chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony213 437
  • Obserwuję121
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań134 533

24. Uczeń ciemności 01 - Bursztyn i popiół

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :929.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

24. Uczeń ciemności 01 - Bursztyn i popiół.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Dragonlance - Tak czytac
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 118 osób, 101 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 164 stron)

35.Bursztyn i popiół

35.Bursztyn i popiół DRAGONLANCE® SAGA UCZEŃ CIEMNOŚCI Tom I BURSZTYN I POPIÓŁ UCZEŃ CIEMNOŚCI TOM I BURSZTYN I POPIÓŁ Margaret Weis Przełożyła Dorota Żywno Tytuł oryginału Amber and Ashes Podziękowania Chciałabym podziękować Deb Guzman z Delavan w stanie Wisconsin i jej owczarkom rasy border collie, Coy, Tell i Bizzy, za to, że uczyły mnie i moją border collie Tess fascynującej pracy psa pasterskiego. Wyrazy wdzięczności dla Joshuy Stewarta z Beaumont w stanie Teksas, który zasugerował nazwę „emmide” dla laski Rhysa. Chciałabym podziękować Weldonowi Chenowi, „Granako—wi”, z Reno w stanie Nevada, który wykonał dla mnie planszę do khas, abym mogła nauczyć się tej gry. Dziękuję także Tomowi Whamowi z Lakę Geneva w stanie Wisconsin, który rozegrał ze mną niezliczone partie khas i pomógł mi zrozumieć jego zasady. Dedykacja Dla Jamiego i Renae Chambers. Przeżyliśmy kilka ciężkich burz na morzu. Wasza przyjaźń i poświęcenie nie pozwoliły naszemu statkowi zatonąć. Z wyrazami miłości i wdzięczności, Margaret KSIĘGA I BURSZTYN nieświadomości, spokojne, łagodne i wyciszone, zaczynały ją unosić ze sobą, budziła się raptownie z jękiem, jakby się topiła, i sen uciekał. Za dnia Mina pilnowała miejsca pochówku Królowej Ciemności. Nigdy nie oddalała się od grobu pod górą, mimo iż Gal—dar stale ją nakłaniał, by go opuściła chociaż na chwilę. — Idź na spacer wśród drzew — błagał ją — popływaj w jeziorze albo wejdź na skaliste urwisko, żeby zobaczyć wschód słońca. Mina nie mogła odejść. Gnębił ją potworny strach, że ktoś z Ansalonu znajdzie to święte miejsce. Gdyby tak się stało, przybyliby ciekawscy, żeby się gapić i szturchać zwłoki, chichotać i uśmiechać się złośliwie. Poszukiwacze skarbów i rabusie grobów przyszliby zedrzeć klejnoty i ukraść święte relikwie. Przybyliby wrogowie Takhisis, aby triumfować nad nią. Jej czciciele, rozpaczliwie czekający na wysłuchanie ich modłów, przybyliby, aby spróbować ją wskrzesić. To byłoby najgorsze, uznała Mina. Takhisis, królowa, która rządziła niebiosami i Otchłanią, po wieki skazana na wysłuchiwanie żałosnych próśb tych, którzy nie zrobili niczego, gdy umierała, poza załamywaniem rąk i skomleniem: „Co się teraz ze mną stanie?” Dzień za dniem Mina chodziła przed wejściem do grobu pod górą, gdzie umieściła zwłoki królowej. Ciężko pracowała tygodniami, może miesiącami — straciła poczucie czasu — aby ukryć fakt, że było tu jakieś wejście. Zasadziła przed nim drzewa, krzewy i dzikie kwiaty, nakłaniając je, by zasłoniły otwór. W tej pracy pomagał jej Galdar, a także bogowie, chociaż Mina nie była świadoma ich pomocy i wzgardziłaby nią, gdyby o tym wiedziała. Bogowie, którzy osądzili Takhisis, Królową Ciemności, i uznali ją za winną złamania przysięgi nieśmiertelnych, którą złożyli wszyscy u zarania dziejów, wiedzieli nie gorzej od Miny, co by się stało, gdyby śmiertelnicy odkryli położenie miejsca spoczynku Królowej Mroku. Drzewa, które ledwo kiełkowały, kiedy Mina je sadziła, w ciągu miesiąca wyrosły na dziesięć stóp. Krzaki i ciernie rozkrzewiły się w jedną noc. Świszczący wicher, który nigdy nie przestawał dąć, wypolerował skalne urwisko tak, że po wejściu do grobowca nie pozostał żaden widoczny ślad. Nawet Mina nie umiała już znaleźć wejścia, przynajmniej nie na jawie. W snach zawsze potrafiła

