ANDRE NORTON
KLUCZ KEPLIANÓW
Przekład: Ewa Witecka
Tytuł oryginału: The key of Keplian
Poświęcam tym,
którzy przyczynili się
do powstania tej książki
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Starzec konał. Kiedyś sądziła, że będzie żył wiecznie. Teraz była już starsza i
wiedziała, że wszystko umiera, gdy nadchodzi pora. Właśnie przyszła jego kolej. Ze
spokojem zajrzał jej w oczy. Zrozumiała, że chce coś powiedzieć.
Przyjrzał się dziewczynie uważnie, gdy przykucnęła obok niego. Była zbyt chuda, by
uchodzić za urodziwą, ale on uważał ją za skończoną piękność. I bardzo, bardzo kochał tę
córkę córki jego syna, ostatnią z rodu. Przybycie białej rasy drogo kosztowało Nemunuhów.
Umierali licznie na choroby, których nie znali wtedy, kiedy swobodnie wędrowali po ziemi.
Upodobali też sobie wodę ognistą, którą tak chętnie im oferowali biali ludzie.
Choroba zabrała syna, zły los wnuczkę i jej męża, pozostała mu tylko prawnuczka. W
ciągu wielu pokoleń obca krew mieszała się z krwią Nemunuhów: jego własna matka była
półkrwi Nawajo, po matce Indiance i białym mężczyźnie. Nie odrywał oczu od skulonej
dziewczyny. Nazwał: ją Eleeri, imieniem ze starożytnego języka używanego tylko przez
szamanów - władców mocy. Obecnie było ich tylko paru. Za rzadko się teraz tacy rodzili i
wrodzony dar zaczął zanikać. Na szczęście w Eleeri odżył, rozwinął się w silną więź z końmi.
Dziewczyna patrzyła na niego ze smutkiem w wielkich szarych oczach. Długie czarne
włosy spadały na jej chude plecy. Odgarnęła niecierpliwie ręką lśniące pasma. Kiedy
podniosła dłoń, silne ścięgna napięły się w zagłębieniu nadgarstka. Jej szczupła sylwetka nie
zdradzała obecności żelaznych muskułów. Dawno, bardzo dawno temu kobiety były
wojowniczkami i Nemunuhowie to akceptowali. Wędrujący - w - Dal dobrze wytrenował
swoją prawnuczkę. W tych zepsutych czasach żaden młodzieniec nie mógł jej dorównać we
władaniu łukiem i nożem. I nikt, żaden mężczyzna ani żadna kobieta, nie umiał tak dobrze
jeździć konno i polować. Starzec uśmiechnął się i przemówił cicho, lecz wyraźnie:
- Nazwałem cię Eleeri. Musisz teraz udowodnić, że to dobre imię.
Zdziwiła się. Zawsze wiedziała, że jej imię znaczy „Krocząca Obcymi Drogami”.
Jakąż drogą ma pójść? Pradziadek uśmiechnął się widząc zmarszczki na czole dziewczyny.
- Idź wysoko w góry i odszukaj tam początek drogi tych, którzy odeszli wcześniej.
Pójdziesz tą drogą, strach musisz pozostawić za sobą. Krocz jak wojowniczka. Jesteś ostatnią
z mojego rodu i jako taka wyruszysz wyposażona we wszystko, co mogę ci dać. - Ruchem
głowy wskazał jakiś kształt w ciemnym kącie. - Gdy słońce stanie w zenicie, odejdziesz ze
światłem. Niech Ka - dih ma cię w swojej opiece. - Westchnął cicho i mówił dalej: -
Wolałbym, żebyś jechała konno, ale sprzedałem ostatniego konia. Nie wolno ci zwlekać.
Kobieta, która się nami interesuje, przyjedzie dzisiaj. Musisz odejść na długo przed jej
przybyciem.
Eleeri zadrżała. Przed losem nie ucieknie, mech więc tak się stanie. To pradziadek
uratował ją przed sześciu laty. Przypomniała sobie okrucieństwo ciotki i wuja. Ojciec Eleeri
nie gardził indiańską krwią swojej małżonki, ale jego siostra i ranczer, którego poślubiła,
myśleli zupełnie inaczej. Kiedy Wędrujący - w - Dal umrze, ona sama, zgodnie z prawem
białych ludzi, znów wpadnie im w ręce, gdyż nie ukończyła jeszcze szesnastu lat. Jeżeli w
ogóle istnieje, jeżeli się nadarza jakakolwiek możliwość ucieczki, musi z niej skorzystać.
Droga tych, którzy odeszli wcześniej? Zabiło jej mocniej serce. Słyszała wiele
opowieści o tym starożytnym plemieniu. Nawet nauczyciele w szkole, do której uczęszczała,
znali tę prawdę. A przynajmniej jej część. Czytała w książkach o ludzie Tsoahów.
Potwierdzały to, co Wędrujący - w - Dal usłyszał po raz pierwszy od swojej matki. Nigdy
jednak nie słyszała o żadnej drodze czy szlaku.
Czarne oczy zaiskrzyły się w zrytej zmarszczkami twarzy pradziadka. Twarzy tak
podobnej do wzgórz i wąwozów jego ojczyzny. Brązowej jak ziemia i jak ona żywej.
- Przynieś mi moją sakwę.
Przyniosła torbę wojownika z jeleniej skóry i czekała. Starzec wyjął płat białej skóry,
którą tak długo garbowano, aż stała się miękka i giętka jak tkanina. Rozłożył ją na posłaniu
przed oczami Eleeri.
- Tutaj… - Musnął skórę drżącymi palcami. - Tutaj jest ziemia naszego plemienia.
Pójdziesz brzegiem strumienia wysoko w góry. Najpierw zobaczysz na zboczu biały pniak
rażonego piorunem wielkiego drzewa. - Eleeri skinęła głową; widziała go już. - Jeszcze wyżej
znajdziesz miejsce, gdzie dawno temu wzgórza runęły w dół. W skałach powyżej zobaczysz
żyły kwarcu. - Przytaknęła w milczeniu. Znalazła już to miejsce polując. - Wtedy oddalisz się
od potoku i kierując się mapą dotrzesz tutaj. - Dotknął palcami białej skóry. Zamilkł, by
nabrać tchu. W zapadłej nagle ciszy do ich uszu dotarł przytłumiony warkot motoru.
- To nadjeżdża ta wścibska baba - warknął Wędrujący - w - Dal. - Musisz mnie
zostawić i odejść jak najprędzej.
- Nie pozwolę ci umrzeć w samotności. - Wyjrzała za drzwi. W oddali mały czerwony
punkcik mozolnie piął się stromą drogą. Eleeri zerwała klucz z gwoździa i wybiegła na
podwórze. Szybko zamknęła bramę i wróciła do pradziadka.
- Jeśli będziemy cicho, może pomyśli, że nie ma nas w domu.
- Ta kobieta jest wszędobylska jak szczur, zajrzy w każdy kąt - zachichotał starzec. -
Zamknięta brama nie zatrzyma jej na długo. Znasz zwyczaje białych. Kiedy tylko mnie
zobaczy, ani się obejrzysz, jak cię stąd zabierze i zapakuje gdzieś, skąd nie zdołasz zbiec.
Musisz uciekać, moje dziecko. Uciekać tak szybko, żeby nigdy więcej cię nie zobaczyła.
Możesz się ukryć tylko na drodze, o której ci mówiłem.
- Nie pozwolę ci umrzeć w samotności. - Twarz dziewczyny znieruchomiała w uporze.
- Nie zamierzam umierać w samotności - odpowiedział cicho. - Przynieś mi mój łuk,
nóż i farby wojenne, które przygotowałem.
Eleeri biegiem przyniosła wszystko, o co prosił. Przykucnąwszy na piętach patrzyła,
jak starzec wstaje z łóżka. Kroplisty pot wystąpił mu na czoło. Widziała, że wielki to był dla
konającego wysiłek, ale nic nie powiedziała. Żył jak wojownik i powinien umrzeć jak
wojownik. Rozebrał się aż do przepaski biodrowej i powoli włożył uroczysty strój z jeleniej
skóry. Pomalował twarz, wziął broń i wyszedł na dwór. Podniósł płonące oczy na słońce.
Czerwony samochód zbliżał się nieubłaganie.
Wędrujący - w - Dal zaczął cicho śpiewać Pieśń Śmierci. Skończył pierwszą część
pieśni i odwrócił się do Eleeri. Zrobił ręką jakiś gest, a potem inna pieśń popłynęła w czystym
powietrzu. Pieśń - błogosławieństwo dla wojownika, który ma wyruszyć w drogę.
Błogosławieństwo Ka - diha i całego plemienia. Następnie starzec zwrócił znów spojrzenie na
góry. Śpiewał teraz głośniej, wyliczając swoje czyny, modląc się, by w Krainie Wiecznych
Łowów uznano go za wojownika. Podniósł ręce w pozdrowieniu i postąpił krok do przodu.
Eleeri krzyknęła z zaskoczenia, gdy wypłynęło z niego światło. Wydało się jej, że
potężne wichry runęły na dom. Wędrujący - w - Dal osunął się powoli na ziemię. Z jękiem
doskoczyła do starca. Otoczył ich ciepły powiew, witający wojownika w jego nowym tipi,
pocieszający tę, która pozostała. Dziewczyna pochyliła głowę. Dobrze się stało. Jej
pradziadek, którego kochała z całego serca, wyruszył w ostatnią wędrówkę. Teraz ona musi
pójść własną drogą, drogą, która jest jego ostatnim podarunkiem. W dole czerwony samochód
podjeżdżał do ostatniego zakrętu górskiej szosy. Za jakieś dziesięć minut znajdzie się przed
zamkniętą bramą. Dziewczyna przypomniała sobie nienawiść wuja, bicie i drwiny z niej,
ćwierćkrwi Indianki. Umrze, a nie wróci do niego. Zacisnęła zęby i z siłą, o jaką nie
posądziłby jej nikt, kto ją znał, podniosła ciało starca i zaniosła do domu. Pośpiesznie
położyła je na łóżku, kładąc łuk i nóż w zasięgu ręki.
Na zewnątrz ucichł warkot samochodu, który zatrzymał się przed bramą. Rozległo się
głośne wołanie. Zgrzytnęły zawiasy. Eleeri chwyciła plecak i wepchnęła doń przygotowany
przez pradziadka stosik. Nie miała czasu na oglądanie czy przejrzenie wszystkiego. Musi
ufać, że Wędrujący - w - Dal wiedział, czego będzie potrzebowała. Pocałowała go w
pomarszczony policzek, włożyła do torby mapę z jeleniej skóry. Przed bramą kobiecy głos
znów zawołał coś naglącym tonem. Dziewczyna uśmiechnęła się gorzko. Pradziadek miał
rację. Tamta kobieta nie odjedzie, zanim nie postawi na swoim, a przynajmniej się czegoś nie
dowie.
Eleeri cicho podeszła do tylnych drzwi i otworzyła je. Nigdy nie zadowalaj się jednym
wyjściem, mawiał Wędrujący - w - Dal. A jeszcze lepiej to drugie ukryć. Złośliwy uśmieszek
wypłynął jej na wargi. Usłyszała szczęk bramy i zbliżające się, coraz głośniejsze
nawoływanie. Drzwi frontowe również były zamknięte. Na jakiś czas zatrzymają natrętkę.
Eleeri przemknęła się wokół domu, kryjąc się za zburzonymi przybudówkami. Można było
podnieść część płotu, gdy usunęło się dwa wielkie żelazne gwoździe. Spokojnie wcisnęła je
na dawne miejsce. To zbije z tropu białooką. Znowu dobiegło ją głośne wołanie, a potem
odgłos rozbijanej szyby.
Zaraz potem rozległ się wrzask, hałas bieganiny i powtarzane z przerażeniem wołanie.
Eleeri zrobiło się żal białej kobiety, gdyż wiedziała, że tamta miała dobre zamiary. Nigdy
jednak nie pozwoli, by oddano ją pod opiekę krewnych, którzy nią gardzili. Gdybyż tylko
Wędrujący - w - Dal nie uparł się, by pomagać jej wczoraj w pracach domowych. I nie tylko
jej pomagał, ale w dodatku spędził kilka godzin w szopie za zamkniętymi drzwiami.
Przypuszczała, że czując zbliżającą się śmierć przygotował zawartość plecaka, który teraz
niosła. Pracownica socjalna przyjeżdżała tylko raz w tygodniu. Dotychczas Wędrującemu - w
- Dal udawało się ukrywać przed nią swoją coraz większą słabość. Mieli nadzieję, że przeżyje
jeszcze kilka tygodni, aż do szesnastych urodzin Eleeri. Wtedy pozwolono by jej zamieszkać
w zbudowanym przez starca domu, na kilku pozostałych akrach ziemi. Uśmiechnęła się z
zawziętością. Należąca do rodu Dwóch Piór ziemia dawno została sprzedana. Pozostały tylko
przedmioty osobistego użytku, maleńka chatka i kilka akrów nie nawodnionego gruntu. Eleeri
mogłaby tu wyżyć polując, ujeżdżając konie i uprawiając ogródek warzywny. Ale dla obcych
jej dziedzictwo było bezwartościowe.
Wyjrzała zza drzewa i spojrzała na dziedziniec w dole. Dostrzegła kobiecą postać,
biegającą niezdarnie od jednego zabudowania do drugiego. Eleeri pokiwała z politowaniem
głową. Upłynie kilka godzin, zanim przybędzie grupa poszukiwawcza. Wiedziała, że
przybędzie. Ta kobieta nie pozostawi jej w spokoju.
Przerzuciła plecak przez ramię i sprawdziła ekwipunek. Zatknięta za pas mapa zwisała
w zasięgu ręki, by w każdej chwili można było po nią sięgnąć. Wspinała się pewnie, lecz
powoli. Nie mogła sobie pozwolić na krótki oddech, przedwczesną utratę sił. Będzie ich
potrzebowała, kiedy rozpocznie się pościg. Lepiej nie tracić zawczasu rezerw energii. Z
ofiarowanej przez pradziadka mapy wynikało, że czeka ją długa droga przez góry. Jeśli
poszukiwać jej będzie helikopter, to ocalą ją nabyte umiejętności, a nie siła czy szybkość.
Czerwony samochód mknął w dół górską drogą. Kierująca nim kobieta była równie
zdeterminowana jak Eleeri. Dziewczynka musiała uciec w góry, myślała. Trzeba ją znaleźć i
umieścić w bezpiecznym miejscu. Jej zwierzchnik postąpił głupio pozwalając temu dziecku
zamieszkać ze starym Indianinem. Powinna była przewidzieć, że tak się to skończy. W
dodatku jej zwierzchnik, jak typowy mężczyzna, zawsze przebywał poza biurem, gdy działo
się coś ważnego. Zagryzła wargi w zamyśleniu: wiec teraz sama jest odpowiedzialna za
wszystko. Jej przełożonego nie będzie w biurze prawie tydzień, ale do tego czasu odszuka się
dziewczynkę. Nieważne, co powiedział. Ta mała nie ukończyła jeszcze szesnastu lat, a jej
ciotka zawsze mówiła, że znów weźmie ją do siebie. Zignorowała zawarty w aktach raport
opisujący, jak ta sama rodzina traktowała Eleeri przed sześciu laty. Co z tego, że ukarano ją
raz czy ze dwa razy. Dzieci trzeba trzymać krótko. Jechała coraz prędzej, chcąc jak
najszybciej wrócić do biura i zorganizować poszukiwania zbiegłej dziewczynki. Zabierze to
trochę czasu, ale była pewna, iż zdoła przekonać swoich zwierzchników, iż Eleeri grozi
niebezpieczeństwo. Może dobrze byłoby nawet wpaść w pewną przesadę? Zagubiona w
górach dziewczynka, oszalała z rozpaczy, gotowa popełnić samobójstwo… Jeżeli jej nie
znajdą, źle to wypadnie w raporcie. Nigdy nie przyznała się sama przed sobą, nigdy nie
uzmysłowiła sobie, że nienawidzi Eleeri i jej pradziadka za ich dumę i za niechęć, z jaką
witali jej obowiązkowe przecież wizyty.
W zachowaniu dziewczynki było coś, co budziło dreszcz niepokoju w kobiecie za
kierownicą. Nie powinna pełnić tej funkcji w okolicy, gdzie nadal pamiętano o śmierci
rodziny Eleeri, o zamordowanych krewnych. Ta zaś kobieta gardziła tymi, którymi się
opiekowała. To, że odpłacano jej pogardą, doprowadzało ją do wściekłości. Odnajdzie
dziewczynkę i odda na wychowanie przyzwoitej, cywilizowanej rodzime, która nauczy ją
posłuszeństwa.
Tymczasem wysoko w górze zbiegłe „dziecko” pięło się brzegiem strumienia. Za nią
połyskiwał w jasnych promieniach słońca stary, zmurszały pień rażonego piorunem drzewa.
Przed sobą widziała pozostałości kamiennej lawiny, która runęła przed kilkuset laty.
Przykryły je następne osypiska. Z jakiegoś powodu ta cześć urwiska osuwała się w
przybliżeniu co sto lat. Eleeri, podchodząc do podnóża, spojrzała po sobie. Ubranie, które
włożyła do wspinaczki było stare, ot, podarte łachmany, nadające się raczej do czyszczenia
starej zardzewiałej rury pieca. Nie będzie już jej potrzebne, ale powinna odpocząć, gdyż
wspinaczka bardzo ją zmęczyła.
Po jakimś czasie zaczęła się wspinać na osypisko. Niebawem była już na szczycie,
uważnie się przypatrując kruchej,, rozpadającej się skale pod nogami. Uśmiechnęła się lekko.
Wędrujący - w - Dal zawsze mawiał, że taki widok wart jest przebytej dalekiej drogi.
Niebawem przeciągły grzmot odbił się echem od pobliskich wzgórz. Spod nowego
rumowiska wystawał rękaw koszuli. Jeżeli zaczną kopać, znajdą głębiej inne strzępy.
Umieściła je tam, zanim zepchnęła kamienną lawinę. Dalej poszła strumieniem. Niech
szukają śladów w wodzie. Znała miejsce, gdzie można było wyjść nie pozostawiając łatwego
do wykrycia zapachu. Śpieszyła się teraz; woda była lodowata.
Później odpoczęła na szlaku i zjadła posiłek przygotowany dla niej przez Wędrującego
- w - Dal. Następnie z ciekawością zbadała zawartość plecaka. Ubranie, pudełko pełne
stalowych igieł różnej wielkości, nici, haczyki na ryby i mnóstwo innych potrzebnych rzeczy.
Pradziadek nie ofiarował jej byle jakiego plecaka. Ten był duży, na metalowym stelażu, w
razie potrzeby z łatwością pomieściłby ładunek ważący pięćdziesiąt kilo - jeśliby tylko
niosący zdołał go udźwignąć. Wydawał się teraz pusty. Podniosła plecak, by znów go
zapakować. Dziwne, było tam jeszcze coś. Wywróciła go na drugą stronę i pod warstwą
płótna znalazła skórzany pas ozdobiony podobiznami biegnących koni. Na kościanej klamrze
wyrzeźbiono tańczące koniki o oczach z gagatu. Pas sporo ważył i zrozumiała, dlaczego
pozornie pusty plecak wydał się jej ciężki. Zafascynowana, obróciła pas i przyjrzała się jego
wewnętrznej stronie.
