ANDRE NORTON
CZARY ŚWIATA CZAROWNIC
Przełożył Jarosław Kotarski
Tytuł oryginału: Spell of the Witch World
SREBRNA SMOCZA ŁUSKA
I PRZYBYCIE OBCYCH
Sztorm był silny. Fale uderzały o skały i przelatywały nad rafą osłaniającą port z
zakotwiczonymi łodziami. Mieszkańcy Wark byli o nim uprzedzeni, gdyż nikt tak dobrze nie
zna czarów pogody jak ci, którzy żyją z wiatru, fali i zmienności morskiego szczęścia. Stracili
więc tylko jedną z mniejszych łodzi Omunda, która została wyrzucona na plażę i wymagała
naprawy.
Tego ranka Omund nie był jedyną osobą na nadbrzeżnych wydmach. Wzburzone
morze nie tylko zabiera ludziom to, co jest w stanie dosięgnąć. Zdarza się również, że daje
różne skarby. Dlatego wszyscy, którzy mogli utrzymać się na nogach i mieli wystarczająco
ostry wzrok, byli tam, szukając tego, co mogło się dziś zjawić jako podarunek.
Czasami był to bursztyn, innym razem Deryk znalazł dwie złote monety, bardzo stare,
o których Aufricia, czarownica, powiedziała, że pochodzą z czasów Najstarszych. Deryk
przetopił więc je, aby zdjąć ze złota zaklęcie. Prawie zawsze znajdowano drewno, wodorosty,
z których kobiety robiły barwniki do zimowych okryć, oraz muszle, bardzo cenione przez
dzieci. Niekiedy fale wyrzucały wraki statków, jakich większość mieszkańców nigdy nie
widziała. Wyjątkiem byli ci, którzy gościli w Jurby, jako że statki nigdy nie kotwiczyły w
zatoczce Wark.
Tym razem jednak znaleziono obcych ludzi. Początkowo wydawało się, że dryfująca
przez głębię ku brzegowi łódź jest pusta. Dopiero po chwili dostrzeżono na jej pokładzie
nieznaczne poruszenie. Nie zauważono wioseł. Zebrani na brzegu krzyczeli i wymachiwali
rękami, lecz nikt nie dawał odpowiedzi. W końcu Kaleb z Kuźni rozebrał się, przepasał w
talii liną i popłynął w kierunku rozbitków. Zamachał energicznie, dając znak, że są ludzie na
pokładzie, po czym zamocował na rufie linę. Wkrótce łódź znalazła się na brzegu.
W środku leżało dwoje ludzi. Kobieta opierała się na boku, próbując słabymi dłońmi
odsunąć z bladej twarzy sklejone solą włosy. Mężczyzna, z raną na skroni, leżał nieruchomo,
jakby padł w boju. Sądzili, że jest martwy. Aufricia zsunęła z niego tunikę i zdołała
wychwycić bicie serca. Z przekonaniem stwierdziła, że los jeszcze nie zabrał go ze świata
żywych. Kobieta natomiast była w szoku. Nie słyszała pytań, targała tylko gorączkowo swe
włosy i patrzyła otępiała na zgromadzonych. Oboje zabrano do domu Aufricii.
Tak oto obcy znaleźli się w Wark i choć już pozostali tu na zawsze, nigdy nie
traktowano ich jak swoich.
Upływające dni bardzo zmieniły mężczyznę. Początkowo przypominał małe dziecko,
o które trzeba się troszczyć i karmić je. Inaczej było z kobietą. Nie znała języka mieszkańców
Wark, ale uczyła się go szybko. Po pewnym czasie zauważono, że Aufricia, która zawsze była
szczera, coraz oszczędniej wypowiadała się o swoich gościach. Gdy wypytywano ją,
zachowywała się tak, jakby strzegła jakiegoś nader ważnego sekretu. Zobowiązano więc
Omunda, aby dowiedział się czegoś o obcych, co mógłby jednocześnie przesłać Lordowi
Gaillardowi. Działo się to w roku Salamandry - przed inwazją. High Hallack żyło jeszcze
pokojowym życiem i pokojowymi zwyczajami.
Ranny wygrzewał się w słońcu, wystawiając na ciepło szramę na skroni. Ciemna
karnacja i włosy już na pierwszy rzut oka odróżniały go od mieszkańców Dales. Był smukły i
krzepki, a wygląd jego rąk wskazywał na to, że nigdy nie musiał ciężko pracować.
Uśmiechnął się szczerze, widząc Omunda, na co tenże odpowiedział równie
przyjacielskim uśmiechem. Pomyślał, że plotki kobiet we wsi i rozmowy mężczyzn przy
winie, wywoływane przybyciem obcych są dla nich krzywdzące.
Nagle przeniósł wzrok na drzwi chaty, które się otworzyły. Stanęła w nich kobieta.
Omund patrząc na nią odczuwał dziwny niepokój.
Kobieta była prawie tak wysoka jak on i podobnie jak jej towarzysz, szczupła.
Wychudzona twarz, uwieńczona ciemnymi włosami, nie wyróżniała się pięknością, ale było
w niej coś…
Omund był niegdyś w zamku w Vestdale, gdy potwierdzano jego zwierzchnictwo nad
Wark. Tamże widział Lorda i Lady w całej ich krasie i potędze. Kiedy spojrzał na tę kobietę
ubraną w źle skrojoną jedną z sukien Aufricii, bez żadnych klejnotów i ozdób, poczuł jeszcze
większy strach niż wtedy, w zamku. Sprawiały to jej oczy, co później sobie uświadomił. Nie
potrafił określić ich barwy, poza tym, że były ciemne oraz zbyt duże jak na drobną twarz i
miały w sobie coś intrygującego.
Nie zastanawiając się, zdjął czapkę i uniósł otwartą dłoń ku górze, tak, jak zrobiłby
przed samą Lady Vestdale.
- Witaj w pokoju - jej głos był cichy, zawierał wiele kontrolowanej siły, zdolnej
zawładnąć całymi górami.
Gdy znaleźli się wewnątrz, siedząca przy ogniu Aufricia nie zrobiła najmniejszego
gestu, aby spełnić obowiązki gospodyni, pozostawiając to nowo przybyłej, jak gdyby to ona
była właścicielką, a nie gościem.
Na stole stał róg powitalnego wina i talerz ciasta. Obca kobieta ujęła delikatnie
chłodną dłonią nadgarstek Omunda i usadowiła mężczyznę na honorowym miejscu. Zgodnie
ze zwyczajem usiadła naprzeciw niego.
- Mój pan i ja wiele zawdzięczamy tobie i twoim ludziom, naczelniku Omundzie -
odezwała się, gdy popijał wino. - Dałeś nam drugie życie, co jest największym darem, jaki
można ofiarować. Dlatego jesteśmy twoimi dłużnikami. Teraz chcesz się czegoś o nas
dowiedzieć i jest to zrozumiałe.
Nie miał czasu na zadawanie pytań, ona bowiem kierowała rozmową, a wyglądało to
tak naturalnie, że nawet nie protestował.
- Przybyliśmy zza morza - kontynuowała - tam, gdzie toczy się wojna, gdyż nadchodzi
taki czas, w którym trzeba wybrać między śmiercią a ucieczką. Żaden człowiek nie wybierze
śmierci, dopóki ma choć den nadziei, więc i my wypłynęliśmy szukać nowej ziemi. Ludzie z
Sulcarheep, którzy są marynarzami, powiedzieli nam o niej i na ich okręcie wyruszyliśmy,
ale… Zawahała się i opuściła wzrok na swe dłonie o długich palcach, ułożone na stole.
- Był sztorm - ciągnęła po chwili namysłu. - Zniszczył okręt, a mój pan zdążając do
łodzi został zraniony przez spadający maszt. Los chciał, że byłam w pobliżu. Nikt więcej nie
uratował się, a my zawdzięczamy życie tylko wam. Pomówię teraz z tobą otwarcie. Cały nasz
dobytek zatonął, nie mamy nic. Mój pan uczy się życia tak, jak uczą się dzieci. Nigdy nie
odzyska tego, co zabrało mu morze, ale na pewno będzie mógł pracować jak inni mężczyźni.
Co do mnie, zapytaj Aufridi. Mam określone zdolności, które przewyższają posiadane przez
nią i ofiaruję je na twoje usługi.
- Ale… czy nie byłoby lepiej, gdybyś udała się do Vestdale? - zaproponował Omund.
- Morze przywiodło nas tu i bez wątpienia w tym dziele była jakaś przyczyna -
uczyniła jakiś znak nad stołem, a jego strach wzrósł. Wiedział już, że jest taką, jak Aufrida,
lecz znacznie od niej potężniejszą.
- Pozostaniemy tu - dodała.
Omund nie wysłał raportu do Vestdale, a ponieważ podatek zapłacili w Jurby na czas,
ludzie Lorda nie mieli powodu, aby przyjechać do Wark. Z początku boczono się na obcą, ale
gdy zajęła się Yeleną w czasie porodu - wszyscy prorokowali, że dziecko urodzi się martwe -
i dzięki jej wiedzy i umiejętnościom maleństwo przyszło na świat żywe, przekonano się do
niej. Nigdy jednak nie był to tak przyjazny stosunek, jak do Aufridi. Zawsze nazywano ją
Lady Almondia, a jego Truan. Nie byli już jednak traktowani tak, jak wkrótce po przybyci u
do Wark.
Truan zdrowiał szybko i po pewnym czasie mógł już z innymi wypływać na połów.
Od niego miejscowi nauczyli się nowego sposobu ustawiania sieci. Poza tym pracował w
kuźni, gdzie obrabiał metal przyniesiony ze wzgórz. Wykonał z niego miecz, w którego
władaniu wprawiał się tak, jakby od tego zależała jego przyszłość. Częstokroć oboje z
Almondia wybierali się na wzgórza, gdzie nikt z Wark nie chodził. Żyła tam płowa
zwierzyna, której mięso stanowiło odmianę po ciągłym spożywaniu ryb. Tam też znajdowały
się ruiny budowli Najstarszych.
W czasach, kiedy ludzie przybyli tu z południa, nie był to dziki i bezludny kraj. Choć
Najstarszych było niewielu i trzymali się wysoko położonych okolic, kraj ten jednak należał
do nich. Byli dziwni i straszni, nie wszyscy wyglądali jak ludzie. Nigdy jednak nie
napastowali mieszkańców i nie szkodzili im. Gdy tych zaczęło napływać coraz więcej,
Najstarsi wycofali się. Zostawili po sobie warownie i świątynie, miejsca, w których drzemały
stare moce. Ludzie omijali je, nie chcąc ryzykować spotkania z czymś, czego lepiej w życiu
nie doświadczać.
Jedno z takich miejsc znajdowało się wśród wzgórz górujących nad Wark. Jak
mówiono, omijały je nawet zwierzęta oraz zapuszczający się w te rejony myśliwi i pasterze.
Nie miało ono złej sławy, raczej sprawiało wrażenie dziwnego spokoju, zawstydzającego
przypadkowych przybyszów, którzy swą obecnością zdawali się przeszkadzać czemuś, co nie
powinno być nawiedzane. Budowla otoczona była murami sięgającymi człowiekowi do
ramienia i miała kształt pięcioramiennej gwiazdy, w środku której stał kamień tegoż samego
kształtu, zrobiony na podobieństwo ołtarza. Na końcach, ramion rozsypano piasek o różnych
barwach: czerwonej, błękitnej, srebrnej, zielonej i złotej, jak górski metal. Miejsca tego nigdy
nie tknęło nawet najlżejsze tchnienie wiatru i wyglądał, jakby był tu od dawna, od czasu
opuszczenia okolicy przez właścicieli. Poza murami rozciągały się pozostałości ogrodu
ziołowego, do którego Aufrida przychodziła trzy czy cztery razy w ciągu lata, aby zebrać
potrzebne jej rośliny. Ona przyprowadziła tu obcych; Później przychodzili tu sami, ale nikt
nie wiedział po co. Z takiej właśnie wycieczki Truan przyniósł metal, z którego wykuł miecz.
Potem wziął jeszcze więcej kruszcu i sprawił sobie kolczugę. Robota szła mu tak sprawnie, że
Kaleb i rybacy z podziwem obserwowali metal zmieniający się w pręt, który później Truan
formował w zachodzące na siebie pierścienie. Podczas pracy zawsze śpiewał w jakimś
dziwnym języku i wyglądał, jakby był pogrążony we śnie. Czasami Lady Almondia
przychodziła do kuźni, obserwowała go z żalem, ale nie przerywała pracy.
Nadeszła pierwsza noc jesieni. Lady Almondia wstała zanim wzeszedł księżyc,
dotknęła ramienia Aufricii, która leżała na swoim posłaniu. Truan spał, gdy wyruszył y,
zostawiając za sobą dom i podążając ścieżką pod górę. Księżyc oświetlił im drogę zanim
jeszcze osiągnęły szczyt, toteż widziały drogę tak jasno, jakby niosły ze sobą latarnie.
Wędrowały tak, a każda niosła na ramieniu zawiniątko, w wolnej dłoni ściskając laskę
pobielonego i osrebrzonego przez światło księżyca pyłu.
Kiedy doszły na szczyt, każda z tobołkiem w rękach, księżyc nadal lśnił intensywnym
blaskiem. Przeszły przez ogród i mur, a idąca przodem Lady zostawiała odciski stóp na
srebrnym piasku. Aufricia pilnie uważała, aby stąpać dokładnie po jej śladach.
Razem podeszły do ołtarza. Aufricia wyjęła z zawiniątka nasączone sproszkowanymi
ziołami świece i ustawiła po jednej na każdym z ramion. W tym czasie Lady wyciągnęła ze
swego pakunku dość topornie wyrzeźbiony z drewna puchar. Wyglądał, jakby wykonał go
ktoś, kto nie miał w tej materii żadnego doświadczenia. Było to prawdą - wyrzeźbiła go ona
sama. Ustawiła puchar na środku i napełniła do połowy piaskiem każdego z kolorów, z tym że
srebrnego wzięła dwukrotnie więcej. Skinęła na Aufricię - wszystko robiły w całkowitym
milczeniu - a ta rozsypała wokół pucharu biały proszek. Następnie Lady Almondia
przemówiła.
Było to zawołanie Imienia i Mocy. Zostało wysłuchane… Z nocnego nieba uderzył
strumień białego ognia i zapalił proszek. Blask był tak silny, że Aufricia z krzykiem zasłoniła
sobie oczy. Jej towarzyszka zaś stała spokojnie i zaczęła recytację. W miarę jak mówiła,
ogień utrzymywał się, choć nie zostało już nic, czym mógłby się żywić. Na koniec wyrzuciła
w górę ramiona, a gdy je powoli opuszczała - ogień zanikał.
Tam gdzie stał toporny puchar, błyszczało coś, co wyglądało jak wysokiej próby
srebro. Lady wzięła to w ręce i zakryła, przyciskając do siebie niczym skarb największej
wartości.
Świece wypaliły się, nie pozostawiając po sobie śladu. Kobiety bez słowa ruszyły w
drogę powrotną. Przechodząc przez mur Aufricia obejrzała się akurat w chwili, gdy piasek
zasypywał ich ślady, poruszany jakąś niewidzialną siłą.
- Dobrze to zrobiłyśmy - odezwała się Lady. - Pozostało więc tylko zakończenie.
- Smutne zakończenie - dodała Aufricia.
- Będą dwa.
- Ale…
- Tak, podwójne życzenie ma szczególną wartość. Mój pan powinien mieć syna, który
będzie mu towarzyszył tak, jak jest to zapisane w gwiazdach, ale musi być jeszcze ktoś, kto
będzie tego pilnował.
- A cena?
- Znasz doskonale cenę, moja księżycowa siostro.
- Nie… - Aufricia potrząsnęła głową.
- Tak! Po stokroć tak! Obie czytałyśmy runy. Nadchodzi czas, gdy jedno musi odejść,
aby inne mogło pozostać. Jeśli ten czas nadejdzie trochę wcześniej i ze słusznych powodów,
cóż to za różnica? Mój pan będzie miał tych, którzy będą się nim opiekować… Nie smuć się.
Wiemy obie, że takie rozstania to otwieranie drzwi, a nie zamykanie. Choć ludzie tego nie
widzą, nie smuć się, będziemy się cieszyć.
