ANDRE NORTON
P. MATTHEWS
NA SKRZYDŁACH MAGII
Tytuł oryginału On Wings of Magic
Przełożyła Ewa Witecka
KRONIKARZ
W naszej starożytnej krainie są miłe dla oka miejsca, które mogą okazać się pułapkami
zastawionymi na nieostrożnych podróżników. Wprawdzie Lormt (który ja, pozbawiony
wszelkich krewnych Duratan, przywykłem uważać za swój Wielki Dwór) napełniony jest
wiedzą gromadzoną przez wieki, lecz my, jego mieszkańcy, zdajemy sobie sprawę, że kryją
się tu zagubione w otchłani czasu tajemnice i że może nigdy nie wyjdą one na jaw, a jeśli
nawet ktoś gdzieś znajdzie jakąś wzmiankę, nie będzie ona tak jasna, by mogli zrozumieć ją
ci, którym mogłaby być przydatna.
Żyjemy w czasach nieustannych przemian, nie wiedząc, co przyniesie nam następny
dzień. Byłem niegdyś żołnierzem i w każdej chwili, gdy tylko zagrał róg wojny, musiałem
być gotów do walki. Teraz także staczam bitwy, ale o wiele bardziej wyrafinowane i subtelne.
Walczę w oświetlonej lampą izbie, przy nadgryzionym zębem czasu stole, ale nie z żywym
wrogiem, tylko z rozpadającymi się ze starości pergaminowymi zwojami i księgami. Ich
kruche, pokryte prawie nieczytelnym pismem stronice zlepiły się i przywarły do grubych
drewnianych i metalowych okładek, muszę więc obchodzić się z nimi bardzo ostrożnie i
delikatnie. W dodatku często napisano je w nieznanym dziś języku i łamią sobie nad nimi
głowy nawet ci, którzy osiwieli zajmując się takimi sprawami.
Podczas Wielkiego Poruszenia runęły dwie wieże i część murów Lormtu. Odsłoniły
się wtedy tajemne komnaty i schowki, w których ukryto całe bogactwo starożytnych
zapisków. Groziło nam więc, że zostaniemy zalani morzem wiedzy, gdyż nie dość, że nie
mogliśmy ich zinwentaryzować, ale nawet znaleźć dla nich miejsca. Nie mówiąc już o
jakichkolwiek przypuszczeniach co do ich zawartości. Jakkolwiek niektórzy z nas od lat
prowadzili poszukiwania w wybranych przez siebie dziedzinach, to wielu spośród
najstarszych uczonych po prostu nie wiedziało, co począć z tym nowym bogactwem. Od
czasu do czasu brali do ręki jakiś pergamin, by po kilku minutach porzucić go i chwycić inny
zwój czy księgę, byli oszołomieni jak dzieci, które znalazły za dużo słodyczy na biesiadnym
stole.
Te nowe zapiski mogły zawierać niebezpieczne treści i niektórzy dobrze o tym
wiedzieli. Nolar, utalentowana choć niewykształcona czarownica, przekonała się o tym po
spisaniu swojej relacji o Kamieniu z Konnardu. Dopiero później okazało się, jakie groźne są
niektóre znaleziska.
A przecież wszystko to zaczęło się nie od charakterystycznego smrodu zła, lecz od
czegoś, co dotknęło Nolar do żywego.
Przez kilka lat po Wielkim Poruszeniu wiosny zaczynały się z opóźnieniem, a zimy
trwały dłużej niż dawniej. Nie tylko nagłe zawalenie się wież i murów obronnych zmieniło
Lormt. Czarownice nigdy nie interesowały się tym, co się tam znajdowało, i dopóki rządziły
Estcarpem, niewielu jego mieszkańców przybywało do nas jedyną drogą łączącą naszą
skarbnicę wiedzy ze światem zewnętrznym.
Wprawdzie za murami Lormtu rozrzucone były nieduże zagrody, jednakże zewsząd
szczelnie otaczał nas leśny pierścień. Nieliczni kupcy przywozili nam to, czego nie mogliśmy
wyhodować ani wykonać własnoręcznie. Wszystko, co znajdowało się poza tą granicą, dla
większości z nas stało się legendą i jakby nas nie dotyczyło.
Kiedy jednak las runął podczas burzy towarzyszącej Wielkiemu Poruszeniu i rzeka Es
zmieniła koryto, nasz mały światek zmienił się nie do poznania. Najpierw pojawili się
uciekinierzy, żaden z nich jednak nie pozostał w Lormcie dłużej. Później zaś przybyli
tropiciele szczególnego rodzaju wiedzy.
W Estcarpie skończyły się bowiem długoletnie rządy czarownic, otwarły się też
granice Escore - pradawnej ojczyzny Starej Rasy. Szalała tam wojna między niedawno
obudzonymi złymi mocami i sługami Światła. Usłyszeliśmy opowieści, którym jeszcze
wczoraj nikt nie dałby wiary.
Tak, zło zbliżyło się do Lormtu i to dwukrotnie. Stoczyliśmy z nim bój, w którym i ja
wziąłem udział.
Kemoc Tregarth, który jak nikt udowodnił wartość ukrytej w Lormcie wiedzy, często
korzystał z naszych zapisków. Podobnie postępowali inni, którzy zrozumieli, że dawny
sposób życia przeminął bezpowrotnie i że trzeba stworzyć nowy równie sprawnie jak
mieczownik wykuwający dobry brzeszczot. Przybywało coraz więcej ludzi zdających sobie
sprawę, że w nowych czasach wiedza ma ogromną wartość; zewsząd zwracano się do nas o
pomoc i radę.
Dlatego też Ouen, Nolar, ja i czasami Morfew, najbardziej towarzyski ze starszych
uczonych, chętnie spełnialiśmy życzenia przybyszów odpowiadając na pytania dotyczące
przeszłości.
Wtedy też usłyszeliśmy relacje i niejasne pogłoski, które sprawiły, że po raz pierwszy
w swojej historii Lormt musiał poszukać obrońców. Panujący w Estcarpie chaos ułatwiał
działanie nie skrępowanym niczym ludziom, którzy z łatwością mogli zająć się rozbojem. W
dodatku obudzone w Escore zło nie zawsze pozostawało w jego granicach. W taki oto sposób
zostałem dowódcą oddziału złożonego z miejscowych chłopców i nielicznych maruderów ze
Straży Granicznej. Moim zastępcą był Darren z Karstenu. Wysyłaliśmy zwiadowców i
wystawialiśmy warty wśród okolicznych wzgórz, chociaż to raczej surowe zimy ostatnich lat
bardziej nas chroniły przed bandyckimi napadami.
Wracając z obchodu wart, po raz pierwszy wystawionych tej wiosny, natknąłem się na
niewielką kotlinkę okoloną resztką dawnego lasu. Powietrze napełniał tak słodki zapach, że
ściągnąłem wodze mojego kuca i spojrzałem na ziemię. Zobaczyłem kępę kwiatów zwanych
przez pasterzy północą i południem, które rosły tylko w pobliżu Lormtu; ich ciemne główki o
dziewięciu płatkach kołysały się na wietrze. Zsunąłem się z siodła, kulejąc podszedłem do
nich i zerwałem cztery. W powrotnej drodze trzymałem je bardzo ostrożnie, gdyż chciałem
podarować Nolar tę zapowiedź wiosny.
Zastałem ją z Morfew. Na bladej twarzy Nolar ostro odcinała się plama na policzku,
przyrodzone znamię; to przez nie unikali jej ludzie zbyt tępi, żeby dostrzec coś więcej niż
ciało - dzielną i piękną duszę tej kobiety.
- Na pewno miała ciężkie życie, a kiedy tu przybyła, była prawie dzieckiem. Poza tym
za często przysłuchiwała się temu, co mówiła pani Nareth, ta zaś… - wchodząc, usłyszałem
złośliwą nutę w głosie Nolar - zawsze trzymała się na uboczu. Arona jest dobra, inteligentna i
naprawdę kocha swoją pracę. Długo miałam nadzieję, że z czasem znikną uprzedzenia i
gorycz napełniające jej serce. Myślę, iż gdyby zechciała, mogłaby mi zaufać, chociażby
dlatego, że jestem kobietą. Jest nas tu tak niewiele. Dlatego właśnie przysłuchiwała się
Nareth. Nie widzę bowiem innego powodu, dla którego dziewczyna tak inteligentna jak
Arona mogłaby wytrzymać z kimś równie aroganckim. A teraz, kiedy Nareth się zestarzała…
No cóż, jeszcze raz spróbuję, ale jeśli zacznie pysznić się i wywyższać tak jak Nareth…
- Myślę, moja córko, że Arona jeszcze nie zdołała się zmienić, gdyż każdą zmianę
uważa za niebezpieczną. W tych murach przebywa wiele podobnych do niej osób. A jednak
lubi ciebie. Widziałem, jak cię obserwowała na jednym z naszych spotkań. Najwyraźniej
toczy ze sobą walkę - powiedział powoli Morfew.
- A czy ktokolwiek więcej ukrywa przed pozostałymi swoją wiedzę? - odparowała
Nolar. - Porozmawiam z nią… Lecz jeśli powtórzy, że nie zamierza podzielić się ze mną tym,
co wie, dlatego że trzymam z Duratanem…! - Nolar walnęła pięścią w stół tak mocno, że aż
podskoczył stojący przed Morfew kałamarz.
- Co masz na myśli mówiąc o Duratanie? - Oparłem jedną rękę na jej ramieniu, drugą
podsuwając przed twarz kwiaty. Zaszedłem ją chyłkiem, nie zauważony, od tyłu.
Popatrzyła na mnie przez chwilę, potem zaś roześmiała się szeroko i pokręciła głową.
- Nie próbuj mi dowodzić, Duratanie, że to nie marnotrawstwo. Arona mogłaby
zaoferować nam tak dużo! Nie tylko siebie jako urodzoną kronikarkę ratującą przeszłość, ale
głównie przekazać nam dzieje jednej z kobiecych wiosek swojej rasy, legendy, które
otworzyłyby niektóre zamknięte dzisiaj drzwi. Wiesz przecież, że mogłoby to pomóc
Górskiemu Sokołowi! - Westchnęła i mówiła dalej: - Mam zaległą pracę, a mimo to spróbuję
jeszcze raz, sprawdzę, czy ufa mi choć trochę. Może uda mi się teraz, kiedy pani Nareth nie
może już przeszkodzić.
Dwa dni później przyszła do mnie z triumfalnym błyskiem w oczach.
- Udało się! Arona pozwoli mi przejrzeć swoje skarby pod warunkiem, że zrobimy to
tylko we dwie. Muszę więc zniknąć i pogrążyć się na jakiś czas w świecie kobiet, ty zaś
podczas mojej nieobecności będziesz mógł w pełni docenić moją wartość.
Uśmiechnęła się, przyłożyła dwa palce do ust, dotknęła nimi moich i odeszła,
pozostawiając za sobą słodki zapach kwiatów północy i południa.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
UCZONA DAMA W LORMCIE
Samotny jeździec mozolnie zjeżdżał w dół górskim szlakiem. Jego brązowa opończa z
kapturem zlewała się z brązowoszarą sierścią muła, tak że obaj wyglądali jak jeszcze jeden
cień na brunatnym zboczu. Zniszczone podróżne sakwy wydawały się dość duże, by
pomieścić niezbędne drobiazgi i zapasową odzież, a długie skórzane cylindry przywiązane z
boku siodła pozwalały przypuszczać, że jeździec może być łucznikiem - albo posłańcem.
Młoda uczennica strzegąca wejścia do Lormtu rozpoznała w nich futerały na zwoje
pergaminu. Siodło muła, choć podniszczone i wyblakłe, uznała za prawdziwe arcydzieło
sztuki rymarskiej - oryginalny wyrób Jommy’ego syna Einy, chyba że Nolar na niczym się
nie znała. Szczupła postać w spodniach, która zsiadła z muła przy bramie i rozejrzała się
dookoła, nie była wiejskim chłopakiem, lecz niewiele od Nolar młodszą dziewczyną o ostrych
rysach twarzy i ciemnych włosach ludu Sokolników.
Na widok obcej uczennica zatrzęsła się ze strachu. Macocha Nolar, też Sokolniczka,
nienawidziła jej naznaczonej przyrodzonym piętnem twarzy. Ale nowo przybyła, choć
należała do tej samej rasy, po prostu spojrzała na Nolar z ulgą i powiedziała:
- Dobry wieczór, siostro. Jestem Arona córka Bethiah z Nadrzecznej Wioski. Czy
mogę zobaczyć któregoś z uczonych? Nie mężczyznę, lecz kobietę - jeśli to możliwe.
- Nazywam się Nolar z Maroney - odparła zaskoczona strażniczka. Przebiegła myślą
wszystkie uczone pracujące w Lormcie. Dama Rhianne zawsze witała z radością każdą nową
uczennicę, ale była już stara i najczęściej tylko podrzemywała w słońcu. Nolar znała parę
uczennic będących jednocześnie pomocnicami i kilka starszych od nich kobiet zajmujących
niewiele lepszą pozycję. Pozostała tylko jedna. Nolar westchnęła i wezwała posłańca. Kiedy
chłopak się zjawił, oświadczyła lakonicznie:
- Gość do uczonej damy Nareth, jeśli zechce go przyjąć.
- Czy jesteś damą z ludu Sokolników? - Chłopiec otwarcie zmierzył spojrzeniem
Aronę.
- Byłą damą - odrzekła krótko tamta. - Dawny sposób życia przeminął na zawsze. Nie
mogłam tego znieść. - Mówiła bezpośrednio do Nolar, ignorując chłopca, jakby go tu w ogóle
nie było. - Nie chciałam, żeby nasze dzieje poszły w zapomnienie z powodu rarilha.
Widząc zdziwienie Nolar Arona wyjaśniła z uśmiechem:
- Chodzi mi o świadome i celowe pominięcie jakiegoś wydarzenia. Kronikarze -
mężczyźni mają bowiem dziwne poglądy na temat tego, co jest ważne, a co nie. - Przyjrzała
się uważnie twarzy Nolar i spytała: - Patrzysz na mnie tak ponuro… czy się mnie boisz?
Nolar oblała się rumieńcem i wyjąkała:
- Pani, ja… Żona mojego ojca pochodziła z twojego ludu.
- Czy znam jej imię i klan? - Arona uniosła brwi. Następnie zadała uczennicy kilka
lakonicznych pytań, a potem gwizdnęła. - Ciotka Lennis Młynarki! To gniewny, uparty klan.
Mój zaś, jak powiadają, jest bardzo dumny i niezwykle impulsywny. Ród Mari Anghard znają
nawet cudzoziemcy, przynajmniej ze słyszenia. Teraz to Nolar zagwizdała z wrażenia.
- Anghard? Tej, która była niańką trójki dzieci - czarowników?
- Tej samej. - Twarz Sokolniczki rozjaśnił szczery uśmiech. Wyjęła z sakwy ścierkę
oraz zgrzebło i zaczęła czyścić muła, mówiąc równocześnie z ożywieniem i rozglądając się za
wodą. Muł już szczypał trawę rosnącą przy bramie. Wtedy roześmiała się i dodała: - Bywam
bardzo uparta. Kiedyś miałam muła, którego mój kuzyn Jommy nazwał moim imieniem i do
dziś Jommy’emu wydaje się, że o tym nie wiem.
Rozmawiały ze sobą wesoło, aż do powrotu posłańca.
- Pójdzie pani ze mną, pani Arono - oświadczył.
Posłuchała, prowadząc muła, dopóki nie dotarli do stajni, gdzie pozostawiła go pod
opieką sług Lormtu.
Uczona dama Nareth była w starszym wieku, miała przyprószone siwizną
kasztanowate włosy i szare, przenikliwe oczy.
- Usiądź, dziewczyno - rozkazała wskazując krzesło i kielich z winem na ustawionym
pod ścianą stole. Arona z wdzięcznością wypiła łyczek. - Jak rozumiem, masz dla mnie kilka
zwojów. Czy wiesz, co zawierają?
- Sama napisałam i skopiowałam większość z nich - odparła chłodno urażona
Sokolniczka. - Byłam kronikarką naszej wsi, dopóki rada starszych, dla zachowania spokoju,
nie zdecydowała się powierzyć tej funkcji chłopcu, jednemu z uciekinierów. Pochodzę z
wioski nad Sokolą Rzeką, pod Sokolą Turnią. Jest to opowieść o naszym życiu.
Nareth przyjrzała się jej uważnie, po czym sięgnęła wypielęgnowaną ręką po jeden ze
zwojów. Rozwinęła go, spochmurniała i rzekła:
- Nie mówisz w nim nic o Gnieździe ani o życiu Sokolników, a przecież należysz do
ich rasy. Oczywiście żyją oni z dala od swoich kobiet.
- Widywałyśmy ich bardzo rzadko i dzięki niech będą za to Wielkiej Bogini - odpaliła
zirytowana do głębi Arona. - To jest opowieść o naszym życiu, nie ich. Mamy własne życie,
krewnych, pieśni, opowieści i długą historię. Nasze dzieje niewiele mają wspólnego z tym, co
mężczyźni uważają za ważne, to znaczy z wojnami i bitwami. Dlatego wolałam nie spotkać
się z uczonym - mężczyzną.
Szare oczy Nareth zabłysły, lecz jej surowa blada twarz nie zmieniła wyrazu.