Ach! Był podwójny, zszyty jelenimi ścięgnami. Spruła kawałek i zajrzała do środka.
Potem znów usiadła. Od jak dawna Wędrujący - w - Dal planował jej ucieczkę? Czyżby się
obawiał, że umrze wcześniej, zanim będzie mógł zapewnić jej bezpieczeństwo? W pasie
ukryty był prawdziwy skarb. Stopiony i odlany w cienkie krążki złoty pył, który wypłukał z
potoku. Inni uważali, że gra niewarta jest świeczki. Tygodnie ciężkiej pracy nie
wystarczyłyby do wydobycia złota na zaledwie piątą część każdego z tych krążków. A
przecież jej pradziadek całymi latami szukał złotego piasku i przetapiał go. Tymczasem
wszędzie, w każdej chwili można było znaleźć znacznie lepiej płatną i lżejszą pracę.
Podniosła plecak, ale dalej wydał jej się za ciężki. Ponownie sięgnęła pod podszewkę i
wydobyła z niej małą sakiewkę z sarniej skóry. Wysypała zawartość na rozwartą dłoń. W
blasku słońca zabłysł purpurowy ogień; wśród purpury migotały niebieskie i złociste iskry.
Na Ka - diha, Wędrujący - w - Dal długo musiał to zbierać. Wprawdzie wśród okolicznych
wzgórz znajdowano ametysty, lecz zazwyczaj miały one jakąś skazę. Te zaś były czyste.
Choć małe, miały najpiękniejszą, najczystszą barwę, jaką Eleeri kiedykolwiek widziała w
życiu. Były wiele warte.
Przyjrzała się kamieniom świecącym niebieskim blaskiem. To musiały być szafiry.
Gdzie Wędrujący - w - Dal je znalazł? Nie występowały w ich ojczystych górach. Nie było
ich wiele - naliczyła tylko pięć - ale i one wyglądały na cenne. Dostrzegła też dwa kawałki
bursztynu z zatopionymi w nich nasionkami jakiejś rośliny.
Z zaciekawieniem podniosła jeden. Jej palce przekazały swoje ciepło bursztynowi, a
ten się zaświecił! Zaskoczona, położyła go na dłoni. Możliwe, że pradziadek wiedział
znacznie więcej o drodze, którą miała pójść. Wyczuła, że ametysty - i złoto - wolno jej
sprzedać, ale bursztyn… Tak, mógł mieć inne przeznaczenie. Leniwie włożyła jedną grudkę
do kieszeni koszuli, a potem, pod wpływem nagłego impulsu, wcisnęła drugą do kieszeni
dżinsów. Starannie zapakowała plecak i wstała. Funkcjonariuszka opieki społecznej na pewno
dotarła już do miasta. Wkrótce zacznie się polowanie.
Eleeri tylko częściowo miała rację. Policjanci nie chcieli się w to mieszać. Dopiero po
kilku godzinach zgodzili się wysłać grupę poszukiwawczą, a wtedy zapadał już zmierzch.
Odłożono polowanie do następnego ranka, dziewczyna zaś zyskała na czasie. Wykorzystała
go dobrze, idąc szybkim, równym krokiem, co rusz rzucając okiem na mapę. Wędrowała aż
do następnego wieczora; później rozbiła obóz. Ostrożnie odtoczyła na pół zagłębiony w ziemi
duży kamień i rozpaliła w pozostałym dołku ognisko. Zaspokoiła głód i pragnienie, po czym
się rozejrzała; drew starczy do świtu. Skały za nią będą odbijać ciepło do miejsca, w którym
się położy, a upleciony z trawy parawan osłoni ją przed wiatrem.
Wstała o brzasku, zjadła śniadanie i napiła się gorącej herbaty. Następnie przetoczyła
kamień na dawne miejsce, ukrywając pod nim popiół z ogniska. Przedtem jednak natarła
spodnią część kamienia liśćmi o ostrym zapachu. Żaden .pies nie wytropi jej zapachu.
Zarzuciwszy plecak na ramiona, zeszła na dół do maleńkiego strumyka. Tam rozebrała się i
umyła. Później zapakowała starą odzież do plecaka i ubrała się w spodnie i kurtkę z jeleniej
skóry. Nałożyła też ozdobny pas, przymocowała do niego z przodu sakiewkę z jej cenną
zawartością oraz nóż w ozdobionej frędzlami pochwie. Łuk i kołczan zawiesiła na plecaku, w
zasięgu ręki.
Długo i uważnie oglądała mapę. Po opuszczeniu tego miejsca znajdzie się w
nieznanym terenie. Wprawdzie podczas polowań zapuszczała się głęboko w góry, ale jeszcze
nigdy nie znalazła się w tych stronach. Odtąd musi polegać na mapie i swoim zdrowym
rozsądku. Wyprostowała się i ruszyła ledwie widocznym jelenim szlakiem. Prowadził we
właściwym kierunku i łatwiej będzie nim iść - przynajmniej przez jakiś czas. Maszerowała
równym krokiem, a słońce wędrowało coraz wyżej po niebie. Późnym porankiem zatrzymała
się, by zaspokoić pragnienie i odpocząć kilka minut. Potem ruszyła w dalszą drogę. W
południe znalazła się w nieznanej partii gór, na perci, która biegła skrajem kanionu. Przez
moment zastanawiała się, co teraz może robić pracownica socjalna, ale zaraz stanowczo
przegnała tę myśl. Wędrujący - w - Dal zawsze mawiał, że ulec lękowi przed pościgiem to
szczyt głupoty, gdyż osłabia to uciekającego, a dodaje sił ścigającemu. Jest dzieckiem tej
ziemi, a ta nie wyda jej tak łatwo. Jest wojowniczką; nie podda się bez walki. Daleko za nią
mężczyźni z grupy poszukiwawczej gorączkowo przekopywali świeże osypisko. Upłynie cały
dzień, zanim się upewnią, że żadne ciało nie leży pod zwałami głazów i chłodnej ziemi. Lecz
uczucie gniewu wywołane odkryciem, iż została wyprowadzona w pole, tylko wzmocniło
determinację pracownicy socjalnej. Wróciła do miasta; wściekłość wykrzywiła jej twarz.
Obiecano jej, że następnego ranka otrzyma helikopter.
Jeszcze jedna noc, jeszcze jeden obóz. Eleeri spała zdrowym snem, ale o świcie
odeszła, kierując się mapą. Zbliżała się do celu podróży. Targały nią sprzeczne uczucia.
Opuścić swoją ojczyznę, swój dom, nigdy już nie stanąć u boku Wędrującego - w - Dal…
Wzruszyła ramionami. Bez względu na to, czy zostanie, czy odejdzie, i tak straciła już
pradziadka i dom.
Wędrowała przez cały dzień. Doszła do wniosku, że ścigający już się przekonali, że to
ona sama spowodowała lawinę, by wprowadzić ich w błąd. Zostać wystrychniętym na dudka
przez młodą dziewczynę, prawie dziecko - to ujma na honorze dla każdego. Ale jakie to ma
znaczenie, jeśli w ten sposób zyskała jeszcze jeden dzień?
Zbliżało się południe, gdy usłyszała warkot helikoptera. Natychmiast ukryła się w
najbliższej szczelinie. Kiedy się w niej wyciągnęła, jej strój z jeleniej skóry zlał się w jedno z
wyschłą, brązową ziemią. Nie poruszyła się, kiedy helikopter kołował w górze, nie zwróciła
też ku niemu twarzy - Wędrujący - w - Dal ostrzegał ją przed tym.
Dawno temu walczył w wielkiej wojnie białych ludzi. Wtedy dowiedział się, że z
samolotu można dostrzec ludzką twarz jako jaśniejszą plamę na tle otoczenia. Samoloty
krążyły zatem powoli, by dostrzec ruchy przeciwnika. Eleeri leżała więc nieruchomo, twarzą
do ziemi. Warkot motoru oddalił się na wschód. Wtedy dziewczyna podniosła się i pobiegła
ukryć się w majaczących z przodu krzakach. Dalej szła rozglądając się na boki, czujnie, wciąż
pilnie nasłuchując. Jeszcze dwukrotnie przeleciał nad nią prowadzący poszukiwania
helikopter. Zaklęła na głos. Dlaczego szukali jej tutaj? Co naprowadziło ich na myśl, że
ucieknie w tę partię gór?
Dziewczyna nie mogła wiedzieć, że ścigająca ją inspektorka zapewniła sobie pomoc
pewnego ranczera, on zaś miał psy. Sforze zabrało to dużo czasu, ale w końcu odnalazła trop
Eleeri w miejscu, gdzie wyszła ze strumienia. Ścigała ją teraz, a helikopter leciał nad nimi.
Dwa razy lądował, żeby przewieźć ranczera i jego psy ponad trudnym do przebycia terenem.
Okrążają mnie, pomyślała Eleeri. W jakiś sposób poruszają się szybciej od niej.
Zatrzymała się w ukryciu, by jeszcze raz spojrzeć na mapę. Tam! Miała pójść skręcającym w
prawo odgałęzieniem dotychczasowego szlaku, ono zaś zaprowadzi ją do opisanej przez
pradziadka skały. Jeśli ta skała nadal stoi, a ścieżka wciąż istnieje… Nie wątpiła teraz, że
dana jej przez Wędrującego - w - Dal mapa była bardzo, ale to bardzo stara. Okolica zmieniła
się od tamtego czasu. Eleeri pozostało jedynie spiesznie iść naprzód i modlić się, by zdołała
rozpoznać opisane miejsce.
No, przynajmniej skała jest na swoim miejscu! Dziewczyna zatrzymała się na moment
i odetchnęła z ulgą. Tak, to musi być ta zaznaczona na mapie turnia, gdyż kształtem
przypomina sokoła. Po ścieżce nie pozostał nawet ślad, ale jeśli pójdzie w prawo,
przedostanie się przez poszarpane skałki. Ka - dihu, spraw, żeby to była właściwa droga!
Usłyszała odległe ujadanie psów. Helikopter coraz częściej pojawiał się w
bezpośredniej bliskości, wręcz krążył nad jej głową. Biegiem musiała pokonywać odległość
dzielącą ją od najbliższej osłony, kiedy odlatywał na jakiś czas. Lecz jar, którym szła,
doprowadził ją do następnego punktu orientacyjnego, wejścia do jaskini. Minąwszy je
szybko, zatrzymała się na chwilę w cieniu, nasłuchując. Psy chyba były nie dalej niż o
godzinę drogi, a więc bardzo blisko. Tyle, że w górach tylko wrony mogły podróżować w
linii prostej. Zapadał zmierzch i wypatrujący zbiegłej dziewczyny helikopter odleciał.
Spojrzała z rozpaczą na mapę. Miała jeszcze do przebycia kilka mil. Osunęła się na
ziemię. Bolały ją ramiona, nogi miała jak z ołowiu. Czuła głód. Musi odpocząć, posilić się i
liczyć na cud. Pośpiesznie coś zjadła, napiła się i okręciła się miękkim, ręcznie tkanym
kocem, który znalazła w plecaku. Przez kilka godzin spała głębokim snem. Obudziła się
nagle. Usiadła i rozejrzała się dookoła. Choć ostatnie dnie były jasne, nocą chmury
przesłaniały niebo. Teraz świeciły na nim gwiazdy.
Pochyliła głowę. Bogowie byli łaskawi dla swej córki: będzie mogła dalej wędrować,
bo księżyc oświetli jej drogę. Oczywiście wolniej niż za dnia, gdyż cienie bywają
zdradzieckie, ale da się iść - wiec zrobi to. Zarzuciła plecak na obolałe ramiona. Powoli
powlokła się szlakiem, który ciągnął się przed nią, właściwym szlakiem, gdyż widniał na
starej mapie. Jeżeli zdoła się dostatecznie oddalić, dotrze do celu, nim dogonią ją ścigający.
Nie miała pojęcia, co ją czeka, wiedziała tylko, że Wędrujący - w - Dal był pewny, iż gdy już
się znajdzie u celu, nikt nie zdoła jej doścignąć. Szła aż do zachodu księżyca. Później
odpoczywała do chwili, gdy brzask rozjaśnił niebo. Wtedy wstała i ruszyła dalej, zmuszając
się do szybszego kroku. Czuła, jak opuszczają ją siły. To już było nieważne. Dotrze do
miejsca przeznaczenia i odpocznie lub zostanie pojmana. Tak czy owak, jej osłabienie się nie
liczyło. Zacisnęła zęby i powlokła się dalej.
Manierka u pasa była prawie pusta. Sączyła resztę wody małymi łyczkami. Po raz
ostatni wyciągnęła mapę - tak, to tutaj. Była prawie u celu. Zgarbiona ze zmęczenia, stała
patrząc na ścieżkę. Łzy napłynęły jej do oczu. To?! To miało być jej schronienie?
Ścieżka kończyła się przy krawędzi urwiska. Dwie wielkie skały pełniły straż przed
przepaścią. Trzecia upadła na ich szczyty jak nadproże drzwi prowadzących donikąd.
Szemrzący wesoło strumyczek spływał po zboczu do miejsca, w którym stała. Jak we śnie
opłukała w nim manierkę, napiła się, ponownie napełniła ją wodą i zawiesiła u pasa.
Opanowało ją rozgoryczenie i rozpacz. To już koniec. Pokonała prześladowców, dotarła do
celu - i co znalazła? Miejsce, w którym umrze? Z dołu dobiegał szum rzeki. Po chwili spoza
turni wyłonił się helikopter. Dostrzegła inspektorkę i jej triumfującą minę.
Ogarnął ją zimny gniew. To jej plemię władało niegdyś tą ziemią. Nemunuhowie,
wrogowie białych. Mają wiec ją schwytać jak szczura w pułapkę? Ją, córkę tego ludu, ostatnią
z rodu, który oswoił konie i przemierzał prerię wzdłuż i wszerz? Wędrujący - w - Dal nie
wysłałby jej na śmierć, Nie, to musiała być, to była droga mocy! Zaufa jej. Wstała i
przeciągnęła się. Potem szybko, jak sprinter, rzuciła się przed siebie. Plecak podskakiwał na
jej ramionach. Uczucie triumfu malujące się na twarzy inspektorki ustąpiło przerażeniu.
Wrzasnęła na cały głos:
- Zatrzymajcie ją! Zatrzymajcie!
Eleeri resztkami sił dobiegła do skalnych strażników i skoczyła przed siebie. Przeszył
ją zimny dreszcz, oślepiło jaskrawe światło. Nogi wciąż ją niosły, lecz biegła oto po zielonej,
sięgającej kostek trawie. Zatrzymała się, oszalałym spojrzeniem omiotła otoczenie. Wreszcie
kolana ugięły się pod nią i rozciągnęła się jak długa na miękkiej murawie. Za nią nie było
żadnych skał, a góry ledwie majaczyły w oddali na horyzoncie. Słyszała śpiew ptaków,
powietrze przesycała słodka woń kwiatów.
Usiadła i pochyliła głowę w milczeniu. Nie pomyliła się, ufając pradziadkowi.
Odpocznie tu, a potem powędruje w stronę gór. Z głębokim zadowoleniem wyjęła prowiant i
odczepiła od pasa manierkę. Jedząc dziękowała w mysi tym, którzy odeszli wcześniej, za ich
miłosierdzie i za niezwykłą drogę wybawienia.
Helikopter zawrócił do miasta. Inspektorka gorączkowo szukała wytłumaczenia. Miała
rację, dziewczyna chciała popełnić samobójstwo, należało więc ją ścigać, dało się znajdzie
samo, rzeka wyrzuci je na brzeg. A nawet jeśli nie, to i tak już bez znaczenia. W biurze
czekały na nią kolejne akta osób, którymi trzeba się zająć.
Towarzyszący jej mężczyzna milczał. Oczy go nie zawiodły, nie uległ też omamom.
Pojmował jednak, że nie wolno mu rozpowiadać o tym, co zobaczył. A ujrzał w przelocie
zieloną krainę i do końca swoich dni miał o niej rozmyślać. Coś go tani przyciągało,
wzywało… Nie będzie jednak mówić o tym. Jeśli dziewczyna uciekła do innego świata, cóż
go to obchodzi? Życzył jej powodzenia.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jakiś ptak zaśpiewał głośno w pobliżu siedzącej Eleeri. Chłonęła wzrokiem otoczenie.
Legenda głosiła, że nie było stąd powrotu, że nikt, kto poszedł drogą tych, którzy odeszli
wcześniej, nigdy nie wrócił. Wzruszyła ramionami. Równie dobrze mogła zostać zabita tam,
jak i tutaj. Przynajmniej nie było tu żadnej opieki socjalnej, no i wujostwo nie odnajdą jej
tutaj. Trzeba jednak zachować ostrożność. A nuż się trafi na coś znacznie gorszego niż to,
przed czym uciekła? Spakowała wszystko do plecaka z wyjątkiem niewielkiej ilości
prowiantu. Zaczęła jeść w drodze.
Majaczące w oddali góry przyciągały ją jak magnes. Obliczyła, że do przejścia ma
około dwudziestu mil, zanim dotrze do podgórza. Okrąży je i skieruje się na wschód; było
tam coś, co powinna zobaczyć. Szła spokojnie w wesołym nastroju, bacznie się rozglądając i
nasłuchując. Okolica sprawiała wrażenie opustoszałej. Dziwne, taka żyzna, taka bogata
ziemia, a jednak nie zamieszkana. Musnęła spojrzeniem murawę. Te strony przypominają
prerie, po których niegdyś swobodnie wędrowali jej przodkowie. A nuż spotka tu jakieś
plemiona, może nawet wrogie?
Odpoczęła i posiliła się, gdy słońce stało w zenicie, a potem ruszyła w dalszą drogę.
Poprzez fale rozgrzanego powietrza dostrzegła nagle wyłaniające się powoli budynki.
Zwolniła kroku. Strwożyła ją cisza. Pracujący ludzie zazwyczaj hałasują, a tutaj panowało
głębokie milczenie. Okrążyła zabudowania ostrożnie, nie śpiesząc się; w nieznanym terenie
lepiej zachować czujność. Kiedy jednak zbliżyła się do domostw, dostrzegła przyczynę ciszy:
zabudowania stały opuszczone. Dachy się zapadły, widać było ślady ognia. Skierowała się do
drzwi najbliższego domu, które niegdyś broniły dostępu intruzom.
Wślizgnęła się do środka cicho jak cień, szybko rozglądając się dookoła. Skóra jej
cierpła. Stało się tutaj coś złego i to niezbyt dawno. Drewniana ściana jeszcze pachniała
spalenizną. Dotknęła jej ostrożnie i utkwiła wzrok w umazanych sadzą czubkach palców.
Potarła je i powąchała. Cokolwiek tu się wydarzyło, miało miejsce niedawno. Powiew
przyniósł ślad odoru do jej rozdętych nozdrzy. Znała go. Tak czuć rozkładającą się starą
padlinę. Zadrżała i ruszyła powoli pod wiatr. Lepiej wiedzieć, z czym ma do czynienia.
