Andre Norton
A. C. Crispin
Tkaczka pieśni
Przełożyła EWA WITECKA
Tytuł oryginału SONGSMITH
Nanoszony latami przez wichury pył wodny od morza pokrył skorupą soli mury, strzegące stromej
alei prowadzącej z nabrzeża do miasta, malując brudnobiałe plamy na pociemniałych ze starości
kamieniach. W ostatnich blaskach zachodu Droga-Rybaka-Powracającego-z-Pustymi-Sieciami była
pusta, znaczyły ją tylko gęsto kładące się cienie.
Szczupła postać w ciemnej opończy słaniała się na nogach po dwumiesięcznej morskiej podróży.
Pod nagłym, gwałtownym uderzeniem zawieruchy zachwiała się i poślizgnęła na kocich łbach
zaśmieconej, śmierdzącej uliczki. Przed upadkiem ocaliła nieszczęsnego wędrowca długa,
zwieńczona głową gryfa pałka, która służyła mu za laskę i w razie potrzeby jako broń. Podróżny
wcisnął się do starożytnej bramy, żeby schronić się przed nadciągającą burzą. W smukłych
dłoniach o długich palcach ściskał zniszczony futerał ręcznej harfy i połataną sakwę.
W głębi ulicy migotało słabe światełko obiecując schronienie przed wichurą i nadciągającą śnieżną
burzą. Kiedy harfiarz podszedł bliżej do .migotliwego blasku, przekonał się, iż była to latarnia ze
statku, wystarczająco osłonięta, żeby jej płomyk nie zgasł. Wisiała na zewnątrz niezgrabnego
budynku z ciemnych bali. Nawet przez świst wichury dobiegały tu odgłosy pijackiej hulanki.
Podróżny uważnie przyjrzał się zajazdowi i zdał sobie sprawę, że żaden człowiek ze względnie
pełną sakiewką nie będzie szukał tutaj posiłku, a tym bardziej noclegu. Pod wyblakłymi literami na
kołyszącym się szyldzie jakiś nieprawdopodobny kształt baraszkował wśród rozkołysanych fal.
Bard skrzywił się, ale wspomniał prawie pusty mieszek ukryty przezornie za pazuchą
poplamionego morską wodą skórzanego kaftana.
Walcząc z wichurą zdołał otworzyć drzwi i potykając się wszedł do środka. Ogłuszyła go wrzawa,
ochrypłe śmiechy i pijacka kłótnia. Nie odrywając wzroku od pleców karczmarza ostrożnie
przemierzył podłogę szynku, równie zdradliwą jak ciemna uliczka na zewnątrz, pozalewaną winem
i pokrytą walającymi się poobgryzanymi kośćmi.
Karczmarz, chudy, łysiejący mężczyzna (tylko nad uszami sterczały mu kępki włosów) o
czerwonym nosie odwrócił się, gdy nowo przybyły pociągnął go za rękaw.
- Proszę o wybaczenie, panie - wymamrotał obcy. - Czy będziesz miał coś przeciwko kilku
pieśniom przy ognisku dla swoich gości?
Szynkarz dorównywał wzrostem bardowi, tak że ich oczy były na tym samym poziomie, gdy
mierzył go spojrzeniem. Później nagle skinął głową.
- Nie będę, jeżeli zapłacisz za posłanie i posiłek tak jak wszyscy inni, minstrelu.
- To się rozumie. - Przybysz potrząsnął głową i zrzucił kaptur, odsłaniając masę ciemnych, krótko
obciętych kędzierzawych włosów. Małe kolczyki zalśniły w blasku ogniska.
- Zaraz zacznę...
- Dziewka! I to urodna! Mylt, na Kły Psów z Alizo-nu, skąd ją wytrzasnąłeś? - Ciężka dłoń opadła
na ramię podróżnej, odwracając ją twarzą do barczystego rybaka o zaczerwienionym od wina i
wiatrów obliczu.
Ten gwałtowny ruch rozsunął fałdy opończy, odsłaniając srebrny wisior spoczywający na piersiach
dziewczyny. Na widok symbolu mężczyzna cofnął się i opuścił rękę.
- Ja nie wiedziałem... Nie zauważyłem... -Niezdarnie dotknął palcami czoła w przepraszającym
geście. - Proszę o wybaczenie...
Tkaczka pieśni z wdziękiem pochyliła głowę i zacisnęła dłoń na oznace swego zawodu, trzech
przeplatających się kołach o spłaszczonych, ostro zakończonych brzegach.
- Zacznę teraz - powiedziała do karczmarza, jak gdyby nic się nie stało.
Podeszła do ustawionej przy ogniu ławki, otworzyła futerał i wyjęła z niego podniszczony już
instrument o starodawnym kształcie, sporządzony z wiekowego drzewa wiśni. Zdobiące go
zawijasy i wypukłe prostokąty, pokryte srebrzystoniebieskim metalem, połyskiwały słabo w
migotliwym blasku. Oparłszy harfę na kolanach wydobyła trzy prztyki z wewnętrznej kieszeni
czerwonej tuniki, po czym nasunęła je na kciuk, palec wskazujący i środkowy.
Zaczęła stroić instrument. Usłyszawszy miękkie dźwięki, obecnych w izbie dwunastu rybaków,
sulkar-skich żeglarzy oraz dwóch siwych Sokolników służących jako żołnierze na statkach
władców morza, przestało rozmawiać i w pełnym szacunku milczeniu zgromadziło się wokół
ogniska.
- Podejdźcie bliżej, panowie! - ponaglił ich głośno Mylt karczmarz. - Posłuchajcie wędrownej
minstrelki, która łaskawie zechciała dostarczyć nam rozrywki w ten sztormowy wieczór.
Posłuchajcie pani... - Zawahał się, uświadomiwszy sobie własne niedopatrzenie. Dziewczyna
dokończyła z wymuszonym uśmiechem:
- Eydryth z Kar Garudwyn.
- ...pani Eydryth z Kar Garudwyn! - dokończył szumnie. Zapadła głęboka cisza.
Eydryth zaczęła grać wesołą, zachęcającą do przytupywania melodię, ćwicząc zgrabiałe palce, a
jednocześnie oceniając audytorium. Sami mężczyźni i większość z nich to żeglarze lub rybacy.
Morskie pieśni powinny im się spodobać, podobnie jak opowieści o szlachetnych czynach,
zaginionych kochankach i syrenach o słodkim głosie. Może jakaś sprośna piosenka na koniec, żeby
pobudzić ich do śmiechu, gdy będą wrzucali monety do futerału.
- Łaskawi panowie, posłuchajcie pieśni, której nauczyłam się na sulkarskim statku "Rybołów" -
powiedziała z cichą nadzieją, że nie zachrypła podczas tego zimnego, słotnego dnia. - Opowiada o
żołnierzach, którymi dowodził jeden z waszych legendarnych bohaterów Wojny Kolderskiej,
Simon Tregarth. Zaśpiewam wam Krwawiącą granicę.
Eydryth zaczęła śpiewać, najpierw cicho, a potem coraz głośniej, aż jej kontralt napełnił zadymioną
izbę dźwiękami czystymi jak srebro.
My, Tregarthowy stawny huf, Estcarpu strzeżem granic, Za krzywdę sierot i Izy wdów Dziś pomstę
przysięgamy.
Z krwi Sokolników wiedziem ród - Przed nami jedna droga; Jeden nas czeka krwawy trud: Z
ojczyzny wygnać wroga.
Kiedy skończyła drugą zwrotkę i zaczęła trzecią, szybko omiotła spojrzeniem twarze słuchaczy.
Mężczyźni pochylili się do przodu, zupełnie zapomniawszy o rozmowach. Eydryth odprężyła się.
Ludzie z portu Eslee byli równie wrażliwi na "czary" rzucone przez zręczne palce i wyćwiczony
głos, jak mieszkańcy zamorskiego High Hallacku czy przesłoniętego czarodziejską mgłą jej
ojczystego Arvonu. Miała nadzieję, iż tak samo szczodrze zapłacą jej za występ, gdyż długa podróż
na pokładzie "Rybołowa" pochłonęła prawie wszystko, co zarobiła podczas wędrówki przez Krainę
Dolin.
Czwarta i piąta zwrotka poszły jej jeszcze lepiej. Wówczas już wszyscy kołysali się w rytm pieśni.
Eydryth zakończyła balladę ostatnią triumfalną nutą i mężczyźni z uznaniem stuknęli kubkami w
stół.
- Jeszcze jedną, tkaczko pieśni! Jeszcze jedną! Jakiś Sulkarczyk, barczysty i jasnowłosy jak
wszyscy
z jego rasy, ryknął zagłuszając pozostałych:
- Sulkarską melodię, tkaczko! Zaśpiewaj pieśń dla Synów Sula!
Na szczęście nasłuchała się wielu pieśni od żeglarzy z "Rybołowa", którzy bez przerwy śpiewali
przy pracy, a ich melodia łatwo wpadała w ucho. Eydryth zamknęła oczy. Przygrywając sobie
cicho, szukała właściwego klucza... Tak, znalazła go.
- Dobrze, łaskawi panowie. Posłuchajcie ballady Zagłada Sulkaru, która opowiada o tym, jak
wielki bohater Magnis Osberik wolał raczej zniszczyć swoją twierdzę niż dopuścić, żeby wpadła w
ręce Kolderczyków.
Tym razem melodia była smutna i przygnębiająca, jak przystało na tragiczną opowieść. Eydryth
zaczęła:
Ogień i woda, i niebo blade - Sprzęgly żywioły się wraże Na twoją klęskę, twoją zagładę, Sulkarze,
dumny Sulkarze.
Gdy nawałnica grom śle za gromem, Osberik podwaja straże: "Ty jesteś miasto niezwyciężone,
Sulkarze, mężny Sulkarze!"
Śpiewając zagubiła się w muzyce. Nie widziała już brzydoty otoczenia, pieśń przeniosła ją do
starożytnej twierdzy i owej tragicznej nocy. Głos Eydryth nabrał jękliwego brzmienia, gdy
opiewała desperacki opór oblężonej fortecy:
Mgła nadciągnęła, zakryła niebo, Gród zniknął w białym oparze. Z Kolderu przyszła - ginąć ci
trzeba, To twoja zguba, Sulkarze!
Już śmierć po ciebie szponami sięga, Wnet twarz swą srogą ukaże. W gruzy obróci się twa potęga,
Grodzie nieszczęsny, Sulkarze.
Twarz marynarza posmutniała, a Eydryth zastanowiła się przez moment, czy tamtej strasznej nocy
nie stracił on ojca albo stryja. Prawie widziała mocarną postać Magnisa Osberika w hełmie w
kształcie niedźwiedziego łba i jego wielki miecz ociekający krwią, która plamiła posiekane na
strzępy sztandary owej starożytnej fortecy. Śpiewając ostatnie smutne, ale zarazem tryumfalne
strofy, podniosła głos:
Rąbią topory, błyskają miecze, Dokoła w dzikim rozgwarze Horda szalona morduje, siecze. Ty
wciąż się bronisz, Sulkarze.
Już się wrogowie wdarli na zamek, Pobici słudzy i straże, Nowe watahy walą przez bramę -
Daremny opór, Sulkarze!
Choć sprzymierzeńcy przyszli z odsieczą, Osberik odejść im każe. "Sam walczyć będę - w te słowa
rzecze - Grodzie zgubiony, Sulkarze!
Uchodźcie z zamku, wierni obrońcy, Na cóż wam ginąć w pożarze? My zostaniemy tutaj do końca
W Sulkarze, drogim Sulkarze."
W morzu huczącym ognia, kamieni Za sprawą Magnisa czarów Miasto zniknęlo z powierzchni
ziemi. Nie ma już, nie ma Sulkaru.
Kiedy zamarła ostatnia słabnąca nuta, w izbie przez długą chwilę panowało milczenie. Później
słuchacze poruszyli się, jakby budząc się ze snu. Sulkarczyk odchrząknął i rzekł:
- Dobrze się spisałaś, tkaczko pieśni. Nigdy nie słyszałem, by ktoś zaśpiewał to lepiej od ciebie. -
Srebrna moneta błysnęła w powietrzu i wylądowała w futerale harfy. Po nim, jakby ten gest
marynarza otworzył wrota śluzy, posypały się następne.
Eydryth w podzięce skinęła głową, a później zaśpiewała im Pakt z Mchową Niewiastą. Lżejszy
nastrój zapanował w izbie, gdy uraczyła słuchaczy skoczną, piskliwą melodią Czarodzieja jednego
czaru. Orzeźwiwszy się łykiem piwa postawionego przez Sulkarczyka (choć dokuczało jej
pragnienie, nie odważyła się wypić
więcej - burczało jej w brzuchu z głodu i musiała zachować jasność myśli, żeby uzyskać potrzebne
jej informacje, o które nie śmiała pytać otwarcie), zaśpiewała Nie wzywaj mego imienia w boju.
Tej pieśni przed laty nauczył ją ojciec...
Tylko nie myśleć o nim, powiedziała sobie w duchu, czując ucisk w gardle grożący popsuciem
ostatniego wiersza ballady. Kiedy skończę śpiewać, kiedy już będę miała pieniądze na dalszą
podróż, dopiero wtedy będzie mi wolno przypomnieć sobie twarz Jervona. Dopiero wtedy pomyślę
o moich przybranych rodzicach, o pani Joisan i o panu Kerovanie. Wrócę w myśli do Obreda, do
mojej kasztanki Yyary, do Hyany, Firduna i do samego Kar Garudwyn, oby Naeve chroniła jego
mieszkańców! Ale przedtem muszę śpiewać i nawet słowem się nie zdradzić, czego szukam i
dlaczego zawędrowałam tak daleko od domu...
Starając się zapanować nad smutkiem, zagrała pierwsze akordy Gniewu Keylora. Czuła, że
zmęczenie oplata ją jak rzucony w bitwie płaszcz, knebluje, oślepia. Jeszcze tylko dwie pieśni,
przyrzekła sobie. Jeszcze tylko dwie, a potem będę mogła skończyć występ i zebrać monety.
Wiedziała, że dała z siebie wszystko i zasłużyła na zapłatę.
- A teraz, łaskawi panowie - powiedziała po kilku minutach, tłumiąc rozwartą dłonią ostatnie
dźwięki Gniewu Keylora - zaśpiewam wam nową pieśń, którą ułożyłam o przeklętym kolderskim
grodzie Sipparze na wyspie Gorm. Posłuchajcie więc Ballady o upiornym mieście.
Eydryth ściszyła głos i z gardła wydobyła dziwne, brzękliwe brzmienie. Pomyślała, że przecież ów
Sippar - albo to, co z niego pozostało - leżał po przeciwnej stronie zatoki, w odległości zaledwie
jednego dnia podróży statkiem.
Żadnych dzieci dziś nie ma w Sipparze, W porcie cicho, nie widać człowieka, W pustce ulic
jedynie wiatr gwarzy - Martwe ciała usnęły na wieki.
Gdy Kolderu runęła nań szarża, Gdy się noc uczyniła o świcie, Śmiercią swoją gród Sippar
oskarżał Wroga, który wysysał zeń życie.
Tak, to miasto po dwakroć zginęło. Krew i magia demonów je plami. Kolder, straszne swe
wieńcząc dzielo, Gród żywymi zaludnił trupami.
Kiedy Tregarth pojawił się zbrojnie, Kiedy magia się starła z człowiekiem, Drugi raz umarł Sippar
spokojnie, Martwe dala usnęły na wieki.
Już umarli zasnęli w mogiłach, Z jarzma ciał swych nareszcie są wolni. Niech nieczysta nie trwoży
ich siła, Niech na zawsze zapomną o wojnie.
Nie odwiedzą już kupcy Sipparu - W pustych domach buszują dziś myszy, Na ulicach ni zgiełku, ni
gwaru - Mc upiornej nie mąci tu ciszy.
Kiedy umilkły ostatnie słowa pieśni, jej słuchacze zadrżeli, a potem jakby zbyt szybko się
wyprostowali. Jegomość, który zaczepił ją, gdy weszła do "Tańczącego Delfina", zerknął przez
swoje ramię, jakby spoczęła na nim widmowa dłoń.
Nie można dopuścić, żeby odeszli w nocny mrok, pomyślała. Szczypta rubaszności pobudzi ich do
śmiechu i rozwiąże sakiewki. I nie ma obaw, nie zażyczą
sobie jakiejś pieśni z High Hallacku, której i tak by nie zrozumieli... Sprośność wszędzie jest
sprośnością...
- A teraz, panowie! - zawołała. - Zaśpiewam wam ostatnią pieśń tego wieczoru. Posłuchajcie wiec
Ballady o posagu służącej.
Zagrała pierwsze akordy opowieści o biednej młodej służącej, która spotkała żeglarza czyhającego
na jej cnotę i udającego, że zamierza się z nią ożenić. Strofy płynęły wśród śmiechu
zgromadzonych. Piękna panna wysłuchała pochwał swej urody i chętnie przyjęła bogate dary od
zalotnika, lecz nieszczęśliwym trafem zdołała pozostać cnotliwą - do dnia, w którym pechowy
żeglarz powrócił z rejsu tylko po to, by się przekonać, że właśnie owa dziewczyna z innym wiąże
się ślubem; jego dary stały się jej posagiem!
Eydryth sama się uśmiechała, śpiewając refren po raz ostatni:
Ach, jakaż byla to ślicznotka, Spotkałem ją, gdym zszedł na ląd. Bodajbym nigdy jej nie spotkał,
Ogołociła kiesę mą!
- Dziękuję, dziękuję wam za uwagę.
Wstała i ukłoniła się, po czym sącząc piwo słuchała, jak pili za jej zdrowie i klaskali. Następne
monety zabrzęczały w futerale harfy. Kiedy słuchacze wreszcie opuścili karczmę, Eydryth
policzyła nocny zarobek. Starczy na osobny pokój, kolację i śniadanie, pomyślała. A może i na
kilka dni podróży?
Karczmarz zaprowadził ją do małej, pustej izdebki na poddaszu. Wsunęła futerał z harfą i torbę pod
drewniane łóżko, umyła twarz i ręce w lodowatej wodzie czekającej na gościa w dzbanku, po czym
zeszła coś zjeść.
W karczmie było teraz prawie pusto, pozostali tylko
nieliczni goście, którzy tu nocowali, a i oni niebawem udali się na spoczynek. Karczmarz Mylt
przyniósł jej posiłek. Przyjemnie zaskoczyła ją gorąca zupa z homarów, pasztet z jarzyn i dobre
wino, które przed nią postawił. Zjadła wszystko z apetytem.
- Dziękuję ci, panie. Jadło było wyśmienite. Niski mężczyzna skinął z zadowoleniem głową i rzekł:
- To moje własne przepisy. Goście wybaczą niedostatki w obsłudze, jeżeli jedzenie będzie
smaczne, a piwo dobrze schłodzone. Możesz pozostać tu jeszcze jeden dzień, tkaczko pieśni.
Rzadko się zdarza, żeby jakiś bard oczarował moich klientów tak jak ty.
- Dziękuję, ale nie, muszę rano wyruszyć w dalszą podróż. - Wypiła łyczek wina z kielicha. -
Powiedz mi - dodała z udaną obojętnością - ile jest dni drogi do samego miasta Es? Chciałabym je
zobaczyć.
- Pieszo? - spytał Mylt, a gdy skinęła twierdząco głową, zastanawiał się chwilę, nim odpowiedział:
- Co najmniej cztery, a raczej pięć. To całe dwa dni konno.
- Czy drogi są dobre?
- Tak i dobrze strzeżone. Koris z Gormu to sprawiedliwy mąż, nie ma w zwyczaju rozpieszczać
rozbójników, więc ostatnio trzymają się z dala od głównych szlaków.
- Koris z Gormu... syn Hildera - powiedziała Eydryth, przypomniawszy sobie opowieść, którą
usłyszała na pokładzie "Rybołowa". - Ludzie mówią, że to on praktycznie rządzi teraz Estcarpem
razem z panią Loyse. Czarownice zajmują się przede wszystkim swoją słabnącą mocą.
Mylt zniżył głos, mimo że poza nimi nikogo już nie było w wielkiej izbie.
- Tak właśnie jest - zgodził się z nią - ale raczej
nie powinno się mówić o tym głośno. Przed laty, podczas Wielkiego Poruszenia, sporo z nich
umarło, niektóre zaś przeżyły, ale są jak wypalone skorupy. Pozostałe jednak nadal władają mocą
czarodziejską.
- Wielkiego Poruszenia? - odważyła się zapytać.
- Kiedy karsteński książę Pagar zapragnął najechać nasz kraj, czarownice skupiły całą swoją moc i
magię, żeby poruszyć samą ziemię. Góry oddzielające Karsten od Estcarpu zatrzęsły się i runęły, a
jednocześnie inne szczyty wydźwignęły się ku niebu. Najeźdźcy zostali starci z powierzchni ziemi
podczas jednej nocy i wszystkie drogi wiodące do Karstenu zniszczone.
- To musiało być straszne.
- Tak, na pewno. Byłem wtedy jeszcze chłopcem, a mimo to pamiętam ów dzień. Wydawało się, że
jakiś cień przesłonił cały kraj... cień, którego się nie widziało, tylko czuło. Ten cień uciskał
wszystko, co żyje, jak pięść, która chciałaby wgnieść nas w ziemię, był taki ciężki... - Karczmarz
zadrżał na to wspomnienie.
Eydryth pośpiesznie powróciła do tematu bardziej ją interesującego.
- Powiedziałeś, że niektóre czarownice zachowały swoją moc?
- Tak, jeśli to, co słyszę, jest prawdziwe. Jak sama stwierdziłaś, czarownice odwróciły swą uwagę
od władzy nad Estcarpem. Już nie rządzą naszym krajem, rządzi nim Koris i pani Loyse, a
pomagają im ich przyjaciele i towarzysze broni, cudzoziemiec, pan Simon Tregarth i jego żona,
pani Jaelithe. - Mylt rozejrzał się nerwowo. - Czy wiesz, że ona kiedyś była czarownicą?
Eydryth wiedziała, ale udała zaskoczenie, chcąc wyciągnąć z niego jak najwięcej.
- Naprawdę?
Mylt podniósł rękę, jakby chciał złożyć przysięgę.
- Tak. Była czarownicą, zanim została jego żoną. Kiedy się pobrali, urodziła swemu małżonkowi
dzieci - było to więc prawdziwe małżeństwo - a przecież... - Znowu rozejrzał się wokoło, po czym
nachylił tak nisko, że poczuła jego kwaśny oddech i zobaczyła czarne wągry na nosie - ...a przecież
ona nadal włada mocą! Chociaż od dawna nie jest panną!
Eydryth przybrała odpowiednio zdziwioną minę, jakkolwiek wcale jej to nie zaskoczyło: jej własna
matka, Elys, także nie utraciła swej mocy wraz z dziewictwem.
- Ludzie mówią, że pozostałe czarownice nigdy nie wybaczyły pani Jaelithe tego, że weszła do łoża
swego małżonka, a mimo to nie straciła swego daru. Uważają to za zdradę - dokończył Mylt.
- Może jej zazdroszczą - Eydryth zaryzykowała lekką kpinę.
Karczmarz zachichotał rubasznie.
- Nie czarownice z Estcarpu, minstrelko! One ledwie tolerują mężczyzn, a nie pożądają ich!
- Powiedz mi, Mylcie, czy czarownice kiedykolwiek... pomagają ludziom? - Eydryth ułomkiem
chleba starannie wycierała miskę z resztek zupy homarowej.
- Mówią, że tak, czasami. Błogosławią zbiory i tym podobne, przywołują burze podczas suszy,
uspokajają wiatr i fale, żeby chronić statki w portach.
- A co z pomniejszymi czarami... uzdrawianiem, no, czymś w tym rodzaju?
- Tak, tym też niekiedy się zajmują. Lekarstwa, napoje, amulety przeciw chorobom... - Przelał
resztę wina z dzbanka do kielicha Eydryth, a następnie ostrożnie ustawił puste naczynia na tacy. -
Czy czegoś sobie jeszcze życzysz, minstrelko?
- Nie, dziękuję, nic mi już nie trzeba. - Dziewczyna dopiła wina i wstała. - Dobrej nocy.
- Życzę ci miłych snów, tkaczko pieśni. Skinąwszy głową na pożegnanie, Eydryth weszła na
schody prowadzące na poddasze. Szła powoli. Była tak zmęczona, że nawet te kilka łyków wina
wypitych do kolacji sprawiło, iż jej członki wydawały się obciążone jaskrawymi ciężarkami od
sieci rybackich, które zdobiły ściany "Tańczącego Delfina". Podłoga pod jej zniszczonymi
skórzanymi butami zdawała się kołysać rytmicznie, jakby Eydryth nadal przemierzała ocean na
pokładzie "Rybołowa". Kiedy dotarła do swojej izdebki, ściągnęła z siebie ubranie i wsunęła się
pod szorstkie wełniane koce, zbyt zmęczona, aby szukać koszuli nocnej.
Sen obejmował ją ołowianymi ramionami, gdy nagle otworzyła oczy:
- Zapomniałam! Na Jantarową Panią, jestem taka zmęczona... - szepnęła. Z westchnieniem
odrzuciła na bok koce i sięgnęła po leżącą na podłodze laskę zwieńczoną figurką gryfa.
Przyciągnąwszy ją do siebie w ciemnościach, drugą ręką odnalazła po omacku amulet, który nosiła
ukryty pod ubraniem. Poczuła w dłoni znajomy, ciepły kształt z bursztynu i ametystu, przesunęła
palcem po symbolach Gunnory - snopie zboża oplecionego winoroślą o dojrzałych gronach.
- Pani - szepnęła - potrzebuję Twojej pomocy w moich poszukiwaniach. Proszę cię, chroń tych,
których kocham, tych, którzy mieszkają w Cytadeli Gryfa. Chroń panią Joisan i jej małżonka, pana
Kerovana. Chroń też ich córkę Hyanę i syna Firduna. A przede wszystkim, proszę Cię, chroń mego
ojca. Pomóż mi znaleźć kogoś, kto może go uzdrowić, tak żeby po tylu latach znów stał się sobą. I,
Pani... - Jej cichy szept ginął w mroku. - Proszę... pozwól mi odnaleźć moją matkę, panią Elys. Tak
dawno od nas odeszła... Chroń ją, gdziekolwiek jest.
Zacisnęła mocno w dłoni oba symbole, pragnąc otrzymać jakiś znak - jakikolwiek znak - że jej
modlitwa była czymś więcej niż zbiorem pustych dźwięków. Ale niebieskie oczy gryfa z Quanstali
nie rozjarzyły się w mroku; ten błogosławiony metal nigdy dla niej nie zaświecił. A bursztynowy
amulet Gunnory był równie ciemny jak otaczająca ją noc. Zawsze tak było...
Eydryth położyła się i westchnęła z nadzieją, że tej nocy będzie zbyt zmęczona, żeby śnić.