je zobaczyć. Teraz nie pozostało jej do zrobienia nic innego, jak strzec go przed wszystkimi — zarówno śmiertelnikami, jak i istotami nieśmiertelnymi. Przestała ufać nawet Galdarowi, ponieważ był jednym z odpowiedzialnych za klęskę jej królowej. Nie podobało jej się to, że stale zachęcał ją do opuszczenia tego miejsca. Podejrzewała, że czeka tylko, aby odeszła, a wtedy włamie się do grobowca. — Mino — zapewniał ją raz po raz minotaur — nie mam pojęcia, gdzie znajduje się wejście do grobu. Gdybym stąd od szedł, nie potrafiłbym nawet odnaleźć tej góry, bo słońce nigdy nie wschodzi tu dwa razy w tym samym miejscu! — Wskazał na horyzont. — Sami bogowie je ukrywają. Wschód jest jedne go dnia zachodem, a następnego zachód wschodem. Dlatego można bezpiecznie stąd odejść. Kiedy opuścisz to miejsce, nigdy już nie odnajdziesz do niego drogi. Twoje życie może toczyć się dalej. Dziewczyna w głębi ducha wiedziała, że to prawda. Zdawała sobie z tego sprawę i pragnęła tego, a jednocześnie się bała. * Takhisis była moim życiem — odpowiedziała towarzyszowi Mina. — Kiedy patrzyłam w lustro, widziałam jej twarz. Kiedy mówiłam, głosem, który słyszałam, był jej głos. Teraz ona odeszła, a kiedy spoglądam w zwierciadło, nikt z niego na mnie nie patrzy. Kiedy mówię, słychać tylko ciszę. Kim ja jestem, Galdarze? * Jesteś Mina — odpowiadał minotaur. * A kim jest Mina? — pytała. Galdar mógł tylko patrzeć na nią bezradnie. Często prowadzili tę rozmowę, prawie każdego dnia. Tego poranka znów ją odbyli. Tym razem jednak odpowiedź Galda—ra brzmiała inaczej. Minotaur długo się nad nią zastanawiał i kiedy dziewczyna spytała: „A kim jest Mina?”, odpowiedział szybko: „Goldmoon wiedziała, kim jesteś. W jej oczach widziałaś siebie samą. Nie Takhisis”. Mina zastanowiła się nad tym. Wspominając swoje życie, stwierdziła, że dzieliło się na trzy okresy. Pierwszym było dzieciństwo. Te lata były jedynie rozmytą barwną plamą, całkiem jakby ktoś rozmazał świeżą farbę bardzo mokrą gąbką. Drugim był pobyt w Cytadeli Światła z Goldmoon. Mina nie przypominała sobie katastrofy statku ani tego, że fale zmyły ją z pokładu, czy cokolwiek się z nią stało. Jej wspomnienia bowiem — i jej życie — zaczęły się w chwili, gdy otworzyła oczy i stwierdziła, że ociekająca wodą leży na piasku i patrzy na grupkę ludzi, którzy się nad nią zgromadzili i przemawiali do niej słowami pełnymi czułości i współczucia. Spytali ją, co jej się stało. Spytali ją, jak ma na imię. Tego też nie wiedziała. W końcu doszli do wniosku, że mała jest rozbitkiem, chociaż nikt nie słyszał o tym, by jakiś statek zaginął. Uznano, że jej rodzice zginęli na morzu. Teoria ta wydawała się najbardziej prawdopodobna, ponieważ nikt dziewczynki nigdy nie szukał. Mówiono, że nie ma w tym nic dziwnego, że nie pamięta niczego ze swojej przeszłości, bo otrzymała bardzo mocny cios w głowę, co często powoduje utratę pamięci. Zabrano ją do miejsca zwanego Cytadelą Światła, cudownie ciepłego, promiennego i spokojnego domu. Wracając pamięcią do tych czasów, Mina nie przypominała sobie nigdy szarego nieba nad Cytadelą, chociaż zdawała sobie sprawę, że niektóre dni musiały być burzliwe i wietrzne. Dla niej bowiem lata, które tam spędziła, od dziewiątego do czternastego roku życia, rozświetlało słońce połyskujące w kryształowych murach Cytadeli. Rozjaśniał je także uśmiech kobiety, która stała się jej droga niczym matka — Goldmoon, założycielka Cytadeli. Powiedziano jej, że Goldmoon była bohaterką, słynną na cały Ansalon. Jej imię w każdym zakątku kontynentu wypowiadano z miłością i szacunkiem. Minę wcale to nie obchodziło. Obchodziło ją tylko to, że kiedy Goldmoon zwracała się do niej, mówiła głosem pełnym łagodnej serdeczności i miłości. Wprawdzie Goldmoon miała zawsze wiele zajęć, nigdy nie była zbyt zajęta, by