Wydawało się, że cicha i zwykle opanowana kobieta ogarnięta jest wewnętrznym
ogniem, jaki jej dotąd nie towarzyszył. Poza tym, jakby wypiękniała. W chacie napełniła
puchar specjalnie wybranym z zapasów Aufricii winem i dotknięciem obudziła swego pana.
Rozmawiali w swym własnym języku, śmiali się i wspólnie opróżnili naczynie, po czym
objęci udali się na spoczynek, jak robią to co dnia mąż i żona. Gdy księżyc szarzał w
pierwszych blaskach poranka, została Wypełnioną.
Nieco później stało się widoczne, że Lady jest przy nadziei, co już zupełnie
zmniejszyło dystans między nią a resztą kobiet, które pospieszyły z radami co do zachowań
odpowiednich dla kobiety w jej stanie. Przynosiły jej małe podarunki: sukno do owinięcia
dziecka i smakołyki. Lady nie chodziła już ku wzgórzom, lecz zajmowała się domem lub
rozmyślała wpatrzona w jeden punkt, jakby widziała tam rzeczy niedostępne zwykłym
śmiertelnikom.
Truan zaś stał się wreszcie pełnoprawnym członkiem społeczności. Pojechał nawet z
Omundem do Jurby, skąd ten ostatni wrócił rozpromieniony, opowiadając, jak to dzięki
Truanowi Lord obniżył podatki.
Zima przyszła tego roku szybko i ludzie prawie nie ruszali się z domów, poza Dniem
Yule, kiedy to odbywała się doroczna Zabawa na Koniec Roku i zaczął się Rok Węża
Morskiego.
Po niej przyszła wiosna i wczesne lato. W wiosce zaroiło się od dzieci. Lady Almonia
nie wychodziła już, a co starsze kobiety rozmawiając o niej w domowym zaciszu, potrząsały
ze smutkiem głowami. Widać było, że marnieje w oczach, tak, jakby dźwigała zbyt wielki dla
siebie ciężar. Mimo to Lady Almondia i Truan wyglądali na zadowolonych i absolutnie nie
zaskoczonych tym, co się dzieje.
Jej czas nadszedł pewnej nocy - równie jasnej i cichej jak ta, w którą wybrały się z
Aufricią na wzgórza. Aufricia była z nią cały czas, wypisała tajemnicze runy na jej brzuchu,
dłoniach i czole. Była to długa i ciężka praca, ale uwieńczona krzykiem nie jednego, ale
dwojga dzieci - chłopca i dziewczynki. Lady, zbyt osłabiona, aby się unieść, napełniła z
pomocą Aufricii puchar czystą wodą i umoczyła opuszki palców prawej dłoni, po czym
dotknęła dziewczynki. W tym momencie maleństwo przestało płakać, wpatrując się w Lady
rozszerzonymi rozumnymi oczyma.
- Elys - wyszeptała Lady Almondia.
Przy niej stał Lord Truan z takim wyrazem twarzy, jakby budził się z długiego i
miłego snu wprost w okrucieństwo życia. On też dotknął wody, a następnie dziko
podskakującego chłopca i rzekł:
- Elyn.
Po czterech dniach od porodu Lady Almondia zasnęła i nigdy więcej się nie obudziła.
Mieszkańcy Wark odkryli, o ile są ubożsi, gdy jej zabrakło. Lord Truan i Aufricia owinęli ją
w wełniany płaszcz i zanieśli ciało na wzgórze.
Truan powrócił następnego dnia i nigdy już o Lady nie wspominał. Stał się cichym
mężczyzną. Pomagał, gdy było trzeba, ale rzadko się odzywał. Mieszkał u Aufricii, z wielką
troską dbał o dzieci. Odtąd ludzie w jego towarzystwie nie czuli się już tak swobodnie.
Zupełnie, jakby coś z dostojeństwa Lady przeszło z jej śmiercią na niego.
II CZAR PUCHARU
Taki był początek tej historii zanim stała się ona moją historią. Opowiedziała mi ją
przede wszystkim Aufricia, a także mój ojciec, Truan, gdyż ja jestem Elys.
Były jednak sprawy, o których Aufricia mi nie powiedziała, bądź takie, których nie
znała. Moi rodzice nie pochodzili, na przykład, z High Hallack, lecz z Estcarpu.
Aufricia, będąc czarownicą, znała moc ziół, mogła wytwarzać amulety, znosić ból,
odbierać dzieci, miała moc lasu i wzgórz. Nigdy jednak nie próbowała wysokiej sztuki
magicznej i nie wzywała Wielkich Imion.
Moja matka znała o wiele więcej ze Sztuki, choć używała swej wiedzy rzadko.
Aufricia wierzyła, że straciła ona wiele ze swej mocy, gdy opuściła z mym ojcem ojczyznę
dla powodów, których nigdy nie poznałam. Ale matka była urodzoną i doskonale wyuczoną
czarownicą, tak że Aufricia była przy niej uczącym się dzieckiem. Mimo to istniała jakaś
bariera uniemożliwiająca jej pełne użycie swych umiejętności w High Hallack. Dopiero gdy
zapragnęła mieć dzieci, sprowadziła to, co niegdyś mogła przywołać samym słowem i
zapłaciła drogo - życiem.
- Rzucała laski runiczne - powiedziała mi Aufricia. - Pewnego dnia, gdy twój ojciec
był na morzu, dowiedziała się z nich, że jej przyszłość jest krótka. Postanowiła więc, że nie
zostawi swego pana bez pomocy: bez syna, który mógłby za nim nosić miecz i tarczę. Było
rzeczą znaną, że kobiety, z których pochodziła, bardzo rzadko rodzą dzieci, gdyż zakładając
pelerynę i wyciągając dłoń po moc, tracą zbyt wiele kobiecości. Muszą złamać przysięgi i to
je wiele kosztuje, ale ona uczyniłaby wszystko dla swojego pana.
- Elyn jest jego - przytaknęłam. Wyruszył akurat na połów z Truanem. - Ale jestem
jeszcze ja…
- Tak - odparła nie przerywając ucierania ziół w moździerzu.
- Poszła tam prosić moce o syna, ale mówiła też o córce. Myślę, że chciała, aby ktoś
zajął jej miejsce na świecie. Jesteś urodzoną czarownicą, Elys, choć to, czego ja cię uczę, jest
niczym wobec wiedzy twojej matki. Postaram się jednak przekazać tobie wszystko, co sama
umiem.
Podczas gdy Aufricia widziała we mnie następczynię mojej matki, przeznaczoną do
poznawania starych mocy, ojciec wychowywał mnie jak drugiego syna. Nosiłam spodnie i
kaftan, gdyż ojciec nie lubił mnie oglądać w innych strojach. Aufricia sądziła, że dzieje się
tak dlatego, iż w miarę jak dorastałam, stawałam się coraz bardziej podobna do matki. Zresztą
mój ojciec nie tylko dbał o wygląd - od najmłodszych lat uczył nas obchodzenia się z bronią,
najpierw drewnianą, a w miarę dorastania normalną, wykutą w kuźni Wark. Uważam, że o
walce wiedziałam więcej niż przeciętny mieszkaniec Dales. Mimo tego krzyczał na Aufricię,
gdy dowiadywał się, że spędzałyśmy czas razem wśród wzgórz, szukając ziół, zapoznając się
z rytuałami i ceremoniami odprawianymi w określonym czasie i porządku.
Widziałam to miejsce o kształcie gwiazdy, otoczone murem, gdzie moja matka
przywołała Magiczną Moc Księżyca. Nigdy jednak nie weszłyśmy do środka, choć zioła
zbierałyśmy pod murami.
Wiele razy również oglądałam puchar, który matka przyniosła z ostatnich czarów.
Aufricia trzymała go wśród swych najcenniejszych rzeczy, nie dotykając go nigdy gołymi
dłońmi. Miał srebrną barwę, ale gdy ustawiło się go pod innym kątem, widać było kolory
rozłożone na jego powierzchni.
- Łuski smoka - tak to nazywała Aufricia. - To srebrzysta smocza łuska. Słyszałam o
tym w starych legendach, ale nigdy wcześniej nie widziałam, aż do chwili, gdy smoczy ogień
zrobił to dla twojej matki. Jest to rzecz posiadająca wielką moc. Strzeż jej dobrze.
- Mówisz tak, jakby to było moje… - oglądałam puchar z zachwytem. Faktycznie -
była to rzecz tak piękna, jaką ogląda się tylko raz w życiu.
- Będzie twój, gdy nadejdzie czas i potrzeba. Jest związany z tobą i z Elynem, ale
tylko ty możesz go używać.
Mówiłam już o Aufricii, która była mi bardzo bliska, o ojcu żyjącym tak, jakby od
reszty ludzi oddzielała go niewidzialna zasłona. Nigdy natomiast nie mówiłam nic o Elynie.
Urodziliśmy się razem, ale, poza zewnętrznym podobieństwem, bardzo się różniliśmy.
On kochał walkę, szermierkę, a życie w Wark nudziło go. Częstokroć był karany przez ojca
za wprowadzanie innych chłopców w kłopoty lub niebezpieczeństwo. Gdy szedł na wzgórza,
wpatrywał się w dal z utęsknieniem, jak uwięziony sokół. Nie miał cierpliwości do nauk
Aufricii, a w miarę dorastania coraz częściej mówił o pójściu do Jurby, aby wstąpić na służbę
do tamtejszego Lorda.
Wiadomym było, że w końcu ojciec zezwoliłby na to, ale wojna rozwiązała za nas ten
problem. W Roku Ognistego Trola najeźdźcy przybyli do High Hallack. Byli zza mórz, a mój
ojciec, usłyszawszy o ich napadach na wybrzeżu, zasępił się poważnie. Wyglądało na to, że są
wrogami jego ludu i to dobrze znanymi wrogami. Pewnej nocy z determinacją rozmawiał z
nami i Aufricia o człowieku, który zdecydował się postąpić wbrew przekleństwu.
Postanowił iść do Lorda Vestdale i ofiarować mu swój miecz oraz wiedzę o
przeciwniku, co mogło zwiększyć skuteczność przygotowań obronnych. Widząc jego twarz,
wiedzieliśmy, że nic nie zdoła go od tego odwieść.
Elyn oświadczył, że pójdzie wraz z nim, a miał dokładnie taki sam wyraz twarzy jak
ojciec - zupełnie, jakby byli swoi mi lustrzanymi odbiciami. Ale ojciec wygrał ten pojedynek
woli, oświadczając, że obowiązkiem Elyna jest teraz opieka nade mną i Aufricią. Zaklinał się
na wszystkie świętości, że przyśle po niego później. Poskutkowało.
Ojciec nie wyruszył jednak natychmiast. Zamknął się na długie dni w kuźni. Pewnego
razu wybrał się na wzgórza, skąd przyniósł dziwny metal, wyglądający jakby poddano go już
obróbce, po czym znów stopiono w jedną masę. Po powrocie, przez kilka dni znowu nie
wychodził z kuźni. Przy pomocy Kaleba wykuł dwa miecze i dwie kolczugi. Jedną dał
Elynowi, drugą zaś mnie.
- Nie posiadam daru przewidywania przyszłości, tak jak wasza matka. - Nigdy nie
nazywał matki po imieniu, a teraz przemówił, jak ktoś, kto chce, aby jego słowa były
pamiętane w dniach, które nadejdą.
- Miałem sen i z mego snu jest to, co leży przed tobą i z czym możesz zdziałać więcej,
niż da ci czysta odwaga i duch, moja córko. Choć nigdy nie traktowałem cię jak
dziewczynę… jeszcze…
Zabrakło mu słów, pogładził kolczugę, jak gdyby była z jedwabiu i, nie patrząc na
mnie, odwrócił się gwałtownie, po czym wyszedł, zanim zdążyłam się odezwać. Następnego
ranka skierował się górską drogą ku Vestdale. Nigdy więcej go nie zobaczyliśmy.
Minął Rok Ognistego Trola i, choć byliśmy w Wark bezpieczni, Omund nie odbył
corocznej podróży do Jurby, gdyż grupa okolicznych pasterzy przybyła z wieścią, że miasto
złupiono w trakcie krwawej nocy.
Mieszkańcy zaczęli radzić. Zawsze żyli z morza, a teraz wyglądało na to, że
bezpieczeństwo leży w głębi lądu. Młodzi, którzy nie mieli własnych rodzin, byli za próbą
obrony na miejscu. Inni twierdzili, że należy opuścić wioskę i powrócić, gdy nie będzie już
groziło niebezpieczeństwo.
Przez cały czas mój brat słuchał, ale nie zabierał głosu. Po jego twarzy poznałam, że
podjął decyzję. Gdy wróciliśmy do domu, powiedziałam:
- Nadszedł czas, gdy nikt nie może dłużej trzymać miecza w pochwie. Jeśli chcesz iść,
to idź z życzeniami szczęścia.
Wypełniłeś tutaj swój obowiązek, a my wśród wzgórz będziemy bezpieczne, bo kto
zna je lepiej niż Aufricią i ja?
Przez chwilę milczał, po czym rzekł, patrząc mi w oczy:
- Czuję wezwanie, na które muszę odpowiedzieć. Przez rok byłem tu bezczynny.
Wiązało mnie jednak przyrzeczenie.
Podeszłam do skrzyni i wyjęłam z niej smoczy puchar. Siedząca przy ogniu Aufricią
nie odezwała się ani słowem. Gdy postawiłam go na stole, materia opadła i ujęłam go w
dłonie. Wtedy Aufricią przyniosła ze swych zapasów butelkę naparu, której nigdy dotąd nie
otwierała. Wyjęła korek zębami, trzymając szkło oburącz, jakby w obawie, by nie uronić ani
kropli. Napełniła puchar. Płyn był złocisty i wypełniał pokój aromatem żniw i lata. Potem
Aufricią wycofała się, pozostawiając nas patrzących na siebie ponad napełnionym do połowy
pucharem. Rozluźniłam uchwyt ujmując dłonie brata i zamykając je wokół pucharu.
- Wypij połowę - powiedziałam. - Jest to puchar, który należy do nas obojga i musimy
się nim zgodnie dzielić.
Zrobił to bez słowa, po czym ja wypiłam resztę.
- Gdy będziemy rozdzieleni, mogę wyczytać w nim twój los. Kiedy srebro pozostaje
bez skazy, takie jak teraz, wszystko jest w porządku, lecz jeśli zacznie się ściemniać…
- Teraz jest wojna, siostro, nikt nie jest bezpieczny - przerwał mi.
- Prawda, ale czasem zło może być obrócone w dobro.
- Elyn wzruszył ramionami. Nigdy nie interesowała go magia, przypisywał jej małe
znaczenie. Nie mówiliśmy o niej więc i tym razem.
Obie z Aufricią zajęłyśmy się przygotowaniem tego, co niezbędne w drodze i podczas
walki, łącznie z woreczkiem uzdrawiających ziół. Wkrótce Elyn, podobnie jak mój ojciec,
wyruszył w góry.
Wyruszyli też mieszkańcy Wark. Część młodych poszła za moim bratem, gdyż
uznawali jego przywództwo. Reszta z nas spakowała dobytek, zamknęła domy i wraz z
jucznymi zwierzętami ruszyliśmy ku wzgórzom.
To była zła zima. Znaleźliśmy schronienie najpierw w górskiej wsi, gdzie
zaalarmowały nas wieści o zbliżaniu się wroga, a potem w samych górach. Żyliśmy w
jaskiniach i dzikich ostępach, coraz dalej i dalej przeganiani postępującymi wieściami o
rozszerzającej się inwazji.
Aufricia i ja często musiałyśmy wykorzystywać swą sztukę leczenia, gdyż. choć nie
staczaliśmy bitew, wielu było rannych, potłuczonych, chorych w skutek twardych warunków i
złego pożywienia. Przez cały czas, żyjąc w zagrożeniu, nosiłam kolczugę i miecz. Nauczyłam
się też dobrze sztuki strzelania z łuku, polując i broniąc się przed tymi, których nęcił nasz
nędzny dobytek.
Jak to zwykle bywa w takich czasach, na ziemi przestało obowiązywać prawo - liczyła
się tylko siła. Celowali w niej renegaci naszej własnej krwi. żerujący na wszystkich, którzy
byli zbyt słabi, aby się obronić. Zabijałam w tym czasie wiele razy i nigdy nie miałam z tego
powodu wyrzutów sumienia. Ci, którzy ginęli od moich ciosów, nie zasługiwali na miano
ludzi.