Iwukołowy, ciągnięty przez kucyka wóz poskrzypywał na brukowanej drodze.
- Pośpiesz się, Pięknisiu! - Młody wieśniak wymachiwał wiklinową witką nad okrągłym zadem
niedużego gniadego wałacha. - Masz miasto Es w zasięgu wzroku, tkaczko pieśni! - zawołał przez
ramię. - To już niedaleko.
Eydryth najpierw ostrożnie podała jego żonie uśpioną Pris, ich małą córeczkę o zmierzwionych
włoskach, potem podniosła się i wyjrzała z wozu. Nawet w promieniach chylącego się ku
zachodowi słońca zbliżające się miasto wydawało się pociemniałe ze starości, a jego okrągłe,
szarozielone wieże mogły stać tam od stworzenia świata. Es było dużym grodem, który
najwyraźniej miał pełnić jednocześnie funkcję twierdzy i stolicy Estcarpu - ze wszystkich stron
otaczał go wysoki mur obronny.
Kiedy wóz wieśniaka podjechał do bramy, dwóch dobrze uzbrojonych wartowników życzliwie, ale
uważnie przyjrzało się zarówno pojazdowi, jak i jego pasażerom. Ustaliwszy, że nic nie ukryto pod
tkanymi ręcznie
kilimami, które Catkus i Leiona przywieźli na sprzedaż, machnięciem ręki pozwolili im jechać
dalej.
Gdy niezdarny wóz telepał się na kocich łbach wąskich uliczek, Eydryth rozglądała się ze
zdumieniem. Es okazało się największym miastem, jakie kiedykolwiek odwiedziła. Mieszkańcy
Krainy Dolin z natury nie byli mieszczuchami, a podczas wszystkich wędrówek po prastarym
Arvonie dziewczyna nigdy nie widziała osady większej od wioski.
Zbudowane z omszałych kamieni starożytne budowle strzelały ku niebu, otaczająca je zaś patyna
wieków wydawała się niemal tak namacalna, że Eydryth przyszło do głowy, iż dałoby się wyczuć
ją dotykiem. Wyciągnęła rękę, gdy wóz zwolnił na ostrym zakręcie wąskiej uliczki. Nie dotknęła
murów. Głazy zdawały się odpychać ciekawskich - a może to, co wyczuła, było prawdziwą magią,
czarem, który miał chronić miasto?
- Jesteśmy na miejscu, tkaczko pieśni - oświadczył Catkus, ściągając lejce u wjazdu na plac
targowy. - Niech los ci sprzyja w twoich wędrówkach. - Młody wieśniak dotknął ręką
postrzępionego skrzydła kapelusza w pożegnalnym pozdrowieniu. - Jeszcze raz dziękuję za
uśpienie piosenką małej Pris podczas ataku kolki tamtej nocy.
- To ja wam dziękuję za podwiezienie i za towarzystwo - odparła na to Eydryth, gramoląc się z
wozu, po czym pomachała na pożegnanie ręką całej rodzinie.
Młoda kobieta nie musiała pytać o drogę do Cytadeli - twierdza czarownic była bowiem
najpotężniejszą budowlą w Es; miała też okrągłą wieżę przewyższającą wszystkie otaczające ją
gmachy. Eydryth ruszyła więc ku niej przez zatłoczone ulice, zarzuciwszy na plecy podróżną
sakwę i przenośną harfę. Po drodze przyglądała się ludziom idącym wydeptanymi przez nie-
20
zliczone lata ulicami, tym, którzy nazywali siebie Starą
Rasą.
Byli wysocy i wyglądali niezwykle onieśmielająco. Trzymali się dumnie, stąpali wyprostowani jak
żołnierze. Ich włosy były równie czarne jak sploty Eydryth, ale ani fale, ani loki nie zmiękczały
płaszczyzn ich pociągłych twarzy o ostrych podbródkach. Oczy o różnych odcieniach szarości
spoglądały czujnie w pozbawionych zmarszczek obliczach. Nawet w Krainie Dolin dobrze
wiedziano, iż u Starej Rasy oznaki starości pojawiały się dopiero na kilka lat przed śmiercią.
Widok mieszkańców Es żywo i boleśnie przypomniał Eydryth matkę. Wydało się jej dziwne, że
mogło ją łączyć z którymiś spośród nich dalekie pokrewieństwo. Elys często mówiła córce, że
dziadkowie Eydryth uciekli z Estcarpu z jakichś nie znanych jej powodów, których nigdy nie
rozstrząsali.
Gwardzista w noszącej ślady naprawy kolczudze zastąpił jej drogę w bramie wiodącej na centralny
dziedziniec.
- W jakiej sprawie... - Rzucił bystre spojrzenie na symbol na piersi Eydryth - ...tkaczko pieśni?
- Pragnę uzyskać posłuchanie u jednej z czarownic - odparła sztywniejąc i patrząc w jego obojętne
oczy. - Na kilka minut, nie dłużej.
- W jakiej sprawie? - Zmierzył ją wzrokiem.
- W sprawie uzdrowienia - odrzekła dziewczyna po chwili wahania, starając się opanować
niecierpliwość: Dotarłam aż tak daleko! Błogosławiona Gunnoro, dodaj mi sił! - Powiedziano mi,
że każdy może szukać porady u czarownic w sprawie uzdrowienia.
- Jak się nazywasz?
- Eydryth.
- Zaczekaj tutaj. - Gwardzista odwrócił się i zniknął w olbrzymim, pociemniałym ze starości
portalu i wrócił po kilku minutach. - Jutro rano - powiedział. - Zanim słońce dotrze do szczytu
murów miejskich.
- Stokrotne dzięki - odparła, ze wszystkich sił powstrzymując uśmiech ulgi. - Będę o czasie.
Tej nocy jej występ w "Srebrnej podkowie" składał się głównie z lekkich ballad oraz z opowieści o
cudach, dobrej magii i miłości, toteż trudno jej było zmienić nastrój, gdy pewien stary, posępny
wieśniak zażyczył sobie ponurej Elegii o żołnierzu. Eydryth śpiewała, a kiedy rozbolało ją gardło,
grała na flecie. Do czasu, gdy klienci gospody rozeszli się do domów, młoda minstrelka zarobiła
tyle, że powetowała sobie koszty czterodniowej podróży do Es.
Dziewczyna obudziła się, kiedy świt ledwie zdążył posrebrzyć niebo na wschodzie. Zaspokoiwszy
głód owsianką i kozim mlekiem, chwyciła laskę, przewiesiła przez ramię sakwę i szybko poszła
krętymi uliczkami w stronę Cytadeli. Słońce ledwie różowiło niebo nad dachami, gdy przysiadła na
progu jakiegoś domostwa naprzeciw gwardzistów.
Dwie godziny oczekiwania dłużyły się jej niemiłosiernie jak rozciągnięta ponad miarę struna harfy,
ale w końcu wstała, otrzepała płaszcz i obcisłe spodnie, po czym przepchnęła się przez zatłoczoną
teraz ulicę.
Na warcie stał obecnie inny żołnierz. Spojrzawszy na listę rozkazał jej zostawić na wartowni
podróżną laskę, po czym wskazał ręką wejście. Eydryth szarpnięciem otworzyła masywne drzwi i
znalazła się w długim korytarzu. Stanęła przed nią młoda kobieta w powłóczystej, srebrzystej
szacie; jej spięte z tyłu głowy krucze włosy osłaniała srebrna siatka. Opuściwszy ciemnoszare oczy,
bez słowa, skinieniem poleciła dziewczynie iść za sobą.
Minstrelka wielkimi krokami stąpała za dziewczyną - jedno spojrzenie na twarz przewodniczki
przekonało ją, iż czarownica była młodsza od niej o kilka lat - najpierw jednym korytarzem,
później drugim, wreszcie trzecim. Wszystkie miały gładkie ściany z pociemniałych ze starości
kamieni i były oświetlone słabym blaskiem kuł zawieszonych w metalowych koszykach.
Na widok świecących kuł Eydryth z trudem powstrzymała okrzyk zaskoczenia. Już kiedyś widziała
takie oświetlenie. Identyczne lampy zwisały ze ścian i sufitów jej domu, starożytnego Kar
Garudwyn. Znała wiek tamtej twierdzy i teraz z jeszcze większym lękiem rozejrzała się wokoło. To
miejsce było naprawdę stare.
Przewodniczka zatrzymała się przed niewielkimi drzwiami. Wciąż milcząc otworzyła je,
machnięciem ręki poleciła wejść petentce, po czym weszła za nią.
W gabinecie pełnym pergaminowych zwojów siedziała za biurkiem kobieta, której orle rysy twarzy
nie zdradzały prawdziwego wieku. Eydryth wzdrygnęła się pod nieruchomym spojrzeniem jej
oczu. Miała ona na sobie taką samą szarą niby mgła suknię jak przewodniczka Eydryth, ale nosiła
zawieszony na łańcuszku zamglony kamień o barwie księżyca.
Czarownica odsunęła nieco krzesło i długą chwilę siedziała nieruchomo, przyglądając się
minstrelce. Kiedy się w końcu odezwała, przemówiła z wiejskim akcentem, lecz jej władcza
postawa wskazywała, iż dawno pozostawiła za sobą spędzone na wsi dzieciństwo. Nie przedstawiła
się, jednak jej zachowanie nie zaskoczyło Eydryth. Wiedziała bowiem, iż podanie komukolwiek
23
prawdziwego imienia oznaczało otwarcie szczeliny w pancerzu mocy.
- Tkaczka pieśni Eydryth. Szukasz uzdrowienia. Dla kogo? Wylądasz na zdrową.
- Nie, nie dla mnie - odrzekła dziewczyna zmuszając się do patrzenia prosto w surowe i
przenikliwe oczy czarownicy. - Dla kogoś z mojej rodziny.
- I przybyłaś z bardzo daleka, prawda? - Starsza kobieta wstała i podeszła do Eydryth. Była o pół
głowy niższa, ale emanująca od niej władcza aura niweczyła tę różnicę wzrostu. - Pachniesz
morzem i masz zniszczone buty. Musiałaś przejść wiele mil. Czy w twojej prowincji nie ma
uzdrowicielek?
- To prawda, że mamy własne Mądre Kobiety - przyznała dziewczyna. - Lecz jak dotychczas żadna
nie mogła pomóc, ponieważ jest to choroba umysłu i ducha, a nie ciała.
Czarownica pokiwała lekko głową.
- To niedobrze, minstrelko. Mało kto potrafi uleczyć taką niemoc. Kogo poraziła i jak to się stało?
Eydryth aż zabrakło tchu, kiedy zaczęła opowiadać i opadły ją wspomnienia.
- To stało się sześć lat temu, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką. Podróżowaliśmy... do pewnego
miejsca dawnej Mocy. Miał to być rodzaj wyroczni, która pozwalała ujrzeć to, czego się
najbardziej pragnie. Lecz kiedy Jervon tam zajrzał, poraziło go jak grom. Od tej pory jest jak małe
dziecko, które je, gdy mu się poda jedzenie, i idzie, gdy się je prowadzi...
- On?! - W oczach czarownicy błysnął gniew. - Czy chcesz powiedzieć, że jakiś mężczyzna
próbował posłużyć się źródłem Mocy? Szukasz u mnie pomocy dla kogoś, kto wtrącał się do
spraw, których jego płeć nigdy nie zdoła zrozumieć?
- Tak, dla mojego ojca Jervona - wyjąkała Eydryth, gorączkowo się zastanawiając, gdzie popełniła
błąd. - Powiedziano mi, że potraficie uzdrawiać...
Urwała, kiedy czarownica mocno złapała ją za brodę i w zamyśleniu odwróciła jej twarz z boku na
bok.
- Twoje oczy... - mruknęła do siebie - ...są niebieskie... i szczęki są szersze, lecz barwa włosów,
kształt podbródka... - Spiorunowała dziewczynę spojrzeniem. - Jesteś dzieckiem Starej Rasy. Po
części. Twoja matka na pewno zdradziła swoje powołanie wybierając małżeństwo, podczas gdy my
tak potrzebowałyśmy każdej cząstki mocy! Czy sądzisz, że pomogłabym mężczyźnie, który
przespał się z jedną z moich sióstr i w ten sposób pozbawił ją daru władania mocą?!
Ależ ona wcale nie straciła tego talentu! Nawet nie urodziła się w Estcarpie - zaprotestowała w
duchu Eydryth. Nie ukrywana nienawiść w oczach czarownicy odebrała jej odwagę; wprawdzie
dowiedziała się już, że kobiety władające mocą uważały związek z mężczyznami za jej nędzny
surogat, ale nie była przygotowana na taki wybuch gniewu i nienawiści.
Silne, krótkie palce czarownicy zacisnęły się na podbródku dziewczyny.
- A co z tobą? - mruknęła ciszej. - Czy uniknęłaś testów, jakim poddawane są wszystkie
dziewczynki? Czy masz magiczny talent? Jeśli tak, zobaczymy... - Urwała z sykiem i zbliżyła
zamglony klejnot do twarzy oszołomionej minstrelki. - Dotknij go! - rozkazała.
Wola zwarła się z wolą, gdy Eydryth próbowała się cofnąć, oderwać wzrok od jasnoszarych oczu,
świecących blaskiem, który miał w sobie coś z szaleństwa.
- Nie!
- Dotknij go!
Eydryth wbrew woli wyciągnęła z wahaniem rękę, musnęła koniuszkiem palca dłoń czarownicy, a
potem dotknęła chłodnej, śliskiej powierzchni zamglonego kamienia. Tamta zaś odwróciła od niej
spojrzenie i skierowała je na kamień. Ożywienie powoli gasło na twarzy czarownicy.
- Nie... - mruknęła i znów utkwiła wzrok w twarzy minstrelki. - Nic, klejnot pozostał martwy. A
byłam taka pewna...
Przekornie rozgniewana jeszcze jednym dowodem braku magicznego talentu, Eydryth cofając rękę
spojrzała na klejnot i nagle zamarła. Czy zobaczyła maleńką iskierkę w jego szarej głębinie?
Wyobrażam to sobie tylko, pomyślała z gniewem. Chwała losowi, że nie władam mocą. W
przeciwnym wypadku ta na pół oszalała kobieta próbowałaby mnie tutaj zatrzymać! Cofnęła się o
jeden krok.
- Więc nie możesz mi pomóc - powiedziała. - Albo nie chcesz... Jak to naprawdę jest, pani?
Czarownica wzruszyła ramionami i odpowiedziała tak cicho, że ledwie ją było słychać.
- Kiedyś, przed Wielkim Poruszeniem... być może, nie wiem. Ale teraz... - Potrząsnęła głową i
wyciągnąwszy rękę chwyciła się rzeźbionego oparcia krzesła, jakby bała się, że upadnie. Później
skinieniem dała znak, iż posłuchanie skończone. - Możesz odejść, minstrelko.
- Jeżeli ty nie możesz mi pomóc, czy wiesz, kto mógłby to zrobić? - zapytała Eydryth czując, jak
gaśnie w niej nadzieja, która dodawała jej sił w minionych miesiącach. - Muszę znaleźć kogoś, kto
go uzdrowi, muszę! Zrozum, to ja jestem wszystkiemu winna! Szukaliśmy mojej matki, którą
kochał nad... - Porwał ją szloch i odwróciła się zawstydzona, iż czarownica zobaczyła ją w takim
stanie.
26
Lecz tamta zdawała się już jej nie widzieć. Zgarbiona, powłócząc nogami Eydryth na oślep wyszła
za młodą czarownicą z komnaty.
Szły ciemnymi korytarzami, a ich stopy szurały o kamienne płyty. Minstrelka opanowała się
powoli i mrugając oczami powstrzymała łzy. Ale podróżna sakwa wydała się jej dwa razy cięższa,
a harfa w futerale, musnąwszy ścianę, wydała smutny, przytłumiony dźwięk. Co mam zrobić -
zastanawiała się w odrętwieniu Eydryth. Dokąd pójść? Nie mogła znieść myśli o powrocie do Kar
Garudwyn z pustymi rękami, lecz cóż jej pozostało? Chyba tylko bezsensowna wędrówka po
obcych krajach?
Okrążyła ostatni zakręt przed wyjściowym portalem i omal nie wpadła na swoją przewodniczkę.
- Cicho! - szepnęła czarownica, rozejrzawszy się z lekiem wokoło. - Wejdź tutaj, musimy
porozmawiać.
Lodowato zimną ręką złapała Eydryth za rękaw i zaciągnęła do ciemnego pomieszczenia. Po chwili
minstrelka dostrzegła otaczające je zakurzone beczki i skrzynie. To coś w rodzaju magazynu,
pomyślała.
Nieco zdziwiona patrzyła, jak jej towarzyszka wyjrzała ostrożnie, żeby się upewnić, czy nikt ich
nie obserwuje. Później zamknęła drzwi i dotknęła palcem świecy, którą wyjęła z rękawa. Zabłysła
iskierka i knot zapalił się. Spojrzały na siebie w półmroku.
- O co chodzi? - zaczęła Eydryth, lecz tamta przyłożyła palec do ust.
- Cicho! - wyszeptała młoda czarownica. - Posłuchaj mnie przez chwilę. Znam miejsce, gdzie
możesz znaleźć pomoc, której szukasz, tkaczko pieśni.
al brugt
eydryth z niewiarą spojrzała na twarz dziewczyny. - Gdzie? - zapytała w końcu. - Gdzie mogę
znaleźć pomoc dla tego, kogo poraziła starożytna Moc?
- Jest w Estcarpie pewien przybytek mądrości - odrzekła tamta. - Stary... może nawet starszy od
samej Cytadeli w Es. Są tam starożytne zapiski i niektóre z nich dotyczą leczenia najróżniejszych
chorób. Słyszałam legendy o uzdrawiających kamieniach i o czerwonym mule, który leczy nawet
najcięższe rany. Może w tych zapiskach znajdziesz wiedzę o tym, gdzie znajdują się takie
lekarstwa.
- Gdzie? - zapytała niecierpliwie minstrelka. - Gdzie ukryto taki kamień? Gdzie odnajdę taki muł?
- Nie wiem. Może w Escore? Wiele z tego, co uważaliśmy za legendy, okazało się prawdą po tym,
jak Tregarthowie odkryli tę starożytną krainę, z której niegdyś uciekła Stara Rasa. Jeżeli mówią
one prawdę... W tym przybytku pradawnej wiedzy możesz znaleźć odpowiedzi, których szukasz.
- Nie jestem uczona - mruknęła Eydryth z powątpiewaniem.
- Ale uczeni są ci, którzy tam żyją, i na pewno ci pomogą, gdyż poza tym mają niewiele do roboty.
Jest szansa, że znajdziesz wzmiankę o potrzebnym ci leku na którymś z postrzępionych zwojów.
- Szansa - powtórzyła Eydryth, myśląc szybko. - Najwyraźniej nikła szansa.
- Nie sprawiasz wrażenia kogoś, kto mógłby sobie pozwolić na pominięcie jakiejkolwiek
możliwości, choćby najmniejszej - odparowała czarownica.
Minstrelka westchnęła.
- Masz rację. Co to za miejsce? Tamta podniosła ostrzegawczo rękę.
- Nie tak szybko. Jeżeli mi pomożesz, powiem ci, gdy dotrzemy do celu. Czy przysięgniesz na
błogosławioną Gunnorę, której amulet nosisz, że jeśli ci pomogę, dotrzymasz danego mi słowa?
Eydryth drgnęła, mimo woli kładąc dłoń na piersi, gdzie pod skórzanym kaftanem ukrywała
amulet.
- Skąd wiesz, co noszę pod ubraniem? - zapytała, przyglądając się podejrzliwie czarownicy i
starając się dostrzec jej twarz z półmroku.
- Władam tylko niewielką mocą, ale wyczułam, że nosisz na piersi symbol Gunnory - warknęła
niecierpliwie czarownica. - Zresztą to nieważne. Czy przysięgniesz, że mi pomożesz, jeżeli ja
udzielę ci pomocy?
- W czym mam ci pomóc?
- Chcę uciec z Cytadeli, z samego Es i wrócić do mojego rodzinnego Kastrynu. Kiedy tam się
znajdziemy, wyjawię ci nazwę starożytnego przybytku mądrości i powiem, jak tam dotrzeć.
Kastryn, jak sama się o tym przekonasz, znajduje się na drodze do Lormtu.
Eydryth spojrzała na młodą kobietę, badając wzrokiem jej wąską twarz o ostrym podbródku.
Dziewczyna była piękna, choć sprawiała wrażenie zmęczonej, a rysy miała wyostrzone, jak gdyby
wiele wycierpiała.
- Niewykluczone, iż mogłabym odnaleźć ten przybytek starożytnej wiedzy bez twojej pomocy -
powiedziała powoli - teraz, kiedy wiem już, o jakie miejsce mam pytać. Jeżeli mieszkają tam
ludzie, na pewno ktoś gdzieś coś będzie o tym wiedział.
Czarownica zagryzła usta, tracąc panowanie nad sobą.
- Byłam głupia - szepnęła z nutą rozpaczy w głosie. - Nie zdołano wyuczyć mnie intryg, a z natury
mówię szczerze. Masz rację. Jeżeli dostatecznie długo będziesz rozpytywać o to w Es, znajdziesz
kogoś, kto będzie wiedział o istnieniu Lormtu i znał do niego drogę. Idź więc. Życzę ci
powodzenia.
Odwróciła się i zgarbiła, chyląc głowę i opuszczając ramiona.
Eydryth poczuła do niej sympatię. Przypomniała sobie własną rozpacz, która ją ogarnęła na myśl,
że chciwe mocy czarownice o zapadłych oczach mogłyby zatrzymać ją w tej starożytnej twierdzy.
Dotknęła lekko ramienia dziewczyny.
- Zaczekaj. Powiedz mi coś więcej o sobie. Jesteś jedną z nich - dlaczego chcesz stąd odejść?
Tamta ani się nie odwróciła, ani nie podniosła oczu.
- Zmuszono mnie do poddania się testowi tak jak ciebie dzisiaj - powiedziała głucho. - Ale dla
mnie kamień ożył. Wprawdzie była to tylko iskierka, lecz czarownice są zdesperowane.
- Zauważyłam to. Dlaczego tak jest?
- Musiały patrzeć, jak powoli tracą kontrolę nad Estcarpem i jak przejmują ją inni - Koris i pani
Loyse, Simon Tregarth (którego nienawidzą od chwili, gdy ożenił się z jedną z nich) oraz jego
żona, pani Jaelithe.
Zabierają każdą dziewczynkę, która ma choć cząstkę mocy, żeby powiększyć swoje szeregi do
poprzedniej liczebności. Głos młodej kobiety zadrżał.
- Przez dwa lata udawało mi się unikać testów, ponieważ byłam jedyną opiekunką i oparciem dla
mojej owdowiałej matki. Ale ona umarła, więc kiedy czarownica przybyła do Kastrynu następnym
razem, musiałam położyć palec na jej klejnocie. Zabrały mnie, ponieważ zabłysła w kamieniu
iskierka, przywiozły tutaj... i zaczęły mnie uczyć.
- Magii?
- Tyle, ile mogłam się nauczyć, a nie było tego wiele. Nie jestem tępa, ale serce i umysł mam czym
innym zajęte. Nie pragnę być Mądrą Kobietą, nie mam też dość talentu, żeby nauczyć się czegoś
więcej niż kilku pomniejszych iluzji i opanować podstawy sztuki leczenia i wytwarzania leków z
ziół. Lecz dla innych czarownic moc jest wszystkim - mięsem, chlebem, napojem, samą duszą! Nie
sądzę, żebyś mogła to zrozumieć, minstrelko, ale ja nigdy nie stanę się taka jak one. Nigdy!
Eydryth przypomniała sobie własne dzieciństwo spędzone w przesiąkniętej czarami twierdzy...
Magia przenikała nawet powietrze Kar Garudwyn i dla osób z jej otoczenia posługiwanie się
czarami było równie naturalne jak oddychanie. Ona jednak nie miała ani krzty talentu magicznego,
wdała się przecież w ojca. Jej ojciec, porażony podmuchem niemal zapomnianej Mocy...
Wzruszenie ścisnęło jej gardło.
Rozumiem - powiedziała do czarownicy - nawet lepiej, niż ci się wydaje.
- I co najgorsze, zabrały mnie tak szybko, że nawet nie miałam czasu zawiadomić Logara! - Głos
dziewczyny załamał się.
- Logara?
Teraz czarownica zwróciła się twarzą do swej rozmówczyni. W półmroku rozjaśnionym słabym
blaskiem świecy jej oczy błyszczały, jakby starała się powstrzymać łzy.
- Logar to mój narzeczony. Jest w Straży Granicznej. Wprawdzie wyrwaliśmy Psom część
uzębienia, ale Alizon pozostał sztyletem, który coraz to rani bok Estcarpu. Ocalałe Psy skradają się
chytrzej niż przedtem i nękają naszą północną granicę. Dlatego każdy zdolny do noszenia broni
młody mężczyzna musi odsłużyć w wojsku trzy lata. Służba Logara skończyła się w zeszłym
miesiącu - teraz musi już być w domu i dowiedział się, że mnie zabrano do Es!
Jej usta zadrżały, lecz zdołała się opanować i dodała ponuro:
- Przysięgliśmy sobie, że weźmiemy ślub po jego powrocie. Pragnę tylko jednego - zostać jego
żoną! Ale Logar nie może mnie uwolnić - gdyby odważył się wtargnąć do Cytadeli, czeka go
śmierć! Obawiam się jednak, iż mógłby się zdobyć na taki szalony postępek... dlatego muszę uciec,
zanim to zrobi!
- Rozumiem... - odparła Eydryth. - Lecz jeśli pojedziemy do Kastrynu...
Młoda czarownica złapała ją za rękaw.
- Pojedziemy!? Czy chcesz powiedzieć, że mimo to pomożesz mi stąd uciec? Nawet jeśli nie będę
mogła ci zapłacić ani cię wynagrodzić?
- Tak - odrzekła Eydryth równie uroczyście, jakby składała przysięgę. - Pomogę ci, siostro.
- Masz moją dozgonną wdzięczność! Oby spłynęły na ciebie wszystkie błogosławieństwa
Gunnory... - Dziewczyna chwyciła oburącz rękę minstrelki.
Eydryth pokręciła głową, przerywając ten potok słów.
- Zasłużę na podziękowania dopiero wtedy, gdy nam się powiedzie, siostro.
- Jestem Arvis - przedstawiła się nieśmiało czarownica. Eydryth otworzyła szerzej oczy. Widząc jej
zaskoczenie, dziewczyna wyzywająco kiwnęła głową. - Nazywam się Arvis - powtórzyła z dumą,
że otwarcie łamie prawa obowiązujące w Cytadeli. - A ty?
- Eydryth. Powiedz mi, jeśli wyruszymy do Kastrynu, czy inne czarownice nie dowiedzą się
natychmiast, dokąd się udałaś, i nie będą nas tam szukać?