- Uspokój się! I powiedz mi, jaka mądrość kryje się w tych zwojach, że warto było
odbyć dla niej tak długą podróż? Czy zdajesz sobie sprawę, że nie interesują nas informacje o
tym, że kobieta jakiegoś Sokolnika urodziła mu syna i kiedy, o tym, ile ziarna wydano po
zbiorach każdej kobiecie, ani o tym, która z nich wyrwała drugiej włosy z głowy, dlatego, że
jej mężczyzna okazywał tamtej względy, tak jak nie obchodzi nas, czy pokłóciły się o garnki,
czy o wstążki.
Wargi Arony zbielały, a jej piwne oczy ciskały błyskawice. Odparła nienaturalnie
cienkim głosem:
- My nie rodzimy synów żadnemu mężczyźnie. Rodzimy dzieci dla naszych klanów i
musimy patrzeć, jak kradną nam synów, kiedy ci zaczynają chodzić albo jeszcze wcześniej.
Niczego nam nie dano. To, co posiadałyśmy, było dziełem naszych rąk i umysłów. I wiele
razy zmuszone byłyśmy patrzeć, jak rozwścieczeni Sokolnicy niszczyli to wszystko. -
Podniosła dumnie głowę i mówiła dalej: - Nasze kroniki obejmują dzieje dwudziestu
kobiecych pokoleń, sięgają czasów, gdy byłyśmy królowymi w naszej ojczyźnie, Dalekim
Brzegu. Kres naszej władzy położyła inwazja uzbrojonych mężczyzn. Nasz lud uległ ich
przewadze. Musiałyśmy wywędrować do obcej krainy, samotne, pozbawione wszystkiego.
Ale chociaż nasi mężczyźni zwrócili się przeciwko nam, nas winiąc za swoje porażki w tej
wojnie, przetrwałyśmy złe czasy i zbudowałyśmy nowe, dostatnie życie. Widzę jednak, iż to
wcale nie obchodzi Lormtu! Wybacz mi, służko tej tu uczonej. Powinnam była wiedzieć. - I
ku przerażeniu Nolar młoda Sokolniczka wy buchnęła płaczem.
Pani Nareth, mimo że miała chęć wypędzić ją z powodu wyjątkowego grubiaństwa,
nie zrobiła tego. Nie pozwolił na to jej umysł naukowca, logiczny, obiektywny i obojętny.
- Jesteś przepracowana i wyczerpana - stwierdziła obojętnym tonem. - Wybaczam ci
ten wybuch. Możesz zamieszkać w skrzydle przeznaczonym dla naszych służebnych i kobiet -
uczonych. W refektarzu znajdziesz jedzenie. Przeczytam te zwoje i sama ocenię, ile są warte.
Ostrzegam cię wszakże, nie waż się histeryzować w mojej obecności. Jesteśmy przede
wszystkim uczonymi, a dopiero potem kobietami.
Arona podniosła oczy. Pani Nareth skinęła głową i powiedziała ostrym tonem:
- Dziękuję ci, dziewczyno. Możesz odejść.
Kiedy Sokolniczka odeszła, Nareth pomyślała z żalem o swojej własnej nauczycielce,
uczonej imieniem Rhianne. Rhianne przyjmowała pod swoje skrzydła każdą dziewczynę nie
jak matka, lecz jak swoje własne młodsze wcielenie. Osłaniała ją zaciekle, broniła i smuciła
się, kiedy, tak jak Nareth - pozostawiały podopieczną, by zająć się znacznie dla siebie
ważniejszymi sprawami - pracą naukową i kontaktami z innymi uczonymi.
Ona sama miała tylko uczniów. Właściwie gardziła przeciętnymi dziewczętami.
Większość z nich miała chwiejne charaktery, były słabe na umyśle, jeśli nie całkiem głupie, a
oprócz tego służalcze i przebiegłe. Bywały też wrzaskliwe, niegrzeczne i przewrażliwione,
ciągle histeryzowały z powodu różnych wymyślonych zniewag. Rok w rok powstawały
sytuacje, gdy te przeklęte flądry odważały się oskarżać tego czy owego mistrza o
skandaliczne zachowanie. Trzeba było je wyrzucać ze społeczności uczonych.
Zdawała sobie dobrze sprawę, że tak długo, jak Arona pozostanie w Lormcie, co dzień
na nowo będą się spierać. Poczucie obowiązku kazało jej wszakże przeczytać przywiezione
przez Sokolniczkę zwoje i Nareth wiedziała, że Arona nie powinna stąd zaraz odjeżdżać.
Nękana ponurą wizją pochodni przytkniętej do beczki ze zjełczałym olejem, rozwinęła
pierwszy zwój. Na początku był list od Arony, skierowany przecież do Nareth (choć nie
wymienionej z imienia), napisany pięknym, kaligraficznym pismem.
DO TEJ, KTÓREJ MOŻE TO DOTYCZYĆ
Wszystkie relacje o życiu Sokolników mówią tylko o mężczyznach i ich ptakach
mieszkających z nimi w Sokolniczych górskich Gniazdach. Co do reszty, napisane jest:
„Trzymają swoje kobiety z dala od siebie, w wioskach. Trzymają też swoje psy w budach,
konie w stajniach i synów w żłobkach”. Czy ktoś dostrzeże jakąś lukę w tym stwierdzeniu?
Ja, Arona córka Bethiah z klanu Damy Lisicy, Sokolniczka, postanowiłam wypełnić tę
lukę. Od dawien dawna, odkąd sulkarscy najemnicy wysadzili nas na waszym wybrzeżu, i
jeszcze wcześniej, miałyśmy własne życie, tradycję i kulturę. Miałyśmy nasze pieśni,
opowieści, nauczycielki i kronikarki, a ja jestem jedną z nich.
Przyczyną naszego upadku nie była siła ani przemoc, ale pokój i wolność. Jeśli tak się
stało, może powinnyśmy zmienić nasz sposób życia, lecz ja mogę tylko żałować tego, co
odeszło bezpowrotnie. Pod wieloma względami było to dobre życie - byłyśmy dumne,
samowystarczalne i wolne, wyjąwszy rzadkie wizyty Sokolników i ponure następstwa tychże
odwiedzin. Spisałam więc naszą historię, by nie zginęła razem z nami, kiedy obrócimy się w
proch.
Kronikarka Arona
ROZDZIAŁ DRUGI
SOKÓŁ SKWIRZY W NOCY
Sokoli księżyc w pełni, wielki i czerwony, wzeszedł nad lasem na wschodzie. Na
zachodzie zaś szara Sokola Turnia czerwieniła się w krwawym blasku gasnącego słońca.
Kobiety z Nadrzecznej Wioski stały w niewielkich grupkach, szepcząc coś w napięciu,
ukradkiem zerkając na turnię, jakby obawiały się, że zostaną stamtąd dostrzeżone, a potem
opuszczały oczy.
Gdzie byli Sokolnicy? Pierwsza wiosenna pełnia księżyca zawsze sprowadzała tych
dziwnych, zamaskowanych szaleńców, którzy zabierali chłopców i płodzili córki dorastające
w kobiecych wioskach. Starsze niewiasty i dzieci, ukryte w jaskiniach, wyglądały z nich
ostrożnie, w każdej chwili gotowe do ucieczki. Zdolne do rodzenia ochotniczki, których
imiona padły podczas wiosennego losowania, otulone welonami pracowały w napięciu w
przyległych do chatek ogródkach, prawie się nie odzywając.
Chuda, zdenerwowana dziewczyna o kasztanowatych włosach i piwnych oczach
odsunęła welon, do którego nie była przyzwyczajona.
- Opowiedz mi znów, jak to było ostatnim razem, ciociu Natho - szepnęła.
Stojąca obok niej kobieta obrzuciła wzrokiem Sokolą Turnię i też odpowiedziała
szeptem:
- Naprawili Gościnne Chaty i narąbali nam kilka sągów drzewa. Przekopali rowy
wokół domów i chociaż ignorowali nas przez kilka pokoleń, urządzili wszystko tak, jakbyśmy
naprawdę tutaj mieszkały. Nie powiedzieli, dlaczego. Czy w kronikach są o tym jakieś
wzmianki?
Dziewczyna imieniem Arona pokręciła głową i podniosła oczy. Chmury burzowe, jak
zwykle tej wiosny, gromadziły się na zachodzie. Niebo ciemniało. Natha córka Loriny, jedna
z opiekunek młodej kronikarki, podniosła swoją motykę i motykę Arony i ruszyła w stronę
paru chatek skupionych na krańcu górskiego szlaku. Chaty były małe i puste, zbudowane z
bali uszczelnionych gliną, miały niezdarnie powiązane słomiane strzechy i maleńkie
kamienne paleniska przy drzwiach. Sokolnicy zbudowali je dawno temu, gdy przybyli w te
strony, a potem opuścili wioskę, by na własną rękę szukać szczęścia. Niektóre kobiety
mówiły, że wygnano ich z powodu wyjątkowo złego zachowania. Arona zastanawiała się nad
tym.
Rozpaliła ognisko, podczas gdy ciotka Natha nalała wody do starego glinianego
garnka o wyszczerbionych brzegach. Arona rozłożyła na nierównej polepie rodzaj posłania,
jakie zazwyczaj dawano zwierzętom. Pasterka na służbie uznałaby tę chatę za odpowiednie
schronienie, gdyby nie brak przewiewu i strach przed tym, co miało nastąpić. Niejedna młoda
dziewczyna śpiąc w lesie z tego czy innego powodu miała mniej wygód. Przybywały tu bez
broni i ozdób, wyrzekały się picia jasnego i ciemnego piwa; to wszystko sprawiało, że ich
czuwanie miało w sobie coś religijnego. Czuję się źle tylko z lęku przed tym, co może mnie
spotkać, powiedziała sobie w duchu Arona. I na chwilę nawet w to uwierzyła.
Razem z Natha zjadły skromny posiłek z podróżnych racji żywnościowych, popiły
wodą, potem myły się niezdarnie, gdyż miały tylko jeden garnek. Ledwie zdążyły
podziękować Tej, Która Strzeże Kobiet, kiedy dziwny odgłos poderwał je na nogi. Arona
podbiegła do pozbawionego jakiejkolwiek osłony otworu wejściowego i wysunęła głowę na
zewnątrz. Wysoko w górze wartowniczka wydała dźwięk przypominający ochrypły skwir
sokoła.
- Nadchodzą! - krzyknęła dziewczyna odwracając się do swojej towarzyszki. - Teraz!
Niewiele brakowało, a byłaby się spóźniła. Tętent końskich kopyt zagłuszył
ostrzeżenie wartowniczki. Arona zasłoniła się pośpiesznie, z bijącym sercem błagając Wielką
Boginię o opiekę. Niewyraźne sylwetki jeźdźców mknęły w dół traktem biegnącym pomiędzy
miejscem spotkań a Sokolą Turnią.
Sokolnicy w ptasich maskach, w metalowych garnkach na głowach i metalowych
płytach okrywających ich kaftany z hałasem wpadli do wioski na koniach, jakby ścigani przez
wilki. Długie, zakrzywione noże rzeźnicze zwisały z ich pasów, a wilcze włócznie były
przywiązane do siodeł. Zeskoczyli z koni i skierowali się do prymitywnych domostw. Jeden z
nich bez słowa wziął Aronę za ramię i wepchnął do chaty. Ostrzeżono ją podczas inicjacji,
więc nie krzyczała, chociaż czuła w sercu gorycz i gniew, że musiała znieść to trzykrotnie.
Czy w ten sposób powstawały w łonach kobiet córki? Czy właśnie to było najważniejszą
tajemnicą w ich życiu, którą tak bardzo chciała poznać? Poród też był bolesny i krwawy, ale
trwał znacznie dłużej. Zresztą i Sokolników najwyraźniej nie cieszył czyn dający początek
dzieciom. Sprawiali bowiem wrażenie zagonionych i zdesperowanych. Zanim ostatni
Sokolnik wywiązał się ze swego obowiązku, rozległ się cichy okrzyk, chrapliwe
naśladownictwo skwiru wartowniczki i to bardzo blisko. Znajdujący się w chacie mężczyzna
zaklął, szybko porwał swoje rzeczy i pobiegł do drzwi popędzając przed sobą obie kobiety.
Jakiś Sokolnik w złotym hełmie stał na placyku pomiędzy niskimi chałupkami.
- Kobiety! - warknął ochryple. - Musimy odjechać. Zatrzymajcie waszych synów. Nie
możemy ich teraz obejrzeć. Zobaczymy ich później. A teraz odejdźcie. - Popchnął jedną z
nich krótkim, niebezpiecznie wyglądającym nożem. Ta niezręcznie przyśpieszyła kroku, nie
ważąc się biec, dopóki nie schroni się w lesie. Pozostałe ruszyły za nią, każda osobno.
Dowódca Sokolników powiedział jeszcze głośniej i bardziej ochryple:
- Musimy to zrobić. Wrogowie nie mogą was znaleźć. Wybaczcie nam.
Wydał jakiś rozkaz szczekliwym głosem i konni Sokolnicy sprawnie wjechali między
chaty i ogrody, tratując wszystko, co mogli stratować, strącając słomę z dachów i rozwalając
drewniane domostwa na oczach osłupiałych, oniemiałych kobiet. Potem zaś odjechali na
południe, nie zapuszczając się w las, w którym znajdowała się prawdziwa wioska.
Po odjeździe ostatniego Sokolnika Arona uniosła suknię i wraz z resztą młodszych
kobiet pobiegła tajemnymi leśnymi ścieżkami do wygodnych, bezpiecznych domów pod
drzewami. Wówczas to Natha córka Lorin wydała najpierw dźwięk oznaczający, iż teren jest
wolny, a po chwili następny, ostrzegający o możliwym niebezpieczeństwie. Arona zadała
sobie w myśli pytanie, o jakie niebezpieczeństwo chodzi? Jacy wrogowie mogli być gorsi od
tych stworów o ptasich twarzach? Później wbiegła do Domu Kronik, rzuciła się na łóżko i
rozpłakała tak, jakby pogryzł ją jej ulubiony pies.
We wsi Cedrowy Szczyt dom i kuźnia Morghata Kowala płonęły jak ogniska ku czci
jakiegoś rozgniewanego boga. Huana, żona Morghata - nie, teraz wdowa po nim - pośpiesznie
stłumiła szloch, spojrzała w dół zbocza, na które się schroniła, i zatkała ręką usta swojej córki.
Gęsta zasłona drzew jak mur zasłoniła widok przed oczami kobiet i same kobiety przed Psami
z Alizonu. Ale wioskowy plac był pusty.
Na oczach Huany z domów i stodół wysypali się ludzie, biegnąc w stronę kuźni, tam
gdzie leżały nieruchome ciała. W gromadzącym się tłumie dostrzegła niewiele kobiet; były
one albo bardzo młode, albo bardzo stare. Wdowa po kowalu przyłożyła palec do ust i
szepnęła:
- Zostań tutaj, Leatrice, i zachowuj się cicho, chyba że przyjdzie tutaj ktoś z naszych
sąsiadów. - Zastanowiła się i dorzuciła: - Jeśli będą to sami chłopcy, nie odpowiadaj, nawet
jeśli byliby to nasi sąsiedzi.
- Wdrapię się na drzewo - obiecała dziewczynka spłoszona zachowaniem matki, lecz
zarazem bardzo podniecona.
- Och - Huana jęknęła - to niekobiece i nieprzystojne, ale myślę, że lepiej to zrobić,
niż stracić szansę na małżeństwo - dodała niechętnie. - Wrócę tu. - I dorzuciła z naciskiem: -
Jeżeli nie wrócę do następnego zachodu słońca, zaczekaj do świtu i spróbuj dotrzeć do ciotki
Markalli w Bliźniaczych Dolinach. I, Leatrice - jeśli tam pójdziesz, trzymaj się bocznych
dróg! - Po czym bezszelestnie zeszła ze zbocza.
Wydawało się, że wszyscy - kobiety, dzieci i starcy z wioski Cedrowy Szczyt -
zgromadzili się na centralnym placu. Niewiasty zawodziły tak głośno, że mogłyby zbudzić
umarłych. Huana przepchnęła się przez tłum do miejsca, w którym leżało ciało jej
ukochanego męża Morgatha. Zabito go w jego własnej kuźni. I za co? Kowalka powstrzymała
szloch. Żołnierze zażądali, żeby podkuł konie i naprawił miecze i włócznie. Pierwsze zrobił
dobrowolnie, ale uparł się, że to drugie przekracza jego możliwości. Za to zabili go,
splądrowali i podpalili jego dom.
Uklękła obok ciała swego małżonka, rozpłakała się na widok krwi płynącej z licznych
ran i przyłożyła ucho najpierw do jego ust, a potem do piersi, sprawdzając, czy może
oddycha. Nic nie usłyszała. Położyła więc rękę na jego ustach i podniosła całą zakrwawioną.
Wtedy dopiero zobaczyła, że gruba koszula z szorstkiego płótna zakrywa poderżnięte gardło.
Zawyła teraz jak inne kobiety.
- Och, Morghacie, dlaczego im się przeciwstawiłeś? Mówiłam ci, mówiłam, zrób, co
ci każą, i niechby sobie poszli. Mówiłam ci!
Z zalaną łzami twarzą, ocierając nos fartuchem przepchnęła się do studni i nie prosząc
o pozwolenie zanurzyła ten sam fartuch w wiadrze, które wyciągnęła któraś z sąsiadek.
Później wróciła do zwłok i umyła je mokrym fartuchem najlepiej jak mogła. Ale czyż zdoła
pogrzebać go jak należy, kiedy w wiosce nie ma mężczyzn, którzy wykopaliby grób?