Mdlący zapach doprowadził ją do sczerniałych od ognia schodów wspartych na
kamiennych filarach. Idąc w górę, ostrożnie wypróbowywała stopą każdy stopień. W
największym pokoju na górze z trudem powstrzymała okrzyk przerażenia. Za życia byli
pewnie rodziną. Obecnie pozostały z nich tylko uczepione kości resztki wysychającej tkanki i
strzępy odzieży. Przyjrzawszy się uważniej wywnioskowała, iż są to szczątki rodziców i ich
trojga małych dzieci. Ten, kto tego dokonał, nie miał litości nawet dla maleństw.
Stojąc twarzą w twarz ze zwłokami, mogła lepiej określić czas zagłady domu i ludzi.
Mogło się to stać z sześć miesięcy temu. Czy było to dzieło rozbójników, czy też tę nieznaną
krainę niszczyła wojna? Eleeri ostrożnie obeszła wszystkie pokoje. W każdym znajdowała
zwłoki ofiar, a przynajmniej ślady świadczące, że napastnicy czegoś szukali. Był to zamożny
dom. Gospodarze mieli porządną odzież, a pokoje były dostatnio wyposażone. Mieli służbę w
domu oraz robotników. Eleeri dotarła do zabudowań gospodarczych. Wszyscy zginęli, słudzy
wraz z gospodarzami. Nie zauważyła jednak kości zwierząt. Nie znalazła też, aczkolwiek
szukała dość pobieżnie, żadnych cennych przedmiotów. To domostwo zostało doszczętnie
złupione. Ślady świadczyły, że stało się to, zanim ostygły ciała ofiar.
Postanowiła jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę. Spotkanie ze sprawcami
zniszczenia i dla niej mogło źle się skończyć. Szybkim marszem oddaliła się od
pozbawionego dachu budynku. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy nic nie mogła dojrzeć w
gęstym mroku. Zrezygnowała z ogniska: lepiej zamarznąć niż narazić się na atak.
Świt znów zastał ją w drodze. Okolica się zmieniła. Najpierw pojawiły się pojedyncze
krzaki, potem rozrzucone całe kępy krzewów, wreszcie zbocza majaczących w oddali wzgórz
przesłoniły zwarte zarośla. Duże drzewa sterczały jak skupiska skał lub wyspy w morzu
krzewów i wysokiej trawy. .Mając gdzie się schronić w razie potrzeby, Eleeri poczuła się
lepiej. W południe dała nurka w kępę drzew. Po krótkich poszukiwaniach znalazła mały
strumyk. Umyła się, rozpaliła ognisko i przegryzła coś z zapasów. Sprawdziła je. Miała dużo
herbaty, mleka w proszku oraz soli, lecz spożyła już większą część prowiantu. Musi znaleźć
miejsce na dłuższy obóz i coś upolować. Ususzy lub uwędzi mięso, nazbiera warzyw i
znajdzie konia.
Westchnęła, myśląc o koniu. Przez całe życie jeździła konno z wyjątkiem miesięcy
spędzonych u wujostwa, gdzie jej na to nie pozwalano. Konia, konia, królestwo za konia!
Zachichotała cicho, przypomniawszy sobie te słowa. Nie miała królestwa, ale gdyby tak było,
chętnie by je oddała za naprawdę dobrego konia.
Tydzień później nadal jeszcze okrążała góry, które łukiem zwracały się ku
wschodowi. Kilkakrotnie natrafiła na opuszczone zagrody i przeszukała je. Rezultaty skłoniły
ją do przedsięwzięcia wszelkich środków ostrożności. Żadna z zagród nie została zniszczona
w tym samym czasie. Znaczyło to, że albo wojny często pustoszą ten kraj, albo gdzieś w
pobliżu kryją się wyjątkowo niebezpieczne bandy rozbójników. Ze śladów w jednym z
domów zorientowała się, że napastnicy „zabawiali się” z kobietami tak samo, jak w świecie,
który opuściła. Jeśliby wpadła im w ręce, na domiar nie znając nawet języka, w którym
mogłaby prosić o litość, prawdopodobnie czekałaby ją śmierć. Dotknęła ręką łuku. Nie, nie da
się pojmać tak łatwo. G, którzy podejmą taką próbę, drogo za to zapłacą. Odeszła już daleko
na wschód od punktu, w którym się pojawiła w tym świecie. Silny wiatr o słonawym smaku
wskazywał, iż wędruje w stronę morza. Obiecywał bogate połowy, naniesione przez fale drwa
na ognisko i sól, którą uzupełni swoje szczupłe zapasy. Eleeri dotarła po dwóch dniach do
brzegu morza. Weszła na pagórek. Stanęła zapatrzona w szare odmęty i zastanawiała się, kto
po nich żeglował i jakimi statkami. Otrząsnęła się po chwili. Zawsze była samowystarczalna,
dawniej jednak mogła liczyć na pomoc rodziców lub pradziadka. Teraz była zupełnie sama i
choć jej to nie przerażało, tęskniła za towarzystwem. Chcę mieć konia, pomyślała z żalem, nie
wiadomo który już raz. Konia! To byłoby cudowne!
Roześmiała się na głos. Zaczęła rozumieć swoich przodków. Właśnie tak musieli się
czuć, widząc przed sobą rozległe równiny, mogąc tylko wędrować pieszo od jednego do
drugiego źródła wody. Tutaj jest dość wody. Ale Eleeri miała wrażenie, że pełznie po ziemi.
Na koniu podróżowałaby znacznie szybciej, łatwiej polowała i prędzej uciekała przed
niebezpieczeństwem: Mogłaby rozmawiać ze swym wierzchowcem, troszczyć się o niego,
upajać się obecnością przyjaciela.
Spojrzała przed siebie w zamyśleniu. Majaczące w oddali góry zdawały się zbliżać do
morza. Jeśli tak, uniemożliwią jej dalszą wędrówkę na pomocny wschód. A przecież coś ją
tam ciągnęło. Wzruszyła ramionami. Będzie szła tak długo, jak zdoła. Nie chciała piąć się
wysoko w góry, opuszczać podgórza, które przemierzała. Te górskie szczyty dziwnie
wyglądały. Sprawiały wrażenie, jakby ktoś skręcił je i wyżął jak prześcieradła.
Poszła brzegiem morza i nie zdziwiła się napotkawszy wpadającą do niego rzekę.
Rzeki ze swej natury płynęły ku morzu. Podniosła nagle głowę - ludzie bowiem ze swej
natury osiedlali się w takich miejscach. Kryjąc się w cieniu krzewów, skierowała się w górę
rzeki. Może w tym odizolowanym od reszty świata zakątku znajdzie kogoś żywego. Z
każdym krokiem coraz dalej zagłębiała się w góry. Cieszyło ją to. Pochodziła z plemienia,
które niegdyś zamieszkiwało równinę, ale urodziła się w górach. Tutaj był jej prawdziwy
dom. Następnego dnia stała na brzegu rzeki, wytężając wzrok i słuch. Patrzyła na ślady
końskich kopyt, trzech ciężko objuczonych koni. Więc tak, dosiadało ich trzech wielkich,
prawdopodobnie silnych mężczyzn. Wyglądało na to, że poza nimi nikt nie wędrował tędy od
dawna. Byli albo włóczęgami, albo kupcami podróżującymi do jakiejś osady w górze rzeki.
Coś jej jednak mówiło, iż nie jadą, by handlować. Zarzuciła plecak na ramiona i ruszyła
szybkim krokiem, wciąż nasłuchując. Usłyszała niewyraźne krzyki, a potem wrzask
mężczyzny. Rzuciła się biegiem w tamtą stronę. Wtem dobiegło ją rżenie konia. Zatrzymała
się pod osłoną krzewów i spojrzała w dół.
Dostrzegła kotlinę, wyglądającą jak płaski talerz, a w niej niewielki dom i poletko ze
zbożem. Obsypane jaskrawo ubarwionymi jagodami krzewy rosły rzędem pod jedną ścianą
domu, po drugiej pięła się kwitnąca winorośl. Część muru leżała zwalona na ziemi. Dym
osmalił dach. Także i tutaj dotarła wojna, ale mieszkańcy tego domu może powrócili, by
rozpocząć życie od nowa?
Poniżej leżał nieruchomo jakiś mężczyzna. Obok niewzruszenie szczypał trawę
kosmaty kuc. Przeniosła spojrzenie na dwóch mężczyzn, piechura i jeźdźca, którzy jeszcze ze
sobą walczyli. Miecze zabłysły w słabych promieniach słońca i na jej oczach piechur zatoczył
się i upadł. Napastnik i drugi jeździec, który nie brał udziału w walce, natarli na niego w
ostatnim ataku, po czym zawrócili konie w odległości mniejszej niż sto metrów od kryjówki
Eleeri. Widziała malujące się na ich twarzach okrucieństwo i żądzę krwi. Pokonany
mężczyzna podniósł się z trudem. Krew ściekała mu po twarzy i spływała ze zwisającego
bezwładnie ramienia. Odważny do ostatka, daremnie próbował podnieść znów miecz.
Na Ka - diha, to prawdziwy wojownik, pomyślała. Nie zastanawiała się ani chwili. Jej
plemię zawsze najwyżej ceniło odwagę. Podniosła suchy patyk i złamała go z głośnym
trzaskiem, który odbił się echem wśród drzew.
Napastnicy natychmiast się rozdzielili i zwrócili się w przeciwne strony, by stawić
czoło niebezpieczeństwu. Doświadczeni w bojach, pomyślała dziewczyna. Jednakże byli
uzbrojeni tylko w miecze. Nie zauważyła ani broni parnej, ani łuków. Uśmiechnęła się
złowrogo, szeleszcząc gałęziami rosnących rzędem krzaków. Niech uwierzą, że ktoś
obserwujący przestraszył się i ucieka. Zareagowali jak drapieżnik na uciekającą zdobycz.
Pchnęli konie do przodu, zamierzając odciąć intruzowi drogę. Eleeri nie pobiegła jednak
dalej. Po paru susach zawróciła i skręciła w bok. Jeźdźcy wpadli w gąszcz krzewów o kilka
metrów od niej. Łuk dziewczyny raz i drugi zaśpiewał cicho pieśń śmierci i obaj mężczyźni z
wrzaskiem runęli z koni. Pierwszy spadł i leżał nieruchomo, drugi zaś miotał się, próbując
wstać, lecz mu się to nie udało. Otrzymał ciężką, choć nie śmiertelną ranę.
Eleeri rzuciła się ku niemu z nożem w dłoni. Musiała wszakże cofnąć się w krzaki,
gdy nagle pojawiła się poprzednia ofiara napastników. Ranny skoczył z krzykiem, zamachnął
się mieczem i ocalały bandyta znieruchomiał. Mężczyzna rozejrzał się wokoło. Kiedy Eleeri
ujrzała wyraźnie jego twarz, z trudem zdławiła okrzyk zaskoczenia. Był bardzo podobny do
Wędrującego - w - Dal. Równie stary, pomarszczony, z takimi samymi szarymi oczami, a
jego siwe włosy musiały niegdyś być czarne. Zmrużyła oczy, gdy zachwiał się i miecz
wypadł mu z trzęsących się rąk.
Osunął się na ziemię, zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch. No, cóż, nic mu się
nie stanie, jeśli poleży tych kilka minut. Trzeba schwytać konie, bo zbytnio się oddalą.
Zrzuciła plecak i pobiegła, by przeciąć im drogę. Wskoczyła na najbliższego wierzchowca i
pchnęła go w stronę pozostałych. Rozpromieniła się na widok zdobyczy: trzy konie i cały
ekwipunek, juki, śpiwory, pękate podróżne sakwy, broń, może nawet prowiant. Skierowała
się w stronę rannego wojownika.
Zeskoczywszy szybko z siodła, przyjrzała się leżącemu mężczyźnie. Prawdopodobnie
stracił przytomność z upływu krwi. Jego rany nie były niebezpieczne. Uniosła mu głowę i
rozdarła koszulę, pod którą rysowały się potężne niegdyś muskuły. Howgh! Ten starzec był
niegdyś wojownikiem. Nie, poprawiła się, przypomniawszy sobie scenę walki. Wciąż jest
wojownikiem. Pomimo zaawansowanego wieku sprawił się lepiej, niż bandyci mogli się
spodziewać. Mimo ich liczebnej przewagi, zabił jednego, zanim go pokonali. Pokiwała
głową. Ekwipunek i koń zabitego rozbójnika należy do zwycięzcy.
Takie jest prawo wojny. Ona zdobyła dwa razy tyle i nie potrzeba jej więcej.
Opuściła wzrok, zastanawiając się, jak przetransportować rannego do schronienia.
Może na ciągniętych przez konia indiańskich noszach? Sporządziła je szybko z długich gałęzi
i już wkrótce starzec znalazł się przed zburzoną po części zagrodą. Eleeri odwiązała nosze i
wytężając wszystkie siły przeciągnęła je przez drzwi. Odpoczęła lalka minut, a potem szybko
przeszukała sakwy bandytów. Wyjęła koc i owinęła nim starca. Koc był brudny i
prawdopodobnie roił się od robactwa. Zapewni jednak rannemu odrobinę ciepła, które było
ważniejsze od kilku pcheł i smrodu.
Rany nieznajomego przestały krwawić; Przemyła je wodą zagrzaną nad niewielkim
ogniem, który rozpaliła, posypała sproszkowanym antybiotykiem. Ż tego, co słyszała,
członkowie prymitywnych społeczności najczęściej umierali od zakażenia. Poszukała
prowiantu w jukach. Suszone mięso o wstrętnym smaku, spleśniały ser i zastała woda. Na
Boga, gdyby osobiście nie zabiła zbójów, zrobiłby to ich własny prowiant. Oskrobała ser z
pleśni i ugotowała bulion ze swoich zapasów. Później nakarmiła półprzytomnego
podopiecznego. Osunął się na posłanie, gdy podała mu ostatnią łyżeczkę, i spał już mocno,
gdy wstawała. Trzeba było zająć się zdobycznymi końmi. Następnie póki jeszcze jasno,
zbadać otoczenie. Odprężyła się, chodząc wokół zwierząt, głaszcząc je i przemawiając do
nich. Łzy napłynęły jej do oczu. Kiedyś zastanawiała się, co to znaczy zabić człowieka; teraz
wiedziała. Czuła się… Przystanęła, by przeanalizować swoje odczucia. Nie zabiła, żeby
przeżyć. Mogła była odejść i pozwolić starcowi umrzeć. Zamiast tego wybrała walkę.
Nie czuła się winna - napastnicy byli mordercami, torturowali i dręczyli mężczyznę,
który mógłby być ich dziadkiem. Czemu wiec płacze? Postąpiła słusznie, nie doświadczała
zatem wyrzutów sumienia z powodu swego czynu. Uznała, że są to łzy ulgi. Od wielu tygodni
żyła w wielkim napięciu i tak objawiła się ulga; teraz może się bezpiecznie odprężyć i znowu
stać tylko młodą dziewczyną, która nie ukończyła jeszcze szesnastu lat. Pomyślała, że w
obecnej sytuacji płacz nie jest oznaką słabości. Przynajmniej tak długo, póki nikt tego nie
widzi, ani o tym nie wie.
Wytarła oczy. Konie jako tako oporządzone, można wracać do rannego. Ten dom
różnił się od innych widzianych w tym świecie. Przede wszystkim był zupełnie pusty. Nie
znalazła w nim butwiejących gobelinów i odzieży w skrzyniach - ani ludzkich kości. Możliwe
że mieszkańcy zdołali uciec przed napadem, zabudowania bowiem były oddalone od innych,
jakby zagubione wśród wzgórz. Znalazła chyba miejsce, w którym przedtem sypiał
nieznajomy starzec. Jedyny pokój na górze z nie tkniętym dachem wydawał się zamieszkany,
i to od dłuższego czasu. Wyszła na dwór i przyjrzała się rosnącym pod ścianą krzewom.
Znalezione naczynie napełniła jagodami. Spróbowała - kwaśne, lecz smaczne i soczyste.
Zjadła całą garść jagód, odkładając resztę na później. Narzuciła jeszcze kilka koców na
śpiącego przy ogniu starca. Dotknęła jego czoła. Nie miał gorączki. To dobrze. Dołożyła drew
do ognia i na środku umieściła duże polano, by paliło się powoli. Otoczyła je mniejszymi
gałęziami, żeby zajęły się później, gdy polano już się wypali.
Następnie zabrała swój koc i wyślizgnęła się na zewnątrz. Postanowiła spać w stajni.
Przed wrotami leżała sterta staną. Podłożywszy złożony we dwoje koc, zagrzebała się w
sianie. Możliwe że w pobliżu byli jeszcze inni bandyci. Nie chciała, by koc krepował jej
ruchy, gdyby się pojawili. Warstwa siana ukryje ją i ogrzeje, a koc ochroni przed zimnem
bijącym od kamiennej podłogi. Spała lekkim snem, lecz nic nie zakłóciło jej odpoczynku.
Obudziwszy się jak zwykle o świcie, wróciła cicho do domu. Jej podopieczny musiał wstawać
w nocy przynajmniej raz, gdyż garnek, do którego nazbierała jagód, był pusty. Podniosła go i
wyszła na dwór. Przechodziła obok obsypanych jagodami krzewów, rozkoszując się blaskiem
słońca, zanim znów napełniła naczynie.
Starzec przyglądał się jej uważnie, gdy weszła do środka. Powiedział coś powoli
podnosząc na końcu głos, jakby pytał. Eleeri potrząsnęła przecząco głową i odparła:
- Nie mówię w tym języku, ale nauczę się go, jeśli mi w tym pomożesz. - Czekała.
Nieznajomy wyglądał na zaskoczonego. Znowu coś powiedział. Dziewczyna
zorientowała się, ze słyszy inny niż poprzednio język, lecz i tego nie znała. Ponownie
pokręciła głową. Trzecia próba i znów zaprzeczenie. Starzec leżał patrząc na nią z
zakłopotaniem. Później poruszył rękami. Wskazał na garnek z jagodami, stuknął w niego,
wymawiając powoli jakieś słowo. Eleeri powtórzyła je z uśmiechem. Poprawił jej wymowę i
kontynuował lekcję.
Po tygodniu opanowała podstawowe słownictwo w dwóch językach. Od tej chwili
lekcje odbywały się codziennie, ale nie trwały długo. Dwukrotnie wyruszyła na polowanie,
więc mięso wędziło się w dymie ogniska. Poznawała nowy kraj stopniowo, w miarę jak
powiększał się jej zasób słów. Karsten niegdyś był bogaty i słabo zaludniony, ale panował w
nim pokój. Później przybyli najeźdźcy, którzy przekonali władcę kraju, by zaatakował część
swoich poddanych, skazując ich na zagładę. Ogłoszono to trzykrotną grą na rogu. Cynan
powiedział, że już wtedy był stary. Jeden z sąsiadów zdołał go ostrzec. Cynan przyłączył się
do swoich krewnych, którzy zabrali to, co mogli ze sobą unieść, i uciekli do Estcarpu. Tam
ocaleli z rzezi rozproszyli się. Bolejąc nad pomordowanymi swojakami, stary wojownik
przemknął przez Góry Graniczne i zaczął polować na zabójców. Zapłacili wysoką cenę.