odpowiedzieć na pytania Miny, a dziewczynka uwielbiała pytać. Kiedy Mina poznała Goldmoon, kobieta była już stara, stara jak świat, jak wydawało się małej. Goldmoon miała siwe włosy, a twarz pobrużdżoną zmarszczkami głębokiego smutku i jeszcze głębszej radości, bruzdami straty i żalu, kreskami odzyskania i nadziei. Jej oczy były młode jak śmiech i jak łzy, i — Galdar miał rację. Cofając się myślą wstecz, Mina widziała w oczach Goldmoon siebie. Widziała rosnącą zbyt szybko, niezdarną i niezgrabną kobietkę o długich rudych włosach i oczach koloru bursztynu. Co wieczór Goldmoon czesała te jej bujne, lśniące kędziory i odpowiadała na wszystkie pytania, które wpadły Minie do głowy w ciągu dnia. Kiedy już włosy były uczesane i zaplecione w warkocz, staruszka brała dziewczynkę na kolana i opowiadała jej historie o zaginionych bogach. Niektóre z tych opowieści były ponure, istnieli bowiem bogowie, którzy władali mrocznymi żądzami, które się kryją w sercu każdego człowieka. W opozycji do bogów ciemności stali bogowie światła. Rządzili oni wszystkim, co było w ludziach dobre i szlachetne. Mroczni bogowie nie ustawali w staraniach, by zdominować ludzkość. Bogowie jasności bezustannie im się sprzeciwiali. Bogowie neutralni trzymali szale równowagi. Cała ludzkość stała pośrodku, każdy człowiek mógł wybrać swój własny los, gdyż bez wolności ludzie umarliby tak, jak ginie ptak zamknięty w klatce, i świat przestałby istnieć. Goldmoon lubiła snuć te opowieści Minie, ale dziewczynka widziała, że zasmucały jej przybraną matkę, bogowie odesz— li bowiem i człowiek pozostał sam, by radzić sobie najlepiej, jak umiał. Staruszka ułożyła sobie życie bez bogów, ale tęskniła za nimi i bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnęła ich powrotu. * Kiedy dorosnę — powtarzała jej często Mina — wyruszę w świat, odnajdę bogów i przyprowadzę ci ich z powrotem. * Och, dziecko — odpowiadała Goldmoon z uśmiechem, który opromieniał jej oczy — w swych poszukiwaniach nie musisz zajść dalej niż tu. — Kładła dłoń na sercu Miny. — Bogowie odeszli, jednak ich wspomnienie rodzi się w każdym z nas: pamięć wiecznej miłości, nieskończonej cierpliwości i ostatecznego przebaczenia. Mina tego nie rozumiała. Od chwili urodzenia nie miała żadnych wspomnień. Kiedy cofała się pamięcią, widziała tylko pustkę i mrok. Co noc, kiedy leżała sama w ciemności swego pokoju, odmawiała tę samą modlitwę. — Wiem, że gdzieś tam jesteś. Pozwól mi być tą, która cię odnajdzie. Będę twoją wierną służką. Przysięgam ci to! Po zwól mi być tą, która zaniesie światu wiadomość o twoim ist nieniu. Pewnej nocy, kiedy Mina miała czternaście lat, zmawiała ten sam pacierz, modląc się równie żarliwie i szczerze, jak wtedy po raz pierwszy. I tamtej nocy nadeszła odpowiedź. Z ciemności przemówił do niej głos. — Jestem tutaj. Jeśli ci powiem, jak mnie znaleźć, do trzesz do mnie? Dziewczynka natychmiast usiadła w pościeli. * Kim jesteś? Jakie nosisz imię? * Jestem Takhisis, ale o tym zapomnisz. Dla ciebie nie mam imienia. Nie potrzebuję go, gdyż tylko ja jestem we wszechświecie, bóg samotny, bóg jedyny. * Nazwę cię więc Jedynym Bogiem — odparła Mina. Wyskoczywszy z łóżka, ubrała się pośpiesznie, szykując do podróży. — Powiem tylko matce, dokąd się wybieram… * Matce! — powtórzyła z pogardą i złością Takhisis. — Ty nie masz matki. Twoja matka umarła. — Wiem — zająknęła się dziewczynka — ale Goldmoon jest teraz moją mamą. Jest mi droższa niż ktokolwiek i muszę jej powiedzieć, że odchodzę, bo kiedy stwierdzi, że mnie nie ma, będzie się martwić.