- Mogą mnie szukać, ale gdy mnie znajdą, już na nic im się nie przydam - odpowiedziała Arvis. -
Logar i ja pobierzemy się w tej samej godzinie, w której się spotkamy i... - uśmiechnęła się drwiąco
- skoro tylko stanę się żoną Logara i wejdę do jego łoża, stracę wszelką moc.
Nie bądź taka tego pewna, pomyślała z przekąsem Eydryth, kiedy przypomniała sobie swoją
rodzoną matkę, panią Elys, i przybraną, panią Joisan. Obie były kobietami władającymi mocą
czarodziejską, obie spały ze swymi małżonkami i urodziły im dzieci tak jak pani Jaelithe. I
podobnie jak ona nie utraciły magicznych zdolności. Arvis prawdopodobnie ma jednak rację,
wywnioskowała minstrelka. Nie zechcą przyjąć jej do swego grona, bo według nich została
skażona kontaktem z mężczyzną. Pozwolą jej odejść.
- Poza tym - ciągnęła młoda czarownica - Logar i ja nie będziemy czekać, aż nas dosięgnie ich
gniew. Przekonam go, że musimy natychmiast uciekać. Może na wschód, do krainy za górami,
Escore? Synowie i córka Tregartha znaleźli tam schronienie - dlaczego nie Logar i ja?
- Długo układałaś te plany - zauważyła Eydryth. - Nie wymyśliłaś sobie tego w tej chwili.
- Nie myślałam o niczym innym, odkąd mnie zabrały - Arvis zniżyła głos do szeptu. - Na pozór
pogodziłam się z losem i starałam się przykładać do nauki najlepiej jak mogłam, żeby uśpić ich
podejrzenia. Nigdy jednak nie zaniechałam planów ucieczki. Teraz już nie mogę czekać - w
przyszłym tygodniu mam udać się do Przybytku Mądrości, żeby po raz ostatni odbyć w
odosobnieniu medytacje, a potem każą mi złożyć Przysięgę Czarownicy. Muszę uciec, zanim
włączą mnie do swego grona.
- Czy masz plan ucieczki z samej Cytadeli? Dziewczyna zawahała się.
- Zastanawiałam się nad tym, ale nie chciałabym go sugerować, gdyż jest dla ciebie bardzo
niebezpieczny. Czy masz choć odrobinę mocy?
- Ani śladu - odparła sucho Eydryth. - Lecz mimo to przedstaw mi swój plan.
- Jak już ci mówiłam, mam niewielkie zdolności - odrzekła Arvis - sądzę jednak, że zdołam okryć
się zasłoną iluzji na tak długo, żeby wyminąć gwardzistę strzegącego Cytadeli. Przybiorę twoją
postać. Będzie się ciebie spodziewał i dlatego nie przyjrzy ci się zbyt uważnie. Ale doskonała
podobizna jest ponad moje siły, więc muszę mieć twoje ubranie i sakwę.
- A zatem przybierzesz moją postać i będziesz nosić moje odzienie, żeby po prostu móc stąd
wyjść... - rozmyślała głośno minstrelka. - To naiwny plan, lecz mój ojciec, który był żołnierzem,
nauczył mnie podstępów i taktyki wojennej. Dlatego wiem, że często najprostszy plan ma
największe szansę powodzenia. A co się ze mną stanie?
- W tym problem - odparła ponuro czarownica. - Będą cię wypytywały i jeśli dasz im choć
najmniejszy powód do zwątpienia w szczerość twoich słów, posłużą się mocą, żeby wydobyć z
ciebie prawdę.
- Mogę powiedzieć, że mnie zaczarowałaś, obezwładniłaś swoją mocą - odrzekła Eydryth, mówiąc
szybciej niż myśląc. - Żeby wyglądało to prawdopodobnie, musisz zostawić mnie związaną i
rozebraną. Może jeszcze powinnaś uderzyć mnie tak mocno, żebym straciła przytomność.
- Nie mogłabym zrobić ci krzywdy! - żachnęła się młoda czarownica.
- Pokażę ci, jak należy zadać cios i gdzie. Taki, który pozbawi mnie przytomności, lecz nie narazi
na szwank poza kilkugodzinnym bólem głowy.
- Ale...
- Zrobisz to, co powinnaś zrobić - odpowiedziała stanowczo Eydryth. - Pamiętaj, że nie ma dla
mnie lepszego wytłumaczenia, dlaczego nie podniosłam alarmu. Znajdą mnie związaną i
nieprzytomną, ze sporym guzem za uchem. Wątpię, aby w tych okolicznościach czarownice w
ogóle podejrzewały nas o spisek.
- A jeśli jednak będą cię podejrzewały? Jeżeli wymuszą na tobie prawdę?
Minstrelka zastanowiła się.
- Nie sądzę, żeby wyrządziły mi wiele złego tylko dlatego, że pozwoliłam ukraść sobie ubranie i
sakwę. Na pewno nie jest to przestępstwo, za które groziłaby mi szubienica, zwłaszcza że ty
władasz mocą, a ja nie. Łatwo będzie uwierzyć, iż podporządkowałaś mnie swojej woli. I jeszcze
jedno: ja nie jestem obywatelką Estcarpu... Naprawdę mogę powoływać się na nieznajomość
miejscowych praw. Świadczy o tym fakt, że poprosiłam jedną z czarownic o pomoc dla
pogardzanego przez nie mężczyzny.
- Masz rację - zgodziła się z nią Arvis i mówiła dalej w zamyśleniu: - Każdy człowiek, mężczyzna
czy kobieta, który mieszka w tym kraju, musi po pewnym
czasie poznać zwyczaje czarownic. - Ściągnęła brwi i dodała z niepokojem: - Ale powalić cię na
ziemię... Nie, nie mogę! Musimy znaleźć inny sposób.
Eydryth chwyciła ją za ramiona, boleśnie wbijając palce w ciało czarownicy.
- Chcesz znów zobaczyć swego narzeczonego, prawda?
- Tak - szepnęła Arvis.
- Więc postąpisz tak, jak ci radzę. Musisz! Każda chwila opóźnienia zwiększa szansę wykrycia.
Dziewczyna pochyliła ramiona.
- Dobrze, lecz one mimo to będą cię wypytywać. Co wtedy?
- Nie zapominaj, kim jestem. - Eydryth uśmiechnęła się niewesoło. - Każdy bard musi doskonale
udawać. Uwierzą mi. - A przynajmniej taką mam nadzieję, dodała w myślach.
- Mam jeszcze jedno pytanie. - Odezwała się Arvis. - Dlaczego to robisz? Mogę zrozumieć, że
pomogłabyś mi, gdybyś nic nie ryzykowała, ale teraz grozi ci wielkie niebezpieczeństwo. Gniew
czarownic to poważna sprawa. Więc dlaczego chcesz mi pomóc?
Eydryth zawahała się.
- Ja także żyłam wśród ludzi kontrolujących siły, których nawet nie mogłam dostrzec - powiedziała
w końcu. - Nie życzyłabym nikomu takiego losu. I jeśli ty naprawdę wskażesz mi drogę do owego
przybytku starożytnej wiedzy, Lormtu, gdzie mogę znaleźć jakąś wskazówkę, która pomoże mi w
moich poszukiwaniach... - Wzruszyła ramionami. - A to jest dla mnie najważniejsze na świecie.
Arvis wyciągnęła rękę i po chwili Eydryth wzięła ją w swoją dłoń. Palce czarownicy były zimne,
lecz uścisk mocny.
- Dziękuję ci... siostro.
Eydryth pozostała ukryta w małym magazynie, Arvis zaś odeszła pośpiesznie po rzeczy potrzebne
do stworzenia iluzji. Wróciła po jakimś czasie ze skrzyneczką pełną leczniczych proszków i
płynów.
Wystarczyła jedna chwila, żeby dziewczyna włożyła ubranie Eydryth. Minstrelka stała drżąc z
zimna, czarownica zaś wpatrywała się w jej twarz, jakby chciała wryć ją w pamięć.
- Mogę to zrobić... - szepnęła jakby do siebie.
- Więc zaczynaj - odrzekła na to Eydryth, starając się powstrzymać szczękanie zębów. - Ta podłoga
jest zzzimna...
- Dobrze. - Arvis jęła szukać w swojej skrzyneczce i w końcu wydobyła stamtąd suchy liść, który
podała towarzyszce. - Będę potrzebowała twojej śliny i kilku włosów, żywych, wyrwanych razem z
cebulkami. Połóż wszystko tutaj.
Eydryth od dawna oswojona z prawami magii, chociaż sama nie mogła ich stosować, nie zadawała
pytań ani nie dyskutowała. Splunęła na liść i wtarła ślinę w jego brązowozieloną powierzchnię, po
czym wyrwała kilka włosów i położyła na środku liścia.
- Gotowe - oświadczyła.
Czarownica wzięła go bez słowa i zamknęła oczy. Później podniosła liść do ust, dmuchnęła nań i
zwinęła go w kulkę, którą poczęła obwodzić kontury swojej twarzy, pocierając lekko. Śpiewała
przy tym monotonną, posępną pieśń. W pradawnych słowach Eydryth rozpoznała jedną z odmian
Dawnej Mowy, prastarego języka Mocy, którym jeszcze od czasu do czasu posługiwano się w
dalekim, przesłoniętym mgłą czarów Arvonie.
Kierowana instynktem minstrelka wyjęła harfę z futerału i podjęła nutę. Śpiewały teraz obie, cichą,
niesamowitą, budzącą dreszcz melodię.
Arvis nagle przerwała śpiew i Eydryth drgnęła, ocknąwszy się z zamyślenia. Spojrzała na
czarownicę i aż jęknęła.
Zobaczyła bowiem własną twarz - pociągłą, szczupłą, o ogorzałej cerze. Teraz Arvis miała
jasnoniebieskie oczy, prosty nos, energicznie zarysowaną szczękę i krótko obcięte miękkie krucze i
wijące się włosy.
- Czy podziałało? - zapytała z nadzieją.
- Całkowicie - odrzekła zdumiona minstrelka. - Jesteś trochę ode mnie niższa, ale nawet twój Logar
nie umiałby nas odróżnić. Zrobiłaś doskonałą podobiznę, takiej nigdy nie widziałam. Musisz mieć
większą moc niż sądzisz.
Czarownica wzruszyła ramionami.
- Może to dlatego, bo jestem zdesperowana. To, czego nie mogłam zrobić dla nich, robię, żeby od
nich uciec. Myślę, że gwardzista nie zauważy różnicy wzrostu. Po prostu podwinę rękawy i
nogawki spodni, o tak.
Kiedy Arvis doprowadziła do .porządku pożyczony strój, sięgnęła do skrzyneczki i tym razem
wyjęła z niej wiązkę gałązek związanych czerwoną nitką. Eydryth cofnęła się, gdy czarownica
musnęła gałązkami jej czoło.
- Co to takiego? - zapytała.
- Jarzębina. Czary nie mogą działać w jej zasięgu; ani magia Światła, ani Ciemności. Jej dotknięcie
pomoże ci się oprzeć śledztwu czarownic.
Eydryth skrzywiła się lekko z niechęcią.
- Tak myślałam, że to jarzębina. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Sama wytrzymam ich
indagacje, bez pomocy złowróżbnej wiązki!
Wstrząśnięta czarownica spojrzała na nią z zaskoczeniem, ale szybko się opanowała.
- Tylko głupi żołnierz odrzuca tuż przed bitwą nawet najskromniejszą broń - zauważyła. - Ja ci
zaufałam, czemu ty nie chcesz mi zaufać? Nie zrobiłabym nic, co mogłoby ci zaszkodzić, Eydryth.
Zawstydzona minstrelka opuściła oczy czując, jak policzki zachodzą jej rumieńcem.
- Przepraszam. Masz rację. Rób, co trzeba.
Ale mimo to drgnęła, gdy wiązka gałązek musnęła jej czoło - raz, drugi i trzeci.
- Zwiąż mnie, jak tylko stracę przytomność - rozkazała. Później pokazała Arvis, jak zrobić węzły,
których nie rozwiąże szamotanina więźnia.
To było już wszystko. Pozostało tylko zadać cios.
- Tutaj - powiedziała Eydryth, wskazując miejsce tuż za uchem. - I musisz uderzyć mocno, żeby
uwierzyły w moją historyjkę. Powstrzymując się, nie wyświadczysz mi przysługi. Czy masz jakąś
broń?
- To - odrzekła czarownica i z fałd rzuconej na podłogę szarej sukni wyciągnęła ukryty w pochwie
sztylet. - Czy to wystarczy?
Eydryth przesunęła palcem po zaokrąglonej stalowej gałce rękojeści.
- Powinno starczyć. Złap za pochwę i uderz mnie tą gałką. Uderz tak... - Owinęła sztylet szatą
czarownicy i rzuciła nim o ścianę. Tkanina stłumiła odgłos uderzenia. - Teraz twoja kolej.
Dopiero za czwartą próbą Arvis zamachnęła się dostatecznie mocno.
- Dobrze. Właśnie tak to wygląda. Czy będziesz mogła to zrobić?
Czarownica końcem języka zwilżyła wyschłe wargi, lecz głos jej nie zadrżał.
- Mogę i zrobię to.
- Doskonale - odparła Eydryth. - Spotkamy się za murami obronnymi, w pierwszym zagajniku na
południe od miasta. Ukryj się dobrze i nie wychodź, dopóki nie usłyszysz, że zagwiżdżę, o tak: -
Zagwizdała kilka nut starej marszowej piosenki z High Hallacku. - Odchodząc stąd, nie zapomnij
odebrać od gwardzisty mojej laski. Jest zwieńczona figurką gryfa. Będzie się spodziewał, że o nią
zapytasz.
- Rozumiem.
- To dobrze. Do dzieła! - Eydryth odwróciła się plecami do czarownicy, starając się rozluźnić, stać
prosto i nie oczekiwać ciosu. - Uderzysz, kiedy będziesz gotowa - dodała - ale wolałabym nie
czekać za długo...
Ból i ciemność napłynęły od tyłu czaszki. Kolana się ugięły i Eydryth osunęła się na podłogę.
Pozwoliła, by mrok ją pochłonął, połknął jak jeden z morskich potworów z sulkarskich opowieści...
iewiele zapamiętała z tego, co się później wyda-yło. Obudziła się, czując ból i szum w głowie.
Później dotarły do niej jakieś głosy i poczuła dotknięcie chłodnych rąk na swym półnagim ciele.
Potem te same ręce ją podniosły. Starała się zachować bezwładność. Zachowywać się jak
wypchane rzecznym piaskiem lalki, którymi bawiły się dzieci Kiogów.
Przez zamknięte powieki dojrzała światło i niebawem położono ją na jakiejś miękkiej powierzchni.
Ktoś przykrył kocem jej zziębnięte ciało.
- Możesz teraz wpuścić gwardzistę - powiedział zimmy, beznamiętny głos.
- Tak, siostro - odparł inny, a potem usłyszała dźwięk otwieranych drzwi.
- Tak, pani? - zapytał gruby głos, w którym
40
zabrzmiała nuta strachu i wyzwania zarazem. - Twoja siostra rzekła, że chciałaś mnie widzieć.
- Tak, Jarulfie. Spójrz na tę dziewczynę. Czy ją poznajesz?
Sieknięcie.
- Ależ... Pani, to ta sama młoda kobieta, która odeszła tuż przed zmianą warty. Ta samiutka!
- Rozumiem - powiedział z jeszcze większym spokojem i chłodem pierwszy głos. - To byłoby
wszystko, Jarulfie.
- Tak jest, pani.
Powinnam teraz odzyskać przytomność, stwierdziła Eydryth. Odpowiednio jęknęła i próbowała
otworzyć oczy. Nie musiała udawać, że światło przyprawiło ją o nagły atak bólu ani niepotrzebnie
mrużyć powiek.
- Co... co?... - wyjąkała.
Czarownica - Eydryth zobaczyła jej srebrnoszarą suknię - cofnęła się i spojrzała na leżącą
dziewczynę; twarz miała tak nieruchomą jak otaczające je kamienne ściany. Była starsza od Mądrej
Kobiety, którą Eydryth wcześniej poznała, miała delikatnie rzeźbione, arystokratyczne rysy, jej
półprzymknięte oczy wyrażały obojętność.
- Znaleziono cię nieprzytomną w rzadko używanym magazynie - odezwała się. - Wydaje się też, iż
nie ma jednej z naszych sióstr i wszelki ślad po niej zaginął. Powiedz mi, kim jesteś i skąd się tu
wzięłaś?
Dziewczyna zwilżyła językiem wargi.
- Wody - szepnęła z nadzieją. - Czy mogę dostać wody?
- Jest na stole. Możesz sobie wziąć.
Eydryth wstała z jękiem, w którym nie było nic udawanego, przyciskając koc do piersi. Kiedy
czarownica zauważyła, jak drżą jej ręce, niechętnie nalała wody do czary.
Dziewczyna wypiła kilka łyczków, po czym odstawiła naczynie.
- Jestem Eydryth, wędrowna tkaczka pieśni z dalekiego kraju - powiedziała ochryple. -
Otrzymałam audiencję u jednej z twoich sióstr, ale ona oświadczyła, że nie może mi pomóc,
ponieważ szukałam lekarstwa dla mojego ojca. Dodała też, że wy nie udzielacie pomocy
mężczyznom. Dlatego odeszłam bez niczego. Pamiętam, że szłam za młodą czarownicą, która
przedtem prowadziła mnie przez korytarze. Szłam z ciężkim sercem... To wszystko, co
zapamiętałam.
- Nic więcej?
Eydryth skrzywiła się, dotykając lekko guza za uchem.
- Nic... nie, jeszcze pamiętam, że ona się odwróciła, jakby chciała mi coś powiedzieć, i miała w
ręku... - Ściągnęła brwi. - Nie wiem, co to było, pamiętam tylko, że błyszczało i że utkwiłam w tym
czymś wzrok...
- Ach, tak. - Czarownica wpatrywała się drapieżnie w twarz dziewczyny, a jej spojrzenie było jak
krogulcze szpony. - A jak sądzisz, co się wtedy stało?
Eydryth chciała potrząsnąć głową, ale znieruchomiała krzywiąc się z bólu.
- Nie wiem, pani. Najwidoczniej ktoś mnie uderzył, zabrał mi ubranie... moje ubranie! - Rozejrzała
się wokoło dzikim wzrokiem, jak gdyby dopiero teraz zdała sobie sprawę, że naprawdę ją
obrabowano. - Moja sakwa... moja harfa! Moja sakiewka! Ograbiono mnie!
- Rzeczywiście - przytaknęła czarownica nie spuszczając z niej oczu.
- Moja harfa... I mój flet! Moje instrumenty! Wszystko mi ukradziono! Jak będę zarabiać na życie?!
Przesunęła rękami po włosach uważając jednak, by nie przesadzić w okazywaniu rozpaczy. - Nic
mi nie pozostało... Nic! Czarownica zawahała się, po czym oświadczyła:
- Skoro ograbiono cię na terenie naszej Cytadeli, przypuszczam, że naszym obowiązkiem jest
udzielenie ci stosownej pomocy. Otrzymasz ubranie, żywność oraz pieniądze na opłacenie dwóch
nocy w zajeździe. Oczywiście, jeśli mówisz prawdę i rzeczywiście padłaś ofiarą kradzieży.
Eydryth odrzekła z wahaniem, udając zmieszanie:
- Prawdę? Oczywiście, że mówię prawdę! Dlaczego miałabym tego nie robić, pani?
- Właśnie się nad tym zastanawiam... - odrzekła czarownica przyglądając się Eydryth tak uważnie,
jakby nagle wyrosły jej pióra lub sierść. - Dlaczego miałabyś to robić?
- Ja nie kłamię! - Eydryth pozwoliła, żeby w jej głosie zadźwięczała nuta prawdziwej irytacji i
strachu. Gdyby nie zareagowała na oskarżenie czarownicy, jej zachowanie wydałoby się
nienaturalne. - Nie masz prawa zarzucać mi kłamstwa!
- Czyżby? Zobaczymy, minstrelko, zobaczymy - zapytała kpiąco czarownica i uniosła brwi.
Bez słowa ujęła w dłoń swój mlecznobiały klejnot i utkwiła w nim wzrok. Kamień zaczai świecić
coraz mocniej, lecz blask kierował się tylko w jedną stronę i w końcu jasny słup światła bił prosto
w twarz minstrelki.
Rozumiejąc, co robi czarownica, Eydryth ze wszystkich sił starała się odpowiedzieć uczciwością i
szczerością. Przegnała wszelkie myśli o Arvis czekającej na nią w zagajniku pod miastem i
skoncentrowała się na opowiedzianej przed chwilą historyjce, napełniając nią umysł. Oczyma
wyobraźni zobaczyła fałszywe obrazy, tak, jak je opisała...
43
- Dlaczego nucisz? - zapytała gniewnie czarownica Eydryth poczuła, że się czerwieni.
- Proszę o wybaczenie, pani - odparła półgło sem. - To stare przyzwyczajenie i obawiam się, że
moż< się wydać irytujące. Od dzieciństwa, zawsze gdy się czegoś obawiam, zaczynam nucić starą
kołysankę, którą śpiewała mi matka.
Kołysanka... Jej jedyne dziedzictwo pozostałe z rybackiej wioski Wark, w której wychowała się jej
matka, Zawsze chroniła Eydryth przed strachem, a kiedy się skoncentrowała na jej muzyce i
słowach, od czasu do czasu mogła osłonić się przed wścibstwem innych umysłów. Dorastała
przecież w przesiąkniętej magią krainie, gdzie nawet jej towarzysze zabaw byli obdarzeni darem
władania mocą.
- Rozumiem. Więc teraz się boisz? - Czarownica spojrzała na nią szyderczo.
- Osoba czarownicy budzi zarówno szacunek, jak i strach - odparła wymijająco dziewczyna. -
Przykro mi, że cię rozgniewałam. W ostatnich łatach żyłam w samotności, a ludzie samotni często
mają zwczaj mówienia do siebie. Jeśli o mnie chodzi, to zazwyczaj nucę lub śpiewam, przy okazji
ćwicząc głos.
- No dobrze, a teraz zamilknij - burknęła czarownica. - Muszę się skoncentrować.
Znów umysł czarownicy musnął umysł minstrelki, skacząc z miejsca na miejsce, sondując,
szukając na powierzchni śladów kłamstwa. Młodsza kobieta oblała się zimnym potem, czując
rozpełzające się macki, które - zdawała sobie z tego sprawę - z łatwością wykryją fałsz równie
szybko jak pies myśliwski norę bagiennego lisa. Naraz sobie uświadomiła, że bezwiednie powtarza
w myśli melodię i słowa kołysanki jak rodzaj litanii, tarczy ze , słów nie pozwalającej prześlizgnąć
się prawdzie.
Luli, luli, moja mała, Słuchaj, cichnie sztorm. Nasze lodzie ocalały, Już na brzegu śpią.
Muzyka wypełniła jej umysł, coraz głośniejsza i coraz prawdziwsza:
Luli, luli, me kochanie, Słuchaj szumu fal. Mama z tobą pozostanie, Nie odpłynie w dal.
Eydryth zagubiła się w oprzędzie muzyki. Działo się tak z nią zawsze, prawie od czasu, gdy była
dzieckiem, które stąpało niepewnymi kroczkami, trzymając się stwardniałej od miecza ręki ojca.
Refren pieśni zadźwięczał w niej słodko i wyparł strach:
- Niech szum wiatru cię utuli, Zamknij oczka już. Śpij, dziecino, luli, luli, Nie bójże się burz.
Nagle światło w klejnocie czarownicy zgasło.
- Zdaje się, że mówisz prawdę, minstrelko - przyznała starsza kobieta, lecz spojrzenie jej szarych
oczu nie złagodniało. - Każę przynieść ci ubranie, jedzenie i kilka miedziaków, żebyś mogła
zapłacić za nocleg.
- Dziękuję, ci, pani - odpowiedziała pokornie Eydryth, pamiętając, żeby wyrazem twarzy nie
okazać przepełniającej całą jej istotę radości. - Nadal boli mnie głowa - dodała. - Jeżeli pozwolisz,
chciałabym odpocząć aż do popołudnia i dopiero wtedy odejść. - Nie mogę sprawiać wrażenia, że
chcę jak najszybciej opuścić miasto - przestrzegła się, ukradkiem obserwując czarownicę. To może
być jeszcze jeden test. Na pewno każe mnie śledzić.
Czarownica skinęła głową, a jej przymrużone oczy nie zmieniły wyrazu.
- Jak chcesz, minstrelko. Powiedziałaś, że przybyłaś z dalekiego kraju. Czy tamtejsze kobiety
władają mocą?
- Nasze wsiowe Mądre Kobiety - zaczęła ostrożnie dziewczyna - leczą chorych naparami z ziół,
pomagają wydawać na świat potomstwo, ludziom i zwierzętom... - urwała. - Dlaczego pytasz?
- A czy ty byłaś poddana próbie na obecność mocy? - czarownica świadomie zignorowała pytanie.
- Tak - odrzekła Eydryth wyschłymi nagle ustami. - Przeszłam próbę dzisiaj, zrobiła to jedna z
twoich sióstr. Doznałam niepowodzenia. Nie władam mocą.
- Jak to wyglądało? - spytała czarownica.
- Poleciła mi dotknąć palcem swego klejnotu, takiego jak twój, pani.
Mądra Kobieta podniosła swój klejnot, pomacała go w zamyśleniu. Zabłysnął miękkim blaskiem.
Czarownica zamknęła na chwilę oczy.
- Wcześniej także zdarzały się pomyłki - mruknęła, wpatrując się w minstrelkę. - Tak, zdarzały...
Eydryth zrozumiała, że grozi jej wielkie niebezpieczeństwo. Co będzie, jeśli zatrzymają ją tutaj i
poddadzą innym' testom? Przypomniała sobie błysk, który, jak jej się wydawało, dostrzegła w głębi
czarodziejskiego kamienia. Arvis powiedziała, że dla niej tylko słabo zaświecił...
Nagle w jej umyśle otwarły się jakieś drzwi i odczytała myśli czarownicy, jak gdyby rzeczywiście
mogła poznać to, czego nie widziały oczy i słyszeć to, czego nie słyszały uszy: Nawet teraz myśli,
że mogłabym zająć miejsce Arvis!
Podskoczyły obie słysząc głośne pukanie do drzwi. Czarownica pośpiesznie je otworzyła. Eydryth
rozpoznała w nowo przybyłej Mądrą Kobietę, która wcześniej poddała ją próbie.
- Siostro? - zapytała tamta. - Czy mnie wzywałaś?
- Tak. Ta dziewczyna mówi, że dzisiaj poddałaś ją testowi.
- Zrobiłam to. Wydało mi się, że wyczułam ślad mocy. Ale klejnot pozostał ciemny.
- Jesteś tego pewna?
