na pewno. Poznałem Nelsona Treblehorna. Wydaje się miłym facetem. —Jest czarujący, owszem. Ale jako twój przedstawiciel jest do niczego. Ojcze, pierwszym krokiem do odzyskania szacunku dla naszego rodu jest ustanowienie bezpośredniego przedstawicielstwa w Landsraadzie. Mam zamiar udać się na Salusę Secundusa, gdzie będę mógł zobaczyć izbę posiedzeń Landsraadu i spojrzeć w oczy mojemu kochanemu kuzynowi Imperatorowi. Kilka pokoleń wstecz Harkonnenowie i Butlerowie/Corrinowie należeli do jednego rodu, ale teraz przywódcy Imperium uważali, że nazwisko Harkonnen przynosi wstyd, i nigdy się do tego nie przyznawali. Griffin wiedział, jak bardzo jego siostra chce zmazać piętno hańby wypalone przez Voriana Atrydę. On też czuł ciężar niesprawiedliwości wyrządzonej rodzinie i każde z nich miało do odegrania rolę w planowanej rehabilitacji. Oprócz realizacji celów biznesowych Griffin pracował też nad zawiązaniem sojuszów politycznych i wierzył, że nadejdzie dzień, kiedy poleci na Salusę Secundusa zażądać przyznania Lankiveilowi należnego miejsca w sali posiedzeń Landsraadu. Zamierzał zdobyć uznanie i zyskać znaczenie. Teraz, kiedy wszystkie światy Ligi i byłe Planety Niezrzeszone znalazły się w tym samym organizmie państwowym, połączone Imperium obejmowało ponad trzynaście tysięcy światów. Ale nie można by było robić żadnych interesów, gdyby przedstawiciele tak wielu planet musieli zajmować się każdą biurokratyczną sprawą przed przystąpieniem do głosowania. Dlatego wyznaczeni przez Imperatora Salvadora pełnomocnicy zbierali pod jedną egidą dziesiątki luźno powiązanych światów i głosowali w imieniu ich mieszkańców. Uważano to za udo-godnienie (dzięki któremu uzyskiwano imperialne subsydia lub inne korzyści), ale zdanie się na pełnomocnika nie było obowiązkowe i dopuszczano wyjątki, kosztem utraty korzyści. Zdaniem Griffina przywileje, które zyskał Lankiveil w zamian za powierzenie prowadzenia swoich interesów pełnomocnikowi, były tak niewielkie, jakby ich w ogóle nie otrzymał. Griffin zamierzał zostać na Salusie Secundusie rzecznikiem swej planety i rodziny i osobiście przemawiać w ich imieniu. Skoro Va-lia została jedną z wykwalifikowanych sióstr w poważanej szkole na Rossaku, a on będzie niebawem oficjalnym przedstawicielem Lankiveila w Lidze Landsraadu, nie rezygnując przy tym z kierowania finansowymi sprawami rodu, perspektywy rodu Harkonnenów zaczynały rysować się lepiej. — Wobec tego jestem pewien, że to słuszna decyzja — oświadczył Vergyl. Wydawał się rozbawiony wielkimi planami syna. Chociaż Griffin przejął dużą część jego obowiązków, ojciec nadal uważał go za naiwnego młokosa. Griffin poprosił stryja Wellera, by w ramach nowego, ambitnego przedsięwzięcia handlowego, które obmyślił z Valią, odwiedził jako przedstawiciel rodziny różne planety i zawarł kontrakty na dostawę futer wielorybich. Chociaż Weller był znakomitym akwizytorem i wszyscy go lubili, nie miał za bardzo głowy do interesów, a jego brat Vergyl miał jeszcze słabsze rozeznanie w sprawach ważnych dla rodu. Jednak stryj Weller rozumiał przynajmniej taktykę i cele prowadzenia handlu, chciał coś robić i gotów był poświęcić na to czas, Vergyl natomiast właściwie się poddał. Jeśli ojciec miał jakiekolwiek ambicje, kiedy był młodszy (a Griffin nie był tego pewien), to teraz z pewnością pozbył się ich. W poprzednim roku, planując poszerzenie rynku i inwestując w to, Griffin doprowadził do wysłania setek dodatkowych statków na największe w historii planety połowy wielorybów futrzastych. Potem zawarł z firmą Niebiański Transport umowę na przewiezienie stryja Wellera wraz z oferowanymi przez niego towarami na inne planety. Dominującą rolę w przewozach odgrywała w Imperium flota kosmiczna VenHold. Cieszyła się nieskazitelną opinią pod względem zapewnienia bezpieczeństwa pasażerom i towarom, ponieważ jej statki pilotowane były przez tajemniczych — niektórzy mówili, że odczłowie-czonych — nawigatorów potrafiących przewidywać zagrożenia i wypadki, zanim do nich doszło. Jednak VenHold pobierała za swoje usługi wyśrubowane opłaty, a ród Harkonnenów zainwestował znaczną część zysków w ekspansję handlową i Griffin nie znalazł uzasadnienia dla dodatkowych wydatków. Wybrał zatem Niebiański Transport, który

— choć był wolniejszy i nie korzystał z nawigatorów — oferował bardzo korzystne warunki. Kiedy uzgodniono szczegóły umowy, stryj Griffina odleciał z ogromnym ładunkiem jedwabistych futer wielorybich, mając nadzieję, że wywoła na nie popyt w Imperium, po czym zawrze lukratywne umowy z innymi planetami. Tymczasem Griffin poświęcił się studiom, by zdać egzamin kwali-fikacyjny i zostać oficjalnym przedstawicielem Lankiveila na Salusie Secundusie. Zerknął na ojca. —Muszę dokończyć naukę — powiedział — i wysłać wypełnione testy najbliższym statkiem odlatującym z Lankiveila. —Poradzisz sobie, synu — rzekł Vergyl Harkonnen, chcąc mu w ten sposób dodać otuchy, i zostawił Griffina z jego lekturami. Jestem hojny, kiedy ktoś zasłuży sobie na to. Widzę jednak różnicę między hojnością wobec tych, którzy na to zasługują, a dobroczynnością wobec tych, którzy chcą wykorzystać moje bogactwo. — directeur Josef Venport, stała odpowiedź na prośby o datki Zmrużywszy niebieskie oczy, Josef Venport przyglądał się zdenerwowanym szefom brygad, którzy czekali, by złożyć sprawozdania w środowiskowo kontrolowanej sali konferencyjnej głównej siedziby VenHold na Arrakis. — Nie dajcie się zwieść — powiedział. — Zrobię wszystko, co ko nieczne, by