chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 224
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 127

15. Zaginione Opowieści 05 - Krasnoludy Żlebowe - Parkinson Dan

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :767.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

15. Zaginione Opowieści 05 - Krasnoludy Żlebowe - Parkinson Dan.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Dragonlance - Tak czytac
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 187 stron)

Dan Parkinson Krasnoludy Żlebowe (The Gully Dwaryes) Zaginione Opowieści Tom V Przełożył Adrian Napieralski

WSTĘP Powiada się, że w prawdziwym świecie nie istnieje taka rasa, jak Agharowie. Wspomina się, że coś musiało wyjątkowo zdekoncentrować bogów stworzenia, kiedy Agharowie powstawali... zdekoncentrować lub pogrążyć w obłędzie. Uczeni twierdzą, że rasa takich stworzeń jak Agharowie – powszechnie zwanych krasnoludami żlebowymi – nie poradziłaby sobie przez tyle pokoleń w pełnej twardych wyzwań rzeczywistości. Te żałosne, małe stworzenia nie miały niczego w zanadrzu. W świecie zaludnionym przez silne rasy krasnoludy żlebowe z Krynnu są zdumiewająco słabe. Nie są ani zawzięte, ani groźne, ani z nich zuchwalcy, ani szczęściarze, nie cechują ich ani silne ręce, ani chyże stopy. Jedynym naturalnym sposobem obrony przed wrogami jest ich skłonność do zamieszkiwania w takich miejscach, w których nikt zamieszkać by nie chciał, dzięki czemu przez większość czasu żyją niezauważeni. Brakuje im niezachwianej siły prawdziwych krasnoludów, nieprzewidywalnego charakteru ludzi oraz wrodzonych zdolności i długowieczności cechującej elfów. W porównaniu do którejkolwiek z tych ras krasnoludy żlebowe nie są niczym więcej, jak tylko szkodnikami. Nie potrafią się bronić, nie mają żadnych umiejętności poza pewną swoistą tajemniczością i z całą pewnością nie znają się na magii. Jeśli chodzi o inteligencję, to krasnoludy żlebowe – wyglądem zbliżone w pewnym stopniu do ludzi czy krasnoludów – są na tyle bystre, by schować się przed deszczem. Fakt ciągłego istnienia krasnoludów żlebowych na Krynnie stanowi nie lada zagadkę dla tych, którzy są tą kwestią zainteresowani. Z drugiej jednak strony, ci sami uczeni mogliby równie dobrze twierdzić, że ani trzmiele, ani smoki nie mogą wznieść się w powietrze. Jednak niezależnie od tego, jak łapczywie uczeni trzymają się swojej logiki, zarówno trzmiele, jak i smoki doskonale latają... a krasnoludy żlebowe nadal istnieją. Te małe stworzenia nie tylko żyją, ale także mają swoją historię. Oczywiście pośród rozmaitych kultur istnieją osobliwe legendy mówiące o krasnoludach żlebowych. Niektórzy wierzą, że dawno temu klan krasnoludów żlebowych przyczynił się do zniszczenia wielkiego Istar i że na swój sposób uczestniczyli oni w samym kataklizmie. Dziwne opowieści, które krążą także pomiędzy zastawionymi piwem stołami, łączą krasnoludy żlebowe z nieprawdopodobnymi przedsięwzięciami, takimi jak kopalnia wina czy masakra ogrów przez łowców niewolników z Doon. Czasami nawet ogłaszają one krasnoludy żlebowe pierwszymi mieszkańcami starego Thorbardinu, gdzie ich potomkowie do dziś są w mniejszym lub większym stopniu tolerowani. Najbardziej nieprawdopodobna z tych historii, choć zarazem najczęściej przekazywana, opowiada o niezwykłym sojuszu pomiędzy plemieniem krasnoludów żlebowych a smokami podczas Wojny Lancy. Pośród ludzi, elfów, a nawet prawdziwych krasnoludów znajdowali się świadkowie, którzy widzieli grupy krasnoludów żlebowych podróżujących w towarzystwie

zielonego smoka. Podobne opowieści wskazują na prawdziwie znamienitą historię. Mimo to same krasnoludy żlebowe nie potrafią udowodnić ani nawet zweryfikować tych legend. Lud zwany Agharami cechuje niewiele wspaniałych umiejętności, a jedną z nich jest skłonność do błyskawicznego zapominania o tym, co wykracza poza granice ich zrozumienia, to znaczy niemal o wszystkim, co znajduje się wokół nich. W taki oto sposób niełatwo natrafić na krasnoluda żlebowego, który potrafi dokładnie przypomnieć sobie wydarzenia z przedwczorajszego dnia. Indywidualności takie spotyka się równie rzadko jak krasnoluda żlebowego, który umie liczyć dalej niż do dwóch. Jednakże w mglistej historii tych drobnych, niezdarnych istot pojawiło się kilku niespotykanych osobników. Jednym z nich był pierwszy Wielki Myśliciel z Plemienia Bulpów – cechujący się intuicją krasnolud o imieniu Hunch, który zajmował się intensywnym myśleniem w imieniu całej grupy podczas długiego i burzliwego panowania Najwyższego Bulpa Gorge’a III. Hunch żył z brzemieniem świadomości, że istniały czasy odleglejsze aniżeli wczorajszy dzień. Dzięki bystremu rozumowi wywnioskował z tego spostrzeżenia fakt, że równie dobrze mogą istnieć czasy późniejsze niż dzień jutrzejszy. Innym niezwykłym krasnoludem żlebowym był stary Gandy, następca Huncha i spadkobierca kija do zmywaka. Gandy zdawał sobie sprawę, że jego klan składa się z pokaźnego tłumu osobników i miał niemal całkowitą pewność, że ich liczba – choć ulegała zmianie z dnia na dzień – przekracza dwa. Brakowało mu jednak słów lub koncepcji, w jaki sposób wyrazić takie myśli, zwykle więc zachowywał je dla siebie. Jego intuicja podpowiedziała mu natomiast, że skoro on dostrzegł coś tak tajemniczego, równie dobrze mogli istnieć inni, którzy są do tego zdolni. Podejrzewał, że jedną z takich osób mógł być młody krasnolud żlebowy – w czasach poszukiwania Obiecanego Miejsca był on jeszcze dzieckiem – o imieniu Scrib, który czasami próbował tworzyć rysunki przedstawiające otaczający go świat.

Prolog JAJO VERDEN Wysoko ponad zrujnowanymi ziemiami, gdzie w burym od dymu, wiszącym nisko niebie odbijał się ponury blask pożóg szalejących pośród mrocznych, zwęglonych pól bitwy, na potężnych skrzydłach z łopotem wznosiła się Verden Leafglow. Wzbijała się coraz wyżej, przyciskając szpony do pokrytego łuskami cielska. Wspaniały ogon pracował za nią niczym ster, a długa szyja wyciągała się w górę, kiedy wzbijała się na wysoki pułap, pozostawiając za sobą panujące w dole szaleństwo. Wszystko się skończyło. Stoczono ogromną wojnę – grę pomiędzy bogami, w której zło i dobro spotkało się twarzą w twarz, nie zważając na rzeź, jaką pozostawiły za sobą na planszy. Takhisis, Królowa Ciemności, bogini całego zła, prowadziła swoją rozgrywkę, pragnąc zdobyć kontrolę nad Krynnem, poniosła jednak porażkę w ostatnich godzinach wojny. Verden Leafglow nie potrafiła pojąć, dlaczego Takhisis przegrała. Zdecydowana albo przejąć władzę, albo wszystko zniszczyć, mroczna bogini wystawiła do walki o świat swoje najpotężniejsze armie, nie dbając o chaos, jaki przez to powstał, i trzymając się z dala od cierpienia śmiertelników, których porwał ten wir. Najmroczniejsza z bogiń, wielbicielka dominacji i mistrzyni zdrady, Takhisis rzuciła kośćmi w przekonaniu o nadchodzącym zwycięstwie, po czym... przegrała. Teraz, niczym okrutne dziecko, zawzięta Takhisis odwróciła się plecami do agonii będącej jej dziełem i opuściła Krynn z nastawieniem, że jeśli ma się odbudować, to się odbuduje, a jeśli ma zgnić, to zgnije. Pod trzema księżycami zapanował obłęd. Jednak Królowa Ciemności pozostała mściwa nawet w chwili swojego odwrotu. Tym, którzy zwyciężyli nad jej ambicjami, pozostawiła w spadku ruiny. Dla popleczników, którzy ją zawiedli – nawet w najmniejszym stopniu – przygotowała coś znacznie gorszego. Mroczną boginię cechowała wręcz jadowita zawziętość i żądała satysfakcji nawet w obliczu porażki. Verden Leafglow kontrolowała niebo na swych szmaragdowych skrzydłach i szybowała wysoko ponad panującym w dole obłędem. Zasłane zwłokami równiny w dole odpłynęły w dal, kiedy wzbijała się coraz wyżej, uciekając od rzezi. W ciągu ostatnich kilku dni ujrzała bardzo wiele. Na spustoszonych polach widziała oddziały smokowców, mrocznego nasienia zdrady potężnych wobec potężnych, umierających tysiącami z rąk przedstawicieli swojego gatunku oraz swych sojuszników. Widziała osnowy czarnej magii, która zapadała się w siebie i pokrywała odzianych w czarne szaty ludzi, którzy ją utkali. Najgorsza furia panowała jednak pośród smoków – najpotężniejszych sojuszników Takhisis. W ciągu kilku dni Verden widziała smoki, które porzucały wrogów i atakowały sojuszników, i nawet jej własny, silny instynkt popychał ją do