Jeszcze raz powrócił do Karstenu w poszukiwaniu innych zbiegów i wraz z nimi znów
powędrował do Estcarpu, gdzie tymczasem rozgościli się jego pobratymcy. Nie czuł się
jednak tam dobrze, gdyż nie była to jego ojczyzna. Postanowił wrócić na stałe do Karstenu,
ale… Eleeri nie była pewna, czy dobrze go zrozumiała. Cynan stwierdził, że czarownice w
jakiś sposób zmieniły góry, aby wciągnąć w pułapkę karsteńską armię. Zadrżała. W szkole
uczono ją, że przesady są wrogiem człowieka. Lecz kiedy spoglądała na majaczące w oddali
szczyty, miała wrażenie, że tym razem nie ma do czynienia z przesądem.
Mijały tygodnie i miesiące, a ona nie opuszczała starca. Zbliżała się zima i trzeba było
zacząć gromadzić zapasy żywności. Mieli już worek ziarna i siano na stryszku nad stajnią.
Wędzone i suszone mięso wisiało w spiżarni, na półkach leżały jabłka, miejscowe owoce oraz
jagody. Eleeri ulepiła ze znalezionej nad rzeką gliny talerze i wypaliła je w ognisku, podobnie
jak garnki do gotowania i dzbany na wodę. Wyprane koce i wypchane sienniki zapewniały
wygodę w nocy, a trzy zdobyczne konie spasły się tak, że aż lśniły. Uprząż błyszczała,
zachowała też giętkość, gdyż Eleeri dbała o nią. Wszystkie trzy zwierzaki przychodziły do
niej na wołanie i obwąchiwały ją przyjaźnie.
Cynan zauważył, że zwierzęta zaufały dziewczynie od samego początku. Mogła nic
nie wiedzieć o magii, ale miała w sobie jakąś moc. Była najlepszym jeźdźcem, jakiego znał.
Konie były jej dziwnie posłuszne. Przemawiała do nich, a one wykonywały wszystkie
polecenia, jakby rozumiały jej słowa.
Pewnej nocy siedzieli razem przy ognisku. Po raz pierwszy spadł śnieg i z dala od
ciepłego tchnienia ogniska powietrze było lodowate.
- Eleeri, uważaj, do kogo się zwracasz w tej krainie. Karsteńczycy nadal pamiętają, co
nam wyrządzili.
- A co to ma wspólnego ze mną? - Dziewczyna uniosła brwi.
- Chodzi o twój wygląd - odparł otwarcie starzec. - Może nie jesteś czarownicą i, jak
mówisz, nie władasz mocą, wyglądasz jednak tak, jakbyś należała do tej samej rasy, co one.
Masz szare oczy i czarne włosy. - Wyliczał na palcach. - Wystające kości policzkowe i raczej
ostry niż okrągły podbródek. Jesteś smukła tak jak my. - Skinął głową i ciągnął: - Wiem, że
nie pochodzisz z naszej krwi, ale ktoś, kto tylko słyszał o nas, uzna cię za Estcarpiankę. Bądź
ostrożna. Karsteńczycy zrzucają na czarownice winę za to, co stało się z ich krajem. Eleeri
prychnęła i powiedziała ironicznym tonem:
- Och, ale przecież to ich książę oszalał i wydał rozkaz urządzenia tej masakry. O ile
wiem, czarownice tylko broniły swojego kraju i ludu.
- Wiem o tym - westchnął jej przyjaciel. - Lecz po ruszeniu z posad gór, w tym kraju
pozostało niewielu zdrowych na umyśle ludzi. Prawie wszyscy żołnierze zginęli podczas
Wielkiego Poruszenia. A owdowiałe kobiety nie rozumują, tylko nienawidzą. Po śmierci
większości naszych przywódców i zabójstwie księcia, ci, którzy przeżyli, często uciekali się
do gwałtu, żeby zaspokoić swoje potrzeby. Ci zaś, którzy uciekli, wrócili, by się mścić.
Karsten nie zdołał się jeszcze wyrwać z tego błędnego koła.
- Opowiedz mi coś więcej o tej masakrze. Dlaczego władca postanowił wymordować
swoich poddanych? - zapytała.
- To długa historia - westchnął Cynan - ale opowiem ci pokrótce to, co wiem. Karsten
zawsze był w pewien sposób podzielony. Mój lud, lud czarownic z Estcarpu, władał częścią
tej krainy na długo przed przybyciem jej obecnych mieszkańców. My wszakże, żyjąc długo,
rozmnażamy się powoli.
- Czy to pierwsze jest powodem drugiego?
- Nie. Chodzi o talent magiczny. Kobiety, które go mają, opuszczają dom i rodzinę
jako małe dziewczynki. Czarownice uczą je posługiwać się mocą czarodziejską.
- Moc i talent są więc tym samym?
- Nie, moja droga, ale jedno rodzi drugie. Ty masz wrodzony dar. To jest talent
magiczny, zdolność czarowania. Natomiast moc gromadzi się przez wieloletnią naukę i pracę
nad sobą. Moc kryje się w wielu rzeczach i ci, którzy mają wrodzony dar, mogą z niej
korzystać. Weźmy na przykład twój talent porozumiewania się z końmi. Gdybyś nigdy z
niego nie korzystała, trwałby w tobie w uśpieniu do końca życia.
Lecz rozwijał się i rósł za każdym razem, gdy się nim posłużyłaś. Stąd wiesz, czego
możesz dokonać używając go.
Eleeri zamyśliła się. To miało sens. Wróciła myślą do masakry pobratymców Cynana.
Co podzieliło Karsteńczyków?
- Nasz lud osiedlił się tutaj, w Karstenie. Stolica, Kars, stała się wielkim portem, do
którego przybywali Sulkarczycy. To rasa żeglarzy. Zabierają zawsze ze sobą swoje kobiety i
dzieci, no, z wyjątkiem niebezpiecznych podróży, kiedy wyprawiają się na badania
nieznanych krain. Później do Karstenu przybyli obecni mieszkańcy. Zajęli większą część
ziem, których my nie używaliśmy. Przez wiele pokoleń żyliśmy obok siebie w pokoju.
- I co zmieniło ten stan rzeczy?
- Nic nie pozostaje niezmienne na wieki - odrzekł wzdychając Cynan. - Myślę, że
wśród tych osadników byli tacy, którzy zawsze zazdrościli nam zdolności magicznych.
Później przybyli Kolderczycy, ci posłużyli się nie taką jak nasza mocą, żeby zwrócić księcia
Karstenu przeciw nam. Nie mogli nas złamać; z powodu talentu magicznego nasz lud mógł
przeciwstawić się ich woli. Żeby zawładnąć Karstenem i innymi krajami, musieli zniszczyć
całą naszą rasę. Dlatego sprawili, że książę oszalał. Skazano nas na banicję. Wszyscy zwrócili
się przeciwko nam i nikt nie miał odpowiadać za to, co zrobiono z nami.
Eleeri zadrżała. Potrafiła sobie wyobrazić, przynajmniej w przybliżeniu, co mogło się
wtedy dziać. Cynan, rozumiejąc przerażenie dziewczyny, dotknął jej ramienia.
- To wszystko stało się dawno temu. Wynikły z tego różne rzeczy, niektóre dobre,
równoważące zło - rzekł.
Spojrzała na niego pytająco.
- Jedni Karsteńczycy bali się nas i nas oskarżali, drudzy byli naszymi przyjaciółmi.
Stanęli przy nas w dniach, kiedy ginęliśmy tylko dlatego, że byliśmy tacy, a nie inni.
Ukrywali nas, ryzykowali życie i majątek, by zapewnić nam bezpieczeństwo i przemycić
przez góry do Estcarpu. Wszyscy pamiętamy, że nie każde ręce wyciągały się chciwie po
nasze dobra. To jeszcze nie wszystko. - Uśmiechnął się do niej łagodnie. - Nie ty pierwsza
przybyłaś do tej krainy przez bramę w czasie i przestrzeni. Na długo przed tobą pojawił się
Simon Tregarth. Poślubił on kobietę obdarzoną talentem magicznym i wielką mocą.
- A ja myślałam, że czarownice muszą zachować dziewictwo!
- I robią to. Dlatego jest nas coraz mniej. Z tego też powodu wykluczyły ze swego
grona małżonkę Simona. A przecież nie utraciła ona swojego daru. Może stało się tak dlatego,
że jej mąż nie należał do naszej rasy.
Eleeri odchyliła do tyłu głowę i wybuchnęła śmiechem.
- Założę się, że nie były tym zachwycone!
- Rzeczywiście. Simon więc pojął za żonę czarownice Jaelithe. Później nastąpiło coś
wyjątkowego. Jaelithe urodziła jednocześnie troje dzieci, dwóch chłopców i dziewczynkę.
Nie słyszałem o drugim takim zdarzeniu wśród naszego ludu.
- Trojaczki!
- Właśnie. Ale to długa historia. Wystarczy, że powiem, iż ich córka również miała
talent magiczny. Czarownice wysłały tę dziewczynę do swojego Przybytku Mądrości, lecz jej
bracia ją uratowali. Uciekli razem w góry. Za górami na wschodzie leży starożytna kraina
Escore. Żyją tam teraz i walczą ze złem.
- Jakim złem?
- Czy mam ci opowiadać dzieje wszystkich krajów? - westchnął starzec. - Wiele
pokoleń temu Escore było naszą ojczyzną. Dzieliliśmy ją z wieloma stworzeniami i z innymi
rasami. Lecz pojawili się wśród nas adepci. Posiedli wielką moc, a wraz z nią przybyło zło.
Jedni zwrócili się o pomoc do Ciemnych Mocy. Drudzy walczyli o ocalenie Escore i jego
mieszkańców. Jeszcze inni odeszli z naszego świata przez bramy, które stworzyli. W końcu
moi przodkowie uciekli z Escore. Byli jednak i tacy, którzy woleli tam pozostać. - Powrócił
myślą do zasłyszanych w dzieciństwie i młodym wieku opowieści. - Żyła tam inna rasa.
Podobna do nas, ale silniej związana z ziemią ojczystą. To oni tam pozostali. Przewodziła im
Pani Zielonych Przestworzy, stare legendy nazywają ją również Dahaun i Morquant, nadają
jej tez inne imiona. Była bardzo uzdolniona i władała wielką mocą. Teraz ona sama, a może
jej krewna rządzi Doliną Zielonych Przestworzy, gdzie dobro walczy ze złem uwolnionym
przez wielu adeptów w zamierzchłych czasach.
- Powiedziałeś, że mieszkały tam inne stworzenia i rasy? Chciałeś powiedzieć, że jest
ich więcej? Jakie one są? - Eleeri pochyliła się z zainteresowaniem.
- Na przykład Wilkołaki. Nie są ludźmi, ale istotami spokrewnionymi z wilkami. Nie
walczą mieczami, lecz zębami i pazurami, a przecież są groźnymi wojownikami,
obdarzonymi inteligencją.
- Jakie jeszcze?
- Kepliany i Renthany. Renthany są zarazem piękne i inteligentne. W razie potrzeby
służą za wierzchowce mieszkańcom Doliny Zielonych Przestworzy. Zawsze walczą dla
Światła. - Westchnął. - Niewiele wiem o tych pierwszych, Keplianach. Pod wieloma
względami są podobne do pięknych czarnych koni. Ponoć przychodzą do jeźdźca, który
stracił wierzchowca, i udają oswojonego rumaka. Jeśli się jednak takiego Kepliana dosiądzie,
zaniesie do miejsca, gdzie człowiek zostanie pożarty przez zło. Adepci służący Ciemności
często używali ich jako wierzchowców. Mówi się, że choć są tak piękne, jedyny dobry
Keplian to martwy Keplian.
- A co się później działo w Karstenie? - dopytywała się dziewczyna. - Podczas
wędrówki napotkałam wiele zniszczonych zamków i zagród. I stało się to niedawno.
Powiedziałabym, że w tym roku.
- Kiedy sprawy przybrały zły obrót i wydawało się, że przegramy, czarownice ruszyły
z posad góry - powiedział powoli Cynan. - Posłużyły się mocą, żeby nadać im nowy kształt.
Ówczesny książę Karstenu i cała jego armia posuwała się górskimi szlakami w stronę
Estcarpu. Podejrzewam, że ocaleli tylko nieliczni. Później różni wielmoże próbowali zająć
książęcy tron. Za każdym razem musieli walczyć ze swymi przeciwnikami. Przez trzydzieści
lat mieszkańcy tej krainy łupili swoich ziomków i sami byli przez nich łupieni. Tu i ówdzie
niektórym panom udawało się wywalczyć spokój w swych dobrach, uratowali rodziny,
zgromadzili wojowników. Ale tylko nielicznym. Słyszałem, że nawet w Karsie panuje
bezprawie.
- Jak ludzie mogą tak żyć? - zapytała oszołomiona Eleeri. - To się musi skończyć
ogólną zagładą!
- W wielu częściach kraju tak właśnie się stało. Ilu łudzi spotkałaś wędrując przez tę
krainę?
- Nikogo.
- Sama widzisz. Na pomocy i na wschodzie kraj jest bezludny. Tylko na zachodzie i
południu, na wybrzeżu, dokąd jeszcze przybywają kupcy, można znaleźć żywych
Karsteńczyków.
- Kupcy?
- Od czasu do czasu sulkarskie statki przypływają do ocalałych portów. Sulkarczycy
przybywają uzbrojeni i przez cały czas zachowują czujność.
Dziewczyna skinęła głową, przypomniawszy sobie wszystko, co jej opowiedział o tej
rasie żeglarzy.
- A co z Sokolnikami, o których wspomniałeś? Czy można jeszcze tu spotkać
jakiegoś?
- Tego nie wiem - westchnął Cynan. - Opuścili oni Góry Graniczne przed Wielkim
Poruszeniem. Rozproszyli się, przyjęli służbę u obcych. Myślę jednak, że przetrwają jako lud;
to dumni, silni wojownicy. - Spojrzał jej w oczy. - Nie zawracaj sobie głowy pozostałymi. Co
zamierzasz zrobić? Wiem, że zostaniesz tutaj tylko przez tę zimę. Nawet teraz wyczuwam
twój niepokój. Mogłabyś przejść przez góry do Estcarpu. Opowiedziałbym ci o miejscach,
gdzie dobrze by cię przyjęto, jeśli wystąpisz w moim imieniu.
- Czy w górach jeszcze istnieją jakieś drogi? - Zamrugała, a potem prychnęła z
pogardy nad własną głupotą. - Oczywiście, że muszą być. Inaczej nie mógłbyś tutaj powrócić.
Jak wygląda tu ukształtowanie terenu?
Cynan wyjął nadpalony patyk z ogniska i naszkicował na podłodze mapę.
- Rozumiem - powiedziała w końcu. - Jeśli wrócę skrajem gór na zachód i przejdę
przez nie kierując się na pomoc, znajdę się w Estcarpie. - Smukłym palcem dotknęła pustego
miejsca. - Co się tutaj znajduje?
Starzec milczał długo. Kiedy w końcu odpowiedział na jej pytanie, poczuła, że z
całego serca pragnie poznać nie zaznaczoną na mapie nieznaną krainę. W tonie jego głosu i w
samej nazwie Escore było coś, co ją nieodparcie pociągało. Takie samo uczucie
przyprowadziło ją do tej odizolowanej od reszty świata doliny. W milczeniu przyjrzała się
mapie.
- Nasza rzeka… - odezwała się w końcu - gdybym poszła jej brzegiem, czy
dotarłabym do Escore?
- Tak myślę, ale nie jestem tego pewny.
Eleeri wstała i podeszła do ognia. Rozmyślała nad słowami Cynana dorzucając drew,
by palenisko nie zgasło w nocy. Coś ciągnęło ją do Escore, czuła, że będzie to słuszna
decyzja. Położyła się, pozwalając odprężyć się swemu ciału. Starzec obserwował jej twarz.
Już zasypiała, kiedy przerwał milczenie:
- Już postanowiłaś, prawda?
- Tak. Na wiosnę wyruszę do Escore. Czy pojedziesz ze mną?
- Nie. Urodziłem się tutaj, w tym domu. Wróciłem, by tutaj umrzeć. Jeśli jednak tam,
dokąd się udasz, spotkasz kogoś, kto mnie znał, powiedz mu, że nadal żyję.
- Powiem. - Pogrążyła się we śnie. Wybrała cel podróży. Escore… pojedzie do Escore.
ROZDZIAŁ TRZECI
Ta zima była dla Eleeri czasem przyjaźni i zbierania doświadczeń. Cynan nauczył ją
wszystkich języków, które poznał w swym długim życiu. Tę wiedzę uzupełnił ostrzeżeniami,
pogłoskami i wierzeniami o miejscach Dawnego Ludu, ich naturze i początkach. Jego matka
miała niewielki talent magiczny, toteż rosnące umiejętności Eleeri nie zmartwiły go tak, jak
mogłyby kogoś, kto nigdy nie miał z tym do czynienia. Sama dziewczyna prawie nie
zauważała, że jej dar rozwija się i pogłębia w miarę, jak się nim posługuje. Zawsze umiała
porozumiewać się z końmi; było to częścią jej istoty. Lecz w czystym powietrzu nowego
świata wszystko się zmieniło. Przedtem umiała poskromić najbardziej rozhukaną klacz,
uspokoić najdzikszego ogiera. Źrebaki szukały u niej pociechy. Od czasu, gdy ukończyła
sześć lub siedem lat, Wedrujący - w - Dal używał jej do rozpoczęcia tresury powierzonych
mu po to koni. Ułożone przez jego prawnuczkę zwierzęta były spokojniejsze, inteligentniejsze
i bardziej wrażliwe niż inne. Eleeri kochała tę pracę i zarazem nienawidziła jej: każdy jej
czworonożny przyjaciel opuszczał ją po pewnym czasie. Zdawała sobie sprawę, że
właściciele będą te zwierzęta traktować jak tanie maszyny.
Kochała konie, lubiła dotykać ich twardych muskułów przesuwających się pod
dłońmi, gdy je czyściła. Kochała ich szorstkie grzywy, zapach potu i końską mowę.
Najbardziej wszakże umiłowała poczucie więzi, zaufanie i przywiązanie, jakim ją darzyły
konie. Tej zimy nie uznała za dziwne, że jej kontakt z trzema zdobycznymi kucami stał się
głębszy niż kiedykolwiek. Dawniej rzadko mogła obcować z końmi dłużej niż kilka tygodni
potrzebnych do wytłumaczenia zwierzętom nowych obowiązków. Z tą trójką spędziła wiele
miesięcy. To oczywiste, że porozumiewała się z nimi coraz lepiej. Tylko Cynan, który to
obserwował, wiedział, że było w tym coś więcej. Czasami wydawało się, że umysły
dziewczyny i zwierzęcia łączyły się w jedną całość. Pewnej nocy celowo poruszył ten temat.