Głos bogini się zmienił i nie tchnął już złością, lecz słodko szczebiotał. * Nie możesz jej o tym powiedzieć, bo popsujesz całą niespodziankę. Naszą niespodziankę — twoją i moją. Nadejdzie bowiem dzień, kiedy wrócisz i powiesz Goldmoon, że znalazłaś Jedynego Boga, władcę świata. * Dlaczego nie mogę jej o tym powiedzieć teraz? — spytała Mina. * Bo jeszcze mnie nie znalazłaś — rzekła surowo Takhi—sis. — Nie jestem nawet pewna, czy jesteś tego godna. Musisz udowodnić swoją wartość. Potrzebna jest mi silna i dzielna uczennica, której nie przeszkodzą niewierni ani nie przekonają sceptycy, która zniesie ból i męki bez drgnienia powieki. Wszystkiego tego musisz mi dowieść. Starczy ci odwagi? Przerażona dziewczynka zadrżała. Nie wydawało jej się, aby miała dość odwagi. Chciała wrócić do łóżka, lecz wtedy pomyślała o Goldmoon i o tym, jaka byłaby to cudowna niespodzianka. Wyobraziła sobie radość staruszki na jej widok, kiedy do niej wróci i sprowadzi ze sobą boga. Mina położyła rękę na sercu. * Starczy mi odwagi, Jedyny Boże. Uczynię to dla mojej przybranej matki. * Tego właśnie sobie życzyłam — stwierdziła Takhisis i roześmiała się, jakby dziewczynka powiedziała coś zabawnego. Tak oto zaczął się trzeci okres w życiu Miny, a jeśli pierwszy był rozmytą plamą, a drugi światłem, trzeci był cieniem. Na rozkaz Jedynego Boga Mina uciekła z Cytadeli Światła. Odszukała statek w porcie i weszła na jego pokład. Statek nie miał załogi. Na pokładzie nie było nikogo prócz Miny, lecz koło sterowe się obracałó. żagle wznosiły się i opuszczały, a wszystkie zadania wykonywały czyjeś niewidzialne ręce. Statek żeglował po falach czasu i zaniósł ją do miejsca, które wydawało się jej znajome od zawsze, a jednocześnie dopiero przed chwilą odkryte. Tam Mina ujrzała po raz pierwszy oblicze Królowej Ciemności. Bogini była piękna i straszna i dziewczyna padła przed nią na kolana, oddając jej cześć. Takhisis poddawała Minę jednej próbie za drugą, stawiając przed nią jedno wyzwanie za drugim. Dziewczyna znosiła wszystko. Poznała ból zbliżony do śmiertelnych męczarni i nie krzyknęła. Poznała ból bliski cierpieniom porodu i nie zadrżała. Wtedy nadszedł dzień, gdy Takhisis rzekła do Miny: * Jestem z ciebie zadowolona. Jesteś moją wybraną. Nadszedł już czas, żebyś wróciła do świata i przygotowała ludzkość na mój powrót. * I wróciłam do świata — wyjaśniła Galdarowi — w noc wielkiej burzy. Wtedy spotkałam ciebie. Uczyniłam mój pierwszy cud dla ciebie. Zwróciłam ci rękę. Minotaur rzucił jej znaczące spojrzenie i dziewczyna zaczerwieniła się i dodała pośpiesznie: * To znaczy Jedyny Bóg ci ją zwrócił. * Nazwij jąjej prawdziwym imieniem — odparł szorstko Galdar. — Nazwij ją Takhisis. Mimowolnie spojrzał na kikut ramienia, który był wszystkim, co zostało z jego prawej ręki. Kiedy poznał prawdziwe imię Jedynego Boga, bóstwa, które zwróciło mu utraconą kończynę, pomodlił się do swego boga Sargonnasa, aby ten odebrał mu je ponownie. — Nie będę jej niewolnikiem — mruknął, lecz Mina go nie słyszała. Rozmyślała o dumie, pysze i ambicji. Myślała o żądzy władzy i o tym, kto naprawdę był odpowiedzialny za upadek Królowej Ciemności. * To moja wina — rzekła cicho. — Teraz mogę to przyznać. To ja doprowadziłam do jej zguby. * Nie, Mino! — odparł wstrząśnięty Galdar. — Byłaś jej niewolnicą nie mniej niż my wszyscy. Wykorzystała cię, manipulowała tobą… Spojrzenie bursztynowych oczu Miny napotkało jego wzrok.

* Tak ci się zdawało. Tak się zdawało wszystkim. Tylko ja znałam prawdę. Znałam jaja i moja Królowa. Wskrzesiłam armię umarłych. Stoczyłam bój z dwoma potężnymi smoczy—cami i je zgładziłam. Pokonałam elfy i wzięłam je na pasek. Podbiłam Solamnijczykow i widziałam, jak czmychają przede mną niczym psy z podkulonymi ogonami. Uczyniłam z Czarnych Rycerzy potęgę, która wzbudza lęk i szacunek. * Wszystko w imię Takhisis — rzekł Galdar. Minotaur podrapał się po futrze na policzkach i potarł pysk. Sprawiał wrażenie zaniepokojonego. * Chciałam czynić to we własnym imieniu — wyjaśniła Mina. — Ona o tym wiedziała. Zajrzała do mojego serca i dlatego zamierzała