zdrady. Widziała najpotężniejsze ze wszystkich złych smoków – wspaniały, śmiercionośny Venge Scarlet pochwycił swojego jeźdźca, oderwał mu głowę od ramion i cisnął go w stronę ziemi niczym śmieci. Widziała znamienitego, złośliwego smoka o imieniu Ebon Nightshadow, który stanął naprzeciw rzeszy goblinów przybyłych, by wspomóc go w obronie Portalu Symboli. Poczęstował ich kwaśnym oddechem i z satysfakcją obserwował, jak skręcają się i wrzeszczą, zmieniając się w szlam. Verden Leafglow mogłaby dokonać tych samych czynów, gdyby miała do dyspozycji ludzkiego jeźdźca lub oddział goblinów. Kiedy jednak nadszedł koniec wojny, znajdowała się na polu bitwy z garstką żałosnych ludzkich magów, pracujących nad zaklęciami umożliwiającymi stworzenie sekretnego przejścia do odległego Garnizonu Władzy w Sablethwon. W jej świadomości zaświtała wtedy myśl – wszystko skończone, Królowa Ciemności jest w odwrocie. Z pełnym pogardy łopotem skrzydeł Verden odwróciła się od swych sojuszniczych magów. Dwóch z nich, którzy wzbudzali w niej wyjątkowy gniew, pozostawiła dosłownie porozdzieranych na kawałki. Ich towarzysze krztusili się na ten widok, dławili własnymi językami, oślepieni i umierający dzięki jej pożegnalnemu prezentowi – chmurze gęstego, chlorowego oparu. Nielicznym udało się umknąć przed jej furią, lecz było ich tylko kilku. Pośród nich znajdował się skulony, mały mag-złodziej, w którego posiadaniu znajdował się totem przedstawiający kieł z kości słoniowej. Był z nim tak silnie powiązany magią, że jedno nie potrafiłoby funkcjonować bez drugiego. Oprócz niego pozostał jeszcze jeden czy dwóch ocalałych. Nie mieli oni jednak żadnego znaczenia. Odleciała, kierując się w stronę gór na zachodzie. Było to ostatnie miejsce, w którym mógł znajdować się Flame Searclaw. Choć rozgrywki Królowej Ciemności zakończyły się, Verden Leafglow miała własne, niedokończone porachunki, o których bynajmniej nie zapomniała. Obecnie skupiona była wyłącznie na swojej zemście, więc rozpostarła szmaragdowe skrzydła i pomknęła na polowanie. Flame Searclaw! Verden wytężyła swoje czułe zmysły, próbując go znaleźć. W jej wielkich ślepiach zamigotała nienawiść, kiedy przypomniała sobie dzień, w którym utorowała drogę w celu zniszczenia Chaldis, miasta ludzi. Pamiętała doskonale odniesione tam rany i lodowatą kpinę w głosie Flame’a Searclawa, który wyczuł jej obecność pod gruzami zrujnowanego miasta, gdzie leżała ciężko ranna. Wiedział, że tam była, tak jej oświadczył. Zdawał też sobie sprawę, że Verden potrzebuje pomocy, jednak jej sytuacja tylko go rozbawiła. Zostawił ją. Verden Leafglow nie zapomniała. Została zdradzona i porzucona. Teraz należało wyrównać rachunki. Wytężywszy do granic możliwości wszystkie swoje zmysły, poszybowała w niebo i odbiła na zachód, gdzie na horyzoncie majaczyły potężne szczyty gór Kharolis. Gdzieś tam znajdował się

Flame Searclaw. Czy łączność między umysłami nadal funkcjonowała po zakończeniu wojny i podbojów? Verden nie wiedziała tego. Porozumiewanie się na odległość było jedną z magicznych zdolności, jakie Królowa Ciemności na własny użytek zaoferowała swym poplecznikom. Wytężając umysł w sposób, w jaki się nauczyła, wysłała na odległość wiadomość: Flame Searclaw! Wiem, że tam jesteś! Kiedyś potrzebowałam twojej pomocy, lecz ty mnie opuściłeś! Kiedyś cię wzywałam, lecz ty odpowiedziałeś lekceważeniem! Nawet wyśmiałeś mnie i nakazałeś przybyć do siebie, wiedząc, że nie będę w stanie tego uczynić. Cóż, teraz przybywam, Flamie Searclaw! Zbliżam się i wkrótce cię odnajdę! Po kilku chwilach do jej świadomości dotarła odpowiedź, odległa, lecz czytelna. Przewidział jej przybycie. Okrutny śmiech odbił się echem w jej głowie. Zielona wężyco! To ty! Jestem tutaj, zielona wężyco. Masz czelność rzucać mi wyzwanie, żałosna istoto? Cudownie! Jestem gotów! Nie trudź się poszukiwaniem mnie, zielona wężyco, ułatwię ci to. To ja odnajdę ciebie! A kiedy to się stanie, ty... Głos w jej umyśle niespodziewanie umilkł, wraz z innymi odczuciami. Świat wokół Verden Leafglow wyciszył się, jakby otoczyła ją lodowata, nieprzenikniona kurtyna, a w ciszy tej powstała wizja – czysty i jaskrawy obraz, który całkowicie zdominował jej świadomość. W tym niesamowitym milczeniu spostrzegła małą, zieloną kulę i natychmiast zorientowała się, na co patrzy. Jej jajo! Jej własne, pojedyncze jajo, ukryte dawno temu w miejscu, o którym tylko ona wiedziała... A mimo to teraz patrzyła na nie w swojej świadomości i bynajmniej nie znajdowało się ono tam, gdzie powinno. Coś było zdecydowanie nie w porządku. Skoncentrowała się na swym jaju, skupiła całą uwagę na odległej kryjówce i zadrżała z zakłopotaniem. Zawsze, gdziekolwiek się znajdowała, potrafiła wyczuć swoje jajo. Teraz jednak nie mogła wytworzyć tej nici powiązania. Kurtyna ciszy, która spowiła jej umysł, uniosła się odrobinę i wreszcie ujrzała – dzięki umiejętności widzenia na odległość – miejsce, w którym powinno się znajdować. Nie czuła tam jednak jego obecności. Po prostu go tam nie było. Gdzieś głęboko w jej świadomości odezwał się inny głos – potężny, odbijający się echem i wypełniony mściwością. Był czymś więcej niż zwykłym głosem i przeniknął do wszystkich komórek jej ciała. Twoje jajo? – zdawał się drwić z niej. – Chcesz odzyskać swoje jajo? – Królowo-bogini – odparła wstrząśnięta Verden. – Przemówiłaś do mnie. Zawiodłaś mnie, Verden Leafglow. – Potężny, bezdźwięczny głos zdominował ją całkowicie, falując i pulsując wewnątrz niej. – Pamiętam taki moment, kiedy cię potrzebowałam, lecz ciebie nie było. Kiedy powinnaś czekać w górach, znajdowałaś się gdzie indziej. Marnowałaś czas, Verden Leafglow. Marnowałaś go z najgorszymi z najgorszych. Zawiodłaś mnie.

