Tym, którzy toczą nieustanną walkę z ciemnością,
książka ta dedykowana jest z wyrazami szacunku.
_—
KSIĘGA 1
Będąc przekonany, że Otchłań jest okropnym miejscem,
w którym dzieją się wszelkiego rodzaju makabryczne rzeczy
— na przykład demony wiecznie torturują ludzi — Tas był
straszliwie zawiedziony odkryciem, że Otchłań w
rzeczywisto-
ści jest nudna. Skrajnie nudna. Nie działo się nic ciekawego.
Nie działo się nic nieciekawego. Nic się nie przytrafiało niko-
mu i nigdy. Nie było niczego do oglądania i niczego do przy-
właszczania sobie, nie było co robić i nie było gdzie pójść. Dla
kendera było to istne piekło.
Tas myślał wówczas tylko o tym, jak się stamtąd wydostać.
Miał z sobą urządzenie do podróżowania w czasie — to sa-
mo, które miał teraz. Urządzenie było popsute, całkiem jak te-
raz. Wtedy spotkał gnoma, całkiem podobnego do gnoma, któ-
ry teraz siedział przy stole naprzeciwko niego. Gnom naprawił
urządzenie — teraz też gnom skrzętnie je naprawiał. Jedyną,
za to dużą różnicę stanowił jednak fakt, że wtedy Tasslehoff
chciał, by gnom naprawił urządzenie, a teraz wcale tego nie
pragnął.
Dlatego że kiedy urządzenie do podróżowania w czasie zo-
stanie naprawione, Palin i Dalamar posłużą się nim, żeby wy-
słać go — Tasslehoffa Burrfoota — z powrotem w przeszłość
do chwili, gdy Ojciec Wszystkiego i Niczego rozdepcze go na
placek i zmieni w smutnego ducha, którego widział w Night-
lundzie.
— Coś ty zrobił z tym urządzeniem? — mruknął poiryto-
wany Zgadywanka. — Zmieliłeś je w maszynce do mięsa?
Tasslehoff zamknął oczy, żeby nie widzieć gnoma, lecz
i tak go widział — jego brązową jak orzech twarz i wiotkie
włosy sterczące na wszystkie strony, jakby gnom nieustannie
wtykał palec w jeden ze swoich wynalazków, być może napę-
dzany silnikiem parowym preambulacyjny bulgotmk albo sa-
mobieżną, samonakręcającą się krajarkę do rzepy. Co gorsza,
Tas dostrzegał błysk inteligencji w paciorkowatych oczach
gnoma. Widział już ten błysk przedtem i zaczynało mu się krę-
cić w głowie. „Coś ty zrobił z tym urządzeniem? Zmieliłeś je
w maszynce do mięsa?". Dokładnie tak — a przynajmniej bar-
25
dzo podobnie — brzmiały słowa poprzedniego gnoma w po-
przednim czasie.
Żeby złagodzić nieprzyjemne uczucie, Tasslehoff złożył
głowę z kitką włosów (tylko trochę siwiejących tu i ówdzie) na
rękach opartych na stole. Przykre uczucie towarzyszące zawro-
tom głowy nie tylko nie ustąpiło, lecz zsunęło się do poziomu
żołądka, a stamtąd rozprzestrzeniło na resztę ciała.
Rozległ się czyjś głos. Słyszał go w poprzednim czasie,
w poprzednim miejscu, dawno temu. Ten głos sprawiał ból.
Trzewia mu się od niego skurczyły, a mózg spuchł tak, że ucis-
kał czaszkę, przez co okropnie bolała go głowa. Tylko raz sły-
szał ten głos, ale nigdy, przenigdy nie chciał go słyszeć po-
nownie. Próbował zasłonić uszy rękami, lecz głos rozlegał się
w jego wnętrzu, więc to nie pomagało.
Nie jesteś martwy, oznajmił głos, a słowa były dokładnie
tymi samymi słowami, które słyszał dawno temu, ani też nie
zostałeś tu przysłany. W ogóle nie powinno cię tu być.
— Wiem — odparł Tasslehoff tonem wyjaśnienia. — Przy-
byłem z przeszłości i powinienem się znaleźć w innej przy-
szłości...
Przeszłości, której nigdy nie było. Przyszłości, która nigdy
nie nadejdzie.
— Czy to... czy to moja wina? — spytał Tas drżącym
głosem.
Rozległ się śmiech i był on straszliwy, bo przypominał
trzask pękającego ostrza ze stali i wywoływał takie uczucie,
jakby odłamki tego złamanego ostrza wbijały się w ciało.
Nie bądź głupi, kenderze. Ty jesteś owadem. Mniej niż owa-
dem. Drobiną kurzu, grudką błota, którą strząsnę jednym ru-
chem dłoni. Przyszłość, w której się znajdujesz, jest taką przy-
szłością Krynnu, jaka powinna istnieć, gdyby nie ingerencja
tych, którzy nie mają ani dość rozumu, ani wyobraźni, by do-
strzec, że świat mógłby należeć do nich. Wszystko, co wyda-
rzyło się kiedyś, znów się wydarzy, łecz teraz tak, by posłu-
żyć moim zamiarom. Dawno temu ktoś zginął na wieży, a jego
śmierć zjednoczyła rycerzy. Teraz na wieży umrze ktoś inny,
26
a jego śmierć pogrąży naród w rozpaczy. Dawno temu ktoś zo-
stał wskrzeszony dzięki cudowi laski z błękitnego kryształu.
Te-
raz ta, która władała tą laską, zostanie wskrzeszona — by
przyjąć mnie.
— Masz na myśli Goldmoon! — zawołał żałośnie Tassle-
hoff. — To ona używała laski z błękitnego kryształu. Czy
Goldmoon nie żyje?
Śmiech przeszył go jak nóż.
— Czy ja umarłem? — krzyknął kender. — Wiem, że te-
mu zaprzeczyłaś, ale widziałem własnego ducha.
Jesteś martwy i nie jesteś martwy, odparł głos, ale wkrótce
temu zaradzimy.
— Przestań jazgotać! — zawołał Zgadywanka. — Draż-
nisz mnie, a kiedy jestem rozdrażniony, nie mogę pracować.
Tasslehoff gwałtownie podniósł głowę znad stołu. Popa-
trzył na gnoma, który oderwał się od pracy, by spojrzeć na nie-
go spode łba.
—Nie widzisz, że jestem zajęty? Najpierw jęczysz, póź-
niej stękasz, a potem zaczynasz mamrotać pod nosem. To
mnie
bardzo rozprasza.
—Przepraszam — powiedział Tasslehoff.
Zgadywanka przewrócił oczami, potrząsnął głową z od-
razą i wrócił do przyglądania się urządzeniu do podróżowania
w czasie.
— Wydaje mi się, że to pasuje tutaj, nie tam — mamrotał
gnom. — Tak. Widzisz? A potem łańcuszek zaczepia się tutaj
i owija dookoła w taki sposób. Nie, nie całkiem tak. Musi
biec... Zaczekaj, już wiem. To musi zmieścić się wpierw tutaj.
Zgadywanka wziął jeden z klejnotów urządzenia do po-
dróżowania w czasie i umieścił go na swoim miejscu.
— Teraz potrzebny mi jeszcze jeden taki czerwony wihaj-
ster. — Zaczął przetrząsać klejnoty. Tas ze smutkiem zauwa-
żył, że sortuje je teraz całkiem tak samo jak w przeszłości inny
gnom, Gnimsh.
Przeszłość, której nie było. Przyszłość, która należała do
niej.
27
— Może to wszystko mi się przyśniło — powiedział do
siebie Tas. — To o Goldmoon. Chyba bym wiedział, gdyby u-
marła. Chyba tak jakoś serce by mi się ścisnęło, gdyby nie
żyła, a tak się nie czuję. Chociaż trudno tu oddychać. — Tass-
lehoff wstał. — Nie sądzisz, że tu duszno, Zgadywanko? Mnie
się wydaje, że tak— odpowiedział, ponieważ gnom nie zwracał
na niego najmniejszej uwagi. — W Wieżach Wielkiej Magii
zawsze panuje zaduch — dodał, trajkocząc dalej. Choć mówił
tylko do siebie, słuchanie własnego głosu było dużo, dużo
mil-
sze od słyszenia tego drugiego, strasznego. — To przez te skrzyd-
ła nietoperzy, szczurze oczy i zapleśniałe stare księgi. Sądzi-
łem, że przez te szpary w ścianach będzie dmuchał miły wiate-
rek, ale najwyraźniej tak nie jest. Ciekawe, czy Dalamar był-
by bardzo niezadowolony, gdybym stłukł mu jedno z okien?
Tasslehoff rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym
mógłby rzucić w szybę. Na stoliku stał brązowy posążek elfiej
panienki, która najwyraźniej nie miała nic innego do roboty,
niż trzymanie girlandy kwiatów. Sądząc po warstwie kurzu,
nie ruszyła się z miejsca od jakiegoś półwiecza, Tas więc po-
myślał, że zmiana scenerii może jej się spodobać. Podniósł
posążek i właśnie zamierzał wysłać elfią panienkę w podróż
przez okno, gdy usłyszał czyjeś głosy dochodzące z zewnątrz.
Czując ulgę, że głosy słychać na zewnątrz, a nie w jego
głowie, Tas odstawił figurkę i z ciekawością wyjrzał przez
okno.
Przyjechał oddział rycerzy, prowadząc z sobą zaprzężony
w konie otwarty wóz wymoszczony słomą. Rycerze nie zsiedli
z koni, lecz z wysokości siodeł spoglądali z niepokojem na
krąg ciemnych drzew, które ich otaczały. Ich wierzchowce tu-
pały nerwowo. Dusze umarłych snuły się wokół pni niczym
żałosna mgła. Tas był ciekaw, czy jeźdźcy je widzą. Sam ża-
łował, że widzi duchy i nie przyglądał im się zbyt dokładnie
z obawy, że może znów zobaczyć siebie.