Zawsze też miałam ze sobą puchar, który codziennie rano oglądałam i, jak dotąd,
cieszyłam się widząc, że z Elynem jest wszystko w porządku. Czasami próbowałam go
dosięgnąć w snach, ale tylko mnie to zniechęcało, przywodząc jedynie na wpół zatarte
wspomnienia. W tych dniach szczególnie żałowałam, że matka nie zdążyła przekazać mi
choćby części swoich umiejętności.
Będąc wysoko w górach, natknęliśmy się na budowle Najstarszych. Z niektórych
musieliśmy szybko uciekać, gdyż opanowane były przez zło całkowicie obce naszej rasie.
Inne były opuszczone, parę zaś nam przyjaznych. Do tych wchodziliśmy mając nadzieję
obudzenia tego, co przed nami. Jednak nasze umiejętności okazywały się za małe.
Opuszczaliśmy te miejsca, unosząc ze sobą jedynie uczucie spokoju i wewnętrznego
odprężenia.
Nie istniały dla nas lata, liczyło się tylko przemijanie pór. Trzeciego lata znaleźliśmy
wreszcie schronienie. Było nas już znacznie mniej, gdyż część zmarła, a sporo odłączyło się
po drodze, obierając inne kierunki. Pozostało nas, przy zniedołężniałym Omundzie, niewielu:
jego młodsi bracia z żonami, dwie córki z dziećmi (ich mężowie poszli z Elynem, za co
czasami obdarzały mnie nieprzyjaznym spojrzeniem) - trzy rodziny, w których byli starzy
mężczyźni, Aufricia i ja. Znaleźliśmy drogę do małej kotliny, która nigdy nie była zasiedlona,
a odwiedzali ją czasami pasterze, po których zostały szałasy. Osiedliliśmy się tu, wraz ze
stadkiem owiec i wycieńczonymi kucami. Ludzie żyjący dotąd z morza, zaczęli z podziwu
godną cierpliwością pracować, aby wyżyć w górach.
W miejscach górujących nad dwoma prowadzącymi do doliny traktami, trzymaliśmy
wartę. Pełniły ją przeważnie kobiety uzbrojone w łuki i oszczepy przerobione z harpunów.
Warty i system alarmowy były nam niezbędne, gdyż doskonale wiedzieliśmy, co może stać
się z bezbronnymi gromadkami uchodźców.
Był środek lata drugiego roku naszego pobytu w kotlinie i większość z nas pracowała,
zbierając to, co urodziły mamę poletka. Ja trzymałam wartę, gdy zobaczyłam zbliżających się
z południa jeźdźców. Uniosłam miecz, aby odbiciem słońca zasygnalizować
niebezpieczeństwo wartownikom w dolinie, po czym ruszyłam ustalonymi ścieżkami, aby
przyjrzeć się bliżej nieprzyjacielowi. W tych bowiem czasach wszyscy obcy traktowani byli
jednakowo.
Leżąc na rozgrzanej od słońca skale, mogłam spokojnie już ocenić, że nie stanowią dla
nas zagrożenia. Nasze konstrukcje obronne mogły zatrzymać nawet dwudziestoosobowy
oddział, a tych dwóch ludzi z pewnością. Zauważyłam, że byli obeznani z wojennym
rzemiosłem - mieli zardzewiałe i poniszczone pancerze. Jeden z nich był przywiązany do
siodła i gdyby nie to, a także pomoc jadącego przy nim towarzysza, dawno już spadłby na
ziemię. Zakrwawione szmaty spowijały jego głowę i ramię. Drugi jeździec natomiast miał
owiniętą lewą rękę. Co jakiś czas oglądał się za siebie, jakby spodziewał się pogoni. Miał na
głowie hełm, uwieńczony symbolem zrywającego się do lotu sokoła, którego jedno ze
skrzydeł było odrąbane. Obaj ubrani byli w strzępy heraldycznych opończ, lecz tak
zniszczonych, że nie można było dociec, co niegdyś przedstawiały. Zresztą, nie uczono mnie
heraldyki. Jeźdźcy posiadali miecze i kusze, lecz nie mieli ani płaszczy, ani jakichkolwiek
zapasów, a ich konie byty okropnie zdrożone.
Uniosłam się, cofając jednocześnie w cień i nałożyłam strzałę.
- Stać! - zawołałam.
Moje polecenie odebrali jak wydane z powietrza, gdyż ten w hełmie rozejrzał się na
wszystkie strony. Odruchowo chwycił za miecz. Po chwili zmienił zamiar, rezygnując z
ewentualnej obrony i pozostawił go w pochwie.
- Pokaż się tchórzu! Stawaj! - głos miał chrapliwy, zmęczony, lecz stanowczy.
- Nie tak szybko - odparłam. - Mam coś, co może cię przedziurawić, bohaterze. Złaź z
konia i odłóż broń.
- Możesz mnie zabić, jeśli chcesz, głosie ze skał - roześmiał się.
- Ale nie odłożę swej broni. Jeśli chcesz, to chodź i ją weź.
- Teraz już zdecydowanie dobył miecza i trzymał go w pogotowiu. Jego towarzysz
jęknął, ten zaś ustawił konia w kierunku, z którego, jak mu się wydawało, dochodził mój głos.
- Dlaczego tu przybyliście? - spytałam, pamiętając o tym, że oglądał się za siebie. Jeśli
przywiodą duży pościg, to nie mamy szans, aby się tu utrzymać.
- Jesteśmy ścigani, co zapewne zauważyłeś. Trzy dni temu w Haverdale tworzyliśmy z
innymi tylną straż. Jesteśmy tym, co z niej zostało. Zyskaliśmy czas, tak, jak obiecaliśmy, ale
jak wiele… Sądząc z mowy pochodzisz z Kotlin, a nie Houndów. Ja jestem Jervon, kiedyś
Marshal of Horse, a to jest Pell - młodszy brat mego pana…
Opuściło go napięcie i gotowość do walki. Byłam zupełnie pewna, jakbym czytała
przyszłość, że nie są dla nas niebezpieczni, chyba że ściągną za sobą pogoń… Wyszłam więc
z ukrycia. Wziął mnie, rzecz jasna, za mężczyznę, a ja nie wyprowadzałam go z błędu.
Zaprowadziłam ich do doliny i oddałam pod opiekę Aufricii.
Przygotowani do obrony przyjaciele zarzucili mi najpierw, że sprowadzam na
wszystkich kłopoty, ale moje pyta nie, czy miałam ich zabić na drodze, zawstydziło ich.
Ostatni okres nie wymazał im z pamięci dawnych dni, gdy podróżnych witały otwarte drzwi i
poczęstunek, a obrońców cześć i sława.
Pełł był tak ciężko ranny, że nie pomagały wysiłki Aufricii. aby powstrzymać cień
śmierci. Jervon natomiast, choć lżej ranny, dostał gorączki od źle gojącego się przedramienia
i leżał przez wiele dni z rozpalonym ciałem i nieobecnym umysłem. Zanim był w stanie
rozumnie przemówić, pogrzebaliśmy Pełła na naszym malutkim Polu Pamięci, gdzie
spoczywało już czterech naszych.
Stałam przy nim, zastanawiając się, czy i jego spali bezpowrotnie gorączka. Gdy
otwarł oczy, przyglądał mi się z uwagą i wyszeptał:
- Pamiętam cię… - Podałam mu kubek ziół, unosząc jego głowę.
- Powinieneś - odparłam. - Przyprowadziłam was tu.
- A mój pan. Pell? - spytał po chwili, nadal bacznie mnie obserwując.
- Wyruszył przed nami - odparłam używając określenia ludzi gór. Jervon zamknął
oczy. Widać było jak zaciska szczęki. Nie wiem, kim byli dla siebie, ale to, że razem
walczyli, bardzo związało ich ze sobą. Byłam pewna, że Jervon robił wszystko, aby tamtego
uratować. Nie wiedziałam co powiedzieć. Są ludzie, którzy najlepiej godzą się z losem w
milczeniu. Miałam nadzieję, że Jervon do nich należy. Obserwowałam go i oceniałam. Choć
gorączka i wcześniejsze przejścia wychudziły go. to jednak widać było, że jest przystojny i
dobrze zbudowany, tak jak mój ojciec - z urodzenia był rycerzem. Bezsprzecznie był z Dales.
Miał złotobrązowe włosy i jasną, teraz opaloną, cerę. Podobał mi się jego wygląd, choć nie
miałam żadnej nadziei, że poznam go bliżej. Wyzdrowieje I odejdzie. Tak, jak mój ojciec i
brat…
III MATOWIEJĄCE SREBRO
Jervon nie zdrowiał tak szybko, jak się spodziewaliśmy. Gorączka znacznie go
osłabiła. Choć ciężko i wytrwale ćwiczył, nadal nie mógł zmusić palców do odpowiednio
silnego uścisku. Mimo to brał udział w naszym życiu. Pracował w polu, bądź pełnił warty. W
tym nie miał sobie równych.
Zbieraliśmy się nocami, aby posłuchać jego opowieści o wojnie. Mówił o miastach i
drogach, o których nigdy nie słyszeliśmy, jako że ci z Wark podróżują tylko wtedy, gdy są do
tego zmuszeni. Mówił, że całe południowe wybrzeże jest stracone, a na północ i zachód
wycofały się jedynie zdesperowane niedobitki obrońców. Właśnie w trakcie odwrotu został
ranny.
- Ale Lordowie zawarli pakt - poinformował nas na końcu - z tymi, których, jak
mówią, moc jest większa niż ta pochodząca od broni. Na wiosnę tego roku spotkali się z
Jeźdźcami i Najstarsi zgodzili się walczyć po naszej stronie.
Usłyszałam cichutkie gwizdy zaskoczenia. To, co mówił, było niespotykane -
mieszkańcy Dales wchodzący w układy z Najstarszymi. I do tego jeszcze nie z niewidzialną
siłą za pomocą czarów, jak zrobiła to moja matka, ale osobiście spotkali się z nielicznymi,
którzy pozostali jeszcze na tamtych terenach. Jeźdźcy byli po części ludźmi, po części
monstrami. Nic bliższego o nich nie wiedziano, gdyż relacje były skąpe. Nie ulegało jednak
wątpliwości, że są wspaniałymi sprzymierzeńcami. Tak wielka była nasza nienawiść do
najeźdźców - tych Psów z Alizon - że woleliśmy sprzymierzyć się z potworami, jeśli tylko
one zgodziły się walczyć po naszej stronie.
Lato dobiegało końca, a Jervon ćwiczył nadal. Teraz zabierał już łuk i znikał w
górach. Był samotnikiem, miłym co prawda, ale podobnym do mojego ojca - stwarzał barierę
między sobą a światem.
Dopóki rana się nie zagoiła, mieszkał u nas. Potem wybudował sobie opodal dom. Nie
widywałam go często, chyba że z dala, szczególnie, że moim zadaniem, jako dobrego
łucznika, było zaopatrywanie nas w mięso, a odkąd znaleźliśmy pokład soli, mogliśmy sobie
pozwolić na gromadzenie zapasów.
Pewnego dnia zobaczyłam go leżącego nad strumieniem. Na mój widok zerwał się z
mieczem w ręku, ale rozpoznawszy mnie, odprężył się.
- Przypomniałem sobie, gdzie widziałem cię pierwszy raz - oświadczył zamiast
powitania. - Ale to niemożliwe. Nie mogłaś być z Franklynem z Edale i jednocześnie
mieszkać tu? Mimo to przysiągłbym…
Odwróciłam się natychmiast. Jeśli widział Elyna, to nasze podobieństwo mogło go
zmylić.
- To był mój brat bliźniak. Powiedz mi, kiedy i gdzie go widziałeś? - Zaskoczenie
zniknęło z jego twarzy. Uspokojony siadł, zabawiając się kamykiem.
- Na ostatnim przeglądzie w Inisheer. Ludzie Franklyna wynaleźli nowy sposób
prowadzenia wojny: kryją się pozwalając przeciwnikowi przejść do przodu, po czym atakują
go od tyłu. To bardzo niebezpieczna i bardzo skuteczna metoda - przerwał, sprawdzając, czy
te wiadomości nie wywołają mych obaw o brata.
- Będąc synem swego ojca jest tym zachwycony. Nigdy nie sądziłam, że można by go
znaleźć daleko od bitwy.
- Wygrali wiele bitew, a twój brat jest jednym z najsłynniejszych. Nazywają go
Rogatym Wodzem. Nie zabiera głosu w radzie, zawsze jest przy boku Franklyna. Powiadają,
że z jego woli jest zaręczony z Lady Brunisendą, kuzynką Franklyna.
Wieści o nim. jako o sławnym wojowniku, były dla mnie normalne, ale to, że jest
zaręczony, wprawiło mnie w osłupienie. Od naszego rozsiania upłynęło wiele czasu, a ja
wciąż oczami wyobraźni widziałam go takim, jakim wyjechał z Wark - niedoświadczonym i
żądnym walki młodzieńcem.
Pomyślałam, że jeśli on jest mężczyzną, to ja jestem już kobietą. Nigdy się nią nie
czułam. Dla ojca byłam synem, dla Aufricii czarownicą, a dla reszty myśliwym lub
wojownikiem, jeśli zaszła taka potrzeb.
- Tak, jesteście bardzo podobni - głos Jarvena przerwał mi rozmyślania. - To ciężkie i
dziwne życie, jak na kobietę, Lady Elys.
- W tych dniach wszystko jest inne - odparłam, aby przypadkiem nie pomyślał, że dla
mnie też jest to dziwne i nienaturalne.
- I wygląda na to, że tak już będzie zawsze! - mruknął patrząc na swoją dłoń.
- Robisz to lepiej! - wykrzyknęłam idąc za jego spojrzeniem.
- Wolno, ale poprawia się - zgodził się ze mną. - Gdy będę miał już sprawne ramię,
odejdę stąd.
- Dokąd?
Słysząc to uśmiechnął się nagle, a ja zobaczyłam przed sobą innego człowieka.
Niespodziewanie zaczęłam się zastanawiać, jaki on jest naprawdę, jaki byłby, gdyby
ciemności wojny nie ciążyły na nim.
- Słuszne pytanie. Lady Elys, bo sam nie wiem dokąd jechać, ani jak się stąd przebić
do znanych mi dróg.
- Śniegi są wczesne na tych wysokościach - powiedziałam.
- Jeśli spadną, jesteśmy odcięci od świata. - Spojrzał na górujące nad nami szczyty.
- Myślę, że masz rację. Nie pierwszą zimę tu jesteście. Ale co tu robicie, gdy spadną
śniegi?
- Czekamy, aż się roztopią. Z początku było zimno, z braku drewna - jeszcze teraz
wstrząsnęło mną na samo wspomnienie okresu, który przyniósł ze sobą trzy zgony i cierpienie
nas wszystkich.
- Potem Edgir znalazł czarny kamień, który daje płomień. Zrobił ognisko koło takiego
kamienia, który zapalił się i doskonale ogrzał go w nocy. Teraz mamy zapasy na zimę.
Musiałeś widzieć skrzynie stojące przy domach. Zimą sporządzamy też odzież, rzeźbimy
rogi, robimy różne drobiazgi, które odbierają życiu szarość i monotonię. Mamy również
harfiarza o nazwisku Uttar. Opowiada nie tylko stare pieśni, komponuje też nowe, oparte na
naszych własnych przeżyciach. Nie można powiedzieć, żebyśmy się nudzili.
- I to jest wszystko, czego doświadczyłaś w życiu? - w jego głosie było coś, czego nie
rozumiałam.
- W Wark mieliśmy więcej zajęć. Było morze, handlowaliśmy z mieszkańcami Jurby,
a Aufricia i ja miałyśmy aż nadto sposobności, aby się nie nudzić.
- Mimo to jesteś rybaczką.
- Nie, jestem czarownicą, myśliwym, wojownikiem… a właściwie… Teraz jestem
myśliwym i mam sporo do zrobienia!
Wstałam, ale ton jego głosu nie dawał mi spokoju. Czyżby to było współczucie?
Czyżby żal mu było mnie, Elys, która w pustej dłoni miała więcej, niż każda inna drewna w
skrzyniach. Nie miałam wiedzy matki, ale mimo to mogłam robić rzeczy, o których, jak
sądzę, dotąd nie słyszał.