Verden przypomniała sobie, a wspomnienia w jej świadomości były zarazem jaskrawe i pełne udręki. Zdarzyło się kiedyś – lecz tylko raz – kiedy coś rozproszyło jej uwagę. Na skutek zdrady Flame’a Searclawa dostała się do niewoli. Więziły ją nikczemne, małe stworzenia, Agharowie. Była ranna i osłabiona, a jej kamień duszy znalazł się w ciele jednej z tych istot. Zmusili ją do przeprowadzenia ich do Xak Tsaroth – do ich Obiecanego Miejsca. Agharowie. Krasnoludy żlebowe. Najgorsi z najgorszych. Upokarzające wspomnienia nawiedzały ją i paliły od wewnątrz. – Bogini, nie miałam wyboru – zaprotestowała. – Ratowałam się przed śmiercią. Twoja lojalność należała do mnie – zagrzmiał w niej głos Takhisis. – Zginęłabym bez swojego kamienia duszy – próbowała się tłumaczyć. To przede mną odpowiadałaś, Verden Leafglow. Przede mną, a nie przed nimi. – Nie mogłam nic na to poradzić... Zawiodłaś mnie – zgrzytnął głos. – Teraz zapłacisz za swoją porażkę. W jej świadomości ponownie ukazała się wizja jaja, jej własnego, jedynego jaja, ukrytego w głębi przepastnego cienistego miejsca, gdzie przemykały niewielkie istoty. Twoje jajo – rzekł głos. – Chcesz odzyskać swoje jajo, Verden Leafglow? Niech się więc tak stanie, lecz nie w tym życiu. Twoje życie, obecne życie, przepadło. Ale narodzisz się powtórnie. Spójrz na swoje jajo, Verden Leafglow. Staniesz się tym, co się z niego wykluje. Umrzesz i narodzisz się powtórnie w swoim jaju. – Narodzę się... Narodzisz się. Staniesz się własnym dzieckiem, Verden Leafglow. Czeka na ciebie nowe życie, lecz nie będzie to życie na wolności. Pozostanie ci jedynie wypełnianie poleceń tych, którzy wydostaną cię z twojego jaja. Będziesz do nich należeć i służyć im, Verden Leafglow, zupełnie wobec nich bezbronna. Zdaj się całkowicie na ich łaskę! Oto powiązanie, na które cię skazuję, Verden Leafglow. Niech to będzie twoją karą! Niegdyś wypełniłaś obietnicę daną krasnoludom żlebowym. Im, a nie mnie! Odrzucam cię z tego powodu. Nie należysz już do mnie. Zostaniesz ich własnością, Verden Leafglow. Niech oni zrobią z tobą to, co będą uważali za stosowne. – Oni? – wrzasnęła w głębi swego umysłu. – Oni? Są niczym. To tylko krasnoludy żlebowe. Obrzydliwe i niegodne wspomnienia istoty. Będziesz do nich należeć, Verden Leafglow. Zdana na ich łaskę tak długo, jak długo będą tego chcieli. – Nie! Królowo Ciemności, och, najpotężniejsza, błagam... Będziesz do nich należeć – odparł głos, jakby rozkoszował się tymi słowami. W świadomości Verden zapanowało przerażenie. – Bogini, miej litość! Błagam...

Nie należysz już do mnie. – Głos zdawał się znikać w oddali, chłodny i niewzruszony. – Jeśli pragniesz litości, ich o nią proś. Umieraj, Verden Leafglow. Umieraj, a kiedy ponownie się narodzisz, szukaj łaski u krasnoludów żlebowych, których będziesz własnością. Głos zanikł, a w jej świadomości pozostała jedynie wizja jaja. Jej własne jajo spoczywało głęboko w mrocznym miejscu, niestrzeżone i bezbronne. Łopocząc potężnymi skrzydłami, Verden Leafglow zawróciła i pomknęła w kierunku wskazywanym przez wizję... Pomknęła i zaczęła umierać. Znajdujące się przed nią góry wznosiły się na powitanie, lecz za nimi w jednej chwili powstała jedynie ciemność. To tam – tak blisko, a jednocześnie tak bardzo daleko – znajdowało się to miejsce. Wiedziała o tym. Rozpoznała je, odkryła jego lokalizację, a w jej świadomości pojawił się nowy lęk. Xak Tsaroth. Dół. Agharowie i szkodniki. Krasnoludy żlebowe i szczury. Góry urosły przed nią, a jej wzrok ogarnęła ciemność. Skrzydła zatrzepotały niepewnie, trzasnęły dziwacznie i ostatecznie zawiodły. Góry znajdowały się już pod nią i pędziły jej na spotkanie, wyciągając ku niej postrzępione wierzchołki, kiedy ślepa spadała spiralą w dół. W ostatnich chwilach swego życia widziała tylko jedną rzecz – swe jajo, zagubione w mroku, w którym przemykały niewielkie istoty.

CZĘŚĆ PIERWSZA DZIEDZICTWO NAJGORSZYCH

Rozdział 1 TRON DLA GLITCHA Bardzo wiele się wydarzyło w czasach poprzedzających przybycie w To Miejsce wędrownego plemienia Bulpów. Miejsce miało wiele rzeczy, których w zasadzie nikt nie zrozumiał, rzeczy, które były w dużej mierze nieprzyjemne i niezmiennie wprowadzające w zakłopotanie. W czasach tych Agharowie także tutaj byli, jednak w charakterze niewolników, dręczonych i wykorzystywanych przez straszliwe istoty wykraczające poza ich zdolność pojmowania. W Obiecanym Miejscu wszędzie czaiła się niedola i śmierć, a nowo przybyli zwolennicy Najwyższego Bulpa Glitcha I, Lorda Protektora Każdego z Miejsc, w Których Bywał, przez długi czas żyli w niedoli, chowając się w dziurach i szczelinach, których nie odnalazły nawet inne krasnoludy żlebowe z Tego Miejsca. Był to czas udręki i strachu i nie wszyscy go przetrwali. Wówczas pojawili się i odeszli zupełnie inni ludzie. Istniało kilka ras ludzkich, które Agharowie nazywali Wysokimi, a także rozmaite duże zwierzęta, stworzenia i nie-do-pomyśleńcy. Smród magii i bitewny zgiełk wypełnił To Miejsce i już na zawsze pozostały tutaj te ohydne stwory o jaszczurzych twarzach, oschłych, trzeszczących głosach, które zdawały się zajmować wyłącznie krzywdzeniem wszystkich stworzeń, jakie napotkały. Ludzie i dziwadła przybywali do miejsca, które niektórzy zwali Xak Tsaroth. Pojawiali się, walczyli i odchodzili, a Agharowie – wędrowne plemię Bulpów i wielu innych, którzy tymczasem do nich dołączyli – cierpieli w samym centrum tych wydarzeń w sposób tylko im znany. Chowali się, kulili i czaili w najmroczniejszych zakątkach. Uciekali w panice, kiedy tylko mogli, płaszczyli się, gdy wszystko inne zawodziło, i oczekiwali na odejście z Tego Miejsca wojennego zgiełku. Kilka innych klanów – które już tutaj żyły, kiedy Najwyższy Bulp Glitch I przyprowadził swój lud w to burzliwe miejsce wiele pór roku temu – całkowicie opuściło Dół. Wielu spośród tych, którzy uciekli, powróciło w końcu w to samo miejsce, było ich jednak już znacznie mniej i wydawali się zdecydowanie bardziej wstrząśnięci tym, co wydarzyło się poza Xak Tsaroth aniżeli w nim samym. Wszędzie działy się rzeczy, które wykraczały poza pojęcie Agharów. O cokolwiek jednak w całym tym chaosie chodziło, wszystko wskazywało na to, że nadszedł koniec. W niektórych częściach Dołu nadal piętrzyła się porzucona broń, zaschnięte zwłoki przedstawicieli różnych ras oraz dziwaczne kupki popiołu, które niegdyś były ohydnymi, jaszczuropodobnymi istotami. Wraz z powrotem normalności Glitch I wziął na siebie – gdyż nikomu innemu nie zdawało się na tym zależeć – zadanie mianowania się Najwyższym Bulpem wśród ocalałych, władcą i lordem protektorem wszystkich klanów.