Rozejrzała się dookoła, rozpaczliwie szukając wzrokiem jakiegokolwiek krewnego, lecz
zobaczyła tylko swojego syna Oseberga, który na wiosnę miał skończyć czternaście lat.
- Osebergu! - zawołała przekrzykując lamenty. - Osebergu, chodź tutaj!
Przyzwyczajony do posłuszeństwa niezgrabny młodzik przepchał się do jej boku.
- Musimy pogrzebać twojego ojca - powiedziała cicho. Pobladły chłopak skinął głową,
ona zaś dodała: - Biegnij do domu i zobacz, czy jest tam jakaś łopata, a jeśli nie, to gdzieś
poszukaj. Albo nie, najpierw pomóż mi go przenieść na nasze podwórko.
Oseberg przełknął ślinę i rozejrzał się za kimś, kto mógłby im pomóc. Napotkał
spojrzenia Lishy, żony piekarza. Podeszła do nich i zapytała łagodnym tonem:
- Czy mogę wam pomóc?
Huana westchnęła z ulgą i objęła ramionami sąsiadkę.
- Och, jestem ci taka wdzięczna za pomoc, kuzynko! Czy w twoim domu pozostała
jakaś łopata albo szufla i czy twój mąż żyje? Och, Leatrice…! - Zniżyła głos: - Leatrice
ukrywa się przed żołnierzami.
Lisha poklepała ją po ramieniu.
- Poślę moich synów na poszukiwania. - Dostrzegłszy przerażenie w oczach Huany,
żona piekarza skinęła ze zrozumieniem głową i poprawiła się: - Poślę Hannę i jej siostrę.
Będziemy potrzebowały naszych chłopców do kopania grobów i do pomocy przy odbudowie
domów.
Teraz Huana poklepała po ramieniu kuzynkę i - już we troje - przenieśli ciało na
wypalone podwórze przy kuźni.
- Nie mogę tutaj pozostać, gdyż Oseberg jest za młody, żeby przejąć kuźnię po ojcu i
jeszcze nie przestał być czeladnikiem. Kto zajmie się teraz nami? Nie mamy tu bliskich
krewnych - rzekła Huana, ocierając pot z czoła.
- Co chcesz zrobić? - zapytała praktyczna Lisha.
- Spróbujemy dotrzeć do mojej zamężnej siostry w Bliźniaczych Dolinach - odparła
ponuro Huana. Nie uśmiechało się jej bowiem życie na łasce szwagra. Mogła tylko się
modlić, żeby pomógł poszukać innego mistrza w jedynym zawodzie, jaki znał siostrzeniec
żony. Ale dzięki temu ani ona, ani jej dzieci nie będą przymierały głodem, nie będzie też
musiała zarabiać na życie żebraniną albo nierządem, a tutaj, w Cedrowych Szczytach, nie
czekał jej inny los. Przecież po trzech najazdach w przeciągu tyluż miesięcy w wiosce
pozostało przy życiu niewielu mężczyzn mogących dać utrzymanie kobiecie samotnej, a co
dopiero takiej, która zbliżała się do trzydziestki i miała dwoje dzieci. Westchnęła ciężko.
Lisha skinęła głową i powiedziała ze współczuciem:
- Odpocznijmy chwilę i przekonajmy się, czy możemy poprosić kogoś o pomoc.
Potem, kiedy już pogrzebiemy razem Harolda i Morghata, będziemy mogły z kolei pomóc
innym.
Huana, którą interesowało tylko jej własne nieszczęście, rzekła pośpiesznie z
przerażeniem:
- Och, Lisho, jakże mi przykro! Nie miałam pojęcia, że zabili również Haralda.
- On próbował nas bronić - odparła tamta. Jej oczy pociemniały z gniewu i smutku.
Dopiero wtedy Huana dostrzegła podartą suknię i czepiec Lishy, które żona piekarza
daremnie usiłowała doprowadzić do ładu. Odsunęła się od niej instynktownie. Jeżeli jej
sąsiadka została zhańbiona, zadając się z nią podzieliłaby jej hańbę, straciłaby swe dobre imię
i stałaby się prawdziwym wyrzutkiem.
Lisha wydęła wzgardliwie wargi widząc ruch Huany, ale powiedziała tylko:
- Czy zajmiemy się pogrzebem? - A ponieważ to przede wszystkim należało zrobić,
obie kobiety i ich synowie zaczęli kopać groby dla swoich bliskich.
Po ostatnim napadzie wioska bardzo zubożała. Owinąwszy ręce szmatami kobiety i
dzieci grzebały w ruinach domów w poszukiwaniu wszystkiego, co mogło się przydać:
żelaznych garnków, kilku choćby talerzy czy sztućców, resztek narzędzi gospodarskich.
Huana i Lisha zdołały złapać kilka kur, które uciekły z wrzaskiem, kiedy napastnicy wpadli
do wsi. Leatrice udało się przywołać starego osła należącego do wioskowego kapłana,
którego to figlarne dziecko z jakiegoś powodu serdecznie nie znosiło.
- No cóż, kapłan nie odczuje braku osła tam, gdzie teraz jest - orzekła Huana i zaraz
przestała o tym myśleć. Oczywiście, nie zamierzała mówić tego córce.
Wtedy niebo nagle pociemniało, ziemia zatrzęsła się pod nogami, coś w niej
zaburczało i czknęło niby w brzuchu cierpiącego na niestrawność olbrzyma.
- Uciekajmy! - krzyknęła Huana, zaprzestając poszukiwań. Przerzuciła przez ramię
ciężki tobół z ocalałym dobytkiem i klepnęła syna po siedzeniu. Oseberg syn kowala spojrzał
na matkę z oburzeniem, podniósł równie wielki tłumok i przekazał klepnięcie siostrze. Lisha i
jej pięcioro dzieci poszły za nimi. Reszta oszołomionych, pozbawionych męskiego
przywództwa kobiet dołączyła się do nich tak szybko, jak im na to pozwalały ciężkie toboły,
które niosły. Nie była to cicha ucieczka. Bydło ryczało, dzieci szlochały, uwięzione w
klatkach kury gdakały, a nieliczne osły i muły porykiwały.
Na szczęście nikt ich nie szukał i nie ścigał. Wstrząs nie był bowiem dziełem ludzi, ale
bogów.
Ta niewielka, przemoczona do nitki grupa uciekinierów szukała przejścia pomiędzy
drzewami i skałami, brnęła przez lepkie błoto, śliski mech i kolczaste krzaki po stromym
zboczu i najszybciej jak mogła oddalała się od źródła groźnego zjawiska. Dzieci się
przewracały i trzeba je było podnosić. Udręczone matki szczodrze rozdawały klapsy,
zmuszając potomstwo do dalszej wędrówki. Niemowlęta kwiliły z głodu i strachu. Kiedy tak
mozolnie pięto się w górę, rozbrzmiewały gniewne okrzyki i odgłosy kłótni. Ciężkie od błota
suknie kobiet darły się o kolce. Yelen, żona cieśli, szczebiotała bez przerwy swoim słodkim
głosikiem, od którego słuchającym robiło się niedobrze:
- No, no. Ptaszki w gniazdach zawsze żyją w zgodzie!
- Och, zamknij się! - warknęła z wściekłością karczmarka Gondrin.
- Przeszliśmy za wiele - powiedziała z powagą i namaszczeniem Lisha do idącej obok
Huany. Ich dzieci odważnie, w milczeniu wspinały się po zboczu. - Jesteśmy teraz śmiertelnie
zmęczeni.
Huana spiorunowała wzrokiem tę zhańbioną być może kuzynkę: jakim prawem udaje
kapłankę? Któż ją mianował?
Wyczerpane i przerażone, prawie nie zwróciły uwagi na to, że minęły już szczyt
stromego wzgórza i zbocze zaczęło się obniżać. A gdy wreszcie znalazły względnie wolne od
dzikich róż i jeżyn przejście, dopiero po jakimś czasie zorientowały się, o co chodzi. Leatrice
córka kowala odezwała się pierwsza:
- Ścieżka, mamo! Ścieżka! Zastanawiam się, dokąd prowadzi?
- Ścieżka, ścieżka! - zawołała najbardziej zmęczona i najmniej rozważna z
uciekinierek.
- Ścieżka, ale dokąd? - zapytała ostro Huana. - Czy znamy tych, którzy ją wydeptali?
A jeśli odpędzą nas od swoich drzwi jak żebraków?
- Tak jak ty zawsze to robiłaś - szepnęła karczmarka tak głośno, żeby wszyscy ją
usłyszeli.
- Może ta ścieżka prowadzi do nieprzyjacielskiej twierdzy? - powiedziała z lękiem
Yelen żona cieśli.
- A może do bezpiecznego schronienia - odrzekła rezolutnie Leatrice. Potem wszyscy
zaczęli mówić naraz i coraz to inny głos na chwilę przebijał ogólną wrzawę, aż Huana
jęknęła:
- Och, gdybyśmy choć na krótko mieli ze sobą mężczyznę, który by nas poprowadził!
- To stwierdzenie zyskało jej głośną aprobatę wszystkich obecnych.
- Ale nie mamy - warknęła Lisha - ustalmy więc jak dorosłe kobiety, co trzeba zrobić.
Te, które chcą iść dalej, niech zgromadzą się obok mnie. Te zaś, które nie chcą, niech się
zdecydują, jak zamierzają postąpić. Jeśli o mnie chodzi, idę dalej. Cokolwiek nas czeka, nie
będzie tak straszne jak noc spędzona samotnie w lesie, chyba że - jak powiedziałaś - jest to
nieprzyjacielski obóz. Ale możemy przecież wysłać kogoś, kto by to sprawdził. Egilu? -
zwróciła się do swojego najstarszego syna.
- Pewnie, mamo - odpowiedział pocieszająco młodzieniec. Miał prawie siedemnaście
lat i już usiłował zapuścić wąsy.
- A więc ustalone - odrzekła wesoło Lisha. - Robi się ciemno. Czy spróbujemy rozbić
tu obóz, czy też pójdziemy dalej?
- Jeżeli rozbijemy tutaj obóz, czy nie napadną na nas dzikie zwierzęta? - zapytała
drżącym głosikiem jakaś dziewczynka.
- Nie napadną, jeśli rozpalimy ognisko - odparł z przyjazną drwiną w głosie Egil.
- A jeżeli to zrobimy, czy nie zauważą nas i nie napadną na nas dzicy mężczyźni? -
spytała bardziej rozsądnie któraś ze starszych niewiast.
Lisha zastanawiała się, a tymczasem jej towarzyszki znów zaczęły paplać. - Będziemy
musieli czuwać na zmianę - powiedziała w końcu. - Czy ktoś ma coś długiego i ciężkiego
albo ostrego? Widły? Nóż kuchenny?
- Czy wystarczy starszych chłopców, którzy by trzymali straż? - zapytała z
niepokojem Yelen próbując na oko określić ich liczbę.
Gondrin wzięła do ręki gruby kij.
- Jeżeli Lisha stanie pierwsza na warcie, będę jej towarzyszyć - oświadczyła. - Gdyby
coś się zbliżało, uprzedzę was. - Zauważyła, iż Yelen spojrzała ze strachem na chłopców, i
dodała szyderczo: - Och, dorośnij wreszcie, Yelen, i nie składaj jeszcze swojego brzemienia
na ich barki. Czy ktoś stanie ze mną?
Leatrice rozejrzała się dookoła i jej wzrok spoczął na łopacie, którą kopano grób dla
jej ojca.
- Jestem z wami - odparła odważnie.
- Nie, nie ma mowy - Oseberg odepchnął ją na bok. - To moja sprawa. Teraz ja jestem
głową rodziny.
- Osebergu, idź z nimi - zdecydowała Huana.
Kobiety i dzieci spały tej nocy niespokojnie na wilgotnej ziemi. Las wypełniały to
dziwne odgłosy, to jeszcze od nich dziwniejsza głęboka cisza. Sprawujące wartę kobiety i
chłopiec drżeli ze strachu i wyczerpania, łaknąc tak niewielkiej wygody jak rozłożony na
zimnej ściółce płaszcz. Z trudem bronili się przed drzemką. Później Oseberga, Gondrin i
Lishę zastąpił Egil, Leatrice i - w ostatniej chwili - Huana, która nie chciała, żeby jej
dziewicza córka pozostała po zachodzie słońca sam na sam z dorastającym młodzieńcem.
Zawiedziony chłopak ukradkiem obrzucił ją obrażonym wzrokiem. Huana przechwyciła to
spojrzenie i uśmiechnęła się z satysfakcją, ponieważ obserwowała tych dwoje od dłuższego
czasu.
Uciekinierzy obudzili się w zimnym, mokrym lesie. Ognisko prawie zgasło. Kobiety
poszukały w tobołkach jedzenia, znalazło się kilka jajek zniesionych przez zabrane ze wsi
kury. Ich jedyna koza nie miała mleka. Egil syn piekarza oświadczył nie znoszącym
sprzeciwu tonem, że on i pozostali chłopcy zastawią pułapki na drobną zwierzynę i w ten
sposób nakarmią swe głodne rodziny.
- Zaczekajcie tutaj - rozkazał.
Yelen wyraziła zgodę drżącym głosem, Lisha zaś dała im czas aż do przedpołudnia.
Kobiety wykorzystały ten czas na sprawdzenie i przepakowanie tobołów. Wybuchło też kilka
kłótni o resztki pożywienia.
Ci, którzy sprawowali pierwszą i drugą wartę, odpoczywali teraz. Leatrice i jej matkę
zastąpiły Lowri córka Lishy i uparta, kłótliwa stara wdowa imieniem Melbrigida z
gospodarstwa na skraju wsi. Chłopcy wrócili z pustymi rękami, z wyjątkiem Egila, który
znalazł kilka kwaśnych jabłek. Nawet i to ucieszyło zmęczonych uciekinierów. Podnieśli
swoje toboły i ruszyli w dalszą drogę.
Za pierwszym dniem nadszedł drugi, zimny i słotny. Byli głodni. Zaczęła się dziwna
mżawka. Była nieprzyjemna, wydawała się, jak zmieszana z popiołem z ogniska. Ziemia
przestała dudnić, lecz chmury nadal jarzyły się niesamowitą pomarańczową barwą, jakby
same niebiosa się paliły. Huana i Lisha już nie mogły dalej iść i przysiadły na ziemi, płacząc
bezsilnie.
Później dobiegło ich skądś gruchanie gołębia. Mgła zrzedła, ukazując w oddali
wysoką poszarpaną turnię. Bliżej, na północy, dostrzegli niewyraźne zarysy otulonego mgłą
łańcucha górskiego. Pod nimi rozciągała się lesista dolina. Gołąb znów zagruchał i jego
gruchanie zamieniło się w skwir sokoła. Huana podniosła głowę i zobaczyła z przerażeniem,
że z chmur wynurzył się wielki ptak o głowie kobiety.
Ptak zatoczył krąg wysoko w górze i stopniowo zniżając lot zbliżył się do grupy
zmokniętych, ubłoconych uciekinierów, po czym zawisł w powietrzu. Stara Melbrigida,
której mąż służył kiedyś u pewnego wielmoży, oświadczyła:
- Przecież to jastrzębica. Chodź tutaj, moja śliczna, chodź do mamy. - Przezornie
owinęła ramię szalem i wyciągnęła je przed siebie. Ptak zleciał lekko na wyściółkę i zagłębił
w niej szpony.
- Nad rzeką jest dla was schronienie - powiedział ludzkim głosem - i świątynia w
dolinie. Jeżeli wszystkie kobiety są waszymi siostrami, możecie tam wejść jako siostry, matki
i córki. Pozwalam wam na to.
- Kim jesteś? - szepnęła przerażona Huana kreśląc w powietrzu znak chroniący przed
złem.
- Jestem boginią - odrzekł równie cicho ptak. - Ze zwyczajnej dziewczyny stałam się
żywym duchem zemsty, a zemsta moją jedyną nadzieją na sprawiedliwość. Teraz zaś jestem
duchem opiekuńczym. Złóżcie przysięgę na solidarność kobiecą, gdyż te, których strzegę,
przywiązują do niej wielką wagę.
- Przysięgam i to z radością - odparła spiesznie Lisha. - Czyż jest wśród nas taka, która
by tego nie zrobiła? Zakładając, że ufacie temu ptakowi i tym, które go wysłały. Ja mu ufam.
Gondrin zrobiła kilka kroków do przodu.
- Mój zawód wymaga znajomości ludzi, dlatego radzę wam, chodźmy za tym ptakiem.
Lisha przyjrzała się swoim towarzyszkom niedoli. Żadna z nich nie poszła inną
ścieżką ani nie zawróciła.
- Prowadź nas więc, Pani Jastrzębiec - powiedziała. - Jeśli o mnie chodzi, pójdę za
tobą. Chodźcie, dzieci. - Podniosła znów swój tobołek, zarzuciła go na plecy i ruszyła przed
siebie.
Ptak, który przyleciał wczesnym rankiem, odleciał dopiero późnym popołudniem.
Panujący w lesie półmrok zgęstniał. Niewielka grupka uciekinierów posuwała się ścieżką
powoli, z lękiem. Nagle Leatrice, która szła prawie na przedzie, rozglądając się dookoła z
ciekawością, trąciła łokciem swoją matkę.
- Mamo, spójrz między drzewa. Czy to nie jest dom? Huana wytężyła wzrok, ale
zobaczyła tylko niewielki cień, który mógł być wszystkim. Wzdrygnęła się.