- Całkowicie.
- Dobrze. Dziękuję ci, siostro.
Młodsza czarownica pochyliła głowę i odeszła. Prowadząca śledztwo zaś uśmiechnęła się lekko.
- Zdaje się, że i tym razem powiedziałaś prawdę, tkaczko pieśni. Odpocznij teraz. Każę przynieść
ci ubranie, byś mogła odejść po przebudzeniu.
Eydryth oblizała wargi.
- Dziękuję ci, pani - odparła, wysiłkiem woli powstrzymując drżenie głosu.
- Nie ma za co - odrzekła tamta. - Śpij dobrze, pieśniarko.
Czarownica wyszła z komnaty, zamykając za sobą drzwi. Dziewczyna położyła się na łożu, ale nie
zamknęła oczu. Pułapka w pułapce, pomyślała, czując, jak strach przenika jej serce. - Muszę
uważać, co będzie się działo za moimi plecami. Chce, żebym odeszła i ma nadzieję, że zaprowadzę
jej gwardzistów do Arvis. A wtedy pochwycą nas obie.
Poszukała po omacku amuletu Gunnory, pogłaskała wyrzeźbiony z bursztynu snop zboża,
obmacała maleńkie ametysty tworzące dojrzałe grona winorośli. Jan-tarowa Pani - modliła się.
Pomóż mi uciec z tej Pułapki! Błagam cię, Pani! Muszę być wolna, żeby znaleźć lekarstwo dla
mojego ojca!
- One tak po prostu pozwoliły ci odejść? Nie kazały cię śledzić? - Arvis siedziała, obejmując
kolana ramionami, w wydrążeniu pod korzeniami przewróconego przez wiatry dębu. Obrzuciła
towarzyszkę sceptycznym spojrzeniem. - Nie mogę w to uwierzyć! - dodała.
Eydryth, która ulokowała się na wzgórku ponad nią i właśnie wciągała wysokie buty, uśmiechnęła
się wesoło.
- Powiedziałam, że nikt mnie nie śledził, ale to nie znaczy, że tego nie próbowano. Kiedy
opuściłam Cytadelę, miałam trzy cienie i tylko jeden z nich należał do mnie. Ale bez trudu
zgubiłam tamte na placu targowym.; Spodziewali się, że będą śledzić kogoś, kto o tym nie wie, i
dlatego byli nieostrożni.
Eydryth włożyła podniszczony skórzany kaftan na zieloną tunikę o długich rękawach.
- Dobrze jest odzyskać swoje ubranie - powiedziała zawiązując rzemyki pod szyją. - Nie przyjęłam
od nich sukienki, a jedyny gwardzista, którego zapasowy;1 strój na mnie pasował, nie przepadał za
kąpielą. -•; Zmarszczyła nos zwijając zdjętą odzież w tłumok. - Jutro, kiedy już będziemy mogły
się swobodnie poruszać po okolicy, wypiorę wszystko i nasmaruję tłuszczem buty. Sprzedamy to
gdzieś daleko stąd. Czy rzeczy, które kupiłam, pasują na ciebie?
Arvis spojrzała na nią z udanym zniecierpliwieniem i pogładziła ręką przód wyblakłej czerwonej
tuniki.
- Jak sama widzisz, pasują doskonale. A teraz, na miłość Gunnory, dokończ swoją opowieść!
- Mam niewiele do dodania. - Eydryth wzruszyła ramionami. - Ukryłam się przed strażami i
opuściłam miasto o świcie, jak tylko otwarto bramy. Gwardziści i tam mnie szukali, ale ostatnim
otrzymanym od czarownicy miedziakiem przekupiłam pewnego starca, który pozwolił mi wleźć na
wóz i ukryć się pod kocem. Ustawił nade mną dwie klatki z kurczętami i tuż obok z boku
przywiązał ledwie co odstawionego od matki byczka. Biedaczek ryczał tak głośno, że mógłby
obudzić umarłego, więc gwardziści nie szukali zbyt dokładnie, tylko machnęli ręką i kazali nam
przejechać jak najszybciej. - Eydryth wsadziła palec do ucha i skrzywiła się: - Do tej pory jestem
na pół głucha!
- Więc nic nam nie grozi?
- Na razie nic.
Arvis roześmiała się i wygramoliła z wykrotu. Rozłożyła szeroko ramiona pod zielonozłotymi
liśćmi.
- Wolna! - Z radości okręciła się wokół własnej osi. - Tak bardzo martwiłam się o ciebie... że
dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że jestem wolna! Wolna!
Minstrelka uśmiechnęła się szeroko.
- Uczucie, że jest się wolnym i że droga stoi przed tobą otworem, rzeczywiście upaja. Lecz opanuj
się, siostro. Polowanie wciąż trwa, a nie możemy pozwolić, by znów nas schwytano. Sądzę, że
obeszliby się z nami bardzo surowo.
Czarownica zatrzymała się, a jej oczy przygasły.
- Masz rację. I tak los mi sprzyja, bo spotkałam! ciebie. Masz trochę doświadczenia w tych
sprawach,:] powiedz, jak powinnyśmy postąpić?
- Myślę, że najlepiej będzie podróżować nocą, do-j póki nie znajdziemy się w odległości
przynajmniej dwóch dni jazdy od Es. I nie skierujemy się bezpośred-i nio do Kastrynu, ponieważ
właśnie tego się po nas. spodziewają. Okrążymy więc Es, przejdziemy przer' rzekę i przez dzień lub
dwa będziemy wędrowały na północny zachód.
- Lecz w jaki sposób dotrzemy do Kastrynu?
- Później skręcimy na północny wschód i przybędziemy tam z północy, a nie z południa. Z
pewnością wydłuży to naszą podróż o wiele dni, ale to najlepszy sposób.
- Gdybyśmy tylko miały konie...
Eydryth skrzywiła się, myśląc o swojej klaczy Yyarze.
- Ba, gdybyśmy miały. Ale wtedy bardziej zwracałybyśmy na siebie uwagę. Bez nich łatwiej nam
się ukryć. Masz jakieś pieniądze?
- Kilka monet. W Cytadeli żyjemy jak w zakonie i rzadko ich potrzebujemy.
- A może umiesz śpiewać? Arvis uśmiechnęła się szeroko.
- Mogę spróbować. - Zaśpiewała kilka wierszy z Płonącej granicy. Miała czysty, choć niezbyt silny
wysoki głos.
- Nadasz się. - Eydryth skinęła głową i dodała: - Ale najpierw poćwiczymy, zanim zaczniemy
zarabiać na kolację. - Nagle ziewnęła od ucha do ucha, tak że omal nie zwichnęła sobie szczęki. -
Teraz muszę się przespać, bo ostatniej nocy nie odważyłam się zmrużyć oka. Będziemy jadły,
spały i stały na warcie po kolei i wyruszymy w drogę po zachodzie słońca. Zgoda?
- Zgoda.
Było dobrze po południu, kiedy czarownica dotknęła ramienia Eydryth. Minstrelka ocknęła się
natychmiast - nauczył ją tego jej ojciec - i usiadła prosto, czujna niczym doświadczony żołnierz.
- Pozwoliłaś mi spać za długo! - wykrzyknęła widząc, że słońce już chyli się ku zachodowi.
- Nie byłam zmęczona, ty zaś potrzebowałaś wypoczynku - odrzekła Arvis. - Przespałam się tej
nocy, gdyż zbyt zmęczyło mnie rzucanie czarów. Nie mogłabym czuwać nawet wtedy, gdyby
Najwyższa Strażniczka i pozostałe czarownice okrążyły ten zagajnik. - Uśmiechnęła się. - Na
szczęście tak się nie stało.
- Prześpij się więc teraz - odparła Eydryth wyjmując prowiant z sakwy i odłamując kawałek
suchara. - Ja stanę na warcie.
- Nie, nie jestem zmęczona. Teraz, gdy oddycham wolnością, czuję się tak, jakbym już nigdy nie
miała poczuć zmęczenia.
Dziewczyny podzieliły się zapasami zachowując przyjazne milczenie. Wreszcie Arvis je przerwała.
- Czy mogę cię o coś zapytać, Eydryth?
- Pytaj - odrzekła jej towarzyszka, przełknąwszy kawałek suszonego jabłka.
- Dlaczego tak bardzo nienawidzisz jarzębiny? Eydryth zesztywniała, jej twarz stężała jak maska.
- To długa historia - powiedziała w końcu.
- Której wolałabyś nie opowiadać? Zrozumiem, jeśli tak się rzeczy mają - odparła młoda
czarownica. W jej oczach Eydryth dostrzegła tylko przyjaźń i sympatię. - Lecz musimy poczekać
jeszcze godzinę lub dwie. Nie Pytam ze zwykłej ciekawości, wierz mi, siostro. Czuję, że bardzo
cierpisz... a czasami można sobie ulżyć w cierpieniu opowiadając o nim komuś naprawdę
życzliwemu.
Eydryth nie odzywała się przez kilka minut. Zatonęły we wspomnieniach, zapomniała o jedzeniu,
które trzymała w ręku. W końcu poruszyła się i szepnęła: l
- To stało się przed wielu laty. I nigdy o tym ni
moja matka, Elys, była córką kobiety przybyłej zza morza - z Estcarpu - a mój ojciec, Jervon, był
żołnierzem przyzwyczajonym do wydawania rozkazów podwładnym, nie do magii.
- Tak, to dziwny związek - przyznała Arvis. -• Czy oni się kochali?
- Nad życie - powiedziała lakonicznie Eydryth. - Bronili swoich pleców w wielu bitwach zarówno z
ludzkimi, jak i ze zrodzonymi z czarów przeciwnikami. Byli towarzyszami broni i przyjaciółmi na
długo, zanim stali się mężem i żoną.
Po raz ostatni ugryzła suchar, po czym podała go towarzyszce.
- Mieszkaliśmy w Kar Garudwyn z najlepszymi przyjaciółmi moich rodziców, panem Kerovanem i
panią Joisan. Byli oni dla mnie jak ojciec i matka i bardzo ich kochałam. Kochałam też Sylvyę,
naszą przyjaciółkę i nauczycielkę. Zrodziła się w Pradawnych Czasach i władała mocami, jakich
nie widziano od bardzo dawna.
- Sylvya - powtórzyła Arvis, starając się prawidło-i wo wymówić obce słowo. - Czy ona także
należała do Starej Rasy?
- Częściowo, ale w jej żyłach płynęła również krew istot, które nie były ludźmi. Kochała jednak
wszystkie dzieci swoich przyjaciół tak jak własne.
- Dzieci?
- Joisan i Kerovan mieli - mają - dwoje dzieci. Ich córka Hyana jest starsza ode mnie prawie o rok.
To spokojna dziewczyna o głęboko osadzonych oczach,! która włada taką mocą, że wątpię, by
mogły jej dorów-* nać czarownice zamieszkujące waszą Cytadelę, nawet;
wtedy, gdy była jeszcze tylko małą dziewczynką. Hyana jednak nie chwali się swoją siłą, lecz
używa jej, by pomóc innym. Ma dar jasnowidzenia i jej przepowiednie są tak dokładne, iż nikt nie
może ich ignorować. - Eydryth przerwała i pogrążyła się w posępnym milczeniu.
- A drugie dziecko? - ponagliła ją młoda czarownica, gdy jej towarzyszka nie okazała chęci
kontynuowania opowieści.
- Firdun jest młodszy ode mnie o pięć lat. Tak jak jego siostra włada mocą, ale nie ma w nim nic
spokojnego. To takie dziecko, o które rodzice ciągle się boją - może znasz kogoś podobnego.
Gdyby w całym sadzie rosło tylko jedno drzewo o spróchniałym konarze, Firdun właśnie na nie by
się wdrapał i usiadł na tej, a nie na innej gałęzi.
Arvis zachichotała.
- Znam i to bardzo dobrze. Jeden z moich kuzynów ma taką córkę. Czy masz braci albo siostry,
Eydryth?
Dziewczyna pokręciła przecząco głową.
- Nie wiem - szepnęła. - Moja matka zniknęła przed dziewięciu laty, kiedy miałam tylko dziesięć
lat.
- Zniknęła? - zapytała czarownica ze zdziwieniem. - Czy chcesz powiedzieć, że opuściła ciebie i
twojego ojca? Czy nadal żyje?
- Nie wiem - powtórzyła Eydryth. - Nie opuściła nas dobrowolnie, została porwana. Jakaś moc
krocząca Ścieżką Lewej Ręki porwała ją spośród nas pewnego popołudnia, gdy odpoczywała w
swojej komnacie.
- Jak to się stało? - spytała Arvis, nie odrywając szarych oczu od przyjaciółki.
Eydryth widziała w nich współczucie. Było to tak, jakby Arvis położyła jej rękę na ramieniu.
- To była moja wina - wykrztusiła po chwili. - Moja wina. Widzisz, kiedy moja matka stwierdziła,
że znów jest w ciąży, Hyana, która miała wtedy jedenaście lat, przepowiedziała jej przyszłość, gdyż
wyczuła narastający w kraju niepokój. Przepowiedziała wówczas, że to dziecko - powiedziała, że to
będzie chłopiec - będzie ostatnim ogniwem łańcucha mającego połączyć wszystkich kroczących
Ścieżką Prawej Ręki w Arvonie przeciwko siłom Ciemności. Oświadczyła, że wynik tego konfliktu
jest niejasny, wiedziała jednak, iż mój nie narodzony braciszek miał być główną postacią w
śmiertelnie niebezpiecznej grze, która jeszcze nawet się nie rozpoczęła.
Arvis skinęła głową, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami.
- Dlatego wszyscy staraliśmy się chronić moją matkę - ciągnęła Eydryth. - Przestała wychodzić z
twierdzy bez towarzystwa i sama nigdy nie schodziła drogą prowadzącą w dolinę. Porzuciła nawet
przejażdżki na swojej siwej jak dym klaczy. Jeżeli nie przebywała w swojej komnacie, zawsze
towarzyszył jej mój ojciec albo pan Kerovan, uzbrojeni i gotowi jej bronić.
- Sylvya i pani Joisan wymyśliły specjalny czar ochronny, który miał ją osłaniać wówczas, kiedy
potrzebowała odpoczynku w samotności. Splotły girlandę z gałązek jarzębiny przepasanych
wstążką o czerwonej ochronnej barwie. Śpiewając wplotły w niego walerianę, miętę i dziewannę.
W końcu umieściły ten sznur wokół sufitu we wnętrzu komnaty mojej matki, a następnie związały
jego końce kawałkiem czerwonego jedwabiu nad drzwiami na zewnątrz. Dlatego nie mógł tam
działać żaden czar i nie mogła wejść żadna wroga Moc.
- A jednak coś weszło. W jaki sposób?
- To dlatego, że ja nie władam mocą - odpowiedziała Eydryth. - Byłam zbyt dumna, by przyznać,
że nie poradzę sobie bez niej. Kiedy pan Kerovan i pani Joisan tak bardzo niepokoili się o moją
matkę, polecono mi pilnować małego Firduna. Zrodzony z rodziców obdarzonych magicznymi
zdolnościami, posługiwał się mocą prawie od niemowlęcia. Płatał mi figle, jak to zwykle płatają
dzieci. Potrafił tak zaćmić mi umysł, że czasami patrzyłam na niego i go nie widziałam. Raz, gdy
poszłam obudzić go z drzemki, na jego poduszce znalazłam zwiniętą żmiję z ociekającymi jadem
kłami. Ledwie zdążyłam jęknąć, żmija zniknęła, Firdun zaś usiadł, chichocząc... - Potrząsnęła
głową, wspominając. - Gdybym tylko przyznała się, że nie daję sobie z nim rady! Byłam jednak od
niego starsza i wstydziłam się powiedzieć, że nie umiem go kontrolować. Pewnego dnia, kiedy
siedziałam opowiadając mu historię Głodnej Studni - którą uwielbiał, ponieważ wydarzyła się
naprawdę, a jego ojciec był jej bohaterem - odwróciłam się tylko na mgnienie oka i stwierdziłam,
że gdzieś odszedł.
Uderzyła pięścią w kolano.
- Gdybym tylko poszła do jego rodziców lub do Hyany, albo nawet do mojego ojca, na pewno
kogoś by posłuchał! Ale ja postanowiłam szukać go sama i znalazłam przed drzwiami do komnaty
mojej matki. Patrzył w górę na jarzębinę. - Nie dotykaj tego, Firdunie! - wrzasnęłam. Uśmiechnął
się do mnie szelmowsko, potem zacisnął piąstki i jego okrągła twarzyczka stężała z wysiłku.
Patrzyłam z przerażeniem, jak wstążka się rozwiązuje i jarzębinowy sznur się rozpada. Ochronny
czar przestał działać.
- A twoja matka?
- Wrzasnęłam na całe gardło, ponieważ wiedziałam, jak ważny był ten jarzębinowy sznur. Za
chwilę przy-
biegł tam mój ojciec i pani Joisan. Wpadli do pokoju, ale stwierdzili, że moja matka zniknęła...
Zniknęła bez śladu. - Eydryth odetchnęła głęboko, starając się powstrzymać drżenie głosu. -
Pozostał tylko smród. Smród Zła. Czy kiedykolwiek go poczułaś? Arvis pokręciła głową.
- To jest zapach tak obrzydliwy, że nie mogę nawet go opisać. Ten, kto choć raz go zwęszy, nigdy
nie pomyli go z czymś innym...
- Czy szukaliście jej?
- Oczywiście. Mój ojciec omal nie oszalał z rozpaczy. Jeździł tygodniami, zatrzymując się tylko po
to, by dać odpocząć koniowi, śpiąc w siodle, całymi dniami zapominając o jedzeniu. Pan Kerovan i
pani Joisan szukali razem z nim, podczas gdy Sylvya czuwała nade mną i nad Firdunem. Hyana
wycofała się do swego pokoju i spędzała wiele czasu w transie, szukając zaginionej. Wychodziła
stamtąd wychudła, z podkrążonymi oczami, lecz nie natrafiła na żaden ślad. Na nic. Szukaliśmy
ponad rok i nic nie znaleźliśmy.
- Ale to, co się stało, to nie była twoja wina!
- Tak mówił ojciec - odrzekła z goryczą Eydryth - ale jeśli nie moja, to czyja? Nie można winić
psotnego pięcioletniego chłopca. Zresztą nawet Firdun, choć jeszcze dziecko, zrozumiał, że zrobił
coś strasznego. Od tego dnia zmienił się, stał się spokojniejszy, bardziej posłuszny. Już nigdy nie
sprawił mi żadnego kłopotu... - Skrzywiła usta w ironicznym grymasie. - Lecz nieszczęście już się
stało. I to z mojej winy.
- Nie zgadzam się z tobą - zaoponowała czarownica. - Przecież sama byłaś tylko dzieckiem.
- Dumnym dzieckiem, które tak się wstydziło, że nie ma takich zdolności jak inni z jego otoczenia,
iż nie przyznało się do winy i nie wezwało pomocy - nie ustępowała Eydryth.
- Ale to nie może być końcem twojej opowieści - powiedziała Arvis, miażdżąc w palcach przegniłą
łupinę żołędzia. - Wspomniałaś, że twemu ojcu stało się coś złego.
- To wydarzyło się, gdy miałam trzynaście lat - wyjaśniła Eydryth kiwając głową. - Wyruszaliśmy
na poszukiwania, kiedy tylko sprzyjała pogoda, jeździliśmy do wiosek, pytaliśmy, szukaliśmy
Mądrych Mężczyzn albo Kobiet czy jakiegokolwiek jasnowidza, każdego, kto mógłby coś
usłyszeć, wyczuć jakieś poruszenie, ujrzeć w wizji moją matkę. - Dostrzegła pytające spojrzenie
Arvis i wytłumaczyła: - Jasnowidzenie to sposób ujrzenia przeszłości i przyszłości jeśli widzi się
ludzi czy przedmioty znajdujące się bardzo daleko - wtedy nazywa się to dalekowidzeniem.
- Słyszałam o czymś takim - wtrąciła młoda czarownica. - Jak się to robi w twoim kraju?
- Patrząc w miskę wypełnioną płynem... wodą, atramentem, winem...
- Czy jasnowidzenie podziałało?
- Nie bardziej niż cokolwiek innego. Arvon to wielki kraj, ale przeszukaliśmy go na tydzień drogi
we wszystkich kierunkach. Raz nawet odważyliśmy się udać do Szarych Wież i zapytaliśmy
Wodza Jeźdźców--Zwierzołaków, Hyrona, czy słyszał coś o Elys.
Zadrżała na to wspomnienie.
- I wierz mi, niewielu mieszkańców Arvonu ośmieliłoby się zapuścić nawet w zasięg cienia tej
ponurej twierdzy, a co dopiero przejechać przez jej główną bramę. Zwłaszcza po to, żeby zapytać o
miejsce pobytu czarownicy. Zwierzołacy nienawidzą Kobiet Władających Mocą i to od
niepamiętnych czasów.
- Dlaczego?
- Tylko oni znają powód tej nienawiści. - Wpatrzyła się niewidzącym spojrzeniem między pnie
dębów, na drogę, którą wkrótce miały pojechać. - Ale mój ojciec zapytał ich o to, a oni mu
odpowiedzieli. Nawet władający dziwnymi mocami Zwierzołacy - oni, którzy kroczą na granicy
między Światłem i Ciemnością, pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem - nawet oni nie mogli nam
nic powiedzieć o losie mojej matki.
Eydryth znów zamilkła, ogarnięta wspomnieniami.
- To musiało być ciężkie życie - powiedziała w końcu Arvis.
- Przypuszczam, że tak, lecz wtedy tak nam się nie wydawało. Mój ojciec nauczył mnie wiele
podczas wspólnych poszukiwań, wszystkiego, co robili razem z matką - szermierki, sztuki
prowadzenia zwiadów, planowania i kierowania bitwą. Jak polować, łowić ryby i żyć z tego, co
znajdzie się w terenie. Gdyby nie powód naszych poszukiwań, mogłyby to być szczęśliwe dni,
spaliśmy pod gołym niebem i codziennie jechałam na mojej dobrej kiogańskiej klaczy...
Uśmiechnęła się gorzko.
- Zimą, gdy musieliśmy szukać schronienia w Kar Garudwyn, powróciłam do nauki. Uczyłam się
sumiennie, ale zamknięta czterema ścianami przestrzeń nigdy nie była moim ulubionym miejscem.
Uwielbiałam podróże. Przypuszczam, że los mi sprzyjał, gdyż musieliśmy robić to przez większą
część roku.
Uśmiech zgasł jej na ustach, westchnęła, po czym mówiła dalej:
- Jednak podróże z moim ojcem też się skończyły. Pewnego dnia, kiedy siedziałam grając na harfie,
którą podarował mi pan Kerovan - znalazł ją w jakimś zakamarku w Kar Garudwyn - ojciec
przyszedł do
mnie. Był podniecony i pełen nadziei, bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Nie widziałam go takim od
wielu miesięcy. Powiedział mi, że dowiedział się o Widzącym Kamieniu, który znajdował się
gdzieś na północy. Podobno każdy, kto miał dość odwagi, żeby wspiąć się na szczyt góry i zajrzeć
do jego wnętrza, miał zobaczyć to, czego najbardziej pragnął. Wyruszyliśmy w drogę jeszcze tego
saniego popołudnia. To była długa podróż. Minęliśmy kilka wiosek, ale w miarę jak jechaliśmy
wciąż dalej i dalej na północ, spotykaliśmy je coraz rzadziej. Teren był górzysty i poza miejscami,
przez które przepływały rzeki i strumienie, stawał się coraz bardziej jałowy. Ojciec powiedział mi,
że zaczyna mu przypominać Wielkie Pustkowie w High Hallacku, kraju pochodzenia moich
rodziców. W końcu dotarliśmy do ostatniej osady, niewielkiego miasteczka okrążającego
starożytne sanktuarium magii zwane Garth Howell. Jest to miejsce, do którego podróżują obdarzeni
magicznymi zdolnościami mieszkańcy Arvonu, żeby je rozwinąć i nauczyć się nimi posługiwać.
- Tak jak nasz Przybytek Mądrości.
- Właśnie. Tylko że w Arvonie wszyscy uznają fakt, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety mogą
władać mocą. W Garth Howell przyjmuje się uczniów obu płci. Zapytaliśmy tam, w jakim
kierunku mamy się udać, i powiedziano nam, że na północny zachód. Lecz furtianka, która
pilnowała bramy, potajemnie ostrzegła Jervona, że Widzący Kamień może być niebezpieczny.
- On jednak jej nie posłuchał - wyraziła przypuszczenie Arvis.
- Nie, nie posłuchał. Pojechaliśmy dalej. Dwa dni później dotarliśmy do celu... do wielkiego
masywu brunatnożółtej kruszącej się skały. Kiedy zatrzymaliśmy się tam późnym popołudniem,
ściana skalna
zdawała się górować nad nami jak jakaś żywa, nie przyjazna istota. Była dziwna... ,
- Jak to?
- Przez chwilę patrzyłam na zwyczajne urwisko, a| potem, gdy cienie zaczęły przemykać się przez
osypiskcj dostrzegłam zagłębienia i występy... i zdałam sobjj sprawę, iż kiedyś ta cała ściana miała
ludzki kształt Możliwe, że wyglądała jak gigantyczna kobieca postąp wtedy wydało mi się, że
dostrzegam zwisające piersi, aU twarz... na pewno nie była kobieca. i
- Jak wyglądało to skalne oblicze?
- Nie wiem - przyznała cicho Eydryth. - Był| szerokie, zbyt szerokie jak na człowieka. Chyba p<|
zbawione warg. Mimo to miałam wrażenie, że zauważaj łam zęby, jak gdyby ona... kimkolwiek
była... jak gdyb| się uśmiechała. Nigdy nie chciałabym zobaczyć takiegj uśmiechu na niczyjej
twarzy, Arvis. Lecz najbardzii) widoczne było jej oko. Miała tylko jedno. Była to duźj ciemna jama
nad występem, który mógłby być nosett Mój ojciec zsunął się z siodła, zanim jeszcze zdołała
zatrzymać Vyar i skierować ją w stronę skał. skoczyłam z klaczy i pobiegłam za nim wołając, żeb
zaczekał... Zaczekał, ale jego pokryta kilkudniowym zarostem twarz stężała jak u śmiertelnie
rannego nierza. Z całej siły zacisnął zęby. Odepchnął mn" rozkazując mi zostać... I zaczął się
wspinać.
Odetchnęła głęboko i ciągnęła:
- Nie wiem, jak znalazł oparcie dla rąk i nóg na ścianie skalnej. W każdym razie poruszał się tak pe'
jak pająk po kamiennym murze. Wydało mi się, w ciągu kilku chwil dotarł do oka. Potem nachylił
jego głowa i ramiona prawie zniknęły w otwo: Trwało to tylko moment, a potem... - Pokręciła wą. -
Wykrzyczał raz imię mojej matki... - przełkm
ślinę - ...głosem, który nadal słyszę w najgorszych koszmarnych snach. Wtedy rozwarł palce i
spadł.