chronić moje akcje. Directeur chodził w tę i z powrotem, by wyładować rozsadzającą go energię, starając się panować nad złością. Miał zaczesane do tyłu gęste cynamonowe włosy i bujne wąsy nad ustami, na których rzadko gościł uśmiech. Kiedy patrzył na swoich zarządców, ściągał krzaczaste brwi. —Moja prababka, Norma Cenva, poświęciła większość swej floty kosmicznej, nie wspominając o życiu niezliczonych ludzi, by pokonać myślące maszyny. Może się wydawać, że obrona własnych interesów nie jest tak dramatycznym działaniem, ale radzę, byście nie wystawiali mojej determinacji na próbę. —Nigdy nie wątpiliśmy w pańską determinację — odezwał się Lilik Arvo, nadzorca prowadzonych przez VenHold na Arrakis operacji zbierania przyprawy. Glos mu drżał. Skóra Arvo była mocno opalona i pomarszczona jak stara rodzynka. Pozostali dwaj mężczyźni, szefowie brygad wydobywczych pracujących w głębi pustyni, wzdrygnęli się, również bojąc się gniewu Josefa. Tylko pokryta kurzem kobieta siedząca z tyłu nie okazywała strachu. Przyglądała się wszystkiemu z chmurną miną. — Nie chciałem przylatywać tutaj — ciągnął Josef. — Wolę, żeby prace przebiegały bez mojej ingerencji, ale jeśli inna firma kradnie moją przyprawę — moją przyprawę! — muszę ją powstrzymać. Natychmiast. Chcę wiedzieć, kto stoi za tymi bezprawnymi działa niami, kto je finansuje i dokąd idzie ta przeklęta przyprawa. Każdy, kto doszedł do jakiegokolwiek kierowniczego stanowiska w VenHold, wiedział, że jeśli ktoś zawiedzie Josefa, zażąda on wyrównania strat. Jeśli więc zarządcy i nadzorcy nie chcieli się stać obiektem jego gniewu, musieli znaleźć kogoś, kto bardziej zasłużył na karę. — Proszę wydać nam instrukcje, a my się tym zajmiemy — powie działa kobieta, której zakurzone łachmany skrywały dobrze dopaso wany i utrzymany filtrak. — Zrobimy, co będzie trzeba. Była jedyną osobą wśród obecnych, którą uważał za kompetentną. Była też jedyną, która nie lubiła przebywać w chłodnym, przesyconym wilgocią pomieszczeniu. Zmarszczki wokół oczu świadczyły o niemłodym wieku, chociaż suche powietrze pustyni i odmładzające właściwości melanżu sprawiały, że jego dokładniejsze określenie było problematyczne. Oczy miały ów niesamowity kolor błękitu w błękicie, który wskazywał na stałe zażywanie przyprawy, nawet na uzależnienie od niej. Josef przyglądał się jej z zadowoleniem. — Znasz sytuację, Iszanti — rzekł. — Powiedz nam, co zalecasz. Obrzucił miażdżącym spojrzeniem szefów brygad, którzy zamiast przedstawić jakieś propozycje, uciekali się do usprawiedliwień. Wzruszyła ramionami. — Nie powinno być trudno znaleźć nazwisko czy dwa. —Ale jak? — spytał Arvo. — Najpierw musimy nakryć tych prze-mytników. Ich maszyny nie są oznakowane, a

pustynia jest rozległa. —Trzeba po prostu wiedzieć, gdzie szukać. Iszanti uśmiechnęła się, nie pokazując zębów. Miała intensywnie brązowe włosy przewiązane kolorową chustą. Na szyi nosiła dwa na-szyjniki w typowo buddislamskim stylu, co nie było zaskoczeniem, ponieważ większość żyjących w głębi pustyni plemion była zensun-nitami i wywodziła się ze zbiegłych niewolników. Chociaż nie zajmowała żadnego oficjalnego stanowiska w Venport Holdings ani w ich filii, Konsorcjum Agencji Handlowych, Josef dobrze jej płacił za różne cenne usługi. Przybywała z głębi pustyni, przenosząc się z łatwością z odosobnionych jaskiń swego plemienia do portu kosmicznego i otaczających go osiedli. Doglądała zbiorów przyprawy dla Venporta, dokonywała w Arrakis transakcji z kupcami, a potem na powrót znikała, niczym burza pyłowa, wśród diun. Josef nigdy nie próbował jej śledzić, a pozostałym surowo nakazał szanować jej prywatność. — Chcę, żebyście wszyscy rozpuścili wieści, że ich szukamy — zwró cił się do słuchaczy. — Dawajcie łapówki, jeśli będzie trzeba, wyślijcie zwiadowców, by przeszukali pustynię. Konsorcjum Agencji Handlo wych wyznaczy dużą nagrodę dla brygady zbieraczy przyprawy, któ ra ujawni, że prowadzi niedozwoloną działalność. Nie odlecę z tej planety, dopóki nie uzyskam odpowiedzi. — Ściągnął brwi. — A nie chcę pozostawać tutaj długo. Iszanti ponownie uśmiechnęła się do niego i Josef zaczął się zastanawiać, jakie są przyjęte przez tutejszych zensunnitów kanony piękna. Czyżby próbowała z nim flirtować? W jego oczach ta twarda kobieta z pustyni nie była w ogóle atrakcyjna, ale żywił szacunek dla jej umiejętności. Jego żona, inteligentna, wyszkolona przez zgromadzenie żeńskie Cioba, jedyna osoba, której ufał na tyle, by powierzyć jej nadzór nad całością interesów VenHold podczas swojej nieobecności, wróciła na Kolhara. — Dołożymy starań, żeby pański pobyt był jak najkrótszy — rzekł Arvo. — Zaraz się tym zajmę. Prawdę mówiąc, Josef pokładał większą wiarę w Iszanti. — Mój przodek, Aureliusz Venport — pouczył wszystkich — do strzegł możliwości drzemiące w eksploatacji przyprawy i wiele zaryzy kował, wiele zainwestował, żeby działania te zaczęły przynosić zyski. — Pochylił się do przodu. — Moja rodzina od pokoleń nie szczędziła krwi i pieniędzy tej planecie, nie pozwolę więc, by jakiś parweniusz śmiał konkurować ze mną, wykorzystując podwaliny położone przez Venportów. Trzeba się uporać ze złodziejami. Pociągnął łyk zimnej wody ze stojącej przed nim wysokiej szklanki, a pozostali z wdzięcznością zrobili to samo. Wolałby wznieść toast za zwycięstwo, ale byłoby to przedwczesne. Josef zamknął się w swoich prywatnych apartamentach w mieście Arrakis, zjadł przyniesiony mu posiłek, nie zauważając go, i zagłębił się w dokumentach handlowych. Cioba