Martwy, lecz nie martwy.
Obejrzał się przez ramię na Zgadywankę, zgiętego wpół
nad pracą i mamroczącego pod nosem.
28
— Ojejej, ale tu się kręci mnóstwo Czarnych
Rycerzy —
powiedział głośno Tas. — Ciekawe, co ci rycerze tu
robią? Nie
ciekawi cię to, Zgadywanko?
Gnom coś mruknął, ale nie podniósł wzroku znad
pracy.
Urządzenie rzeczywiście szybko wracało do stanu
pierwot-
nego.
—Twoja praca na pewno może poczekać. Nie
chciałbyś
chwilę odpocząć i popatrzeć na Czarnych Rycerzy?
— spytał
Tas.
—Nie — odparł Zgadywanka, ustalając rekord
najkrótszej
w historii odpowiedzi gnoma.
Tas westchnął. Kender i gnom przybyli do Wieży
Wielkiej
Magii z dawną towarzyszką i starą przyjaciółką Tasa,
Goldmoon
— Goldmoon, która miała dziewięćdziesiąt lat co do
dnia, ale
ciało i twarz dwudziestoletniej kobiety. Powiedziała
Dalama-
rowi, że ma się z kimś spotkać w wieży. Elf gdzieś ją
za-
prowadził, a Palinowi polecił zabrać Tasslehoffa z
gnomem
i umieścić w jakimś pokoju, żeby zaczekali —
zmieniając tę
komnatę w poczekalnię. Wtedy właśnie Dalamar
zapytał: „Ro-
zumiesz znaczenie gnoma?".
Palin zostawił ich tutaj, zamykając zaklęciem
drzwi. Tas
wiedział, że zamek został zaczarowany, bo zepsuł już
swoje
najlepsze wytrychy, bezskutecznie próbując go otworzyć.
Dzień,
w którym wytrychy zawodzą, jest dniem, w którym ma
się do
czynienia z czarodziejami, jak zwykł mawiać jego
ojciec. '
Tas stał przy oknie i patrzył z góry na rycerzy,
którzy naj-
wyraźniej czekali na coś i nie byli zachwyceni
czekaniem, kie-
dy wpadł mu do głowy pewien pomysł. Wpadł z takim
impe-
tem, że kender uniósł rękę, w której nie trzymał
posążka elfiej
panienki, i pomacał się po głowie, szukając guza.
Ponieważ
go nie znalazł, zerknął ukradkiem (zastanawiając się,
co to ten
„ukradek") na gnoma. Urządzenie było prawie całkiem
zło-
żone. Zostało tylko kilka kawałków, a te były dość małe i
praw-
dopodo
bnie
niezbyt
ważne.
Ter
az,
kiedy
Tas
miał
już
plan,
od razu
poczuł
się
lepiej.
Wrócił
do
obserw
owania
wydarz
eń
przez
okno,
uważaj
ąc, że
dopiero od tej pory może się odpowiednio cieszyć tą czynno-
ścią. Został wynagrodzony widokiem ogromnego minotaura,
który wyszedł z Wieży Wielkiej Magii. Tas znajdował się na
trzecim piętrze i z góry widział czubek głowy potwora. Gdyby
teraz wyrzucił posążek przez okno, mógł minotaurowi nabić
guza.
Rąbnięcie minotaura w głowę było fantastycznym pomys-
łem i Tas miał wielką ochotę to zrobić. Jednakże w tym mo-
mencie z wieży wyszło kilku Czarnych Rycerzy, którzy nieśli
coś między sobą. Były to zwłoki przykryte czarną tkaniną.
Tas gapił się z góry, przyciskając nos do szyby tak mocno,
że aż usłyszał chrupnięcie chrząstki. Kiedy oddział niosący
zwłoki opuścił wieżę, wiatr westchnął wśród cyprysów i
uniósł
całun, odsłaniając twarz zmarłej osoby.
' Tas poznał Dalamara.
Ręce mu zdrętwiały. Posążek ze stukiem spadł na posadzkę.
Zgadywanka gwałtownie uniósł głowę.
— Na podwójny karburator, po coś to zrobił? — spytał
gniewnie. — Przez ciebie upuściłem śrubkę!
Z wieży wyszli kolejni Czarni Rycerze, niosąc następne
ciało. Powiał ostrzejszy wiatr i niedbale narzucony na zwłoki
kir zsunął się na ziemię. Kender ujrzał z góry twarz martwego
Palina. Mag miał szeroko otwarte oczy, nieruchome i zastygłe.
Jego szaty były przesiąknięte krwią.
—To moja wina! — zawołał Tas, targany poczuciem wi-
ny. — Gdybym wrócił umrzeć, tak jak powinienem, Palin
i Dalamar nadal by żyli.
—Czuję dym — powiedział niespodziewanie Zgadywan-
ka. Wciągnął powietrze w nozdrza. — Przypomina mi się
dom
— stwierdził i wrócił do pracy.
Tas ze smutkiem patrzył przez okno. U podnóża wieży
Czarni Rycerze rozpalili ogień, podsycając go suchymi gałę-
ziami i konarami z cyprysowego zagajnika. Drewno trzaskało.
Dym piął się po kamiennym murze wieży jak jakieś trujące
pnącze. Rycerze budowali stos pogrzebowy.
— Zgadywanko — spytał cicho Tasslehoff—jak sobie ra-
30
dzisz z urządzeniem do podróżowania w czasie? Naprawiłeś
je już?
—Urządzenie? Nie mam teraz czasu na żadne urządzenia
— odpowiedział zarozumiale Zgadywanka. — Prawie już
na-
prawiłem ten aparat.
—To dobrze — stwierdził Tasslehoff.
Z wieży wyszedł kolejny rycerz. Dziewczyna miała rude,
ostrzyżone tuż przy skórze włosy i wydawała się znajoma Tass-
lehoffowi. Kender widział ją już kiedyś, chociaż nie potrafił
sobie przypomnieć gdzie.
Niosła kogoś na rękach i szła bardzo powoli i z powagą. Na
głośny rozkaz minotaura pozostali rycerze przerwali robotę
i stanęli ze spuszczonymi głowami.
Dziewczyna powoli podeszła do wozu. Tas starał się zoba-
czyć, kogo niesie, ale minotaur zasłaniał mu widok. Ostrożnie
położyła ciało na wozie. Odsunęła się i wtedy Tasslehoof mógł
bez przeszkód zobaczyć, kto to jest.
Zakładał, że to inny Czarny Rycerz, może jakiś wojownik,
który odniósł rany. Ze zdumieniem ujrzał, że na wozie leży
bardzo stara kobieta i natychmiast pojął, że staruszka nie żyje.
Było mu strasznie przykro i zastanawiał się, kto to taki. Pewnie
krewna Czarnego Rycerza o rudych włosach, bo dziewczyna
ułożyła białą suknię zmarłej w fałdy, a potem przeczesała pal-
cami jej długie, srebrnosiwe włosy.
— Tak Goldmoon kiedyś wygładzała moje włosy, Galda-
rze — powiedziała.
Jej słowa niosły się wyraźnie w ciszy. Zdaniem Tasa zbyt
wyraźnie.
— Goldmoon. — Tas poczuł, że smutek ściska go za gard-
ło. — Ona nie żyje. Caramon, Palin... Wszyscy, których zna-
łem, umarli. To moja wina. To ja powinienem być martwy.
Konie zaprzężone do wozu tupały niespokojnie, jakby chcia-
ły jak najszybciej opuścić to miejsce. Tas obejrzał się na Zga-
dywankę. Zostały mu tylko dwa drobniutkie klejnoty, które
trzeba było gdzieś umieścić.
— Po co tu przyjechaliśmy, Mino? — rozległ się wyraźnie
31
gromki głos minotaura. — Podbiłaś Solanthus i spuściłaś tak
tęgie lanie Solamnijczykom, że pobiegli z płaczem do
mamusi.
Cała Solamnia należy do ciebie. Dokonałaś tego, co dotąd nie
udało się nikomu...
—Niezupełnie, Galdarze — poprawiła go Mina. — Musi-
my jeszcze zdobyć Sanction i trzeba to zrobić do dnia
Festynu
Oka.
—Festynu? — Minotaur zmarszczył czoło. — Festyn Oka.
Na moje rogi, prawie zapomniałem o tym starym święcie.
—
Uśmiechnął się szeroko. — Jesteś taka młodziutka, Mino,
że
dziwię się, iż w ogóle je znasz. Nie obchodzono go, odkąd
znikły trzy księżyce.
—Goldmoon opowiedziała mi o tym święcie — wyjaśniła
Mina, czule głaszcząc pomarszczony policzek staruszki. —
Obchodzono je tej nocy, gdy wszystkie trzy księżyce —
czer-
wony, biały i czarny — stały w jednej linii, tworząc na
niebie
wizerunek wielkiego, otwartego oka. Chciałabym to
zobaczyć.
—Z tego, co słyszałem, dla ludzkich istot była to noc swa-
woli i hucznych zabaw. Mój lud obchodził tę noc godnie i
sza-
cunkiem — rzekł Galdar — ponieważ wierzyliśmy, że Oko
jest okiem Sargasa, naszego boga — dawnego boga — do-
dał pospiesznie, spoglądając z ukosa na Minę. — Co ma
jed-
nak wspólnego jakieś stare święto z podbiciem Sanction?
Trzy
księżyce przepadły, tak samo jak oko bogów.
—Festyn się odbędzie, Galdarze — oznajmiła Mina. —
Festyn Nowego Oka, Jedynego Oka. Będziemy go
świętować
w świątyni Huerzyd.
—Ale świątynia Huerzyd jest w Sanction — zaprotesto-
wał minotaur. — Jesteśmy po przeciwnej stronie
kontynentu
od tego miasta, nie wspominając już o tym, że Sanction
jest
pod ścisłą kontrolą Rycerzy Solamnijskich. Kiedy
odbędzie się
to święto?