- Eleeri, moc często przychodzi wtedy, kiedy zechce, a nie wówczas, kiedy ty tego
pragniesz. - Podniosła na niego spojrzenie, ale nic nie odpowiedziała. - Mówisz, że w twoim
kraju nikt nie ma wielkiej mocy, tylko niewielkie zdolności, które zmniejszają się z każdym
pokoleniem. - Skinęła twierdząco głową. - Więc przemyśl to, co ci teraz powiem. Tutaj jest
inaczej. Możliwe że twój wrodzony dar się rozwija. Nie wierzę, że jest tak niewielki, jak
uważasz, a wiem, że zdolności magiczne mogą się stać niebezpieczne, jeśli się nie umie
właściwie nimi posługiwać. Jeżeli spotkasz kogoś, kto będzie mógł cię tego nauczyć, nie
przegap takiej okazji.
ANDRE NORTON KLUCZ KEPLIANÓW Przekład: Ewa Witecka Tytuł oryginału: The key of Keplian Poświęcam tym, którzy przyczynili się do powstania tej książki
ROZDZIAŁ PIERWSZY Starzec konał. Kiedyś sądziła, że będzie żył wiecznie. Teraz była już starsza i wiedziała, że wszystko umiera, gdy nadchodzi pora. Właśnie przyszła jego kolej. Ze spokojem zajrzał jej w oczy. Zrozumiała, że chce coś powiedzieć. Przyjrzał się dziewczynie uważnie, gdy przykucnęła obok niego. Była zbyt chuda, by uchodzić za urodziwą, ale on uważał ją za skończoną piękność. I bardzo, bardzo kochał tę córkę córki jego syna, ostatnią z rodu. Przybycie białej rasy drogo kosztowało Nemunuhów. Umierali licznie na choroby, których nie znali wtedy, kiedy swobodnie wędrowali po ziemi. Upodobali też sobie wodę ognistą, którą tak chętnie im oferowali biali ludzie. Choroba zabrała syna, zły los wnuczkę i jej męża, pozostała mu tylko prawnuczka. W ciągu wielu pokoleń obca krew mieszała się z krwią Nemunuhów: jego własna matka była półkrwi Nawajo, po matce Indiance i białym mężczyźnie. Nie odrywał oczu od skulonej dziewczyny. Nazwał: ją Eleeri, imieniem ze starożytnego języka używanego tylko przez szamanów - władców mocy. Obecnie było ich tylko paru. Za rzadko się teraz tacy rodzili i wrodzony dar zaczął zanikać. Na szczęście w Eleeri odżył, rozwinął się w silną więź z końmi. Dziewczyna patrzyła na niego ze smutkiem w wielkich szarych oczach. Długie czarne włosy spadały na jej chude plecy. Odgarnęła niecierpliwie ręką lśniące pasma. Kiedy podniosła dłoń, silne ścięgna napięły się w zagłębieniu nadgarstka. Jej szczupła sylwetka nie zdradzała obecności żelaznych muskułów. Dawno, bardzo dawno temu kobiety były wojowniczkami i Nemunuhowie to akceptowali. Wędrujący - w - Dal dobrze wytrenował swoją prawnuczkę. W tych zepsutych czasach żaden młodzieniec nie mógł jej dorównać we władaniu łukiem i nożem. I nikt, żaden mężczyzna ani żadna kobieta, nie umiał tak dobrze jeździć konno i polować. Starzec uśmiechnął się i przemówił cicho, lecz wyraźnie: - Nazwałem cię Eleeri. Musisz teraz udowodnić, że to dobre imię. Zdziwiła się. Zawsze wiedziała, że jej imię znaczy „Krocząca Obcymi Drogami”. Jakąż drogą ma pójść? Pradziadek uśmiechnął się widząc zmarszczki na czole dziewczyny. - Idź wysoko w góry i odszukaj tam początek drogi tych, którzy odeszli wcześniej. Pójdziesz tą drogą, strach musisz pozostawić za sobą. Krocz jak wojowniczka. Jesteś ostatnią z mojego rodu i jako taka wyruszysz wyposażona we wszystko, co mogę ci dać. - Ruchem głowy wskazał jakiś kształt w ciemnym kącie. - Gdy słońce stanie w zenicie, odejdziesz ze światłem. Niech Ka - dih ma cię w swojej opiece. - Westchnął cicho i mówił dalej: - Wolałbym, żebyś jechała konno, ale sprzedałem ostatniego konia. Nie wolno ci zwlekać.
Kobieta, która się nami interesuje, przyjedzie dzisiaj. Musisz odejść na długo przed jej przybyciem. Eleeri zadrżała. Przed losem nie ucieknie, mech więc tak się stanie. To pradziadek uratował ją przed sześciu laty. Przypomniała sobie okrucieństwo ciotki i wuja. Ojciec Eleeri nie gardził indiańską krwią swojej małżonki, ale jego siostra i ranczer, którego poślubiła, myśleli zupełnie inaczej. Kiedy Wędrujący - w - Dal umrze, ona sama, zgodnie z prawem białych ludzi, znów wpadnie im w ręce, gdyż nie ukończyła jeszcze szesnastu lat. Jeżeli w ogóle istnieje, jeżeli się nadarza jakakolwiek możliwość ucieczki, musi z niej skorzystać. Droga tych, którzy odeszli wcześniej? Zabiło jej mocniej serce. Słyszała wiele opowieści o tym starożytnym plemieniu. Nawet nauczyciele w szkole, do której uczęszczała, znali tę prawdę. A przynajmniej jej część. Czytała w książkach o ludzie Tsoahów. Potwierdzały to, co Wędrujący - w - Dal usłyszał po raz pierwszy od swojej matki. Nigdy jednak nie słyszała o żadnej drodze czy szlaku. Czarne oczy zaiskrzyły się w zrytej zmarszczkami twarzy pradziadka. Twarzy tak podobnej do wzgórz i wąwozów jego ojczyzny. Brązowej jak ziemia i jak ona żywej. - Przynieś mi moją sakwę. Przyniosła torbę wojownika z jeleniej skóry i czekała. Starzec wyjął płat białej skóry, którą tak długo garbowano, aż stała się miękka i giętka jak tkanina. Rozłożył ją na posłaniu przed oczami Eleeri. - Tutaj… - Musnął skórę drżącymi palcami. - Tutaj jest ziemia naszego plemienia. Pójdziesz brzegiem strumienia wysoko w góry. Najpierw zobaczysz na zboczu biały pniak rażonego piorunem wielkiego drzewa. - Eleeri skinęła głową; widziała go już. - Jeszcze wyżej znajdziesz miejsce, gdzie dawno temu wzgórza runęły w dół. W skałach powyżej zobaczysz żyły kwarcu. - Przytaknęła w milczeniu. Znalazła już to miejsce polując. - Wtedy oddalisz się od potoku i kierując się mapą dotrzesz tutaj. - Dotknął palcami białej skóry. Zamilkł, by nabrać tchu. W zapadłej nagle ciszy do ich uszu dotarł przytłumiony warkot motoru. - To nadjeżdża ta wścibska baba - warknął Wędrujący - w - Dal. - Musisz mnie zostawić i odejść jak najprędzej. - Nie pozwolę ci umrzeć w samotności. - Wyjrzała za drzwi. W oddali mały czerwony punkcik mozolnie piął się stromą drogą. Eleeri zerwała klucz z gwoździa i wybiegła na podwórze. Szybko zamknęła bramę i wróciła do pradziadka. - Jeśli będziemy cicho, może pomyśli, że nie ma nas w domu. - Ta kobieta jest wszędobylska jak szczur, zajrzy w każdy kąt - zachichotał starzec. - Zamknięta brama nie zatrzyma jej na długo. Znasz zwyczaje białych. Kiedy tylko mnie
zobaczy, ani się obejrzysz, jak cię stąd zabierze i zapakuje gdzieś, skąd nie zdołasz zbiec. Musisz uciekać, moje dziecko. Uciekać tak szybko, żeby nigdy więcej cię nie zobaczyła. Możesz się ukryć tylko na drodze, o której ci mówiłem. - Nie pozwolę ci umrzeć w samotności. - Twarz dziewczyny znieruchomiała w uporze. - Nie zamierzam umierać w samotności - odpowiedział cicho. - Przynieś mi mój łuk, nóż i farby wojenne, które przygotowałem. Eleeri biegiem przyniosła wszystko, o co prosił. Przykucnąwszy na piętach patrzyła, jak starzec wstaje z łóżka. Kroplisty pot wystąpił mu na czoło. Widziała, że wielki to był dla konającego wysiłek, ale nic nie powiedziała. Żył jak wojownik i powinien umrzeć jak wojownik. Rozebrał się aż do przepaski biodrowej i powoli włożył uroczysty strój z jeleniej skóry. Pomalował twarz, wziął broń i wyszedł na dwór. Podniósł płonące oczy na słońce. Czerwony samochód zbliżał się nieubłaganie. Wędrujący - w - Dal zaczął cicho śpiewać Pieśń Śmierci. Skończył pierwszą część pieśni i odwrócił się do Eleeri. Zrobił ręką jakiś gest, a potem inna pieśń popłynęła w czystym powietrzu. Pieśń - błogosławieństwo dla wojownika, który ma wyruszyć w drogę. Błogosławieństwo Ka - diha i całego plemienia. Następnie starzec zwrócił znów spojrzenie na góry. Śpiewał teraz głośniej, wyliczając swoje czyny, modląc się, by w Krainie Wiecznych Łowów uznano go za wojownika. Podniósł ręce w pozdrowieniu i postąpił krok do przodu. Eleeri krzyknęła z zaskoczenia, gdy wypłynęło z niego światło. Wydało się jej, że potężne wichry runęły na dom. Wędrujący - w - Dal osunął się powoli na ziemię. Z jękiem doskoczyła do starca. Otoczył ich ciepły powiew, witający wojownika w jego nowym tipi, pocieszający tę, która pozostała. Dziewczyna pochyliła głowę. Dobrze się stało. Jej pradziadek, którego kochała z całego serca, wyruszył w ostatnią wędrówkę. Teraz ona musi pójść własną drogą, drogą, która jest jego ostatnim podarunkiem. W dole czerwony samochód podjeżdżał do ostatniego zakrętu górskiej szosy. Za jakieś dziesięć minut znajdzie się przed zamkniętą bramą. Dziewczyna przypomniała sobie nienawiść wuja, bicie i drwiny z niej, ćwierćkrwi Indianki. Umrze, a nie wróci do niego. Zacisnęła zęby i z siłą, o jaką nie posądziłby jej nikt, kto ją znał, podniosła ciało starca i zaniosła do domu. Pośpiesznie położyła je na łóżku, kładąc łuk i nóż w zasięgu ręki. Na zewnątrz ucichł warkot samochodu, który zatrzymał się przed bramą. Rozległo się głośne wołanie. Zgrzytnęły zawiasy. Eleeri chwyciła plecak i wepchnęła doń przygotowany przez pradziadka stosik. Nie miała czasu na oglądanie czy przejrzenie wszystkiego. Musi ufać, że Wędrujący - w - Dal wiedział, czego będzie potrzebowała. Pocałowała go w pomarszczony policzek, włożyła do torby mapę z jeleniej skóry. Przed bramą kobiecy głos
znów zawołał coś naglącym tonem. Dziewczyna uśmiechnęła się gorzko. Pradziadek miał rację. Tamta kobieta nie odjedzie, zanim nie postawi na swoim, a przynajmniej się czegoś nie dowie. Eleeri cicho podeszła do tylnych drzwi i otworzyła je. Nigdy nie zadowalaj się jednym wyjściem, mawiał Wędrujący - w - Dal. A jeszcze lepiej to drugie ukryć. Złośliwy uśmieszek wypłynął jej na wargi. Usłyszała szczęk bramy i zbliżające się, coraz głośniejsze nawoływanie. Drzwi frontowe również były zamknięte. Na jakiś czas zatrzymają natrętkę. Eleeri przemknęła się wokół domu, kryjąc się za zburzonymi przybudówkami. Można było podnieść część płotu, gdy usunęło się dwa wielkie żelazne gwoździe. Spokojnie wcisnęła je na dawne miejsce. To zbije z tropu białooką. Znowu dobiegło ją głośne wołanie, a potem odgłos rozbijanej szyby. Zaraz potem rozległ się wrzask, hałas bieganiny i powtarzane z przerażeniem wołanie. Eleeri zrobiło się żal białej kobiety, gdyż wiedziała, że tamta miała dobre zamiary. Nigdy jednak nie pozwoli, by oddano ją pod opiekę krewnych, którzy nią gardzili. Gdybyż tylko Wędrujący - w - Dal nie uparł się, by pomagać jej wczoraj w pracach domowych. I nie tylko jej pomagał, ale w dodatku spędził kilka godzin w szopie za zamkniętymi drzwiami. Przypuszczała, że czując zbliżającą się śmierć przygotował zawartość plecaka, który teraz niosła. Pracownica socjalna przyjeżdżała tylko raz w tygodniu. Dotychczas Wędrującemu - w - Dal udawało się ukrywać przed nią swoją coraz większą słabość. Mieli nadzieję, że przeżyje jeszcze kilka tygodni, aż do szesnastych urodzin Eleeri. Wtedy pozwolono by jej zamieszkać w zbudowanym przez starca domu, na kilku pozostałych akrach ziemi. Uśmiechnęła się z zawziętością. Należąca do rodu Dwóch Piór ziemia dawno została sprzedana. Pozostały tylko przedmioty osobistego użytku, maleńka chatka i kilka akrów nie nawodnionego gruntu. Eleeri mogłaby tu wyżyć polując, ujeżdżając konie i uprawiając ogródek warzywny. Ale dla obcych jej dziedzictwo było bezwartościowe. Wyjrzała zza drzewa i spojrzała na dziedziniec w dole. Dostrzegła kobiecą postać, biegającą niezdarnie od jednego zabudowania do drugiego. Eleeri pokiwała z politowaniem głową. Upłynie kilka godzin, zanim przybędzie grupa poszukiwawcza. Wiedziała, że przybędzie. Ta kobieta nie pozostawi jej w spokoju. Przerzuciła plecak przez ramię i sprawdziła ekwipunek. Zatknięta za pas mapa zwisała w zasięgu ręki, by w każdej chwili można było po nią sięgnąć. Wspinała się pewnie, lecz powoli. Nie mogła sobie pozwolić na krótki oddech, przedwczesną utratę sił. Będzie ich potrzebowała, kiedy rozpocznie się pościg. Lepiej nie tracić zawczasu rezerw energii. Z ofiarowanej przez pradziadka mapy wynikało, że czeka ją długa droga przez góry. Jeśli
poszukiwać jej będzie helikopter, to ocalą ją nabyte umiejętności, a nie siła czy szybkość. Czerwony samochód mknął w dół górską drogą. Kierująca nim kobieta była równie zdeterminowana jak Eleeri. Dziewczynka musiała uciec w góry, myślała. Trzeba ją znaleźć i umieścić w bezpiecznym miejscu. Jej zwierzchnik postąpił głupio pozwalając temu dziecku zamieszkać ze starym Indianinem. Powinna była przewidzieć, że tak się to skończy. W dodatku jej zwierzchnik, jak typowy mężczyzna, zawsze przebywał poza biurem, gdy działo się coś ważnego. Zagryzła wargi w zamyśleniu: wiec teraz sama jest odpowiedzialna za wszystko. Jej przełożonego nie będzie w biurze prawie tydzień, ale do tego czasu odszuka się dziewczynkę. Nieważne, co powiedział. Ta mała nie ukończyła jeszcze szesnastu lat, a jej ciotka zawsze mówiła, że znów weźmie ją do siebie. Zignorowała zawarty w aktach raport opisujący, jak ta sama rodzina traktowała Eleeri przed sześciu laty. Co z tego, że ukarano ją raz czy ze dwa razy. Dzieci trzeba trzymać krótko. Jechała coraz prędzej, chcąc jak najszybciej wrócić do biura i zorganizować poszukiwania zbiegłej dziewczynki. Zabierze to trochę czasu, ale była pewna, iż zdoła przekonać swoich zwierzchników, iż Eleeri grozi niebezpieczeństwo. Może dobrze byłoby nawet wpaść w pewną przesadę? Zagubiona w górach dziewczynka, oszalała z rozpaczy, gotowa popełnić samobójstwo… Jeżeli jej nie znajdą, źle to wypadnie w raporcie. Nigdy nie przyznała się sama przed sobą, nigdy nie uzmysłowiła sobie, że nienawidzi Eleeri i jej pradziadka za ich dumę i za niechęć, z jaką witali jej obowiązkowe przecież wizyty. W zachowaniu dziewczynki było coś, co budziło dreszcz niepokoju w kobiecie za kierownicą. Nie powinna pełnić tej funkcji w okolicy, gdzie nadal pamiętano o śmierci rodziny Eleeri, o zamordowanych krewnych. Ta zaś kobieta gardziła tymi, którymi się opiekowała. To, że odpłacano jej pogardą, doprowadzało ją do wściekłości. Odnajdzie dziewczynkę i odda na wychowanie przyzwoitej, cywilizowanej rodzime, która nauczy ją posłuszeństwa. Tymczasem wysoko w górze zbiegłe „dziecko” pięło się brzegiem strumienia. Za nią połyskiwał w jasnych promieniach słońca stary, zmurszały pień rażonego piorunem drzewa. Przed sobą widziała pozostałości kamiennej lawiny, która runęła przed kilkuset laty. Przykryły je następne osypiska. Z jakiegoś powodu ta cześć urwiska osuwała się w przybliżeniu co sto lat. Eleeri, podchodząc do podnóża, spojrzała po sobie. Ubranie, które włożyła do wspinaczki było stare, ot, podarte łachmany, nadające się raczej do czyszczenia starej zardzewiałej rury pieca. Nie będzie już jej potrzebne, ale powinna odpocząć, gdyż wspinaczka bardzo ją zmęczyła. Po jakimś czasie zaczęła się wspinać na osypisko. Niebawem była już na szczycie,
uważnie się przypatrując kruchej,, rozpadającej się skale pod nogami. Uśmiechnęła się lekko. Wędrujący - w - Dal zawsze mawiał, że taki widok wart jest przebytej dalekiej drogi. Niebawem przeciągły grzmot odbił się echem od pobliskich wzgórz. Spod nowego rumowiska wystawał rękaw koszuli. Jeżeli zaczną kopać, znajdą głębiej inne strzępy. Umieściła je tam, zanim zepchnęła kamienną lawinę. Dalej poszła strumieniem. Niech szukają śladów w wodzie. Znała miejsce, gdzie można było wyjść nie pozostawiając łatwego do wykrycia zapachu. Śpieszyła się teraz; woda była lodowata. Później odpoczęła na szlaku i zjadła posiłek przygotowany dla niej przez Wędrującego - w - Dal. Następnie z ciekawością zbadała zawartość plecaka. Ubranie, pudełko pełne stalowych igieł różnej wielkości, nici, haczyki na ryby i mnóstwo innych potrzebnych rzeczy. Pradziadek nie ofiarował jej byle jakiego plecaka. Ten był duży, na metalowym stelażu, w razie potrzeby z łatwością pomieściłby ładunek ważący pięćdziesiąt kilo - jeśliby tylko niosący zdołał go udźwignąć. Wydawał się teraz pusty. Podniosła plecak, by znów go zapakować. Dziwne, było tam jeszcze coś. Wywróciła go na drugą stronę i pod warstwą płótna znalazła skórzany pas ozdobiony podobiznami biegnących koni. Na kościanej klamrze wyrzeźbiono tańczące koniki o oczach z gagatu. Pas sporo ważył i zrozumiała, dlaczego pozornie pusty plecak wydał się jej ciężki. Zafascynowana, obróciła pas i przyjrzała się jego wewnętrznej stronie. Ach! Był podwójny, zszyty jelenimi ścięgnami. Spruła kawałek i zajrzała do środka. Potem znów usiadła. Od jak dawna Wędrujący - w - Dal planował jej ucieczkę? Czyżby się obawiał, że umrze wcześniej, zanim będzie mógł zapewnić jej bezpieczeństwo? W pasie ukryty był prawdziwy skarb. Stopiony i odlany w cienkie krążki złoty pył, który wypłukał z potoku. Inni uważali, że gra niewarta jest świeczki. Tygodnie ciężkiej pracy nie wystarczyłyby do wydobycia złota na zaledwie piątą część każdego z tych krążków. A przecież jej pradziadek całymi latami szukał złotego piasku i przetapiał go. Tymczasem wszędzie, w każdej chwili można było znaleźć znacznie lepiej płatną i lżejszą pracę. Podniosła plecak, ale dalej wydał jej się za ciężki. Ponownie sięgnęła pod podszewkę i wydobyła z niej małą sakiewkę z sarniej skóry. Wysypała zawartość na rozwartą dłoń. W blasku słońca zabłysł purpurowy ogień; wśród purpury migotały niebieskie i złociste iskry. Na Ka - diha, Wędrujący - w - Dal długo musiał to zbierać. Wprawdzie wśród okolicznych wzgórz znajdowano ametysty, lecz zazwyczaj miały one jakąś skazę. Te zaś były czyste. Choć małe, miały najpiękniejszą, najczystszą barwę, jaką Eleeri kiedykolwiek widziała w życiu. Były wiele warte. Przyjrzała się kamieniom świecącym niebieskim blaskiem. To musiały być szafiry.