Zostawiłam go więc pożegnawszy machnięciem ręki i ruszyłam na poszukiwanie
jelenia. Szczęście mi jednak nie dopisało i powróciłam, mając za całą zdobycz jedynie dwa
lisy.
Przez cały ten czas nie zaniedbywałam oglądania pucharu, choć robiłam to w sekrecie.
Na czwarty dzień po spotkaniu nad strumieniem spojrzałam nań i przeraziłam się - połysk był
leciutko przyćmiony, jakby spowijała go delikatna mgiełka. Widząc to Aufricia krzyknęła, a
we mnie odezwał się po raz pierwszy w życiu prawdziwy strach. Potarłam powierzchnię, ale
nie dało to żadnego rezultatu - ta zmiana była wewnętrzna. Było to pierwsze ostrzeżenie, że
Elyn jest w niebezpieczeństwie.
- Chciałabym zobaczyć… - wyszeptałam.
Słysząc to, Aufricia wyjęła skórzaną flaszkę i miedzianą miseczkę, nie większą niż
dłoń. Nasypała tam jakiegoś proszku, dodała płynu z kilku butelek, aż uzyskała rubinowy
płyn, który dla pewności jeszcze rozmieszała.
- Gotowe - oznajmiła.
Zapaliłam go od ogniska - buchnął zielonkawy dym o silnym aromacie, wypełniając
nim pomieszczenie. Aufricia napełniła dymiącym płynem puchar po brzegi, po czym szybko
przelała go do muszli, przed którą siedziałam czując niezwykłą lekkość, mogącą mnie unieść,
gdybym siłą woli nie umiejscowiła się na stołku.
Nie po raz pierwszy robiłam coś takiego, ale nigdy nie było to dla mnie tak ważne.
Byłam więc tak spięta, że gdy pochyliłam się, obraz ukazał się prawie natychmiast, czysty i
wyraźny. Widziałam tak, jakbym spoglądała z bardzo dużej odległości do wnętrza pokoju,
widząc jednakże wszystkie szczegóły.
Noc rozświetlały płomienie świec stojących w potężnym kandelabrze, przy nogach
zasłoniętego łoża. Wnętrze okazało się dostatnie, zasłony ręcznie haftowane, a na poduszkach
leżała młoda dziewczyna z ludu Dales. Złociste włosy rozsypywały się na poduszce, oczy
miała zamknięte - najwyraźniej spała. W cieniu coś drgnęło, a gdy światło padło na twarz tej
osoby, rozpoznałam brata - starszego niż go sobie wyobrażałam. Spoglądał na śpiącą, jakby w
obawie, że może ją zbudzić, po czym zbliżył się do przestronnego okna, zasłoniętego grubą
dzianiną i dodatkowo zabezpieczonego trzema sztabami. Ktoś chciał mieć pewność, że nie da
się go łatwo otworzyć. Elyn dobył noża i zaczął mocować się z zamknięciem. Pracował z taką
koncentracją, jakby ta praca była najwyższej wagi i nic więcej się nie liczyło. Sądząc po
stanie pościeli i po jego ubiorze, niedawno jeszcze leżał obok dziewczyny. Za oknem było
coś, co go przyzywało i to tak silnie, że nawet ja czułam słaby ślad tego wezwania. Miałam
wrażenie, że rozpalona drzazga dotyka mej skóry! Z wrażenia krzyknęłam i to wystarczyło,
aby obraz zniknął.
Oddychałam ciężko, jakbym uniknęła wielkiego niebezpieczeństwa, co było zresztą
prawdą. To. co wołało Elyna, nie było mocą z naszego świata, chyba że on zmienił się od
czasu, gdy piliśmy toast pożegnalny.
- - Niebezpieczeństwo… - rzekła Aufricia - to było stwierdzenie faktu.
- Elyn jest przyciągany przez coś z… Mroku i to Mroku Największych!
- Teraz to tylko ostrzeżenie - wskazała na puchar. - Ślad cienia… - To ostrzeżenie dla
mnie. Jeśli jest on mocno pogrążony, to wydostanie go z pułapki nie będzie wcale takie
proste. On jest synem swego ojca, nie matki. W nim nie ma śladu daru!
- Prawda. Musisz jechać do niego.
- Pojadę mając nadzieję, że zdążę - oświadczyłam.
- Masz wszystko, co mogłam ci dać - w jej głosie był żal. - Masz też wszystko, co
mogłaś mieć po matce dzięki urodzeniu, ale nie masz tego, co chroniło twoją matkę. Byłaś mi
córką przez te wszystkie lata, bo poszłam drogą, którą wybrała twoja matka. Nie będę
powstrzymywała cię, ale wraz z sobą weźmiesz moje słońce… - przerwała, ukrywając twarz
w szczupłych dłoniach, a ja po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że wszystkie te lata
przytłoczyły ją. Aufricia nie była już młoda.
- Zawsze byłaś dla mnie jak matka - położyłam jej dłonie na ramionach. - Bardzo
chciałam, abyś uważała mnie za córkę, ale teraz nie mam wyboru.
- Wiem. Mam w pamięci to, co mówiła twoja matka - twoją drogą będzie służenie
innym, tak, jak ona to robiła w swoim czasie. Będę się niepokoić o ciebie…
- Nie - przerwałam. - Strach skraca życie. Musisz pracować, mówiąc, że nie
pojechałam bronić, ale zwyciężać.
Uniosła głowę. Wyglądała, jakby czerpała siłę z moich słów. Wiedziałam, że teraz
skierowała swą wolę w określonym kierunku, jak szermierz klingę miecza. Znałam jej siłę
doskonale. Widziałam, jak walczyła ze śmiercią i wygrywała. Ceniłam to.
- Gdzie będziesz szukać? - spytała już innym tonem.
- Tam, gdzie zawiedzie mnie ślad.
Ponownie udała się do swego magazynu. Po chwili wróciła z kawałkiem materiału,
który rozłożyła na stole. Złote linie dzieliły go na czworo, a te z kolei podzielono czerwienią
na małe trójkąty. W centrum znajdowały się inskrypcje, których nikt już nie mógł odczytać,
ale w których były zawarte Słowa Siły.
Wzięła złoty łańcuch z zawieszoną na końcu małą kulką kryształu. Znajdujące się po
przeciwnej stronie kółko przesunęła przez palce i wyciągnęła kulkę. Kryształ znalazł się nad
centrum rozłożonego materiału. Choć ręka była nieruchoma, kula zaczęła drgać, a po chwili
przesuwać się tam i z powrotem wzdłuż jednej z czerwonych linii. Obejrzałam ją dokładnie i
zapamiętałam.
A więc południe i zachód. I to szybko. Albo, jak ostrzegałam Jervona, zastanie mnie
śnieg i nie będzie mowy o jakiejkolwiek podróży.
- Jutro - powiedziałam składając szatę.
- Tak będzie najlepiej - zgodziła się Aufricią, wracając do swego składu i biorąc się do
przygotowania niezbędnych na drogę zapasów, które są równie ważne jak Nauka Czarów.
Ja zaś poszłam szukać Omunda. Ponieważ wszyscy wiedzieli czym zajmujemy się z
Aufricią, nowiny które przyniosłam, nikogo nie zaskoczyły. Nie wdając się w tłumaczenie
powiedziałam, że muszę jechać na ratunek. Omund skinął głową, a obecne u niego kobiety
starym zwyczajem krzywo na mnie patrzyły.
- Jest tak, jak mówisz. Lady i nie masz żadnego wyboru. Wkrótce więc wyjeżdżasz?
- Jutro o świcie. Śnieg może spaść wcześnie tego roku.
- Prawda. Cóż, pani, byłaś wobec nas uczciwa i pomagałaś nam tak, jak twoja matka i
Lord - twój ojciec, gdy byli wśród nas. Więzy krwi są święte i zawsze należy odpowiedzieć
na ich wezwanie. Za wszystko co było, serdecznie ci dziękujemy i… - z tymi słowami
podszedł do szafy. - Oto dar, niewspółmierny do twych zasług, ale będzie cię chociaż
ogrzewał podczas nadchodzących mrozów.
Wyjął płaszcz, który musiał być owocem wieloletniej pracy. Ozdabiało go futro
górskiego kozła i purpurowe hafty w odcieniu tak dobranym, ze niemożliwością byłoby go
powtórzyć. Był czymś pięknym w naszych warunkach, a poza tym był szalenie praktyczny i
ciepły. Podziękować mogłam mu tylko słowami i to dość nieskładnymi. Miałam bowiem już
dużo użytecznych rzeczy, ale nigdy nie były one połączone z pięknem. Zrozumiał mnie
chyba, gdyż uśmiechnął się i biorąc moją dłoń, złożył na niej pocałunek, jakbym była damą.
Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że odjeżdżając stąd opuszczam tych, którzy byli mi
bardzo bliscy. Wiedziałam również, że część z nich, sądząc po spojrzeniach, cieszyła się z
mojego wyjazdu.
Powróciłam do domu, gdzie, ku swemu zaskoczeniu, znalazłam Jervona. Siedział przy
stole z kubkiem miodu w dłoni, podczas gdy Aufricią pakowała do torby zapasy. Wstał na
mój widok.
- Czarownica mówiła mi, że odjeżdżasz, pani.
- Muszę to zrobić.
- Ja także. Odpoczywałem zbyt długo. Dlatego - zwłaszcza że są to dni, w których nikt
nie powinien jeździć samotnie, a oczy są potrzebne, aby obserwować obie strony drogi -
ruszymy razem.
Mówił tak pewnym głosem, że mnie to zirytowało. Zdawałam sobie jednak sprawę, że
ma rację. Znał bowiem jak nikt inny niespodzianki i zasadzki wojny. Mimo to nie mogłam
powstrzymać się od pytania:
- A jeśli nie jadę w tę samą stronę, rycerzu?
- Czyż nie mówiłem parę dni temu, że wiem, gdzie może być twój pan? Jeśli będziesz
szukała brata na południu i zachodzie, to mogę tam znaleźć wieści o nim. Ale ostrzegam cię,
pani. że możemy jechać prosto w paszczę smoka, albo raczej w otwarte pyski Psów!
- O tym powinna nas ostrzec twoja znajomość sztuki wojennej - odcięłam się. Nie
pozwolę traktować się tak, jak tutejsze nobliwe damy. Jeśli mieliśmy jechać razem, to jako
równorzędni i wolni towarzysze, tak w drodze, jak i w walce… Tylko nie bardzo wiedziałam,
jak mu to powiedzieć.
Aufricią spięła mój płaszcz piękną broszą, z którą, nie muszę chyba dodawać,
związany był najsilniejszy czar podróży, jaki mogła przywołać.
- A więc o świcie, pani? Nie musimy zresztą iść - mam wierzchowca, a rumak Pełła
jest wolny.
- O świcie - zgodziłam się ucieszona wieścią o koniu. Południe i zachód. Ale gdzie i
jak daleko?
IV COOMB FROME
Wybraliśmy drogę, która przywiodła Jervona do kotliny. Ryła bardzo stroma i nosiła
ślady napraw. Ciekawe, kto je robił - człowiek? Przed nami byli tu tylko pasterze i myśliwi, a
to oznaczało, że był to trakt Najstarszych.
- Dochodzi do Fortu na odległość Leagrei, po czym zakręca ku morzu - odezwał się
Jervon. - Skąd i dokąd prowadzi, tego nie wiem.
- Jest dziełem Najstarszych, a kto zna powody ich postępowania?
- Nie jesteś z Dales - stwierdził nagle.
- Urodziłam się w Wark, więc po części jestem. Rodzice moi pochodzili zza morza,
ale nie z Alizon. Pochodzili z kraju już wtedy toczącego wojnę z Psami. Kiedy mój ojciec
usłyszał o inwazji, podążył na wojnę. Od tego czasu nie słyszeliśmy o nim, więc
najprawdopodobniej zginął. Matka zmarła zaś przy porodzie… Takie jest moje pochodzenie,
rycerzu.
- Nie, nie masz w sobie nic z tutejszej krwi - mruknął do siebie, jakby nie słysząc, co
powiedziałam. - Różne rzeczy opowiadali o tobie ci, którzy niegdyś byli w Wark…
- Jak o każdej obdarzonej Talentem - wzruszyłam ramionami. Wiedziałam, że nie
wszystko co o mnie opowiadano było przychylne.
- Mówili, że zadajesz się z Najstarszymi… - w jego głosie była ciekawość.
Przypominał żołnierza stykającego się z nową bronią i próbującego ją zbadać.
- Gdybym była w stanie to robić, to czy wyobrażasz sobie, że żyłabym tak, jak dotąd?
Czyż ludzie nie mówią, że moc może wszystko - zbudować w jedną noc warownię, zmieść
wrogą armię w pył, założyć ogród na litej skale? Widziałeś coś takiego w dolinie?
- Raczej nie - roześmiał się. - Ale nauczyłem się szanować czarownice, obojętnie czy
pochodzą z wioski, czy z Pałacu Dorm. Poza tym nie wydaje mi się, że Najstarsi mogliby być
zainteresowani naszymi codziennymi kłopotami i raczej zniszczyliby kogoś, kto zawracałby
im głowę głupstwami.
- Musisz ich zobaczyć, nie przychodzą bowiem nieproszeni!
Kraj nadal był dziki i pusty. W południe zjechaliśmy z traktu i spożyliśmy posiłek.
- Jestem czystej krwi Dalesem - odezwał się niespodziewanie Jervon, leżąc pod
drzewem. - Mój ojciec był trzecim synem, więc nie miał ziemi. Zgodnie ze zwyczajem złożył
przysięgę Lordowi Dorm i został jego Marszałkiem. Matka zaś była dworką Lady Guidy.
Odebrałem dobre nauki, gdyż mój ojciec zamierzał, gdy podrosnę, udać się na północ i tam
poszukać swej ziemi, ale przybyli najeźdźcy i nie mogło być o tym mowy. Trzeba było bronić
tego, co się już miało… Donn było na drodze pierwszego najazdu - wzięli nas w pięć dni.
Mieli nową broń, która pluje ogniem i kruszy skały. Przedarłem się do Harerdale po pomoc.
Trzy dni później spotkaliśmy w drodze powrotnej dwóch ocalałych obrońców. Dorm został
zmieciony z powierzchni ziemi. Nie został kamień na kamieniu! Gdy dojechaliśmy,
wyglądało to jak ruiny po Najstarszych. Nie można było stwierdzić, gdzie była ściana, a gdzie
zaczynał się dziedziniec.
Mówił to zupełnie spokojnie, najwyraźniej czas przytępił uczucia. Przerwał na chwilę,
po czym ciągnął dalej.
- Zostałem z Harerdalem i przysiągłem mu. Nie utrzymaliśmy zachodniego traktu,
choć zniszczyliśmy diabelską broń Psów. Wyglądało, że nie mają jej więcej, a przynajmniej
tak sądziliśmy. Zanim ją stracili, zrobili z niej godny użytek! Każda Warownia na północy
została zniszczona. Każda! Nie było też wodza, który mógłby zgromadzić wszystkich z Dales.
Psy postarały się o to. Remard of Dom, Myric of Gastendale, Durch, Yonan - wszyscy zginęli
w walce, albo zostali zamordowani, a ich zamki zniszczone. Wrogowie znali nasze słabe
punkty, a wyglądało na to, że mamy ich sporo. Lordowie nie mogli się zjednoczyć. Mogliśmy
tylko cofać się, uderzać i znów cofać. Dawno zostałyby po nas tylko kości, gdyby nie
przybyli z północy Czterej Lordowie. Oni wprowadzili wreszcie porządek i przekonali
wszystkich, że jeśli się nie zjednoczymy, to zginiemy. Zawiązano więc Konfederację i
podpisano układ z Were Riders. Długo to trwało, ale fala się odwróciła. Spychaliśmy Psów
krok po kroku, choć kąsali wściekle. My, którzy byliśmy w Ingne Ford, możemy to
powiedzieć. Myślę, że gdy przyprze się ich do morza, nastąpi ostateczne rozstrzygnięcie. Ci,
którzy ocaleją… jest wiele ruin i jeszcze więcej ofiar. High Hallack to inny kraj niż ten, który
znaliśmy. Nigdy już nie będzie taki sam.