—W wyznaczonym czasie — odparła Mina. — Kiedy zo-
stanie ukończona budowa totemu. Kiedy czerwony smok
spad-
nie z niebios.
Galdar wydał głuchy pomruk.
32
— W takim razie powinniśmy już maszerować do Sanc-
tion i prowadzić z sobą armię zamiast marnować czas w tym
posępnym miejscu. — Obrzucił wieżę nieprzyjaznym wzro-
kiem. — Nasz marsz jeszcze się opóźni, jeśli będziemy zmu-
szeni wieźć z sobą ciało tej starej kobiety.
Ogień stosu huczał i trzaskał. Płomienie lizały mury wieży,
czerniąc je sadzą. Dym dmuchnął na Galdara, który opędził
się
od niego z irytacją. Pasmo dymu wcisnęło się przez okno i Tas
kaszlnął, zasłaniając usta dłonią.
— Mam rozkaz przywieźć ciało Goldmoon, księżniczki
Que-shu, powierniczki laski z błękitnego kryształu, do świątyni
Huerzyd w Sanction w noc Festynu Nowego Oka. Stanie się
tam wielki cud, Galdarze. Nic nie opóźni naszej podróży. Wszyst-
ko pójdzie zgodnie z rozkazami. Jedyny Bóg dopilnuje tego.
Mina uniosła ręce nad ciałem Goldmoon i zaintonowała
modlitwę. Z jej dłoni popłynęło pomarańczowożółte światło.
Tas próbował w nie spojrzeć, by zobaczyć, co się dzieje, lecz
blask kłuł go w oczy jak drobniutkie kawałki szkła, wywołując
takie palenie i ból, że kender musiał mocno zacisnąć powieki.
Nawet wtedy widział przez nie światło.
Modlitwa Miny ucichła. Jasność powoli zgasła. Tasslehoff
otworzył oczy.
Ciało Goldmoon spoczywało w sarkofagu ze złocistego
bursztynu. Zatopiona w bursztynie kobieta znów była młoda
i piękna. Miała na sobie białą suknię, w którą była ubrana za
życia. Jej złociste włosy, przetykane nitkami srebra, zdobiły
pióra —jednak wszystko zatopione było teraz w bursztynie.
Tas poczuł, że ściska go w dołku, a potem w gardle. Za-
krztusił się i przytrzymał parapetu okna.
— Trumna, którą stworzyłaś, jest wspaniała, Mino — po-
wiedział Galdar poirytowanym tonem — ale co zamierzasz
zrobić z ciałem tej kobiety? Chcesz je obwozić jako pomnik
ku
czci tego Jedynego Boga? Wystawiać na widok publiczny? Nie
jesteśmy kapłanami. Jesteśmy żołnierzami. Mamy do stocze-
nia wojnę.
Mina przyglądała się minotaurowi w milczeniu, a było to
33
milczenie tak głębokie i straszliwe, że wchłaniało w siebie
wszelki dźwięk, wszelkie światło, kradło powietrze, którym
oddychali. Okropna cisza tej furii obezwładniła Galdara, który
wyraźnie się skulił, porażony jej mocą.
—Wybacz, Mino — wymamrotał. — Nie chciałem...
—Całe szczęście, że cię znam, Galdarze — oznajmiła Mi-
na. — Wiem, że przemawiasz z głębi serca, bez
zastanowienia.
Kiedyś jednak posuniesz się za daleko i tego dnia nie będę
już
mogła cię chronić. Ta kobieta była dla mnie kimś więcej
niż
matką. Wszystko, co uczyniłam w imieniu Jedynego Boga,
u-
czyniłam dla niej.
Mina odwróciła się do sarkofagu, położyła dłonie na jego
bursztynowej powierzchni i nachyliła się nisko, by spojrzeć
w nieruchomą, spokojną twarz Goldmoon.
—Opowiedziałaś mi o bogach, którzy kiedyś istnieli, lecz
potem ich nie było. Wyruszyłam, by ich szukać — dla cie-
bie! — Głos Miny drżał. — Przyprowadziłam Jedynego
Bo-
ga do ciebie, matko. Jedyny Bóg zwrócił ci młodość i
urodę.
Myślałam, że będziesz zadowolona. Co zrobiłam źle? Nie
ro-
zumiem. — Głaskała bursztynową trumnę, jakby
wygładzała
koc. W jej głosie pobrzmiewała dezorientacja. — Zmienisz
zdanie, droga mamo. Jeszcze zrozumiesz...
—Mino — rzekł z niepokojem Galdar. — Przepraszam.
Nie wiedziałem. Wybacz mi.
Kobieta pokiwała głową. Nie odwracała się.
Minotaur odchrząknął.
—Co rozkażesz w sprawie kendera?
—Kendera? — powtórzyła wojowniczka, ledwie go sły-
sząc.
—Kendera i magicznego artefaktu. Powiedziałaś, że są
w wieży.
Mina uniosła głowę. Na jej policzkach błyszczały łzy.
Twarz miała bladą, oczy koloru bursztynu szeroko otwarte.
— Kender.
Jej wargi ułożyły się w kształt tego słowa, lecz nie wypo-
wiedziała go na głos. Zmarszczyła brwi.
34
—Tak, oczywiście, przyprowadź go.tu. Szybko! Pospiesz
się!
—Wiesz, gdzie on jest, Mino? — spytał z wahaniem
w głosie minotaur. — Wieża jest ogromna, tyle w niej
pokoi.
Kobieta uniosła głowę, spojrzała wprost w okno Tasa —
wprost na samego Tasa — i pokazała go.
— Zgadywanko — odezwał się kender głosem, który nie
przypominał mu własnego głosu, lecz brzmiał tak, jakby nale-
żał do całkiem obcej osoby, kogoś, kto jest szczerze i komplet-
nie przerażony. — Musimy stąd uciekać. Natychmiast!
Odskoczył od okna jak oparzony.
—Proszę, już gotowe — oznajmił gnom, z dumą poka-
zując urządzenie.
—Jesteś pewny, że podziała? — spytał z obawą Tas. Sły-
szał kroki na schodach, a przynajmniej zdawało mu się, że
je
słyszy.
—Oczywiście — powiedział Zgadywanka, przeszywając
go wzrokiem. — Jest całkiem jak nowe. Tak przy okazji,
do
czego służyło, kiedy było nowe?
Tas, który nabrał już nadziei, usłyszawszy pierwszą część
wypowiedzi gnoma, znów podupadł na duchu.
— Skąd wiesz, że działa, jeśli nie wiesz, do czego służyło?
— spytał kender. Teraz już na pewno słyszał kroki. — Nie-
ważne. Daj mi je. Szybko!
Palin zamknął drzwi zaklęciem, ale teraz, gdy nie żył, czar
prawdopodobnie również się rozproszył. Tas słyszał tupot stóp
i ciężki oddech. Wyobraził sobie olbrzymiego, ciężkiego mi-
notaura, który gramoli się na górę po schodach.
— Z początku myślałem, że to obieraczka do ziemniaków
— mówił Zgadywanka. Potrząsnął urządzeniem, aż zagrzecho-
tał łańcuszek. — Ale jest trochę za małe i nie ma podnośnika
hydraulicznego. Wtedy pomyślałem sobie...
— To urządzenie do podróżowania w czasie. To właśnie
zamierzam zrobić z jego pomocą, Zgadywanko — oznajmił
Tasslehoff. — Chcę się cofnąć w czasie. Zabrałbym cię z sobą,
ale nie sądzę, żeby ci się za bardzo spodobało tam, dokąd się
35
udaję. Wracam do czasu Wojny Chaosu, żeby nadepnął na
mnie olbrzym. Bo widzisz, to moja wina, że wszyscy, których
kochałem, nie żyją, a jeśli tam wrócę, to oni będą żywi. Za to
ja będę nieżywy, ale to nie ma znaczenia, boja i tak już jestem
nieżywy...
—Tarka do sera — stwierdził Zgadywanka, przyglądając
się bacznie urządzeniu. — Albo mogłaby to być — po
kilku
modyfikacjach — maszynka do mielenia mięsa, a do
tego...
—Nieważne — powiedział Tasslehoff i zaczerpnął głę-
boko tchu, żeby dodać sobie odwagi. — Podaj mi tylko to
urządzenie. Dziękuję ci, że je naprawiłeś. Przykro mi, że
cię
zostawiam w Wieży Wielkiej Magii z rozzłoszczonym
mino-
taurem i Czarnymi Rycerzami, ale kiedy zostanę
nadepnięty,
może ich już tu nie być. Zechcesz podać mi to urządzenie?
Kroki ucichły, ale chrapliwe dyszenie wciąż brzmiało.
Schody były strome i zdradliwe. Minotaur musiał przystanąć
i nabrać tchu.
— Połączenie wędki i stojaka na buty? — zgadywał gnom.
Znów dały się słyszeć kroki minotaura.
Tas dał za wygraną. Uprzejmość miała swoje granice.
Zwłaszcza uprzejmość wobec gnoma. Kender spróbował wy-
rwać urządzenie towarzyszowi.
— Oddaj mi to!
—Nie popsujesz go znowu? — spytał Zgadywanka, trzy-
mając je tuż poza zasięgiem rąk Tasa.
—Nie popsuję! — powiedział z przekonaniem Tasslehoff.
Rzucił się raz jeszcze, zdołał pochwycić urządzenie i
wyrwać
je z ręki gnoma.
—Jeśli będziesz uważnie się przyglądał, pokażę ci, jak
działa. Mam nadzieję — mruknął pod nosem.
Ściskając urządzenie, Tas zmówił w głębi duszy cichą mo-
dlitwę.