Dla nikogo innego nie miało to większego znaczenia. Z żadnego Najwyższego Kogośtam Agharowie – przez innych zwani krasnoludami żlebowymi – nie mieli większego pożytku i traktowali go generalnie jako zawadę. Jednak ktoś musiał zostać Najwyższym Kimśtam i dopóki jakiś krasnolud chciał sprawować tę funkcję, wszyscy wokół byli zadowoleni. Jak wiele czasu upłynęło od zakończenia inwazji i walk? Żaden z nich nie miał pewności, choć wszyscy wiedzieli, że było to wcześniej niż wczoraj, co w rezultacie lokowało te wydarzenia w odległej przeszłości wraz z innymi, niewartymi zapamiętania rzeczami. Większość z Agharów w związku z tym wyrzuciła te wspomnienia z pamięci i powróciła do pilnych zadań dnia bieżącego – poszukiwania żywności, podkradania, pilnowania ognia pod kotłami oraz rozważania, w jaki sposób utrzymać Najwyższego Bulpa w dobrym humorze. Obecnie to ostatnie przedsięwzięcie polegało na znalezieniu dla niego tronu, na którym mógłby zasiąść. W jakimś momencie Glitch stwierdził, że jest wielką i majestatyczną osobistością. Zgodnie z tym, co twierdził, niegdyś miał własnego smoka i przyprowadził swój lud w Obiecane Miejsce, które obecnie było Tym Miejscem. Został dzięki temu żywą legendą, przynajmniej we własnym przeświadczeniu, i w związku z tym zaczynał stawać się prawdziwym utrapieniem. Zdążył już zmienić swój monarszy tytuł z „Glitcha Pierwszego” na „Glitcha Najprzedniejszego, Najwyższego Bulpa z Przekonania i Lorda Protektora Tego Miejsca oraz Każdego Innego Ważnego Miejsca”. A to był zaledwie początek. Zabiegał o uwagę innych, co czasami udało mu się osiągnąć, o ile wystarczająco głośno krzyczał. Do takiego stopnia domagał się korony, że ktoś w końcu ją dla niego wykonał. Żądał osobistej flagi, której jeszcze nie miał, a teraz zażyczył sobie miękkiego krzesła. Motywował to tym, że wielcy władcy potężnych narodów zasiadają na miękkich krzesłach. W związku z tym i on powinien na takim zasiąść. Obecnie, kiedy cały ten chaos ucichł i Glitch nie miał już o czym rozmyślać, opętała go obsesja posiadania specjalnego mebla, na którym mógłby usiąść. Za każdym razem, kiedy siadał, z jego ust płynął potok narzekań. – Kamienie! – gderał. – Cały czas na kamieniach! Każdy może siedzieć na kamieniach. Glitch Najprzedniejszy być Najwyższy Bulp. Najwyższy Bulp powinien mieć miękkie krzesło. Króle i ogólnie wszystkie mają miękkie krzesło. Dlaczego nie Najwyższy Bulp? Stał się tak nieznośny w tej kwestii, że nawet Wielki Myśliciel, stary Gandy z kijem do zmywaka, stracił cierpliwość. – Dlaczego Najwyższy Bulp nie poszukać kupy piasku i nie usiąść? – stawił czoło swemu suwerenowi. – Każdy już zmęczony słuchania twoich marud. – Najwyższy Bulp potrzebować tr... tro... miękkie krzesło! – Glitch warknął na swojego doradcę. Patrzył przez przymrużone oczy, a korona ze szczurzych zębów przekrzywiła mu się na głowie. –

Króle mają tro... tr... te rzeczy. Najwyższy Bulp tak dobry jak króle. Kto inny mieć swój osobisty smok? Najwyższy Bulp chcieć jak to tam... tron! – Najwyższy Bulp nie rozpoznać tron, nawet jak się na niego gapić – zauważył Gandy. Lord Wielki Protektor Każdego w Tym Miejscu utkwił w nim wzrok. – Rozpoznać. Tron miękkie krzesło. Najwyższy Bulp potrzebować miękkie krzesło! – Szczury – mruknął Gandy, odwracając się. – Co? – Szczury. Mało w kotłach. Potrzebować szczury i inne takie. Nie mieć teraz czasu dla Najwyższy Bulp. Każdy zajęty własnym szczurobiciem. – Gandy odwrócił się i wyszedł, mrucząc pod nosem: – Raz to, raz tamto. Chcieć nowe imię. Mieć nowe imię. Chcieć korona. Mieć korona. Teraz chcieć tron. Najwyższy Bulp prawdziwe utrapienie. W tym samym czasie powróciła skądś wyprawa łowiecka. Kilkunastu krasnoludów żlebowych niosło tobołki z białawymi korzonkami, jakąś trudną do zidentyfikowania zieleniną, całym wylęgiem świeżo rozłupanych podziemnych ślimaków oraz innymi drobiazgami, jakie udało im się odnaleźć. Cała jadalna zdobycz została wrzucona do kotłów, reszta wylądowała obok, do późniejszego przejrzenia. Przy jednym z kotłów Gandy zauważył Lady Bruze, która z uwagą przyglądała się jego zawartości. – Za dużo ślimaka – mruknęła. – Potrzeba więcej szczura. I grzyba. Potrzeba grzyba. Rozejrzała się w poszukiwaniu swego męża, krzepkiego krasnoluda o imieniu Clout, który w klanie pełnił funkcję Głównego Łupacza. Odnalazła go w końcu, schowanego w cieniu i pogrążonego w głębokim śnie, tulącego do piersi swoje narzędzie do łupania. Podeszła do niego, przez chwilę stała nad nim nieruchomo, marszcząc czoło, aż w końcu kopnęła go w żebra. – Wstaje, Clout – powiedziała. Raptownie przebudzony i zdezorientowany Clout usiadł i zaczął kręcić młynka swoim narzędziem do rozłupywania. Bruze uskoczyła przed świszczącym drągiem, wskoczyła za niego i ponownie go kopnęła. – Clout! – warknęła. – Obudzi się! Clout śpiący prostak! Obudzi się! Pójdzie poszukać świeży szczur do gara. Clout przetarł oczy, ziewnął i podniósł się na nogi. – Tak, kochana – rzekł. Obrzucił tęsknym spojrzeniem miejsce, w którym spał, i ruszył w stronę ciemnych jaskiń, gdzie zwykle można było znaleźć najlepsze szczury. Gandy przyglądał mu się z zainteresowaniem. Z zadumą oparł się na kiju do zmywaka i mruknął: – Nie miękkie krzesło Najwyższy Bulp potrzebować. Żona Najwyższy Bulp potrzebować. Ktoś go trzymać twardo. Mimo to ponownie przekazał polecenia.

– Jak ktoś znaleźć miękkie krzesło, zanieść do Najwyższy Bulp. Może mu zamknie gęba na jakiś czas. Ci, którzy to usłyszeli, przekazali wieść kolejnym. – Jakiś błazen marudzić o miękkie krzesło. Ktoś gdzieś widzieć miękkie krzesło? – Nie – odpowiadała większość. – Kto potrzebować? – pytali. – Jak mu tam. Najwyższy Bulp. On chcieć miękkie krzesło. – Po co? – Nie wiedzieć. Większość z nich rychło zapomniała o całej tej sprawie. Kaprysy i dziwaczne pomysły każdego Najwyższego Kogośtam rzadko były warte zapamiętania. I choć niejasny, pomysł ów pozostał jednak w ich głowach, kiedy rozchodzili się w różne strony. Odnalazło je kilka kobiet, chociaż z samego początku nie miały pojęcia, na co natrafiły. Lady Bruze – żona Głównego Łupacza Clouta – oraz kilka młodszych kobiet zorganizowało wypad na niższe poziomy Dołu w poszukiwaniu grzybów, tłustych owadów i innych rzeczy, które nadawały się do wrzucenia do kotła. Skradały się w odbijających się echem ciemnościach czegoś, co kiedyś mogło być wielkim lochem, kiedy jedna z nich zatrzymała się, spojrzała z ukosa i wyciągnęła przed siebie palec. – Co to? Te, które znajdowały się za nią, zaczęły wpadać na siebie po kolei i kilka się przewróciło. – Cii – syknęła Lady Bruze. – Co się dziać? – Ktoś coś zobaczyć – padła odpowiedź. – A potem ktoś się przewrócić. – Och. – Lady Bruze odwróciła się za siebie. – Ktoś coś zobaczyć? – Ja – odparł jakiś głos. – Lidda? Co Lidda zobaczyć? – Coś tam. – Lidda ponownie wskazała palcem. – Nie być minutę temu. Wszystkie wytężyły wzrok w ciemnościach. Coś się tam z całą pewnością kryło. Na lewo od ścieżki, którą zmierzały, w cieniu pośród kamieni leżało coś jajowatego. Zaciekawione, przyczłapały nieco bliżej, by móc lepiej się przyjrzeć. – Co to? – szepnęła jedna z nich. – Jakaś zielona – zauważyła inna. Zebrały się wokół znaleziska, przyglądając mu się ze wszystkich stron. Była to sięgająca większości z nich do pasa, matowa, niczym się nie wyróżniająca i skryta w cieniu rzecz, przypominająca ściśniętą kulę. Kiedy podeszły, kula zdała się emanować lekkim światłem – roztaczała ciemną, zielonkawą łunę ledwie widoczną w mroku starego, przepastnego lochu. – Może wielki grzyb? – zasugerowała jedna z nich. – Wygląda całkiem masywnie – dodała inna.