mnie zniszczyć. * I dlatego chciałaś jej na to pozwolić — stwierdził Galdar. Mina westchnęła i spuściła głowę. Usiadła na twardej ziemi, podciągając kolana pod brodę i obejmując je ramionami. Miała na sobie to samo ubranie, które nosiła tego nieszczęsnego dnia, gdy zginęła jej Królowa, prosty strój wkładany pod zbroję Czarnego Rycerza — koszulę i spodnie. Teraz były obszarpane i wytarte, spłowiałe od słońca do nieokreślonej szarości. Jedynym żywym kolorem była na nich czerwona krew królowej, która umarła na rękach Miny. Galdar pokręcił rogatym łbem i wyprostował się na głazie, który w ciągu minionych miesięcy zdążył wypolerować na gładko. — To wszystko minęło. Czas, żebyś zaczęła znów żyć. Na świecie jest jeszcze wiele do zrobienia i jest cały nowy świat, w którym możesz to zrobić. Czarni Rycerze są niezorganizo— wani, w rozsypce. Potrzebny im silny wódz, który ich zjednoczy. — Nie posłuchają moich rozkazów — oznajmiła Mina. Galdar otworzył usta, żeby ją skarcić, ale potem je za mknął. Dziewczyna spojrzała na niego i poznała, że on wie o tym me gorzej od niej. Czarni Rycerze nigdy już nie uznają jej za swego przywódcę. Od samego początku byli nieufni wobec niej, siedemnastoletniej dziewuszki, która ledwo odróżniała jeden koniec miecza od drugiego i która nigdy jeszcze nie widziała bitwy, nie wspominając o prowadzeniu do niej mężczyzn. Przekonały ich cudy, jakich dokonała. Tak jak kiedyś powiedziała temu nędznemu elfiemu księciu, ludzie kochali boga, którego w niej widzieli, nie ją samą. Kiedy ten bóg został pokonany i Mina straciła moc czynienia cudów, rycerze ponieśli straszliwą klęskę. Co więcej, uznali, że pod koniec porzuciła ich na pastwę losu i zostawiła samych na śmierć. Nigdy więcej nie usłuchają jej rozkazów. Nie mogła ich za to winić. Nie chciała zresztąjuż być wodzem. Nie chciała znów wracać do świata. Była zbyt zmęczona. Pragnęła tylko spać. Oparła się o kości góry, gdzie jej królowa spoczywała pogrążona w swym śnie wiecznym, i zamknęła oczy. Musiała się zdrzemnąć, bo kiedy się ocknęła, zobaczyła przykucniętego obok Galdara, który błagał ją ze szczerego serca. — …musisz wyjść z tego więzienia, Mino! Dręczyłaś się już wystarczająco długo. Musisz sobie przebaczyć. Temu, co się stało Takhisis, była winna ona sama. Nie ty. Ty nie pono sisz za to winy. Ona chciała cię zabić! Wiesz o tym. Zamie rzała zabrać twoje ciało, pożreć twoja duszę! Ten elf wyświad czył ci przysługę, kiedy ją zabił. Dziewczyna uniosła głowę. Jej spojrzenie zatrzymało mi—notaura, uciszyło słowa na jego wargach i sprawiło, że zachwiał się w tył, jakby go uderzyła. — Przykro mi. Nie to chciałem powiedzieć. Chodź ze mną — prosił. Mina wyciągnęła rękę i poklepała go po tym ramieniu, które mu zostało. — Idź, Galdarze. Wiem, że twój bóg cię prześladuje i żą da, abyś razem z nim ruszył na podbój Silvanesti.

Podniosła głowę i uśmiechnęła się blado, widząc, że Galdar nagle się stropił. — Podsłuchałam twoją modlitwę do Sargonnasa, przyja— cielu — wyjaśniła. — Idź walczyć dla swego boga. Kiedy wrócisz, opowiesz mi o wszystkim, co dzieje się na świecie. — Jeśli opuszczę tę przeklętą dolinę, nigdy nie zdołam wrócić. Wiesz o tym — odparł minotaur. — Bogowie już się tym zajmą. Dopilnują, żeby nikt nigdy… Słowa zamarły mu na wargach. Właśnie stawały się nieprawdą. Galdar spojrzał w głąb doliny, przetarł oczy i jeszcze raz popatrzył. * Chyba mi się coś przywidziało. — Zmrużył oczy w słońcu. * Co tam znowu? — spytała znużonym głosem Mina. Nie popatrzyła. * Ktoś się zbliża — oznajmił minotaur. — Idzie po dnie doliny. To przecież niemożliwe. * Możliwe, Galdarze — rzekła dziewczyna, idąc za jego wzrokiem. — Ktoś się zbliża. Po smaganym wiatrem, nagim dnie pustynnej doliny szedł stanowczym krokiem mężczyzna. Był wysoki i poruszał się z władczym wdziękiem. Wiatr rozwiewał jego długie, ciemne włosy. Sylwetka mężczyzny migotała w falach żaru, które wznosiły się znad pokrytej piachem skały. — On idzie po mnie. Dolina była zagłębieniem w kształcie misy, wyżłobionym w tej samej kamiennej opoce, którą wypiętrzono, by stworzyć górę. Rdzawożółtą