- Nie zwracaj na to uwagi, Leatrice - szepnęła. - Jedni bogowie wiedzą, kto może tam
mieszkać zupełnie sam, jak dzikie zwierzę.
Leatrice zatęskniła na chwilę za swoim ojcem, który nie bał się niczego, podczas gdy
jej matka była taka strachliwa. Później rezolutnie poprawiła ciężki tobół na plecach i nadal
rozglądała się bacznie. Tutaj dostrzegła niewyraźne cienie, tam zaś ścieżki i wiele rzeczy,
które mogły być, albo nie być oznaką ludzkiej obecności. Wreszcie zdobyła niezbity dowód,
zauważyła bowiem blask ognia przeświecającego przez szpary w okiennicach. Znów
szturchnęła matkę łokciem. Huana powiedziała niechętnie:
- To może być jakiś dom. - A później jęła rozmawiać z innymi kobietami.
- Będą paplały tak przez całą noc - powiedział z oburzeniem Egil. - Czy obudzimy
gospodarzy?
- Czy gotów jesteś walczyć z nimi, jeśli to bandyci albo zmiennokształtni? - zapytała
Leatrice.
Jej brat wykrzywił szyderczo wargi.
- Nie powinienem był pytać dziewczyny - oświadczył wymawiając ostatnie słowo tak,
jakby była to najgorsza obelga.
Leatrice przepchnęła się przed niego i zobaczyła przed sobą drzwi.
- Pomocy! - zawołała. - Pomóżcie nam. Zabłądziliśmy, umieramy z głodu, nie ma
wśród nas mężczyzn i nie zrobimy wam nic złego. Proszę, pomóżcie nam.
Egil zaklął słysząc te babskie lamenty.
Drzwi otworzyły się. Na progu stanęła chuda, czternastoletnia dziewczyna. Przetarła
ze zdziwienia oczy i odparła:
- Zawołam starszych, siostro. Jak masz na imię. I - co to znaczy „mężczyzn”?
Obudzona z ciężkiego, niespokojnego snu Arona ze zdumieniem patrzyła na obcych.
Było ich tak wielu. Nigdy w życiu nie mieszkała z tyloma ludźmi, nawet nigdy nie widziała
tylu naraz! Mówiły tym samym językiem, jakim posługiwały się jedyne cudzoziemki, które
znała - Córki Gunnory przybywające co roku, by z nimi handlować, oraz dziwna władczyni
mocy nazywająca siebie Dysydentką. Wiatr szarpnął otwartymi drzwiami jej domu,
wdmuchując do wnętrza pierwsze krople deszczu, zapowiedź burzy, jaka miała rozpętać się
tej nocy. Przypomniał jej w ten sposób o zasadach dobrego wychowania.
- Wejdźcie i usiądźcie przy moim ognisku - powiedziała z trudem w tym samym
języku. - Jestem Arona, córka Bethiah z Klanu Damy Lisicy, uczennica Kronikarki. Mojej
mistrzyni nie ma w domu, ale możecie wejść.
Stłoczyli się w chacie, jakieś półtora tuzina przemoczonych cudzoziemców.
Dziewczyna zagryzła wargi. Nie chciała zostawiać ich samych, musiała jednak zawiadomić
swoich. Po namyśle wysunęła głowę na dwór i wydała okrzyk oznaczający
„niezidentyfikowani obcy, kłopot, choć niezbyt wielki”. Zadowolona z siebie, dołożyła drew
do ognia i zawiesiła garnki nad ogniskiem.
Kotka zwana Rudą Zarazą podeszła do obcych i dziewczynka, która pierwsza
zapukała do drzwi, zaczęła ją głaskać. Inna, wysoka dziewczyna w spodniach, jakie nosiły
pasterki, mruknęła coś niegrzecznie i jej matka trzepnęła ją po siedzeniu jak muła. Potem
zwróciła się do Arony:
- Czy twój ktoś albo twój on - matka jest w domu, panienko?
Do licha z tym przeklętym językiem! - zaklęła w duchu dziewczyna, szukając w myśli
słów, żeby odpowiedzieć na pytanie, którego nie zrozumiała.
- Ja już nie mieszkam w domu mojej matki. Moja mistrzyni jest miejscową
kronikarką. Mogę jednak zaoferować wam gościnę - zapewniła ich. Słyszała z oddali chlupot
kroków odzianych w płaszcze przeciwdeszczowe kobiet przedzierających się przez gęstwinę.
Niech któraś ze Starszych Matek, znających ten język, przejmie od niej to brzemię! A potem,
ponieważ Huana zwracając się do niej użyła niewłaściwego określenia, poprawiła ją:
- Wkrótce mogę przestać być panną, ponieważ Sokolnicy przybyli ostatniej nocy.
- Sokolnicy! - powtórzyła Huana podniesionym głosem, który załamał się skrzekliwie,
i spojrzała na rozmówczynię tak, jakby Arona była Odłączona i jej o tym nie uprzedziła.
Wszystkie nowo przybyłe zaczęły mówić jednocześnie, powstał gwar jak w kurniku, do
którego zakradł się lis. Duża, grubiańska dziewczyna, o leciutko owłosionej jak staruszka
twarzy, powiedziała:
- Nie obawiaj się matko, ja cię obronię.
- Dobry z ciebie chłopiec, Osebergu - odrzekła tamta z wdzięcznością w tej samej
chwili, w której do chaty weszły po kolei starsze kobiety. W małej izbie zrobiło się ciasno.
Najstarsza Matka Mechtilda odwróciła głowę tak gwałtownie, że Arona poczuła się
nieswojo.
- Chłopiec? - powtórzyła złowieszczo.
Aronę rozbolała głowa od głośnej kobiecej paplaniny.
- Chłopcy to przyszli Sokolnicy! - wrzasnęła histerycznie Lennis Młynarka. -
Widziałyśmy, co zrobił Jommy, kiedy nikt go nie pilnował. A przecież ciotka Eina tak
starannie go wychowywała. Zabił Sokolnika! To dlatego rozwalili gościnne chaty. Ten
Jommy użył przemocy także wobec mnie!
- Sokolnicy?! - wrzasnęła Huana. - Wy należycie do Sokolników?
Jeszcze jeden Jommy, pomyślała Arona patrząc z ciekawością na Oseberga. Deszcz
silnie zacinał i wiatr wwiewał go do środka przez otwarte drzwi. Aronę coraz bardziej bolała
głowa. Lubiła łagodnego kalekiego Jommy’ego, który był niezwykle wyczulony na swoją
nienaturalną pozycję we wsi. Czując, że głowa jej pęka, powiedziała ostro:
- Nie możemy trzymać tutaj ich wszystkich przez całą noc, siostry, gdyż ledwie
trzymają się na nogach z wyczerpania. Ja zresztą też. Skróćmy te narady.
- Matko - odezwał się wtedy Egil, jakby podejmował za innych decyzję - ta młoda
panna ma całkowitą rację. Jest nas za dużo i nie możemy tak się narzucać tym ludziom.
Przypuśćmy, drogie panie, że pozwolicie nam się schronić w jakiejś przybudówce na
dzisiejszą noc, a Oseberg i ja chętnie odpłacimy za wszystko pracą.
Jakieś dziecko zakwiliło z głodu i zimna. Kowalka Noriel przepchnęła się do przodu.
- Jestem Noriel, córka Auriki z Klanu Damy Wilczycy - powiedziała. - Jeżeli ktoś z
was chciałby się schronić u mnie, to w kuźni jest dużo miejsca.
Huana szybko podniosła głowę.
- W kuźni? Och, pani kowalowo, czy twój ktoś potrzebuje jeszcze jednego czeladnika?
Brzydka i tłusta twarz Noriel rozpromieniła się.
- Czy chcesz oddać mi ją na naukę? - Spojrzała z nadzieją na Oseberga. Chłopiec
uśmiechnął się, a potem spojrzał z powątpiewaniem na matkę, która skinęła głową na znak
zgody. - A więc załatwione.
Asta córka Lennis długo wpatrywała się w Egila. Teraz pociągnęła młynarkę za
płaszcz.
- Mamo, ci ludzie wydają się tacy głodni - powiedziała ze smutkiem. - A ich najstarsza
dziewczyna tak wytwornie się wyraża. - Zniżyła głos. - I wygląda na taką silną - szepnęła
cicho, tak że tylko matka ją usłyszała. - Oczywiście - dodała chytrze - to na pewno nie
spodoba się cioci Marze.
Kiedy Lennis usłyszała ten ostatni komentarz, w jej oczach pojawił się mściwy blask.
Aronie głowa już puchła z bólu. Ze złośliwą satysfakcją przypomniała sobie, że każde
dziecko we wsi nazywało córki Lennis Roldeen Dręczycielką i Astą Skarżypytą.
Najwidoczniej Asta chciała zaprzyjaźnić się z Egil, sama Arona też nie była od tego. Ale
młoda kronikarka najbardziej pragnęła tylko jednego - znaleźć się znów w swoim łóżku.
Znalazła drewniany młotek i walnęła nim w stół. Wszyscy podnieśli na nią oczy. Arona
przemówiła tak, jakby należała do starszyzny wioskowej albo była gospodynią.
- Niech każdy, kto chce przyjąć tych ludzi do siebie na resztę nocy, mówi po kolei -
oznajmiła i podniosła swoje wrzeciono leżące przy ognisku. - Oprócz ciebie, pani Noriel. Czy
ty i twoi cudzoziemcy nie poszlibyście do wygodnych, ciepłych łóżek? Ty zaś, pani Lennis,
na pewno chcesz powiedzieć swoim wybranym, gdzie mają się zatrzymać.
Lennis spojrzała na nią mrużąc świńskie, chytre oczka. Potem roześmiała się ostro.
- Proszę, proszę, z wczorajszego dziecka wyrosła mądra dziewczynka. Dobrze, panno
kronikarko, posłuchamy twoich rozkazów.
Arona trzymała się w ryzach równie mocno, jak ściskała swoje wrzeciono. Oczywiście
opisze grubiańskie zachowanie młynarki tak samo dokładnie jak wszystkie wydarzenia tej
nocy. Pocieszała się, że pani Lennis nigdy nie była zbyt inteligentna. Zastukała znów
młotkiem i podała wrzeciono następnej osobie, która chciała zabrać głos. Kiedy jednak tamta
wdała się w długie rozważania nad tym, czy należy przyjąć obcych, czy też nie, Arona
wtrąciła:
- Tak czy nie? Ci biedni ludzie są wyczerpani. Dziecko znów zaczęło płakać.
- Nie mogę słuchać, jak to biedactwo kwili! - zawołał ktoś. - Możemy zaoferować
wam tylko podłogę w izbie od frontu, ale - jeśli wam to odpowiada - możecie zostać z nami.
Czyż nie jest prawdą, że ubogie kobiety chętniej dzielą się tym, co mają, niż zamożne?
Spostrzeżenie to zasługiwało na aforyzm, Arona postara się więc go wymyślić.
Teraz wrzeciono przejęła Gondrin.
- Jeśli o mnie chodzi, jestem piwowarką i mogłabym zarabiać na życie w miejscowej
karczmie.
Kronikarka przetłumaczyła jej słowa i zapytała:
- Co to jest karczma?
- Miejsce, do którego mężczyźni przychodzą, żeby się napić, podyskutować o różnych
sprawach i spotkać z przyjaciółmi - wyjaśniła Gondrin, po czym rozejrzała się po izbie. - Och,
nie widzę wśród was mężczyzn - zauważyła nagle. - Mówiłaś, że to jest wioska kobiet
Sokolników, prawda? Założę się, że nie piją… tutaj… i na pewno wam na to nie pozwalają!
Jej słowa wywołały wrzawę gniewnych głosów. Czując ból rozsadzający czaszkę
Arona wrzasnęła na całe gardło:
- Spokój! Pani Gondrin, nikt ci nie przeszkodzi w prowadzeniu piwiarni. Sokolnicy
zazwyczaj nie mówią nam, co mamy robić - tylko raz w roku, przy końcu górskiego traktu, a i
wtedy mają do czynienia z ochotniczkami. Nie interesuje ich nasze życie codzienne, którego
im zresztą nie pokazujemy. Proszę was, siostry, jeśli któraś z was chce pomóc pozostałym,
miejcie na względzie, że ta wiekowa dama jest śpiąca - wskazała na Melbrigidę - i powinna
położyć się do łóżka. - Zmuszając wszystkie kobiety, aby nie odbiegały od tematu, miała
nadzieję, że wróci do łóżka, zanim światło dnia przeszkodzi w zaśnięciu.
Jakiś gąsior zaczął witać poranek głośnym gęganiem. Arona jęknęła w duchu. Teraz
będą tu tkwiły cały dzień.
Dlaczego żadna ze Starszych Matek jej nie zastąpiła? To do nich należało. Były
wszakże zbyt pochłonięte dyskusją o długofalowych konsekwencjach przyjęcia obcych do
wioski. Nagle podjęła decyzję.
- Wybaczcie mi, o Matki. Jestem chora - powiedziała. Stara Floree, córka Any,
przypomniała sobie raptem, że nie tylko jest starszą wsi, lecz także uzdrowicielką. Wielkimi
krokami podeszła do bliskiej omdlenia Arony.
- Na Wielką Boginię, dziecko, jesteś blada jak płótno. Ej, wy tam! Wyjdźcie stąd i
przenieście się do Domu Zgromadzeń. Nie należało składać takiego brzemienia na barki tego
dziecka. - Podtrzymała ledwie trzymającą się na nogach kronikarkę i zapytała: - Czy możesz
iść, moje dziecko?
- Ja pomogę - wtrącił żywo Oseberg, ponieważ zarówno on, jak i jego nowa
współmatka pozostali z ciekawości. Arona zapamiętała, że wprawdzie kowalka była
nieśmiała, ale zawsze chciała wiedzieć o wszystkim. Niezgrabny młodzik wziął dziewczynę
pod ramię, lecz zaraz potem przesunął ukradkiem rękę na jej pierś. - Odsunęła się. - Nie
możesz mieć chłopakowi za złe, że spróbował - szepnął wesoło. - Sama powiedziałaś, że nie
jesteś panną. Może byś tak ze mną…?
Arona próbowała uwolnić się z jego uścisku.
- Mogę iść sama - oświadczyła. A potem wrzasnęła tak, by wszyscy ją usłyszeli: -
Dlaczego głaskasz mnie tak, jakbym była kotem? Przestań! A może nasza wioska zyskała w
tobie drugą dręczycielkę?
Słysząc to Huana prychnęła pogardliwie. Jeśli ta dziewka jest tak bezwstydna, że
ogłosiła wszem wobec, co Oseberg uczynił, nie warto się nią przejmować. Trzeba jednak
ostrzec chłopca, żeby nie wpadł w jedną z licznych pułapek, które na pewno zastawiła.
Złapała go za ucho.
- Chodź ze mną - powiedziała stanowczo.
Floree położyła Aronę do łóżka w tylnej izbie Domu Zdrowia. Dziewczyna przespała
tam dwa dni z najgorszym bólem głowy w dziejach swojej rodziny. Pierwsi cudzoziemcy,
jakich kiedykolwiek przyjęto do wioskowej społeczności, zamieszkali ze swymi przybranymi
rodzinami. Nadrzeczna Wioska już nigdy nie będzie taka sama. A ja mam tylko czternaście
lat, pomyślała Arona kładąc się z zimnym kompresem na oczach.
ROZDZIAŁ TRZECI
NOWE WINO W STARYCH BUTLACH
Arona obudziła się w Domu Zdrowia. Najstarsza kronikarka siedziała na brzegu łóżka.
Dziewczyna usiadła, przetarła oczy i umyła twarz w misce stojącej przy łóżku.
- Śniły mi się Pierwsze Wieki - oświadczyła. Znalazła swoją suknię i wkładając ją
zapytała oskarżycielskim tonem: - Gdzie byłaś, pani, podczas tej straszliwej wrzawy ostatniej
nocy?
Maris, którą budził najlżejszy szmer, uśmiechnęła się i podała Aronie sandały.
- Dwie noce temu - poprawiła ją. - Poradziłaś sobie zupełnie dobrze, moja droga.
Mieszkanki Nadrzecznej Wioski już wstały i krzątały się wokół swoich spraw, lecz
gromadziły się w znacznie większej liczbie niż zwykle, i cicho coś szeptały. Arona
zatrzymała się przy grupie kobiet ciągnących bierwiona do zrujnowanej i opuszczonej chaty,
którą teraz odbudowywały.
Piwowarka Gondrin pomachała jej na powitanie.
- Dziękuję za pomoc! - zawołała wesoło, wbijając kołek w ścianę chaty. Arona
spacerkiem ruszyła do Domu Kronik, przyglądając się ciekawie mijanym cudzoziemcom.
Zatrzymała się przy dwójce dzieci bawiących się patykami. Uderzały jednym o drugi.
Wysoka blondynka dotknęła kijem małej brunetki. Ach, blondynka popełniła błąd! Nie, gdyż
zapiszczała do swojej przyjaciółki: - Dostałaś! - Arona przyglądała im się jeszcze przez
chwilę, aż wreszcie zrozumiała, że w grze chodziło o to, aby jedno dziecko nie dotknęło
drugiego swoim patykiem. Była to gra w samoobronę. Córka Bethiah wzdrygnęła się. Jaki
świat rozciągał się poza ich wioską, skoro nawet małe dzieci bawiły się w samoobronę?