— Wiem, że mnie nie słyszysz, Fizbanie... A może sły-
szysz, ale tak się na mnie zawiodłeś, że nie chcesz mnie słu-
chać. Szczerze mi przykro. Niezmiernie przykro. — Łzy mu
napłynęły do oczu. — Nigdy nie chciałem sprawić tylu kłopo-
36
tów. Chciałem tylko przemówić na pogrzebie Caramona i po-
wiedzieć wszystkim, jakim był dla mnie dobrym przyjacielem.
Nigdy nie chciałem, żeby tak się stało. Nigdy! Więc jeśli tylko
raz pomożesz mi wrócić do przeszłości, żebym umarł, pozosta-
nę już nieżywy. Obiecuję.
— Nic się nie dzieje — mruknął Zgadywanka. — Jesteś
pewny, że włączyłeś zasilanie?
Słysząc zbliżające się coraz bardziej kroki, Tas uniósł u-
rządzenie nad głowę.
— Słowa zaklęcia. Muszę wymówić słowa zaklęcia. Znam
je — powiedział kender i nerwowo przełknął ślinę. — To idzie
tak... tak... Twój czas należy do ciebie... Wędrujesz wokół
niego... Nie, to nie może być tak. Podróżujesz. Podróżujesz
wokół niego... i coś tam, coś tam, przestwór...
Kroki brzmiały już tak blisko, że czuł, jak drży posadzka.
Na czole kendera lśniły kropelki potu. Tas znów przełknął
ślinę i popatrzył na urządzenie, jakby mogło mu udzielić po-
mocy. Kiedy tego nie zrobiło, potrząsnął nim.
— Teraz już widzę, w jaki sposób zostało popsute — o-
znajmił surowym tonem Zgadywanka. — Czy to długo po-
trwa? Chyba słyszę, że ktoś się zbliża.
— Chwyć mocno początek, a skończysz na końcu. Nie, to
nie tak — powiedział żałośnie Tas. — Wszystko źle. Nie pa-
miętam słów! Co się ze mną stało? Kiedyś znałem je na pa-
mięć. Mogłem je wyrecytować, stojąc na głowie. Wiem o
tym,
bo Fizban kazał mi to zrobić...
Coś uderzyło w drzwi, jakby ciężki minotaur starał się je
wyważyć barkiem.
^Tas zamknął oczy, żeby nie słyszeć, co się dzieje na ko-
rytarzu.
— Fizban kazał mi wypowiedzieć zaklęcie wspak, stojąc
na głowie. To był słoneczny, pogodny dzień. Staliśmy na zie-
lonej polanie, po niebieskim niebie płynęły takie puszyste
chmurki, śpiewały ptaki — i Fizban też, póki nie poprosiłem
go uprzejmie, żeby przestał...
Kolejny donośny łomot i trzask pękającego drewna.
37
Twój czas należy do ciebie.
Chociaż podróżujesz przezeń.
Jego przestwór widzisz.
Wirujący w wieczności.
Nie zakłócaj jego biegu.
Chwyć mocno koniec i początek.
Obróć je w przód do siebie
A wszystko, co jest luźne, utrwali się.
Przeznaczenie będzie nad twoją głową.
Słowa przepełniły Tasslehoffa ciepłem i jasnością, niczym
blask słońca tego wiosennego dnia. Nie wiedział, skąd się wzię-
ły, i nie został na tyle długo, by o to spytać.
Urządzenie zaczęło jasno świecić, a klejnoty błyszczeć.
Ostatnią rzeczą, jakiej Tas doświadczył, było wrażenie, że
ktoś go chwyta za rękę. Ostatnim dźwiękiem był pełen paniki
głos Zgadywanki, który krzyknął:
— Zaczekaj! Obluzowała się śrubka...
A potem wszelkie odgłosy i doznania zagłuszył cudowny
i ekscytujący, podobny do szumu wiatru, dźwięk magii.
3
Kara za porażkę
—Kender przepadł, Mino — zameldował Galdar, wycho-
dząc z wieży.
—Przepadł? — Kobieta odwróciła się od bursztynowej
trumny, w której spoczywało ciało Goldmoon, i spojrzała
na
minotaura. — Co chcesz przez to powiedzieć? To
niemożliwe!
Jak mógł uciec...
Mina wydała okrzyk bólu. Zgiąwszy się wpół, padła na ko-
lana, obejmując się ramionami i wbijając paznokcie w obna-
żone ciało.
— Mina! — zawołał zaniepokojony Galdar. Nachylał się
nad nią, bezradny i zdezorientowany. — Co się stało? Jesteś
ranna? Powiedz mi!
Kobieta jęczała i wiła się na ziemi, nie mogąc mu odpo-
wiedzieć.
Galdar spojrzał z wściekłością na rycerzy.
—Mieliście jej strzec! Jaki wróg to uczynił?
—Przysięgam, Galdarze! — zawołał jeden z nich. — Nikt
się do niej nie zbliżał...
—Mino — rzekł minotaur, nachylając się nad nią — po-
' wiedz mi, co cię boli!
Kobieta zadrżała i w odpowiedzi przycisnęła rękę do czar-
nej kolczugi, którą miała na sobie, wskazując serce.
»— Moja wina! — wyjęczała, poruszając krwawiącymi
39
wargami. Przygryzła je w męczarniach. — Moja wina. To...
moja kara.
Nadal klęczała ze spuszczoną głową i zaciśniętymi dłońmi.
Strużki potu spływały jej po twarzy. Dygotała, wstrząsana go-
rączkowym dreszczem.
— Wybacz mi! —jęknęła. Słowa splamiły jej usta krwią.
— Zawiodłam cię. Zapomniałam o swoich obowiązkach. To
się więcej nie powtórzy, przysięgam na moją duszę!
Spazmy dotkliwego bólu ustały. Mina westchnęła z drże-
niem. Jej ciało się rozluźniło. Dziewczyna zrobiła głęboki wdech
i wstała z wysiłkiem.
Rycerze zgromadzili się wokół niej, zaniepokojeni i zdzi-
wieni.
— Alarm odwołany — rzekł Galdar. — Wracajcie do swo-
ich obowiązków.
Odeszli, często jednak oglądając się za siebie. Minotaur po-
magał Minie stawiać chwiejne kroki.
—Co ci się stało? — spytał, patrząc na nią z troską. —
Mówiłaś o karze. Kto cię ukarał i za co?
—Jedyny Bóg — odparła dziewczyna. Strużki potu spły-
wały po jej twarzy, ściągniętej wspomnieniem cierpienia,
oczy
koloru bursztynu poszarzały. — Nie wypełniłam swoich
obo-
wiązków. Kender miał ogromne znaczenie. Powinnam naj-
pierw go złapać. Tak.... — Oblizała skrwawione wargi i
prze-
łknęła ślinę. — Tak mi się spieszyło na spotkanie z matką,
że
zapomniałam o nim. Teraz on przepadł i to moja wina.
—Jedyny Bóg ci to zrobił? — powtórzył zaszokowa-
ny Galdar głosem drżącym z gniewu. — Jedyny Bóg tak
cię
skrzywdził?
—Zasługuję na to, Galdarze — rzekła Mina. — Przyjmuję
to z chęcią. Ból, który mi zadano, jest niczym w
porównaniu
z bólem, jakiego doznaje Jedyny Bóg z powodu mojej
porażki.
Minotaur zmarszczył czoło i pokręcił głową.
— Ależ, Galdarze — skarciła go Mina — czy twój ojciec
nie chłostał cię, kiedy byłeś mały? Czy twój mistrz sztuki wo-
jennej nie bił cię, kiedy popełniłeś błąd podczas nauki? Twój
40
ojciec nie spuszczał ci lania ze złości. Mistrz nie łoił ci skóry
z nienawiści. Karę wymierzano ci dla twego dobra.
—To nie to samo — warknął Galdar. Nigdy nie zapomni
widoku tej, która prowadziła armie do wspaniałych
podbojów,
leżącej na ziemi i wijącej się w mękach.
—Oczywiście, że to samo — wyjaśniła łagodnie Mina. —
Wszyscy jesteśmy dziećmi Jedynego Boga. Jak inaczej
mamy
się nauczyć swoich obowiązków?
Minotaur nie znał na to odpowiedzi. Mina uznała jego mil-
czenie za zgodę.
—Weź kilku ludzi i przeszukaj każdą komnatę w wieży.
Upewnijcie się, że kender nie chowa się w którejś z nich.
Pod-
czas waszej nieobecności spalimy te ciała.
—Muszę tam wracać, Mino? — spytał Galdar głosem,
w którym wyraźnie pobrzmiewała niechęć.
—Czemu pytasz? Czego się boisz?
—Niczego żywego — odparł, rzucając posępne spojrze-
nie na wieżę.
—Nie bój się, Galdarze — uspokoiła go Mina. Beztrosko
rzuciła okiem na ciała czarodziejów, które wleczono na
stos
pogrzebowy. — Ich duchy nie mogą cię skrzywdzić. Idą
służyć
Jedynemu Bogu.
W niebiosach świeciło jaskrawe światło. Odległy i eterycz-
ny blask jaśniał silniej od słońca, które w porównaniu z'nim
wydawało się blade i przyćmione. Śmiertelne oczy Dalamara
nie mogły długo patrzeć w słońce z obawy przed utratą wzro-
ku, lecz w to piękne, czyste światło mógł się wpatrywać bez
końca, a przynajmniej tak mu się zdawało. Patrzył w nie z bo-
lesną tęsknotą, która sprawiała, że wszystko to, kim jest i kim
■ był, zdawało się czymś marnym i pozbawionym znaczenia.
Kiedyś, gdy był bardzo małym dzieckiem, wzniósł głowę
ku rozgwieżdżonemu niebu nad swoją ojczyzną i ujrzał sre-
brzysty księżyc. Biorąc go za błyskotkę tuż poza zasięgiem je-
go rączek, chciał się nim bawić. Zażądał, aby rodzice mu go
przynieśli, a kiedy tego nie zrobili, płakał ze złości i
frustracji.