- A co ty będziesz robił? - przerwałam mu. - - Pozostaniesz Marszałkiem w Harerdale?
- Jeśli przeżyję? - uśmiechnął się. - Nie robię planów. Z pewnością sporo z nas
przeżyje, ale będąc rycerzem nie mogę zakładać, że będę między nimi.
- Legendy głoszą, iż na wschodzie i północy jest więcej Najstarszych.
- Zgadza się, ale lepiej się tym nie przejmować, gdyż jedziemy przez ten kraj.
Na noc zatrzymaliśmy się wśród skał. Nie rozpalaliśmy ognia, więc zaproponowałam
mu wspólne okrycie się, co przyjął naturalnie.
Następnego dnia byliśmy w Ford, w którym nadal widoczne były ślady walki. Jedna
ze stron pochowała tam swych zmarłych.
- Harerdale to zrobił - Jervon uniósł miecz oddając honory.
ANDRE NORTON CZARY ŚWIATA CZAROWNIC Przełożył Jarosław Kotarski Tytuł oryginału: Spell of the Witch World
SREBRNA SMOCZA ŁUSKA
I PRZYBYCIE OBCYCH Sztorm był silny. Fale uderzały o skały i przelatywały nad rafą osłaniającą port z zakotwiczonymi łodziami. Mieszkańcy Wark byli o nim uprzedzeni, gdyż nikt tak dobrze nie zna czarów pogody jak ci, którzy żyją z wiatru, fali i zmienności morskiego szczęścia. Stracili więc tylko jedną z mniejszych łodzi Omunda, która została wyrzucona na plażę i wymagała naprawy. Tego ranka Omund nie był jedyną osobą na nadbrzeżnych wydmach. Wzburzone morze nie tylko zabiera ludziom to, co jest w stanie dosięgnąć. Zdarza się również, że daje różne skarby. Dlatego wszyscy, którzy mogli utrzymać się na nogach i mieli wystarczająco ostry wzrok, byli tam, szukając tego, co mogło się dziś zjawić jako podarunek. Czasami był to bursztyn, innym razem Deryk znalazł dwie złote monety, bardzo stare, o których Aufricia, czarownica, powiedziała, że pochodzą z czasów Najstarszych. Deryk przetopił więc je, aby zdjąć ze złota zaklęcie. Prawie zawsze znajdowano drewno, wodorosty, z których kobiety robiły barwniki do zimowych okryć, oraz muszle, bardzo cenione przez dzieci. Niekiedy fale wyrzucały wraki statków, jakich większość mieszkańców nigdy nie widziała. Wyjątkiem byli ci, którzy gościli w Jurby, jako że statki nigdy nie kotwiczyły w zatoczce Wark. Tym razem jednak znaleziono obcych ludzi. Początkowo wydawało się, że dryfująca przez głębię ku brzegowi łódź jest pusta. Dopiero po chwili dostrzeżono na jej pokładzie nieznaczne poruszenie. Nie zauważono wioseł. Zebrani na brzegu krzyczeli i wymachiwali rękami, lecz nikt nie dawał odpowiedzi. W końcu Kaleb z Kuźni rozebrał się, przepasał w talii liną i popłynął w kierunku rozbitków. Zamachał energicznie, dając znak, że są ludzie na pokładzie, po czym zamocował na rufie linę. Wkrótce łódź znalazła się na brzegu. W środku leżało dwoje ludzi. Kobieta opierała się na boku, próbując słabymi dłońmi odsunąć z bladej twarzy sklejone solą włosy. Mężczyzna, z raną na skroni, leżał nieruchomo, jakby padł w boju. Sądzili, że jest martwy. Aufricia zsunęła z niego tunikę i zdołała wychwycić bicie serca. Z przekonaniem stwierdziła, że los jeszcze nie zabrał go ze świata żywych. Kobieta natomiast była w szoku. Nie słyszała pytań, targała tylko gorączkowo swe włosy i patrzyła otępiała na zgromadzonych. Oboje zabrano do domu Aufricii. Tak oto obcy znaleźli się w Wark i choć już pozostali tu na zawsze, nigdy nie traktowano ich jak swoich. Upływające dni bardzo zmieniły mężczyznę. Początkowo przypominał małe dziecko,
o które trzeba się troszczyć i karmić je. Inaczej było z kobietą. Nie znała języka mieszkańców Wark, ale uczyła się go szybko. Po pewnym czasie zauważono, że Aufricia, która zawsze była szczera, coraz oszczędniej wypowiadała się o swoich gościach. Gdy wypytywano ją, zachowywała się tak, jakby strzegła jakiegoś nader ważnego sekretu. Zobowiązano więc Omunda, aby dowiedział się czegoś o obcych, co mógłby jednocześnie przesłać Lordowi Gaillardowi. Działo się to w roku Salamandry - przed inwazją. High Hallack żyło jeszcze pokojowym życiem i pokojowymi zwyczajami. Ranny wygrzewał się w słońcu, wystawiając na ciepło szramę na skroni. Ciemna karnacja i włosy już na pierwszy rzut oka odróżniały go od mieszkańców Dales. Był smukły i krzepki, a wygląd jego rąk wskazywał na to, że nigdy nie musiał ciężko pracować. Uśmiechnął się szczerze, widząc Omunda, na co tenże odpowiedział równie przyjacielskim uśmiechem. Pomyślał, że plotki kobiet we wsi i rozmowy mężczyzn przy winie, wywoływane przybyciem obcych są dla nich krzywdzące. Nagle przeniósł wzrok na drzwi chaty, które się otworzyły. Stanęła w nich kobieta. Omund patrząc na nią odczuwał dziwny niepokój. Kobieta była prawie tak wysoka jak on i podobnie jak jej towarzysz, szczupła. Wychudzona twarz, uwieńczona ciemnymi włosami, nie wyróżniała się pięknością, ale było w niej coś… Omund był niegdyś w zamku w Vestdale, gdy potwierdzano jego zwierzchnictwo nad Wark. Tamże widział Lorda i Lady w całej ich krasie i potędze. Kiedy spojrzał na tę kobietę ubraną w źle skrojoną jedną z sukien Aufricii, bez żadnych klejnotów i ozdób, poczuł jeszcze większy strach niż wtedy, w zamku. Sprawiały to jej oczy, co później sobie uświadomił. Nie potrafił określić ich barwy, poza tym, że były ciemne oraz zbyt duże jak na drobną twarz i miały w sobie coś intrygującego. Nie zastanawiając się, zdjął czapkę i uniósł otwartą dłoń ku górze, tak, jak zrobiłby przed samą Lady Vestdale. - Witaj w pokoju - jej głos był cichy, zawierał wiele kontrolowanej siły, zdolnej zawładnąć całymi górami. Gdy znaleźli się wewnątrz, siedząca przy ogniu Aufricia nie zrobiła najmniejszego gestu, aby spełnić obowiązki gospodyni, pozostawiając to nowo przybyłej, jak gdyby to ona była właścicielką, a nie gościem. Na stole stał róg powitalnego wina i talerz ciasta. Obca kobieta ujęła delikatnie chłodną dłonią nadgarstek Omunda i usadowiła mężczyznę na honorowym miejscu. Zgodnie ze zwyczajem usiadła naprzeciw niego.
- Mój pan i ja wiele zawdzięczamy tobie i twoim ludziom, naczelniku Omundzie - odezwała się, gdy popijał wino. - Dałeś nam drugie życie, co jest największym darem, jaki można ofiarować. Dlatego jesteśmy twoimi dłużnikami. Teraz chcesz się czegoś o nas dowiedzieć i jest to zrozumiałe. Nie miał czasu na zadawanie pytań, ona bowiem kierowała rozmową, a wyglądało to tak naturalnie, że nawet nie protestował. - Przybyliśmy zza morza - kontynuowała - tam, gdzie toczy się wojna, gdyż nadchodzi taki czas, w którym trzeba wybrać między śmiercią a ucieczką. Żaden człowiek nie wybierze śmierci, dopóki ma choć den nadziei, więc i my wypłynęliśmy szukać nowej ziemi. Ludzie z Sulcarheep, którzy są marynarzami, powiedzieli nam o niej i na ich okręcie wyruszyliśmy, ale… Zawahała się i opuściła wzrok na swe dłonie o długich palcach, ułożone na stole. - Był sztorm - ciągnęła po chwili namysłu. - Zniszczył okręt, a mój pan zdążając do łodzi został zraniony przez spadający maszt. Los chciał, że byłam w pobliżu. Nikt więcej nie uratował się, a my zawdzięczamy życie tylko wam. Pomówię teraz z tobą otwarcie. Cały nasz dobytek zatonął, nie mamy nic. Mój pan uczy się życia tak, jak uczą się dzieci. Nigdy nie odzyska tego, co zabrało mu morze, ale na pewno będzie mógł pracować jak inni mężczyźni. Co do mnie, zapytaj Aufridi. Mam określone zdolności, które przewyższają posiadane przez nią i ofiaruję je na twoje usługi. - Ale… czy nie byłoby lepiej, gdybyś udała się do Vestdale? - zaproponował Omund. - Morze przywiodło nas tu i bez wątpienia w tym dziele była jakaś przyczyna - uczyniła jakiś znak nad stołem, a jego strach wzrósł. Wiedział już, że jest taką, jak Aufrida, lecz znacznie od niej potężniejszą. - Pozostaniemy tu - dodała. Omund nie wysłał raportu do Vestdale, a ponieważ podatek zapłacili w Jurby na czas, ludzie Lorda nie mieli powodu, aby przyjechać do Wark. Z początku boczono się na obcą, ale gdy zajęła się Yeleną w czasie porodu - wszyscy prorokowali, że dziecko urodzi się martwe - i dzięki jej wiedzy i umiejętnościom maleństwo przyszło na świat żywe, przekonano się do niej. Nigdy jednak nie był to tak przyjazny stosunek, jak do Aufridi. Zawsze nazywano ją Lady Almondia, a jego Truan. Nie byli już jednak traktowani tak, jak wkrótce po przybyci u do Wark. Truan zdrowiał szybko i po pewnym czasie mógł już z innymi wypływać na połów. Od niego miejscowi nauczyli się nowego sposobu ustawiania sieci. Poza tym pracował w kuźni, gdzie obrabiał metal przyniesiony ze wzgórz. Wykonał z niego miecz, w którego władaniu wprawiał się tak, jakby od tego zależała jego przyszłość. Częstokroć oboje z
Almondia wybierali się na wzgórza, gdzie nikt z Wark nie chodził. Żyła tam płowa zwierzyna, której mięso stanowiło odmianę po ciągłym spożywaniu ryb. Tam też znajdowały się ruiny budowli Najstarszych. W czasach, kiedy ludzie przybyli tu z południa, nie był to dziki i bezludny kraj. Choć Najstarszych było niewielu i trzymali się wysoko położonych okolic, kraj ten jednak należał do nich. Byli dziwni i straszni, nie wszyscy wyglądali jak ludzie. Nigdy jednak nie napastowali mieszkańców i nie szkodzili im. Gdy tych zaczęło napływać coraz więcej, Najstarsi wycofali się. Zostawili po sobie warownie i świątynie, miejsca, w których drzemały stare moce. Ludzie omijali je, nie chcąc ryzykować spotkania z czymś, czego lepiej w życiu nie doświadczać. Jedno z takich miejsc znajdowało się wśród wzgórz górujących nad Wark. Jak mówiono, omijały je nawet zwierzęta oraz zapuszczający się w te rejony myśliwi i pasterze. Nie miało ono złej sławy, raczej sprawiało wrażenie dziwnego spokoju, zawstydzającego przypadkowych przybyszów, którzy swą obecnością zdawali się przeszkadzać czemuś, co nie powinno być nawiedzane. Budowla otoczona była murami sięgającymi człowiekowi do ramienia i miała kształt pięcioramiennej gwiazdy, w środku której stał kamień tegoż samego kształtu, zrobiony na podobieństwo ołtarza. Na końcach, ramion rozsypano piasek o różnych barwach: czerwonej, błękitnej, srebrnej, zielonej i złotej, jak górski metal. Miejsca tego nigdy nie tknęło nawet najlżejsze tchnienie wiatru i wyglądał, jakby był tu od dawna, od czasu opuszczenia okolicy przez właścicieli. Poza murami rozciągały się pozostałości ogrodu ziołowego, do którego Aufrida przychodziła trzy czy cztery razy w ciągu lata, aby zebrać potrzebne jej rośliny. Ona przyprowadziła tu obcych; Później przychodzili tu sami, ale nikt nie wiedział po co. Z takiej właśnie wycieczki Truan przyniósł metal, z którego wykuł miecz. Potem wziął jeszcze więcej kruszcu i sprawił sobie kolczugę. Robota szła mu tak sprawnie, że Kaleb i rybacy z podziwem obserwowali metal zmieniający się w pręt, który później Truan formował w zachodzące na siebie pierścienie. Podczas pracy zawsze śpiewał w jakimś dziwnym języku i wyglądał, jakby był pogrążony we śnie. Czasami Lady Almondia przychodziła do kuźni, obserwowała go z żalem, ale nie przerywała pracy. Nadeszła pierwsza noc jesieni. Lady Almondia wstała zanim wzeszedł księżyc, dotknęła ramienia Aufricii, która leżała na swoim posłaniu. Truan spał, gdy wyruszył y, zostawiając za sobą dom i podążając ścieżką pod górę. Księżyc oświetlił im drogę zanim jeszcze osiągnęły szczyt, toteż widziały drogę tak jasno, jakby niosły ze sobą latarnie. Wędrowały tak, a każda niosła na ramieniu zawiniątko, w wolnej dłoni ściskając laskę pobielonego i osrebrzonego przez światło księżyca pyłu.