- W dół skały? - jęknęła Arvis.
- Nie. Jego ciało zaczepiło się o taką małą półkę skalną obok ramienia olbrzymki. Leżał tam
nieruchomo. Wspięłam się na górę, przymocowałam nasze liny do haków, a później spuściłam ojca
na dół w czymś w rodzaju uprzęży, zrobionej z lin i naszych pasów. - Eydryth odwróciła wzrok. -
Miał guza w tyle głowy, ale to nie mogło być powodem jego stanu. Sprawiło to przeklęte oko,
podmuch owej starożytnej Mocy. Kiedy Jervon odzyskał przytomność, był taki jak teraz. Je, gdy
postawi się przed nim jedzenie, wstaje i idzie, kiedy pociągnie się go za rękę, śpi, gdy zaprowadzi
się go do łoża. Nic nie mówi i nigdy się nie uśmiecha... Tylko czasami jego usta rozchylał lekki
uśmiech - wtedy, gdy dla niego grałam i śpiewałam. I taki był przez ostatnie sześć lat.
- To straszne! - szepnęła Arvis. - Och, Eydryth, modlę się, żebyś znalazła jakąś odpowiedź w
Lorm-cie- - Uścisnęła rękę starszej dziewczyny. - Nie widzę jednak twojej winy w tym, co się
Andre Norton A. C. Crispin Tkaczka pieśni Przełożyła EWA WITECKA Tytuł oryginału SONGSMITH
Nanoszony latami przez wichury pył wodny od morza pokrył skorupą soli mury, strzegące stromej alei prowadzącej z nabrzeża do miasta, malując brudnobiałe plamy na pociemniałych ze starości kamieniach. W ostatnich blaskach zachodu Droga-Rybaka-Powracającego-z-Pustymi-Sieciami była pusta, znaczyły ją tylko gęsto kładące się cienie. Szczupła postać w ciemnej opończy słaniała się na nogach po dwumiesięcznej morskiej podróży. Pod nagłym, gwałtownym uderzeniem zawieruchy zachwiała się i poślizgnęła na kocich łbach zaśmieconej, śmierdzącej uliczki. Przed upadkiem ocaliła nieszczęsnego wędrowca długa, zwieńczona głową gryfa pałka, która służyła mu za laskę i w razie potrzeby jako broń. Podróżny wcisnął się do starożytnej bramy, żeby schronić się przed nadciągającą burzą. W smukłych dłoniach o długich palcach ściskał zniszczony futerał ręcznej harfy i połataną sakwę. W głębi ulicy migotało słabe światełko obiecując schronienie przed wichurą i nadciągającą śnieżną burzą. Kiedy harfiarz podszedł bliżej do .migotliwego blasku, przekonał się, iż była to latarnia ze statku, wystarczająco osłonięta, żeby jej płomyk nie zgasł. Wisiała na zewnątrz niezgrabnego budynku z ciemnych bali. Nawet przez świst wichury dobiegały tu odgłosy pijackiej hulanki. Podróżny uważnie przyjrzał się zajazdowi i zdał sobie sprawę, że żaden człowiek ze względnie pełną sakiewką nie będzie szukał tutaj posiłku, a tym bardziej noclegu. Pod wyblakłymi literami na kołyszącym się szyldzie jakiś nieprawdopodobny kształt baraszkował wśród rozkołysanych fal. Bard skrzywił się, ale wspomniał prawie pusty mieszek ukryty przezornie za pazuchą poplamionego morską wodą skórzanego kaftana. Walcząc z wichurą zdołał otworzyć drzwi i potykając się wszedł do środka. Ogłuszyła go wrzawa, ochrypłe śmiechy i pijacka kłótnia. Nie odrywając wzroku od pleców karczmarza ostrożnie przemierzył podłogę szynku, równie zdradliwą jak ciemna uliczka na zewnątrz, pozalewaną winem i pokrytą walającymi się poobgryzanymi kośćmi. Karczmarz, chudy, łysiejący mężczyzna (tylko nad uszami sterczały mu kępki włosów) o czerwonym nosie odwrócił się, gdy nowo przybyły pociągnął go za rękaw. - Proszę o wybaczenie, panie - wymamrotał obcy. - Czy będziesz miał coś przeciwko kilku pieśniom przy ognisku dla swoich gości? Szynkarz dorównywał wzrostem bardowi, tak że ich oczy były na tym samym poziomie, gdy mierzył go spojrzeniem. Później nagle skinął głową. - Nie będę, jeżeli zapłacisz za posłanie i posiłek tak jak wszyscy inni, minstrelu. - To się rozumie. - Przybysz potrząsnął głową i zrzucił kaptur, odsłaniając masę ciemnych, krótko obciętych kędzierzawych włosów. Małe kolczyki zalśniły w blasku ogniska. - Zaraz zacznę... - Dziewka! I to urodna! Mylt, na Kły Psów z Alizo-nu, skąd ją wytrzasnąłeś? - Ciężka dłoń opadła na ramię podróżnej, odwracając ją twarzą do barczystego rybaka o zaczerwienionym od wina i wiatrów obliczu. Ten gwałtowny ruch rozsunął fałdy opończy, odsłaniając srebrny wisior spoczywający na piersiach dziewczyny. Na widok symbolu mężczyzna cofnął się i opuścił rękę. - Ja nie wiedziałem... Nie zauważyłem... -Niezdarnie dotknął palcami czoła w przepraszającym geście. - Proszę o wybaczenie... Tkaczka pieśni z wdziękiem pochyliła głowę i zacisnęła dłoń na oznace swego zawodu, trzech przeplatających się kołach o spłaszczonych, ostro zakończonych brzegach. - Zacznę teraz - powiedziała do karczmarza, jak gdyby nic się nie stało. Podeszła do ustawionej przy ogniu ławki, otworzyła futerał i wyjęła z niego podniszczony już instrument o starodawnym kształcie, sporządzony z wiekowego drzewa wiśni. Zdobiące go zawijasy i wypukłe prostokąty, pokryte srebrzystoniebieskim metalem, połyskiwały słabo w migotliwym blasku. Oparłszy harfę na kolanach wydobyła trzy prztyki z wewnętrznej kieszeni czerwonej tuniki, po czym nasunęła je na kciuk, palec wskazujący i środkowy. Zaczęła stroić instrument. Usłyszawszy miękkie dźwięki, obecnych w izbie dwunastu rybaków, sulkar-skich żeglarzy oraz dwóch siwych Sokolników służących jako żołnierze na statkach
władców morza, przestało rozmawiać i w pełnym szacunku milczeniu zgromadziło się wokół ogniska. - Podejdźcie bliżej, panowie! - ponaglił ich głośno Mylt karczmarz. - Posłuchajcie wędrownej minstrelki, która łaskawie zechciała dostarczyć nam rozrywki w ten sztormowy wieczór. Posłuchajcie pani... - Zawahał się, uświadomiwszy sobie własne niedopatrzenie. Dziewczyna dokończyła z wymuszonym uśmiechem: - Eydryth z Kar Garudwyn. - ...pani Eydryth z Kar Garudwyn! - dokończył szumnie. Zapadła głęboka cisza. Eydryth zaczęła grać wesołą, zachęcającą do przytupywania melodię, ćwicząc zgrabiałe palce, a jednocześnie oceniając audytorium. Sami mężczyźni i większość z nich to żeglarze lub rybacy. Morskie pieśni powinny im się spodobać, podobnie jak opowieści o szlachetnych czynach, zaginionych kochankach i syrenach o słodkim głosie. Może jakaś sprośna piosenka na koniec, żeby pobudzić ich do śmiechu, gdy będą wrzucali monety do futerału. - Łaskawi panowie, posłuchajcie pieśni, której nauczyłam się na sulkarskim statku "Rybołów" - powiedziała z cichą nadzieją, że nie zachrypła podczas tego zimnego, słotnego dnia. - Opowiada o żołnierzach, którymi dowodził jeden z waszych legendarnych bohaterów Wojny Kolderskiej, Simon Tregarth. Zaśpiewam wam Krwawiącą granicę. Eydryth zaczęła śpiewać, najpierw cicho, a potem coraz głośniej, aż jej kontralt napełnił zadymioną izbę dźwiękami czystymi jak srebro. My, Tregarthowy stawny huf, Estcarpu strzeżem granic, Za krzywdę sierot i Izy wdów Dziś pomstę przysięgamy. Z krwi Sokolników wiedziem ród - Przed nami jedna droga; Jeden nas czeka krwawy trud: Z ojczyzny wygnać wroga. Kiedy skończyła drugą zwrotkę i zaczęła trzecią, szybko omiotła spojrzeniem twarze słuchaczy. Mężczyźni pochylili się do przodu, zupełnie zapomniawszy o rozmowach. Eydryth odprężyła się. Ludzie z portu Eslee byli równie wrażliwi na "czary" rzucone przez zręczne palce i wyćwiczony głos, jak mieszkańcy zamorskiego High Hallacku czy przesłoniętego czarodziejską mgłą jej ojczystego Arvonu. Miała nadzieję, iż tak samo szczodrze zapłacą jej za występ, gdyż długa podróż na pokładzie "Rybołowa" pochłonęła prawie wszystko, co zarobiła podczas wędrówki przez Krainę Dolin. Czwarta i piąta zwrotka poszły jej jeszcze lepiej. Wówczas już wszyscy kołysali się w rytm pieśni. Eydryth zakończyła balladę ostatnią triumfalną nutą i mężczyźni z uznaniem stuknęli kubkami w stół. - Jeszcze jedną, tkaczko pieśni! Jeszcze jedną! Jakiś Sulkarczyk, barczysty i jasnowłosy jak wszyscy z jego rasy, ryknął zagłuszając pozostałych: - Sulkarską melodię, tkaczko! Zaśpiewaj pieśń dla Synów Sula! Na szczęście nasłuchała się wielu pieśni od żeglarzy z "Rybołowa", którzy bez przerwy śpiewali przy pracy, a ich melodia łatwo wpadała w ucho. Eydryth zamknęła oczy. Przygrywając sobie cicho, szukała właściwego klucza... Tak, znalazła go. - Dobrze, łaskawi panowie. Posłuchajcie ballady Zagłada Sulkaru, która opowiada o tym, jak wielki bohater Magnis Osberik wolał raczej zniszczyć swoją twierdzę niż dopuścić, żeby wpadła w ręce Kolderczyków. Tym razem melodia była smutna i przygnębiająca, jak przystało na tragiczną opowieść. Eydryth zaczęła: Ogień i woda, i niebo blade - Sprzęgly żywioły się wraże Na twoją klęskę, twoją zagładę, Sulkarze, dumny Sulkarze. Gdy nawałnica grom śle za gromem, Osberik podwaja straże: "Ty jesteś miasto niezwyciężone, Sulkarze, mężny Sulkarze!"
Śpiewając zagubiła się w muzyce. Nie widziała już brzydoty otoczenia, pieśń przeniosła ją do starożytnej twierdzy i owej tragicznej nocy. Głos Eydryth nabrał jękliwego brzmienia, gdy opiewała desperacki opór oblężonej fortecy: Mgła nadciągnęła, zakryła niebo, Gród zniknął w białym oparze. Z Kolderu przyszła - ginąć ci trzeba, To twoja zguba, Sulkarze! Już śmierć po ciebie szponami sięga, Wnet twarz swą srogą ukaże. W gruzy obróci się twa potęga, Grodzie nieszczęsny, Sulkarze. Twarz marynarza posmutniała, a Eydryth zastanowiła się przez moment, czy tamtej strasznej nocy nie stracił on ojca albo stryja. Prawie widziała mocarną postać Magnisa Osberika w hełmie w kształcie niedźwiedziego łba i jego wielki miecz ociekający krwią, która plamiła posiekane na strzępy sztandary owej starożytnej fortecy. Śpiewając ostatnie smutne, ale zarazem tryumfalne strofy, podniosła głos: Rąbią topory, błyskają miecze, Dokoła w dzikim rozgwarze Horda szalona morduje, siecze. Ty wciąż się bronisz, Sulkarze. Już się wrogowie wdarli na zamek, Pobici słudzy i straże, Nowe watahy walą przez bramę - Daremny opór, Sulkarze! Choć sprzymierzeńcy przyszli z odsieczą, Osberik odejść im każe. "Sam walczyć będę - w te słowa rzecze - Grodzie zgubiony, Sulkarze! Uchodźcie z zamku, wierni obrońcy, Na cóż wam ginąć w pożarze? My zostaniemy tutaj do końca W Sulkarze, drogim Sulkarze." W morzu huczącym ognia, kamieni Za sprawą Magnisa czarów Miasto zniknęlo z powierzchni ziemi. Nie ma już, nie ma Sulkaru. Kiedy zamarła ostatnia słabnąca nuta, w izbie przez długą chwilę panowało milczenie. Później słuchacze poruszyli się, jakby budząc się ze snu. Sulkarczyk odchrząknął i rzekł: - Dobrze się spisałaś, tkaczko pieśni. Nigdy nie słyszałem, by ktoś zaśpiewał to lepiej od ciebie. - Srebrna moneta błysnęła w powietrzu i wylądowała w futerale harfy. Po nim, jakby ten gest marynarza otworzył wrota śluzy, posypały się następne. Eydryth w podzięce skinęła głową, a później zaśpiewała im Pakt z Mchową Niewiastą. Lżejszy nastrój zapanował w izbie, gdy uraczyła słuchaczy skoczną, piskliwą melodią Czarodzieja jednego czaru. Orzeźwiwszy się łykiem piwa postawionego przez Sulkarczyka (choć dokuczało jej pragnienie, nie odważyła się wypić więcej - burczało jej w brzuchu z głodu i musiała zachować jasność myśli, żeby uzyskać potrzebne jej informacje, o które nie śmiała pytać otwarcie), zaśpiewała Nie wzywaj mego imienia w boju. Tej pieśni przed laty nauczył ją ojciec... Tylko nie myśleć o nim, powiedziała sobie w duchu, czując ucisk w gardle grożący popsuciem ostatniego wiersza ballady. Kiedy skończę śpiewać, kiedy już będę miała pieniądze na dalszą podróż, dopiero wtedy będzie mi wolno przypomnieć sobie twarz Jervona. Dopiero wtedy pomyślę o moich przybranych rodzicach, o pani Joisan i o panu Kerovanie. Wrócę w myśli do Obreda, do mojej kasztanki Yyary, do Hyany, Firduna i do samego Kar Garudwyn, oby Naeve chroniła jego mieszkańców! Ale przedtem muszę śpiewać i nawet słowem się nie zdradzić, czego szukam i dlaczego zawędrowałam tak daleko od domu... Starając się zapanować nad smutkiem, zagrała pierwsze akordy Gniewu Keylora. Czuła, że zmęczenie oplata ją jak rzucony w bitwie płaszcz, knebluje, oślepia. Jeszcze tylko dwie pieśni, przyrzekła sobie. Jeszcze tylko dwie, a potem będę mogła skończyć występ i zebrać monety. Wiedziała, że dała z siebie wszystko i zasłużyła na zapłatę. - A teraz, łaskawi panowie - powiedziała po kilku minutach, tłumiąc rozwartą dłonią ostatnie dźwięki Gniewu Keylora - zaśpiewam wam nową pieśń, którą ułożyłam o przeklętym kolderskim grodzie Sipparze na wyspie Gorm. Posłuchajcie więc Ballady o upiornym mieście.
Eydryth ściszyła głos i z gardła wydobyła dziwne, brzękliwe brzmienie. Pomyślała, że przecież ów Sippar - albo to, co z niego pozostało - leżał po przeciwnej stronie zatoki, w odległości zaledwie jednego dnia podróży statkiem. Żadnych dzieci dziś nie ma w Sipparze, W porcie cicho, nie widać człowieka, W pustce ulic jedynie wiatr gwarzy - Martwe ciała usnęły na wieki. Gdy Kolderu runęła nań szarża, Gdy się noc uczyniła o świcie, Śmiercią swoją gród Sippar oskarżał Wroga, który wysysał zeń życie. Tak, to miasto po dwakroć zginęło. Krew i magia demonów je plami. Kolder, straszne swe wieńcząc dzielo, Gród żywymi zaludnił trupami. Kiedy Tregarth pojawił się zbrojnie, Kiedy magia się starła z człowiekiem, Drugi raz umarł Sippar spokojnie, Martwe dala usnęły na wieki. Już umarli zasnęli w mogiłach, Z jarzma ciał swych nareszcie są wolni. Niech nieczysta nie trwoży ich siła, Niech na zawsze zapomną o wojnie. Nie odwiedzą już kupcy Sipparu - W pustych domach buszują dziś myszy, Na ulicach ni zgiełku, ni gwaru - Mc upiornej nie mąci tu ciszy. Kiedy umilkły ostatnie słowa pieśni, jej słuchacze zadrżeli, a potem jakby zbyt szybko się wyprostowali. Jegomość, który zaczepił ją, gdy weszła do "Tańczącego Delfina", zerknął przez swoje ramię, jakby spoczęła na nim widmowa dłoń. Nie można dopuścić, żeby odeszli w nocny mrok, pomyślała. Szczypta rubaszności pobudzi ich do śmiechu i rozwiąże sakiewki. I nie ma obaw, nie zażyczą sobie jakiejś pieśni z High Hallacku, której i tak by nie zrozumieli... Sprośność wszędzie jest sprośnością... - A teraz, panowie! - zawołała. - Zaśpiewam wam ostatnią pieśń tego wieczoru. Posłuchajcie wiec Ballady o posagu służącej. Zagrała pierwsze akordy opowieści o biednej młodej służącej, która spotkała żeglarza czyhającego na jej cnotę i udającego, że zamierza się z nią ożenić. Strofy płynęły wśród śmiechu zgromadzonych. Piękna panna wysłuchała pochwał swej urody i chętnie przyjęła bogate dary od zalotnika, lecz nieszczęśliwym trafem zdołała pozostać cnotliwą - do dnia, w którym pechowy żeglarz powrócił z rejsu tylko po to, by się przekonać, że właśnie owa dziewczyna z innym wiąże się ślubem; jego dary stały się jej posagiem! Eydryth sama się uśmiechała, śpiewając refren po raz ostatni: Ach, jakaż byla to ślicznotka, Spotkałem ją, gdym zszedł na ląd. Bodajbym nigdy jej nie spotkał, Ogołociła kiesę mą! - Dziękuję, dziękuję wam za uwagę. Wstała i ukłoniła się, po czym sącząc piwo słuchała, jak pili za jej zdrowie i klaskali. Następne monety zabrzęczały w futerale harfy. Kiedy słuchacze wreszcie opuścili karczmę, Eydryth policzyła nocny zarobek. Starczy na osobny pokój, kolację i śniadanie, pomyślała. A może i na kilka dni podróży? Karczmarz zaprowadził ją do małej, pustej izdebki na poddaszu. Wsunęła futerał z harfą i torbę pod drewniane łóżko, umyła twarz i ręce w lodowatej wodzie czekającej na gościa w dzbanku, po czym zeszła coś zjeść. W karczmie było teraz prawie pusto, pozostali tylko nieliczni goście, którzy tu nocowali, a i oni niebawem udali się na spoczynek. Karczmarz Mylt przyniósł jej posiłek. Przyjemnie zaskoczyła ją gorąca zupa z homarów, pasztet z jarzyn i dobre wino, które przed nią postawił. Zjadła wszystko z apetytem. - Dziękuję ci, panie. Jadło było wyśmienite. Niski mężczyzna skinął z zadowoleniem głową i rzekł: - To moje własne przepisy. Goście wybaczą niedostatki w obsłudze, jeżeli jedzenie będzie smaczne, a piwo dobrze schłodzone. Możesz pozostać tu jeszcze jeden dzień, tkaczko pieśni. Rzadko się zdarza, żeby jakiś bard oczarował moich klientów tak jak ty.
- Dziękuję, ale nie, muszę rano wyruszyć w dalszą podróż. - Wypiła łyczek wina z kielicha. - Powiedz mi - dodała z udaną obojętnością - ile jest dni drogi do samego miasta Es? Chciałabym je zobaczyć. - Pieszo? - spytał Mylt, a gdy skinęła twierdząco głową, zastanawiał się chwilę, nim odpowiedział: - Co najmniej cztery, a raczej pięć. To całe dwa dni konno. - Czy drogi są dobre? - Tak i dobrze strzeżone. Koris z Gormu to sprawiedliwy mąż, nie ma w zwyczaju rozpieszczać rozbójników, więc ostatnio trzymają się z dala od głównych szlaków. - Koris z Gormu... syn Hildera - powiedziała Eydryth, przypomniawszy sobie opowieść, którą usłyszała na pokładzie "Rybołowa". - Ludzie mówią, że to on praktycznie rządzi teraz Estcarpem razem z panią Loyse. Czarownice zajmują się przede wszystkim swoją słabnącą mocą. Mylt zniżył głos, mimo że poza nimi nikogo już nie było w wielkiej izbie. - Tak właśnie jest - zgodził się z nią - ale raczej nie powinno się mówić o tym głośno. Przed laty, podczas Wielkiego Poruszenia, sporo z nich umarło, niektóre zaś przeżyły, ale są jak wypalone skorupy. Pozostałe jednak nadal władają mocą czarodziejską. - Wielkiego Poruszenia? - odważyła się zapytać. - Kiedy karsteński książę Pagar zapragnął najechać nasz kraj, czarownice skupiły całą swoją moc i magię, żeby poruszyć samą ziemię. Góry oddzielające Karsten od Estcarpu zatrzęsły się i runęły, a jednocześnie inne szczyty wydźwignęły się ku niebu. Najeźdźcy zostali starci z powierzchni ziemi podczas jednej nocy i wszystkie drogi wiodące do Karstenu zniszczone. - To musiało być straszne. - Tak, na pewno. Byłem wtedy jeszcze chłopcem, a mimo to pamiętam ów dzień. Wydawało się, że jakiś cień przesłonił cały kraj... cień, którego się nie widziało, tylko czuło. Ten cień uciskał wszystko, co żyje, jak pięść, która chciałaby wgnieść nas w ziemię, był taki ciężki... - Karczmarz zadrżał na to wspomnienie. Eydryth pośpiesznie powróciła do tematu bardziej ją interesującego. - Powiedziałeś, że niektóre czarownice zachowały swoją moc? - Tak, jeśli to, co słyszę, jest prawdziwe. Jak sama stwierdziłaś, czarownice odwróciły swą uwagę od władzy nad Estcarpem. Już nie rządzą naszym krajem, rządzi nim Koris i pani Loyse, a pomagają im ich przyjaciele i towarzysze broni, cudzoziemiec, pan Simon Tregarth i jego żona, pani Jaelithe. - Mylt rozejrzał się nerwowo. - Czy wiesz, że ona kiedyś była czarownicą? Eydryth wiedziała, ale udała zaskoczenie, chcąc wyciągnąć z niego jak najwięcej. - Naprawdę? Mylt podniósł rękę, jakby chciał złożyć przysięgę. - Tak. Była czarownicą, zanim została jego żoną. Kiedy się pobrali, urodziła swemu małżonkowi dzieci - było to więc prawdziwe małżeństwo - a przecież... - Znowu rozejrzał się wokoło, po czym nachylił tak nisko, że poczuła jego kwaśny oddech i zobaczyła czarne wągry na nosie - ...a przecież ona nadal włada mocą! Chociaż od dawna nie jest panną! Eydryth przybrała odpowiednio zdziwioną minę, jakkolwiek wcale jej to nie zaskoczyło: jej własna matka, Elys, także nie utraciła swej mocy wraz z dziewictwem. - Ludzie mówią, że pozostałe czarownice nigdy nie wybaczyły pani Jaelithe tego, że weszła do łoża swego małżonka, a mimo to nie straciła swego daru. Uważają to za zdradę - dokończył Mylt. - Może jej zazdroszczą - Eydryth zaryzykowała lekką kpinę. Karczmarz zachichotał rubasznie. - Nie czarownice z Estcarpu, minstrelko! One ledwie tolerują mężczyzn, a nie pożądają ich! - Powiedz mi, Mylcie, czy czarownice kiedykolwiek... pomagają ludziom? - Eydryth ułomkiem chleba starannie wycierała miskę z resztek zupy homarowej. - Mówią, że tak, czasami. Błogosławią zbiory i tym podobne, przywołują burze podczas suszy, uspokajają wiatr i fale, żeby chronić statki w portach.