Minęła ją Huana i jej córka Leatrice. Kronikarka powitała je uprzejmie. Matka
dziewczynki odepchnęła Leatrice na bok i spojrzała z niechęcią na Aronę, jakby ta wyrządziła
jej jakąś krzywdę. Kiedy dziewczyna nic nie rozumiejąc patrzyła za nimi, Egil córka Lishy
podszedł do niej i powiedział uprzejmie:
- Nie przejmuj się nią. Ona boi się o cnotę swojej córki. Jeśli o mnie chodzi, jestem
wam wdzięczny, że nas przyjęliście. Ty jesteś córką pisarza wioskowego, prawda?
Arona niewiele z tego zrozumiała.
- Jestem uczennicą Maris, ale nie jej córką - odparła ostrożnie. - Dziękuję ci za twoje
podziękowania. Jesteście mile widziani. Proszę, uspokój Huanę, żeby się nie bała. Jej córce
nic już nie grozi. - Dodała po chwili: - Ty nie znasz naszego języka, prawda? Nikt z was nie
ANDRE NORTON P. MATTHEWS NA SKRZYDŁACH MAGII Tytuł oryginału On Wings of Magic Przełożyła Ewa Witecka
KRONIKARZ W naszej starożytnej krainie są miłe dla oka miejsca, które mogą okazać się pułapkami zastawionymi na nieostrożnych podróżników. Wprawdzie Lormt (który ja, pozbawiony wszelkich krewnych Duratan, przywykłem uważać za swój Wielki Dwór) napełniony jest wiedzą gromadzoną przez wieki, lecz my, jego mieszkańcy, zdajemy sobie sprawę, że kryją się tu zagubione w otchłani czasu tajemnice i że może nigdy nie wyjdą one na jaw, a jeśli nawet ktoś gdzieś znajdzie jakąś wzmiankę, nie będzie ona tak jasna, by mogli zrozumieć ją ci, którym mogłaby być przydatna. Żyjemy w czasach nieustannych przemian, nie wiedząc, co przyniesie nam następny dzień. Byłem niegdyś żołnierzem i w każdej chwili, gdy tylko zagrał róg wojny, musiałem być gotów do walki. Teraz także staczam bitwy, ale o wiele bardziej wyrafinowane i subtelne. Walczę w oświetlonej lampą izbie, przy nadgryzionym zębem czasu stole, ale nie z żywym wrogiem, tylko z rozpadającymi się ze starości pergaminowymi zwojami i księgami. Ich kruche, pokryte prawie nieczytelnym pismem stronice zlepiły się i przywarły do grubych drewnianych i metalowych okładek, muszę więc obchodzić się z nimi bardzo ostrożnie i delikatnie. W dodatku często napisano je w nieznanym dziś języku i łamią sobie nad nimi głowy nawet ci, którzy osiwieli zajmując się takimi sprawami. Podczas Wielkiego Poruszenia runęły dwie wieże i część murów Lormtu. Odsłoniły się wtedy tajemne komnaty i schowki, w których ukryto całe bogactwo starożytnych zapisków. Groziło nam więc, że zostaniemy zalani morzem wiedzy, gdyż nie dość, że nie mogliśmy ich zinwentaryzować, ale nawet znaleźć dla nich miejsca. Nie mówiąc już o jakichkolwiek przypuszczeniach co do ich zawartości. Jakkolwiek niektórzy z nas od lat prowadzili poszukiwania w wybranych przez siebie dziedzinach, to wielu spośród najstarszych uczonych po prostu nie wiedziało, co począć z tym nowym bogactwem. Od czasu do czasu brali do ręki jakiś pergamin, by po kilku minutach porzucić go i chwycić inny zwój czy księgę, byli oszołomieni jak dzieci, które znalazły za dużo słodyczy na biesiadnym stole. Te nowe zapiski mogły zawierać niebezpieczne treści i niektórzy dobrze o tym wiedzieli. Nolar, utalentowana choć niewykształcona czarownica, przekonała się o tym po spisaniu swojej relacji o Kamieniu z Konnardu. Dopiero później okazało się, jakie groźne są niektóre znaleziska. A przecież wszystko to zaczęło się nie od charakterystycznego smrodu zła, lecz od
czegoś, co dotknęło Nolar do żywego. Przez kilka lat po Wielkim Poruszeniu wiosny zaczynały się z opóźnieniem, a zimy trwały dłużej niż dawniej. Nie tylko nagłe zawalenie się wież i murów obronnych zmieniło Lormt. Czarownice nigdy nie interesowały się tym, co się tam znajdowało, i dopóki rządziły Estcarpem, niewielu jego mieszkańców przybywało do nas jedyną drogą łączącą naszą skarbnicę wiedzy ze światem zewnętrznym. Wprawdzie za murami Lormtu rozrzucone były nieduże zagrody, jednakże zewsząd szczelnie otaczał nas leśny pierścień. Nieliczni kupcy przywozili nam to, czego nie mogliśmy wyhodować ani wykonać własnoręcznie. Wszystko, co znajdowało się poza tą granicą, dla większości z nas stało się legendą i jakby nas nie dotyczyło. Kiedy jednak las runął podczas burzy towarzyszącej Wielkiemu Poruszeniu i rzeka Es zmieniła koryto, nasz mały światek zmienił się nie do poznania. Najpierw pojawili się uciekinierzy, żaden z nich jednak nie pozostał w Lormcie dłużej. Później zaś przybyli tropiciele szczególnego rodzaju wiedzy. W Estcarpie skończyły się bowiem długoletnie rządy czarownic, otwarły się też granice Escore - pradawnej ojczyzny Starej Rasy. Szalała tam wojna między niedawno obudzonymi złymi mocami i sługami Światła. Usłyszeliśmy opowieści, którym jeszcze wczoraj nikt nie dałby wiary. Tak, zło zbliżyło się do Lormtu i to dwukrotnie. Stoczyliśmy z nim bój, w którym i ja wziąłem udział. Kemoc Tregarth, który jak nikt udowodnił wartość ukrytej w Lormcie wiedzy, często korzystał z naszych zapisków. Podobnie postępowali inni, którzy zrozumieli, że dawny sposób życia przeminął bezpowrotnie i że trzeba stworzyć nowy równie sprawnie jak mieczownik wykuwający dobry brzeszczot. Przybywało coraz więcej ludzi zdających sobie sprawę, że w nowych czasach wiedza ma ogromną wartość; zewsząd zwracano się do nas o pomoc i radę. Dlatego też Ouen, Nolar, ja i czasami Morfew, najbardziej towarzyski ze starszych uczonych, chętnie spełnialiśmy życzenia przybyszów odpowiadając na pytania dotyczące przeszłości. Wtedy też usłyszeliśmy relacje i niejasne pogłoski, które sprawiły, że po raz pierwszy w swojej historii Lormt musiał poszukać obrońców. Panujący w Estcarpie chaos ułatwiał działanie nie skrępowanym niczym ludziom, którzy z łatwością mogli zająć się rozbojem. W dodatku obudzone w Escore zło nie zawsze pozostawało w jego granicach. W taki oto sposób zostałem dowódcą oddziału złożonego z miejscowych chłopców i nielicznych maruderów ze
Straży Granicznej. Moim zastępcą był Darren z Karstenu. Wysyłaliśmy zwiadowców i wystawialiśmy warty wśród okolicznych wzgórz, chociaż to raczej surowe zimy ostatnich lat bardziej nas chroniły przed bandyckimi napadami. Wracając z obchodu wart, po raz pierwszy wystawionych tej wiosny, natknąłem się na niewielką kotlinkę okoloną resztką dawnego lasu. Powietrze napełniał tak słodki zapach, że ściągnąłem wodze mojego kuca i spojrzałem na ziemię. Zobaczyłem kępę kwiatów zwanych przez pasterzy północą i południem, które rosły tylko w pobliżu Lormtu; ich ciemne główki o dziewięciu płatkach kołysały się na wietrze. Zsunąłem się z siodła, kulejąc podszedłem do nich i zerwałem cztery. W powrotnej drodze trzymałem je bardzo ostrożnie, gdyż chciałem podarować Nolar tę zapowiedź wiosny. Zastałem ją z Morfew. Na bladej twarzy Nolar ostro odcinała się plama na policzku, przyrodzone znamię; to przez nie unikali jej ludzie zbyt tępi, żeby dostrzec coś więcej niż ciało - dzielną i piękną duszę tej kobiety. - Na pewno miała ciężkie życie, a kiedy tu przybyła, była prawie dzieckiem. Poza tym za często przysłuchiwała się temu, co mówiła pani Nareth, ta zaś… - wchodząc, usłyszałem złośliwą nutę w głosie Nolar - zawsze trzymała się na uboczu. Arona jest dobra, inteligentna i naprawdę kocha swoją pracę. Długo miałam nadzieję, że z czasem znikną uprzedzenia i gorycz napełniające jej serce. Myślę, iż gdyby zechciała, mogłaby mi zaufać, chociażby dlatego, że jestem kobietą. Jest nas tu tak niewiele. Dlatego właśnie przysłuchiwała się Nareth. Nie widzę bowiem innego powodu, dla którego dziewczyna tak inteligentna jak Arona mogłaby wytrzymać z kimś równie aroganckim. A teraz, kiedy Nareth się zestarzała… No cóż, jeszcze raz spróbuję, ale jeśli zacznie pysznić się i wywyższać tak jak Nareth… - Myślę, moja córko, że Arona jeszcze nie zdołała się zmienić, gdyż każdą zmianę uważa za niebezpieczną. W tych murach przebywa wiele podobnych do niej osób. A jednak lubi ciebie. Widziałem, jak cię obserwowała na jednym z naszych spotkań. Najwyraźniej toczy ze sobą walkę - powiedział powoli Morfew. - A czy ktokolwiek więcej ukrywa przed pozostałymi swoją wiedzę? - odparowała Nolar. - Porozmawiam z nią… Lecz jeśli powtórzy, że nie zamierza podzielić się ze mną tym, co wie, dlatego że trzymam z Duratanem…! - Nolar walnęła pięścią w stół tak mocno, że aż podskoczył stojący przed Morfew kałamarz. - Co masz na myśli mówiąc o Duratanie? - Oparłem jedną rękę na jej ramieniu, drugą podsuwając przed twarz kwiaty. Zaszedłem ją chyłkiem, nie zauważony, od tyłu. Popatrzyła na mnie przez chwilę, potem zaś roześmiała się szeroko i pokręciła głową. - Nie próbuj mi dowodzić, Duratanie, że to nie marnotrawstwo. Arona mogłaby
zaoferować nam tak dużo! Nie tylko siebie jako urodzoną kronikarkę ratującą przeszłość, ale głównie przekazać nam dzieje jednej z kobiecych wiosek swojej rasy, legendy, które otworzyłyby niektóre zamknięte dzisiaj drzwi. Wiesz przecież, że mogłoby to pomóc Górskiemu Sokołowi! - Westchnęła i mówiła dalej: - Mam zaległą pracę, a mimo to spróbuję jeszcze raz, sprawdzę, czy ufa mi choć trochę. Może uda mi się teraz, kiedy pani Nareth nie może już przeszkodzić. Dwa dni później przyszła do mnie z triumfalnym błyskiem w oczach. - Udało się! Arona pozwoli mi przejrzeć swoje skarby pod warunkiem, że zrobimy to tylko we dwie. Muszę więc zniknąć i pogrążyć się na jakiś czas w świecie kobiet, ty zaś podczas mojej nieobecności będziesz mógł w pełni docenić moją wartość. Uśmiechnęła się, przyłożyła dwa palce do ust, dotknęła nimi moich i odeszła, pozostawiając za sobą słodki zapach kwiatów północy i południa.
ROZDZIAŁ PIERWSZY UCZONA DAMA W LORMCIE Samotny jeździec mozolnie zjeżdżał w dół górskim szlakiem. Jego brązowa opończa z kapturem zlewała się z brązowoszarą sierścią muła, tak że obaj wyglądali jak jeszcze jeden cień na brunatnym zboczu. Zniszczone podróżne sakwy wydawały się dość duże, by pomieścić niezbędne drobiazgi i zapasową odzież, a długie skórzane cylindry przywiązane z boku siodła pozwalały przypuszczać, że jeździec może być łucznikiem - albo posłańcem. Młoda uczennica strzegąca wejścia do Lormtu rozpoznała w nich futerały na zwoje pergaminu. Siodło muła, choć podniszczone i wyblakłe, uznała za prawdziwe arcydzieło sztuki rymarskiej - oryginalny wyrób Jommy’ego syna Einy, chyba że Nolar na niczym się nie znała. Szczupła postać w spodniach, która zsiadła z muła przy bramie i rozejrzała się dookoła, nie była wiejskim chłopakiem, lecz niewiele od Nolar młodszą dziewczyną o ostrych rysach twarzy i ciemnych włosach ludu Sokolników. Na widok obcej uczennica zatrzęsła się ze strachu. Macocha Nolar, też Sokolniczka, nienawidziła jej naznaczonej przyrodzonym piętnem twarzy. Ale nowo przybyła, choć należała do tej samej rasy, po prostu spojrzała na Nolar z ulgą i powiedziała: - Dobry wieczór, siostro. Jestem Arona córka Bethiah z Nadrzecznej Wioski. Czy mogę zobaczyć któregoś z uczonych? Nie mężczyznę, lecz kobietę - jeśli to możliwe. - Nazywam się Nolar z Maroney - odparła zaskoczona strażniczka. Przebiegła myślą wszystkie uczone pracujące w Lormcie. Dama Rhianne zawsze witała z radością każdą nową uczennicę, ale była już stara i najczęściej tylko podrzemywała w słońcu. Nolar znała parę uczennic będących jednocześnie pomocnicami i kilka starszych od nich kobiet zajmujących niewiele lepszą pozycję. Pozostała tylko jedna. Nolar westchnęła i wezwała posłańca. Kiedy chłopak się zjawił, oświadczyła lakonicznie: - Gość do uczonej damy Nareth, jeśli zechce go przyjąć. - Czy jesteś damą z ludu Sokolników? - Chłopiec otwarcie zmierzył spojrzeniem Aronę. - Byłą damą - odrzekła krótko tamta. - Dawny sposób życia przeminął na zawsze. Nie mogłam tego znieść. - Mówiła bezpośrednio do Nolar, ignorując chłopca, jakby go tu w ogóle nie było. - Nie chciałam, żeby nasze dzieje poszły w zapomnienie z powodu rarilha. Widząc zdziwienie Nolar Arona wyjaśniła z uśmiechem: - Chodzi mi o świadome i celowe pominięcie jakiegoś wydarzenia. Kronikarze -
mężczyźni mają bowiem dziwne poglądy na temat tego, co jest ważne, a co nie. - Przyjrzała się uważnie twarzy Nolar i spytała: - Patrzysz na mnie tak ponuro… czy się mnie boisz? Nolar oblała się rumieńcem i wyjąkała: - Pani, ja… Żona mojego ojca pochodziła z twojego ludu. - Czy znam jej imię i klan? - Arona uniosła brwi. Następnie zadała uczennicy kilka lakonicznych pytań, a potem gwizdnęła. - Ciotka Lennis Młynarki! To gniewny, uparty klan. Mój zaś, jak powiadają, jest bardzo dumny i niezwykle impulsywny. Ród Mari Anghard znają nawet cudzoziemcy, przynajmniej ze słyszenia. Teraz to Nolar zagwizdała z wrażenia. - Anghard? Tej, która była niańką trójki dzieci - czarowników? - Tej samej. - Twarz Sokolniczki rozjaśnił szczery uśmiech. Wyjęła z sakwy ścierkę oraz zgrzebło i zaczęła czyścić muła, mówiąc równocześnie z ożywieniem i rozglądając się za wodą. Muł już szczypał trawę rosnącą przy bramie. Wtedy roześmiała się i dodała: - Bywam bardzo uparta. Kiedyś miałam muła, którego mój kuzyn Jommy nazwał moim imieniem i do dziś Jommy’emu wydaje się, że o tym nie wiem. Rozmawiały ze sobą wesoło, aż do powrotu posłańca. - Pójdzie pani ze mną, pani Arono - oświadczył. Posłuchała, prowadząc muła, dopóki nie dotarli do stajni, gdzie pozostawiła go pod opieką sług Lormtu. Uczona dama Nareth była w starszym wieku, miała przyprószone siwizną kasztanowate włosy i szare, przenikliwe oczy. - Usiądź, dziewczyno - rozkazała wskazując krzesło i kielich z winem na ustawionym pod ścianą stole. Arona z wdzięcznością wypiła łyczek. - Jak rozumiem, masz dla mnie kilka zwojów. Czy wiesz, co zawierają? - Sama napisałam i skopiowałam większość z nich - odparła chłodno urażona Sokolniczka. - Byłam kronikarką naszej wsi, dopóki rada starszych, dla zachowania spokoju, nie zdecydowała się powierzyć tej funkcji chłopcu, jednemu z uciekinierów. Pochodzę z wioski nad Sokolą Rzeką, pod Sokolą Turnią. Jest to opowieść o naszym życiu. Nareth przyjrzała się jej uważnie, po czym sięgnęła wypielęgnowaną ręką po jeden ze zwojów. Rozwinęła go, spochmurniała i rzekła: - Nie mówisz w nim nic o Gnieździe ani o życiu Sokolników, a przecież należysz do ich rasy. Oczywiście żyją oni z dala od swoich kobiet. - Widywałyśmy ich bardzo rzadko i dzięki niech będą za to Wielkiej Bogini - odpaliła zirytowana do głębi Arona. - To jest opowieść o naszym życiu, nie ich. Mamy własne życie,