Kiedy doszły na szczyt, każda z tobołkiem w rękach, księżyc nadal lśnił intensywnym blaskiem. Przeszły przez ogród i mur, a idąca przodem Lady zostawiała odciski stóp na srebrnym piasku. Aufricia pilnie uważała, aby stąpać dokładnie po jej śladach. Razem podeszły do ołtarza. Aufricia wyjęła z zawiniątka nasączone sproszkowanymi ziołami świece i ustawiła po jednej na każdym z ramion. W tym czasie Lady wyciągnęła ze swego pakunku dość topornie wyrzeźbiony z drewna puchar. Wyglądał, jakby wykonał go ktoś, kto nie miał w tej materii żadnego doświadczenia. Było to prawdą - wyrzeźbiła go ona sama. Ustawiła puchar na środku i napełniła do połowy piaskiem każdego z kolorów, z tym że srebrnego wzięła dwukrotnie więcej. Skinęła na Aufricię - wszystko robiły w całkowitym milczeniu - a ta rozsypała wokół pucharu biały proszek. Następnie Lady Almondia przemówiła. Było to zawołanie Imienia i Mocy. Zostało wysłuchane… Z nocnego nieba uderzył strumień białego ognia i zapalił proszek. Blask był tak silny, że Aufricia z krzykiem zasłoniła sobie oczy. Jej towarzyszka zaś stała spokojnie i zaczęła recytację. W miarę jak mówiła, ogień utrzymywał się, choć nie zostało już nic, czym mógłby się żywić. Na koniec wyrzuciła w górę ramiona, a gdy je powoli opuszczała - ogień zanikał. Tam gdzie stał toporny puchar, błyszczało coś, co wyglądało jak wysokiej próby srebro. Lady wzięła to w ręce i zakryła, przyciskając do siebie niczym skarb największej wartości. Świece wypaliły się, nie pozostawiając po sobie śladu. Kobiety bez słowa ruszyły w drogę powrotną. Przechodząc przez mur Aufricia obejrzała się akurat w chwili, gdy piasek zasypywał ich ślady, poruszany jakąś niewidzialną siłą. - Dobrze to zrobiłyśmy - odezwała się Lady. - Pozostało więc tylko zakończenie. - Smutne zakończenie - dodała Aufricia. - Będą dwa. - Ale… - Tak, podwójne życzenie ma szczególną wartość. Mój pan powinien mieć syna, który będzie mu towarzyszył tak, jak jest to zapisane w gwiazdach, ale musi być jeszcze ktoś, kto będzie tego pilnował. - A cena? - Znasz doskonale cenę, moja księżycowa siostro. - Nie… - Aufricia potrząsnęła głową. - Tak! Po stokroć tak! Obie czytałyśmy runy. Nadchodzi czas, gdy jedno musi odejść, aby inne mogło pozostać. Jeśli ten czas nadejdzie trochę wcześniej i ze słusznych powodów,
cóż to za różnica? Mój pan będzie miał tych, którzy będą się nim opiekować… Nie smuć się. Wiemy obie, że takie rozstania to otwieranie drzwi, a nie zamykanie. Choć ludzie tego nie widzą, nie smuć się, będziemy się cieszyć. Wydawało się, że cicha i zwykle opanowana kobieta ogarnięta jest wewnętrznym ogniem, jaki jej dotąd nie towarzyszył. Poza tym, jakby wypiękniała. W chacie napełniła puchar specjalnie wybranym z zapasów Aufricii winem i dotknięciem obudziła swego pana. Rozmawiali w swym własnym języku, śmiali się i wspólnie opróżnili naczynie, po czym objęci udali się na spoczynek, jak robią to co dnia mąż i żona. Gdy księżyc szarzał w pierwszych blaskach poranka, została Wypełnioną. Nieco później stało się widoczne, że Lady jest przy nadziei, co już zupełnie zmniejszyło dystans między nią a resztą kobiet, które pospieszyły z radami co do zachowań odpowiednich dla kobiety w jej stanie. Przynosiły jej małe podarunki: sukno do owinięcia dziecka i smakołyki. Lady nie chodziła już ku wzgórzom, lecz zajmowała się domem lub rozmyślała wpatrzona w jeden punkt, jakby widziała tam rzeczy niedostępne zwykłym śmiertelnikom. Truan zaś stał się wreszcie pełnoprawnym członkiem społeczności. Pojechał nawet z Omundem do Jurby, skąd ten ostatni wrócił rozpromieniony, opowiadając, jak to dzięki Truanowi Lord obniżył podatki. Zima przyszła tego roku szybko i ludzie prawie nie ruszali się z domów, poza Dniem Yule, kiedy to odbywała się doroczna Zabawa na Koniec Roku i zaczął się Rok Węża Morskiego. Po niej przyszła wiosna i wczesne lato. W wiosce zaroiło się od dzieci. Lady Almonia nie wychodziła już, a co starsze kobiety rozmawiając o niej w domowym zaciszu, potrząsały ze smutkiem głowami. Widać było, że marnieje w oczach, tak, jakby dźwigała zbyt wielki dla siebie ciężar. Mimo to Lady Almondia i Truan wyglądali na zadowolonych i absolutnie nie zaskoczonych tym, co się dzieje. Jej czas nadszedł pewnej nocy - równie jasnej i cichej jak ta, w którą wybrały się z Aufricią na wzgórza. Aufricia była z nią cały czas, wypisała tajemnicze runy na jej brzuchu, dłoniach i czole. Była to długa i ciężka praca, ale uwieńczona krzykiem nie jednego, ale dwojga dzieci - chłopca i dziewczynki. Lady, zbyt osłabiona, aby się unieść, napełniła z pomocą Aufricii puchar czystą wodą i umoczyła opuszki palców prawej dłoni, po czym dotknęła dziewczynki. W tym momencie maleństwo przestało płakać, wpatrując się w Lady rozszerzonymi rozumnymi oczyma. - Elys - wyszeptała Lady Almondia.
Przy niej stał Lord Truan z takim wyrazem twarzy, jakby budził się z długiego i miłego snu wprost w okrucieństwo życia. On też dotknął wody, a następnie dziko podskakującego chłopca i rzekł: - Elyn. Po czterech dniach od porodu Lady Almondia zasnęła i nigdy więcej się nie obudziła. Mieszkańcy Wark odkryli, o ile są ubożsi, gdy jej zabrakło. Lord Truan i Aufricia owinęli ją w wełniany płaszcz i zanieśli ciało na wzgórze. Truan powrócił następnego dnia i nigdy już o Lady nie wspominał. Stał się cichym mężczyzną. Pomagał, gdy było trzeba, ale rzadko się odzywał. Mieszkał u Aufricii, z wielką troską dbał o dzieci. Odtąd ludzie w jego towarzystwie nie czuli się już tak swobodnie. Zupełnie, jakby coś z dostojeństwa Lady przeszło z jej śmiercią na niego.
II CZAR PUCHARU Taki był początek tej historii zanim stała się ona moją historią. Opowiedziała mi ją przede wszystkim Aufricia, a także mój ojciec, Truan, gdyż ja jestem Elys. Były jednak sprawy, o których Aufricia mi nie powiedziała, bądź takie, których nie znała. Moi rodzice nie pochodzili, na przykład, z High Hallack, lecz z Estcarpu. Aufricia, będąc czarownicą, znała moc ziół, mogła wytwarzać amulety, znosić ból, odbierać dzieci, miała moc lasu i wzgórz. Nigdy jednak nie próbowała wysokiej sztuki magicznej i nie wzywała Wielkich Imion. Moja matka znała o wiele więcej ze Sztuki, choć używała swej wiedzy rzadko. Aufricia wierzyła, że straciła ona wiele ze swej mocy, gdy opuściła z mym ojcem ojczyznę dla powodów, których nigdy nie poznałam. Ale matka była urodzoną i doskonale wyuczoną czarownicą, tak że Aufricia była przy niej uczącym się dzieckiem. Mimo to istniała jakaś bariera uniemożliwiająca jej pełne użycie swych umiejętności w High Hallack. Dopiero gdy zapragnęła mieć dzieci, sprowadziła to, co niegdyś mogła przywołać samym słowem i zapłaciła drogo - życiem. - Rzucała laski runiczne - powiedziała mi Aufricia. - Pewnego dnia, gdy twój ojciec był na morzu, dowiedziała się z nich, że jej przyszłość jest krótka. Postanowiła więc, że nie zostawi swego pana bez pomocy: bez syna, który mógłby za nim nosić miecz i tarczę. Było rzeczą znaną, że kobiety, z których pochodziła, bardzo rzadko rodzą dzieci, gdyż zakładając pelerynę i wyciągając dłoń po moc, tracą zbyt wiele kobiecości. Muszą złamać przysięgi i to je wiele kosztuje, ale ona uczyniłaby wszystko dla swojego pana. - Elyn jest jego - przytaknęłam. Wyruszył akurat na połów z Truanem. - Ale jestem jeszcze ja… - Tak - odparła nie przerywając ucierania ziół w moździerzu. - Poszła tam prosić moce o syna, ale mówiła też o córce. Myślę, że chciała, aby ktoś zajął jej miejsce na świecie. Jesteś urodzoną czarownicą, Elys, choć to, czego ja cię uczę, jest niczym wobec wiedzy twojej matki. Postaram się jednak przekazać tobie wszystko, co sama umiem. Podczas gdy Aufricia widziała we mnie następczynię mojej matki, przeznaczoną do poznawania starych mocy, ojciec wychowywał mnie jak drugiego syna. Nosiłam spodnie i kaftan, gdyż ojciec nie lubił mnie oglądać w innych strojach. Aufricia sądziła, że dzieje się tak dlatego, iż w miarę jak dorastałam, stawałam się coraz bardziej podobna do matki. Zresztą
mój ojciec nie tylko dbał o wygląd - od najmłodszych lat uczył nas obchodzenia się z bronią, najpierw drewnianą, a w miarę dorastania normalną, wykutą w kuźni Wark. Uważam, że o walce wiedziałam więcej niż przeciętny mieszkaniec Dales. Mimo tego krzyczał na Aufricię, gdy dowiadywał się, że spędzałyśmy czas razem wśród wzgórz, szukając ziół, zapoznając się z rytuałami i ceremoniami odprawianymi w określonym czasie i porządku. Widziałam to miejsce o kształcie gwiazdy, otoczone murem, gdzie moja matka przywołała Magiczną Moc Księżyca. Nigdy jednak nie weszłyśmy do środka, choć zioła zbierałyśmy pod murami. Wiele razy również oglądałam puchar, który matka przyniosła z ostatnich czarów. Aufricia trzymała go wśród swych najcenniejszych rzeczy, nie dotykając go nigdy gołymi dłońmi. Miał srebrną barwę, ale gdy ustawiło się go pod innym kątem, widać było kolory rozłożone na jego powierzchni. - Łuski smoka - tak to nazywała Aufricia. - To srebrzysta smocza łuska. Słyszałam o tym w starych legendach, ale nigdy wcześniej nie widziałam, aż do chwili, gdy smoczy ogień zrobił to dla twojej matki. Jest to rzecz posiadająca wielką moc. Strzeż jej dobrze. - Mówisz tak, jakby to było moje… - oglądałam puchar z zachwytem. Faktycznie - była to rzecz tak piękna, jaką ogląda się tylko raz w życiu. - Będzie twój, gdy nadejdzie czas i potrzeba. Jest związany z tobą i z Elynem, ale tylko ty możesz go używać. Mówiłam już o Aufricii, która była mi bardzo bliska, o ojcu żyjącym tak, jakby od reszty ludzi oddzielała go niewidzialna zasłona. Nigdy natomiast nie mówiłam nic o Elynie. Urodziliśmy się razem, ale, poza zewnętrznym podobieństwem, bardzo się różniliśmy. On kochał walkę, szermierkę, a życie w Wark nudziło go. Częstokroć był karany przez ojca za wprowadzanie innych chłopców w kłopoty lub niebezpieczeństwo. Gdy szedł na wzgórza, wpatrywał się w dal z utęsknieniem, jak uwięziony sokół. Nie miał cierpliwości do nauk Aufricii, a w miarę dorastania coraz częściej mówił o pójściu do Jurby, aby wstąpić na służbę do tamtejszego Lorda. Wiadomym było, że w końcu ojciec zezwoliłby na to, ale wojna rozwiązała za nas ten problem. W Roku Ognistego Trola najeźdźcy przybyli do High Hallack. Byli zza mórz, a mój ojciec, usłyszawszy o ich napadach na wybrzeżu, zasępił się poważnie. Wyglądało na to, że są wrogami jego ludu i to dobrze znanymi wrogami. Pewnej nocy z determinacją rozmawiał z nami i Aufricia o człowieku, który zdecydował się postąpić wbrew przekleństwu. Postanowił iść do Lorda Vestdale i ofiarować mu swój miecz oraz wiedzę o przeciwniku, co mogło zwiększyć skuteczność przygotowań obronnych. Widząc jego twarz,
wiedzieliśmy, że nic nie zdoła go od tego odwieść. Elyn oświadczył, że pójdzie wraz z nim, a miał dokładnie taki sam wyraz twarzy jak ojciec - zupełnie, jakby byli swoi mi lustrzanymi odbiciami. Ale ojciec wygrał ten pojedynek woli, oświadczając, że obowiązkiem Elyna jest teraz opieka nade mną i Aufricią. Zaklinał się na wszystkie świętości, że przyśle po niego później. Poskutkowało. Ojciec nie wyruszył jednak natychmiast. Zamknął się na długie dni w kuźni. Pewnego razu wybrał się na wzgórza, skąd przyniósł dziwny metal, wyglądający jakby poddano go już obróbce, po czym znów stopiono w jedną masę. Po powrocie, przez kilka dni znowu nie wychodził z kuźni. Przy pomocy Kaleba wykuł dwa miecze i dwie kolczugi. Jedną dał Elynowi, drugą zaś mnie. - Nie posiadam daru przewidywania przyszłości, tak jak wasza matka. - Nigdy nie nazywał matki po imieniu, a teraz przemówił, jak ktoś, kto chce, aby jego słowa były pamiętane w dniach, które nadejdą. - Miałem sen i z mego snu jest to, co leży przed tobą i z czym możesz zdziałać więcej, niż da ci czysta odwaga i duch, moja córko. Choć nigdy nie traktowałem cię jak dziewczynę… jeszcze… Zabrakło mu słów, pogładził kolczugę, jak gdyby była z jedwabiu i, nie patrząc na mnie, odwrócił się gwałtownie, po czym wyszedł, zanim zdążyłam się odezwać. Następnego ranka skierował się górską drogą ku Vestdale. Nigdy więcej go nie zobaczyliśmy. Minął Rok Ognistego Trola i, choć byliśmy w Wark bezpieczni, Omund nie odbył corocznej podróży do Jurby, gdyż grupa okolicznych pasterzy przybyła z wieścią, że miasto złupiono w trakcie krwawej nocy. Mieszkańcy zaczęli radzić. Zawsze żyli z morza, a teraz wyglądało na to, że bezpieczeństwo leży w głębi lądu. Młodzi, którzy nie mieli własnych rodzin, byli za próbą obrony na miejscu. Inni twierdzili, że należy opuścić wioskę i powrócić, gdy nie będzie już groziło niebezpieczeństwo. Przez cały czas mój brat słuchał, ale nie zabierał głosu. Po jego twarzy poznałam, że podjął decyzję. Gdy wróciliśmy do domu, powiedziałam: - Nadszedł czas, gdy nikt nie może dłużej trzymać miecza w pochwie. Jeśli chcesz iść, to idź z życzeniami szczęścia. Wypełniłeś tutaj swój obowiązek, a my wśród wzgórz będziemy bezpieczne, bo kto zna je lepiej niż Aufricią i ja? Przez chwilę milczał, po czym rzekł, patrząc mi w oczy: - Czuję wezwanie, na które muszę odpowiedzieć. Przez rok byłem tu bezczynny.
Wiązało mnie jednak przyrzeczenie. Podeszłam do skrzyni i wyjęłam z niej smoczy puchar. Siedząca przy ogniu Aufricią nie odezwała się ani słowem. Gdy postawiłam go na stole, materia opadła i ujęłam go w dłonie. Wtedy Aufricią przyniosła ze swych zapasów butelkę naparu, której nigdy dotąd nie otwierała. Wyjęła korek zębami, trzymając szkło oburącz, jakby w obawie, by nie uronić ani kropli. Napełniła puchar. Płyn był złocisty i wypełniał pokój aromatem żniw i lata. Potem Aufricią wycofała się, pozostawiając nas patrzących na siebie ponad napełnionym do połowy pucharem. Rozluźniłam uchwyt ujmując dłonie brata i zamykając je wokół pucharu. - Wypij połowę - powiedziałam. - Jest to puchar, który należy do nas obojga i musimy się nim zgodnie dzielić. Zrobił to bez słowa, po czym ja wypiłam resztę. - Gdy będziemy rozdzieleni, mogę wyczytać w nim twój los. Kiedy srebro pozostaje bez skazy, takie jak teraz, wszystko jest w porządku, lecz jeśli zacznie się ściemniać… - Teraz jest wojna, siostro, nikt nie jest bezpieczny - przerwał mi. - Prawda, ale czasem zło może być obrócone w dobro. - Elyn wzruszył ramionami. Nigdy nie interesowała go magia, przypisywał jej małe znaczenie. Nie mówiliśmy o niej więc i tym razem. Obie z Aufricią zajęłyśmy się przygotowaniem tego, co niezbędne w drodze i podczas walki, łącznie z woreczkiem uzdrawiających ziół. Wkrótce Elyn, podobnie jak mój ojciec, wyruszył w góry. Wyruszyli też mieszkańcy Wark. Część młodych poszła za moim bratem, gdyż uznawali jego przywództwo. Reszta z nas spakowała dobytek, zamknęła domy i wraz z jucznymi zwierzętami ruszyliśmy ku wzgórzom. To była zła zima. Znaleźliśmy schronienie najpierw w górskiej wsi, gdzie zaalarmowały nas wieści o zbliżaniu się wroga, a potem w samych górach. Żyliśmy w jaskiniach i dzikich ostępach, coraz dalej i dalej przeganiani postępującymi wieściami o rozszerzającej się inwazji. Aufricia i ja często musiałyśmy wykorzystywać swą sztukę leczenia, gdyż. choć nie staczaliśmy bitew, wielu było rannych, potłuczonych, chorych w skutek twardych warunków i złego pożywienia. Przez cały czas, żyjąc w zagrożeniu, nosiłam kolczugę i miecz. Nauczyłam się też dobrze sztuki strzelania z łuku, polując i broniąc się przed tymi, których nęcił nasz nędzny dobytek. Jak to zwykle bywa w takich czasach, na ziemi przestało obowiązywać prawo - liczyła się tylko siła. Celowali w niej renegaci naszej własnej krwi. żerujący na wszystkich, którzy
byli zbyt słabi, aby się obronić. Zabijałam w tym czasie wiele razy i nigdy nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia. Ci, którzy ginęli od moich ciosów, nie zasługiwali na miano ludzi. Zawsze też miałam ze sobą puchar, który codziennie rano oglądałam i, jak dotąd, cieszyłam się widząc, że z Elynem jest wszystko w porządku. Czasami próbowałam go dosięgnąć w snach, ale tylko mnie to zniechęcało, przywodząc jedynie na wpół zatarte wspomnienia. W tych dniach szczególnie żałowałam, że matka nie zdążyła przekazać mi choćby części swoich umiejętności. Będąc wysoko w górach, natknęliśmy się na budowle Najstarszych. Z niektórych musieliśmy szybko uciekać, gdyż opanowane były przez zło całkowicie obce naszej rasie. Inne były opuszczone, parę zaś nam przyjaznych. Do tych wchodziliśmy mając nadzieję obudzenia tego, co przed nami. Jednak nasze umiejętności okazywały się za małe. Opuszczaliśmy te miejsca, unosząc ze sobą jedynie uczucie spokoju i wewnętrznego odprężenia. Nie istniały dla nas lata, liczyło się tylko przemijanie pór. Trzeciego lata znaleźliśmy wreszcie schronienie. Było nas już znacznie mniej, gdyż część zmarła, a sporo odłączyło się po drodze, obierając inne kierunki. Pozostało nas, przy zniedołężniałym Omundzie, niewielu: jego młodsi bracia z żonami, dwie córki z dziećmi (ich mężowie poszli z Elynem, za co czasami obdarzały mnie nieprzyjaznym spojrzeniem) - trzy rodziny, w których byli starzy mężczyźni, Aufricia i ja. Znaleźliśmy drogę do małej kotliny, która nigdy nie była zasiedlona, a odwiedzali ją czasami pasterze, po których zostały szałasy. Osiedliliśmy się tu, wraz ze stadkiem owiec i wycieńczonymi kucami. Ludzie żyjący dotąd z morza, zaczęli z podziwu godną cierpliwością pracować, aby wyżyć w górach. W miejscach górujących nad dwoma prowadzącymi do doliny traktami, trzymaliśmy wartę. Pełniły ją przeważnie kobiety uzbrojone w łuki i oszczepy przerobione z harpunów. Warty i system alarmowy były nam niezbędne, gdyż doskonale wiedzieliśmy, co może stać się z bezbronnymi gromadkami uchodźców. Był środek lata drugiego roku naszego pobytu w kotlinie i większość z nas pracowała, zbierając to, co urodziły mamę poletka. Ja trzymałam wartę, gdy zobaczyłam zbliżających się z południa jeźdźców. Uniosłam miecz, aby odbiciem słońca zasygnalizować niebezpieczeństwo wartownikom w dolinie, po czym ruszyłam ustalonymi ścieżkami, aby przyjrzeć się bliżej nieprzyjacielowi. W tych bowiem czasach wszyscy obcy traktowani byli jednakowo.