skałę pokrywała cienka warstewka piasku. Tu i ówdzie rosły powykręcane krzewy, ale brak było drzew. W tej części krainy w ogóle nie rosły drzewa. Dnem doliny płynął kręty strumień — kobaltowoniebieski na tle czerwieni — żłobiąc koryto w skale. Góra, w której pochowano Królową Ciemności, przypominała skalny plaster miodu, tyle w niej było jaskiń. Dwie z nich od roku były domem Miny i Galdara. Za dnia od rozpalonego słońcem dna doliny biły drgające fale żaru. W nocy temperatura gwałtownie spadała i znów się wznosiła w ciągu dnia do nieznośnego poziomu. Dolina była przeklęta przez bogów. Nie mógł jej znaleźć żaden śmiertelnik. Gal dar odnalazł ją tylko dlatego, że dniem i nocą modlił się do Sargonnasa, aby mu na to pozwolił, i bóg wreszcie się ugiął. Kiedy Mina wyniosła ciało swojej bogini ze świątyni, gdzie Takhisis zginęła, Galdar poszedł za nią. Tylko on znał straszliwy żal, jaki musiała znosić dziewczyna. Miał nadzieję, że zdoła pomóc jej pochować królową raz na zawsze. Minotaur podążał śladem Miny przez cały dzień i całą noc, ale jakoś nigdy nie mógł jej dogonić, aż pewnego poranka, kiedy zbudził się z niespokojnego snu, stwierdził, że nie może już jej znaleźć. Domyślił się, oczywiście, że bogowie nie chcieli, by jakiś śmiertelnik odkrył miejsce ostatniego spoczynku Królowej Ta—khisis, i że z tego powodu ukryli Minę przed jego oczami. Gal—dar modlił się do Sargonnasa, aby wolno mu było pójść do Miny, i Sargonnas wysłuchał jego modłów — ale za pewną cenę. Bóg przeniósł minotaura do tajnego miejsca pochówku. Galdar wraz z Miną złożyli Królową Ciemności w grobie pod górą, po czym resztę czasu minotaur poświęcił na próby nakłonienia Miny do powrotu do świata. Nie powiodło mu się jednak, a teraz bóg nalegał na Galdara, aby ten dotrzymał swojej obietnicy. Do brzegów Silvanesti przybijały okręty minotaurów, dostarczając wojska i osadników, aby dawną krainę elfów uczynić swoją własną. I bardzo mocno niepokojąc ludzi, którzy zamieszkiwali inne krainy Ansalonu. Rycerze Solamnijscy, rycerze Stalowego Legionu i groźni barbarzyńcy z Równin Pyłu, wszyscy ci ludzie przyglądali się inwazji minotaurów na swój kontynent z rosnącym gniewem. Sargonnasowi był potrzebny u nich ambasador. Chciał, aby minotaur, który rozumie ludzi, poszedł do nich i uspokoił ich obawy, aby ich przekonał, że minotaury nie planują ekspansji. Minotaurza rasa zadowoli się podbojem i zajęciem ziem odwiecznego nieprzyjaciela. Galdar od lat żył wśród ludzi i walczył u ich boku. Był idealnym kandydatem na ambasadora u istot ludzkich, tym doskonalszym, że z reguły ludzie darzyli go sympatią i zaufaniem. Galdar pragnął służyć bogu, który ocalił go przed Takhisis, zabrał mu ramię i zwrócił szacunek dla samego siebie.

Sargonnas nie był cierpliwym bogiem. Dał jasno do zrozumienia Galdaro—wi, że pójdzie albo teraz, albo wcale. Minotaur w pierwszej chwili pomyślał, raczej ze strachem, że Sargonnasowi tak się znudziło czekanie, że sam po niego przyszedł. Drugi rzut oka rozwiał jego przypuszczenia. Nie dostrzegał jeszcze twarzy tej osoby, która nadal była zbyt daleko, ale rysy i postać miała człowieka, nie minotaura. Jednak żadnemu człowiekowi nie wolno było wejść do tej doliny. Żadnym śmiertelnikom, poza nimi dwojgiem, nie wolno było tu przebywać. Włos się Galdarowi zjeżył na karku. Zdjął go przerażający chłód, od którego zafalowało mu futro na grzbiecie i ramionach. * Nie podoba mi się to, Mino. Powinniśmy uciekać. Natychmiast. Zanim ten człowiek nas zauważy. * To nie człowiek, Galdarze — odparła dziewczyna. — To bóg. On idzie po nas. Albo raczej po mnie. Minotaur zobaczył, że dziewczyna sięga do paska i chwyta za rękojeść noża — noża, który wydał mu się znajomy. Sięgnął po własny, ale go nie znalazł. Mina spojrzała na niego z półuśmiechem. — Zabrałam ci nóż, Galdarze. Wzięłam go w nocy. Nie podobał mu się sposób, w jaki go trzymała, jakby było to dla niej coś bezcennego. * Kim jest ten mężczyzna? — spytał minotaur głosem ochrypłym od strachu, którego nie potrafił nazwać. — Czego on chce od ciebie? * Powinieneś odejść, Galdarze — szepnęła, nie