Gdzie Wędrujący - w - Dal je znalazł? Nie występowały w ich ojczystych górach. Nie było ich wiele - naliczyła tylko pięć - ale i one wyglądały na cenne. Dostrzegła też dwa kawałki bursztynu z zatopionymi w nich nasionkami jakiejś rośliny. Z zaciekawieniem podniosła jeden. Jej palce przekazały swoje ciepło bursztynowi, a ten się zaświecił! Zaskoczona, położyła go na dłoni. Możliwe, że pradziadek wiedział znacznie więcej o drodze, którą miała pójść. Wyczuła, że ametysty - i złoto - wolno jej sprzedać, ale bursztyn… Tak, mógł mieć inne przeznaczenie. Leniwie włożyła jedną grudkę do kieszeni koszuli, a potem, pod wpływem nagłego impulsu, wcisnęła drugą do kieszeni dżinsów. Starannie zapakowała plecak i wstała. Funkcjonariuszka opieki społecznej na pewno dotarła już do miasta. Wkrótce zacznie się polowanie. Eleeri tylko częściowo miała rację. Policjanci nie chcieli się w to mieszać. Dopiero po kilku godzinach zgodzili się wysłać grupę poszukiwawczą, a wtedy zapadał już zmierzch. Odłożono polowanie do następnego ranka, dziewczyna zaś zyskała na czasie. Wykorzystała go dobrze, idąc szybkim, równym krokiem, co rusz rzucając okiem na mapę. Wędrowała aż do następnego wieczora; później rozbiła obóz. Ostrożnie odtoczyła na pół zagłębiony w ziemi duży kamień i rozpaliła w pozostałym dołku ognisko. Zaspokoiła głód i pragnienie, po czym się rozejrzała; drew starczy do świtu. Skały za nią będą odbijać ciepło do miejsca, w którym się położy, a upleciony z trawy parawan osłoni ją przed wiatrem. Wstała o brzasku, zjadła śniadanie i napiła się gorącej herbaty. Następnie przetoczyła kamień na dawne miejsce, ukrywając pod nim popiół z ogniska. Przedtem jednak natarła spodnią część kamienia liśćmi o ostrym zapachu. Żaden .pies nie wytropi jej zapachu. Zarzuciwszy plecak na ramiona, zeszła na dół do maleńkiego strumyka. Tam rozebrała się i umyła. Później zapakowała starą odzież do plecaka i ubrała się w spodnie i kurtkę z jeleniej skóry. Nałożyła też ozdobny pas, przymocowała do niego z przodu sakiewkę z jej cenną zawartością oraz nóż w ozdobionej frędzlami pochwie. Łuk i kołczan zawiesiła na plecaku, w zasięgu ręki. Długo i uważnie oglądała mapę. Po opuszczeniu tego miejsca znajdzie się w nieznanym terenie. Wprawdzie podczas polowań zapuszczała się głęboko w góry, ale jeszcze nigdy nie znalazła się w tych stronach. Odtąd musi polegać na mapie i swoim zdrowym rozsądku. Wyprostowała się i ruszyła ledwie widocznym jelenim szlakiem. Prowadził we właściwym kierunku i łatwiej będzie nim iść - przynajmniej przez jakiś czas. Maszerowała równym krokiem, a słońce wędrowało coraz wyżej po niebie. Późnym porankiem zatrzymała się, by zaspokoić pragnienie i odpocząć kilka minut. Potem ruszyła w dalszą drogę. W południe znalazła się w nieznanej partii gór, na perci, która biegła skrajem kanionu. Przez
moment zastanawiała się, co teraz może robić pracownica socjalna, ale zaraz stanowczo przegnała tę myśl. Wędrujący - w - Dal zawsze mawiał, że ulec lękowi przed pościgiem to szczyt głupoty, gdyż osłabia to uciekającego, a dodaje sił ścigającemu. Jest dzieckiem tej ziemi, a ta nie wyda jej tak łatwo. Jest wojowniczką; nie podda się bez walki. Daleko za nią mężczyźni z grupy poszukiwawczej gorączkowo przekopywali świeże osypisko. Upłynie cały dzień, zanim się upewnią, że żadne ciało nie leży pod zwałami głazów i chłodnej ziemi. Lecz uczucie gniewu wywołane odkryciem, iż została wyprowadzona w pole, tylko wzmocniło determinację pracownicy socjalnej. Wróciła do miasta; wściekłość wykrzywiła jej twarz. Obiecano jej, że następnego ranka otrzyma helikopter. Jeszcze jedna noc, jeszcze jeden obóz. Eleeri spała zdrowym snem, ale o świcie odeszła, kierując się mapą. Zbliżała się do celu podróży. Targały nią sprzeczne uczucia. Opuścić swoją ojczyznę, swój dom, nigdy już nie stanąć u boku Wędrującego - w - Dal… Wzruszyła ramionami. Bez względu na to, czy zostanie, czy odejdzie, i tak straciła już pradziadka i dom. Wędrowała przez cały dzień. Doszła do wniosku, że ścigający już się przekonali, że to ona sama spowodowała lawinę, by wprowadzić ich w błąd. Zostać wystrychniętym na dudka przez młodą dziewczynę, prawie dziecko - to ujma na honorze dla każdego. Ale jakie to ma znaczenie, jeśli w ten sposób zyskała jeszcze jeden dzień? Zbliżało się południe, gdy usłyszała warkot helikoptera. Natychmiast ukryła się w najbliższej szczelinie. Kiedy się w niej wyciągnęła, jej strój z jeleniej skóry zlał się w jedno z wyschłą, brązową ziemią. Nie poruszyła się, kiedy helikopter kołował w górze, nie zwróciła też ku niemu twarzy - Wędrujący - w - Dal ostrzegał ją przed tym. Dawno temu walczył w wielkiej wojnie białych ludzi. Wtedy dowiedział się, że z samolotu można dostrzec ludzką twarz jako jaśniejszą plamę na tle otoczenia. Samoloty krążyły zatem powoli, by dostrzec ruchy przeciwnika. Eleeri leżała więc nieruchomo, twarzą do ziemi. Warkot motoru oddalił się na wschód. Wtedy dziewczyna podniosła się i pobiegła ukryć się w majaczących z przodu krzakach. Dalej szła rozglądając się na boki, czujnie, wciąż pilnie nasłuchując. Jeszcze dwukrotnie przeleciał nad nią prowadzący poszukiwania helikopter. Zaklęła na głos. Dlaczego szukali jej tutaj? Co naprowadziło ich na myśl, że ucieknie w tę partię gór? Dziewczyna nie mogła wiedzieć, że ścigająca ją inspektorka zapewniła sobie pomoc pewnego ranczera, on zaś miał psy. Sforze zabrało to dużo czasu, ale w końcu odnalazła trop Eleeri w miejscu, gdzie wyszła ze strumienia. Ścigała ją teraz, a helikopter leciał nad nimi. Dwa razy lądował, żeby przewieźć ranczera i jego psy ponad trudnym do przebycia terenem.
Okrążają mnie, pomyślała Eleeri. W jakiś sposób poruszają się szybciej od niej. Zatrzymała się w ukryciu, by jeszcze raz spojrzeć na mapę. Tam! Miała pójść skręcającym w prawo odgałęzieniem dotychczasowego szlaku, ono zaś zaprowadzi ją do opisanej przez pradziadka skały. Jeśli ta skała nadal stoi, a ścieżka wciąż istnieje… Nie wątpiła teraz, że dana jej przez Wędrującego - w - Dal mapa była bardzo, ale to bardzo stara. Okolica zmieniła się od tamtego czasu. Eleeri pozostało jedynie spiesznie iść naprzód i modlić się, by zdołała rozpoznać opisane miejsce. No, przynajmniej skała jest na swoim miejscu! Dziewczyna zatrzymała się na moment i odetchnęła z ulgą. Tak, to musi być ta zaznaczona na mapie turnia, gdyż kształtem przypomina sokoła. Po ścieżce nie pozostał nawet ślad, ale jeśli pójdzie w prawo, przedostanie się przez poszarpane skałki. Ka - dihu, spraw, żeby to była właściwa droga! Usłyszała odległe ujadanie psów. Helikopter coraz częściej pojawiał się w bezpośredniej bliskości, wręcz krążył nad jej głową. Biegiem musiała pokonywać odległość dzielącą ją od najbliższej osłony, kiedy odlatywał na jakiś czas. Lecz jar, którym szła, doprowadził ją do następnego punktu orientacyjnego, wejścia do jaskini. Minąwszy je szybko, zatrzymała się na chwilę w cieniu, nasłuchując. Psy chyba były nie dalej niż o godzinę drogi, a więc bardzo blisko. Tyle, że w górach tylko wrony mogły podróżować w linii prostej. Zapadał zmierzch i wypatrujący zbiegłej dziewczyny helikopter odleciał. Spojrzała z rozpaczą na mapę. Miała jeszcze do przebycia kilka mil. Osunęła się na ziemię. Bolały ją ramiona, nogi miała jak z ołowiu. Czuła głód. Musi odpocząć, posilić się i liczyć na cud. Pośpiesznie coś zjadła, napiła się i okręciła się miękkim, ręcznie tkanym kocem, który znalazła w plecaku. Przez kilka godzin spała głębokim snem. Obudziła się nagle. Usiadła i rozejrzała się dookoła. Choć ostatnie dnie były jasne, nocą chmury przesłaniały niebo. Teraz świeciły na nim gwiazdy. Pochyliła głowę. Bogowie byli łaskawi dla swej córki: będzie mogła dalej wędrować, bo księżyc oświetli jej drogę. Oczywiście wolniej niż za dnia, gdyż cienie bywają zdradzieckie, ale da się iść - wiec zrobi to. Zarzuciła plecak na obolałe ramiona. Powoli powlokła się szlakiem, który ciągnął się przed nią, właściwym szlakiem, gdyż widniał na starej mapie. Jeżeli zdoła się dostatecznie oddalić, dotrze do celu, nim dogonią ją ścigający. Nie miała pojęcia, co ją czeka, wiedziała tylko, że Wędrujący - w - Dal był pewny, iż gdy już się znajdzie u celu, nikt nie zdoła jej doścignąć. Szła aż do zachodu księżyca. Później odpoczywała do chwili, gdy brzask rozjaśnił niebo. Wtedy wstała i ruszyła dalej, zmuszając się do szybszego kroku. Czuła, jak opuszczają ją siły. To już było nieważne. Dotrze do miejsca przeznaczenia i odpocznie lub zostanie pojmana. Tak czy owak, jej osłabienie się nie
liczyło. Zacisnęła zęby i powlokła się dalej. Manierka u pasa była prawie pusta. Sączyła resztę wody małymi łyczkami. Po raz ostatni wyciągnęła mapę - tak, to tutaj. Była prawie u celu. Zgarbiona ze zmęczenia, stała patrząc na ścieżkę. Łzy napłynęły jej do oczu. To?! To miało być jej schronienie? Ścieżka kończyła się przy krawędzi urwiska. Dwie wielkie skały pełniły straż przed przepaścią. Trzecia upadła na ich szczyty jak nadproże drzwi prowadzących donikąd. Szemrzący wesoło strumyczek spływał po zboczu do miejsca, w którym stała. Jak we śnie opłukała w nim manierkę, napiła się, ponownie napełniła ją wodą i zawiesiła u pasa. Opanowało ją rozgoryczenie i rozpacz. To już koniec. Pokonała prześladowców, dotarła do celu - i co znalazła? Miejsce, w którym umrze? Z dołu dobiegał szum rzeki. Po chwili spoza turni wyłonił się helikopter. Dostrzegła inspektorkę i jej triumfującą minę. Ogarnął ją zimny gniew. To jej plemię władało niegdyś tą ziemią. Nemunuhowie, wrogowie białych. Mają wiec ją schwytać jak szczura w pułapkę? Ją, córkę tego ludu, ostatnią z rodu, który oswoił konie i przemierzał prerię wzdłuż i wszerz? Wędrujący - w - Dal nie wysłałby jej na śmierć, Nie, to musiała być, to była droga mocy! Zaufa jej. Wstała i przeciągnęła się. Potem szybko, jak sprinter, rzuciła się przed siebie. Plecak podskakiwał na jej ramionach. Uczucie triumfu malujące się na twarzy inspektorki ustąpiło przerażeniu. Wrzasnęła na cały głos: - Zatrzymajcie ją! Zatrzymajcie! Eleeri resztkami sił dobiegła do skalnych strażników i skoczyła przed siebie. Przeszył ją zimny dreszcz, oślepiło jaskrawe światło. Nogi wciąż ją niosły, lecz biegła oto po zielonej, sięgającej kostek trawie. Zatrzymała się, oszalałym spojrzeniem omiotła otoczenie. Wreszcie kolana ugięły się pod nią i rozciągnęła się jak długa na miękkiej murawie. Za nią nie było żadnych skał, a góry ledwie majaczyły w oddali na horyzoncie. Słyszała śpiew ptaków, powietrze przesycała słodka woń kwiatów. Usiadła i pochyliła głowę w milczeniu. Nie pomyliła się, ufając pradziadkowi. Odpocznie tu, a potem powędruje w stronę gór. Z głębokim zadowoleniem wyjęła prowiant i odczepiła od pasa manierkę. Jedząc dziękowała w mysi tym, którzy odeszli wcześniej, za ich miłosierdzie i za niezwykłą drogę wybawienia. Helikopter zawrócił do miasta. Inspektorka gorączkowo szukała wytłumaczenia. Miała rację, dziewczyna chciała popełnić samobójstwo, należało więc ją ścigać, dało się znajdzie samo, rzeka wyrzuci je na brzeg. A nawet jeśli nie, to i tak już bez znaczenia. W biurze czekały na nią kolejne akta osób, którymi trzeba się zająć. Towarzyszący jej mężczyzna milczał. Oczy go nie zawiodły, nie uległ też omamom.
Pojmował jednak, że nie wolno mu rozpowiadać o tym, co zobaczył. A ujrzał w przelocie zieloną krainę i do końca swoich dni miał o niej rozmyślać. Coś go tani przyciągało, wzywało… Nie będzie jednak mówić o tym. Jeśli dziewczyna uciekła do innego świata, cóż go to obchodzi? Życzył jej powodzenia.