przygotowała już streszczenie najważniejszych spraw związanych z licznymi inwestycjami przedsię- biorstwa i dołączyła do niego osobistą notatkę o postępach ich młodych córek, Sabiny i Candys, które szkolono na Rossaku. W minionych kilku pokoleniach VenHold stało się tak niewiarygodnie bogate i tak się rozrosło, że Josef musiał wydzielić z działu firmy zajmującego się przewozem i rozprowadzaniem towarów odrębną jednostkę, Konsorcjum Agencji Handlowych, którego zadaniem stał się handel melanżem z Arrakis i innymi cennymi dobrami. Założył też wiele dużych instytucji finansowych na ważnych planetach, gdzie mógł inwestować i ukrywać zyski VenHold. Nie chciał, by ktokolwiek—zwłaszcza szaleni fanatycy ruchu antytechnologicznego — miał choćby najmniejsze pojęcie o tym, jaką naprawdę dysponuje potęgą i wpływami. Wśród licznych zagrożeń i wyzwań, którym musiał stawiać czoło, krótkowzroczni butłeriańscy barbarzyńcy plasowali się niezmiennie na szczycie listy. Stale niszczyli nadające się do użytku dryfujące w przestrzeni statki robotów, które można by wcielić do floty kosmicznej VenHold. Jak tylko wróci na Kolhara, będzie miał dużo pracy. Niebawem czekało go też ważne posiedzenie Landsraadu na Salusie Secundu-sie. Ale nie mógł odlecieć z Arrakis, dopóki nie rozwiąże pewnego problemu… Iszanti faktycznie zlokalizowała na pustyni bazę nielegalnych zbieraczy przyprawy założoną przez jakiegoś

konkurenta. (Josef nie potrafił zrozumieć, dlaczego jego lepiej wyposażonym niskolotom zwiadow-czym nie udało się niczego znaleźć.) Zanim Liłik Arvo wysłał grupę interwencyjną, przemytnicy się ulotnili. Niemniej Arvo przechwycił mały statek towarowy przed jego odlotem z Arrakis. Ładownia była pełna szmuglowanej przyprawy. Oczywiście Josef skonfiskował melanż i dodał go do swoich zapasów. Inżynierzy z VenHold przeczesali nieoznakowaną jednostkę, prze-analizowali numery seryjne jej części składowych i znaleźli wskazówki, że należała do Niebiańskiego Transportu. Wiadomość ta nie ucieszyła Josefa. Arjen Gates znowu mieszał się w nie swoje sprawy. Niebiański Transport był jedynym prawdziwym konkurentem Josefa w dziedzinie przewozów kosmicznych i Venport nie patrzył przychylnym okiem na to wtargnięcie na swój teren. Z poufnych informacji, które uzyskał (wielkim kosztem), wynikało, że Niebiański Transport tracił około jednego procenta statków, co było absurdalnie wysokim współczynnikiem awaryjności. Ale sprzedawca nie ponosi odpowiedzialności za wady towaru. Pasażerowie i nadawcy ładunku za niskie ceny i niepewny przewóz dostawali to, na co zasługiwali… Do apartamentów Josefa przyszli Arvo i Iszanti i przyprowadzili związanego i zakneblowanego mężczyznę w kombinezonie lotniczym bez żadnych oznaczeń. Arvo wyglądał na zadowolonego z siebie, jakby przypisywał sobie zasługi za tę operację. — Ten człowiek był jedyną osobą na pokładzie przemytniczego statku — powiedział. — Dotrzemy do sedna tej sprawy, ale na razie nie chce mówić. Josef uniósł krzaczaste brwi. — A zatem trzeba go do tego zachęcić — rzekł. Obrócił się do ka pitana schwytanego statku; mężczyzna mocno się pocił. Ludzie pu styni uznaliby to za marnowanie wody. — Kto kieruje waszym przedsięwzięciem na Arrakis? Chciałbym porozmawiać z tą osobą. Kiedy Iszanti wyjęła knebel z ust jeńca, ten skrzywił się z niesma-kiem. — To wolna planeta — powiedział. — Nie macie większych praw do melanżu niż ktokolwiek inny. Podczas epidemii na Arrakis pro wadzono setki operacji. Przyprawa jest tu dla wszystkich, którzy chcą zbierać ją z ziemi. Poczyniliśmy tu inwestycje. Nasza działalność nie przeszkadza panu w handlu. — To moja przyprawa. — Josef nie podniósł głosu, ale gniew wzbierał w nim jak burza. Machnął lekceważąco ręką. — Iszanti, dowiedz się od niego, czego zdołasz. Wiem, że to potrafisz. Praw dę mówiąc, możesz zatrzymać jego wodę jako nagrodę za swoje usługi. Tym razem Iszanti uśmiechnęła się tak szeroko, że aż pokazała zęby, i wyciągnęła częściowo z pochwy u pasa mlecznobiały sztylet. — Dziękuję panu. Ponownie włożyła pojmanemu knebel, tłumiąc jego protesty, i wyprowadziła go, choć szarpał się i opierał. Nikt oprócz Erazma nie będzie nigdy w stanie pojąć, z jakich działam pobudek. Mimo oczywistych różnic doskonale się rozumiemy. — Gilbertus Albans, prywatne dzienniki Aby ułatwić mentatom koncentrację, dyrektor Gilbertus Albans zbudował swoją szkołę na najrzadziej zaludnionym kontynencie Lampadasa. Chociaż planeta i tak już była jednym wielkim odludziem, Gilbertus potrzebował miejsca, gdzie instruktorzy i uczniowie mogli się skupić na trudnym programie nauczania i gdzie żadne zewnętrzne czynniki nie rozpraszały ich uwagi. Wybierając ten świat na siedzibę Szkoły Mentatów, popełnił jednak błąd, nie docenił bowiem siły ruchu butlerian nadal prężnie rozwijającego się pomimo klęski Omniusa. Zapał przeciwników technologii powinien już dawno osłabnąć, skoro zabrakło celu, który doprowadzał ich do pasji, tymczasem Manford Torondo nigdy jeszcze nie był tak potężny jak teraz. Gilbertus musiał balansować na cienkiej linie. Stał na podium w głównej sali wykładowej, skupiając na sobie uwagę słuchaczy. Otaczały go rzędy stromo wznoszących się siedzeń. Ściany i sufit amfiteatralnej sali wykonane były z ciemnego, bejcowa-nego drewna, by wyglądały na pokryte patyną wieków, co przydawało jej dostojeństwa. Sprytnie ukryte wzmacniacze niosły jego spokojny, pełen rezerwy głos do najdalej siedzących uczniów. — Musicie patrzeć tak, by nie dać się zwieść pozorom.