krewnych, pieśni, opowieści i długą historię. Nasze dzieje niewiele mają wspólnego z tym, co mężczyźni uważają za ważne, to znaczy z wojnami i bitwami. Dlatego wolałam nie spotkać się z uczonym - mężczyzną. Szare oczy Nareth zabłysły, lecz jej surowa blada twarz nie zmieniła wyrazu. - Uspokój się! I powiedz mi, jaka mądrość kryje się w tych zwojach, że warto było odbyć dla niej tak długą podróż? Czy zdajesz sobie sprawę, że nie interesują nas informacje o tym, że kobieta jakiegoś Sokolnika urodziła mu syna i kiedy, o tym, ile ziarna wydano po zbiorach każdej kobiecie, ani o tym, która z nich wyrwała drugiej włosy z głowy, dlatego, że jej mężczyzna okazywał tamtej względy, tak jak nie obchodzi nas, czy pokłóciły się o garnki, czy o wstążki. Wargi Arony zbielały, a jej piwne oczy ciskały błyskawice. Odparła nienaturalnie cienkim głosem: - My nie rodzimy synów żadnemu mężczyźnie. Rodzimy dzieci dla naszych klanów i musimy patrzeć, jak kradną nam synów, kiedy ci zaczynają chodzić albo jeszcze wcześniej. Niczego nam nie dano. To, co posiadałyśmy, było dziełem naszych rąk i umysłów. I wiele razy zmuszone byłyśmy patrzeć, jak rozwścieczeni Sokolnicy niszczyli to wszystko. - Podniosła dumnie głowę i mówiła dalej: - Nasze kroniki obejmują dzieje dwudziestu kobiecych pokoleń, sięgają czasów, gdy byłyśmy królowymi w naszej ojczyźnie, Dalekim Brzegu. Kres naszej władzy położyła inwazja uzbrojonych mężczyzn. Nasz lud uległ ich przewadze. Musiałyśmy wywędrować do obcej krainy, samotne, pozbawione wszystkiego. Ale chociaż nasi mężczyźni zwrócili się przeciwko nam, nas winiąc za swoje porażki w tej wojnie, przetrwałyśmy złe czasy i zbudowałyśmy nowe, dostatnie życie. Widzę jednak, iż to wcale nie obchodzi Lormtu! Wybacz mi, służko tej tu uczonej. Powinnam była wiedzieć. - I ku przerażeniu Nolar młoda Sokolniczka wy buchnęła płaczem. Pani Nareth, mimo że miała chęć wypędzić ją z powodu wyjątkowego grubiaństwa, nie zrobiła tego. Nie pozwolił na to jej umysł naukowca, logiczny, obiektywny i obojętny. - Jesteś przepracowana i wyczerpana - stwierdziła obojętnym tonem. - Wybaczam ci ten wybuch. Możesz zamieszkać w skrzydle przeznaczonym dla naszych służebnych i kobiet - uczonych. W refektarzu znajdziesz jedzenie. Przeczytam te zwoje i sama ocenię, ile są warte. Ostrzegam cię wszakże, nie waż się histeryzować w mojej obecności. Jesteśmy przede wszystkim uczonymi, a dopiero potem kobietami. Arona podniosła oczy. Pani Nareth skinęła głową i powiedziała ostrym tonem: - Dziękuję ci, dziewczyno. Możesz odejść. Kiedy Sokolniczka odeszła, Nareth pomyślała z żalem o swojej własnej nauczycielce,
uczonej imieniem Rhianne. Rhianne przyjmowała pod swoje skrzydła każdą dziewczynę nie jak matka, lecz jak swoje własne młodsze wcielenie. Osłaniała ją zaciekle, broniła i smuciła się, kiedy, tak jak Nareth - pozostawiały podopieczną, by zająć się znacznie dla siebie ważniejszymi sprawami - pracą naukową i kontaktami z innymi uczonymi. Ona sama miała tylko uczniów. Właściwie gardziła przeciętnymi dziewczętami. Większość z nich miała chwiejne charaktery, były słabe na umyśle, jeśli nie całkiem głupie, a oprócz tego służalcze i przebiegłe. Bywały też wrzaskliwe, niegrzeczne i przewrażliwione, ciągle histeryzowały z powodu różnych wymyślonych zniewag. Rok w rok powstawały sytuacje, gdy te przeklęte flądry odważały się oskarżać tego czy owego mistrza o skandaliczne zachowanie. Trzeba było je wyrzucać ze społeczności uczonych. Zdawała sobie dobrze sprawę, że tak długo, jak Arona pozostanie w Lormcie, co dzień na nowo będą się spierać. Poczucie obowiązku kazało jej wszakże przeczytać przywiezione przez Sokolniczkę zwoje i Nareth wiedziała, że Arona nie powinna stąd zaraz odjeżdżać. Nękana ponurą wizją pochodni przytkniętej do beczki ze zjełczałym olejem, rozwinęła pierwszy zwój. Na początku był list od Arony, skierowany przecież do Nareth (choć nie wymienionej z imienia), napisany pięknym, kaligraficznym pismem. DO TEJ, KTÓREJ MOŻE TO DOTYCZYĆ Wszystkie relacje o życiu Sokolników mówią tylko o mężczyznach i ich ptakach mieszkających z nimi w Sokolniczych górskich Gniazdach. Co do reszty, napisane jest: „Trzymają swoje kobiety z dala od siebie, w wioskach. Trzymają też swoje psy w budach, konie w stajniach i synów w żłobkach”. Czy ktoś dostrzeże jakąś lukę w tym stwierdzeniu? Ja, Arona córka Bethiah z klanu Damy Lisicy, Sokolniczka, postanowiłam wypełnić tę lukę. Od dawien dawna, odkąd sulkarscy najemnicy wysadzili nas na waszym wybrzeżu, i jeszcze wcześniej, miałyśmy własne życie, tradycję i kulturę. Miałyśmy nasze pieśni, opowieści, nauczycielki i kronikarki, a ja jestem jedną z nich. Przyczyną naszego upadku nie była siła ani przemoc, ale pokój i wolność. Jeśli tak się stało, może powinnyśmy zmienić nasz sposób życia, lecz ja mogę tylko żałować tego, co odeszło bezpowrotnie. Pod wieloma względami było to dobre życie - byłyśmy dumne, samowystarczalne i wolne, wyjąwszy rzadkie wizyty Sokolników i ponure następstwa tychże odwiedzin. Spisałam więc naszą historię, by nie zginęła razem z nami, kiedy obrócimy się w proch. Kronikarka Arona
ROZDZIAŁ DRUGI SOKÓŁ SKWIRZY W NOCY Sokoli księżyc w pełni, wielki i czerwony, wzeszedł nad lasem na wschodzie. Na zachodzie zaś szara Sokola Turnia czerwieniła się w krwawym blasku gasnącego słońca. Kobiety z Nadrzecznej Wioski stały w niewielkich grupkach, szepcząc coś w napięciu, ukradkiem zerkając na turnię, jakby obawiały się, że zostaną stamtąd dostrzeżone, a potem opuszczały oczy. Gdzie byli Sokolnicy? Pierwsza wiosenna pełnia księżyca zawsze sprowadzała tych dziwnych, zamaskowanych szaleńców, którzy zabierali chłopców i płodzili córki dorastające w kobiecych wioskach. Starsze niewiasty i dzieci, ukryte w jaskiniach, wyglądały z nich ostrożnie, w każdej chwili gotowe do ucieczki. Zdolne do rodzenia ochotniczki, których imiona padły podczas wiosennego losowania, otulone welonami pracowały w napięciu w przyległych do chatek ogródkach, prawie się nie odzywając. Chuda, zdenerwowana dziewczyna o kasztanowatych włosach i piwnych oczach odsunęła welon, do którego nie była przyzwyczajona. - Opowiedz mi znów, jak to było ostatnim razem, ciociu Natho - szepnęła. Stojąca obok niej kobieta obrzuciła wzrokiem Sokolą Turnię i też odpowiedziała szeptem: - Naprawili Gościnne Chaty i narąbali nam kilka sągów drzewa. Przekopali rowy wokół domów i chociaż ignorowali nas przez kilka pokoleń, urządzili wszystko tak, jakbyśmy naprawdę tutaj mieszkały. Nie powiedzieli, dlaczego. Czy w kronikach są o tym jakieś wzmianki? Dziewczyna imieniem Arona pokręciła głową i podniosła oczy. Chmury burzowe, jak zwykle tej wiosny, gromadziły się na zachodzie. Niebo ciemniało. Natha córka Loriny, jedna z opiekunek młodej kronikarki, podniosła swoją motykę i motykę Arony i ruszyła w stronę paru chatek skupionych na krańcu górskiego szlaku. Chaty były małe i puste, zbudowane z bali uszczelnionych gliną, miały niezdarnie powiązane słomiane strzechy i maleńkie kamienne paleniska przy drzwiach. Sokolnicy zbudowali je dawno temu, gdy przybyli w te strony, a potem opuścili wioskę, by na własną rękę szukać szczęścia. Niektóre kobiety mówiły, że wygnano ich z powodu wyjątkowo złego zachowania. Arona zastanawiała się nad tym. Rozpaliła ognisko, podczas gdy ciotka Natha nalała wody do starego glinianego
garnka o wyszczerbionych brzegach. Arona rozłożyła na nierównej polepie rodzaj posłania, jakie zazwyczaj dawano zwierzętom. Pasterka na służbie uznałaby tę chatę za odpowiednie schronienie, gdyby nie brak przewiewu i strach przed tym, co miało nastąpić. Niejedna młoda dziewczyna śpiąc w lesie z tego czy innego powodu miała mniej wygód. Przybywały tu bez broni i ozdób, wyrzekały się picia jasnego i ciemnego piwa; to wszystko sprawiało, że ich czuwanie miało w sobie coś religijnego. Czuję się źle tylko z lęku przed tym, co może mnie spotkać, powiedziała sobie w duchu Arona. I na chwilę nawet w to uwierzyła. Razem z Natha zjadły skromny posiłek z podróżnych racji żywnościowych, popiły wodą, potem myły się niezdarnie, gdyż miały tylko jeden garnek. Ledwie zdążyły podziękować Tej, Która Strzeże Kobiet, kiedy dziwny odgłos poderwał je na nogi. Arona podbiegła do pozbawionego jakiejkolwiek osłony otworu wejściowego i wysunęła głowę na zewnątrz. Wysoko w górze wartowniczka wydała dźwięk przypominający ochrypły skwir sokoła. - Nadchodzą! - krzyknęła dziewczyna odwracając się do swojej towarzyszki. - Teraz! Niewiele brakowało, a byłaby się spóźniła. Tętent końskich kopyt zagłuszył ostrzeżenie wartowniczki. Arona zasłoniła się pośpiesznie, z bijącym sercem błagając Wielką Boginię o opiekę. Niewyraźne sylwetki jeźdźców mknęły w dół traktem biegnącym pomiędzy miejscem spotkań a Sokolą Turnią. Sokolnicy w ptasich maskach, w metalowych garnkach na głowach i metalowych płytach okrywających ich kaftany z hałasem wpadli do wioski na koniach, jakby ścigani przez wilki. Długie, zakrzywione noże rzeźnicze zwisały z ich pasów, a wilcze włócznie były przywiązane do siodeł. Zeskoczyli z koni i skierowali się do prymitywnych domostw. Jeden z nich bez słowa wziął Aronę za ramię i wepchnął do chaty. Ostrzeżono ją podczas inicjacji, więc nie krzyczała, chociaż czuła w sercu gorycz i gniew, że musiała znieść to trzykrotnie. Czy w ten sposób powstawały w łonach kobiet córki? Czy właśnie to było najważniejszą tajemnicą w ich życiu, którą tak bardzo chciała poznać? Poród też był bolesny i krwawy, ale trwał znacznie dłużej. Zresztą i Sokolników najwyraźniej nie cieszył czyn dający początek dzieciom. Sprawiali bowiem wrażenie zagonionych i zdesperowanych. Zanim ostatni Sokolnik wywiązał się ze swego obowiązku, rozległ się cichy okrzyk, chrapliwe naśladownictwo skwiru wartowniczki i to bardzo blisko. Znajdujący się w chacie mężczyzna zaklął, szybko porwał swoje rzeczy i pobiegł do drzwi popędzając przed sobą obie kobiety. Jakiś Sokolnik w złotym hełmie stał na placyku pomiędzy niskimi chałupkami. - Kobiety! - warknął ochryple. - Musimy odjechać. Zatrzymajcie waszych synów. Nie możemy ich teraz obejrzeć. Zobaczymy ich później. A teraz odejdźcie. - Popchnął jedną z
nich krótkim, niebezpiecznie wyglądającym nożem. Ta niezręcznie przyśpieszyła kroku, nie ważąc się biec, dopóki nie schroni się w lesie. Pozostałe ruszyły za nią, każda osobno. Dowódca Sokolników powiedział jeszcze głośniej i bardziej ochryple: - Musimy to zrobić. Wrogowie nie mogą was znaleźć. Wybaczcie nam. Wydał jakiś rozkaz szczekliwym głosem i konni Sokolnicy sprawnie wjechali między chaty i ogrody, tratując wszystko, co mogli stratować, strącając słomę z dachów i rozwalając drewniane domostwa na oczach osłupiałych, oniemiałych kobiet. Potem zaś odjechali na południe, nie zapuszczając się w las, w którym znajdowała się prawdziwa wioska. Po odjeździe ostatniego Sokolnika Arona uniosła suknię i wraz z resztą młodszych kobiet pobiegła tajemnymi leśnymi ścieżkami do wygodnych, bezpiecznych domów pod drzewami. Wówczas to Natha córka Lorin wydała najpierw dźwięk oznaczający, iż teren jest wolny, a po chwili następny, ostrzegający o możliwym niebezpieczeństwie. Arona zadała sobie w myśli pytanie, o jakie niebezpieczeństwo chodzi? Jacy wrogowie mogli być gorsi od tych stworów o ptasich twarzach? Później wbiegła do Domu Kronik, rzuciła się na łóżko i rozpłakała tak, jakby pogryzł ją jej ulubiony pies. We wsi Cedrowy Szczyt dom i kuźnia Morghata Kowala płonęły jak ogniska ku czci jakiegoś rozgniewanego boga. Huana, żona Morghata - nie, teraz wdowa po nim - pośpiesznie stłumiła szloch, spojrzała w dół zbocza, na które się schroniła, i zatkała ręką usta swojej córki. Gęsta zasłona drzew jak mur zasłoniła widok przed oczami kobiet i same kobiety przed Psami z Alizonu. Ale wioskowy plac był pusty. Na oczach Huany z domów i stodół wysypali się ludzie, biegnąc w stronę kuźni, tam gdzie leżały nieruchome ciała. W gromadzącym się tłumie dostrzegła niewiele kobiet; były one albo bardzo młode, albo bardzo stare. Wdowa po kowalu przyłożyła palec do ust i szepnęła: - Zostań tutaj, Leatrice, i zachowuj się cicho, chyba że przyjdzie tutaj ktoś z naszych sąsiadów. - Zastanowiła się i dorzuciła: - Jeśli będą to sami chłopcy, nie odpowiadaj, nawet jeśli byliby to nasi sąsiedzi. - Wdrapię się na drzewo - obiecała dziewczynka spłoszona zachowaniem matki, lecz zarazem bardzo podniecona. - Och - Huana jęknęła - to niekobiece i nieprzystojne, ale myślę, że lepiej to zrobić, niż stracić szansę na małżeństwo - dodała niechętnie. - Wrócę tu. - I dorzuciła z naciskiem: - Jeżeli nie wrócę do następnego zachodu słońca, zaczekaj do świtu i spróbuj dotrzeć do ciotki Markalli w Bliźniaczych Dolinach. I, Leatrice - jeśli tam pójdziesz, trzymaj się bocznych
dróg! - Po czym bezszelestnie zeszła ze zbocza. Wydawało się, że wszyscy - kobiety, dzieci i starcy z wioski Cedrowy Szczyt - zgromadzili się na centralnym placu. Niewiasty zawodziły tak głośno, że mogłyby zbudzić umarłych. Huana przepchnęła się przez tłum do miejsca, w którym leżało ciało jej ukochanego męża Morgatha. Zabito go w jego własnej kuźni. I za co? Kowalka powstrzymała szloch. Żołnierze zażądali, żeby podkuł konie i naprawił miecze i włócznie. Pierwsze zrobił dobrowolnie, ale uparł się, że to drugie przekracza jego możliwości. Za to zabili go, splądrowali i podpalili jego dom. Uklękła obok ciała swego małżonka, rozpłakała się na widok krwi płynącej z licznych ran i przyłożyła ucho najpierw do jego ust, a potem do piersi, sprawdzając, czy może oddycha. Nic nie usłyszała. Położyła więc rękę na jego ustach i podniosła całą zakrwawioną. Wtedy dopiero zobaczyła, że gruba koszula z szorstkiego płótna zakrywa poderżnięte gardło. Zawyła teraz jak inne kobiety. - Och, Morghacie, dlaczego im się przeciwstawiłeś? Mówiłam ci, mówiłam, zrób, co ci każą, i niechby sobie poszli. Mówiłam ci! Z zalaną łzami twarzą, ocierając nos fartuchem przepchnęła się do studni i nie prosząc o pozwolenie zanurzyła ten sam fartuch w wiadrze, które wyciągnęła któraś z sąsiadek. Później wróciła do zwłok i umyła je mokrym fartuchem najlepiej jak mogła. Ale czyż zdoła pogrzebać go jak należy, kiedy w wiosce nie ma mężczyzn, którzy wykopaliby grób? Rozejrzała się dookoła, rozpaczliwie szukając wzrokiem jakiegokolwiek krewnego, lecz zobaczyła tylko swojego syna Oseberga, który na wiosnę miał skończyć czternaście lat. - Osebergu! - zawołała przekrzykując lamenty. - Osebergu, chodź tutaj! Przyzwyczajony do posłuszeństwa niezgrabny młodzik przepchał się do jej boku. - Musimy pogrzebać twojego ojca - powiedziała cicho. Pobladły chłopak skinął głową, ona zaś dodała: - Biegnij do domu i zobacz, czy jest tam jakaś łopata, a jeśli nie, to gdzieś poszukaj. Albo nie, najpierw pomóż mi go przenieść na nasze podwórko. Oseberg przełknął ślinę i rozejrzał się za kimś, kto mógłby im pomóc. Napotkał spojrzenia Lishy, żony piekarza. Podeszła do nich i zapytała łagodnym tonem: - Czy mogę wam pomóc? Huana westchnęła z ulgą i objęła ramionami sąsiadkę. - Och, jestem ci taka wdzięczna za pomoc, kuzynko! Czy w twoim domu pozostała jakaś łopata albo szufla i czy twój mąż żyje? Och, Leatrice…! - Zniżyła głos: - Leatrice ukrywa się przed żołnierzami. Lisha poklepała ją po ramieniu.