spuszczając oczu z nieznajomego, który podchodził coraz bliżej. Przyspieszył kroku. Wydawało, że nie może się już doczekać, kiedy dotrze do celu. — To nie twoja sprawa. Przed nimi stanął człowiek, mężczyzna w nieokreślonym wieku. Jego twarz zaliczała się do tych, które ludzie uważają za przystojne — podbródek z dołeczkiem, kanciasta szczęka, orli nos, wydatne kości policzkowe, gładkie czoło. Długie, czarne, lśniące kędziory wiły się na jego ramionach i spływały na plecy. Cerę miał tak bladą, że wydawała się pozbawiona kropli krwi. Wargi były bezbarwne, policzki bez najmniejszych rumieńców. Jego oczy były tak ciemne, jak pierwsza noc stworzenia. Głęboko osadzone pod grubymi brwiami, wydawały się jeszcze ciemniejsze, wiecznie pogrążone w cieniu. Mężczyzna miał na sobie czarny strój, który zdradzał przepych. Czarny aksamitny szustokor sięgał mu do kolan. Dopasowany w wąskiej talii kaftan był zdobiony u dołu i na mankietach haftem wykonanym srebrną nicią. Czarne spodnie, sięgające tuż za kolano, wykończone były czarnymi wstążkami. Mężczyzna nosił czarne jedwabne pończochy i czarne buty ze srebrnymi klamrami. Jego gors zdobił biały koronkowy żabot, koronki widoczne spod rękawów leniwie spływały mu na dłonie. Otaczała go aura wdzięku, pewności siebie i świadomości własnej potęgi. Galdar zadrżał. Z nieba lał się żar, ale minotaur już go nie czuł. Chłód tak pradawny, że w porównaniu z nim góry wydawały się młode, przeszył go do szpiku kości. Miał do czynienia w swym życiu z wieloma strasznymi wrogami, w tym Smoczą Zwierzchniczką Malys, i nie uciekł przed nimi. Teraz nie mógł się powstrzymać. Zaczął się cofać. — Sargonnasie! — pomodlił się do swego boga. Przy wy mawianiu jego imienia głos mu się załamał i minotaur spróbo wał przełknąć ślinę, by zwilżyć gardło. — Sargonnasie, dodaj mi sił. Pomóż mi w walce z tym przerażającym wrogiem… Bóg w odpowiedzi prychnął. * Dotąd znosiłem twoją wierność tej dziewczynie, ale moja cierpliwość się wyczerpała. Zostaw ją jej własnemu losowi. Zasłużyła sobie na to.

* Nie mogę — obstawał przy swoim minotaur, chociaż zbladł na widok nieznajomego mężczyzny. — Przysiągłem jej… * Ostrzegam cię — rzekł Sargonnas strasznym tonem. — Nie wchodź między Chemosha i jego łup. — Chemosh! — zawołał przerażony Galdar. Chemosh, Pan Śmierci. Minotaur zaczął dygotać. Strach ściskał mu wnętrzności. Mina uniosła broń swego towarzysza. Był to stary nóż z kościanym trzonkiem, używany do rozmaitych celów, od czyszczenia ryb do patroszenia jeleni. Minotaur dbał, aby ostrze było zadbane, dobrze naostrzone. Widział, jak Mina unosi nóż, widział błysk słońca w metalowym ostrzu, lecz nie w jej o—czach. Wzrok dziewczyny skupiony był na bogu. Trzymała nóż w prawej dłoni. Obróciła nóż i przycisnęła jego ostry czubek do swego gardła. W jej bursztynowych oczach na chwilę błysnął wewnętrzny ogień, a potem zgasł. Zacisnęła wargi. Ścisnęła mocniej nóż w garści. Zamknęła oczy i zrobiła wdech. Galdar ryknął i rzucił się w jej stronę. Za długo zwlekał. Nie zdąży dotrzeć do towarzyszki, zanim ona nie wbije sobie ostrza w gardło. Miał nadzieję, że jego ryk odwróci jej uwagę, zanim zdąży się zabić. Chemosh wykonał dłonią nieznaczny, prawie niedbały gest. Galdar stracił grunt pod nogami i wzniósł się w powietrze, przytrzymywany ręką boga. Szarpał się i wyrywał, ale bóg trzymał go w garści. Stąd nie było ucieczki. Równie dobrze mógł próbować wyrwać się samej śmierci. Chemosh zaniósł wyrywającego się i ryczącego minotaura daleko od doliny, daleko od góry, daleko od Miny, która malała w oddali i z każdą chwilą nikła w oczach. Galdar wyciągnął rękę w rozpaczliwej próbie zatrzymania czasu i świata, które z hukiem przelatywały obok niego, chcąc zatrzymać zarówno je, jak i Minę. Dziewczyna spojrzała na niego oczami koloru bursztynu i przez krótką chwilę ich dłonie się zetknęły. Potem rozhukane wody wydarły mu ją z rąk. Desperackie wycie minotaura pogłębiło się i zmieniło w ryk rozpaczy. Galdar utonął w odmętach czasu i stracił świadomość. Ocknął się z przerażeniem, słysząc czyjeś głosy. Głosy były niskie i grube i dochodziły