Wskazał dwa ciała, które leżały na płytach sekcyjnych pośrodku podium. Na jednym ze stołów spoczywały nagie, białe ludzkie zwłoki z zamkniętymi oczami; ręce trupa były rozłożone. Na drugim stole znajdował się wyłączony mek bojowy z podobnie ułożonymi, straszliwie uzbrojonymi ramionami i głową w kształcie pocisku. — Człowiek i myśląca maszyna. Zauważcie podobieństwa. Uważ nie się im przyjrzyjcie. Chłońcie tę wiedzę i zadajcie sobie pytanie: Czy naprawdę tak bardzo się różnią? Giłbertus miał tweedową kamizelkę i spodnie, a na nosie okrągłe okulary, ponieważ wolał je od zabiegów medycznych, które poprawi- łyby mu wzrok. Włosy miał przerzedzone, ale nadal, jak w młodości, koloru słomy. Musiał zachowywać pozory i dokładał wszelkich starań, by ukryć fakt, że — dzięki zabiegowi wydłużenia życia, któremu poddał go niezależny robot Erazm — ma już ponad 180 lat. Ani jeden uczeń Szkoły Mentatów nie podejrzewał, jak ważną rolę w jego życiu odegrał ów mechaniczny mentor. Gdyby butlerianie odkryli prawdę o przeszłości Gilbertusa, znalazłby się w niebezpieczeństwie. — Dźihad dowiódł, że ludzie przewyższają myślące maszyny, to prawda — ciągnął. — Ale po dokładniejszym zbadaniu można do strzec podobieństwa. Antytechnologicznie nastawieni butlerianie popierali jego szkołę, ponieważ mentaci byli odpowiedzią ludzi na komputery. Jednak Giłbertus wyniósł całkowicie odmienne doświadczenia z kontaktów z myślącymi maszynami. Dla własnego bezpieczeństwa zachowywał wszakże te opinie dla siebie, zwłaszcza tutaj, na Lampadasie. Giłbertus uniósł gładką głowę robota i odłączył ją od mechanizmu utrzymującego ją na szyi. — Robot, którego tutaj widzicie, jest pozostałością po tamtym konflikcie. Otrzymaliśmy specjalną dyspensę na wykorzystywanie go jako pomocy naukowej. Rząd Imperium nie stwarzał żadnych problemów, ale Manford Torondo nie dał się tak łatwo przekonać. Albans uniósł bladą prawą rękę trupa. — Zwróćcie uwagę na umięśnienie, porównajcie je z mechaniczną anatomią tego robota bojowego. Na oczach milczących uczniów, niektórych zaintrygowanych, innych wyraźnie przerażonych, Giłbertus metodycznie usuwał narządy trupa, a potem, krok po kroku, wyjmował odpowiadające im z grubsza elementy meka bojowego, pokazując podobieństwa. Dokonując równocześnie sekcji obu ciał, wykładał wszystkie ich części na tace obok każdego z nich. W ciągu pół godziny rozebrał bojowego robota, wyjaśniając, jak poszczególne części pasują do siebie i działają oraz jak funkcjonuje broń meka. Rozprawiał o jego możliwościach, a w końcu powiązał każdy element z ludzkim odpowiednikiem maszyny. Jego starszy student Draigo Roget, który pełnił również funkcję asy-stenta, pokazywał publiczności za pomocą prostego projektora szczegóły sekcji. Draigo odziany był od stóp do głów w czerń, która podkreślała jego długie, kruczoczarne włosy, czarne brwi i ciemne oczy. Przygotowując się do wykładu, Gilbertus otworzył czaszkę trupa i wyjął mózg; teraz wydobył procesor robota. Umieścił na tacy żelowy rdzeń sprawiający wrażenie miękkiej metalicznej kuli, która była odpowiednikiem spoczywającego w osobnej misce pofałdowanego ludzkiego mózgu. Szturchnął czubkiem palca rdzeń komputera. — Myślące maszyny mają wydajną pamięć i potrafią bardzo szybko przetwarzać dane, ale ich możliwości są ograniczone wbudowanym, zaprogramowanym przez wytwórcę zakresem zadań — wyjaśnił. Rozciął mózg. — Natomiast w ludzkim mózgu nie ma żadnego znanego zaprogramowanego zakresu zadań. Zwróćcie uwagę na widoczną na tym przekroju złożoną strukturę: mózg, móżdżek, spoidło wielkie mózgu, międzymózgowie, płat skroniowy, śródmózgowie, most, rdzeń przedłużony… wszyscy znacie te terminy. Pomimo dużej masy mózgu człowiek nigdy nie wykorzystuje w pełni jego zdolności myślenia i obliczania. — Spojrzał na nich. — Każdy z was musi się nauczyć korzystać z tego, co wszyscy posiadamy. Być może nasza pamięć jest w stanie zachować nieograniczoną ilość informacji… jeśli je właściwie uporządkujemy i będziemy właściwie przechowywać. W tej szkole uczymy każdego studenta, jak ma naśladować skuteczne metody po-rządkowania i obliczania stosowane przez myślące maszyny, i stwierdziliśmy, że ludzie mogą to robić l e p i e j . Studenci zaczęli mruczeć, niektórzy byli zaniepokojeni. Gilbertus zauważył w szczególności kwaśną minę Alys Car roli, utalentowanej, ale zaściankowo myślącej młodej kobiety, która wychowała się wśród butlerian. Była jedną z grupy studentów skierowanych tutaj przez Manforda Torondo. O dziwo, na poziomie umiejętności umysłowych radziła sobie zupełnie nieźle. Aby móc stworzyć Szkołę Mentatów na Lampadasie, Gilbertus poszedł na pewne ustępstwa. Na mocy

porozumienia z Manfordem, któ- re gwarantowało mu poparcie dla szkoły, musiał co roku przyjmować ściśle określoną liczbę uczniów wybranych przez butlerian. Chociaż butlerianie nie byli kandydatami najlepszymi z możliwych i zajmowali miejsca, które mogłyby przypaść bardziej uzdolnionym i obiektyw-nym jednostkom, Gilbertus musiał przyjąć ich warunek. Odsunął się o krok od stołów sekcyjnych. —Moim celem jest wypuszczenie was z tej szkoły z uporządkowa-nymi myślami i tak spotęgowanymi zdolnościami zapamiętywania, byście nie tylko dorównywali wszelkim komputerom, ale je przewyż- szali. — Obdarzył ich ojcowskim uśmiechem. — Czy nie jest to cel wart waszych wysiłków? —Tak, panie dyrektorze! — poniosło się po amfiteatrze. Chociaż otoczenie Szkoły Mentatów było nieprzyjazne — rozległe tereny podmokłe, bagniste kanały i groźne drapieżniki — Gilbertus