- A co z pomniejszymi czarami... uzdrawianiem, no, czymś w tym rodzaju? - Tak, tym też niekiedy się zajmują. Lekarstwa, napoje, amulety przeciw chorobom... - Przelał resztę wina z dzbanka do kielicha Eydryth, a następnie ostrożnie ustawił puste naczynia na tacy. - Czy czegoś sobie jeszcze życzysz, minstrelko? - Nie, dziękuję, nic mi już nie trzeba. - Dziewczyna dopiła wina i wstała. - Dobrej nocy. - Życzę ci miłych snów, tkaczko pieśni. Skinąwszy głową na pożegnanie, Eydryth weszła na schody prowadzące na poddasze. Szła powoli. Była tak zmęczona, że nawet te kilka łyków wina wypitych do kolacji sprawiło, iż jej członki wydawały się obciążone jaskrawymi ciężarkami od sieci rybackich, które zdobiły ściany "Tańczącego Delfina". Podłoga pod jej zniszczonymi skórzanymi butami zdawała się kołysać rytmicznie, jakby Eydryth nadal przemierzała ocean na pokładzie "Rybołowa". Kiedy dotarła do swojej izdebki, ściągnęła z siebie ubranie i wsunęła się pod szorstkie wełniane koce, zbyt zmęczona, aby szukać koszuli nocnej. Sen obejmował ją ołowianymi ramionami, gdy nagle otworzyła oczy: - Zapomniałam! Na Jantarową Panią, jestem taka zmęczona... - szepnęła. Z westchnieniem odrzuciła na bok koce i sięgnęła po leżącą na podłodze laskę zwieńczoną figurką gryfa. Przyciągnąwszy ją do siebie w ciemnościach, drugą ręką odnalazła po omacku amulet, który nosiła ukryty pod ubraniem. Poczuła w dłoni znajomy, ciepły kształt z bursztynu i ametystu, przesunęła palcem po symbolach Gunnory - snopie zboża oplecionego winoroślą o dojrzałych gronach. - Pani - szepnęła - potrzebuję Twojej pomocy w moich poszukiwaniach. Proszę cię, chroń tych, których kocham, tych, którzy mieszkają w Cytadeli Gryfa. Chroń panią Joisan i jej małżonka, pana Kerovana. Chroń też ich córkę Hyanę i syna Firduna. A przede wszystkim, proszę Cię, chroń mego ojca. Pomóż mi znaleźć kogoś, kto może go uzdrowić, tak żeby po tylu latach znów stał się sobą. I, Pani... - Jej cichy szept ginął w mroku. - Proszę... pozwól mi odnaleźć moją matkę, panią Elys. Tak dawno od nas odeszła... Chroń ją, gdziekolwiek jest. Zacisnęła mocno w dłoni oba symbole, pragnąc otrzymać jakiś znak - jakikolwiek znak - że jej modlitwa była czymś więcej niż zbiorem pustych dźwięków. Ale niebieskie oczy gryfa z Quanstali nie rozjarzyły się w mroku; ten błogosławiony metal nigdy dla niej nie zaświecił. A bursztynowy amulet Gunnory był równie ciemny jak otaczająca ją noc. Zawsze tak było... Eydryth położyła się i westchnęła z nadzieją, że tej nocy będzie zbyt zmęczona, żeby śnić. Iwukołowy, ciągnięty przez kucyka wóz poskrzypywał na brukowanej drodze. - Pośpiesz się, Pięknisiu! - Młody wieśniak wymachiwał wiklinową witką nad okrągłym zadem niedużego gniadego wałacha. - Masz miasto Es w zasięgu wzroku, tkaczko pieśni! - zawołał przez ramię. - To już niedaleko. Eydryth najpierw ostrożnie podała jego żonie uśpioną Pris, ich małą córeczkę o zmierzwionych włoskach, potem podniosła się i wyjrzała z wozu. Nawet w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca zbliżające się miasto wydawało się pociemniałe ze starości, a jego okrągłe, szarozielone wieże mogły stać tam od stworzenia świata. Es było dużym grodem, który najwyraźniej miał pełnić jednocześnie funkcję twierdzy i stolicy Estcarpu - ze wszystkich stron otaczał go wysoki mur obronny. Kiedy wóz wieśniaka podjechał do bramy, dwóch dobrze uzbrojonych wartowników życzliwie, ale uważnie przyjrzało się zarówno pojazdowi, jak i jego pasażerom. Ustaliwszy, że nic nie ukryto pod tkanymi ręcznie kilimami, które Catkus i Leiona przywieźli na sprzedaż, machnięciem ręki pozwolili im jechać dalej. Gdy niezdarny wóz telepał się na kocich łbach wąskich uliczek, Eydryth rozglądała się ze zdumieniem. Es okazało się największym miastem, jakie kiedykolwiek odwiedziła. Mieszkańcy Krainy Dolin z natury nie byli mieszczuchami, a podczas wszystkich wędrówek po prastarym Arvonie dziewczyna nigdy nie widziała osady większej od wioski. Zbudowane z omszałych kamieni starożytne budowle strzelały ku niebu, otaczająca je zaś patyna wieków wydawała się niemal tak namacalna, że Eydryth przyszło do głowy, iż dałoby się wyczuć
ją dotykiem. Wyciągnęła rękę, gdy wóz zwolnił na ostrym zakręcie wąskiej uliczki. Nie dotknęła murów. Głazy zdawały się odpychać ciekawskich - a może to, co wyczuła, było prawdziwą magią, czarem, który miał chronić miasto? - Jesteśmy na miejscu, tkaczko pieśni - oświadczył Catkus, ściągając lejce u wjazdu na plac targowy. - Niech los ci sprzyja w twoich wędrówkach. - Młody wieśniak dotknął ręką postrzępionego skrzydła kapelusza w pożegnalnym pozdrowieniu. - Jeszcze raz dziękuję za uśpienie piosenką małej Pris podczas ataku kolki tamtej nocy. - To ja wam dziękuję za podwiezienie i za towarzystwo - odparła na to Eydryth, gramoląc się z wozu, po czym pomachała na pożegnanie ręką całej rodzinie. Młoda kobieta nie musiała pytać o drogę do Cytadeli - twierdza czarownic była bowiem najpotężniejszą budowlą w Es; miała też okrągłą wieżę przewyższającą wszystkie otaczające ją gmachy. Eydryth ruszyła więc ku niej przez zatłoczone ulice, zarzuciwszy na plecy podróżną sakwę i przenośną harfę. Po drodze przyglądała się ludziom idącym wydeptanymi przez nie- 20 zliczone lata ulicami, tym, którzy nazywali siebie Starą Rasą. Byli wysocy i wyglądali niezwykle onieśmielająco. Trzymali się dumnie, stąpali wyprostowani jak żołnierze. Ich włosy były równie czarne jak sploty Eydryth, ale ani fale, ani loki nie zmiękczały płaszczyzn ich pociągłych twarzy o ostrych podbródkach. Oczy o różnych odcieniach szarości spoglądały czujnie w pozbawionych zmarszczek obliczach. Nawet w Krainie Dolin dobrze wiedziano, iż u Starej Rasy oznaki starości pojawiały się dopiero na kilka lat przed śmiercią. Widok mieszkańców Es żywo i boleśnie przypomniał Eydryth matkę. Wydało się jej dziwne, że mogło ją łączyć z którymiś spośród nich dalekie pokrewieństwo. Elys często mówiła córce, że dziadkowie Eydryth uciekli z Estcarpu z jakichś nie znanych jej powodów, których nigdy nie rozstrząsali. Gwardzista w noszącej ślady naprawy kolczudze zastąpił jej drogę w bramie wiodącej na centralny dziedziniec. - W jakiej sprawie... - Rzucił bystre spojrzenie na symbol na piersi Eydryth - ...tkaczko pieśni? - Pragnę uzyskać posłuchanie u jednej z czarownic - odparła sztywniejąc i patrząc w jego obojętne oczy. - Na kilka minut, nie dłużej. - W jakiej sprawie? - Zmierzył ją wzrokiem. - W sprawie uzdrowienia - odrzekła dziewczyna po chwili wahania, starając się opanować niecierpliwość: Dotarłam aż tak daleko! Błogosławiona Gunnoro, dodaj mi sił! - Powiedziano mi, że każdy może szukać porady u czarownic w sprawie uzdrowienia. - Jak się nazywasz? - Eydryth. - Zaczekaj tutaj. - Gwardzista odwrócił się i zniknął w olbrzymim, pociemniałym ze starości portalu i wrócił po kilku minutach. - Jutro rano - powiedział. - Zanim słońce dotrze do szczytu murów miejskich. - Stokrotne dzięki - odparła, ze wszystkich sił powstrzymując uśmiech ulgi. - Będę o czasie. Tej nocy jej występ w "Srebrnej podkowie" składał się głównie z lekkich ballad oraz z opowieści o cudach, dobrej magii i miłości, toteż trudno jej było zmienić nastrój, gdy pewien stary, posępny wieśniak zażyczył sobie ponurej Elegii o żołnierzu. Eydryth śpiewała, a kiedy rozbolało ją gardło, grała na flecie. Do czasu, gdy klienci gospody rozeszli się do domów, młoda minstrelka zarobiła tyle, że powetowała sobie koszty czterodniowej podróży do Es. Dziewczyna obudziła się, kiedy świt ledwie zdążył posrebrzyć niebo na wschodzie. Zaspokoiwszy głód owsianką i kozim mlekiem, chwyciła laskę, przewiesiła przez ramię sakwę i szybko poszła krętymi uliczkami w stronę Cytadeli. Słońce ledwie różowiło niebo nad dachami, gdy przysiadła na progu jakiegoś domostwa naprzeciw gwardzistów.
Dwie godziny oczekiwania dłużyły się jej niemiłosiernie jak rozciągnięta ponad miarę struna harfy, ale w końcu wstała, otrzepała płaszcz i obcisłe spodnie, po czym przepchnęła się przez zatłoczoną teraz ulicę. Na warcie stał obecnie inny żołnierz. Spojrzawszy na listę rozkazał jej zostawić na wartowni podróżną laskę, po czym wskazał ręką wejście. Eydryth szarpnięciem otworzyła masywne drzwi i znalazła się w długim korytarzu. Stanęła przed nią młoda kobieta w powłóczystej, srebrzystej szacie; jej spięte z tyłu głowy krucze włosy osłaniała srebrna siatka. Opuściwszy ciemnoszare oczy, bez słowa, skinieniem poleciła dziewczynie iść za sobą. Minstrelka wielkimi krokami stąpała za dziewczyną - jedno spojrzenie na twarz przewodniczki przekonało ją, iż czarownica była młodsza od niej o kilka lat - najpierw jednym korytarzem, później drugim, wreszcie trzecim. Wszystkie miały gładkie ściany z pociemniałych ze starości kamieni i były oświetlone słabym blaskiem kuł zawieszonych w metalowych koszykach. Na widok świecących kuł Eydryth z trudem powstrzymała okrzyk zaskoczenia. Już kiedyś widziała takie oświetlenie. Identyczne lampy zwisały ze ścian i sufitów jej domu, starożytnego Kar Garudwyn. Znała wiek tamtej twierdzy i teraz z jeszcze większym lękiem rozejrzała się wokoło. To miejsce było naprawdę stare. Przewodniczka zatrzymała się przed niewielkimi drzwiami. Wciąż milcząc otworzyła je, machnięciem ręki poleciła wejść petentce, po czym weszła za nią. W gabinecie pełnym pergaminowych zwojów siedziała za biurkiem kobieta, której orle rysy twarzy nie zdradzały prawdziwego wieku. Eydryth wzdrygnęła się pod nieruchomym spojrzeniem jej oczu. Miała ona na sobie taką samą szarą niby mgła suknię jak przewodniczka Eydryth, ale nosiła zawieszony na łańcuszku zamglony kamień o barwie księżyca. Czarownica odsunęła nieco krzesło i długą chwilę siedziała nieruchomo, przyglądając się minstrelce. Kiedy się w końcu odezwała, przemówiła z wiejskim akcentem, lecz jej władcza postawa wskazywała, iż dawno pozostawiła za sobą spędzone na wsi dzieciństwo. Nie przedstawiła się, jednak jej zachowanie nie zaskoczyło Eydryth. Wiedziała bowiem, iż podanie komukolwiek 23 prawdziwego imienia oznaczało otwarcie szczeliny w pancerzu mocy. - Tkaczka pieśni Eydryth. Szukasz uzdrowienia. Dla kogo? Wylądasz na zdrową. - Nie, nie dla mnie - odrzekła dziewczyna zmuszając się do patrzenia prosto w surowe i przenikliwe oczy czarownicy. - Dla kogoś z mojej rodziny. - I przybyłaś z bardzo daleka, prawda? - Starsza kobieta wstała i podeszła do Eydryth. Była o pół głowy niższa, ale emanująca od niej władcza aura niweczyła tę różnicę wzrostu. - Pachniesz morzem i masz zniszczone buty. Musiałaś przejść wiele mil. Czy w twojej prowincji nie ma uzdrowicielek? - To prawda, że mamy własne Mądre Kobiety - przyznała dziewczyna. - Lecz jak dotychczas żadna nie mogła pomóc, ponieważ jest to choroba umysłu i ducha, a nie ciała. Czarownica pokiwała lekko głową. - To niedobrze, minstrelko. Mało kto potrafi uleczyć taką niemoc. Kogo poraziła i jak to się stało? Eydryth aż zabrakło tchu, kiedy zaczęła opowiadać i opadły ją wspomnienia. - To stało się sześć lat temu, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką. Podróżowaliśmy... do pewnego miejsca dawnej Mocy. Miał to być rodzaj wyroczni, która pozwalała ujrzeć to, czego się najbardziej pragnie. Lecz kiedy Jervon tam zajrzał, poraziło go jak grom. Od tej pory jest jak małe dziecko, które je, gdy mu się poda jedzenie, i idzie, gdy się je prowadzi... - On?! - W oczach czarownicy błysnął gniew. - Czy chcesz powiedzieć, że jakiś mężczyzna próbował posłużyć się źródłem Mocy? Szukasz u mnie pomocy dla kogoś, kto wtrącał się do spraw, których jego płeć nigdy nie zdoła zrozumieć? - Tak, dla mojego ojca Jervona - wyjąkała Eydryth, gorączkowo się zastanawiając, gdzie popełniła błąd. - Powiedziano mi, że potraficie uzdrawiać...
Urwała, kiedy czarownica mocno złapała ją za brodę i w zamyśleniu odwróciła jej twarz z boku na bok. - Twoje oczy... - mruknęła do siebie - ...są niebieskie... i szczęki są szersze, lecz barwa włosów, kształt podbródka... - Spiorunowała dziewczynę spojrzeniem. - Jesteś dzieckiem Starej Rasy. Po części. Twoja matka na pewno zdradziła swoje powołanie wybierając małżeństwo, podczas gdy my tak potrzebowałyśmy każdej cząstki mocy! Czy sądzisz, że pomogłabym mężczyźnie, który przespał się z jedną z moich sióstr i w ten sposób pozbawił ją daru władania mocą?! Ależ ona wcale nie straciła tego talentu! Nawet nie urodziła się w Estcarpie - zaprotestowała w duchu Eydryth. Nie ukrywana nienawiść w oczach czarownicy odebrała jej odwagę; wprawdzie dowiedziała się już, że kobiety władające mocą uważały związek z mężczyznami za jej nędzny surogat, ale nie była przygotowana na taki wybuch gniewu i nienawiści. Silne, krótkie palce czarownicy zacisnęły się na podbródku dziewczyny. - A co z tobą? - mruknęła ciszej. - Czy uniknęłaś testów, jakim poddawane są wszystkie dziewczynki? Czy masz magiczny talent? Jeśli tak, zobaczymy... - Urwała z sykiem i zbliżyła zamglony klejnot do twarzy oszołomionej minstrelki. - Dotknij go! - rozkazała. Wola zwarła się z wolą, gdy Eydryth próbowała się cofnąć, oderwać wzrok od jasnoszarych oczu, świecących blaskiem, który miał w sobie coś z szaleństwa. - Nie! - Dotknij go! Eydryth wbrew woli wyciągnęła z wahaniem rękę, musnęła koniuszkiem palca dłoń czarownicy, a potem dotknęła chłodnej, śliskiej powierzchni zamglonego kamienia. Tamta zaś odwróciła od niej spojrzenie i skierowała je na kamień. Ożywienie powoli gasło na twarzy czarownicy. - Nie... - mruknęła i znów utkwiła wzrok w twarzy minstrelki. - Nic, klejnot pozostał martwy. A byłam taka pewna... Przekornie rozgniewana jeszcze jednym dowodem braku magicznego talentu, Eydryth cofając rękę spojrzała na klejnot i nagle zamarła. Czy zobaczyła maleńką iskierkę w jego szarej głębinie? Wyobrażam to sobie tylko, pomyślała z gniewem. Chwała losowi, że nie władam mocą. W przeciwnym wypadku ta na pół oszalała kobieta próbowałaby mnie tutaj zatrzymać! Cofnęła się o jeden krok. - Więc nie możesz mi pomóc - powiedziała. - Albo nie chcesz... Jak to naprawdę jest, pani? Czarownica wzruszyła ramionami i odpowiedziała tak cicho, że ledwie ją było słychać. - Kiedyś, przed Wielkim Poruszeniem... być może, nie wiem. Ale teraz... - Potrząsnęła głową i wyciągnąwszy rękę chwyciła się rzeźbionego oparcia krzesła, jakby bała się, że upadnie. Później skinieniem dała znak, iż posłuchanie skończone. - Możesz odejść, minstrelko. - Jeżeli ty nie możesz mi pomóc, czy wiesz, kto mógłby to zrobić? - zapytała Eydryth czując, jak gaśnie w niej nadzieja, która dodawała jej sił w minionych miesiącach. - Muszę znaleźć kogoś, kto go uzdrowi, muszę! Zrozum, to ja jestem wszystkiemu winna! Szukaliśmy mojej matki, którą kochał nad... - Porwał ją szloch i odwróciła się zawstydzona, iż czarownica zobaczyła ją w takim stanie. 26 Lecz tamta zdawała się już jej nie widzieć. Zgarbiona, powłócząc nogami Eydryth na oślep wyszła za młodą czarownicą z komnaty. Szły ciemnymi korytarzami, a ich stopy szurały o kamienne płyty. Minstrelka opanowała się powoli i mrugając oczami powstrzymała łzy. Ale podróżna sakwa wydała się jej dwa razy cięższa, a harfa w futerale, musnąwszy ścianę, wydała smutny, przytłumiony dźwięk. Co mam zrobić - zastanawiała się w odrętwieniu Eydryth. Dokąd pójść? Nie mogła znieść myśli o powrocie do Kar Garudwyn z pustymi rękami, lecz cóż jej pozostało? Chyba tylko bezsensowna wędrówka po obcych krajach? Okrążyła ostatni zakręt przed wyjściowym portalem i omal nie wpadła na swoją przewodniczkę.
- Cicho! - szepnęła czarownica, rozejrzawszy się z lekiem wokoło. - Wejdź tutaj, musimy porozmawiać. Lodowato zimną ręką złapała Eydryth za rękaw i zaciągnęła do ciemnego pomieszczenia. Po chwili minstrelka dostrzegła otaczające je zakurzone beczki i skrzynie. To coś w rodzaju magazynu, pomyślała. Nieco zdziwiona patrzyła, jak jej towarzyszka wyjrzała ostrożnie, żeby się upewnić, czy nikt ich nie obserwuje. Później zamknęła drzwi i dotknęła palcem świecy, którą wyjęła z rękawa. Zabłysła iskierka i knot zapalił się. Spojrzały na siebie w półmroku. - O co chodzi? - zaczęła Eydryth, lecz tamta przyłożyła palec do ust. - Cicho! - wyszeptała młoda czarownica. - Posłuchaj mnie przez chwilę. Znam miejsce, gdzie możesz znaleźć pomoc, której szukasz, tkaczko pieśni. al brugt eydryth z niewiarą spojrzała na twarz dziewczyny. - Gdzie? - zapytała w końcu. - Gdzie mogę znaleźć pomoc dla tego, kogo poraziła starożytna Moc? - Jest w Estcarpie pewien przybytek mądrości - odrzekła tamta. - Stary... może nawet starszy od samej Cytadeli w Es. Są tam starożytne zapiski i niektóre z nich dotyczą leczenia najróżniejszych chorób. Słyszałam legendy o uzdrawiających kamieniach i o czerwonym mule, który leczy nawet najcięższe rany. Może w tych zapiskach znajdziesz wiedzę o tym, gdzie znajdują się takie lekarstwa. - Gdzie? - zapytała niecierpliwie minstrelka. - Gdzie ukryto taki kamień? Gdzie odnajdę taki muł? - Nie wiem. Może w Escore? Wiele z tego, co uważaliśmy za legendy, okazało się prawdą po tym, jak Tregarthowie odkryli tę starożytną krainę, z której niegdyś uciekła Stara Rasa. Jeżeli mówią one prawdę... W tym przybytku pradawnej wiedzy możesz znaleźć odpowiedzi, których szukasz. - Nie jestem uczona - mruknęła Eydryth z powątpiewaniem. - Ale uczeni są ci, którzy tam żyją, i na pewno ci pomogą, gdyż poza tym mają niewiele do roboty. Jest szansa, że znajdziesz wzmiankę o potrzebnym ci leku na którymś z postrzępionych zwojów. - Szansa - powtórzyła Eydryth, myśląc szybko. - Najwyraźniej nikła szansa. - Nie sprawiasz wrażenia kogoś, kto mógłby sobie pozwolić na pominięcie jakiejkolwiek możliwości, choćby najmniejszej - odparowała czarownica. Minstrelka westchnęła. - Masz rację. Co to za miejsce? Tamta podniosła ostrzegawczo rękę. - Nie tak szybko. Jeżeli mi pomożesz, powiem ci, gdy dotrzemy do celu. Czy przysięgniesz na błogosławioną Gunnorę, której amulet nosisz, że jeśli ci pomogę, dotrzymasz danego mi słowa? Eydryth drgnęła, mimo woli kładąc dłoń na piersi, gdzie pod skórzanym kaftanem ukrywała amulet. - Skąd wiesz, co noszę pod ubraniem? - zapytała, przyglądając się podejrzliwie czarownicy i starając się dostrzec jej twarz z półmroku. - Władam tylko niewielką mocą, ale wyczułam, że nosisz na piersi symbol Gunnory - warknęła niecierpliwie czarownica. - Zresztą to nieważne. Czy przysięgniesz, że mi pomożesz, jeżeli ja udzielę ci pomocy? - W czym mam ci pomóc? - Chcę uciec z Cytadeli, z samego Es i wrócić do mojego rodzinnego Kastrynu. Kiedy tam się znajdziemy, wyjawię ci nazwę starożytnego przybytku mądrości i powiem, jak tam dotrzeć. Kastryn, jak sama się o tym przekonasz, znajduje się na drodze do Lormtu. Eydryth spojrzała na młodą kobietę, badając wzrokiem jej wąską twarz o ostrym podbródku. Dziewczyna była piękna, choć sprawiała wrażenie zmęczonej, a rysy miała wyostrzone, jak gdyby wiele wycierpiała. - Niewykluczone, iż mogłabym odnaleźć ten przybytek starożytnej wiedzy bez twojej pomocy - powiedziała powoli - teraz, kiedy wiem już, o jakie miejsce mam pytać. Jeżeli mieszkają tam ludzie, na pewno ktoś gdzieś coś będzie o tym wiedział.
Czarownica zagryzła usta, tracąc panowanie nad sobą. - Byłam głupia - szepnęła z nutą rozpaczy w głosie. - Nie zdołano wyuczyć mnie intryg, a z natury mówię szczerze. Masz rację. Jeżeli dostatecznie długo będziesz rozpytywać o to w Es, znajdziesz kogoś, kto będzie wiedział o istnieniu Lormtu i znał do niego drogę. Idź więc. Życzę ci powodzenia. Odwróciła się i zgarbiła, chyląc głowę i opuszczając ramiona. Eydryth poczuła do niej sympatię. Przypomniała sobie własną rozpacz, która ją ogarnęła na myśl, że chciwe mocy czarownice o zapadłych oczach mogłyby zatrzymać ją w tej starożytnej twierdzy. Dotknęła lekko ramienia dziewczyny. - Zaczekaj. Powiedz mi coś więcej o sobie. Jesteś jedną z nich - dlaczego chcesz stąd odejść? Tamta ani się nie odwróciła, ani nie podniosła oczu. - Zmuszono mnie do poddania się testowi tak jak ciebie dzisiaj - powiedziała głucho. - Ale dla mnie kamień ożył. Wprawdzie była to tylko iskierka, lecz czarownice są zdesperowane. - Zauważyłam to. Dlaczego tak jest? - Musiały patrzeć, jak powoli tracą kontrolę nad Estcarpem i jak przejmują ją inni - Koris i pani Loyse, Simon Tregarth (którego nienawidzą od chwili, gdy ożenił się z jedną z nich) oraz jego żona, pani Jaelithe. Zabierają każdą dziewczynkę, która ma choć cząstkę mocy, żeby powiększyć swoje szeregi do poprzedniej liczebności. Głos młodej kobiety zadrżał. - Przez dwa lata udawało mi się unikać testów, ponieważ byłam jedyną opiekunką i oparciem dla mojej owdowiałej matki. Ale ona umarła, więc kiedy czarownica przybyła do Kastrynu następnym razem, musiałam położyć palec na jej klejnocie. Zabrały mnie, ponieważ zabłysła w kamieniu iskierka, przywiozły tutaj... i zaczęły mnie uczyć. - Magii? - Tyle, ile mogłam się nauczyć, a nie było tego wiele. Nie jestem tępa, ale serce i umysł mam czym innym zajęte. Nie pragnę być Mądrą Kobietą, nie mam też dość talentu, żeby nauczyć się czegoś więcej niż kilku pomniejszych iluzji i opanować podstawy sztuki leczenia i wytwarzania leków z ziół. Lecz dla innych czarownic moc jest wszystkim - mięsem, chlebem, napojem, samą duszą! Nie sądzę, żebyś mogła to zrozumieć, minstrelko, ale ja nigdy nie stanę się taka jak one. Nigdy! Eydryth przypomniała sobie własne dzieciństwo spędzone w przesiąkniętej czarami twierdzy... Magia przenikała nawet powietrze Kar Garudwyn i dla osób z jej otoczenia posługiwanie się czarami było równie naturalne jak oddychanie. Ona jednak nie miała ani krzty talentu magicznego, wdała się przecież w ojca. Jej ojciec, porażony podmuchem niemal zapomnianej Mocy... Wzruszenie ścisnęło jej gardło. Rozumiem - powiedziała do czarownicy - nawet lepiej, niż ci się wydaje. - I co najgorsze, zabrały mnie tak szybko, że nawet nie miałam czasu zawiadomić Logara! - Głos dziewczyny załamał się. - Logara? Teraz czarownica zwróciła się twarzą do swej rozmówczyni. W półmroku rozjaśnionym słabym blaskiem świecy jej oczy błyszczały, jakby starała się powstrzymać łzy. - Logar to mój narzeczony. Jest w Straży Granicznej. Wprawdzie wyrwaliśmy Psom część uzębienia, ale Alizon pozostał sztyletem, który coraz to rani bok Estcarpu. Ocalałe Psy skradają się chytrzej niż przedtem i nękają naszą północną granicę. Dlatego każdy zdolny do noszenia broni młody mężczyzna musi odsłużyć w wojsku trzy lata. Służba Logara skończyła się w zeszłym miesiącu - teraz musi już być w domu i dowiedział się, że mnie zabrano do Es! Jej usta zadrżały, lecz zdołała się opanować i dodała ponuro: - Przysięgliśmy sobie, że weźmiemy ślub po jego powrocie. Pragnę tylko jednego - zostać jego żoną! Ale Logar nie może mnie uwolnić - gdyby odważył się wtargnąć do Cytadeli, czeka go śmierć! Obawiam się jednak, iż mógłby się zdobyć na taki szalony postępek... dlatego muszę uciec, zanim to zrobi!