41
DRAGONLANCE* SAGA WOJNA DUSZ Tom I SMOKI UPADŁEGO SŁOŃCA Tom II SMOKI ZAGUBIONEJ GWIAZDY Tom III SMOKI ZAGINIONEGO KSIĘŻYCA
WOJNA DUSZ TOM III SMOKI ZAGINIONEGO KSIĘŻYCA Margaret Weis, Trący Hickman Przełożyła Dorota Żywno Zysk i S-ka Wydawnictwo
Tytuł oryginału Dragons oj a Vanished Moon Copyright © 2003 by Wizards of thc Coast, Inc. Ali rights rcscrvcd First publishcd in Poland by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2004 Polish languagc rights with Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żyjących czy zmarłych, jest zupełnie przypadkowe. This materiał is protccted under thc copyrights laws of thc United States of America. Any reproduction or unauthorized usc of the materiał or artwork contained hercin is prohibited without thc exprcss written permission of Wizards of thc Coast, Inc. I » Cover art by Matt Stawicki Dragoniancc and thc Wizards of thc Coast logo arc rcgistercd trademark of Wizards of thc Coast, Inc., a subsidiary of Hasbro, Inc. Ali Dragoniancc characters and distinctivc likenesses thercof arc trademarks of Wizards of thc Coast, Inc. EUROPEANHEADQUARTERS WizardsoftheCoast,Belgium Hofveld6D 1702Groot-Bijgaarden Belgium +322-467-33-60 Redakcja Wydanie I IBN 83-7298-687-8 4 000347185 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tcl. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90 sklep@zysk.com.pl www.zysk.com.pl Druk i oprawa: ABEDIK. Poznań . .MŁ, CANADA,ASIA,PACIFIC&LATINAMERICAWizardsoftHŁ-*Soast,Inc. ', fŁÓ\Box707 ton,WA98057-036],U.S.A. Ł24-0933 com
Tym, którzy toczą nieustanną walkę z ciemnością, książka ta dedykowana jest z wyrazami szacunku.
_—
KSIĘGA 1
Będąc przekonany, że Otchłań jest okropnym miejscem, w którym dzieją się wszelkiego rodzaju makabryczne rzeczy — na przykład demony wiecznie torturują ludzi — Tas był straszliwie zawiedziony odkryciem, że Otchłań w rzeczywisto- ści jest nudna. Skrajnie nudna. Nie działo się nic ciekawego. Nie działo się nic nieciekawego. Nic się nie przytrafiało niko- mu i nigdy. Nie było niczego do oglądania i niczego do przy- właszczania sobie, nie było co robić i nie było gdzie pójść. Dla kendera było to istne piekło. Tas myślał wówczas tylko o tym, jak się stamtąd wydostać. Miał z sobą urządzenie do podróżowania w czasie — to sa- mo, które miał teraz. Urządzenie było popsute, całkiem jak te- raz. Wtedy spotkał gnoma, całkiem podobnego do gnoma, któ- ry teraz siedział przy stole naprzeciwko niego. Gnom naprawił urządzenie — teraz też gnom skrzętnie je naprawiał. Jedyną, za to dużą różnicę stanowił jednak fakt, że wtedy Tasslehoff chciał, by gnom naprawił urządzenie, a teraz wcale tego nie pragnął. Dlatego że kiedy urządzenie do podróżowania w czasie zo- stanie naprawione, Palin i Dalamar posłużą się nim, żeby wy- słać go — Tasslehoffa Burrfoota — z powrotem w przeszłość do chwili, gdy Ojciec Wszystkiego i Niczego rozdepcze go na placek i zmieni w smutnego ducha, którego widział w Night- lundzie. — Coś ty zrobił z tym urządzeniem? — mruknął poiryto- wany Zgadywanka. — Zmieliłeś je w maszynce do mięsa? Tasslehoff zamknął oczy, żeby nie widzieć gnoma, lecz i tak go widział — jego brązową jak orzech twarz i wiotkie włosy sterczące na wszystkie strony, jakby gnom nieustannie wtykał palec w jeden ze swoich wynalazków, być może napę- dzany silnikiem parowym preambulacyjny bulgotmk albo sa- mobieżną, samonakręcającą się krajarkę do rzepy. Co gorsza, Tas dostrzegał błysk inteligencji w paciorkowatych oczach gnoma. Widział już ten błysk przedtem i zaczynało mu się krę- cić w głowie. „Coś ty zrobił z tym urządzeniem? Zmieliłeś je w maszynce do mięsa?". Dokładnie tak — a przynajmniej bar- 25
dzo podobnie — brzmiały słowa poprzedniego gnoma w po- przednim czasie. Żeby złagodzić nieprzyjemne uczucie, Tasslehoff złożył głowę z kitką włosów (tylko trochę siwiejących tu i ówdzie) na rękach opartych na stole. Przykre uczucie towarzyszące zawro- tom głowy nie tylko nie ustąpiło, lecz zsunęło się do poziomu żołądka, a stamtąd rozprzestrzeniło na resztę ciała. Rozległ się czyjś głos. Słyszał go w poprzednim czasie, w poprzednim miejscu, dawno temu. Ten głos sprawiał ból. Trzewia mu się od niego skurczyły, a mózg spuchł tak, że ucis- kał czaszkę, przez co okropnie bolała go głowa. Tylko raz sły- szał ten głos, ale nigdy, przenigdy nie chciał go słyszeć po- nownie. Próbował zasłonić uszy rękami, lecz głos rozlegał się w jego wnętrzu, więc to nie pomagało. Nie jesteś martwy, oznajmił głos, a słowa były dokładnie tymi samymi słowami, które słyszał dawno temu, ani też nie zostałeś tu przysłany. W ogóle nie powinno cię tu być. — Wiem — odparł Tasslehoff tonem wyjaśnienia. — Przy- byłem z przeszłości i powinienem się znaleźć w innej przy- szłości... Przeszłości, której nigdy nie było. Przyszłości, która nigdy nie nadejdzie. — Czy to... czy to moja wina? — spytał Tas drżącym głosem. Rozległ się śmiech i był on straszliwy, bo przypominał trzask pękającego ostrza ze stali i wywoływał takie uczucie, jakby odłamki tego złamanego ostrza wbijały się w ciało. Nie bądź głupi, kenderze. Ty jesteś owadem. Mniej niż owa- dem. Drobiną kurzu, grudką błota, którą strząsnę jednym ru- chem dłoni. Przyszłość, w której się znajdujesz, jest taką przy- szłością Krynnu, jaka powinna istnieć, gdyby nie ingerencja tych, którzy nie mają ani dość rozumu, ani wyobraźni, by do- strzec, że świat mógłby należeć do nich. Wszystko, co wyda- rzyło się kiedyś, znów się wydarzy, łecz teraz tak, by posłu- żyć moim zamiarom. Dawno temu ktoś zginął na wieży, a jego śmierć zjednoczyła rycerzy. Teraz na wieży umrze ktoś inny, 26
a jego śmierć pogrąży naród w rozpaczy. Dawno temu ktoś zo- stał wskrzeszony dzięki cudowi laski z błękitnego kryształu. Te- raz ta, która władała tą laską, zostanie wskrzeszona — by przyjąć mnie. — Masz na myśli Goldmoon! — zawołał żałośnie Tassle- hoff. — To ona używała laski z błękitnego kryształu. Czy Goldmoon nie żyje? Śmiech przeszył go jak nóż. — Czy ja umarłem? — krzyknął kender. — Wiem, że te- mu zaprzeczyłaś, ale widziałem własnego ducha. Jesteś martwy i nie jesteś martwy, odparł głos, ale wkrótce temu zaradzimy. — Przestań jazgotać! — zawołał Zgadywanka. — Draż- nisz mnie, a kiedy jestem rozdrażniony, nie mogę pracować. Tasslehoff gwałtownie podniósł głowę znad stołu. Popa- trzył na gnoma, który oderwał się od pracy, by spojrzeć na nie- go spode łba. —Nie widzisz, że jestem zajęty? Najpierw jęczysz, póź- niej stękasz, a potem zaczynasz mamrotać pod nosem. To mnie bardzo rozprasza. —Przepraszam — powiedział Tasslehoff. Zgadywanka przewrócił oczami, potrząsnął głową z od- razą i wrócił do przyglądania się urządzeniu do podróżowania w czasie. — Wydaje mi się, że to pasuje tutaj, nie tam — mamrotał gnom. — Tak. Widzisz? A potem łańcuszek zaczepia się tutaj i owija dookoła w taki sposób. Nie, nie całkiem tak. Musi biec... Zaczekaj, już wiem. To musi zmieścić się wpierw tutaj. Zgadywanka wziął jeden z klejnotów urządzenia do po- dróżowania w czasie i umieścił go na swoim miejscu. — Teraz potrzebny mi jeszcze jeden taki czerwony wihaj- ster. — Zaczął przetrząsać klejnoty. Tas ze smutkiem zauwa- żył, że sortuje je teraz całkiem tak samo jak w przeszłości inny gnom, Gnimsh. Przeszłość, której nie było. Przyszłość, która należała do niej. 27