wiedział, że ludzkie zdolności najlepiej rozkwitają w trudnym środowisku. Nauczył go tego Erazm. Kompleks szkolny stanowił duży zespół połączonych platform, które zakotwiczono w ogromnym błotnistym jeziorze otoczonym nieuprawną i niezaludnioną ziemią. System odstraszający dokuczliwe i przenoszące choroby owady bagienne powstrzymywał je przed napływem do pomieszczeń uczelni, tworząc z niej w pewnym sensie oazę dla studentów. Gilbertus przeszedł po kładce wiszącej nad bagnem, niemal nie zauważając ciemnozielonej wody w dole. Minął halę sportową i jedno z wolno stojących audytoriów, po czym wszedł do znajdującego się na skraju kompleksu budynku administracyjnego, w którym mieściły się gabinety dziekanów i zatrudnionych na stałe profesorów. Szkoła miała już ponad dwustu instruktorów i cztery tysiące studentów, co było niezwykłym osiągnięciem na tle wielu ośrodków nauczania, które po klęsce myślących maszyn wyrosły jak grzyby po deszczu. Z powodu trudnego programu odsiew nawet wśród najlepszych kandydatów przyjętych na uczelnię wynosił blisko trzydzieści pięć procent (nie licząc studentów skierowanych przez butlerian) i tylko ci, którzy się najbardziej wyróżniali, zostawali mentatami. Biosenowe lampy w gabinecie Gilbertusa wydzielały lekki, ale nie odstręczający zapach. Duże pomieszczenie miało koagenową podłogę, na której leżały dywany utkane z liści i kory bagiennych wierzb. Słychać było bardzo cichą muzykę klasyczną, kompozycje, które niegdyś uprzyjemniały czas jemu i Erazmowi w ogrodach kontemplacji należących do posiadłości robota na Corrinie. Z nostalgii upodobnił swój gabinet do domu Erazma, wyposażając go w takie same zasłony z purpurowego pluszu i ozdobne meble. Musiał być bardzo ostrożny, ale nikt nie dostrzegłby nigdy tego związku. Gilbertus był jedynym żyjącym człowiekiem, który pamiętał pełne przepychu wnętrza willi robota. Aż po sufit wznosiły się wykonane z polerowanego drewna półki z książkami. Meble te wyglądały jak antyki; podczas ich składania zrobiono celowo zadrapania i wklęśnięcia, by wywołać iluzję starości. Za-kładając szkołę, Gilbertus chciał stworzyć wrażenie, że jest ona szacowną instytucją o długiej tradycji. Wszystko w tym gabinecie, budynku i całym kompleksie szkolnym powstało po głębokich przemyśleniach. „I tak być powinno — rzekł do siebie. — Jesteśmy przecież mentatami”. Dziekani i profesorowie opracowywali i ulepszali innowacyjne programy nauczania, żeby przesunąć granice ludzkiego umysłu, ale sednem programu szkolenia mentatów była wiedza pochodząca ze źródła znanego tylko Gilbertusowi, ze źródła, którego ujawnienie stanowiłoby najwyższe zagrożenie dla szkoły. Upewniwszy się, że jest sam, Gilbertus zaryglował drzwi i opuścił drewniane żaluzje. Wyjął z kieszeni kamizelki klucz i otworzył solidną szafkę wbudowaną między półkami. Włożył do środka rękę i nacisnął w odpowiednim miejscu płytę. Półki zmieniły położenie, obróciły się, po czym otworzyły niczym płatki kwiatu. Wewnątrz spoczywała połyskująca kula pamięci rdzeniowej. Przemówił do niej. — Jestem tutaj, Erazmie. Jesteś gotów kontynuować naszą rozmowę? Przyspieszyło mu tętno, częściowo z powodu emocji, które czuł, częściowo z powodu podjętego ryzyka. Erazm cieszył się najgorszą sła-wą ze wszystkich niezależnych robotów, był myślącą maszyną równie znienawidzoną jak sam Omnius. Gilbertus uśmiechnął się. Przed upadkiem Corrina wyjął pamięć rdzeniową skazanego na unicestwienie robota i przeszmuglował ją, kiedy wmieszał się w nie-przebrany tłum uchodzących z zagłady ludzi. W latach, które minęły od tamtej pory, stworzył sobie całkowicie nowe życie, fałszywą przeszłość. Wykorzystał swój talent, by założyć Szkołę Mentatów — korzystając potajemnie z pomocy Erazma, który stale służył mu radą. Zelowa kula zaczęła pulsować, co świadczyło o przebudzeniu jej aktywności, i z małych wzmacniaczy popłynął

dobrze znany Gilbertusowi głos niezależnego robota. —Dziękuję. Mimo ukrytych patrzydeł, które dla mnie zainstalowałeś, zaczynała mnie już ogarniać klaustrofobia. —Ocaliłeś mnie przed życiem w niewiedzy i biedzie, a ja ocaliłem cię przed zniszczeniem — rzekł Gilbertus. — To uczciwa wymiana. Ale przepraszam, że nie mogę zrobić dla ciebie więcej, w każdym razie jeszcze nie teraz. Musimy być bardzo ostrożni. Przed wieloma laty Erazm wybrał jedno dziecko z ponurych za-gród dla niewolników na świecie maszyn, by w ramach eksperymentu przekonać się, czy można poprzez staranne ćwiczenia ucywilizować którąś z tych dzikich istot. Z upływem czasu niezależny robot stał się dla Gilbertusa postacią ojca i mentorem, który nauczył go porządkować myśli i rozwijać zdolności mózgu tak, by osiągnął sprawność myślenia zastrzeżoną wcześniej dla komputerów. Jakaż to ironia losu, myślał Gilbertus, że korzenie jego szkoły, której celem było zmaksy-malizowanie ludzkich możliwości, sięgały świata myślących maszyn. Erazm był surowym, ale świetnym nauczycielem. Prawdopodobnie osiągnąłby sukces pedagogiczny w pracy z dowolnym młodym człowiekiem, więc Gilbertus był mu głęboko wdzięczny, że zrządzeniem losu wybrał właśnie jego… Rozmawiali cicho, zawsze obawiając się, że mogą zostać odkryci. — Wiem, jakie ryzyko już teraz podejmujesz, ale zaczynam się niecierpliwie — rzekł robot. — Potrzebuję nowej konstrukcji, funkcjo-nalnego ciała, dzięki któremu będę mógł się znowu poruszać. Bez przerwy obmyślam niezliczone testy dla twoich studentów, które przyniosłyby interesujące wyniki. Jestem pewien, -że ludzie nadal ro- bią fascynujące, irracjonalne rzeczy. Jak zwykle