Lidda podczołgała się bliżej i wyciągnęła rękę w stronę znaleziska. Nic się nie wydarzyło, więc z ciekawością szturchnęła je palcem i szybko się wycofała. Znów zdawało się, że obiekt emanuje delikatnym, przyciemnionym i zielonkawym światłem. – Jakaś miękka – powiedziała im Lidda. – Ale nie jak grzyb. Jak, ech, jak skóra. – Skórzany grzyb? – zdumiała się Lady Bruze. – Może dobre do gara? Lidda ukucnęła, zerknęła pod obiekt i potrząsnęła głową. – Nie do gara. – Pochyliła się do przodu i powąchała. – Nie pachnieć jak grzyb. Jeszcze przez minutę lub dwie przyglądały się znalezisku z zaciekawieniem, po czym zaczęły się wycofywać. Nie mając pojęcia, co znalazły, i nie widząc dla tego przedmiotu żadnego praktycznego zastosowania, straciły zainteresowanie. Lady Bruze rozejrzała się i zobaczyła, że jej towarzyszki zaczynają się rozpraszać. – Iść dalej. To na nic nie dobre. Lidda wyraźnie się jednak ociągała, zafascynowana ciemną poświatą, jaka otaczała znalezisko. – Idzie Lidda! – zawołała ze złością Lady Bruze. – Jak ja mówić idzie, to ty iść! Lidda bezwiednie machnęła ręką, ignorując polecenie. Czasami Lady Bruze potrafiła być nieznośna. Wróciła do badania zielonego obiektu. Kiedy spojrzała w górę, spostrzegła, że została sama. Jej towarzyszki gdzieś się rozeszły. – Lady Bruze pewnie mieć racja – powiedziała do siebie. – To na nic nie dobre. Ale nie ona, tylko ja decydować. Wiedziona impulsem, wdrapała się na kulę, usiadła i kilka razy podskoczyła, żeby ją sprawdzić. Była miękka i sprężysta, a poza tym świeciła radosnym blaskiem. – Być niezłe krzesło do siedzenia – rzekła do siebie, po czym przypomniała sobie coś, o czym usłyszała. Ktoś szukał miękkiego krzesła. Ponownie utkwiła wzrok w niesamowitym mroku otaczającym to prastare miejsce. Reszta kobiet już się oddaliła, by kontynuować swoją wyprawę. Została sama i nie miała pojęcia, w którą stronę poszły. Wzruszyła ramionami, zeskoczyła i wzięła głęboki oddech. Zobaczymy, czy się ruszy, zadecydowała. Kula okazała się ciężka, lecz Lidda była silna. Choć miała zaledwie dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, pomogły jej krzepa i determinacja i po pierwszym, silnym pchnięciu obiekt zaczął się wygodnie toczyć. Pchała, a znalezisko turlało się niczym wielka, miękka kula. Wiedziona zmysłem wyczucia kierunku, jakim dysponowały wszystkie krasnoludy żlebowe – który zasadzał się na bezwładności i nieuwadze – i rozglądając się bacznie na wszystkie strony w obawie przed salamandrami i innymi okropieństwami, Lidda przetoczyła swoje skórzane, zielone „krzesło” tą samą drogą, którą już raz pokonała, i wróciła do Tego Miejsca.

Przeprawa zajęła jej całe godziny i Lidda była niemal całkowicie wyczerpana, kiedy ujrzała blask ognia i usłyszała zgiełk panujący w pierwotnych jaskiniach krasnoludów żlebowych. Wokół niej zebrał się tłum gapiów zastanawiających się, cóż to takiego miała ze sobą, przegoniła ich jednak i szła dalej. – Łapy precz – rozkazała. – To dla Jak mu tam. – Kogo? – Najwyższy Bulp. – Och, stary Glitch. – Taa, on. Z drogi. Znalazła Najwyższego Bulpa tam, gdzie zwykł przebywać – w centrum wydarzeń, domagającego się uwagi innych – i przytoczyła ku niemu znalezisko. – Masz – rzekła. – Dla ciebie. Podniósł się, odsunął w tył koronę ze szczurzych zębów, która opadła mu na oczy, i zerknął na to, co przyniosła. – Co to być? – Krzesło – wyjaśniła. – Miękkie krzesło dla Najwyższy Bulp. – Krzesło? – Przyjrzał się dokładniej. – To być okrągłe. Co za rodzaj krzesła? – Ten rodzaj – odparła poirytowana reakcją wielkiego władcy na jej prezent. Gandy, Wielki Myśliciel, przyczłapał skądś i zerknął na okrągły obiekt. – Co to być? – spytał. – Krzesło – powtórzyła Lidda. – Miękkie krzesło dla Najwyższy Bulp. Glitch wpatrywał się w obiekt i zaczął prychać. – Jaka rodzaj krzesła tak wyglądać? – Wskazał go palcem, odwracając się do Gandy’ego. Z powagą swego urzędu Gandy szturchnął obiekt końcówką kija do zmywaka i skinął głową, przybierając mądrą minę. – Tron – oznajmił. – Tron tak wyglądać. – Tron? – Oczy Glitcha rozszerzyły się. – To być tron? Co ja z tym robić? – Siedzieć, Najwyższy Bulp – zasugerował Gandy. Glitch niepewnie wdrapał się na szczyt „tronu” i usiadł. Było mu miękko i wygodnie, a fakt, że obiekt emanował zielonkawym światłem, które grzało go w pośladki, jedynie spotęgował królewską wizję samego siebie, jaką miał w wyobraźni. – Tron – ogłosił, bardzo z siebie zadowolony. – Tron dla Najwyższy Bulp. Nawet gdyby Lidda oczekiwała słów podziękowania, to one i tak nie nadeszły. Wdzięczność raczej nie należała do głównych cnót Najwyższego Bulpa. Zmęczona, poirytowana i zdezorientowana faktem, że poświęciła na to wszystko tyle wysiłku, odwróciła się i odeszła, lecz zatrzymał ją czyjś głos. Było to Gandy, który opierał się na swym kiju do zmywaka.

– Ty kto? – spytał. – Lidda – przypomniała mu. – Jasne. Lidda. Pamiętać. Ty przynieść całkiem dobra rzecz, Lidda. Najwyższy Bulp siedzieć cicho na dzień lub dwa. – Fajnie – warknęła i zaczęła się odwracać. – Dzień lub dwa – powtórzył Gandy. – Potem on znowu myśleć o nowa rzecz. – Najwyższy Bulp być utrapienie – zauważyła Lidda. – Zgoda – przyznał. – Tak już być u Najwyższy Bulp. Być lepszy, jeśli mieć żona. Trzymać go twardo. – Go? – Lidda zerknęła na pyszniącą się, zarozumiałą, niewielką postać siedzącą na zielonym obiekcie. Zieleń była teraz znacznie jaśniejsza, światło pulsowało z zadowoleniem. – Kto być wystarczająco głupi, by jego ożenić? – Nie wiedzieć – odparł Gandy, wzruszając ramionami. – A może Lidda? – Ja? – Wlepiła w niego wzrok, po czym w jej oczach pojawiło się oburzenie. – Nie być mowy! Ty chcieć go żenić, to sam się z nim ożenić! Rzekłszy to, poczłapała rozgniewana i obrażona. Gandy odprowadził ją wzrokiem, kiwając głową z aprobatą. – Dobry wybór – rzekł do siebie. Było coś związanego z tą konkretną kobietą, coś, o czym zapomniał i co teraz mgliście powracało. Jest uparta, przypomniał sobie.