Leżąc na rozgrzanej od słońca skale, mogłam spokojnie już ocenić, że nie stanowią dla nas zagrożenia. Nasze konstrukcje obronne mogły zatrzymać nawet dwudziestoosobowy oddział, a tych dwóch ludzi z pewnością. Zauważyłam, że byli obeznani z wojennym rzemiosłem - mieli zardzewiałe i poniszczone pancerze. Jeden z nich był przywiązany do siodła i gdyby nie to, a także pomoc jadącego przy nim towarzysza, dawno już spadłby na ziemię. Zakrwawione szmaty spowijały jego głowę i ramię. Drugi jeździec natomiast miał owiniętą lewą rękę. Co jakiś czas oglądał się za siebie, jakby spodziewał się pogoni. Miał na głowie hełm, uwieńczony symbolem zrywającego się do lotu sokoła, którego jedno ze skrzydeł było odrąbane. Obaj ubrani byli w strzępy heraldycznych opończ, lecz tak zniszczonych, że nie można było dociec, co niegdyś przedstawiały. Zresztą, nie uczono mnie heraldyki. Jeźdźcy posiadali miecze i kusze, lecz nie mieli ani płaszczy, ani jakichkolwiek zapasów, a ich konie byty okropnie zdrożone. Uniosłam się, cofając jednocześnie w cień i nałożyłam strzałę. - Stać! - zawołałam. Moje polecenie odebrali jak wydane z powietrza, gdyż ten w hełmie rozejrzał się na wszystkie strony. Odruchowo chwycił za miecz. Po chwili zmienił zamiar, rezygnując z ewentualnej obrony i pozostawił go w pochwie. - Pokaż się tchórzu! Stawaj! - głos miał chrapliwy, zmęczony, lecz stanowczy. - Nie tak szybko - odparłam. - Mam coś, co może cię przedziurawić, bohaterze. Złaź z konia i odłóż broń. - Możesz mnie zabić, jeśli chcesz, głosie ze skał - roześmiał się. - Ale nie odłożę swej broni. Jeśli chcesz, to chodź i ją weź. - Teraz już zdecydowanie dobył miecza i trzymał go w pogotowiu. Jego towarzysz jęknął, ten zaś ustawił konia w kierunku, z którego, jak mu się wydawało, dochodził mój głos. - Dlaczego tu przybyliście? - spytałam, pamiętając o tym, że oglądał się za siebie. Jeśli przywiodą duży pościg, to nie mamy szans, aby się tu utrzymać. - Jesteśmy ścigani, co zapewne zauważyłeś. Trzy dni temu w Haverdale tworzyliśmy z innymi tylną straż. Jesteśmy tym, co z niej zostało. Zyskaliśmy czas, tak, jak obiecaliśmy, ale jak wiele… Sądząc z mowy pochodzisz z Kotlin, a nie Houndów. Ja jestem Jervon, kiedyś Marshal of Horse, a to jest Pell - młodszy brat mego pana… Opuściło go napięcie i gotowość do walki. Byłam zupełnie pewna, jakbym czytała przyszłość, że nie są dla nas niebezpieczni, chyba że ściągną za sobą pogoń… Wyszłam więc z ukrycia. Wziął mnie, rzecz jasna, za mężczyznę, a ja nie wyprowadzałam go z błędu. Zaprowadziłam ich do doliny i oddałam pod opiekę Aufricii.
Przygotowani do obrony przyjaciele zarzucili mi najpierw, że sprowadzam na wszystkich kłopoty, ale moje pyta nie, czy miałam ich zabić na drodze, zawstydziło ich. Ostatni okres nie wymazał im z pamięci dawnych dni, gdy podróżnych witały otwarte drzwi i poczęstunek, a obrońców cześć i sława. Pełł był tak ciężko ranny, że nie pomagały wysiłki Aufricii. aby powstrzymać cień śmierci. Jervon natomiast, choć lżej ranny, dostał gorączki od źle gojącego się przedramienia i leżał przez wiele dni z rozpalonym ciałem i nieobecnym umysłem. Zanim był w stanie rozumnie przemówić, pogrzebaliśmy Pełła na naszym malutkim Polu Pamięci, gdzie spoczywało już czterech naszych. Stałam przy nim, zastanawiając się, czy i jego spali bezpowrotnie gorączka. Gdy otwarł oczy, przyglądał mi się z uwagą i wyszeptał: - Pamiętam cię… - Podałam mu kubek ziół, unosząc jego głowę. - Powinieneś - odparłam. - Przyprowadziłam was tu. - A mój pan. Pell? - spytał po chwili, nadal bacznie mnie obserwując. - Wyruszył przed nami - odparłam używając określenia ludzi gór. Jervon zamknął oczy. Widać było jak zaciska szczęki. Nie wiem, kim byli dla siebie, ale to, że razem walczyli, bardzo związało ich ze sobą. Byłam pewna, że Jervon robił wszystko, aby tamtego uratować. Nie wiedziałam co powiedzieć. Są ludzie, którzy najlepiej godzą się z losem w milczeniu. Miałam nadzieję, że Jervon do nich należy. Obserwowałam go i oceniałam. Choć gorączka i wcześniejsze przejścia wychudziły go. to jednak widać było, że jest przystojny i dobrze zbudowany, tak jak mój ojciec - z urodzenia był rycerzem. Bezsprzecznie był z Dales. Miał złotobrązowe włosy i jasną, teraz opaloną, cerę. Podobał mi się jego wygląd, choć nie miałam żadnej nadziei, że poznam go bliżej. Wyzdrowieje I odejdzie. Tak, jak mój ojciec i brat…
III MATOWIEJĄCE SREBRO Jervon nie zdrowiał tak szybko, jak się spodziewaliśmy. Gorączka znacznie go osłabiła. Choć ciężko i wytrwale ćwiczył, nadal nie mógł zmusić palców do odpowiednio silnego uścisku. Mimo to brał udział w naszym życiu. Pracował w polu, bądź pełnił warty. W tym nie miał sobie równych. Zbieraliśmy się nocami, aby posłuchać jego opowieści o wojnie. Mówił o miastach i drogach, o których nigdy nie słyszeliśmy, jako że ci z Wark podróżują tylko wtedy, gdy są do tego zmuszeni. Mówił, że całe południowe wybrzeże jest stracone, a na północ i zachód wycofały się jedynie zdesperowane niedobitki obrońców. Właśnie w trakcie odwrotu został ranny. - Ale Lordowie zawarli pakt - poinformował nas na końcu - z tymi, których, jak mówią, moc jest większa niż ta pochodząca od broni. Na wiosnę tego roku spotkali się z Jeźdźcami i Najstarsi zgodzili się walczyć po naszej stronie. Usłyszałam cichutkie gwizdy zaskoczenia. To, co mówił, było niespotykane - mieszkańcy Dales wchodzący w układy z Najstarszymi. I do tego jeszcze nie z niewidzialną siłą za pomocą czarów, jak zrobiła to moja matka, ale osobiście spotkali się z nielicznymi, którzy pozostali jeszcze na tamtych terenach. Jeźdźcy byli po części ludźmi, po części monstrami. Nic bliższego o nich nie wiedziano, gdyż relacje były skąpe. Nie ulegało jednak wątpliwości, że są wspaniałymi sprzymierzeńcami. Tak wielka była nasza nienawiść do najeźdźców - tych Psów z Alizon - że woleliśmy sprzymierzyć się z potworami, jeśli tylko one zgodziły się walczyć po naszej stronie. Lato dobiegało końca, a Jervon ćwiczył nadal. Teraz zabierał już łuk i znikał w górach. Był samotnikiem, miłym co prawda, ale podobnym do mojego ojca - stwarzał barierę między sobą a światem. Dopóki rana się nie zagoiła, mieszkał u nas. Potem wybudował sobie opodal dom. Nie widywałam go często, chyba że z dala, szczególnie, że moim zadaniem, jako dobrego łucznika, było zaopatrywanie nas w mięso, a odkąd znaleźliśmy pokład soli, mogliśmy sobie pozwolić na gromadzenie zapasów. Pewnego dnia zobaczyłam go leżącego nad strumieniem. Na mój widok zerwał się z mieczem w ręku, ale rozpoznawszy mnie, odprężył się. - Przypomniałem sobie, gdzie widziałem cię pierwszy raz - oświadczył zamiast powitania. - Ale to niemożliwe. Nie mogłaś być z Franklynem z Edale i jednocześnie
mieszkać tu? Mimo to przysiągłbym… Odwróciłam się natychmiast. Jeśli widział Elyna, to nasze podobieństwo mogło go zmylić. - To był mój brat bliźniak. Powiedz mi, kiedy i gdzie go widziałeś? - Zaskoczenie zniknęło z jego twarzy. Uspokojony siadł, zabawiając się kamykiem. - Na ostatnim przeglądzie w Inisheer. Ludzie Franklyna wynaleźli nowy sposób prowadzenia wojny: kryją się pozwalając przeciwnikowi przejść do przodu, po czym atakują go od tyłu. To bardzo niebezpieczna i bardzo skuteczna metoda - przerwał, sprawdzając, czy te wiadomości nie wywołają mych obaw o brata. - Będąc synem swego ojca jest tym zachwycony. Nigdy nie sądziłam, że można by go znaleźć daleko od bitwy. - Wygrali wiele bitew, a twój brat jest jednym z najsłynniejszych. Nazywają go Rogatym Wodzem. Nie zabiera głosu w radzie, zawsze jest przy boku Franklyna. Powiadają, że z jego woli jest zaręczony z Lady Brunisendą, kuzynką Franklyna. Wieści o nim. jako o sławnym wojowniku, były dla mnie normalne, ale to, że jest zaręczony, wprawiło mnie w osłupienie. Od naszego rozsiania upłynęło wiele czasu, a ja wciąż oczami wyobraźni widziałam go takim, jakim wyjechał z Wark - niedoświadczonym i żądnym walki młodzieńcem. Pomyślałam, że jeśli on jest mężczyzną, to ja jestem już kobietą. Nigdy się nią nie czułam. Dla ojca byłam synem, dla Aufricii czarownicą, a dla reszty myśliwym lub wojownikiem, jeśli zaszła taka potrzeb. - Tak, jesteście bardzo podobni - głos Jarvena przerwał mi rozmyślania. - To ciężkie i dziwne życie, jak na kobietę, Lady Elys. - W tych dniach wszystko jest inne - odparłam, aby przypadkiem nie pomyślał, że dla mnie też jest to dziwne i nienaturalne. - I wygląda na to, że tak już będzie zawsze! - mruknął patrząc na swoją dłoń. - Robisz to lepiej! - wykrzyknęłam idąc za jego spojrzeniem. - Wolno, ale poprawia się - zgodził się ze mną. - Gdy będę miał już sprawne ramię, odejdę stąd. - Dokąd? Słysząc to uśmiechnął się nagle, a ja zobaczyłam przed sobą innego człowieka. Niespodziewanie zaczęłam się zastanawiać, jaki on jest naprawdę, jaki byłby, gdyby ciemności wojny nie ciążyły na nim. - Słuszne pytanie. Lady Elys, bo sam nie wiem dokąd jechać, ani jak się stąd przebić
do znanych mi dróg. - Śniegi są wczesne na tych wysokościach - powiedziałam. - Jeśli spadną, jesteśmy odcięci od świata. - Spojrzał na górujące nad nami szczyty. - Myślę, że masz rację. Nie pierwszą zimę tu jesteście. Ale co tu robicie, gdy spadną śniegi? - Czekamy, aż się roztopią. Z początku było zimno, z braku drewna - jeszcze teraz wstrząsnęło mną na samo wspomnienie okresu, który przyniósł ze sobą trzy zgony i cierpienie nas wszystkich. - Potem Edgir znalazł czarny kamień, który daje płomień. Zrobił ognisko koło takiego kamienia, który zapalił się i doskonale ogrzał go w nocy. Teraz mamy zapasy na zimę. Musiałeś widzieć skrzynie stojące przy domach. Zimą sporządzamy też odzież, rzeźbimy rogi, robimy różne drobiazgi, które odbierają życiu szarość i monotonię. Mamy również harfiarza o nazwisku Uttar. Opowiada nie tylko stare pieśni, komponuje też nowe, oparte na naszych własnych przeżyciach. Nie można powiedzieć, żebyśmy się nudzili. - I to jest wszystko, czego doświadczyłaś w życiu? - w jego głosie było coś, czego nie rozumiałam. - W Wark mieliśmy więcej zajęć. Było morze, handlowaliśmy z mieszkańcami Jurby, a Aufricia i ja miałyśmy aż nadto sposobności, aby się nie nudzić. - Mimo to jesteś rybaczką. - Nie, jestem czarownicą, myśliwym, wojownikiem… a właściwie… Teraz jestem myśliwym i mam sporo do zrobienia! Wstałam, ale ton jego głosu nie dawał mi spokoju. Czyżby to było współczucie? Czyżby żal mu było mnie, Elys, która w pustej dłoni miała więcej, niż każda inna drewna w skrzyniach. Nie miałam wiedzy matki, ale mimo to mogłam robić rzeczy, o których, jak sądzę, dotąd nie słyszał. Zostawiłam go więc pożegnawszy machnięciem ręki i ruszyłam na poszukiwanie jelenia. Szczęście mi jednak nie dopisało i powróciłam, mając za całą zdobycz jedynie dwa lisy. Przez cały ten czas nie zaniedbywałam oglądania pucharu, choć robiłam to w sekrecie. Na czwarty dzień po spotkaniu nad strumieniem spojrzałam nań i przeraziłam się - połysk był leciutko przyćmiony, jakby spowijała go delikatna mgiełka. Widząc to Aufricia krzyknęła, a we mnie odezwał się po raz pierwszy w życiu prawdziwy strach. Potarłam powierzchnię, ale nie dało to żadnego rezultatu - ta zmiana była wewnętrzna. Było to pierwsze ostrzeżenie, że Elyn jest w niebezpieczeństwie.