- Rozumiem... - odparła Eydryth. - Lecz jeśli pojedziemy do Kastrynu... Młoda czarownica złapała ją za rękaw. - Pojedziemy!? Czy chcesz powiedzieć, że mimo to pomożesz mi stąd uciec? Nawet jeśli nie będę mogła ci zapłacić ani cię wynagrodzić? - Tak - odrzekła Eydryth równie uroczyście, jakby składała przysięgę. - Pomogę ci, siostro. - Masz moją dozgonną wdzięczność! Oby spłynęły na ciebie wszystkie błogosławieństwa Gunnory... - Dziewczyna chwyciła oburącz rękę minstrelki. Eydryth pokręciła głową, przerywając ten potok słów. - Zasłużę na podziękowania dopiero wtedy, gdy nam się powiedzie, siostro. - Jestem Arvis - przedstawiła się nieśmiało czarownica. Eydryth otworzyła szerzej oczy. Widząc jej zaskoczenie, dziewczyna wyzywająco kiwnęła głową. - Nazywam się Arvis - powtórzyła z dumą, że otwarcie łamie prawa obowiązujące w Cytadeli. - A ty? - Eydryth. Powiedz mi, jeśli wyruszymy do Kastrynu, czy inne czarownice nie dowiedzą się natychmiast, dokąd się udałaś, i nie będą nas tam szukać? - Mogą mnie szukać, ale gdy mnie znajdą, już na nic im się nie przydam - odpowiedziała Arvis. - Logar i ja pobierzemy się w tej samej godzinie, w której się spotkamy i... - uśmiechnęła się drwiąco - skoro tylko stanę się żoną Logara i wejdę do jego łoża, stracę wszelką moc. Nie bądź taka tego pewna, pomyślała z przekąsem Eydryth, kiedy przypomniała sobie swoją rodzoną matkę, panią Elys, i przybraną, panią Joisan. Obie były kobietami władającymi mocą czarodziejską, obie spały ze swymi małżonkami i urodziły im dzieci tak jak pani Jaelithe. I podobnie jak ona nie utraciły magicznych zdolności. Arvis prawdopodobnie ma jednak rację, wywnioskowała minstrelka. Nie zechcą przyjąć jej do swego grona, bo według nich została skażona kontaktem z mężczyzną. Pozwolą jej odejść. - Poza tym - ciągnęła młoda czarownica - Logar i ja nie będziemy czekać, aż nas dosięgnie ich gniew. Przekonam go, że musimy natychmiast uciekać. Może na wschód, do krainy za górami, Escore? Synowie i córka Tregartha znaleźli tam schronienie - dlaczego nie Logar i ja? - Długo układałaś te plany - zauważyła Eydryth. - Nie wymyśliłaś sobie tego w tej chwili. - Nie myślałam o niczym innym, odkąd mnie zabrały - Arvis zniżyła głos do szeptu. - Na pozór pogodziłam się z losem i starałam się przykładać do nauki najlepiej jak mogłam, żeby uśpić ich podejrzenia. Nigdy jednak nie zaniechałam planów ucieczki. Teraz już nie mogę czekać - w przyszłym tygodniu mam udać się do Przybytku Mądrości, żeby po raz ostatni odbyć w odosobnieniu medytacje, a potem każą mi złożyć Przysięgę Czarownicy. Muszę uciec, zanim włączą mnie do swego grona. - Czy masz plan ucieczki z samej Cytadeli? Dziewczyna zawahała się. - Zastanawiałam się nad tym, ale nie chciałabym go sugerować, gdyż jest dla ciebie bardzo niebezpieczny. Czy masz choć odrobinę mocy? - Ani śladu - odparła sucho Eydryth. - Lecz mimo to przedstaw mi swój plan. - Jak już ci mówiłam, mam niewielkie zdolności - odrzekła Arvis - sądzę jednak, że zdołam okryć się zasłoną iluzji na tak długo, żeby wyminąć gwardzistę strzegącego Cytadeli. Przybiorę twoją postać. Będzie się ciebie spodziewał i dlatego nie przyjrzy ci się zbyt uważnie. Ale doskonała podobizna jest ponad moje siły, więc muszę mieć twoje ubranie i sakwę. - A zatem przybierzesz moją postać i będziesz nosić moje odzienie, żeby po prostu móc stąd wyjść... - rozmyślała głośno minstrelka. - To naiwny plan, lecz mój ojciec, który był żołnierzem, nauczył mnie podstępów i taktyki wojennej. Dlatego wiem, że często najprostszy plan ma największe szansę powodzenia. A co się ze mną stanie? - W tym problem - odparła ponuro czarownica. - Będą cię wypytywały i jeśli dasz im choć najmniejszy powód do zwątpienia w szczerość twoich słów, posłużą się mocą, żeby wydobyć z ciebie prawdę.
- Mogę powiedzieć, że mnie zaczarowałaś, obezwładniłaś swoją mocą - odrzekła Eydryth, mówiąc szybciej niż myśląc. - Żeby wyglądało to prawdopodobnie, musisz zostawić mnie związaną i rozebraną. Może jeszcze powinnaś uderzyć mnie tak mocno, żebym straciła przytomność. - Nie mogłabym zrobić ci krzywdy! - żachnęła się młoda czarownica. - Pokażę ci, jak należy zadać cios i gdzie. Taki, który pozbawi mnie przytomności, lecz nie narazi na szwank poza kilkugodzinnym bólem głowy. - Ale... - Zrobisz to, co powinnaś zrobić - odpowiedziała stanowczo Eydryth. - Pamiętaj, że nie ma dla mnie lepszego wytłumaczenia, dlaczego nie podniosłam alarmu. Znajdą mnie związaną i nieprzytomną, ze sporym guzem za uchem. Wątpię, aby w tych okolicznościach czarownice w ogóle podejrzewały nas o spisek. - A jeśli jednak będą cię podejrzewały? Jeżeli wymuszą na tobie prawdę? Minstrelka zastanowiła się. - Nie sądzę, żeby wyrządziły mi wiele złego tylko dlatego, że pozwoliłam ukraść sobie ubranie i sakwę. Na pewno nie jest to przestępstwo, za które groziłaby mi szubienica, zwłaszcza że ty władasz mocą, a ja nie. Łatwo będzie uwierzyć, iż podporządkowałaś mnie swojej woli. I jeszcze jedno: ja nie jestem obywatelką Estcarpu... Naprawdę mogę powoływać się na nieznajomość miejscowych praw. Świadczy o tym fakt, że poprosiłam jedną z czarownic o pomoc dla pogardzanego przez nie mężczyzny. - Masz rację - zgodziła się z nią Arvis i mówiła dalej w zamyśleniu: - Każdy człowiek, mężczyzna czy kobieta, który mieszka w tym kraju, musi po pewnym czasie poznać zwyczaje czarownic. - Ściągnęła brwi i dodała z niepokojem: - Ale powalić cię na ziemię... Nie, nie mogę! Musimy znaleźć inny sposób. Eydryth chwyciła ją za ramiona, boleśnie wbijając palce w ciało czarownicy. - Chcesz znów zobaczyć swego narzeczonego, prawda? - Tak - szepnęła Arvis. - Więc postąpisz tak, jak ci radzę. Musisz! Każda chwila opóźnienia zwiększa szansę wykrycia. Dziewczyna pochyliła ramiona. - Dobrze, lecz one mimo to będą cię wypytywać. Co wtedy? - Nie zapominaj, kim jestem. - Eydryth uśmiechnęła się niewesoło. - Każdy bard musi doskonale udawać. Uwierzą mi. - A przynajmniej taką mam nadzieję, dodała w myślach. - Mam jeszcze jedno pytanie. - Odezwała się Arvis. - Dlaczego to robisz? Mogę zrozumieć, że pomogłabyś mi, gdybyś nic nie ryzykowała, ale teraz grozi ci wielkie niebezpieczeństwo. Gniew czarownic to poważna sprawa. Więc dlaczego chcesz mi pomóc? Eydryth zawahała się. - Ja także żyłam wśród ludzi kontrolujących siły, których nawet nie mogłam dostrzec - powiedziała w końcu. - Nie życzyłabym nikomu takiego losu. I jeśli ty naprawdę wskażesz mi drogę do owego przybytku starożytnej wiedzy, Lormtu, gdzie mogę znaleźć jakąś wskazówkę, która pomoże mi w moich poszukiwaniach... - Wzruszyła ramionami. - A to jest dla mnie najważniejsze na świecie. Arvis wyciągnęła rękę i po chwili Eydryth wzięła ją w swoją dłoń. Palce czarownicy były zimne, lecz uścisk mocny. - Dziękuję ci... siostro. Eydryth pozostała ukryta w małym magazynie, Arvis zaś odeszła pośpiesznie po rzeczy potrzebne do stworzenia iluzji. Wróciła po jakimś czasie ze skrzyneczką pełną leczniczych proszków i płynów. Wystarczyła jedna chwila, żeby dziewczyna włożyła ubranie Eydryth. Minstrelka stała drżąc z zimna, czarownica zaś wpatrywała się w jej twarz, jakby chciała wryć ją w pamięć. - Mogę to zrobić... - szepnęła jakby do siebie. - Więc zaczynaj - odrzekła na to Eydryth, starając się powstrzymać szczękanie zębów. - Ta podłoga jest zzzimna...
- Dobrze. - Arvis jęła szukać w swojej skrzyneczce i w końcu wydobyła stamtąd suchy liść, który podała towarzyszce. - Będę potrzebowała twojej śliny i kilku włosów, żywych, wyrwanych razem z cebulkami. Połóż wszystko tutaj. Eydryth od dawna oswojona z prawami magii, chociaż sama nie mogła ich stosować, nie zadawała pytań ani nie dyskutowała. Splunęła na liść i wtarła ślinę w jego brązowozieloną powierzchnię, po czym wyrwała kilka włosów i położyła na środku liścia. - Gotowe - oświadczyła. Czarownica wzięła go bez słowa i zamknęła oczy. Później podniosła liść do ust, dmuchnęła nań i zwinęła go w kulkę, którą poczęła obwodzić kontury swojej twarzy, pocierając lekko. Śpiewała przy tym monotonną, posępną pieśń. W pradawnych słowach Eydryth rozpoznała jedną z odmian Dawnej Mowy, prastarego języka Mocy, którym jeszcze od czasu do czasu posługiwano się w dalekim, przesłoniętym mgłą czarów Arvonie. Kierowana instynktem minstrelka wyjęła harfę z futerału i podjęła nutę. Śpiewały teraz obie, cichą, niesamowitą, budzącą dreszcz melodię. Arvis nagle przerwała śpiew i Eydryth drgnęła, ocknąwszy się z zamyślenia. Spojrzała na czarownicę i aż jęknęła. Zobaczyła bowiem własną twarz - pociągłą, szczupłą, o ogorzałej cerze. Teraz Arvis miała jasnoniebieskie oczy, prosty nos, energicznie zarysowaną szczękę i krótko obcięte miękkie krucze i wijące się włosy. - Czy podziałało? - zapytała z nadzieją. - Całkowicie - odrzekła zdumiona minstrelka. - Jesteś trochę ode mnie niższa, ale nawet twój Logar nie umiałby nas odróżnić. Zrobiłaś doskonałą podobiznę, takiej nigdy nie widziałam. Musisz mieć większą moc niż sądzisz. Czarownica wzruszyła ramionami. - Może to dlatego, bo jestem zdesperowana. To, czego nie mogłam zrobić dla nich, robię, żeby od nich uciec. Myślę, że gwardzista nie zauważy różnicy wzrostu. Po prostu podwinę rękawy i nogawki spodni, o tak. Kiedy Arvis doprowadziła do .porządku pożyczony strój, sięgnęła do skrzyneczki i tym razem wyjęła z niej wiązkę gałązek związanych czerwoną nitką. Eydryth cofnęła się, gdy czarownica musnęła gałązkami jej czoło. - Co to takiego? - zapytała. - Jarzębina. Czary nie mogą działać w jej zasięgu; ani magia Światła, ani Ciemności. Jej dotknięcie pomoże ci się oprzeć śledztwu czarownic. Eydryth skrzywiła się lekko z niechęcią. - Tak myślałam, że to jarzębina. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Sama wytrzymam ich indagacje, bez pomocy złowróżbnej wiązki! Wstrząśnięta czarownica spojrzała na nią z zaskoczeniem, ale szybko się opanowała. - Tylko głupi żołnierz odrzuca tuż przed bitwą nawet najskromniejszą broń - zauważyła. - Ja ci zaufałam, czemu ty nie chcesz mi zaufać? Nie zrobiłabym nic, co mogłoby ci zaszkodzić, Eydryth. Zawstydzona minstrelka opuściła oczy czując, jak policzki zachodzą jej rumieńcem. - Przepraszam. Masz rację. Rób, co trzeba. Ale mimo to drgnęła, gdy wiązka gałązek musnęła jej czoło - raz, drugi i trzeci. - Zwiąż mnie, jak tylko stracę przytomność - rozkazała. Później pokazała Arvis, jak zrobić węzły, których nie rozwiąże szamotanina więźnia. To było już wszystko. Pozostało tylko zadać cios. - Tutaj - powiedziała Eydryth, wskazując miejsce tuż za uchem. - I musisz uderzyć mocno, żeby uwierzyły w moją historyjkę. Powstrzymując się, nie wyświadczysz mi przysługi. Czy masz jakąś broń? - To - odrzekła czarownica i z fałd rzuconej na podłogę szarej sukni wyciągnęła ukryty w pochwie sztylet. - Czy to wystarczy?
Eydryth przesunęła palcem po zaokrąglonej stalowej gałce rękojeści. - Powinno starczyć. Złap za pochwę i uderz mnie tą gałką. Uderz tak... - Owinęła sztylet szatą czarownicy i rzuciła nim o ścianę. Tkanina stłumiła odgłos uderzenia. - Teraz twoja kolej. Dopiero za czwartą próbą Arvis zamachnęła się dostatecznie mocno. - Dobrze. Właśnie tak to wygląda. Czy będziesz mogła to zrobić? Czarownica końcem języka zwilżyła wyschłe wargi, lecz głos jej nie zadrżał. - Mogę i zrobię to. - Doskonale - odparła Eydryth. - Spotkamy się za murami obronnymi, w pierwszym zagajniku na południe od miasta. Ukryj się dobrze i nie wychodź, dopóki nie usłyszysz, że zagwiżdżę, o tak: - Zagwizdała kilka nut starej marszowej piosenki z High Hallacku. - Odchodząc stąd, nie zapomnij odebrać od gwardzisty mojej laski. Jest zwieńczona figurką gryfa. Będzie się spodziewał, że o nią zapytasz. - Rozumiem. - To dobrze. Do dzieła! - Eydryth odwróciła się plecami do czarownicy, starając się rozluźnić, stać prosto i nie oczekiwać ciosu. - Uderzysz, kiedy będziesz gotowa - dodała - ale wolałabym nie czekać za długo... Ból i ciemność napłynęły od tyłu czaszki. Kolana się ugięły i Eydryth osunęła się na podłogę. Pozwoliła, by mrok ją pochłonął, połknął jak jeden z morskich potworów z sulkarskich opowieści... iewiele zapamiętała z tego, co się później wyda-yło. Obudziła się, czując ból i szum w głowie. Później dotarły do niej jakieś głosy i poczuła dotknięcie chłodnych rąk na swym półnagim ciele. Potem te same ręce ją podniosły. Starała się zachować bezwładność. Zachowywać się jak wypchane rzecznym piaskiem lalki, którymi bawiły się dzieci Kiogów. Przez zamknięte powieki dojrzała światło i niebawem położono ją na jakiejś miękkiej powierzchni. Ktoś przykrył kocem jej zziębnięte ciało. - Możesz teraz wpuścić gwardzistę - powiedział zimmy, beznamiętny głos. - Tak, siostro - odparł inny, a potem usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. - Tak, pani? - zapytał gruby głos, w którym 40 zabrzmiała nuta strachu i wyzwania zarazem. - Twoja siostra rzekła, że chciałaś mnie widzieć. - Tak, Jarulfie. Spójrz na tę dziewczynę. Czy ją poznajesz? Sieknięcie. - Ależ... Pani, to ta sama młoda kobieta, która odeszła tuż przed zmianą warty. Ta samiutka! - Rozumiem - powiedział z jeszcze większym spokojem i chłodem pierwszy głos. - To byłoby wszystko, Jarulfie. - Tak jest, pani. Powinnam teraz odzyskać przytomność, stwierdziła Eydryth. Odpowiednio jęknęła i próbowała otworzyć oczy. Nie musiała udawać, że światło przyprawiło ją o nagły atak bólu ani niepotrzebnie mrużyć powiek. - Co... co?... - wyjąkała. Czarownica - Eydryth zobaczyła jej srebrnoszarą suknię - cofnęła się i spojrzała na leżącą dziewczynę; twarz miała tak nieruchomą jak otaczające je kamienne ściany. Była starsza od Mądrej Kobiety, którą Eydryth wcześniej poznała, miała delikatnie rzeźbione, arystokratyczne rysy, jej półprzymknięte oczy wyrażały obojętność. - Znaleziono cię nieprzytomną w rzadko używanym magazynie - odezwała się. - Wydaje się też, iż nie ma jednej z naszych sióstr i wszelki ślad po niej zaginął. Powiedz mi, kim jesteś i skąd się tu wzięłaś? Dziewczyna zwilżyła językiem wargi. - Wody - szepnęła z nadzieją. - Czy mogę dostać wody? - Jest na stole. Możesz sobie wziąć.
Eydryth wstała z jękiem, w którym nie było nic udawanego, przyciskając koc do piersi. Kiedy czarownica zauważyła, jak drżą jej ręce, niechętnie nalała wody do czary. Dziewczyna wypiła kilka łyczków, po czym odstawiła naczynie. - Jestem Eydryth, wędrowna tkaczka pieśni z dalekiego kraju - powiedziała ochryple. - Otrzymałam audiencję u jednej z twoich sióstr, ale ona oświadczyła, że nie może mi pomóc, ponieważ szukałam lekarstwa dla mojego ojca. Dodała też, że wy nie udzielacie pomocy mężczyznom. Dlatego odeszłam bez niczego. Pamiętam, że szłam za młodą czarownicą, która przedtem prowadziła mnie przez korytarze. Szłam z ciężkim sercem... To wszystko, co zapamiętałam. - Nic więcej? Eydryth skrzywiła się, dotykając lekko guza za uchem. - Nic... nie, jeszcze pamiętam, że ona się odwróciła, jakby chciała mi coś powiedzieć, i miała w ręku... - Ściągnęła brwi. - Nie wiem, co to było, pamiętam tylko, że błyszczało i że utkwiłam w tym czymś wzrok... - Ach, tak. - Czarownica wpatrywała się drapieżnie w twarz dziewczyny, a jej spojrzenie było jak krogulcze szpony. - A jak sądzisz, co się wtedy stało? Eydryth chciała potrząsnąć głową, ale znieruchomiała krzywiąc się z bólu. - Nie wiem, pani. Najwidoczniej ktoś mnie uderzył, zabrał mi ubranie... moje ubranie! - Rozejrzała się wokoło dzikim wzrokiem, jak gdyby dopiero teraz zdała sobie sprawę, że naprawdę ją obrabowano. - Moja sakwa... moja harfa! Moja sakiewka! Ograbiono mnie! - Rzeczywiście - przytaknęła czarownica nie spuszczając z niej oczu. - Moja harfa... I mój flet! Moje instrumenty! Wszystko mi ukradziono! Jak będę zarabiać na życie?! Przesunęła rękami po włosach uważając jednak, by nie przesadzić w okazywaniu rozpaczy. - Nic mi nie pozostało... Nic! Czarownica zawahała się, po czym oświadczyła: - Skoro ograbiono cię na terenie naszej Cytadeli, przypuszczam, że naszym obowiązkiem jest udzielenie ci stosownej pomocy. Otrzymasz ubranie, żywność oraz pieniądze na opłacenie dwóch nocy w zajeździe. Oczywiście, jeśli mówisz prawdę i rzeczywiście padłaś ofiarą kradzieży. Eydryth odrzekła z wahaniem, udając zmieszanie: - Prawdę? Oczywiście, że mówię prawdę! Dlaczego miałabym tego nie robić, pani? - Właśnie się nad tym zastanawiam... - odrzekła czarownica przyglądając się Eydryth tak uważnie, jakby nagle wyrosły jej pióra lub sierść. - Dlaczego miałabyś to robić? - Ja nie kłamię! - Eydryth pozwoliła, żeby w jej głosie zadźwięczała nuta prawdziwej irytacji i strachu. Gdyby nie zareagowała na oskarżenie czarownicy, jej zachowanie wydałoby się nienaturalne. - Nie masz prawa zarzucać mi kłamstwa! - Czyżby? Zobaczymy, minstrelko, zobaczymy - zapytała kpiąco czarownica i uniosła brwi. Bez słowa ujęła w dłoń swój mlecznobiały klejnot i utkwiła w nim wzrok. Kamień zaczai świecić coraz mocniej, lecz blask kierował się tylko w jedną stronę i w końcu jasny słup światła bił prosto w twarz minstrelki. Rozumiejąc, co robi czarownica, Eydryth ze wszystkich sił starała się odpowiedzieć uczciwością i szczerością. Przegnała wszelkie myśli o Arvis czekającej na nią w zagajniku pod miastem i skoncentrowała się na opowiedzianej przed chwilą historyjce, napełniając nią umysł. Oczyma wyobraźni zobaczyła fałszywe obrazy, tak, jak je opisała... 43 - Dlaczego nucisz? - zapytała gniewnie czarownica Eydryth poczuła, że się czerwieni. - Proszę o wybaczenie, pani - odparła półgło sem. - To stare przyzwyczajenie i obawiam się, że moż< się wydać irytujące. Od dzieciństwa, zawsze gdy się czegoś obawiam, zaczynam nucić starą kołysankę, którą śpiewała mi matka. Kołysanka... Jej jedyne dziedzictwo pozostałe z rybackiej wioski Wark, w której wychowała się jej matka, Zawsze chroniła Eydryth przed strachem, a kiedy się skoncentrowała na jej muzyce i słowach, od czasu do czasu mogła osłonić się przed wścibstwem innych umysłów. Dorastała
przecież w przesiąkniętej magią krainie, gdzie nawet jej towarzysze zabaw byli obdarzeni darem władania mocą. - Rozumiem. Więc teraz się boisz? - Czarownica spojrzała na nią szyderczo. - Osoba czarownicy budzi zarówno szacunek, jak i strach - odparła wymijająco dziewczyna. - Przykro mi, że cię rozgniewałam. W ostatnich łatach żyłam w samotności, a ludzie samotni często mają zwczaj mówienia do siebie. Jeśli o mnie chodzi, to zazwyczaj nucę lub śpiewam, przy okazji ćwicząc głos. - No dobrze, a teraz zamilknij - burknęła czarownica. - Muszę się skoncentrować. Znów umysł czarownicy musnął umysł minstrelki, skacząc z miejsca na miejsce, sondując, szukając na powierzchni śladów kłamstwa. Młodsza kobieta oblała się zimnym potem, czując rozpełzające się macki, które - zdawała sobie z tego sprawę - z łatwością wykryją fałsz równie szybko jak pies myśliwski norę bagiennego lisa. Naraz sobie uświadomiła, że bezwiednie powtarza w myśli melodię i słowa kołysanki jak rodzaj litanii, tarczy ze , słów nie pozwalającej prześlizgnąć się prawdzie. Luli, luli, moja mała, Słuchaj, cichnie sztorm. Nasze lodzie ocalały, Już na brzegu śpią. Muzyka wypełniła jej umysł, coraz głośniejsza i coraz prawdziwsza: Luli, luli, me kochanie, Słuchaj szumu fal. Mama z tobą pozostanie, Nie odpłynie w dal. Eydryth zagubiła się w oprzędzie muzyki. Działo się tak z nią zawsze, prawie od czasu, gdy była dzieckiem, które stąpało niepewnymi kroczkami, trzymając się stwardniałej od miecza ręki ojca. Refren pieśni zadźwięczał w niej słodko i wyparł strach: - Niech szum wiatru cię utuli, Zamknij oczka już. Śpij, dziecino, luli, luli, Nie bójże się burz. Nagle światło w klejnocie czarownicy zgasło. - Zdaje się, że mówisz prawdę, minstrelko - przyznała starsza kobieta, lecz spojrzenie jej szarych oczu nie złagodniało. - Każę przynieść ci ubranie, jedzenie i kilka miedziaków, żebyś mogła zapłacić za nocleg. - Dziękuję, ci, pani - odpowiedziała pokornie Eydryth, pamiętając, żeby wyrazem twarzy nie okazać przepełniającej całą jej istotę radości. - Nadal boli mnie głowa - dodała. - Jeżeli pozwolisz, chciałabym odpocząć aż do popołudnia i dopiero wtedy odejść. - Nie mogę sprawiać wrażenia, że chcę jak najszybciej opuścić miasto - przestrzegła się, ukradkiem obserwując czarownicę. To może być jeszcze jeden test. Na pewno każe mnie śledzić. Czarownica skinęła głową, a jej przymrużone oczy nie zmieniły wyrazu. - Jak chcesz, minstrelko. Powiedziałaś, że przybyłaś z dalekiego kraju. Czy tamtejsze kobiety władają mocą? - Nasze wsiowe Mądre Kobiety - zaczęła ostrożnie dziewczyna - leczą chorych naparami z ziół, pomagają wydawać na świat potomstwo, ludziom i zwierzętom... - urwała. - Dlaczego pytasz? - A czy ty byłaś poddana próbie na obecność mocy? - czarownica świadomie zignorowała pytanie. - Tak - odrzekła Eydryth wyschłymi nagle ustami. - Przeszłam próbę dzisiaj, zrobiła to jedna z twoich sióstr. Doznałam niepowodzenia. Nie władam mocą. - Jak to wyglądało? - spytała czarownica. - Poleciła mi dotknąć palcem swego klejnotu, takiego jak twój, pani. Mądra Kobieta podniosła swój klejnot, pomacała go w zamyśleniu. Zabłysnął miękkim blaskiem. Czarownica zamknęła na chwilę oczy. - Wcześniej także zdarzały się pomyłki - mruknęła, wpatrując się w minstrelkę. - Tak, zdarzały... Eydryth zrozumiała, że grozi jej wielkie niebezpieczeństwo. Co będzie, jeśli zatrzymają ją tutaj i poddadzą innym' testom? Przypomniała sobie błysk, który, jak jej się wydawało, dostrzegła w głębi czarodziejskiego kamienia. Arvis powiedziała, że dla niej tylko słabo zaświecił... Nagle w jej umyśle otwarły się jakieś drzwi i odczytała myśli czarownicy, jak gdyby rzeczywiście mogła poznać to, czego nie widziały oczy i słyszeć to, czego nie słyszały uszy: Nawet teraz myśli, że mogłabym zająć miejsce Arvis!