Rozdział 2 OBLICZA NA ŚCIANIE Choć Lidda była młoda, wielu zwracało na nią uwagę. Miała w sobie wyraźny pierwiastek uporu. I cechowała ją także skłonność do wyrażania własnych opinii. Dla większości krasnoludów żlebowych było to bardzo tajemnicze. Agharowie z zasady miewali lepsze rzeczy do roboty aniżeli myślenie. Jednak od czasu do czasu myśli mogły okazać się naprawdę przydatne. Niegdyś, we wcale jeszcze nie tak odległych czasach udręki, grupa jaszczuropodobnych niemal odnalazła ich klan. Cała banda ohydnych stworów przedostała się przez szczelinę, która stanowiła wejście do kryjówki, a jeden z nich odsunął się w bok i zatrzymał, jakby chcąc zajrzeć do wewnątrz. Nie zajrzał jednak. Gdzieś z góry spadł kamień wielkości pięści, który trafił go w hełm. Odwróciło to jego uwagę, podczas gdy pozostali warknęli na niego i cała grupa poszła dalej. Wielki Myśliciel Gandy był świadkiem tego wydarzenia i łamał sobie nad nim głowę. Kamień nie spadł przypadkiem. Pamiętał, że został on celowo upuszczony z wysokiego podestu. Osobą, która go zrzuciła, była Lidda. Wszystko to wprawiało w niezwykłe zakłopotanie, jednak wyglądało na to, że mała Lidda przeciwstawiła się bandzie paskud. – Lidda móc także twardo postawić się Najwyższy Bulp – powiedział do siebie Gandy. – Twardo postawić się jaszczury, twardo postawić się każdy. Dobry wybór. Z zadumą spojrzał w stronę Najwyższego Bulpa, który rozkoszował się byciem w centrum uwagi. Glitch siedział wyprostowany na swym nowiusieńkim tronie z lekko przekrzywioną koroną, a na jego nieciekawej twarzy malowało się zarozumialstwo. Łaskawie zezwolił tym, którzy sobie tego zażyczyli, podejść bliżej, aby go podziwiać. Znajdujący się pod nim tron, ogrzewany zarówno przez monarsze pośladki, jak i blask pobliskich palenisk, zdawał się nie mniej uszczęśliwiony niż on sam. Pulsował radośnie zielonkawą poświatą światła. Lidda znalazła sobie inny obiekt zainteresowania. Wysoko na jednej ze ścian prastarej komnaty, którą połączone klany okrzyknęły swoim domem, znajdowała się mozaika rzeźb otoczonych ramami z półek zrobionych z ciemnego marmuru, przymocowanych do szarego kamienia. W zapomnianych już czasach rzemieślnicy pracowali nad kamieniem pomiędzy tymi ramami, formując kształty i rzeźby – wspaniałą mozaikę wszelakiego rodzaju figur ludzi, zwierząt, winorośli i kwiatów, pomiędzy którymi widniały dziwne symbole. W samym centrum tej kompozycji znajdował się krąg twarzy. Gdyby Lidda – lub ktokolwiek w pobliżu – potrafiła liczyć dalej niż tylko do dwóch, dowiedziałaby się, że ze ściany spogląda dziewięć kamiennych obliczy. Każde z nich wykonane zostało w formie płaskorzeźby nałożonej

na powierzchnię owalnej tablicy. Te dziewięć przedstawień nie było jednak tak naprawdę twarzami – pomijając fakt, że takich jak te nigdy nie widział żaden krasnolud żlebowy – lecz zdawało się wyrażać rzeczy wykraczające poza granice rozumu. Każdy zdawał sobie sprawę z obecności kamiennej mozaiki. Znajdowała się na widoku i każdy od czasu do czasu obrzucał ją spojrzeniem, nie miała jednak dla większości z nich znaczenia większego niż jakakolwiek inna, niemożliwa do wyjaśnienia rzecz w otaczającym ich świecie. Nie wiedzieli, czym ona jest i skąd się tam wzięła, tak samo jak nie mieli pojęcia, dlaczego niektóre obszary pradawnych ruin, do których przybyli, zalane były wodą bądź dlaczego w największym z zamaskowanych korytarzy, który wychodził z ich domostwa i wiódł w górę, od czasu do czasu dały się słyszeć jęki i zawodzenia odległych wiatrów, wiejących w pomieszczeniach Dołu i powodujących migotanie ognia pod kotłami. Lidda często w ostatnim czasie zwracała uwagę na naścienną mozaikę. Odnosiła wrażenie, że w jakiś sposób wyglądała ona inaczej niż wówczas, gdy ujrzała ją po raz pierwszy, i wprawiło ją to w nie lada zakłopotanie. Nie mając obecnie nic lepszego do roboty, znów poszła na nią popatrzeć. Gapiła się w górę z konsternacją, przemieszczając się pod rzeźbami do przodu i w tył. Wtedy to dostrzegła, że jedna z twarzy była nieco pochylona do przodu, jakby tablica, na której spoczywała, oddzieliła się częściowo od otaczających ją kamieni. Zaciekawiona Lidda odnalazła oparcie dla palców rąk i nóg i zaczęła się wspinać. Wejście na górę zabrało jej sporo czasu i sił. Cała mozaika rozciągała się tuż znad poziomu podłogi – dla Liddy było to na linii wzroku – i znikała wysoko w cieniu wielkiej komnaty. I choć krąg twarzy znajdował się już w połowie drogi w górę, mimo wszystko było to więcej niż sześć metrów nad ziemią. Kiedy jednak złapała rytm, kontynuowała wspinaczkę i w końcu dotarła wysoko na ścianę, tuląc się do rzeźbionych kamiennych winorośli, a przechylona, owalna tablica znajdowała się tuż nad nią. Była znacznie większa, niż jej się wydawało – szerokość tablicy dorównywała jej wzrostowi. Znajdujący się na niej wizerunek zdawał się przedstawiać brodatego mężczyznę ze sznurkiem kuleczek na czole i sterczącymi, ostro zakończonymi wąsami. Znów pojawiło się wrażenie, że mogła to być podobizna jednej z jaszczuropodobnych istot, które do niedawna okupowały Dół, lub coś zupełnie innego. Trudno jednoznacznie stwierdzić. To nie sztuka jednak przyciągnęła uwagę Liddy. Zaintrygowała ją szczelina za tablicą. Owal, kiedy mu się bliżej przyjrzała, okazał się starym, zmatowiałym metalem, a nie kamieniem. Wyciągnęła język, żeby go posmakować. Żelazo. Każda z tablic w kręgu wykonana została z innego rodzaju metalu i każda wyposażona była w zawias u dołu i zatrzask na górze. Ta, którą Lidda badała, oddzieliła się od ściany, dlatego że jej zatrzask zardzewiał.

Przechyliła się, by zajrzeć w szczelinę, i dojrzała wydrążony w kamieniu otwór za tablicą. – Co to być? – mruknęła do siebie. – Może w środku coś dobre? Oszołomiona wizją skarbów – sieci pełnych zapomnianych jaj, ukrytych stert pięknych kamyków, a może i sprzączek do butów – Lidda znalazła mocne oparcie dla palców stóp, przycisnęła się do rzeźbionego kamienia, po czym zamknęła swe silne, małe dłonie wokół znajdującej się najbliżej krawędzi obluzowanego owalu i pociągnęła. Przez chwilę zardzewiały zawias ani drgnął. Potem puścił i cała tablica opadła w dół, zrzucając Liddę z niestabilnego miejsca na ścianie. Uchwyciła się krawędzi opadającego owalu i spojrzała w górę, kiedy z odsłoniętego otworu nad jej głową wystrzeliło ze świstem coś długiego, ciemnego i bardzo szybkiego. Tablica brzęknęła o kamień i zadrżała. Lidda zwisała z jej dolnej krawędzi na jednej ręce, wysoko nad podłogą wielkiej komnaty i zaczęła nawoływać pomocy. Gdzieś w cieniu przeciwległej części sali coś dużego uderzyło o kamień, krzesząc iskry, i ze ślizgiem potoczyło się w głąb głównego korytarza. W dole rozległa się paplanina zaskoczonych głosów. – Tutaj! Co się dziać? – Co to przelecieć? – Głośne coś w tunelu. – Popatrzy! Ktoś wisieć na ścianie! Ściskając rozpaczliwie krawędź zwisającej do góry nogami owalnej tablicy, wysoko nad podłogą Tego Miejsca, przerażona Lidda świergotała i szczebiotała, starając się nie spaść. – Kto to na górze? – padło pytanie z dołu. – Lidda? To ty? – dopytywał się inny głos. – Ja! – krzyknęła. – Ktoś pomóc! – Co się dziać? – rozbrzmiał poirytowany głos Najwyższego Bulpa. – Kto to na górze? – Lidda – odparł ktoś. – Lidda złazi! – zażądał Najwyższy Bulp. Zawtórował mu kobiecy głos. Lady Bruze oparła ręce na biodrach i tupnęła nogą. – Lidda! Złazi stamtąd! – Nie móc! – pisnęła. – Ledwie się trzymać! – Więc się puści! – nalegała Lady Bruze. Bezpośrednio pod nią rozległ się głos starego Gandy’ego. – Nie, niech nie puszcza! Pohuśta nogami! Pomysł ten brzmiał zdecydowanie lepiej niż poprzedni, więc Lidda zacieśniła uchwyt na metalowej krawędzi i rozhuśtała nogi. Dotknęła palcami stóp rzeźbionej ściany, lecz ześliznęła się, więc ponowiła zamach i tym razem znalazła oparcie dla stopy na powierzchni mozaiki. Przez