— Może to wszystko mi się przyśniło — powiedział do siebie Tas. — To o Goldmoon. Chyba bym wiedział, gdyby u- marła. Chyba tak jakoś serce by mi się ścisnęło, gdyby nie żyła, a tak się nie czuję. Chociaż trudno tu oddychać. — Tass- lehoff wstał. — Nie sądzisz, że tu duszno, Zgadywanko? Mnie się wydaje, że tak— odpowiedział, ponieważ gnom nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. — W Wieżach Wielkiej Magii zawsze panuje zaduch — dodał, trajkocząc dalej. Choć mówił tylko do siebie, słuchanie własnego głosu było dużo, dużo mil- sze od słyszenia tego drugiego, strasznego. — To przez te skrzyd- ła nietoperzy, szczurze oczy i zapleśniałe stare księgi. Sądzi- łem, że przez te szpary w ścianach będzie dmuchał miły wiate- rek, ale najwyraźniej tak nie jest. Ciekawe, czy Dalamar był- by bardzo niezadowolony, gdybym stłukł mu jedno z okien? Tasslehoff rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby rzucić w szybę. Na stoliku stał brązowy posążek elfiej panienki, która najwyraźniej nie miała nic innego do roboty, niż trzymanie girlandy kwiatów. Sądząc po warstwie kurzu, nie ruszyła się z miejsca od jakiegoś półwiecza, Tas więc po- myślał, że zmiana scenerii może jej się spodobać. Podniósł posążek i właśnie zamierzał wysłać elfią panienkę w podróż przez okno, gdy usłyszał czyjeś głosy dochodzące z zewnątrz. Czując ulgę, że głosy słychać na zewnątrz, a nie w jego głowie, Tas odstawił figurkę i z ciekawością wyjrzał przez okno. Przyjechał oddział rycerzy, prowadząc z sobą zaprzężony w konie otwarty wóz wymoszczony słomą. Rycerze nie zsiedli z koni, lecz z wysokości siodeł spoglądali z niepokojem na krąg ciemnych drzew, które ich otaczały. Ich wierzchowce tu- pały nerwowo. Dusze umarłych snuły się wokół pni niczym żałosna mgła. Tas był ciekaw, czy jeźdźcy je widzą. Sam ża- łował, że widzi duchy i nie przyglądał im się zbyt dokładnie z obawy, że może znów zobaczyć siebie. Martwy, lecz nie martwy. Obejrzał się przez ramię na Zgadywankę, zgiętego wpół nad pracą i mamroczącego pod nosem. 28
— Ojejej, ale tu się kręci mnóstwo Czarnych Rycerzy — powiedział głośno Tas. — Ciekawe, co ci rycerze tu robią? Nie ciekawi cię to, Zgadywanko? Gnom coś mruknął, ale nie podniósł wzroku znad pracy. Urządzenie rzeczywiście szybko wracało do stanu pierwot- nego. —Twoja praca na pewno może poczekać. Nie chciałbyś chwilę odpocząć i popatrzeć na Czarnych Rycerzy? — spytał Tas. —Nie — odparł Zgadywanka, ustalając rekord najkrótszej w historii odpowiedzi gnoma. Tas westchnął. Kender i gnom przybyli do Wieży Wielkiej Magii z dawną towarzyszką i starą przyjaciółką Tasa, Goldmoon — Goldmoon, która miała dziewięćdziesiąt lat co do dnia, ale ciało i twarz dwudziestoletniej kobiety. Powiedziała Dalama- rowi, że ma się z kimś spotkać w wieży. Elf gdzieś ją za- prowadził, a Palinowi polecił zabrać Tasslehoffa z gnomem i umieścić w jakimś pokoju, żeby zaczekali — zmieniając tę komnatę w poczekalnię. Wtedy właśnie Dalamar zapytał: „Ro- zumiesz znaczenie gnoma?". Palin zostawił ich tutaj, zamykając zaklęciem drzwi. Tas wiedział, że zamek został zaczarowany, bo zepsuł już swoje najlepsze wytrychy, bezskutecznie próbując go otworzyć. Dzień, w którym wytrychy zawodzą, jest dniem, w którym ma się do czynienia z czarodziejami, jak zwykł mawiać jego ojciec. ' Tas stał przy oknie i patrzył z góry na rycerzy, którzy naj- wyraźniej czekali na coś i nie byli zachwyceni czekaniem, kie- dy wpadł mu do głowy pewien pomysł. Wpadł z takim impe- tem, że kender uniósł rękę, w której nie trzymał posążka elfiej panienki, i pomacał się po głowie, szukając guza. Ponieważ go nie znalazł, zerknął ukradkiem (zastanawiając się, co to ten „ukradek") na gnoma. Urządzenie było prawie całkiem zło- żone. Zostało tylko kilka kawałków, a te były dość małe i praw-
dopodo bnie niezbyt ważne. Ter az, kiedy Tas miał już plan, od razu poczuł się lepiej. Wrócił do obserw owania wydarz eń przez okno, uważaj ąc, że
dopiero od tej pory może się odpowiednio cieszyć tą czynno- ścią. Został wynagrodzony widokiem ogromnego minotaura, który wyszedł z Wieży Wielkiej Magii. Tas znajdował się na trzecim piętrze i z góry widział czubek głowy potwora. Gdyby teraz wyrzucił posążek przez okno, mógł minotaurowi nabić guza. Rąbnięcie minotaura w głowę było fantastycznym pomys- łem i Tas miał wielką ochotę to zrobić. Jednakże w tym mo- mencie z wieży wyszło kilku Czarnych Rycerzy, którzy nieśli coś między sobą. Były to zwłoki przykryte czarną tkaniną. Tas gapił się z góry, przyciskając nos do szyby tak mocno, że aż usłyszał chrupnięcie chrząstki. Kiedy oddział niosący zwłoki opuścił wieżę, wiatr westchnął wśród cyprysów i uniósł całun, odsłaniając twarz zmarłej osoby. ' Tas poznał Dalamara. Ręce mu zdrętwiały. Posążek ze stukiem spadł na posadzkę. Zgadywanka gwałtownie uniósł głowę. — Na podwójny karburator, po coś to zrobił? — spytał gniewnie. — Przez ciebie upuściłem śrubkę! Z wieży wyszli kolejni Czarni Rycerze, niosąc następne ciało. Powiał ostrzejszy wiatr i niedbale narzucony na zwłoki kir zsunął się na ziemię. Kender ujrzał z góry twarz martwego Palina. Mag miał szeroko otwarte oczy, nieruchome i zastygłe. Jego szaty były przesiąknięte krwią. —To moja wina! — zawołał Tas, targany poczuciem wi- ny. — Gdybym wrócił umrzeć, tak jak powinienem, Palin i Dalamar nadal by żyli. —Czuję dym — powiedział niespodziewanie Zgadywan- ka. Wciągnął powietrze w nozdrza. — Przypomina mi się dom — stwierdził i wrócił do pracy. Tas ze smutkiem patrzył przez okno. U podnóża wieży Czarni Rycerze rozpalili ogień, podsycając go suchymi gałę- ziami i konarami z cyprysowego zagajnika. Drewno trzaskało. Dym piął się po kamiennym murze wieży jak jakieś trujące pnącze. Rycerze budowali stos pogrzebowy. — Zgadywanko — spytał cicho Tasslehoff—jak sobie ra- 30
dzisz z urządzeniem do podróżowania w czasie? Naprawiłeś je już? —Urządzenie? Nie mam teraz czasu na żadne urządzenia — odpowiedział zarozumiale Zgadywanka. — Prawie już na- prawiłem ten aparat. —To dobrze — stwierdził Tasslehoff. Z wieży wyszedł kolejny rycerz. Dziewczyna miała rude, ostrzyżone tuż przy skórze włosy i wydawała się znajoma Tass- lehoffowi. Kender widział ją już kiedyś, chociaż nie potrafił sobie przypomnieć gdzie. Niosła kogoś na rękach i szła bardzo powoli i z powagą. Na głośny rozkaz minotaura pozostali rycerze przerwali robotę i stanęli ze spuszczonymi głowami. Dziewczyna powoli podeszła do wozu. Tas starał się zoba- czyć, kogo niesie, ale minotaur zasłaniał mu widok. Ostrożnie położyła ciało na wozie. Odsunęła się i wtedy Tasslehoof mógł bez przeszkód zobaczyć, kto to jest. Zakładał, że to inny Czarny Rycerz, może jakiś wojownik, który odniósł rany. Ze zdumieniem ujrzał, że na wozie leży bardzo stara kobieta i natychmiast pojął, że staruszka nie żyje. Było mu strasznie przykro i zastanawiał się, kto to taki. Pewnie krewna Czarnego Rycerza o rudych włosach, bo dziewczyna ułożyła białą suknię zmarłej w fałdy, a potem przeczesała pal- cami jej długie, srebrnosiwe włosy. — Tak Goldmoon kiedyś wygładzała moje włosy, Galda- rze — powiedziała. Jej słowa niosły się wyraźnie w ciszy. Zdaniem Tasa zbyt wyraźnie. — Goldmoon. — Tas poczuł, że smutek ściska go za gard- ło. — Ona nie żyje. Caramon, Palin... Wszyscy, których zna- łem, umarli. To moja wina. To ja powinienem być martwy. Konie zaprzężone do wozu tupały niespokojnie, jakby chcia- ły jak najszybciej opuścić to miejsce. Tas obejrzał się na Zga- dywankę. Zostały mu tylko dwa drobniutkie klejnoty, które trzeba było gdzieś umieścić. — Po co tu przyjechaliśmy, Mino? — rozległ się wyraźnie 31