ROZDZIAŁ DRUGI Jakiś ptak zaśpiewał głośno w pobliżu siedzącej Eleeri. Chłonęła wzrokiem otoczenie. Legenda głosiła, że nie było stąd powrotu, że nikt, kto poszedł drogą tych, którzy odeszli wcześniej, nigdy nie wrócił. Wzruszyła ramionami. Równie dobrze mogła zostać zabita tam, jak i tutaj. Przynajmniej nie było tu żadnej opieki socjalnej, no i wujostwo nie odnajdą jej tutaj. Trzeba jednak zachować ostrożność. A nuż się trafi na coś znacznie gorszego niż to, przed czym uciekła? Spakowała wszystko do plecaka z wyjątkiem niewielkiej ilości prowiantu. Zaczęła jeść w drodze. Majaczące w oddali góry przyciągały ją jak magnes. Obliczyła, że do przejścia ma około dwudziestu mil, zanim dotrze do podgórza. Okrąży je i skieruje się na wschód; było tam coś, co powinna zobaczyć. Szła spokojnie w wesołym nastroju, bacznie się rozglądając i nasłuchując. Okolica sprawiała wrażenie opustoszałej. Dziwne, taka żyzna, taka bogata ziemia, a jednak nie zamieszkana. Musnęła spojrzeniem murawę. Te strony przypominają prerie, po których niegdyś swobodnie wędrowali jej przodkowie. A nuż spotka tu jakieś plemiona, może nawet wrogie? Odpoczęła i posiliła się, gdy słońce stało w zenicie, a potem ruszyła w dalszą drogę. Poprzez fale rozgrzanego powietrza dostrzegła nagle wyłaniające się powoli budynki. Zwolniła kroku. Strwożyła ją cisza. Pracujący ludzie zazwyczaj hałasują, a tutaj panowało głębokie milczenie. Okrążyła zabudowania ostrożnie, nie śpiesząc się; w nieznanym terenie lepiej zachować czujność. Kiedy jednak zbliżyła się do domostw, dostrzegła przyczynę ciszy: zabudowania stały opuszczone. Dachy się zapadły, widać było ślady ognia. Skierowała się do drzwi najbliższego domu, które niegdyś broniły dostępu intruzom. Wślizgnęła się do środka cicho jak cień, szybko rozglądając się dookoła. Skóra jej cierpła. Stało się tutaj coś złego i to niezbyt dawno. Drewniana ściana jeszcze pachniała spalenizną. Dotknęła jej ostrożnie i utkwiła wzrok w umazanych sadzą czubkach palców. Potarła je i powąchała. Cokolwiek tu się wydarzyło, miało miejsce niedawno. Powiew przyniósł ślad odoru do jej rozdętych nozdrzy. Znała go. Tak czuć rozkładającą się starą padlinę. Zadrżała i ruszyła powoli pod wiatr. Lepiej wiedzieć, z czym ma do czynienia. Mdlący zapach doprowadził ją do sczerniałych od ognia schodów wspartych na kamiennych filarach. Idąc w górę, ostrożnie wypróbowywała stopą każdy stopień. W największym pokoju na górze z trudem powstrzymała okrzyk przerażenia. Za życia byli pewnie rodziną. Obecnie pozostały z nich tylko uczepione kości resztki wysychającej tkanki i
strzępy odzieży. Przyjrzawszy się uważniej wywnioskowała, iż są to szczątki rodziców i ich trojga małych dzieci. Ten, kto tego dokonał, nie miał litości nawet dla maleństw. Stojąc twarzą w twarz ze zwłokami, mogła lepiej określić czas zagłady domu i ludzi. Mogło się to stać z sześć miesięcy temu. Czy było to dzieło rozbójników, czy też tę nieznaną krainę niszczyła wojna? Eleeri ostrożnie obeszła wszystkie pokoje. W każdym znajdowała zwłoki ofiar, a przynajmniej ślady świadczące, że napastnicy czegoś szukali. Był to zamożny dom. Gospodarze mieli porządną odzież, a pokoje były dostatnio wyposażone. Mieli służbę w domu oraz robotników. Eleeri dotarła do zabudowań gospodarczych. Wszyscy zginęli, słudzy wraz z gospodarzami. Nie zauważyła jednak kości zwierząt. Nie znalazła też, aczkolwiek szukała dość pobieżnie, żadnych cennych przedmiotów. To domostwo zostało doszczętnie złupione. Ślady świadczyły, że stało się to, zanim ostygły ciała ofiar. Postanowiła jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę. Spotkanie ze sprawcami zniszczenia i dla niej mogło źle się skończyć. Szybkim marszem oddaliła się od pozbawionego dachu budynku. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy nic nie mogła dojrzeć w gęstym mroku. Zrezygnowała z ogniska: lepiej zamarznąć niż narazić się na atak. Świt znów zastał ją w drodze. Okolica się zmieniła. Najpierw pojawiły się pojedyncze krzaki, potem rozrzucone całe kępy krzewów, wreszcie zbocza majaczących w oddali wzgórz przesłoniły zwarte zarośla. Duże drzewa sterczały jak skupiska skał lub wyspy w morzu krzewów i wysokiej trawy. .Mając gdzie się schronić w razie potrzeby, Eleeri poczuła się lepiej. W południe dała nurka w kępę drzew. Po krótkich poszukiwaniach znalazła mały strumyk. Umyła się, rozpaliła ognisko i przegryzła coś z zapasów. Sprawdziła je. Miała dużo herbaty, mleka w proszku oraz soli, lecz spożyła już większą część prowiantu. Musi znaleźć miejsce na dłuższy obóz i coś upolować. Ususzy lub uwędzi mięso, nazbiera warzyw i znajdzie konia. Westchnęła, myśląc o koniu. Przez całe życie jeździła konno z wyjątkiem miesięcy spędzonych u wujostwa, gdzie jej na to nie pozwalano. Konia, konia, królestwo za konia! Zachichotała cicho, przypomniawszy sobie te słowa. Nie miała królestwa, ale gdyby tak było, chętnie by je oddała za naprawdę dobrego konia. Tydzień później nadal jeszcze okrążała góry, które łukiem zwracały się ku wschodowi. Kilkakrotnie natrafiła na opuszczone zagrody i przeszukała je. Rezultaty skłoniły ją do przedsięwzięcia wszelkich środków ostrożności. Żadna z zagród nie została zniszczona w tym samym czasie. Znaczyło to, że albo wojny często pustoszą ten kraj, albo gdzieś w pobliżu kryją się wyjątkowo niebezpieczne bandy rozbójników. Ze śladów w jednym z domów zorientowała się, że napastnicy „zabawiali się” z kobietami tak samo, jak w świecie,
który opuściła. Jeśliby wpadła im w ręce, na domiar nie znając nawet języka, w którym mogłaby prosić o litość, prawdopodobnie czekałaby ją śmierć. Dotknęła ręką łuku. Nie, nie da się pojmać tak łatwo. G, którzy podejmą taką próbę, drogo za to zapłacą. Odeszła już daleko na wschód od punktu, w którym się pojawiła w tym świecie. Silny wiatr o słonawym smaku wskazywał, iż wędruje w stronę morza. Obiecywał bogate połowy, naniesione przez fale drwa na ognisko i sól, którą uzupełni swoje szczupłe zapasy. Eleeri dotarła po dwóch dniach do brzegu morza. Weszła na pagórek. Stanęła zapatrzona w szare odmęty i zastanawiała się, kto po nich żeglował i jakimi statkami. Otrząsnęła się po chwili. Zawsze była samowystarczalna, dawniej jednak mogła liczyć na pomoc rodziców lub pradziadka. Teraz była zupełnie sama i choć jej to nie przerażało, tęskniła za towarzystwem. Chcę mieć konia, pomyślała z żalem, nie wiadomo który już raz. Konia! To byłoby cudowne! Roześmiała się na głos. Zaczęła rozumieć swoich przodków. Właśnie tak musieli się czuć, widząc przed sobą rozległe równiny, mogąc tylko wędrować pieszo od jednego do drugiego źródła wody. Tutaj jest dość wody. Ale Eleeri miała wrażenie, że pełznie po ziemi. Na koniu podróżowałaby znacznie szybciej, łatwiej polowała i prędzej uciekała przed niebezpieczeństwem: Mogłaby rozmawiać ze swym wierzchowcem, troszczyć się o niego, upajać się obecnością przyjaciela. Spojrzała przed siebie w zamyśleniu. Majaczące w oddali góry zdawały się zbliżać do morza. Jeśli tak, uniemożliwią jej dalszą wędrówkę na pomocny wschód. A przecież coś ją tam ciągnęło. Wzruszyła ramionami. Będzie szła tak długo, jak zdoła. Nie chciała piąć się wysoko w góry, opuszczać podgórza, które przemierzała. Te górskie szczyty dziwnie wyglądały. Sprawiały wrażenie, jakby ktoś skręcił je i wyżął jak prześcieradła. Poszła brzegiem morza i nie zdziwiła się napotkawszy wpadającą do niego rzekę. Rzeki ze swej natury płynęły ku morzu. Podniosła nagle głowę - ludzie bowiem ze swej natury osiedlali się w takich miejscach. Kryjąc się w cieniu krzewów, skierowała się w górę rzeki. Może w tym odizolowanym od reszty świata zakątku znajdzie kogoś żywego. Z każdym krokiem coraz dalej zagłębiała się w góry. Cieszyło ją to. Pochodziła z plemienia, które niegdyś zamieszkiwało równinę, ale urodziła się w górach. Tutaj był jej prawdziwy dom. Następnego dnia stała na brzegu rzeki, wytężając wzrok i słuch. Patrzyła na ślady końskich kopyt, trzech ciężko objuczonych koni. Więc tak, dosiadało ich trzech wielkich, prawdopodobnie silnych mężczyzn. Wyglądało na to, że poza nimi nikt nie wędrował tędy od dawna. Byli albo włóczęgami, albo kupcami podróżującymi do jakiejś osady w górze rzeki. Coś jej jednak mówiło, iż nie jadą, by handlować. Zarzuciła plecak na ramiona i ruszyła szybkim krokiem, wciąż nasłuchując. Usłyszała niewyraźne krzyki, a potem wrzask
mężczyzny. Rzuciła się biegiem w tamtą stronę. Wtem dobiegło ją rżenie konia. Zatrzymała się pod osłoną krzewów i spojrzała w dół. Dostrzegła kotlinę, wyglądającą jak płaski talerz, a w niej niewielki dom i poletko ze zbożem. Obsypane jaskrawo ubarwionymi jagodami krzewy rosły rzędem pod jedną ścianą domu, po drugiej pięła się kwitnąca winorośl. Część muru leżała zwalona na ziemi. Dym osmalił dach. Także i tutaj dotarła wojna, ale mieszkańcy tego domu może powrócili, by rozpocząć życie od nowa? Poniżej leżał nieruchomo jakiś mężczyzna. Obok niewzruszenie szczypał trawę kosmaty kuc. Przeniosła spojrzenie na dwóch mężczyzn, piechura i jeźdźca, którzy jeszcze ze sobą walczyli. Miecze zabłysły w słabych promieniach słońca i na jej oczach piechur zatoczył się i upadł. Napastnik i drugi jeździec, który nie brał udziału w walce, natarli na niego w ostatnim ataku, po czym zawrócili konie w odległości mniejszej niż sto metrów od kryjówki Eleeri. Widziała malujące się na ich twarzach okrucieństwo i żądzę krwi. Pokonany mężczyzna podniósł się z trudem. Krew ściekała mu po twarzy i spływała ze zwisającego bezwładnie ramienia. Odważny do ostatka, daremnie próbował podnieść znów miecz. Na Ka - diha, to prawdziwy wojownik, pomyślała. Nie zastanawiała się ani chwili. Jej plemię zawsze najwyżej ceniło odwagę. Podniosła suchy patyk i złamała go z głośnym trzaskiem, który odbił się echem wśród drzew. Napastnicy natychmiast się rozdzielili i zwrócili się w przeciwne strony, by stawić czoło niebezpieczeństwu. Doświadczeni w bojach, pomyślała dziewczyna. Jednakże byli uzbrojeni tylko w miecze. Nie zauważyła ani broni parnej, ani łuków. Uśmiechnęła się złowrogo, szeleszcząc gałęziami rosnących rzędem krzaków. Niech uwierzą, że ktoś obserwujący przestraszył się i ucieka. Zareagowali jak drapieżnik na uciekającą zdobycz. Pchnęli konie do przodu, zamierzając odciąć intruzowi drogę. Eleeri nie pobiegła jednak dalej. Po paru susach zawróciła i skręciła w bok. Jeźdźcy wpadli w gąszcz krzewów o kilka metrów od niej. Łuk dziewczyny raz i drugi zaśpiewał cicho pieśń śmierci i obaj mężczyźni z wrzaskiem runęli z koni. Pierwszy spadł i leżał nieruchomo, drugi zaś miotał się, próbując wstać, lecz mu się to nie udało. Otrzymał ciężką, choć nie śmiertelną ranę. Eleeri rzuciła się ku niemu z nożem w dłoni. Musiała wszakże cofnąć się w krzaki, gdy nagle pojawiła się poprzednia ofiara napastników. Ranny skoczył z krzykiem, zamachnął się mieczem i ocalały bandyta znieruchomiał. Mężczyzna rozejrzał się wokoło. Kiedy Eleeri ujrzała wyraźnie jego twarz, z trudem zdławiła okrzyk zaskoczenia. Był bardzo podobny do Wędrującego - w - Dal. Równie stary, pomarszczony, z takimi samymi szarymi oczami, a jego siwe włosy musiały niegdyś być czarne. Zmrużyła oczy, gdy zachwiał się i miecz
wypadł mu z trzęsących się rąk. Osunął się na ziemię, zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch. No, cóż, nic mu się nie stanie, jeśli poleży tych kilka minut. Trzeba schwytać konie, bo zbytnio się oddalą. Zrzuciła plecak i pobiegła, by przeciąć im drogę. Wskoczyła na najbliższego wierzchowca i pchnęła go w stronę pozostałych. Rozpromieniła się na widok zdobyczy: trzy konie i cały ekwipunek, juki, śpiwory, pękate podróżne sakwy, broń, może nawet prowiant. Skierowała się w stronę rannego wojownika. Zeskoczywszy szybko z siodła, przyjrzała się leżącemu mężczyźnie. Prawdopodobnie stracił przytomność z upływu krwi. Jego rany nie były niebezpieczne. Uniosła mu głowę i rozdarła koszulę, pod którą rysowały się potężne niegdyś muskuły. Howgh! Ten starzec był niegdyś wojownikiem. Nie, poprawiła się, przypomniawszy sobie scenę walki. Wciąż jest wojownikiem. Pomimo zaawansowanego wieku sprawił się lepiej, niż bandyci mogli się spodziewać. Mimo ich liczebnej przewagi, zabił jednego, zanim go pokonali. Pokiwała głową. Ekwipunek i koń zabitego rozbójnika należy do zwycięzcy. Takie jest prawo wojny. Ona zdobyła dwa razy tyle i nie potrzeba jej więcej. Opuściła wzrok, zastanawiając się, jak przetransportować rannego do schronienia. Może na ciągniętych przez konia indiańskich noszach? Sporządziła je szybko z długich gałęzi i już wkrótce starzec znalazł się przed zburzoną po części zagrodą. Eleeri odwiązała nosze i wytężając wszystkie siły przeciągnęła je przez drzwi. Odpoczęła lalka minut, a potem szybko przeszukała sakwy bandytów. Wyjęła koc i owinęła nim starca. Koc był brudny i prawdopodobnie roił się od robactwa. Zapewni jednak rannemu odrobinę ciepła, które było ważniejsze od kilku pcheł i smrodu. Rany nieznajomego przestały krwawić; Przemyła je wodą zagrzaną nad niewielkim ogniem, który rozpaliła, posypała sproszkowanym antybiotykiem. Ż tego, co słyszała, członkowie prymitywnych społeczności najczęściej umierali od zakażenia. Poszukała prowiantu w jukach. Suszone mięso o wstrętnym smaku, spleśniały ser i zastała woda. Na Boga, gdyby osobiście nie zabiła zbójów, zrobiłby to ich własny prowiant. Oskrobała ser z pleśni i ugotowała bulion ze swoich zapasów. Później nakarmiła półprzytomnego podopiecznego. Osunął się na posłanie, gdy podała mu ostatnią łyżeczkę, i spał już mocno, gdy wstawała. Trzeba było zająć się zdobycznymi końmi. Następnie póki jeszcze jasno, zbadać otoczenie. Odprężyła się, chodząc wokół zwierząt, głaszcząc je i przemawiając do nich. Łzy napłynęły jej do oczu. Kiedyś zastanawiała się, co to znaczy zabić człowieka; teraz wiedziała. Czuła się… Przystanęła, by przeanalizować swoje odczucia. Nie zabiła, żeby przeżyć. Mogła była odejść i pozwolić starcowi umrzeć. Zamiast tego wybrała walkę.
Nie czuła się winna - napastnicy byli mordercami, torturowali i dręczyli mężczyznę, który mógłby być ich dziadkiem. Czemu wiec płacze? Postąpiła słusznie, nie doświadczała zatem wyrzutów sumienia z powodu swego czynu. Uznała, że są to łzy ulgi. Od wielu tygodni żyła w wielkim napięciu i tak objawiła się ulga; teraz może się bezpiecznie odprężyć i znowu stać tylko młodą dziewczyną, która nie ukończyła jeszcze szesnastu lat. Pomyślała, że w obecnej sytuacji płacz nie jest oznaką słabości. Przynajmniej tak długo, póki nikt tego nie widzi, ani o tym nie wie. Wytarła oczy. Konie jako tako oporządzone, można wracać do rannego. Ten dom różnił się od innych widzianych w tym świecie. Przede wszystkim był zupełnie pusty. Nie znalazła w nim butwiejących gobelinów i odzieży w skrzyniach - ani ludzkich kości. Możliwe że mieszkańcy zdołali uciec przed napadem, zabudowania bowiem były oddalone od innych, jakby zagubione wśród wzgórz. Znalazła chyba miejsce, w którym przedtem sypiał nieznajomy starzec. Jedyny pokój na górze z nie tkniętym dachem wydawał się zamieszkany, i to od dłuższego czasu. Wyszła na dwór i przyjrzała się rosnącym pod ścianą krzewom. Znalezione naczynie napełniła jagodami. Spróbowała - kwaśne, lecz smaczne i soczyste. Zjadła całą garść jagód, odkładając resztę na później. Narzuciła jeszcze kilka koców na śpiącego przy ogniu starca. Dotknęła jego czoła. Nie miał gorączki. To dobrze. Dołożyła drew do ognia i na środku umieściła duże polano, by paliło się powoli. Otoczyła je mniejszymi gałęziami, żeby zajęły się później, gdy polano już się wypali. Następnie zabrała swój koc i wyślizgnęła się na zewnątrz. Postanowiła spać w stajni. Przed wrotami leżała sterta staną. Podłożywszy złożony we dwoje koc, zagrzebała się w sianie. Możliwe że w pobliżu byli jeszcze inni bandyci. Nie chciała, by koc krepował jej ruchy, gdyby się pojawili. Warstwa siana ukryje ją i ogrzeje, a koc ochroni przed zimnem bijącym od kamiennej podłogi. Spała lekkim snem, lecz nic nie zakłóciło jej odpoczynku. Obudziwszy się jak zwykle o świcie, wróciła cicho do domu. Jej podopieczny musiał wstawać w nocy przynajmniej raz, gdyż garnek, do którego nazbierała jagód, był pusty. Podniosła go i wyszła na dwór. Przechodziła obok obsypanych jagodami krzewów, rozkoszując się blaskiem słońca, zanim znów napełniła naczynie. Starzec przyglądał się jej uważnie, gdy weszła do środka. Powiedział coś powoli podnosząc na końcu głos, jakby pytał. Eleeri potrząsnęła przecząco głową i odparła: - Nie mówię w tym języku, ale nauczę się go, jeśli mi w tym pomożesz. - Czekała. Nieznajomy wyglądał na zaskoczonego. Znowu coś powiedział. Dziewczyna zorientowała się, ze słyszy inny niż poprzednio język, lecz i tego nie znała. Ponownie pokręciła głową. Trzecia próba i znów zaprzeczenie. Starzec leżał patrząc na nią z
zakłopotaniem. Później poruszył rękami. Wskazał na garnek z jagodami, stuknął w niego, wymawiając powoli jakieś słowo. Eleeri powtórzyła je z uśmiechem. Poprawił jej wymowę i kontynuował lekcję. Po tygodniu opanowała podstawowe słownictwo w dwóch językach. Od tej chwili lekcje odbywały się codziennie, ale nie trwały długo. Dwukrotnie wyruszyła na polowanie, więc mięso wędziło się w dymie ogniska. Poznawała nowy kraj stopniowo, w miarę jak powiększał się jej zasób słów. Karsten niegdyś był bogaty i słabo zaludniony, ale panował w nim pokój. Później przybyli najeźdźcy, którzy przekonali władcę kraju, by zaatakował część swoich poddanych, skazując ich na zagładę. Ogłoszono to trzykrotną grą na rogu. Cynan powiedział, że już wtedy był stary. Jeden z sąsiadów zdołał go ostrzec. Cynan przyłączył się do swoich krewnych, którzy zabrali to, co mogli ze sobą unieść, i uciekli do Estcarpu. Tam ocaleli z rzezi rozproszyli się. Bolejąc nad pomordowanymi swojakami, stary wojownik przemknął przez Góry Graniczne i zaczął polować na zabójców. Zapłacili wysoką cenę. Jeszcze raz powrócił do Karstenu w poszukiwaniu innych zbiegów i wraz z nimi znów powędrował do Estcarpu, gdzie tymczasem rozgościli się jego pobratymcy. Nie czuł się jednak tam dobrze, gdyż nie była to jego ojczyzna. Postanowił wrócić na stałe do Karstenu, ale… Eleeri nie była pewna, czy dobrze go zrozumiała. Cynan stwierdził, że czarownice w jakiś sposób zmieniły góry, aby wciągnąć w pułapkę karsteńską armię. Zadrżała. W szkole uczono ją, że przesady są wrogiem człowieka. Lecz kiedy spoglądała na majaczące w oddali szczyty, miała wrażenie, że tym razem nie ma do czynienia z przesądem. Mijały tygodnie i miesiące, a ona nie opuszczała starca. Zbliżała się zima i trzeba było zacząć gromadzić zapasy żywności. Mieli już worek ziarna i siano na stryszku nad stajnią. Wędzone i suszone mięso wisiało w spiżarni, na półkach leżały jabłka, miejscowe owoce oraz jagody. Eleeri ulepiła ze znalezionej nad rzeką gliny talerze i wypaliła je w ognisku, podobnie jak garnki do gotowania i dzbany na wodę. Wyprane koce i wypchane sienniki zapewniały wygodę w nocy, a trzy zdobyczne konie spasły się tak, że aż lśniły. Uprząż błyszczała, zachowała też giętkość, gdyż Eleeri dbała o nią. Wszystkie trzy zwierzaki przychodziły do niej na wołanie i obwąchiwały ją przyjaźnie. Cynan zauważył, że zwierzęta zaufały dziewczynie od samego początku. Mogła nic nie wiedzieć o magii, ale miała w sobie jakąś moc. Była najlepszym jeźdźcem, jakiego znał. Konie były jej dziwnie posłuszne. Przemawiała do nich, a one wykonywały wszystkie polecenia, jakby rozumiały jej słowa. Pewnej nocy siedzieli razem przy ognisku. Po raz pierwszy spadł śnieg i z dala od ciepłego tchnienia ogniska powietrze było lodowate.