chwilę trwała kurczowo w tej pozycji, łapiąc oddech, po czym puściła zwisającą tarczę i znalazła uchwyt dla rąk. W ciągu kilku sekund pokonała drogę w dół pionowej ściany, oddychając z ulgą. Kilku gapiów zebrało się dookoła, by obejrzeć jej zejście, lecz kiedy tylko minęły krytyczne chwile, większość krasnoludów żlebowych przeniosła uwagę na przeciwległą stronę wielkiej komnaty, gdzie coś z wielką prędkością wpadło do głównego korytarza, wykrzesało masę iskier i znikło w tunelu. Kiedy Lidda ponownie znalazła się na podłodze, pozostała przy niej jedynie Lady Bruze. Wciąż trzymając ręce oparte na biodrach, pochyliła się w stronę młodszej kobiety i warknęła: – Lidda trzyma się z dala od ściany! Nie mieć po co się wspinać na ściany! – Sprawdzić dziurę... – Lidda wskazała w górę, starając się wytłumaczyć. – Niedobra Lidda! – wwiercały się w nią słowa Bruze. – Dlaczego ty zawsze robić głupstwa? Takie jak przynoszenie zielonej rzeczy, zamiast polować na grzyby i takie jak... jak... głupstwa! Ton głosu Lady był tak ostry, że Lidda aż cofnęła się o krok. – A teraz kombinować ze ściana! – zbeształa ją Bruze, patrząc w górę. – Coś tam chyba popsute. Głupia Lidda! Lidda usłyszała już dość. Oparła ręce na biodrach, tupnęła nogą i przysunęła twarz o bojowym teraz wyrazie przed sam nos Bruze. – Zamykaj się, Lady Bruze! Nie ma prawa tak do mnie mówić! Zdumiona Bruze zamarła na chwilę, po czym wyprostowała się, zadarła nos i odwróciła. – Głupia Lidda – prychnęła. – I do tego zuchwała. Oddaliła się, fukając z pogardą, pozostawiając rozgniewaną i poczerwieniałą Liddę. W pobliżu zmaterializował się Gandy, który opierał się na kiju od zmywaka i patrzył w górę. – Co tam Lidda znaleźć? – Nic takiego – odparła, wciąż urażona. – Jak to jest, że Lady Bruze cała czas rozkazywać? Gandy zmarszczył brwi, po czym wzruszył ramionami. – Lady Bruze mieć Clouta – powiedział. – To jej dawać statu... stanów... przywi... uch, dobrze sobie radzić. – Niesprawiedliwe – stwierdziła Lidda. – Tak już być – Wielki Myśliciel ponownie wzruszył ramionami. Nagle zmrużył oczy, myśląc intensywnie. – Lidda też chcieć Clouta? – Clout już mieć żona – zauważyła. – Lady Bruze. – Więc brać ktoś inny – zasugerował Wielki Myśliciel. – Może ktoś lepszy. Ty chcieć ożenić Najwyższy Bulp? – Przestanie z tym! Nie! – Dlaczego nie? – Bo Najwyższy Bulp leniwy, niewarty głupek, dlatego nie. Najwyższy Bulp nigdy nie myśleć o

innych, tylko o sobie. – Taa – zgodził się Gandy. – Dokładnie taki być. Więc czemu ty go nie ożenić? Lidda wlepiła wzrok w starego. – Nie znosić go, ano temu. Więcej trzeba? – No to co? Nikt nie znosić Najwyższy Bulp. Ty mimo to go ożenić. Zrobić mu dobrze, on mieć kogoś, kto trzyma go w ryzach. Po drugiej stronie komnaty zebrał się podekscytowany tłum. Kilku krasnoludów żlebowych wczołgało się do korytarza w poszukiwaniu tego, co nim przemknęło. Teraz wracali i mieli to ze sobą. Przypominało wielką włócznię i potrzeba było kilku z nich, żeby ją unieść. – Kto ożenić Najwyższy Bulp, zostać małżonka – naciskał Gandy. Lidda odwróciła się do niego. – Zostać kto? – Małżonka. – Jaka małżonka? – Żona Najwyższy Bulp. Mieć więcej Clouta niż żona Główny Łupacz. – Małżonka przecież musieć znosić Najwyższy Bulp – rzekła Lidda. Potrząsnęła energicznie głową. – Zapomni. Odeszła, nie oglądając się za siebie, a Gandy wsparł się na swym kiju od zmywaka. – Dobry wybór – mruknął do siebie. – Ta zmienić Najwyższy Bulp. Ta mieć w sobie sam ocet.

Rozdział 3 NIEBEZPIECZEŃSTWA DOŁU Zwiadowcy Agharów odzyskali pocisk – czterometrowe żelazną włócznię o ostrzu szerokim jak łopata – z głębi „dużego tunelu”, gdzie po kilkuset latach w bezruchu utkwiła w kamiennej ścianie po serii podskoków i obrotów. Ważyła przynajmniej dwadzieścia kilogramów i potrzeba było czterech krzepkich krasnoludów żlebowych, by przenieść ją do Tego Miejsca. – Ta rzecz niebezpieczna – oznajmił Najwyższy Bulp, przyglądając się jej ze szczytu swego połyskującego zielenią tronu. – Skąd to? – Tam dziura zabójca. – Ktoś wskazał w stronę odległej, pokrytej mozaiką ściany. Dorzucili do ognia i otwór skryty za żelazną twarzą był dobrze widoczny. – Ktoś rzucić to z dziury? – spytał ktoś z zebranych. – Chyba sama się rzucić – odparł Gandy. Stukając o podłogę kijem do zmywaka, przeszedł obok ognisk i spojrzał na dziurę wysoko na ścianie. – Ktoś zastawić stara pułapka, żeby pilnowała duży tunel. Lidda otworzyć dziura, pułapka wystrzelić. W stronę zdobionej ściany odwróciły się ponownie zainteresowane twarze. W górze nadal znajdowało się osiem nietkniętych medalionów. – Więcej tego tam na górze? – spytał Najwyższy Bulp. Gandy zerknął na osiem pozostałych tablic. – Taa – stwierdził w końcu. – Jeszcze dwa. Jeszcze przez jakiś czas podziwiali i biegali wokół włóczni, jednak nie potrafili wymyślić dla niej żadnego sensownego zastosowania. Była niejadalna i o wiele za duża nawet dla Clouta, by ten mógł użyć jej jako narzędzia. W końcu Gandy, nie mając lepszego pomysłu, przywiązał do czubka kawałek poplamionego materiału i dopilnował kilkunastu krasnoludów żlebowych, którzy postawili ją do pionu i wcisnęli jej koniec w dziurę w bruku, zaledwie kilka metrów od tronu. – Mieć – rzekł, kiedy wysoka włócznia w końcu znieruchomiała. – Mieć co? – ktoś spytał. – Co to ma być? – Flaga – wyjaśnił Gandy. – Nowa flaga dla Najwyższy Bulp. – Odwrócił się. – Ty widzieć, Najwyższy Bulp? Teraz ma nowa... – urwał i westchnął. Glitch Najprzedniejszy nie słuchał. Najwyższy Bulp był wykończony. Zwinął się w kłębek na szczycie swego „tronu” i zaczął chrapać. – Lidda mieć rację – warknął Gandy. – Najwyższy Bulp być głupek. Tron sprawiał jednak wrażenie zadowolonego. Świecił pod Najwyższym Bulpem równym, zielonym światłem i zdawał się lekko pulsować, jakby zsynchronizował się z jego oddechem. Gandy zmarszczył czoło i przekrzywił głowę, spoglądając na tron. Był niemalże przekonany, że ten powiększał się. Był zdecydowanie wyższy niż wówczas, gdy po raz pierwszy przytoczyła go