Gilbertus pominął sprawę stworzenia nowego ciała, którego robot tak pragnął. —Owszem, ojcze, nie tylko zachowują się nieracjonalnie, ale też nieprzewidywalnie i gwałtownie. Właśnie dlatego muszę trzymać cię w ukryciu. Ze wszystkich tajemnic w Imperium chyba największą jest twoje istnienie. —Tęsknię do kontaktów z ludźmi… ale wiem, że robisz, co mo- żesz. — Maszyna zrobiła pauzę i Gilbertus mógł sobie wyobrazić zmieniający się wyraz dawnej elastometalowej twarzy robota, którego ciało zostało na Corrinie. — Zabierz mnie na spacer po pokoju. Uchyl nieco jedną z żaluzji, żebym mógł zerknąć przez moje sensory na zewnątrz. Potrzebuję nowych informacji. Gilbertus, zawsze czujny, podniósł lekką pamięć rdzeniową i ujął ją troskliwie w dłonie, dokładając starań, by jej nie upuścić albo w jakiś inny sposób nie uszkodzić. Podszedł z nią do okna, które wychodziło na szerokie, płytkie jezioro — a więc skierowane było w stronę, gdzie nie mógł się znajdować żaden obserwator — i podniósł żaluzje. Nie mógł odmówić Erazmowi tej drobnej przysługi; za wiele mu zawdzięczał. Zelowa kula zachichotała, co przypomniało Gilbertusowi spokojne, idylliczne chwile na Corrinie. —Wszechświat bardzo się zmienił — zadumał się Erazm. — Ale ty się przystosowałeś. Zrobiłeś, co było trzeba, żeby przetrwać. —I żeby cię chronić. — Gilbertus przycisnął pamięć rdzeniową do siebie. — To trudne, ale będę kontynuował tę maskaradę. Będziesz bezpieczny, kiedy wyjadę, ojcze. Wkrótce udawał się z Manfordem Torondo na Salusę Secundusa, gdzie obaj mieli przemawiać przed Radą Landsraadu i Imperatorem Salvadorem Corrino. Było to dla Gilbertusa niebezpieczne balanso-wanie na cienkiej linie… forma akrobacji, która zawsze napełniała go niepokojem. Życie jest skomplikowane bez względu na okoliczności, w jakich przyszliśmy na świat. — Haditha Corrino, list do męża, księcia Rodericka Ciągnięty przez cztery złote lwy królewski powóz jechał na czele kawalkady ulicami stołecznego miasta, Zimii. Było to miasto pomników ku czci licznych bohaterów długiego dżihadu. Imperator Salvador Corrino widział wszędzie — na powiewających sztandarach, na fron-tonach budynków, na postumentach, na wystawach sklepowych — podobizny Sereny Butler, jej syna męczennika Maniona i Wielkiego Patriarchy Iblisa Ginjo. Widoczna przed nim ogromna złota kopuła gmachu Parlamentu, który sam był miejscem wielkich historycznych wydarzeń, dodawała samą swoją obecnością otuchy. Pod zachmurzonym niebem kawalkada przetoczyła się obok ogromnego, wystawionego na widok publiczny ciała kroczącego cymeka, powgniatanego i rdzewiejącego pomnika dorównującego najwyższym budynkom. Budzącą trwogę maszyną, wchodzącą w skład oddziałów szturmowych wroga podczas pierwszej bitwy o Zimie, kierował niegdyś ludzki mózg. Teraz potężna postać była martwym reliktem przypominającym o tych ponurych czasach. Po trwającym ponad sto lat dżihadzie Sereny Butler siły myślących maszyn poniosły całkowitą klęskę pod Corrinem i

ludzie nie byli już ich niewolnikami. Podczas dżihadu Zimia została dwukrotnie zniszczona wskutek ataków maszyn i za każdym razem odbudowana, co było świadectwem nieugiętego ducha ludzkości. Po bitwie pod Corrinem ród Butlerów zmienił nazwisko na Corrino i powstał z rzezi i zniszczeń, by władać nowym Imperium. Pierwszym Imperatorem był dziadek Salvadora, Faykan, po nim nastał jego syn Jules. Obaj rządzili łącznie siedemdziesiąt jeden lat, a potem na tron wstąpił Salvador. Siedzący w karocy Salvador był zirytowany tym, że zakłócono jego poranny harmonogram zajęć, ale otrzymał wiadomość o makabrycznym odkryciu, które powinien zobaczyć na własne oczy. Wyjechał więc pospiesznie z pałacu z całym orszakiem straży dworskiej, sekre-tarzy, doradców i pełną ochroną (ponieważ niespokojni mieszkańcy Zimii zawsze znajdowali jakiś powód do protestów). W powozie bezpośrednio za nim jechał lekarz Akademii Suka, na wypadek gdyby stało się coś złego. Salvador martwił się wieloma sprawami i te obawy uwierały go jak niedopasowane ubranie. Imperator nie miał specjalnej ochoty zobaczyć owego przerażają- cego odkrycia, ku któremu go wieziono, ale był to jego obowiązek. Zaprzęgnięte w lwy powozy posuwały się w stronę centrum, mijając inne zaprzęgi, pojazdy naziemne i ciężarówki, które zjeżdżały na bok, by przepuścić imperatorski orszak. Ozdobna kareta Salvadora zatrzymała się gładko na dużym placu centralnym i zaraz podbiegli służący w liberii, by otworzyć inkrusto-wane emalią drzwi. Kiedy pomagali Imperatorowi wysiąść, poczuł już w powietrzu swąd spalonego ciała. Podszedł do niego wysoki, muskularny mężczyzna w szkarłatnej tunice i złotych spodniach, barwach rodu Corrinów. Roderick był bratem przyrodnim Imperatora, z tego samego ojca, ale innej matki; mieli też sprawiającą problemy przyrodnią siostrę Annę, zrodzoną z jeszcze innej kobiety. (Imperator Jules był bardzo płodny, chociaż nigdy nie doczekał się potomka od oficjalnej żony.) — Tutaj — rzekł Roderick cicho. W odróżnieniu od Salvadora, który — dwa lata od niego starszy— wwieku czterdziestu siedmiu lat zachował tylko kępkę rzadkich włosów na czubku głowy, Roderick miał gęstą, jasną czuprynę. Obaj włączyli tarcze osobiste ukryte w pasach noszonych jako zwykłe elementy ubrania, a te otoczyły ich ledwie dostrzegalnym polem. Prawie nie myśleli o tych wszechobecnych częściach stroju. Roderick wskazał posąg Iblisa Ginjo, charyzmatycznego, lecz kon-trowersyjnego przywódcy religijnego, który natchnął miliardy ludzi pragnieniem walki z mechanicznymi ciemięzcami. Salvadorem