Podskoczyły obie słysząc głośne pukanie do drzwi. Czarownica pośpiesznie je otworzyła. Eydryth rozpoznała w nowo przybyłej Mądrą Kobietę, która wcześniej poddała ją próbie. - Siostro? - zapytała tamta. - Czy mnie wzywałaś? - Tak. Ta dziewczyna mówi, że dzisiaj poddałaś ją testowi. - Zrobiłam to. Wydało mi się, że wyczułam ślad mocy. Ale klejnot pozostał ciemny. - Jesteś tego pewna? - Całkowicie. - Dobrze. Dziękuję ci, siostro. Młodsza czarownica pochyliła głowę i odeszła. Prowadząca śledztwo zaś uśmiechnęła się lekko. - Zdaje się, że i tym razem powiedziałaś prawdę, tkaczko pieśni. Odpocznij teraz. Każę przynieść ci ubranie, byś mogła odejść po przebudzeniu. Eydryth oblizała wargi. - Dziękuję ci, pani - odparła, wysiłkiem woli powstrzymując drżenie głosu. - Nie ma za co - odrzekła tamta. - Śpij dobrze, pieśniarko. Czarownica wyszła z komnaty, zamykając za sobą drzwi. Dziewczyna położyła się na łożu, ale nie zamknęła oczu. Pułapka w pułapce, pomyślała, czując, jak strach przenika jej serce. - Muszę uważać, co będzie się działo za moimi plecami. Chce, żebym odeszła i ma nadzieję, że zaprowadzę jej gwardzistów do Arvis. A wtedy pochwycą nas obie. Poszukała po omacku amuletu Gunnory, pogłaskała wyrzeźbiony z bursztynu snop zboża, obmacała maleńkie ametysty tworzące dojrzałe grona winorośli. Jan-tarowa Pani - modliła się. Pomóż mi uciec z tej Pułapki! Błagam cię, Pani! Muszę być wolna, żeby znaleźć lekarstwo dla mojego ojca! - One tak po prostu pozwoliły ci odejść? Nie kazały cię śledzić? - Arvis siedziała, obejmując kolana ramionami, w wydrążeniu pod korzeniami przewróconego przez wiatry dębu. Obrzuciła towarzyszkę sceptycznym spojrzeniem. - Nie mogę w to uwierzyć! - dodała. Eydryth, która ulokowała się na wzgórku ponad nią i właśnie wciągała wysokie buty, uśmiechnęła się wesoło. - Powiedziałam, że nikt mnie nie śledził, ale to nie znaczy, że tego nie próbowano. Kiedy opuściłam Cytadelę, miałam trzy cienie i tylko jeden z nich należał do mnie. Ale bez trudu zgubiłam tamte na placu targowym.; Spodziewali się, że będą śledzić kogoś, kto o tym nie wie, i dlatego byli nieostrożni. Eydryth włożyła podniszczony skórzany kaftan na zieloną tunikę o długich rękawach. - Dobrze jest odzyskać swoje ubranie - powiedziała zawiązując rzemyki pod szyją. - Nie przyjęłam od nich sukienki, a jedyny gwardzista, którego zapasowy;1 strój na mnie pasował, nie przepadał za kąpielą. -•; Zmarszczyła nos zwijając zdjętą odzież w tłumok. - Jutro, kiedy już będziemy mogły się swobodnie poruszać po okolicy, wypiorę wszystko i nasmaruję tłuszczem buty. Sprzedamy to gdzieś daleko stąd. Czy rzeczy, które kupiłam, pasują na ciebie? Arvis spojrzała na nią z udanym zniecierpliwieniem i pogładziła ręką przód wyblakłej czerwonej tuniki. - Jak sama widzisz, pasują doskonale. A teraz, na miłość Gunnory, dokończ swoją opowieść! - Mam niewiele do dodania. - Eydryth wzruszyła ramionami. - Ukryłam się przed strażami i opuściłam miasto o świcie, jak tylko otwarto bramy. Gwardziści i tam mnie szukali, ale ostatnim otrzymanym od czarownicy miedziakiem przekupiłam pewnego starca, który pozwolił mi wleźć na wóz i ukryć się pod kocem. Ustawił nade mną dwie klatki z kurczętami i tuż obok z boku przywiązał ledwie co odstawionego od matki byczka. Biedaczek ryczał tak głośno, że mógłby obudzić umarłego, więc gwardziści nie szukali zbyt dokładnie, tylko machnęli ręką i kazali nam przejechać jak najszybciej. - Eydryth wsadziła palec do ucha i skrzywiła się: - Do tej pory jestem na pół głucha! - Więc nic nam nie grozi? - Na razie nic.
Arvis roześmiała się i wygramoliła z wykrotu. Rozłożyła szeroko ramiona pod zielonozłotymi liśćmi. - Wolna! - Z radości okręciła się wokół własnej osi. - Tak bardzo martwiłam się o ciebie... że dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że jestem wolna! Wolna! Minstrelka uśmiechnęła się szeroko. - Uczucie, że jest się wolnym i że droga stoi przed tobą otworem, rzeczywiście upaja. Lecz opanuj się, siostro. Polowanie wciąż trwa, a nie możemy pozwolić, by znów nas schwytano. Sądzę, że obeszliby się z nami bardzo surowo. Czarownica zatrzymała się, a jej oczy przygasły. - Masz rację. I tak los mi sprzyja, bo spotkałam! ciebie. Masz trochę doświadczenia w tych sprawach,:] powiedz, jak powinnyśmy postąpić? - Myślę, że najlepiej będzie podróżować nocą, do-j póki nie znajdziemy się w odległości przynajmniej dwóch dni jazdy od Es. I nie skierujemy się bezpośred-i nio do Kastrynu, ponieważ właśnie tego się po nas. spodziewają. Okrążymy więc Es, przejdziemy przer' rzekę i przez dzień lub dwa będziemy wędrowały na północny zachód. - Lecz w jaki sposób dotrzemy do Kastrynu? - Później skręcimy na północny wschód i przybędziemy tam z północy, a nie z południa. Z pewnością wydłuży to naszą podróż o wiele dni, ale to najlepszy sposób. - Gdybyśmy tylko miały konie... Eydryth skrzywiła się, myśląc o swojej klaczy Yyarze. - Ba, gdybyśmy miały. Ale wtedy bardziej zwracałybyśmy na siebie uwagę. Bez nich łatwiej nam się ukryć. Masz jakieś pieniądze? - Kilka monet. W Cytadeli żyjemy jak w zakonie i rzadko ich potrzebujemy. - A może umiesz śpiewać? Arvis uśmiechnęła się szeroko. - Mogę spróbować. - Zaśpiewała kilka wierszy z Płonącej granicy. Miała czysty, choć niezbyt silny wysoki głos. - Nadasz się. - Eydryth skinęła głową i dodała: - Ale najpierw poćwiczymy, zanim zaczniemy zarabiać na kolację. - Nagle ziewnęła od ucha do ucha, tak że omal nie zwichnęła sobie szczęki. - Teraz muszę się przespać, bo ostatniej nocy nie odważyłam się zmrużyć oka. Będziemy jadły, spały i stały na warcie po kolei i wyruszymy w drogę po zachodzie słońca. Zgoda? - Zgoda. Było dobrze po południu, kiedy czarownica dotknęła ramienia Eydryth. Minstrelka ocknęła się natychmiast - nauczył ją tego jej ojciec - i usiadła prosto, czujna niczym doświadczony żołnierz. - Pozwoliłaś mi spać za długo! - wykrzyknęła widząc, że słońce już chyli się ku zachodowi. - Nie byłam zmęczona, ty zaś potrzebowałaś wypoczynku - odrzekła Arvis. - Przespałam się tej nocy, gdyż zbyt zmęczyło mnie rzucanie czarów. Nie mogłabym czuwać nawet wtedy, gdyby Najwyższa Strażniczka i pozostałe czarownice okrążyły ten zagajnik. - Uśmiechnęła się. - Na szczęście tak się nie stało. - Prześpij się więc teraz - odparła Eydryth wyjmując prowiant z sakwy i odłamując kawałek suchara. - Ja stanę na warcie. - Nie, nie jestem zmęczona. Teraz, gdy oddycham wolnością, czuję się tak, jakbym już nigdy nie miała poczuć zmęczenia. Dziewczyny podzieliły się zapasami zachowując przyjazne milczenie. Wreszcie Arvis je przerwała. - Czy mogę cię o coś zapytać, Eydryth? - Pytaj - odrzekła jej towarzyszka, przełknąwszy kawałek suszonego jabłka. - Dlaczego tak bardzo nienawidzisz jarzębiny? Eydryth zesztywniała, jej twarz stężała jak maska. - To długa historia - powiedziała w końcu. - Której wolałabyś nie opowiadać? Zrozumiem, jeśli tak się rzeczy mają - odparła młoda czarownica. W jej oczach Eydryth dostrzegła tylko przyjaźń i sympatię. - Lecz musimy poczekać jeszcze godzinę lub dwie. Nie Pytam ze zwykłej ciekawości, wierz mi, siostro. Czuję, że bardzo
cierpisz... a czasami można sobie ulżyć w cierpieniu opowiadając o nim komuś naprawdę życzliwemu. Eydryth nie odzywała się przez kilka minut. Zatonęły we wspomnieniach, zapomniała o jedzeniu, które trzymała w ręku. W końcu poruszyła się i szepnęła: l - To stało się przed wielu laty. I nigdy o tym ni
moja matka, Elys, była córką kobiety przybyłej zza morza - z Estcarpu - a mój ojciec, Jervon, był żołnierzem przyzwyczajonym do wydawania rozkazów podwładnym, nie do magii. - Tak, to dziwny związek - przyznała Arvis. -• Czy oni się kochali? - Nad życie - powiedziała lakonicznie Eydryth. - Bronili swoich pleców w wielu bitwach zarówno z ludzkimi, jak i ze zrodzonymi z czarów przeciwnikami. Byli towarzyszami broni i przyjaciółmi na długo, zanim stali się mężem i żoną. Po raz ostatni ugryzła suchar, po czym podała go towarzyszce. - Mieszkaliśmy w Kar Garudwyn z najlepszymi przyjaciółmi moich rodziców, panem Kerovanem i panią Joisan. Byli oni dla mnie jak ojciec i matka i bardzo ich kochałam. Kochałam też Sylvyę, naszą przyjaciółkę i nauczycielkę. Zrodziła się w Pradawnych Czasach i władała mocami, jakich nie widziano od bardzo dawna. - Sylvya - powtórzyła Arvis, starając się prawidło-i wo wymówić obce słowo. - Czy ona także należała do Starej Rasy? - Częściowo, ale w jej żyłach płynęła również krew istot, które nie były ludźmi. Kochała jednak wszystkie dzieci swoich przyjaciół tak jak własne. - Dzieci? - Joisan i Kerovan mieli - mają - dwoje dzieci. Ich córka Hyana jest starsza ode mnie prawie o rok. To spokojna dziewczyna o głęboko osadzonych oczach,! która włada taką mocą, że wątpię, by mogły jej dorów-* nać czarownice zamieszkujące waszą Cytadelę, nawet; wtedy, gdy była jeszcze tylko małą dziewczynką. Hyana jednak nie chwali się swoją siłą, lecz używa jej, by pomóc innym. Ma dar jasnowidzenia i jej przepowiednie są tak dokładne, iż nikt nie może ich ignorować. - Eydryth przerwała i pogrążyła się w posępnym milczeniu. - A drugie dziecko? - ponagliła ją młoda czarownica, gdy jej towarzyszka nie okazała chęci kontynuowania opowieści. - Firdun jest młodszy ode mnie o pięć lat. Tak jak jego siostra włada mocą, ale nie ma w nim nic spokojnego. To takie dziecko, o które rodzice ciągle się boją - może znasz kogoś podobnego. Gdyby w całym sadzie rosło tylko jedno drzewo o spróchniałym konarze, Firdun właśnie na nie by się wdrapał i usiadł na tej, a nie na innej gałęzi. Arvis zachichotała. - Znam i to bardzo dobrze. Jeden z moich kuzynów ma taką córkę. Czy masz braci albo siostry, Eydryth? Dziewczyna pokręciła przecząco głową. - Nie wiem - szepnęła. - Moja matka zniknęła przed dziewięciu laty, kiedy miałam tylko dziesięć lat. - Zniknęła? - zapytała czarownica ze zdziwieniem. - Czy chcesz powiedzieć, że opuściła ciebie i twojego ojca? Czy nadal żyje? - Nie wiem - powtórzyła Eydryth. - Nie opuściła nas dobrowolnie, została porwana. Jakaś moc krocząca Ścieżką Lewej Ręki porwała ją spośród nas pewnego popołudnia, gdy odpoczywała w swojej komnacie. - Jak to się stało? - spytała Arvis, nie odrywając szarych oczu od przyjaciółki. Eydryth widziała w nich współczucie. Było to tak, jakby Arvis położyła jej rękę na ramieniu. - To była moja wina - wykrztusiła po chwili. - Moja wina. Widzisz, kiedy moja matka stwierdziła, że znów jest w ciąży, Hyana, która miała wtedy jedenaście lat, przepowiedziała jej przyszłość, gdyż wyczuła narastający w kraju niepokój. Przepowiedziała wówczas, że to dziecko - powiedziała, że to będzie chłopiec - będzie ostatnim ogniwem łańcucha mającego połączyć wszystkich kroczących Ścieżką Prawej Ręki w Arvonie przeciwko siłom Ciemności. Oświadczyła, że wynik tego konfliktu jest niejasny, wiedziała jednak, iż mój nie narodzony braciszek miał być główną postacią w śmiertelnie niebezpiecznej grze, która jeszcze nawet się nie rozpoczęła. Arvis skinęła głową, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami.
- Dlatego wszyscy staraliśmy się chronić moją matkę - ciągnęła Eydryth. - Przestała wychodzić z twierdzy bez towarzystwa i sama nigdy nie schodziła drogą prowadzącą w dolinę. Porzuciła nawet przejażdżki na swojej siwej jak dym klaczy. Jeżeli nie przebywała w swojej komnacie, zawsze towarzyszył jej mój ojciec albo pan Kerovan, uzbrojeni i gotowi jej bronić. - Sylvya i pani Joisan wymyśliły specjalny czar ochronny, który miał ją osłaniać wówczas, kiedy potrzebowała odpoczynku w samotności. Splotły girlandę z gałązek jarzębiny przepasanych wstążką o czerwonej ochronnej barwie. Śpiewając wplotły w niego walerianę, miętę i dziewannę. W końcu umieściły ten sznur wokół sufitu we wnętrzu komnaty mojej matki, a następnie związały jego końce kawałkiem czerwonego jedwabiu nad drzwiami na zewnątrz. Dlatego nie mógł tam działać żaden czar i nie mogła wejść żadna wroga Moc. - A jednak coś weszło. W jaki sposób? - To dlatego, że ja nie władam mocą - odpowiedziała Eydryth. - Byłam zbyt dumna, by przyznać, że nie poradzę sobie bez niej. Kiedy pan Kerovan i pani Joisan tak bardzo niepokoili się o moją matkę, polecono mi pilnować małego Firduna. Zrodzony z rodziców obdarzonych magicznymi zdolnościami, posługiwał się mocą prawie od niemowlęcia. Płatał mi figle, jak to zwykle płatają dzieci. Potrafił tak zaćmić mi umysł, że czasami patrzyłam na niego i go nie widziałam. Raz, gdy poszłam obudzić go z drzemki, na jego poduszce znalazłam zwiniętą żmiję z ociekającymi jadem kłami. Ledwie zdążyłam jęknąć, żmija zniknęła, Firdun zaś usiadł, chichocząc... - Potrząsnęła głową, wspominając. - Gdybym tylko przyznała się, że nie daję sobie z nim rady! Byłam jednak od niego starsza i wstydziłam się powiedzieć, że nie umiem go kontrolować. Pewnego dnia, kiedy siedziałam opowiadając mu historię Głodnej Studni - którą uwielbiał, ponieważ wydarzyła się naprawdę, a jego ojciec był jej bohaterem - odwróciłam się tylko na mgnienie oka i stwierdziłam, że gdzieś odszedł. Uderzyła pięścią w kolano. - Gdybym tylko poszła do jego rodziców lub do Hyany, albo nawet do mojego ojca, na pewno kogoś by posłuchał! Ale ja postanowiłam szukać go sama i znalazłam przed drzwiami do komnaty mojej matki. Patrzył w górę na jarzębinę. - Nie dotykaj tego, Firdunie! - wrzasnęłam. Uśmiechnął się do mnie szelmowsko, potem zacisnął piąstki i jego okrągła twarzyczka stężała z wysiłku. Patrzyłam z przerażeniem, jak wstążka się rozwiązuje i jarzębinowy sznur się rozpada. Ochronny czar przestał działać. - A twoja matka? - Wrzasnęłam na całe gardło, ponieważ wiedziałam, jak ważny był ten jarzębinowy sznur. Za chwilę przy- biegł tam mój ojciec i pani Joisan. Wpadli do pokoju, ale stwierdzili, że moja matka zniknęła... Zniknęła bez śladu. - Eydryth odetchnęła głęboko, starając się powstrzymać drżenie głosu. - Pozostał tylko smród. Smród Zła. Czy kiedykolwiek go poczułaś? Arvis pokręciła głową. - To jest zapach tak obrzydliwy, że nie mogę nawet go opisać. Ten, kto choć raz go zwęszy, nigdy nie pomyli go z czymś innym... - Czy szukaliście jej? - Oczywiście. Mój ojciec omal nie oszalał z rozpaczy. Jeździł tygodniami, zatrzymując się tylko po to, by dać odpocząć koniowi, śpiąc w siodle, całymi dniami zapominając o jedzeniu. Pan Kerovan i pani Joisan szukali razem z nim, podczas gdy Sylvya czuwała nade mną i nad Firdunem. Hyana wycofała się do swego pokoju i spędzała wiele czasu w transie, szukając zaginionej. Wychodziła stamtąd wychudła, z podkrążonymi oczami, lecz nie natrafiła na żaden ślad. Na nic. Szukaliśmy ponad rok i nic nie znaleźliśmy. - Ale to, co się stało, to nie była twoja wina! - Tak mówił ojciec - odrzekła z goryczą Eydryth - ale jeśli nie moja, to czyja? Nie można winić psotnego pięcioletniego chłopca. Zresztą nawet Firdun, choć jeszcze dziecko, zrozumiał, że zrobił coś strasznego. Od tego dnia zmienił się, stał się spokojniejszy, bardziej posłuszny. Już nigdy nie
sprawił mi żadnego kłopotu... - Skrzywiła usta w ironicznym grymasie. - Lecz nieszczęście już się stało. I to z mojej winy. - Nie zgadzam się z tobą - zaoponowała czarownica. - Przecież sama byłaś tylko dzieckiem. - Dumnym dzieckiem, które tak się wstydziło, że nie ma takich zdolności jak inni z jego otoczenia, iż nie przyznało się do winy i nie wezwało pomocy - nie ustępowała Eydryth. - Ale to nie może być końcem twojej opowieści - powiedziała Arvis, miażdżąc w palcach przegniłą łupinę żołędzia. - Wspomniałaś, że twemu ojcu stało się coś złego. - To wydarzyło się, gdy miałam trzynaście lat - wyjaśniła Eydryth kiwając głową. - Wyruszaliśmy na poszukiwania, kiedy tylko sprzyjała pogoda, jeździliśmy do wiosek, pytaliśmy, szukaliśmy Mądrych Mężczyzn albo Kobiet czy jakiegokolwiek jasnowidza, każdego, kto mógłby coś usłyszeć, wyczuć jakieś poruszenie, ujrzeć w wizji moją matkę. - Dostrzegła pytające spojrzenie Arvis i wytłumaczyła: - Jasnowidzenie to sposób ujrzenia przeszłości i przyszłości jeśli widzi się ludzi czy przedmioty znajdujące się bardzo daleko - wtedy nazywa się to dalekowidzeniem. - Słyszałam o czymś takim - wtrąciła młoda czarownica. - Jak się to robi w twoim kraju? - Patrząc w miskę wypełnioną płynem... wodą, atramentem, winem... - Czy jasnowidzenie podziałało? - Nie bardziej niż cokolwiek innego. Arvon to wielki kraj, ale przeszukaliśmy go na tydzień drogi we wszystkich kierunkach. Raz nawet odważyliśmy się udać do Szarych Wież i zapytaliśmy Wodza Jeźdźców--Zwierzołaków, Hyrona, czy słyszał coś o Elys. Zadrżała na to wspomnienie. - I wierz mi, niewielu mieszkańców Arvonu ośmieliłoby się zapuścić nawet w zasięg cienia tej ponurej twierdzy, a co dopiero przejechać przez jej główną bramę. Zwłaszcza po to, żeby zapytać o miejsce pobytu czarownicy. Zwierzołacy nienawidzą Kobiet Władających Mocą i to od niepamiętnych czasów. - Dlaczego? - Tylko oni znają powód tej nienawiści. - Wpatrzyła się niewidzącym spojrzeniem między pnie dębów, na drogę, którą wkrótce miały pojechać. - Ale mój ojciec zapytał ich o to, a oni mu odpowiedzieli. Nawet władający dziwnymi mocami Zwierzołacy - oni, którzy kroczą na granicy między Światłem i Ciemnością, pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem - nawet oni nie mogli nam nic powiedzieć o losie mojej matki. Eydryth znów zamilkła, ogarnięta wspomnieniami. - To musiało być ciężkie życie - powiedziała w końcu Arvis. - Przypuszczam, że tak, lecz wtedy tak nam się nie wydawało. Mój ojciec nauczył mnie wiele podczas wspólnych poszukiwań, wszystkiego, co robili razem z matką - szermierki, sztuki prowadzenia zwiadów, planowania i kierowania bitwą. Jak polować, łowić ryby i żyć z tego, co znajdzie się w terenie. Gdyby nie powód naszych poszukiwań, mogłyby to być szczęśliwe dni, spaliśmy pod gołym niebem i codziennie jechałam na mojej dobrej kiogańskiej klaczy... Uśmiechnęła się gorzko. - Zimą, gdy musieliśmy szukać schronienia w Kar Garudwyn, powróciłam do nauki. Uczyłam się sumiennie, ale zamknięta czterema ścianami przestrzeń nigdy nie była moim ulubionym miejscem. Uwielbiałam podróże. Przypuszczam, że los mi sprzyjał, gdyż musieliśmy robić to przez większą część roku. Uśmiech zgasł jej na ustach, westchnęła, po czym mówiła dalej: - Jednak podróże z moim ojcem też się skończyły. Pewnego dnia, kiedy siedziałam grając na harfie, którą podarował mi pan Kerovan - znalazł ją w jakimś zakamarku w Kar Garudwyn - ojciec przyszedł do mnie. Był podniecony i pełen nadziei, bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Nie widziałam go takim od wielu miesięcy. Powiedział mi, że dowiedział się o Widzącym Kamieniu, który znajdował się gdzieś na północy. Podobno każdy, kto miał dość odwagi, żeby wspiąć się na szczyt góry i zajrzeć do jego wnętrza, miał zobaczyć to, czego najbardziej pragnął. Wyruszyliśmy w drogę jeszcze tego
saniego popołudnia. To była długa podróż. Minęliśmy kilka wiosek, ale w miarę jak jechaliśmy wciąż dalej i dalej na północ, spotykaliśmy je coraz rzadziej. Teren był górzysty i poza miejscami, przez które przepływały rzeki i strumienie, stawał się coraz bardziej jałowy. Ojciec powiedział mi, że zaczyna mu przypominać Wielkie Pustkowie w High Hallacku, kraju pochodzenia moich rodziców. W końcu dotarliśmy do ostatniej osady, niewielkiego miasteczka okrążającego starożytne sanktuarium magii zwane Garth Howell. Jest to miejsce, do którego podróżują obdarzeni magicznymi zdolnościami mieszkańcy Arvonu, żeby je rozwinąć i nauczyć się nimi posługiwać. - Tak jak nasz Przybytek Mądrości. - Właśnie. Tylko że w Arvonie wszyscy uznają fakt, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety mogą władać mocą. W Garth Howell przyjmuje się uczniów obu płci. Zapytaliśmy tam, w jakim kierunku mamy się udać, i powiedziano nam, że na północny zachód. Lecz furtianka, która pilnowała bramy, potajemnie ostrzegła Jervona, że Widzący Kamień może być niebezpieczny. - On jednak jej nie posłuchał - wyraziła przypuszczenie Arvis. - Nie, nie posłuchał. Pojechaliśmy dalej. Dwa dni później dotarliśmy do celu... do wielkiego masywu brunatnożółtej kruszącej się skały. Kiedy zatrzymaliśmy się tam późnym popołudniem, ściana skalna zdawała się górować nad nami jak jakaś żywa, nie przyjazna istota. Była dziwna... , - Jak to? - Przez chwilę patrzyłam na zwyczajne urwisko, a| potem, gdy cienie zaczęły przemykać się przez osypiskcj dostrzegłam zagłębienia i występy... i zdałam sobjj sprawę, iż kiedyś ta cała ściana miała ludzki kształt Możliwe, że wyglądała jak gigantyczna kobieca postąp wtedy wydało mi się, że dostrzegam zwisające piersi, aU twarz... na pewno nie była kobieca. i - Jak wyglądało to skalne oblicze? - Nie wiem - przyznała cicho Eydryth. - Był| szerokie, zbyt szerokie jak na człowieka. Chyba p<| zbawione warg. Mimo to miałam wrażenie, że zauważaj łam zęby, jak gdyby ona... kimkolwiek była... jak gdyb| się uśmiechała. Nigdy nie chciałabym zobaczyć takiegj uśmiechu na niczyjej twarzy, Arvis. Lecz najbardzii) widoczne było jej oko. Miała tylko jedno. Była to duźj ciemna jama nad występem, który mógłby być nosett Mój ojciec zsunął się z siodła, zanim jeszcze zdołała zatrzymać Vyar i skierować ją w stronę skał. skoczyłam z klaczy i pobiegłam za nim wołając, żeb zaczekał... Zaczekał, ale jego pokryta kilkudniowym zarostem twarz stężała jak u śmiertelnie rannego nierza. Z całej siły zacisnął zęby. Odepchnął mn" rozkazując mi zostać... I zaczął się wspinać. Odetchnęła głęboko i ciągnęła: - Nie wiem, jak znalazł oparcie dla rąk i nóg na ścianie skalnej. W każdym razie poruszał się tak pe' jak pająk po kamiennym murze. Wydało mi się, w ciągu kilku chwil dotarł do oka. Potem nachylił jego głowa i ramiona prawie zniknęły w otwo: Trwało to tylko moment, a potem... - Pokręciła wą. - Wykrzyczał raz imię mojej matki... - przełkm ślinę - ...głosem, który nadal słyszę w najgorszych koszmarnych snach. Wtedy rozwarł palce i spadł. - W dół skały? - jęknęła Arvis. - Nie. Jego ciało zaczepiło się o taką małą półkę skalną obok ramienia olbrzymki. Leżał tam nieruchomo. Wspięłam się na górę, przymocowałam nasze liny do haków, a później spuściłam ojca na dół w czymś w rodzaju uprzęży, zrobionej z lin i naszych pasów. - Eydryth odwróciła wzrok. - Miał guza w tyle głowy, ale to nie mogło być powodem jego stanu. Sprawiło to przeklęte oko, podmuch owej starożytnej Mocy. Kiedy Jervon odzyskał przytomność, był taki jak teraz. Je, gdy postawi się przed nim jedzenie, wstaje i idzie, kiedy pociągnie się go za rękę, śpi, gdy zaprowadzi się go do łoża. Nic nie mówi i nigdy się nie uśmiecha... Tylko czasami jego usta rozchylał lekki uśmiech - wtedy, gdy dla niego grałam i śpiewałam. I taki był przez ostatnie sześć lat. - To straszne! - szepnęła Arvis. - Och, Eydryth, modlę się, żebyś znalazła jakąś odpowiedź w Lorm-cie- - Uścisnęła rękę starszej dziewczyny. - Nie widzę jednak twojej winy w tym, co się