- Chciałabym zobaczyć… - wyszeptałam. Słysząc to, Aufricia wyjęła skórzaną flaszkę i miedzianą miseczkę, nie większą niż dłoń. Nasypała tam jakiegoś proszku, dodała płynu z kilku butelek, aż uzyskała rubinowy płyn, który dla pewności jeszcze rozmieszała. - Gotowe - oznajmiła. Zapaliłam go od ogniska - buchnął zielonkawy dym o silnym aromacie, wypełniając nim pomieszczenie. Aufricia napełniła dymiącym płynem puchar po brzegi, po czym szybko przelała go do muszli, przed którą siedziałam czując niezwykłą lekkość, mogącą mnie unieść, gdybym siłą woli nie umiejscowiła się na stołku. Nie po raz pierwszy robiłam coś takiego, ale nigdy nie było to dla mnie tak ważne. Byłam więc tak spięta, że gdy pochyliłam się, obraz ukazał się prawie natychmiast, czysty i wyraźny. Widziałam tak, jakbym spoglądała z bardzo dużej odległości do wnętrza pokoju, widząc jednakże wszystkie szczegóły. Noc rozświetlały płomienie świec stojących w potężnym kandelabrze, przy nogach zasłoniętego łoża. Wnętrze okazało się dostatnie, zasłony ręcznie haftowane, a na poduszkach leżała młoda dziewczyna z ludu Dales. Złociste włosy rozsypywały się na poduszce, oczy miała zamknięte - najwyraźniej spała. W cieniu coś drgnęło, a gdy światło padło na twarz tej osoby, rozpoznałam brata - starszego niż go sobie wyobrażałam. Spoglądał na śpiącą, jakby w obawie, że może ją zbudzić, po czym zbliżył się do przestronnego okna, zasłoniętego grubą dzianiną i dodatkowo zabezpieczonego trzema sztabami. Ktoś chciał mieć pewność, że nie da się go łatwo otworzyć. Elyn dobył noża i zaczął mocować się z zamknięciem. Pracował z taką koncentracją, jakby ta praca była najwyższej wagi i nic więcej się nie liczyło. Sądząc po stanie pościeli i po jego ubiorze, niedawno jeszcze leżał obok dziewczyny. Za oknem było coś, co go przyzywało i to tak silnie, że nawet ja czułam słaby ślad tego wezwania. Miałam wrażenie, że rozpalona drzazga dotyka mej skóry! Z wrażenia krzyknęłam i to wystarczyło, aby obraz zniknął. Oddychałam ciężko, jakbym uniknęła wielkiego niebezpieczeństwa, co było zresztą prawdą. To. co wołało Elyna, nie było mocą z naszego świata, chyba że on zmienił się od czasu, gdy piliśmy toast pożegnalny. - - Niebezpieczeństwo… - rzekła Aufricia - to było stwierdzenie faktu. - Elyn jest przyciągany przez coś z… Mroku i to Mroku Największych! - Teraz to tylko ostrzeżenie - wskazała na puchar. - Ślad cienia… - To ostrzeżenie dla mnie. Jeśli jest on mocno pogrążony, to wydostanie go z pułapki nie będzie wcale takie proste. On jest synem swego ojca, nie matki. W nim nie ma śladu daru!
- Prawda. Musisz jechać do niego. - Pojadę mając nadzieję, że zdążę - oświadczyłam. - Masz wszystko, co mogłam ci dać - w jej głosie był żal. - Masz też wszystko, co mogłaś mieć po matce dzięki urodzeniu, ale nie masz tego, co chroniło twoją matkę. Byłaś mi córką przez te wszystkie lata, bo poszłam drogą, którą wybrała twoja matka. Nie będę powstrzymywała cię, ale wraz z sobą weźmiesz moje słońce… - przerwała, ukrywając twarz w szczupłych dłoniach, a ja po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że wszystkie te lata przytłoczyły ją. Aufricia nie była już młoda. - Zawsze byłaś dla mnie jak matka - położyłam jej dłonie na ramionach. - Bardzo chciałam, abyś uważała mnie za córkę, ale teraz nie mam wyboru. - Wiem. Mam w pamięci to, co mówiła twoja matka - twoją drogą będzie służenie innym, tak, jak ona to robiła w swoim czasie. Będę się niepokoić o ciebie… - Nie - przerwałam. - Strach skraca życie. Musisz pracować, mówiąc, że nie pojechałam bronić, ale zwyciężać. Uniosła głowę. Wyglądała, jakby czerpała siłę z moich słów. Wiedziałam, że teraz skierowała swą wolę w określonym kierunku, jak szermierz klingę miecza. Znałam jej siłę doskonale. Widziałam, jak walczyła ze śmiercią i wygrywała. Ceniłam to. - Gdzie będziesz szukać? - spytała już innym tonem. - Tam, gdzie zawiedzie mnie ślad. Ponownie udała się do swego magazynu. Po chwili wróciła z kawałkiem materiału, który rozłożyła na stole. Złote linie dzieliły go na czworo, a te z kolei podzielono czerwienią na małe trójkąty. W centrum znajdowały się inskrypcje, których nikt już nie mógł odczytać, ale w których były zawarte Słowa Siły. Wzięła złoty łańcuch z zawieszoną na końcu małą kulką kryształu. Znajdujące się po przeciwnej stronie kółko przesunęła przez palce i wyciągnęła kulkę. Kryształ znalazł się nad centrum rozłożonego materiału. Choć ręka była nieruchoma, kula zaczęła drgać, a po chwili przesuwać się tam i z powrotem wzdłuż jednej z czerwonych linii. Obejrzałam ją dokładnie i zapamiętałam. A więc południe i zachód. I to szybko. Albo, jak ostrzegałam Jervona, zastanie mnie śnieg i nie będzie mowy o jakiejkolwiek podróży. - Jutro - powiedziałam składając szatę. - Tak będzie najlepiej - zgodziła się Aufricią, wracając do swego składu i biorąc się do przygotowania niezbędnych na drogę zapasów, które są równie ważne jak Nauka Czarów. Ja zaś poszłam szukać Omunda. Ponieważ wszyscy wiedzieli czym zajmujemy się z
Aufricią, nowiny które przyniosłam, nikogo nie zaskoczyły. Nie wdając się w tłumaczenie powiedziałam, że muszę jechać na ratunek. Omund skinął głową, a obecne u niego kobiety starym zwyczajem krzywo na mnie patrzyły. - Jest tak, jak mówisz. Lady i nie masz żadnego wyboru. Wkrótce więc wyjeżdżasz? - Jutro o świcie. Śnieg może spaść wcześnie tego roku. - Prawda. Cóż, pani, byłaś wobec nas uczciwa i pomagałaś nam tak, jak twoja matka i Lord - twój ojciec, gdy byli wśród nas. Więzy krwi są święte i zawsze należy odpowiedzieć na ich wezwanie. Za wszystko co było, serdecznie ci dziękujemy i… - z tymi słowami podszedł do szafy. - Oto dar, niewspółmierny do twych zasług, ale będzie cię chociaż ogrzewał podczas nadchodzących mrozów. Wyjął płaszcz, który musiał być owocem wieloletniej pracy. Ozdabiało go futro górskiego kozła i purpurowe hafty w odcieniu tak dobranym, ze niemożliwością byłoby go powtórzyć. Był czymś pięknym w naszych warunkach, a poza tym był szalenie praktyczny i ciepły. Podziękować mogłam mu tylko słowami i to dość nieskładnymi. Miałam bowiem już dużo użytecznych rzeczy, ale nigdy nie były one połączone z pięknem. Zrozumiał mnie chyba, gdyż uśmiechnął się i biorąc moją dłoń, złożył na niej pocałunek, jakbym była damą. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że odjeżdżając stąd opuszczam tych, którzy byli mi bardzo bliscy. Wiedziałam również, że część z nich, sądząc po spojrzeniach, cieszyła się z mojego wyjazdu. Powróciłam do domu, gdzie, ku swemu zaskoczeniu, znalazłam Jervona. Siedział przy stole z kubkiem miodu w dłoni, podczas gdy Aufricią pakowała do torby zapasy. Wstał na mój widok. - Czarownica mówiła mi, że odjeżdżasz, pani. - Muszę to zrobić. - Ja także. Odpoczywałem zbyt długo. Dlatego - zwłaszcza że są to dni, w których nikt nie powinien jeździć samotnie, a oczy są potrzebne, aby obserwować obie strony drogi - ruszymy razem. Mówił tak pewnym głosem, że mnie to zirytowało. Zdawałam sobie jednak sprawę, że ma rację. Znał bowiem jak nikt inny niespodzianki i zasadzki wojny. Mimo to nie mogłam powstrzymać się od pytania: - A jeśli nie jadę w tę samą stronę, rycerzu? - Czyż nie mówiłem parę dni temu, że wiem, gdzie może być twój pan? Jeśli będziesz szukała brata na południu i zachodzie, to mogę tam znaleźć wieści o nim. Ale ostrzegam cię, pani. że możemy jechać prosto w paszczę smoka, albo raczej w otwarte pyski Psów!
- O tym powinna nas ostrzec twoja znajomość sztuki wojennej - odcięłam się. Nie pozwolę traktować się tak, jak tutejsze nobliwe damy. Jeśli mieliśmy jechać razem, to jako równorzędni i wolni towarzysze, tak w drodze, jak i w walce… Tylko nie bardzo wiedziałam, jak mu to powiedzieć. Aufricią spięła mój płaszcz piękną broszą, z którą, nie muszę chyba dodawać, związany był najsilniejszy czar podróży, jaki mogła przywołać. - A więc o świcie, pani? Nie musimy zresztą iść - mam wierzchowca, a rumak Pełła jest wolny. - O świcie - zgodziłam się ucieszona wieścią o koniu. Południe i zachód. Ale gdzie i jak daleko?
IV COOMB FROME Wybraliśmy drogę, która przywiodła Jervona do kotliny. Ryła bardzo stroma i nosiła ślady napraw. Ciekawe, kto je robił - człowiek? Przed nami byli tu tylko pasterze i myśliwi, a to oznaczało, że był to trakt Najstarszych. - Dochodzi do Fortu na odległość Leagrei, po czym zakręca ku morzu - odezwał się Jervon. - Skąd i dokąd prowadzi, tego nie wiem. - Jest dziełem Najstarszych, a kto zna powody ich postępowania? - Nie jesteś z Dales - stwierdził nagle. - Urodziłam się w Wark, więc po części jestem. Rodzice moi pochodzili zza morza, ale nie z Alizon. Pochodzili z kraju już wtedy toczącego wojnę z Psami. Kiedy mój ojciec usłyszał o inwazji, podążył na wojnę. Od tego czasu nie słyszeliśmy o nim, więc najprawdopodobniej zginął. Matka zmarła zaś przy porodzie… Takie jest moje pochodzenie, rycerzu. - Nie, nie masz w sobie nic z tutejszej krwi - mruknął do siebie, jakby nie słysząc, co powiedziałam. - Różne rzeczy opowiadali o tobie ci, którzy niegdyś byli w Wark… - Jak o każdej obdarzonej Talentem - wzruszyłam ramionami. Wiedziałam, że nie wszystko co o mnie opowiadano było przychylne. - Mówili, że zadajesz się z Najstarszymi… - w jego głosie była ciekawość. Przypominał żołnierza stykającego się z nową bronią i próbującego ją zbadać. - Gdybym była w stanie to robić, to czy wyobrażasz sobie, że żyłabym tak, jak dotąd? Czyż ludzie nie mówią, że moc może wszystko - zbudować w jedną noc warownię, zmieść wrogą armię w pył, założyć ogród na litej skale? Widziałeś coś takiego w dolinie? - Raczej nie - roześmiał się. - Ale nauczyłem się szanować czarownice, obojętnie czy pochodzą z wioski, czy z Pałacu Dorm. Poza tym nie wydaje mi się, że Najstarsi mogliby być zainteresowani naszymi codziennymi kłopotami i raczej zniszczyliby kogoś, kto zawracałby im głowę głupstwami. - Musisz ich zobaczyć, nie przychodzą bowiem nieproszeni! Kraj nadal był dziki i pusty. W południe zjechaliśmy z traktu i spożyliśmy posiłek. - Jestem czystej krwi Dalesem - odezwał się niespodziewanie Jervon, leżąc pod drzewem. - Mój ojciec był trzecim synem, więc nie miał ziemi. Zgodnie ze zwyczajem złożył przysięgę Lordowi Dorm i został jego Marszałkiem. Matka zaś była dworką Lady Guidy. Odebrałem dobre nauki, gdyż mój ojciec zamierzał, gdy podrosnę, udać się na północ i tam
poszukać swej ziemi, ale przybyli najeźdźcy i nie mogło być o tym mowy. Trzeba było bronić tego, co się już miało… Donn było na drodze pierwszego najazdu - wzięli nas w pięć dni. Mieli nową broń, która pluje ogniem i kruszy skały. Przedarłem się do Harerdale po pomoc. Trzy dni później spotkaliśmy w drodze powrotnej dwóch ocalałych obrońców. Dorm został zmieciony z powierzchni ziemi. Nie został kamień na kamieniu! Gdy dojechaliśmy, wyglądało to jak ruiny po Najstarszych. Nie można było stwierdzić, gdzie była ściana, a gdzie zaczynał się dziedziniec. Mówił to zupełnie spokojnie, najwyraźniej czas przytępił uczucia. Przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej. - Zostałem z Harerdalem i przysiągłem mu. Nie utrzymaliśmy zachodniego traktu, choć zniszczyliśmy diabelską broń Psów. Wyglądało, że nie mają jej więcej, a przynajmniej tak sądziliśmy. Zanim ją stracili, zrobili z niej godny użytek! Każda Warownia na północy została zniszczona. Każda! Nie było też wodza, który mógłby zgromadzić wszystkich z Dales. Psy postarały się o to. Remard of Dom, Myric of Gastendale, Durch, Yonan - wszyscy zginęli w walce, albo zostali zamordowani, a ich zamki zniszczone. Wrogowie znali nasze słabe punkty, a wyglądało na to, że mamy ich sporo. Lordowie nie mogli się zjednoczyć. Mogliśmy tylko cofać się, uderzać i znów cofać. Dawno zostałyby po nas tylko kości, gdyby nie przybyli z północy Czterej Lordowie. Oni wprowadzili wreszcie porządek i przekonali wszystkich, że jeśli się nie zjednoczymy, to zginiemy. Zawiązano więc Konfederację i podpisano układ z Were Riders. Długo to trwało, ale fala się odwróciła. Spychaliśmy Psów krok po kroku, choć kąsali wściekle. My, którzy byliśmy w Ingne Ford, możemy to powiedzieć. Myślę, że gdy przyprze się ich do morza, nastąpi ostateczne rozstrzygnięcie. Ci, którzy ocaleją… jest wiele ruin i jeszcze więcej ofiar. High Hallack to inny kraj niż ten, który znaliśmy. Nigdy już nie będzie taki sam. - A co ty będziesz robił? - przerwałam mu. - - Pozostaniesz Marszałkiem w Harerdale? - Jeśli przeżyję? - uśmiechnął się. - Nie robię planów. Z pewnością sporo z nas przeżyje, ale będąc rycerzem nie mogę zakładać, że będę między nimi. - Legendy głoszą, iż na wschodzie i północy jest więcej Najstarszych. - Zgadza się, ale lepiej się tym nie przejmować, gdyż jedziemy przez ten kraj. Na noc zatrzymaliśmy się wśród skał. Nie rozpalaliśmy ognia, więc zaproponowałam mu wspólne okrycie się, co przyjął naturalnie. Następnego dnia byliśmy w Ford, w którym nadal widoczne były ślady walki. Jedna ze stron pochowała tam swych zmarłych. - Harerdale to zrobił - Jervon uniósł miecz oddając honory.