- Poślę moich synów na poszukiwania. - Dostrzegłszy przerażenie w oczach Huany, żona piekarza skinęła ze zrozumieniem głową i poprawiła się: - Poślę Hannę i jej siostrę. Będziemy potrzebowały naszych chłopców do kopania grobów i do pomocy przy odbudowie domów. Teraz Huana poklepała po ramieniu kuzynkę i - już we troje - przenieśli ciało na wypalone podwórze przy kuźni. - Nie mogę tutaj pozostać, gdyż Oseberg jest za młody, żeby przejąć kuźnię po ojcu i jeszcze nie przestał być czeladnikiem. Kto zajmie się teraz nami? Nie mamy tu bliskich krewnych - rzekła Huana, ocierając pot z czoła. - Co chcesz zrobić? - zapytała praktyczna Lisha. - Spróbujemy dotrzeć do mojej zamężnej siostry w Bliźniaczych Dolinach - odparła ponuro Huana. Nie uśmiechało się jej bowiem życie na łasce szwagra. Mogła tylko się modlić, żeby pomógł poszukać innego mistrza w jedynym zawodzie, jaki znał siostrzeniec żony. Ale dzięki temu ani ona, ani jej dzieci nie będą przymierały głodem, nie będzie też musiała zarabiać na życie żebraniną albo nierządem, a tutaj, w Cedrowych Szczytach, nie czekał jej inny los. Przecież po trzech najazdach w przeciągu tyluż miesięcy w wiosce pozostało przy życiu niewielu mężczyzn mogących dać utrzymanie kobiecie samotnej, a co dopiero takiej, która zbliżała się do trzydziestki i miała dwoje dzieci. Westchnęła ciężko. Lisha skinęła głową i powiedziała ze współczuciem: - Odpocznijmy chwilę i przekonajmy się, czy możemy poprosić kogoś o pomoc. Potem, kiedy już pogrzebiemy razem Harolda i Morghata, będziemy mogły z kolei pomóc innym. Huana, którą interesowało tylko jej własne nieszczęście, rzekła pośpiesznie z przerażeniem: - Och, Lisho, jakże mi przykro! Nie miałam pojęcia, że zabili również Haralda. - On próbował nas bronić - odparła tamta. Jej oczy pociemniały z gniewu i smutku. Dopiero wtedy Huana dostrzegła podartą suknię i czepiec Lishy, które żona piekarza daremnie usiłowała doprowadzić do ładu. Odsunęła się od niej instynktownie. Jeżeli jej sąsiadka została zhańbiona, zadając się z nią podzieliłaby jej hańbę, straciłaby swe dobre imię i stałaby się prawdziwym wyrzutkiem. Lisha wydęła wzgardliwie wargi widząc ruch Huany, ale powiedziała tylko: - Czy zajmiemy się pogrzebem? - A ponieważ to przede wszystkim należało zrobić, obie kobiety i ich synowie zaczęli kopać groby dla swoich bliskich.
Po ostatnim napadzie wioska bardzo zubożała. Owinąwszy ręce szmatami kobiety i dzieci grzebały w ruinach domów w poszukiwaniu wszystkiego, co mogło się przydać: żelaznych garnków, kilku choćby talerzy czy sztućców, resztek narzędzi gospodarskich. Huana i Lisha zdołały złapać kilka kur, które uciekły z wrzaskiem, kiedy napastnicy wpadli do wsi. Leatrice udało się przywołać starego osła należącego do wioskowego kapłana, którego to figlarne dziecko z jakiegoś powodu serdecznie nie znosiło. - No cóż, kapłan nie odczuje braku osła tam, gdzie teraz jest - orzekła Huana i zaraz przestała o tym myśleć. Oczywiście, nie zamierzała mówić tego córce. Wtedy niebo nagle pociemniało, ziemia zatrzęsła się pod nogami, coś w niej zaburczało i czknęło niby w brzuchu cierpiącego na niestrawność olbrzyma. - Uciekajmy! - krzyknęła Huana, zaprzestając poszukiwań. Przerzuciła przez ramię ciężki tobół z ocalałym dobytkiem i klepnęła syna po siedzeniu. Oseberg syn kowala spojrzał na matkę z oburzeniem, podniósł równie wielki tłumok i przekazał klepnięcie siostrze. Lisha i jej pięcioro dzieci poszły za nimi. Reszta oszołomionych, pozbawionych męskiego przywództwa kobiet dołączyła się do nich tak szybko, jak im na to pozwalały ciężkie toboły, które niosły. Nie była to cicha ucieczka. Bydło ryczało, dzieci szlochały, uwięzione w klatkach kury gdakały, a nieliczne osły i muły porykiwały. Na szczęście nikt ich nie szukał i nie ścigał. Wstrząs nie był bowiem dziełem ludzi, ale bogów. Ta niewielka, przemoczona do nitki grupa uciekinierów szukała przejścia pomiędzy drzewami i skałami, brnęła przez lepkie błoto, śliski mech i kolczaste krzaki po stromym zboczu i najszybciej jak mogła oddalała się od źródła groźnego zjawiska. Dzieci się przewracały i trzeba je było podnosić. Udręczone matki szczodrze rozdawały klapsy, zmuszając potomstwo do dalszej wędrówki. Niemowlęta kwiliły z głodu i strachu. Kiedy tak mozolnie pięto się w górę, rozbrzmiewały gniewne okrzyki i odgłosy kłótni. Ciężkie od błota suknie kobiet darły się o kolce. Yelen, żona cieśli, szczebiotała bez przerwy swoim słodkim głosikiem, od którego słuchającym robiło się niedobrze: - No, no. Ptaszki w gniazdach zawsze żyją w zgodzie! - Och, zamknij się! - warknęła z wściekłością karczmarka Gondrin. - Przeszliśmy za wiele - powiedziała z powagą i namaszczeniem Lisha do idącej obok Huany. Ich dzieci odważnie, w milczeniu wspinały się po zboczu. - Jesteśmy teraz śmiertelnie zmęczeni. Huana spiorunowała wzrokiem tę zhańbioną być może kuzynkę: jakim prawem udaje kapłankę? Któż ją mianował?
Wyczerpane i przerażone, prawie nie zwróciły uwagi na to, że minęły już szczyt stromego wzgórza i zbocze zaczęło się obniżać. A gdy wreszcie znalazły względnie wolne od dzikich róż i jeżyn przejście, dopiero po jakimś czasie zorientowały się, o co chodzi. Leatrice córka kowala odezwała się pierwsza: - Ścieżka, mamo! Ścieżka! Zastanawiam się, dokąd prowadzi? - Ścieżka, ścieżka! - zawołała najbardziej zmęczona i najmniej rozważna z uciekinierek. - Ścieżka, ale dokąd? - zapytała ostro Huana. - Czy znamy tych, którzy ją wydeptali? A jeśli odpędzą nas od swoich drzwi jak żebraków? - Tak jak ty zawsze to robiłaś - szepnęła karczmarka tak głośno, żeby wszyscy ją usłyszeli. - Może ta ścieżka prowadzi do nieprzyjacielskiej twierdzy? - powiedziała z lękiem Yelen żona cieśli. - A może do bezpiecznego schronienia - odrzekła rezolutnie Leatrice. Potem wszyscy zaczęli mówić naraz i coraz to inny głos na chwilę przebijał ogólną wrzawę, aż Huana jęknęła: - Och, gdybyśmy choć na krótko mieli ze sobą mężczyznę, który by nas poprowadził! - To stwierdzenie zyskało jej głośną aprobatę wszystkich obecnych. - Ale nie mamy - warknęła Lisha - ustalmy więc jak dorosłe kobiety, co trzeba zrobić. Te, które chcą iść dalej, niech zgromadzą się obok mnie. Te zaś, które nie chcą, niech się zdecydują, jak zamierzają postąpić. Jeśli o mnie chodzi, idę dalej. Cokolwiek nas czeka, nie będzie tak straszne jak noc spędzona samotnie w lesie, chyba że - jak powiedziałaś - jest to nieprzyjacielski obóz. Ale możemy przecież wysłać kogoś, kto by to sprawdził. Egilu? - zwróciła się do swojego najstarszego syna. - Pewnie, mamo - odpowiedział pocieszająco młodzieniec. Miał prawie siedemnaście lat i już usiłował zapuścić wąsy. - A więc ustalone - odrzekła wesoło Lisha. - Robi się ciemno. Czy spróbujemy rozbić tu obóz, czy też pójdziemy dalej? - Jeżeli rozbijemy tutaj obóz, czy nie napadną na nas dzikie zwierzęta? - zapytała drżącym głosikiem jakaś dziewczynka. - Nie napadną, jeśli rozpalimy ognisko - odparł z przyjazną drwiną w głosie Egil. - A jeżeli to zrobimy, czy nie zauważą nas i nie napadną na nas dzicy mężczyźni? - spytała bardziej rozsądnie któraś ze starszych niewiast. Lisha zastanawiała się, a tymczasem jej towarzyszki znów zaczęły paplać. - Będziemy
musieli czuwać na zmianę - powiedziała w końcu. - Czy ktoś ma coś długiego i ciężkiego albo ostrego? Widły? Nóż kuchenny? - Czy wystarczy starszych chłopców, którzy by trzymali straż? - zapytała z niepokojem Yelen próbując na oko określić ich liczbę. Gondrin wzięła do ręki gruby kij. - Jeżeli Lisha stanie pierwsza na warcie, będę jej towarzyszyć - oświadczyła. - Gdyby coś się zbliżało, uprzedzę was. - Zauważyła, iż Yelen spojrzała ze strachem na chłopców, i dodała szyderczo: - Och, dorośnij wreszcie, Yelen, i nie składaj jeszcze swojego brzemienia na ich barki. Czy ktoś stanie ze mną? Leatrice rozejrzała się dookoła i jej wzrok spoczął na łopacie, którą kopano grób dla jej ojca. - Jestem z wami - odparła odważnie. - Nie, nie ma mowy - Oseberg odepchnął ją na bok. - To moja sprawa. Teraz ja jestem głową rodziny. - Osebergu, idź z nimi - zdecydowała Huana. Kobiety i dzieci spały tej nocy niespokojnie na wilgotnej ziemi. Las wypełniały to dziwne odgłosy, to jeszcze od nich dziwniejsza głęboka cisza. Sprawujące wartę kobiety i chłopiec drżeli ze strachu i wyczerpania, łaknąc tak niewielkiej wygody jak rozłożony na zimnej ściółce płaszcz. Z trudem bronili się przed drzemką. Później Oseberga, Gondrin i Lishę zastąpił Egil, Leatrice i - w ostatniej chwili - Huana, która nie chciała, żeby jej dziewicza córka pozostała po zachodzie słońca sam na sam z dorastającym młodzieńcem. Zawiedziony chłopak ukradkiem obrzucił ją obrażonym wzrokiem. Huana przechwyciła to spojrzenie i uśmiechnęła się z satysfakcją, ponieważ obserwowała tych dwoje od dłuższego czasu. Uciekinierzy obudzili się w zimnym, mokrym lesie. Ognisko prawie zgasło. Kobiety poszukały w tobołkach jedzenia, znalazło się kilka jajek zniesionych przez zabrane ze wsi kury. Ich jedyna koza nie miała mleka. Egil syn piekarza oświadczył nie znoszącym sprzeciwu tonem, że on i pozostali chłopcy zastawią pułapki na drobną zwierzynę i w ten sposób nakarmią swe głodne rodziny. - Zaczekajcie tutaj - rozkazał. Yelen wyraziła zgodę drżącym głosem, Lisha zaś dała im czas aż do przedpołudnia. Kobiety wykorzystały ten czas na sprawdzenie i przepakowanie tobołów. Wybuchło też kilka kłótni o resztki pożywienia. Ci, którzy sprawowali pierwszą i drugą wartę, odpoczywali teraz. Leatrice i jej matkę
zastąpiły Lowri córka Lishy i uparta, kłótliwa stara wdowa imieniem Melbrigida z gospodarstwa na skraju wsi. Chłopcy wrócili z pustymi rękami, z wyjątkiem Egila, który znalazł kilka kwaśnych jabłek. Nawet i to ucieszyło zmęczonych uciekinierów. Podnieśli swoje toboły i ruszyli w dalszą drogę. Za pierwszym dniem nadszedł drugi, zimny i słotny. Byli głodni. Zaczęła się dziwna mżawka. Była nieprzyjemna, wydawała się, jak zmieszana z popiołem z ogniska. Ziemia przestała dudnić, lecz chmury nadal jarzyły się niesamowitą pomarańczową barwą, jakby same niebiosa się paliły. Huana i Lisha już nie mogły dalej iść i przysiadły na ziemi, płacząc bezsilnie. Później dobiegło ich skądś gruchanie gołębia. Mgła zrzedła, ukazując w oddali wysoką poszarpaną turnię. Bliżej, na północy, dostrzegli niewyraźne zarysy otulonego mgłą łańcucha górskiego. Pod nimi rozciągała się lesista dolina. Gołąb znów zagruchał i jego gruchanie zamieniło się w skwir sokoła. Huana podniosła głowę i zobaczyła z przerażeniem, że z chmur wynurzył się wielki ptak o głowie kobiety. Ptak zatoczył krąg wysoko w górze i stopniowo zniżając lot zbliżył się do grupy zmokniętych, ubłoconych uciekinierów, po czym zawisł w powietrzu. Stara Melbrigida, której mąż służył kiedyś u pewnego wielmoży, oświadczyła: - Przecież to jastrzębica. Chodź tutaj, moja śliczna, chodź do mamy. - Przezornie owinęła ramię szalem i wyciągnęła je przed siebie. Ptak zleciał lekko na wyściółkę i zagłębił w niej szpony. - Nad rzeką jest dla was schronienie - powiedział ludzkim głosem - i świątynia w dolinie. Jeżeli wszystkie kobiety są waszymi siostrami, możecie tam wejść jako siostry, matki i córki. Pozwalam wam na to. - Kim jesteś? - szepnęła przerażona Huana kreśląc w powietrzu znak chroniący przed złem. - Jestem boginią - odrzekł równie cicho ptak. - Ze zwyczajnej dziewczyny stałam się żywym duchem zemsty, a zemsta moją jedyną nadzieją na sprawiedliwość. Teraz zaś jestem duchem opiekuńczym. Złóżcie przysięgę na solidarność kobiecą, gdyż te, których strzegę, przywiązują do niej wielką wagę. - Przysięgam i to z radością - odparła spiesznie Lisha. - Czyż jest wśród nas taka, która by tego nie zrobiła? Zakładając, że ufacie temu ptakowi i tym, które go wysłały. Ja mu ufam. Gondrin zrobiła kilka kroków do przodu. - Mój zawód wymaga znajomości ludzi, dlatego radzę wam, chodźmy za tym ptakiem. Lisha przyjrzała się swoim towarzyszkom niedoli. Żadna z nich nie poszła inną
ścieżką ani nie zawróciła. - Prowadź nas więc, Pani Jastrzębiec - powiedziała. - Jeśli o mnie chodzi, pójdę za tobą. Chodźcie, dzieci. - Podniosła znów swój tobołek, zarzuciła go na plecy i ruszyła przed siebie. Ptak, który przyleciał wczesnym rankiem, odleciał dopiero późnym popołudniem. Panujący w lesie półmrok zgęstniał. Niewielka grupka uciekinierów posuwała się ścieżką powoli, z lękiem. Nagle Leatrice, która szła prawie na przedzie, rozglądając się dookoła z ciekawością, trąciła łokciem swoją matkę. - Mamo, spójrz między drzewa. Czy to nie jest dom? Huana wytężyła wzrok, ale zobaczyła tylko niewielki cień, który mógł być wszystkim. Wzdrygnęła się. - Nie zwracaj na to uwagi, Leatrice - szepnęła. - Jedni bogowie wiedzą, kto może tam mieszkać zupełnie sam, jak dzikie zwierzę. Leatrice zatęskniła na chwilę za swoim ojcem, który nie bał się niczego, podczas gdy jej matka była taka strachliwa. Później rezolutnie poprawiła ciężki tobół na plecach i nadal rozglądała się bacznie. Tutaj dostrzegła niewyraźne cienie, tam zaś ścieżki i wiele rzeczy, które mogły być, albo nie być oznaką ludzkiej obecności. Wreszcie zdobyła niezbity dowód, zauważyła bowiem blask ognia przeświecającego przez szpary w okiennicach. Znów szturchnęła matkę łokciem. Huana powiedziała niechętnie: - To może być jakiś dom. - A później jęła rozmawiać z innymi kobietami. - Będą paplały tak przez całą noc - powiedział z oburzeniem Egil. - Czy obudzimy gospodarzy? - Czy gotów jesteś walczyć z nimi, jeśli to bandyci albo zmiennokształtni? - zapytała Leatrice. Jej brat wykrzywił szyderczo wargi. - Nie powinienem był pytać dziewczyny - oświadczył wymawiając ostatnie słowo tak, jakby była to najgorsza obelga. Leatrice przepchnęła się przed niego i zobaczyła przed sobą drzwi. - Pomocy! - zawołała. - Pomóżcie nam. Zabłądziliśmy, umieramy z głodu, nie ma wśród nas mężczyzn i nie zrobimy wam nic złego. Proszę, pomóżcie nam. Egil zaklął słysząc te babskie lamenty. Drzwi otworzyły się. Na progu stanęła chuda, czternastoletnia dziewczyna. Przetarła ze zdziwienia oczy i odparła: - Zawołam starszych, siostro. Jak masz na imię. I - co to znaczy „mężczyzn”?