gromki głos minotaura. — Podbiłaś Solanthus i spuściłaś tak tęgie lanie Solamnijczykom, że pobiegli z płaczem do mamusi. Cała Solamnia należy do ciebie. Dokonałaś tego, co dotąd nie udało się nikomu... —Niezupełnie, Galdarze — poprawiła go Mina. — Musi- my jeszcze zdobyć Sanction i trzeba to zrobić do dnia Festynu Oka. —Festynu? — Minotaur zmarszczył czoło. — Festyn Oka. Na moje rogi, prawie zapomniałem o tym starym święcie. — Uśmiechnął się szeroko. — Jesteś taka młodziutka, Mino, że dziwię się, iż w ogóle je znasz. Nie obchodzono go, odkąd znikły trzy księżyce. —Goldmoon opowiedziała mi o tym święcie — wyjaśniła Mina, czule głaszcząc pomarszczony policzek staruszki. — Obchodzono je tej nocy, gdy wszystkie trzy księżyce — czer- wony, biały i czarny — stały w jednej linii, tworząc na niebie wizerunek wielkiego, otwartego oka. Chciałabym to zobaczyć. —Z tego, co słyszałem, dla ludzkich istot była to noc swa- woli i hucznych zabaw. Mój lud obchodził tę noc godnie i sza- cunkiem — rzekł Galdar — ponieważ wierzyliśmy, że Oko jest okiem Sargasa, naszego boga — dawnego boga — do- dał pospiesznie, spoglądając z ukosa na Minę. — Co ma jed- nak wspólnego jakieś stare święto z podbiciem Sanction? Trzy księżyce przepadły, tak samo jak oko bogów. —Festyn się odbędzie, Galdarze — oznajmiła Mina. — Festyn Nowego Oka, Jedynego Oka. Będziemy go świętować w świątyni Huerzyd. —Ale świątynia Huerzyd jest w Sanction — zaprotesto- wał minotaur. — Jesteśmy po przeciwnej stronie kontynentu od tego miasta, nie wspominając już o tym, że Sanction jest pod ścisłą kontrolą Rycerzy Solamnijskich. Kiedy odbędzie się to święto? —W wyznaczonym czasie — odparła Mina. — Kiedy zo- stanie ukończona budowa totemu. Kiedy czerwony smok spad- nie z niebios. Galdar wydał głuchy pomruk. 32
— W takim razie powinniśmy już maszerować do Sanc- tion i prowadzić z sobą armię zamiast marnować czas w tym posępnym miejscu. — Obrzucił wieżę nieprzyjaznym wzro- kiem. — Nasz marsz jeszcze się opóźni, jeśli będziemy zmu- szeni wieźć z sobą ciało tej starej kobiety. Ogień stosu huczał i trzaskał. Płomienie lizały mury wieży, czerniąc je sadzą. Dym dmuchnął na Galdara, który opędził się od niego z irytacją. Pasmo dymu wcisnęło się przez okno i Tas kaszlnął, zasłaniając usta dłonią. — Mam rozkaz przywieźć ciało Goldmoon, księżniczki Que-shu, powierniczki laski z błękitnego kryształu, do świątyni Huerzyd w Sanction w noc Festynu Nowego Oka. Stanie się tam wielki cud, Galdarze. Nic nie opóźni naszej podróży. Wszyst- ko pójdzie zgodnie z rozkazami. Jedyny Bóg dopilnuje tego. Mina uniosła ręce nad ciałem Goldmoon i zaintonowała modlitwę. Z jej dłoni popłynęło pomarańczowożółte światło. Tas próbował w nie spojrzeć, by zobaczyć, co się dzieje, lecz blask kłuł go w oczy jak drobniutkie kawałki szkła, wywołując takie palenie i ból, że kender musiał mocno zacisnąć powieki. Nawet wtedy widział przez nie światło. Modlitwa Miny ucichła. Jasność powoli zgasła. Tasslehoff otworzył oczy. Ciało Goldmoon spoczywało w sarkofagu ze złocistego bursztynu. Zatopiona w bursztynie kobieta znów była młoda i piękna. Miała na sobie białą suknię, w którą była ubrana za życia. Jej złociste włosy, przetykane nitkami srebra, zdobiły pióra —jednak wszystko zatopione było teraz w bursztynie. Tas poczuł, że ściska go w dołku, a potem w gardle. Za- krztusił się i przytrzymał parapetu okna. — Trumna, którą stworzyłaś, jest wspaniała, Mino — po- wiedział Galdar poirytowanym tonem — ale co zamierzasz zrobić z ciałem tej kobiety? Chcesz je obwozić jako pomnik ku czci tego Jedynego Boga? Wystawiać na widok publiczny? Nie jesteśmy kapłanami. Jesteśmy żołnierzami. Mamy do stocze- nia wojnę. Mina przyglądała się minotaurowi w milczeniu, a było to 33
milczenie tak głębokie i straszliwe, że wchłaniało w siebie wszelki dźwięk, wszelkie światło, kradło powietrze, którym oddychali. Okropna cisza tej furii obezwładniła Galdara, który wyraźnie się skulił, porażony jej mocą. —Wybacz, Mino — wymamrotał. — Nie chciałem... —Całe szczęście, że cię znam, Galdarze — oznajmiła Mi- na. — Wiem, że przemawiasz z głębi serca, bez zastanowienia. Kiedyś jednak posuniesz się za daleko i tego dnia nie będę już mogła cię chronić. Ta kobieta była dla mnie kimś więcej niż matką. Wszystko, co uczyniłam w imieniu Jedynego Boga, u- czyniłam dla niej. Mina odwróciła się do sarkofagu, położyła dłonie na jego bursztynowej powierzchni i nachyliła się nisko, by spojrzeć w nieruchomą, spokojną twarz Goldmoon. —Opowiedziałaś mi o bogach, którzy kiedyś istnieli, lecz potem ich nie było. Wyruszyłam, by ich szukać — dla cie- bie! — Głos Miny drżał. — Przyprowadziłam Jedynego Bo- ga do ciebie, matko. Jedyny Bóg zwrócił ci młodość i urodę. Myślałam, że będziesz zadowolona. Co zrobiłam źle? Nie ro- zumiem. — Głaskała bursztynową trumnę, jakby wygładzała koc. W jej głosie pobrzmiewała dezorientacja. — Zmienisz zdanie, droga mamo. Jeszcze zrozumiesz... —Mino — rzekł z niepokojem Galdar. — Przepraszam. Nie wiedziałem. Wybacz mi. Kobieta pokiwała głową. Nie odwracała się. Minotaur odchrząknął. —Co rozkażesz w sprawie kendera? —Kendera? — powtórzyła wojowniczka, ledwie go sły- sząc. —Kendera i magicznego artefaktu. Powiedziałaś, że są w wieży. Mina uniosła głowę. Na jej policzkach błyszczały łzy. Twarz miała bladą, oczy koloru bursztynu szeroko otwarte. — Kender. Jej wargi ułożyły się w kształt tego słowa, lecz nie wypo- wiedziała go na głos. Zmarszczyła brwi. 34
—Tak, oczywiście, przyprowadź go.tu. Szybko! Pospiesz się! —Wiesz, gdzie on jest, Mino? — spytał z wahaniem w głosie minotaur. — Wieża jest ogromna, tyle w niej pokoi. Kobieta uniosła głowę, spojrzała wprost w okno Tasa — wprost na samego Tasa — i pokazała go. — Zgadywanko — odezwał się kender głosem, który nie przypominał mu własnego głosu, lecz brzmiał tak, jakby nale- żał do całkiem obcej osoby, kogoś, kto jest szczerze i komplet- nie przerażony. — Musimy stąd uciekać. Natychmiast! Odskoczył od okna jak oparzony. —Proszę, już gotowe — oznajmił gnom, z dumą poka- zując urządzenie. —Jesteś pewny, że podziała? — spytał z obawą Tas. Sły- szał kroki na schodach, a przynajmniej zdawało mu się, że je słyszy. —Oczywiście — powiedział Zgadywanka, przeszywając go wzrokiem. — Jest całkiem jak nowe. Tak przy okazji, do czego służyło, kiedy było nowe? Tas, który nabrał już nadziei, usłyszawszy pierwszą część wypowiedzi gnoma, znów podupadł na duchu. — Skąd wiesz, że działa, jeśli nie wiesz, do czego służyło? — spytał kender. Teraz już na pewno słyszał kroki. — Nie- ważne. Daj mi je. Szybko! Palin zamknął drzwi zaklęciem, ale teraz, gdy nie żył, czar prawdopodobnie również się rozproszył. Tas słyszał tupot stóp i ciężki oddech. Wyobraził sobie olbrzymiego, ciężkiego mi- notaura, który gramoli się na górę po schodach. — Z początku myślałem, że to obieraczka do ziemniaków — mówił Zgadywanka. Potrząsnął urządzeniem, aż zagrzecho- tał łańcuszek. — Ale jest trochę za małe i nie ma podnośnika hydraulicznego. Wtedy pomyślałem sobie... — To urządzenie do podróżowania w czasie. To właśnie zamierzam zrobić z jego pomocą, Zgadywanko — oznajmił Tasslehoff. — Chcę się cofnąć w czasie. Zabrałbym cię z sobą, ale nie sądzę, żeby ci się za bardzo spodobało tam, dokąd się 35
udaję. Wracam do czasu Wojny Chaosu, żeby nadepnął na mnie olbrzym. Bo widzisz, to moja wina, że wszyscy, których kochałem, nie żyją, a jeśli tam wrócę, to oni będą żywi. Za to ja będę nieżywy, ale to nie ma znaczenia, boja i tak już jestem nieżywy... —Tarka do sera — stwierdził Zgadywanka, przyglądając się bacznie urządzeniu. — Albo mogłaby to być — po kilku modyfikacjach — maszynka do mielenia mięsa, a do tego... —Nieważne — powiedział Tasslehoff i zaczerpnął głę- boko tchu, żeby dodać sobie odwagi. — Podaj mi tylko to urządzenie. Dziękuję ci, że je naprawiłeś. Przykro mi, że cię zostawiam w Wieży Wielkiej Magii z rozzłoszczonym mino- taurem i Czarnymi Rycerzami, ale kiedy zostanę nadepnięty, może ich już tu nie być. Zechcesz podać mi to urządzenie? Kroki ucichły, ale chrapliwe dyszenie wciąż brzmiało. Schody były strome i zdradliwe. Minotaur musiał przystanąć i nabrać tchu. — Połączenie wędki i stojaka na buty? — zgadywał gnom. Znów dały się słyszeć kroki minotaura. Tas dał za wygraną. Uprzejmość miała swoje granice. Zwłaszcza uprzejmość wobec gnoma. Kender spróbował wy- rwać urządzenie towarzyszowi. — Oddaj mi to! —Nie popsujesz go znowu? — spytał Zgadywanka, trzy- mając je tuż poza zasięgiem rąk Tasa. —Nie popsuję! — powiedział z przekonaniem Tasslehoff. Rzucił się raz jeszcze, zdołał pochwycić urządzenie i wyrwać je z ręki gnoma. —Jeśli będziesz uważnie się przyglądał, pokażę ci, jak działa. Mam nadzieję — mruknął pod nosem. Ściskając urządzenie, Tas zmówił w głębi duszy cichą mo- dlitwę. — Wiem, że mnie nie słyszysz, Fizbanie... A może sły- szysz, ale tak się na mnie zawiodłeś, że nie chcesz mnie słu- chać. Szczerze mi przykro. Niezmiernie przykro. — Łzy mu napłynęły do oczu. — Nigdy nie chciałem sprawić tylu kłopo- 36