- Eleeri, uważaj, do kogo się zwracasz w tej krainie. Karsteńczycy nadal pamiętają, co nam wyrządzili. - A co to ma wspólnego ze mną? - Dziewczyna uniosła brwi. - Chodzi o twój wygląd - odparł otwarcie starzec. - Może nie jesteś czarownicą i, jak mówisz, nie władasz mocą, wyglądasz jednak tak, jakbyś należała do tej samej rasy, co one. Masz szare oczy i czarne włosy. - Wyliczał na palcach. - Wystające kości policzkowe i raczej ostry niż okrągły podbródek. Jesteś smukła tak jak my. - Skinął głową i ciągnął: - Wiem, że nie pochodzisz z naszej krwi, ale ktoś, kto tylko słyszał o nas, uzna cię za Estcarpiankę. Bądź ostrożna. Karsteńczycy zrzucają na czarownice winę za to, co stało się z ich krajem. Eleeri prychnęła i powiedziała ironicznym tonem: - Och, ale przecież to ich książę oszalał i wydał rozkaz urządzenia tej masakry. O ile wiem, czarownice tylko broniły swojego kraju i ludu. - Wiem o tym - westchnął jej przyjaciel. - Lecz po ruszeniu z posad gór, w tym kraju pozostało niewielu zdrowych na umyśle ludzi. Prawie wszyscy żołnierze zginęli podczas Wielkiego Poruszenia. A owdowiałe kobiety nie rozumują, tylko nienawidzą. Po śmierci większości naszych przywódców i zabójstwie księcia, ci, którzy przeżyli, często uciekali się do gwałtu, żeby zaspokoić swoje potrzeby. Ci zaś, którzy uciekli, wrócili, by się mścić. Karsten nie zdołał się jeszcze wyrwać z tego błędnego koła. - Opowiedz mi coś więcej o tej masakrze. Dlaczego władca postanowił wymordować swoich poddanych? - zapytała. - To długa historia - westchnął Cynan - ale opowiem ci pokrótce to, co wiem. Karsten zawsze był w pewien sposób podzielony. Mój lud, lud czarownic z Estcarpu, władał częścią tej krainy na długo przed przybyciem jej obecnych mieszkańców. My wszakże, żyjąc długo, rozmnażamy się powoli. - Czy to pierwsze jest powodem drugiego? - Nie. Chodzi o talent magiczny. Kobiety, które go mają, opuszczają dom i rodzinę jako małe dziewczynki. Czarownice uczą je posługiwać się mocą czarodziejską. - Moc i talent są więc tym samym? - Nie, moja droga, ale jedno rodzi drugie. Ty masz wrodzony dar. To jest talent magiczny, zdolność czarowania. Natomiast moc gromadzi się przez wieloletnią naukę i pracę nad sobą. Moc kryje się w wielu rzeczach i ci, którzy mają wrodzony dar, mogą z niej korzystać. Weźmy na przykład twój talent porozumiewania się z końmi. Gdybyś nigdy z niego nie korzystała, trwałby w tobie w uśpieniu do końca życia. Lecz rozwijał się i rósł za każdym razem, gdy się nim posłużyłaś. Stąd wiesz, czego
możesz dokonać używając go. Eleeri zamyśliła się. To miało sens. Wróciła myślą do masakry pobratymców Cynana. Co podzieliło Karsteńczyków? - Nasz lud osiedlił się tutaj, w Karstenie. Stolica, Kars, stała się wielkim portem, do którego przybywali Sulkarczycy. To rasa żeglarzy. Zabierają zawsze ze sobą swoje kobiety i dzieci, no, z wyjątkiem niebezpiecznych podróży, kiedy wyprawiają się na badania nieznanych krain. Później do Karstenu przybyli obecni mieszkańcy. Zajęli większą część ziem, których my nie używaliśmy. Przez wiele pokoleń żyliśmy obok siebie w pokoju. - I co zmieniło ten stan rzeczy? - Nic nie pozostaje niezmienne na wieki - odrzekł wzdychając Cynan. - Myślę, że wśród tych osadników byli tacy, którzy zawsze zazdrościli nam zdolności magicznych. Później przybyli Kolderczycy, ci posłużyli się nie taką jak nasza mocą, żeby zwrócić księcia Karstenu przeciw nam. Nie mogli nas złamać; z powodu talentu magicznego nasz lud mógł przeciwstawić się ich woli. Żeby zawładnąć Karstenem i innymi krajami, musieli zniszczyć całą naszą rasę. Dlatego sprawili, że książę oszalał. Skazano nas na banicję. Wszyscy zwrócili się przeciwko nam i nikt nie miał odpowiadać za to, co zrobiono z nami. Eleeri zadrżała. Potrafiła sobie wyobrazić, przynajmniej w przybliżeniu, co mogło się wtedy dziać. Cynan, rozumiejąc przerażenie dziewczyny, dotknął jej ramienia. - To wszystko stało się dawno temu. Wynikły z tego różne rzeczy, niektóre dobre, równoważące zło - rzekł. Spojrzała na niego pytająco. - Jedni Karsteńczycy bali się nas i nas oskarżali, drudzy byli naszymi przyjaciółmi. Stanęli przy nas w dniach, kiedy ginęliśmy tylko dlatego, że byliśmy tacy, a nie inni. Ukrywali nas, ryzykowali życie i majątek, by zapewnić nam bezpieczeństwo i przemycić przez góry do Estcarpu. Wszyscy pamiętamy, że nie każde ręce wyciągały się chciwie po nasze dobra. To jeszcze nie wszystko. - Uśmiechnął się do niej łagodnie. - Nie ty pierwsza przybyłaś do tej krainy przez bramę w czasie i przestrzeni. Na długo przed tobą pojawił się Simon Tregarth. Poślubił on kobietę obdarzoną talentem magicznym i wielką mocą. - A ja myślałam, że czarownice muszą zachować dziewictwo! - I robią to. Dlatego jest nas coraz mniej. Z tego też powodu wykluczyły ze swego grona małżonkę Simona. A przecież nie utraciła ona swojego daru. Może stało się tak dlatego, że jej mąż nie należał do naszej rasy. Eleeri odchyliła do tyłu głowę i wybuchnęła śmiechem. - Założę się, że nie były tym zachwycone!
- Rzeczywiście. Simon więc pojął za żonę czarownice Jaelithe. Później nastąpiło coś wyjątkowego. Jaelithe urodziła jednocześnie troje dzieci, dwóch chłopców i dziewczynkę. Nie słyszałem o drugim takim zdarzeniu wśród naszego ludu. - Trojaczki! - Właśnie. Ale to długa historia. Wystarczy, że powiem, iż ich córka również miała talent magiczny. Czarownice wysłały tę dziewczynę do swojego Przybytku Mądrości, lecz jej bracia ją uratowali. Uciekli razem w góry. Za górami na wschodzie leży starożytna kraina Escore. Żyją tam teraz i walczą ze złem. - Jakim złem? - Czy mam ci opowiadać dzieje wszystkich krajów? - westchnął starzec. - Wiele pokoleń temu Escore było naszą ojczyzną. Dzieliliśmy ją z wieloma stworzeniami i z innymi rasami. Lecz pojawili się wśród nas adepci. Posiedli wielką moc, a wraz z nią przybyło zło. Jedni zwrócili się o pomoc do Ciemnych Mocy. Drudzy walczyli o ocalenie Escore i jego mieszkańców. Jeszcze inni odeszli z naszego świata przez bramy, które stworzyli. W końcu moi przodkowie uciekli z Escore. Byli jednak i tacy, którzy woleli tam pozostać. - Powrócił myślą do zasłyszanych w dzieciństwie i młodym wieku opowieści. - Żyła tam inna rasa. Podobna do nas, ale silniej związana z ziemią ojczystą. To oni tam pozostali. Przewodziła im Pani Zielonych Przestworzy, stare legendy nazywają ją również Dahaun i Morquant, nadają jej tez inne imiona. Była bardzo uzdolniona i władała wielką mocą. Teraz ona sama, a może jej krewna rządzi Doliną Zielonych Przestworzy, gdzie dobro walczy ze złem uwolnionym przez wielu adeptów w zamierzchłych czasach. - Powiedziałeś, że mieszkały tam inne stworzenia i rasy? Chciałeś powiedzieć, że jest ich więcej? Jakie one są? - Eleeri pochyliła się z zainteresowaniem. - Na przykład Wilkołaki. Nie są ludźmi, ale istotami spokrewnionymi z wilkami. Nie walczą mieczami, lecz zębami i pazurami, a przecież są groźnymi wojownikami, obdarzonymi inteligencją. - Jakie jeszcze? - Kepliany i Renthany. Renthany są zarazem piękne i inteligentne. W razie potrzeby służą za wierzchowce mieszkańcom Doliny Zielonych Przestworzy. Zawsze walczą dla Światła. - Westchnął. - Niewiele wiem o tych pierwszych, Keplianach. Pod wieloma względami są podobne do pięknych czarnych koni. Ponoć przychodzą do jeźdźca, który stracił wierzchowca, i udają oswojonego rumaka. Jeśli się jednak takiego Kepliana dosiądzie, zaniesie do miejsca, gdzie człowiek zostanie pożarty przez zło. Adepci służący Ciemności często używali ich jako wierzchowców. Mówi się, że choć są tak piękne, jedyny dobry
Keplian to martwy Keplian. - A co się później działo w Karstenie? - dopytywała się dziewczyna. - Podczas wędrówki napotkałam wiele zniszczonych zamków i zagród. I stało się to niedawno. Powiedziałabym, że w tym roku. - Kiedy sprawy przybrały zły obrót i wydawało się, że przegramy, czarownice ruszyły z posad góry - powiedział powoli Cynan. - Posłużyły się mocą, żeby nadać im nowy kształt. Ówczesny książę Karstenu i cała jego armia posuwała się górskimi szlakami w stronę Estcarpu. Podejrzewam, że ocaleli tylko nieliczni. Później różni wielmoże próbowali zająć książęcy tron. Za każdym razem musieli walczyć ze swymi przeciwnikami. Przez trzydzieści lat mieszkańcy tej krainy łupili swoich ziomków i sami byli przez nich łupieni. Tu i ówdzie niektórym panom udawało się wywalczyć spokój w swych dobrach, uratowali rodziny, zgromadzili wojowników. Ale tylko nielicznym. Słyszałem, że nawet w Karsie panuje bezprawie. - Jak ludzie mogą tak żyć? - zapytała oszołomiona Eleeri. - To się musi skończyć ogólną zagładą! - W wielu częściach kraju tak właśnie się stało. Ilu łudzi spotkałaś wędrując przez tę krainę? - Nikogo. - Sama widzisz. Na pomocy i na wschodzie kraj jest bezludny. Tylko na zachodzie i południu, na wybrzeżu, dokąd jeszcze przybywają kupcy, można znaleźć żywych Karsteńczyków. - Kupcy? - Od czasu do czasu sulkarskie statki przypływają do ocalałych portów. Sulkarczycy przybywają uzbrojeni i przez cały czas zachowują czujność. Dziewczyna skinęła głową, przypomniawszy sobie wszystko, co jej opowiedział o tej rasie żeglarzy. - A co z Sokolnikami, o których wspomniałeś? Czy można jeszcze tu spotkać jakiegoś? - Tego nie wiem - westchnął Cynan. - Opuścili oni Góry Graniczne przed Wielkim Poruszeniem. Rozproszyli się, przyjęli służbę u obcych. Myślę jednak, że przetrwają jako lud; to dumni, silni wojownicy. - Spojrzał jej w oczy. - Nie zawracaj sobie głowy pozostałymi. Co zamierzasz zrobić? Wiem, że zostaniesz tutaj tylko przez tę zimę. Nawet teraz wyczuwam twój niepokój. Mogłabyś przejść przez góry do Estcarpu. Opowiedziałbym ci o miejscach, gdzie dobrze by cię przyjęto, jeśli wystąpisz w moim imieniu.
- Czy w górach jeszcze istnieją jakieś drogi? - Zamrugała, a potem prychnęła z pogardy nad własną głupotą. - Oczywiście, że muszą być. Inaczej nie mógłbyś tutaj powrócić. Jak wygląda tu ukształtowanie terenu? Cynan wyjął nadpalony patyk z ogniska i naszkicował na podłodze mapę. - Rozumiem - powiedziała w końcu. - Jeśli wrócę skrajem gór na zachód i przejdę przez nie kierując się na pomoc, znajdę się w Estcarpie. - Smukłym palcem dotknęła pustego miejsca. - Co się tutaj znajduje? Starzec milczał długo. Kiedy w końcu odpowiedział na jej pytanie, poczuła, że z całego serca pragnie poznać nie zaznaczoną na mapie nieznaną krainę. W tonie jego głosu i w samej nazwie Escore było coś, co ją nieodparcie pociągało. Takie samo uczucie przyprowadziło ją do tej odizolowanej od reszty świata doliny. W milczeniu przyjrzała się mapie. - Nasza rzeka… - odezwała się w końcu - gdybym poszła jej brzegiem, czy dotarłabym do Escore? - Tak myślę, ale nie jestem tego pewny. Eleeri wstała i podeszła do ognia. Rozmyślała nad słowami Cynana dorzucając drew, by palenisko nie zgasło w nocy. Coś ciągnęło ją do Escore, czuła, że będzie to słuszna decyzja. Położyła się, pozwalając odprężyć się swemu ciału. Starzec obserwował jej twarz. Już zasypiała, kiedy przerwał milczenie: - Już postanowiłaś, prawda? - Tak. Na wiosnę wyruszę do Escore. Czy pojedziesz ze mną? - Nie. Urodziłem się tutaj, w tym domu. Wróciłem, by tutaj umrzeć. Jeśli jednak tam, dokąd się udasz, spotkasz kogoś, kto mnie znał, powiedz mu, że nadal żyję. - Powiem. - Pogrążyła się we śnie. Wybrała cel podróży. Escore… pojedzie do Escore.
ROZDZIAŁ TRZECI Ta zima była dla Eleeri czasem przyjaźni i zbierania doświadczeń. Cynan nauczył ją wszystkich języków, które poznał w swym długim życiu. Tę wiedzę uzupełnił ostrzeżeniami, pogłoskami i wierzeniami o miejscach Dawnego Ludu, ich naturze i początkach. Jego matka miała niewielki talent magiczny, toteż rosnące umiejętności Eleeri nie zmartwiły go tak, jak mogłyby kogoś, kto nigdy nie miał z tym do czynienia. Sama dziewczyna prawie nie zauważała, że jej dar rozwija się i pogłębia w miarę, jak się nim posługuje. Zawsze umiała porozumiewać się z końmi; było to częścią jej istoty. Lecz w czystym powietrzu nowego świata wszystko się zmieniło. Przedtem umiała poskromić najbardziej rozhukaną klacz, uspokoić najdzikszego ogiera. Źrebaki szukały u niej pociechy. Od czasu, gdy ukończyła sześć lub siedem lat, Wedrujący - w - Dal używał jej do rozpoczęcia tresury powierzonych mu po to koni. Ułożone przez jego prawnuczkę zwierzęta były spokojniejsze, inteligentniejsze i bardziej wrażliwe niż inne. Eleeri kochała tę pracę i zarazem nienawidziła jej: każdy jej czworonożny przyjaciel opuszczał ją po pewnym czasie. Zdawała sobie sprawę, że właściciele będą te zwierzęta traktować jak tanie maszyny. Kochała konie, lubiła dotykać ich twardych muskułów przesuwających się pod dłońmi, gdy je czyściła. Kochała ich szorstkie grzywy, zapach potu i końską mowę. Najbardziej wszakże umiłowała poczucie więzi, zaufanie i przywiązanie, jakim ją darzyły konie. Tej zimy nie uznała za dziwne, że jej kontakt z trzema zdobycznymi kucami stał się głębszy niż kiedykolwiek. Dawniej rzadko mogła obcować z końmi dłużej niż kilka tygodni potrzebnych do wytłumaczenia zwierzętom nowych obowiązków. Z tą trójką spędziła wiele miesięcy. To oczywiste, że porozumiewała się z nimi coraz lepiej. Tylko Cynan, który to obserwował, wiedział, że było w tym coś więcej. Czasami wydawało się, że umysły dziewczyny i zwierzęcia łączyły się w jedną całość. Pewnej nocy celowo poruszył ten temat. - Eleeri, moc często przychodzi wtedy, kiedy zechce, a nie wówczas, kiedy ty tego pragniesz. - Podniosła na niego spojrzenie, ale nic nie odpowiedziała. - Mówisz, że w twoim kraju nikt nie ma wielkiej mocy, tylko niewielkie zdolności, które zmniejszają się z każdym pokoleniem. - Skinęła twierdząco głową. - Więc przemyśl to, co ci teraz powiem. Tutaj jest inaczej. Możliwe że twój wrodzony dar się rozwija. Nie wierzę, że jest tak niewielki, jak uważasz, a wiem, że zdolności magiczne mogą się stać niebezpieczne, jeśli się nie umie właściwie nimi posługiwać. Jeżeli spotkasz kogoś, kto będzie mógł cię tego nauczyć, nie przegap takiej okazji.