Obudzona z ciężkiego, niespokojnego snu Arona ze zdumieniem patrzyła na obcych. Było ich tak wielu. Nigdy w życiu nie mieszkała z tyloma ludźmi, nawet nigdy nie widziała tylu naraz! Mówiły tym samym językiem, jakim posługiwały się jedyne cudzoziemki, które znała - Córki Gunnory przybywające co roku, by z nimi handlować, oraz dziwna władczyni mocy nazywająca siebie Dysydentką. Wiatr szarpnął otwartymi drzwiami jej domu, wdmuchując do wnętrza pierwsze krople deszczu, zapowiedź burzy, jaka miała rozpętać się tej nocy. Przypomniał jej w ten sposób o zasadach dobrego wychowania. - Wejdźcie i usiądźcie przy moim ognisku - powiedziała z trudem w tym samym języku. - Jestem Arona, córka Bethiah z Klanu Damy Lisicy, uczennica Kronikarki. Mojej mistrzyni nie ma w domu, ale możecie wejść. Stłoczyli się w chacie, jakieś półtora tuzina przemoczonych cudzoziemców. Dziewczyna zagryzła wargi. Nie chciała zostawiać ich samych, musiała jednak zawiadomić swoich. Po namyśle wysunęła głowę na dwór i wydała okrzyk oznaczający „niezidentyfikowani obcy, kłopot, choć niezbyt wielki”. Zadowolona z siebie, dołożyła drew do ognia i zawiesiła garnki nad ogniskiem. Kotka zwana Rudą Zarazą podeszła do obcych i dziewczynka, która pierwsza zapukała do drzwi, zaczęła ją głaskać. Inna, wysoka dziewczyna w spodniach, jakie nosiły pasterki, mruknęła coś niegrzecznie i jej matka trzepnęła ją po siedzeniu jak muła. Potem zwróciła się do Arony: - Czy twój ktoś albo twój on - matka jest w domu, panienko? Do licha z tym przeklętym językiem! - zaklęła w duchu dziewczyna, szukając w myśli słów, żeby odpowiedzieć na pytanie, którego nie zrozumiała. - Ja już nie mieszkam w domu mojej matki. Moja mistrzyni jest miejscową kronikarką. Mogę jednak zaoferować wam gościnę - zapewniła ich. Słyszała z oddali chlupot kroków odzianych w płaszcze przeciwdeszczowe kobiet przedzierających się przez gęstwinę. Niech któraś ze Starszych Matek, znających ten język, przejmie od niej to brzemię! A potem, ponieważ Huana zwracając się do niej użyła niewłaściwego określenia, poprawiła ją: - Wkrótce mogę przestać być panną, ponieważ Sokolnicy przybyli ostatniej nocy. - Sokolnicy! - powtórzyła Huana podniesionym głosem, który załamał się skrzekliwie, i spojrzała na rozmówczynię tak, jakby Arona była Odłączona i jej o tym nie uprzedziła. Wszystkie nowo przybyłe zaczęły mówić jednocześnie, powstał gwar jak w kurniku, do którego zakradł się lis. Duża, grubiańska dziewczyna, o leciutko owłosionej jak staruszka twarzy, powiedziała: - Nie obawiaj się matko, ja cię obronię.
- Dobry z ciebie chłopiec, Osebergu - odrzekła tamta z wdzięcznością w tej samej chwili, w której do chaty weszły po kolei starsze kobiety. W małej izbie zrobiło się ciasno. Najstarsza Matka Mechtilda odwróciła głowę tak gwałtownie, że Arona poczuła się nieswojo. - Chłopiec? - powtórzyła złowieszczo. Aronę rozbolała głowa od głośnej kobiecej paplaniny. - Chłopcy to przyszli Sokolnicy! - wrzasnęła histerycznie Lennis Młynarka. - Widziałyśmy, co zrobił Jommy, kiedy nikt go nie pilnował. A przecież ciotka Eina tak starannie go wychowywała. Zabił Sokolnika! To dlatego rozwalili gościnne chaty. Ten Jommy użył przemocy także wobec mnie! - Sokolnicy?! - wrzasnęła Huana. - Wy należycie do Sokolników? Jeszcze jeden Jommy, pomyślała Arona patrząc z ciekawością na Oseberga. Deszcz silnie zacinał i wiatr wwiewał go do środka przez otwarte drzwi. Aronę coraz bardziej bolała głowa. Lubiła łagodnego kalekiego Jommy’ego, który był niezwykle wyczulony na swoją nienaturalną pozycję we wsi. Czując, że głowa jej pęka, powiedziała ostro: - Nie możemy trzymać tutaj ich wszystkich przez całą noc, siostry, gdyż ledwie trzymają się na nogach z wyczerpania. Ja zresztą też. Skróćmy te narady. - Matko - odezwał się wtedy Egil, jakby podejmował za innych decyzję - ta młoda panna ma całkowitą rację. Jest nas za dużo i nie możemy tak się narzucać tym ludziom. Przypuśćmy, drogie panie, że pozwolicie nam się schronić w jakiejś przybudówce na dzisiejszą noc, a Oseberg i ja chętnie odpłacimy za wszystko pracą. Jakieś dziecko zakwiliło z głodu i zimna. Kowalka Noriel przepchnęła się do przodu. - Jestem Noriel, córka Auriki z Klanu Damy Wilczycy - powiedziała. - Jeżeli ktoś z was chciałby się schronić u mnie, to w kuźni jest dużo miejsca. Huana szybko podniosła głowę. - W kuźni? Och, pani kowalowo, czy twój ktoś potrzebuje jeszcze jednego czeladnika? Brzydka i tłusta twarz Noriel rozpromieniła się. - Czy chcesz oddać mi ją na naukę? - Spojrzała z nadzieją na Oseberga. Chłopiec uśmiechnął się, a potem spojrzał z powątpiewaniem na matkę, która skinęła głową na znak zgody. - A więc załatwione. Asta córka Lennis długo wpatrywała się w Egila. Teraz pociągnęła młynarkę za płaszcz. - Mamo, ci ludzie wydają się tacy głodni - powiedziała ze smutkiem. - A ich najstarsza dziewczyna tak wytwornie się wyraża. - Zniżyła głos. - I wygląda na taką silną - szepnęła
cicho, tak że tylko matka ją usłyszała. - Oczywiście - dodała chytrze - to na pewno nie spodoba się cioci Marze. Kiedy Lennis usłyszała ten ostatni komentarz, w jej oczach pojawił się mściwy blask. Aronie głowa już puchła z bólu. Ze złośliwą satysfakcją przypomniała sobie, że każde dziecko we wsi nazywało córki Lennis Roldeen Dręczycielką i Astą Skarżypytą. Najwidoczniej Asta chciała zaprzyjaźnić się z Egil, sama Arona też nie była od tego. Ale młoda kronikarka najbardziej pragnęła tylko jednego - znaleźć się znów w swoim łóżku. Znalazła drewniany młotek i walnęła nim w stół. Wszyscy podnieśli na nią oczy. Arona przemówiła tak, jakby należała do starszyzny wioskowej albo była gospodynią. - Niech każdy, kto chce przyjąć tych ludzi do siebie na resztę nocy, mówi po kolei - oznajmiła i podniosła swoje wrzeciono leżące przy ognisku. - Oprócz ciebie, pani Noriel. Czy ty i twoi cudzoziemcy nie poszlibyście do wygodnych, ciepłych łóżek? Ty zaś, pani Lennis, na pewno chcesz powiedzieć swoim wybranym, gdzie mają się zatrzymać. Lennis spojrzała na nią mrużąc świńskie, chytre oczka. Potem roześmiała się ostro. - Proszę, proszę, z wczorajszego dziecka wyrosła mądra dziewczynka. Dobrze, panno kronikarko, posłuchamy twoich rozkazów. Arona trzymała się w ryzach równie mocno, jak ściskała swoje wrzeciono. Oczywiście opisze grubiańskie zachowanie młynarki tak samo dokładnie jak wszystkie wydarzenia tej nocy. Pocieszała się, że pani Lennis nigdy nie była zbyt inteligentna. Zastukała znów młotkiem i podała wrzeciono następnej osobie, która chciała zabrać głos. Kiedy jednak tamta wdała się w długie rozważania nad tym, czy należy przyjąć obcych, czy też nie, Arona wtrąciła: - Tak czy nie? Ci biedni ludzie są wyczerpani. Dziecko znów zaczęło płakać. - Nie mogę słuchać, jak to biedactwo kwili! - zawołał ktoś. - Możemy zaoferować wam tylko podłogę w izbie od frontu, ale - jeśli wam to odpowiada - możecie zostać z nami. Czyż nie jest prawdą, że ubogie kobiety chętniej dzielą się tym, co mają, niż zamożne? Spostrzeżenie to zasługiwało na aforyzm, Arona postara się więc go wymyślić. Teraz wrzeciono przejęła Gondrin. - Jeśli o mnie chodzi, jestem piwowarką i mogłabym zarabiać na życie w miejscowej karczmie. Kronikarka przetłumaczyła jej słowa i zapytała: - Co to jest karczma? - Miejsce, do którego mężczyźni przychodzą, żeby się napić, podyskutować o różnych sprawach i spotkać z przyjaciółmi - wyjaśniła Gondrin, po czym rozejrzała się po izbie. - Och,
nie widzę wśród was mężczyzn - zauważyła nagle. - Mówiłaś, że to jest wioska kobiet Sokolników, prawda? Założę się, że nie piją… tutaj… i na pewno wam na to nie pozwalają! Jej słowa wywołały wrzawę gniewnych głosów. Czując ból rozsadzający czaszkę Arona wrzasnęła na całe gardło: - Spokój! Pani Gondrin, nikt ci nie przeszkodzi w prowadzeniu piwiarni. Sokolnicy zazwyczaj nie mówią nam, co mamy robić - tylko raz w roku, przy końcu górskiego traktu, a i wtedy mają do czynienia z ochotniczkami. Nie interesuje ich nasze życie codzienne, którego im zresztą nie pokazujemy. Proszę was, siostry, jeśli któraś z was chce pomóc pozostałym, miejcie na względzie, że ta wiekowa dama jest śpiąca - wskazała na Melbrigidę - i powinna położyć się do łóżka. - Zmuszając wszystkie kobiety, aby nie odbiegały od tematu, miała nadzieję, że wróci do łóżka, zanim światło dnia przeszkodzi w zaśnięciu. Jakiś gąsior zaczął witać poranek głośnym gęganiem. Arona jęknęła w duchu. Teraz będą tu tkwiły cały dzień. Dlaczego żadna ze Starszych Matek jej nie zastąpiła? To do nich należało. Były wszakże zbyt pochłonięte dyskusją o długofalowych konsekwencjach przyjęcia obcych do wioski. Nagle podjęła decyzję. - Wybaczcie mi, o Matki. Jestem chora - powiedziała. Stara Floree, córka Any, przypomniała sobie raptem, że nie tylko jest starszą wsi, lecz także uzdrowicielką. Wielkimi krokami podeszła do bliskiej omdlenia Arony. - Na Wielką Boginię, dziecko, jesteś blada jak płótno. Ej, wy tam! Wyjdźcie stąd i przenieście się do Domu Zgromadzeń. Nie należało składać takiego brzemienia na barki tego dziecka. - Podtrzymała ledwie trzymającą się na nogach kronikarkę i zapytała: - Czy możesz iść, moje dziecko? - Ja pomogę - wtrącił żywo Oseberg, ponieważ zarówno on, jak i jego nowa współmatka pozostali z ciekawości. Arona zapamiętała, że wprawdzie kowalka była nieśmiała, ale zawsze chciała wiedzieć o wszystkim. Niezgrabny młodzik wziął dziewczynę pod ramię, lecz zaraz potem przesunął ukradkiem rękę na jej pierś. - Odsunęła się. - Nie możesz mieć chłopakowi za złe, że spróbował - szepnął wesoło. - Sama powiedziałaś, że nie jesteś panną. Może byś tak ze mną…? Arona próbowała uwolnić się z jego uścisku. - Mogę iść sama - oświadczyła. A potem wrzasnęła tak, by wszyscy ją usłyszeli: - Dlaczego głaskasz mnie tak, jakbym była kotem? Przestań! A może nasza wioska zyskała w tobie drugą dręczycielkę? Słysząc to Huana prychnęła pogardliwie. Jeśli ta dziewka jest tak bezwstydna, że
ogłosiła wszem wobec, co Oseberg uczynił, nie warto się nią przejmować. Trzeba jednak ostrzec chłopca, żeby nie wpadł w jedną z licznych pułapek, które na pewno zastawiła. Złapała go za ucho. - Chodź ze mną - powiedziała stanowczo. Floree położyła Aronę do łóżka w tylnej izbie Domu Zdrowia. Dziewczyna przespała tam dwa dni z najgorszym bólem głowy w dziejach swojej rodziny. Pierwsi cudzoziemcy, jakich kiedykolwiek przyjęto do wioskowej społeczności, zamieszkali ze swymi przybranymi rodzinami. Nadrzeczna Wioska już nigdy nie będzie taka sama. A ja mam tylko czternaście lat, pomyślała Arona kładąc się z zimnym kompresem na oczach.
ROZDZIAŁ TRZECI NOWE WINO W STARYCH BUTLACH Arona obudziła się w Domu Zdrowia. Najstarsza kronikarka siedziała na brzegu łóżka. Dziewczyna usiadła, przetarła oczy i umyła twarz w misce stojącej przy łóżku. - Śniły mi się Pierwsze Wieki - oświadczyła. Znalazła swoją suknię i wkładając ją zapytała oskarżycielskim tonem: - Gdzie byłaś, pani, podczas tej straszliwej wrzawy ostatniej nocy? Maris, którą budził najlżejszy szmer, uśmiechnęła się i podała Aronie sandały. - Dwie noce temu - poprawiła ją. - Poradziłaś sobie zupełnie dobrze, moja droga. Mieszkanki Nadrzecznej Wioski już wstały i krzątały się wokół swoich spraw, lecz gromadziły się w znacznie większej liczbie niż zwykle, i cicho coś szeptały. Arona zatrzymała się przy grupie kobiet ciągnących bierwiona do zrujnowanej i opuszczonej chaty, którą teraz odbudowywały. Piwowarka Gondrin pomachała jej na powitanie. - Dziękuję za pomoc! - zawołała wesoło, wbijając kołek w ścianę chaty. Arona spacerkiem ruszyła do Domu Kronik, przyglądając się ciekawie mijanym cudzoziemcom. Zatrzymała się przy dwójce dzieci bawiących się patykami. Uderzały jednym o drugi. Wysoka blondynka dotknęła kijem małej brunetki. Ach, blondynka popełniła błąd! Nie, gdyż zapiszczała do swojej przyjaciółki: - Dostałaś! - Arona przyglądała im się jeszcze przez chwilę, aż wreszcie zrozumiała, że w grze chodziło o to, aby jedno dziecko nie dotknęło drugiego swoim patykiem. Była to gra w samoobronę. Córka Bethiah wzdrygnęła się. Jaki świat rozciągał się poza ich wioską, skoro nawet małe dzieci bawiły się w samoobronę? Minęła ją Huana i jej córka Leatrice. Kronikarka powitała je uprzejmie. Matka dziewczynki odepchnęła Leatrice na bok i spojrzała z niechęcią na Aronę, jakby ta wyrządziła jej jakąś krzywdę. Kiedy dziewczyna nic nie rozumiejąc patrzyła za nimi, Egil córka Lishy podszedł do niej i powiedział uprzejmie: - Nie przejmuj się nią. Ona boi się o cnotę swojej córki. Jeśli o mnie chodzi, jestem wam wdzięczny, że nas przyjęliście. Ty jesteś córką pisarza wioskowego, prawda? Arona niewiele z tego zrozumiała. - Jestem uczennicą Maris, ale nie jej córką - odparła ostrożnie. - Dziękuję ci za twoje podziękowania. Jesteście mile widziani. Proszę, uspokój Huanę, żeby się nie bała. Jej córce nic już nie grozi. - Dodała po chwili: - Ty nie znasz naszego języka, prawda? Nikt z was nie