tów. Chciałem tylko przemówić na pogrzebie Caramona i po- wiedzieć wszystkim, jakim był dla mnie dobrym przyjacielem. Nigdy nie chciałem, żeby tak się stało. Nigdy! Więc jeśli tylko raz pomożesz mi wrócić do przeszłości, żebym umarł, pozosta- nę już nieżywy. Obiecuję. — Nic się nie dzieje — mruknął Zgadywanka. — Jesteś pewny, że włączyłeś zasilanie? Słysząc zbliżające się coraz bardziej kroki, Tas uniósł u- rządzenie nad głowę. — Słowa zaklęcia. Muszę wymówić słowa zaklęcia. Znam je — powiedział kender i nerwowo przełknął ślinę. — To idzie tak... tak... Twój czas należy do ciebie... Wędrujesz wokół niego... Nie, to nie może być tak. Podróżujesz. Podróżujesz wokół niego... i coś tam, coś tam, przestwór... Kroki brzmiały już tak blisko, że czuł, jak drży posadzka. Na czole kendera lśniły kropelki potu. Tas znów przełknął ślinę i popatrzył na urządzenie, jakby mogło mu udzielić po- mocy. Kiedy tego nie zrobiło, potrząsnął nim. — Teraz już widzę, w jaki sposób zostało popsute — o- znajmił surowym tonem Zgadywanka. — Czy to długo po- trwa? Chyba słyszę, że ktoś się zbliża. — Chwyć mocno początek, a skończysz na końcu. Nie, to nie tak — powiedział żałośnie Tas. — Wszystko źle. Nie pa- miętam słów! Co się ze mną stało? Kiedyś znałem je na pa- mięć. Mogłem je wyrecytować, stojąc na głowie. Wiem o tym, bo Fizban kazał mi to zrobić... Coś uderzyło w drzwi, jakby ciężki minotaur starał się je wyważyć barkiem. ^Tas zamknął oczy, żeby nie słyszeć, co się dzieje na ko- rytarzu. — Fizban kazał mi wypowiedzieć zaklęcie wspak, stojąc na głowie. To był słoneczny, pogodny dzień. Staliśmy na zie- lonej polanie, po niebieskim niebie płynęły takie puszyste chmurki, śpiewały ptaki — i Fizban też, póki nie poprosiłem go uprzejmie, żeby przestał... Kolejny donośny łomot i trzask pękającego drewna. 37
Twój czas należy do ciebie. Chociaż podróżujesz przezeń. Jego przestwór widzisz. Wirujący w wieczności. Nie zakłócaj jego biegu. Chwyć mocno koniec i początek. Obróć je w przód do siebie A wszystko, co jest luźne, utrwali się. Przeznaczenie będzie nad twoją głową. Słowa przepełniły Tasslehoffa ciepłem i jasnością, niczym blask słońca tego wiosennego dnia. Nie wiedział, skąd się wzię- ły, i nie został na tyle długo, by o to spytać. Urządzenie zaczęło jasno świecić, a klejnoty błyszczeć. Ostatnią rzeczą, jakiej Tas doświadczył, było wrażenie, że ktoś go chwyta za rękę. Ostatnim dźwiękiem był pełen paniki głos Zgadywanki, który krzyknął: — Zaczekaj! Obluzowała się śrubka... A potem wszelkie odgłosy i doznania zagłuszył cudowny i ekscytujący, podobny do szumu wiatru, dźwięk magii.
3 Kara za porażkę —Kender przepadł, Mino — zameldował Galdar, wycho- dząc z wieży. —Przepadł? — Kobieta odwróciła się od bursztynowej trumny, w której spoczywało ciało Goldmoon, i spojrzała na minotaura. — Co chcesz przez to powiedzieć? To niemożliwe! Jak mógł uciec... Mina wydała okrzyk bólu. Zgiąwszy się wpół, padła na ko- lana, obejmując się ramionami i wbijając paznokcie w obna- żone ciało. — Mina! — zawołał zaniepokojony Galdar. Nachylał się nad nią, bezradny i zdezorientowany. — Co się stało? Jesteś ranna? Powiedz mi! Kobieta jęczała i wiła się na ziemi, nie mogąc mu odpo- wiedzieć. Galdar spojrzał z wściekłością na rycerzy. —Mieliście jej strzec! Jaki wróg to uczynił? —Przysięgam, Galdarze! — zawołał jeden z nich. — Nikt się do niej nie zbliżał... —Mino — rzekł minotaur, nachylając się nad nią — po- ' wiedz mi, co cię boli! Kobieta zadrżała i w odpowiedzi przycisnęła rękę do czar- nej kolczugi, którą miała na sobie, wskazując serce. »— Moja wina! — wyjęczała, poruszając krwawiącymi 39
wargami. Przygryzła je w męczarniach. — Moja wina. To... moja kara. Nadal klęczała ze spuszczoną głową i zaciśniętymi dłońmi. Strużki potu spływały jej po twarzy. Dygotała, wstrząsana go- rączkowym dreszczem. — Wybacz mi! —jęknęła. Słowa splamiły jej usta krwią. — Zawiodłam cię. Zapomniałam o swoich obowiązkach. To się więcej nie powtórzy, przysięgam na moją duszę! Spazmy dotkliwego bólu ustały. Mina westchnęła z drże- niem. Jej ciało się rozluźniło. Dziewczyna zrobiła głęboki wdech i wstała z wysiłkiem. Rycerze zgromadzili się wokół niej, zaniepokojeni i zdzi- wieni. — Alarm odwołany — rzekł Galdar. — Wracajcie do swo- ich obowiązków. Odeszli, często jednak oglądając się za siebie. Minotaur po- magał Minie stawiać chwiejne kroki. —Co ci się stało? — spytał, patrząc na nią z troską. — Mówiłaś o karze. Kto cię ukarał i za co? —Jedyny Bóg — odparła dziewczyna. Strużki potu spły- wały po jej twarzy, ściągniętej wspomnieniem cierpienia, oczy koloru bursztynu poszarzały. — Nie wypełniłam swoich obo- wiązków. Kender miał ogromne znaczenie. Powinnam naj- pierw go złapać. Tak.... — Oblizała skrwawione wargi i prze- łknęła ślinę. — Tak mi się spieszyło na spotkanie z matką, że zapomniałam o nim. Teraz on przepadł i to moja wina. —Jedyny Bóg ci to zrobił? — powtórzył zaszokowa- ny Galdar głosem drżącym z gniewu. — Jedyny Bóg tak cię skrzywdził? —Zasługuję na to, Galdarze — rzekła Mina. — Przyjmuję to z chęcią. Ból, który mi zadano, jest niczym w porównaniu z bólem, jakiego doznaje Jedyny Bóg z powodu mojej porażki. Minotaur zmarszczył czoło i pokręcił głową. — Ależ, Galdarze — skarciła go Mina — czy twój ojciec nie chłostał cię, kiedy byłeś mały? Czy twój mistrz sztuki wo- jennej nie bił cię, kiedy popełniłeś błąd podczas nauki? Twój 40
ojciec nie spuszczał ci lania ze złości. Mistrz nie łoił ci skóry z nienawiści. Karę wymierzano ci dla twego dobra. —To nie to samo — warknął Galdar. Nigdy nie zapomni widoku tej, która prowadziła armie do wspaniałych podbojów, leżącej na ziemi i wijącej się w mękach. —Oczywiście, że to samo — wyjaśniła łagodnie Mina. — Wszyscy jesteśmy dziećmi Jedynego Boga. Jak inaczej mamy się nauczyć swoich obowiązków? Minotaur nie znał na to odpowiedzi. Mina uznała jego mil- czenie za zgodę. —Weź kilku ludzi i przeszukaj każdą komnatę w wieży. Upewnijcie się, że kender nie chowa się w którejś z nich. Pod- czas waszej nieobecności spalimy te ciała. —Muszę tam wracać, Mino? — spytał Galdar głosem, w którym wyraźnie pobrzmiewała niechęć. —Czemu pytasz? Czego się boisz? —Niczego żywego — odparł, rzucając posępne spojrze- nie na wieżę. —Nie bój się, Galdarze — uspokoiła go Mina. Beztrosko rzuciła okiem na ciała czarodziejów, które wleczono na stos pogrzebowy. — Ich duchy nie mogą cię skrzywdzić. Idą służyć Jedynemu Bogu. W niebiosach świeciło jaskrawe światło. Odległy i eterycz- ny blask jaśniał silniej od słońca, które w porównaniu z'nim wydawało się blade i przyćmione. Śmiertelne oczy Dalamara nie mogły długo patrzeć w słońce z obawy przed utratą wzro- ku, lecz w to piękne, czyste światło mógł się wpatrywać bez końca, a przynajmniej tak mu się zdawało. Patrzył w nie z bo- lesną tęsknotą, która sprawiała, że wszystko to, kim jest i kim ■ był, zdawało się czymś marnym i pozbawionym znaczenia. Kiedyś, gdy był bardzo małym dzieckiem, wzniósł głowę ku rozgwieżdżonemu niebu nad swoją ojczyzną i ujrzał sre- brzysty księżyc. Biorąc go za błyskotkę tuż poza zasięgiem je- go rączek, chciał się nim bawić. Zażądał, aby rodzice mu go przynieśli, a kiedy tego nie zrobili, płakał ze złości i frustracji. 41