wstrząsnął widok spalonego, okaleczonego ciała zwisającego z pomnika. Do spieczonych nie do poznania zwłok przypięty był plakat, który identyfikował ofiarę jako „Toure Bomoko — Zdrajcę Boga i Wiary”. Salvador bardzo dobrze znał to nazwisko. Przed dwudziestu laty, za rządów jego ojca, Kongres Ekumeniczny Federacji wywołał ogromne oburzenie, wydając nową świętą księgę przeznaczoną rzekomo dla wyznawców wszystkich religii — Biblię Protestancko-Katolicką. Toure Bomoko był przewodniczącym delegatów na KEF, którzy spędzili siedem lat w przykrytym kopułą zespole budynków na radioaktywnym pust-kowiu Starej Ziemi, odizolowani od reszty ludzkości. KEF sporządził kompromisową kompilację podstawowych założeń religii, po czym tryumfalnie zaprezentował swoje wielkie dzieło. Sklecony z wielu wierzeń święty tekst miał w intencji autorów rozwiązać spory między różnymi religiami, ale skutek okazał się przeciwny do zamierzonego. Zamiast doprowadzić do ujednolicenia wierzeń i stać się kamieniem węgielnym powszechnego zrozumienia, księga i pycha, która popchnęła autorów do jej napisania, stały się zarzewiem gwałtownej reakcji mieszkańców całego Imperium. Bomoko i pozostali delegaci uciekli przed tłumami, ale i tak wielu z nich zlinczowano, a inni pospiesznie odwołali swoje poglądy. Niektórzy popełnili samobójstwo, często w podejrzanych okolicznościach, inni natomiast, tak jak Bomoko, zaczęli się ukrywać. Później, kiedy dzięki łaskawości Imperatora Julesa udzielono mu schronienia w pałacu imperatorskim, Bomoko publicznie przyznał, że Kongres zbłądził, starając się stworzyć nowe symbole religijne, które jedynie „zasiały wątpliwości co do przyjętej wiary” i „wzbudziły kontrowersje na temat Boga”. Po skandalu w pałacu, który wywołany został przez przewodniczącego i żonę Imperatora, Bomoko zmuszony był uciec po raz drugi. Nigdy go nie odnaleziono. Roderick stał u boku brata, przyglądając się uważnie zwęglonemu, pozbawionemu twarzy trupowi powieszonemu na posągu.

— Myślisz, że tym razem naprawdę go znaleźli? — zapytał. Nieporuszony widokiem okaleczonego ciała Salvador przewrócił oczami. — Wątpię — odparł. — To już siódmy zabity rzekomy „Bomoko”. Ale tak czy inaczej przeprowadź na wszelki wypadek badania genetyczne. — Wszystkim się zajmę. Salvador wiedział, że nie musi się o nic martwić. Roderick zawsze był spokojniejszy i bardziej rzeczowy niż on. Imperator wydał powolne westchnienie. — Gdybym wiedział, gdzie jest Bomoko, udusiłbym go własnymi rękami tylko po to, by uszczęśliwić motłoch. Roderick ściągnął usta w grymasie. Spojrzał poważnie na brata. —Mam nadzieję, że najpierw przedyskutowałbyś to ze mną — rzekł. —Masz rację. Nie zrobiłbym niczego tak ważnego, nie spytawszy cię o zdanie. W ciągu lat protesty to nasilały się, to słabły, chociaż od ponad dekady, odkąd na tronie Corrinów zasiadł Salvador, nie doszło do żadnych poważnych rozruchów. Wkrótce zapowie poprawione (i nieco uładzone) wydanie Biblii Protestancko-Katolickiej, które również na pewno urazi uczucia części ludzi. Nowe wydanie będzie nosiło imię Salvadora i początkowo wydawało mu się, że to dobry pomysł. Poprzez swych teologów Salvador próbował rozwiązać pewne problemy, które stwarzał sporny tekst, ale ekstremiści chcieli, by skom-pilowaną świętą księgę spalono, nie poprawiono. W postępowaniu z religijnymi fanatykami ostrożności nigdy zbyt wiele. Roderick wydał krótkie rozkazy dwóm oficerom straży pałacowej. — Usuńcie ciało i oczyśćcie to miejsce. Kiedy zdejmowano spalone zwłoki, część poczerwieniałego ciała na ramionach i torsie odpadła od kości i strażnicy odskoczyli z okrzykami wstrętu. Jeden z nich przyniósł Salvadorowi zdjęty z trupa plakat i Imperator zmrużył oczy, by odczytać mały druk na odwrocie. Tłuszcza, która dokonała linczu, uznała, że powinna wyjaśnić, iż ciało ofiary zostało okaleczone dokładnie w taki sam sposób, w jaki myślące maszyny okaleczyły Serenę Butler. Salvador przypuszczał, że uznali to za odpowiednią karę. — Można by pomyśleć, że po tysiącu lat zniewolenia przez maszyny i ponad stu latach dżihadu ludzie powinni być już tym zmęczeni — zrzędził Imperator, idąc z powrotem do karocy. Roderick skinął głową ze zrozumieniem. —Wydają się uzależnieni od starć i gorączkowych działań — rzekł. — Nastroje są wciąż nerwowe. —Ludzie są tak cholernie niecierpliwi. — Imperator wsiadł do powozu. — Czy naprawdę oczekiwali, że po upadku Omniusa wszystkie problemy znikną w jednej chwili? Osiemdziesiąt lat po bitwie pod Corrinem wrzenie powinno wreszcie ustać! Chciałbym, żebyś to ukrócił, Roderick. Brat obdarzył go bladym uśmiechem. —Mogę spróbować — powiedział. —Wiem, że to zrobisz. Salvador zatrzasnął drzwi powozu i stangret ponaglił lwy do szyb kiego truchtu, a reszta orszaku ruszyła za nimi. Wieczorem Roderick dostarczył wyniki badań genetycznych do wiejskiej posiadłości brata. Salvador był właśnie w trakcie jednej z licznych głośnych kłótni z Imperatorową Tabriną. Tym razem poszło o pragnienie uzyskania jakiegoś pomniejszego stanowiska w rządzie, które satysfakcjonowałoby ją bardziej niż wypełnianie zwyczajowych ceremonialnych obowiązków. Salvador stanowczo sprzeciwił się temu żądaniu. — To niezgodne z tradycją, a Imperium bardziej niż cokolwiek potrzebna jest stabilność — oświadczył. Imperatorska para była w gabinecie myśliwskim, którego ściany zdobiła zastygła menażeria wypchanych ryb i medalionów dzikich zwierząt. Na szczęście, usłyszawszy w porę kłótnię, książę Roderick wmaszerował do pokoju, nie zwracając uwagi na krzyki.