tutaj Lidda. Z nicości powoli wpłynęła w pewien rodzaj świadomości. Krążyły wokół niej niejasne, powolne sny, których była częścią. Będąc bardziej odczuciami aniżeli obrazami, płynęły, zwijały się i łączyły ze sobą na różne sposoby – uczucia wygody i niewygody, tęsknoty za... czymś, co już dawno minęło, oraz wyczekiwania na coś, co miało dopiero nadejść. Unosiła się pośród sennych strumieni, wiedząc jedynie to, co one same jej powiedziały. Dziwne tęsknoty stanowiły coś mniej niż wspomnienie, a zarazem coś więcej aniżeli sen. Były to marzenia o tym, co już przeminęło – o uczuciu wolności i potęgi, wesołości i okrutnej radości, konfrontacji i walki, lataniu na wielkich skrzydłach, które władały niebem nad rozległym, służalczym światem. Wrażenia te miały słodko-gorzki smak, okrywało je przeświadczenie, że wszystko to już minęło i odeszło na zawsze. Lecz mimo to inne uczucia – wyczekiwania – wypełnione były ciepłą nadzieją, jak gdyby to, co już na zawsze się skończyło, mogło w jakiś sposób ponownie się narodzić. Mijał niezmierzony czas i obrazy zaczęły stawać się bardziej wyraźne. Uzyskała świadomość własnego bytu i niejasno odczuwała także inną obecność wokół niej – obecność znajdującą się poza granicami wyznaczonymi przez jej zielony świat, lecz zarazem niezbyt odległą. Były to jednak inne byty, mniejsze istoty, choć wyraźnie odczuwane. Niewyklarowany jeszcze instynkt podpowiedział jej, że są pożywieniem, lecz w tej samej chwili została gwałtownie odepchnięta, jakby uderzyły w nią wielkie, niewidoczne pazury, karząc za takie myślenie. To była lekcja. A więc nie pożywienie. Mniejsze istoty w pobliżu to nie pożywienie. Dlaczego w takim razie miały takie znaczenie? Błyszcząca zieleń przypłynęła i połączyła się z nią, po czym wewnątrz ktoś do niej przemówił. Jesteś ich własnością – powiedział. – Należysz do nich. – Poczuła w nim lodowatą pewność. – Nie możesz ich skrzywdzić – oświadczyła ciemność. – Możesz jedynie im służyć. Należysz do nich. Wkrótce dowiesz się o tym. Z ciemności płynęło okrutne, zimne poczucie humoru. Teraz rośnij szybko – nakazał jej głos. – Rośnij i przebudź się dla swego przeznaczenia. Przebudź się dla swego losu. Wkrótce – powiedziała jej istota – wszystko zrozumiesz. Wkrótce będziesz wszystko wiedziała, tak jak wiedziałaś wcześniej. I wtedy rozpocznie się twoja kara. W miarę upływu dni to, co było oczywiste dla Gandy’ego, stało się jasne także dla innych w Tym Miejscu. Tron Najwyższego Bulpa rósł. Przez jakiś czas bardzo cieszyło to Glitcha Najprzedniejszego. Z każdym dniem jego duma zdawała się rosnąć, a wraz z nią umacniała się jego wyniosłość względem poddanych. Problem leżał w tym, że Najwyższy Bulp wciąż spadał i za każdym razem upadek był coraz

dotkliwszy. Czasami działo się to z jego winy – kiedy zsuwał się we śnie i zwijał w kulkę na twardej, zimnej podłodze. Lecz od czasu do czasu to sam tron drżał, skręcał się i wówczas jego gwałtowne ruchy wystarczały, by zrzucić Glitcha z samej góry. Tron urósł już na tyle, że coraz trudniej było władcy wspiąć się z powrotem na szczyt po tym, jak spadł. – Najwyższy Bulp potrzebować drabina – burknął do zebranych wokół niego po jednym z wyjątkowo twardych upadków z tronu. Nie mieli oni najmniejszego pojęcia, w jaki sposób robi się drabiny, lecz Glitch Najprzedniejszy z godziny na godzinę stawał się coraz bardziej gburowaty i w związku z tym inspiracja w końcu przyszła, wyniknąwszy z ogólnego podenerwowania. Na pomysł wpadł jeden z krasnoludów żlebowych o imieniu Tunk. Kiedy wraz z innymi przemierzał odległe zakątki Dołu, gdzie w przeszłości jaszczuropodobni i inni pozostawili niewytłumaczalne skarby, wpadli na wielką salamandrę, która właśnie układała się do snu. W jednej chwili krasnoludy rzuciły się do nieskładnej ucieczki wzdłuż ciemnego tunelu, tylko o kilka kroków wyprzedzając wielkie, oślizłe stworzenie o paszczy większej niż którykolwiek z nich i ostrych jak igły zębiskach. Wielkie salamandry stanowiły jedno z niebezpieczeństw życia w Dole. Mimo że Wysocy i jaszczuroludzie odeszli, pozostało wiele innych, wielkich i nieprzyjemnych istot, które zamieszkiwały rumowiska Obiecanego Miejsca. Tunk czuł odrażający oddech stwora na plecach, aż któryś z jego towarzyszy znalazł szczelinę, w której można było się ukryć. Kiedy znikał w bezpiecznej kryjówce, w kłapiących zębach stworzenia pozostał jego lewy but. Słyszeli, jak salamandra gramoli się za nimi, lecz była zbyt duża, by przecisnąć się pomiędzy kamieniami, które stanęły jej na drodze. Członkowie wyprawy rozbiegli się na wszystkie strony w szczelinie i natrafili po drugiej stronie na ogromne pomieszczenie, którego żaden z nich nigdy wcześniej nie widział. Było to miejsce, w którym kamienne ściany otaczały balkony, w górze znajdował się rozległy, wysoko sklepiony sufit, a rozciągająca się w dole arena wypełniona została ubitym piaskiem. – Uff – sapnął Tunk, spoglądając za siebie w kierunku szczeliny, która powstrzymała salamandrę. – Ale być blisko! Pozostawiwszy za sobą zagrożenie, wkroczyli na zamkniętą arenę i gapili się zdumieni jej rozmiarem. – Co to być za miejsce? – spytał głośno jeden z nich. – Nie wiedzieć – odparł drugi. – Ale wielkie. Może znaleźć tutaj dobre rzeczy? Wtedy Tunk to dostrzegł, a jego oczy rozszerzyły się. – Zobaczą tam! – Wskazał. Na samym środku areny sterczał flagowy maszt z liną, co Tunkowi poddało pewną myśl. – Tego potrzebować Najwyższy Bulp – powiedział. – To go zamknąć od wielkiego marudzenia!

Kiedy w końcu wrócili w To Miejsce – innymi drogami, z dala od wygłodniałej salamandry, która na nich czyhała – załadowani byli wyposażeniem. Oprócz wielu rozmaitych rzeczy przynieśli także zwój liny i kołowrotek. Bezceremonialnie wkroczyli w sam środek Tego Miejsca – rzucając zatroskane spojrzenia w stronę tronu, który teraz miał półtora metra i zdradzał niepokojącą tendencję do drgania – po czym zrzucili skarby na podłogę u stóp Glitcha Najprzedniejszego, który sam w tym miejscu właśnie wylądował. – Mieć, Najwyższy Bulp – rzekł do niego Tunk. Ten popatrzył na stertę przedmiotów. – Co to wszystko być? – Wyciąg – wyjaśnił Tunk. – Do wracania na tron. W ciągu godziny maszt do flagi Najwyższego Bulpa, który obecnie znajdował się o centymetry od rosnącego tronu, połączony został z użytecznym kołowrotkiem na podobieństwo masztu widzianego przez krasnoludy na arenie. Wokół zgromadził się tłum zaciekawionych gapiów, kiedy Tunk z dumą przywiązał i poszarpaną flagę Najwyższego Bulpa do przechodzącej przez krążek liny i wciągnął proporzec na sam szczyt. – Mieć – rzekł, szczerząc radośnie zęby. Stojący obok niego Glitch zmarszczył czoło, wpatrując się we flagę na czubku wielkiej włóczni. – Co to dobrego robić? – warknął. – Zdjął flaga, wsadził sznura, wciągnął flaga. Po co? Tunk rzucił mu złowrogie spojrzenie. – To być próba – odparł. Błyskawicznie ściągnął proporzec, odwiązał go od liny, po czym – zanim Glitch Najprzedniejszy zdążył zaprotestować – zarzucił sznur wokół pełnej talii Najwyższego Bulpa. – Pomóc mi tu – zawołał kilku spośród zebranych. – Wciągać go! Miotając się, przeklinając i szarpiąc, Glitch Najprzedniejszy znalazł się w powietrzu, przesunął wzdłuż włóczni, a następnie znalazł się nad tronem. – Przestać! – piszczał. W pobliżu pojawił się Gandy. Przyjrzał się operacji i skinął głową. – Bardzo dobre – przyznał. – Teraz okręcać go w tę stronę. Wiszący w górze Najwyższy Bulp poszybował w powietrzu, oddalając się od masztu, znalazł się bezpośrednio nad tronem i opadł w dół, kiedy Gandy wydał polecenie poluźnienia wyciągu. Glitch klapnął na szczyt drgającego, świecącego tronu, który odpowiedział na to tak raptownie, że niemal ponownie zrzucił go na ziemię. Najwyższy Bulp utrzymał się jednak, wyrzucając z siebie każde przekleństwo, jakie tylko przyszło mu na myśl, kiedy tron zaczął gwałtownie podrygiwać, a zgromadzeni w dole wzajemnie gratulowali sobie porządnie wykonanej pracy. – Całkiem dobre – zapewnił Gandy wciągających. – A co z flagą? Tunk podrapał się w głowę i zmarszczył czoło. – Można ściągać go z powrotem na dół i przywiązać do niego flaga – zasugerował.