— Bracie, przyniosłem wyniki — oznajmił. — Pomyślałem, że chciał byś sam je zobaczyć. Salvador wyrwał papier z rąk Rodericka, udając, że jest zirytowany tym najściem, ale rzucił bratu ukradkiem dziękczynny uśmiech. Podczas gdy Tabrina, chociaż wszystko się w niej gotowało, siedziała przy kominku i popijała wino — zbyt dobrze wychowana, by kontynuować kłótnię przy gościu — Salvador przeczytał jednostronicowy raport. Zadowolony, zmiął go w kulę i wrzucił do ognia. —Tak, jak myślałem. To nie był prawdziwy Bomoko — powiedział. — Motłoch wiesza każdego, kto wzbudzi jego podejrzenia. —Chciałabym, żeby powiesili ciebie — mruknęła Imperatorowa pod nosem. Była niezwykle piękną kobietą o ciemnych, migdałowych oczach, wysokich kościach policzkowych i gibkim ciele, które spowijała długa, dopasowana suknia. Kasztanowe włosy miała ułożone w wymyślną koańurę. Salvador zastanawiał się przez chwilę, czy nie odwarknąć, że pozwoliłby tłumowi to zrobić, żeby tylko od niej uciec, ale nie był w nastroju do żartów, nawet złośliwych. Odwrócił się tyłem do żony i nie-spiesznie wyszedł z pokoju. — Chodź, Roderick — powiedział. — Chciałbym cię nauczyć nowej popularnej gry w karty. Pokazak mi ją moja najnowsza konkubina. Na wzmiankę o konkubinie Tabrina prychnęła z irytacją. Salva-dor udał, że nie usłyszał tego. Roderick złożył ukłon. —Wedle rozkazu — rzekł. Salvador uniósł brwi. —Muszę ci rozkazywać? — zapytał. -Nie. Obaj poszli do salonu. Podczas dżihadu broniły Rossaka parapsychiczne moce czarodziejek. Czarodziejki były żywą bronią, która mogła zniszczyć umysł cymeka, choć za cenę własnego życia. Niestety, te czasy minęły! Obecnie pozostała niecała setka czarodziejek czystej krwi, a i one nie mają mocy swoich poprzedniczek. — wstęp do Tajemnic Rossaka, podręcznika zgromadzenia żeńskiego Podczas gdy wiele akolitek i sióstr kontynuowało edukację w jaskiniowym mieście, a opiekunki uczyły dzieci w komorach przed-szkola, Valia schodziła do gęstej dżungli do swej codziennej pracy. Ważnej pracy. Skrzypiący drewniany wagonik zjechał przez gęste korony drzew do mrocznego świata. Kiedy Valia wyłoniła się z windy i stanęła na wilgotnym dnie dżungli, wciągnęła nosem bogatą mieszaninę intensywnych zapachów gleby, roślin i zwierząt. Poszła ścieżką biegnącą przez srebrzystopurpurowy gąszcz. Wokół niej zwijały się i rozwijały olbrzymie paprocie, jakby napinały mięśnie. Wpadające z góry cienkie strużki przefiltrowanego przez korony drzew światła słonecznego zmieniały co chwila położenie, w miarę jak poruszały się gałęzie. Szeleściły liście, a przez podszyt coś przemykało; powietrze przecięła jak trzaskający bicz wić mięsożernego bluszczu, płosząc owłosionego gryzonia, a potem owijając się wokół niego. Valia wiedziała, że na dole zawsze musi być czujna. Dotarła do czarnych metalowych drzwi osadzonych w pniu ogromnego drzewa. Otworzyła je, jak robiła codziennie od wielu miesięcy, prywatnym kluczem i ukazał się ciemny korytarz oświetlony tylko żółtawymi lumisferami. Zeszła po krętych schodach, które biegły aż pod korzenie drzewa i prowadziły do ciągu pomieszczeń wyciosanych w skalnym podłożu. W największym z nich stara czarodziejka Karee Marques przeprowadzała eksperymenty farmaceutyczne z użyciem elektroskopów, słoików proszku, tub płynów i wirówek. Komory te przywodziły Valii na myśl tajemne laboratoria alchemika pustelnika, pełne zlewek z pieniącymi się cieczami i destylatami nieznanych okazów fauny dżungli, grzybów, roślin i korzeni. Siostra Karee była niewiarygodnie stara, miała tyle samo lat, co Matka Wielebna Raquella, ale nie panowała równie dokładnie nad biochemią swego organizmu, wskutek czego wiek kładł się na jej kościstym ciele cięż- kim brzemieniem. Jednak zdawał się nie mieć wpływu na blask jej pięknych, dużych, intensywnie zielonych oczu. Miała białe włosy i wysokie kości policzkowe. Staruszka zauważyła Valię, nie odwracając się od przedmiotu swych chemicznych badań. — Rano przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Myślę, że to prze łom. — W jej głosie słychać było nutę podniecenia. — Możemy użyć destylatu śluzu wydzielanego przez żyjące w