z pobliża. — Mina! — zawołał, z wysiłkiem stając na nogi i szukając miecza, którym nauczył się władać lewą ręką. Na widok raptownie wstającego Galdara dwa minotaury w zbrojach legionistów odskoczyły i same sięgnęły po miecze. — Gdzie ona jest? — ryczał Galdar, tocząc pianę z pyska. — Mina! Gdzie ona jest? Coście jej zrobili? * Mina? — Dwa minotaury spojrzały na niego ze zdumieniem. * Nie znamy nikogo o tym imieniu — powiedział jeden z nich, trzymając miecz do połowy wyciągnięty z pochwy. — Brzmi jak imię człowieka — warknął jego towarzysz. Kim ona jest? Twoim jeńcem? Jeśli tak, musiała uciec, kie dy spadłeś z tego urwiska, * Albo sama cię zepchnęła — stwierdził jeden z żołnierzy. * Urwisko? — zdumiał się Galdar. Spojrzał tam, gdzie pokazywał minotaur. Wysoko nad nim wznosiła się stroma ściana urwiska, którego skaliste zbocze ledwo było widoczne wśród gęstej roślinności. Galdar rozejrzał się i stwierdził, że stoi w wysokiej trawie pod gałęziami cienistej lipy. Jego ciało wyryło głęboką bruzdę w miękkiej, wilgotnej glebie. Daleko od spalonej słońcem pustyni. Daleko od góry. — Widzieliśmy, jak spadasz z wielkiej wysokości — oznaj mił jeden z minotaurów. Wsunął klingę z powrotem do poch wy. — Zaprawdę, Sargonnas musi cię kochać. Myśleliśmy, że zginąłeś. Musiałeś spaść z wysokości ponad trzydziestu me trów, a mimo to stoisz tu ledwie z guzem na

głowie. Galdar próbował znaleźć górę, ale drzewa rosły zbyt gęsto. Nie widział horyzontu. Spuścił wzrok. Zwiesił głowę i zgarbił się. * Jak się nazywasz, przyjacielu? — spytał drugi. — I co robisz, wędrując po Silvanesti samotnie? Te parszywe elfy, które zostały jeszcze w tych okolicach, nie mają śmiałości zaatakować nas jawnie, ale nie przegapią okazji, by napaść na samotnego minotaura. * Nazywam się Galdar — odparł załamany i zniechęcony wojownik. Dwaj żołnierze drgnęli i zamienili spojrzenia. * Galdar Jednoręki! — zawołał jeden z nich, spoglądając na jego kikut. * Zatem bóg nie tylko ocalił ci życie, ale zrzucił cię u stóp twojej eskorty! — rzekł drugi. * Eskorty? — Zdezorientowany i nieufny Galdar przyjrzał im się ostrożnie. — Co macie na myśli, mówiąc… eskorta? * Komendant Faros otrzymał wiadomość o twoim przybyciu i wysłał nas, abyśmy cię bezpiecznie odprowadzili do kwatery głównej. Zaprawdę, szczęśliwe to spotkanie, chwała niech będzie Sargonnasowi. * To zaszczyt cię spotkać, panie — dodał drugi żołnierz z lękiem w głosie. — Twoje czyny wśród Czarnych Rycerzy są materiałem na legendę. * Teraz przypominam sobie, że rzeczywiście była tam jakaś kobieta o imieniu Mina. Służyła pod twoimi rozkazami, prawda, panie? Jakaś funkcjonariuszka niższej rangi? * Upadek musiał pomieszać ci zmysły, panie. Z tego, co słyszeliśmy, ta Mina nie żyje od dawna, odkąd Sargonnas pokonał i zabił królową Takhisis. * Niech psy obgryzają jej kości — dodał zapalczywie drugi żołnierz. Galdar po raz ostatni rozejrzał się, szukając góry i pustyni. Jakiegoś śladu po Minie. Wiedział, że to bezcelowe, ale nie mógł się powstrzymać. Potem spojrzał na dwa minotaury, które czekały cierpliwie, mierząc jego jednoręką sylwetkę wzrokiem pełnym czci i szacunku. — Chwała niech będzie Sargonnasowi — rzekł cicho Gal dar i prostując plecy, uczynił pierwszy krok w stronę swego nowego życia. Szykując się na zagładę, Mina wykonała szybkie pchnięcie nożem. Śmierć obserwowała ją z rozbawieniem. Ostrze zmieniło się w wosk, który prawie natychmiast zaczął się topić w gorącym słońcu. Ciepły wosk pociekł jej po palcach. Mina popatrzyła na niego bez zrozumienia. Uniosła wzrok i napotkała spojrzenie boga. Nogi się pod nią ugięły. Siły ją opuściły. Osunęła się na kolana i ukryła twarz w dłoniach. Nie widziała już boga, ale słyszała jego zbliżające się kroki. Jego cień padł na nią, zasłaniając palące słońce. Zadrżała. — Pozwól mi umrzeć, czcigodny Chemoshu — wymamrotała, nie podnosząc oczu. — Proszę. Pragnę tylko spoczynku. Usłyszała skrzypienie jego skórzanych butów i wyczuła, że podszedł blisko i ukląkł przy niej. Pachniał mirrą, która skojarzyła jej się z wonnymi olejkami wylewanymi na stosy pogrzebowe, by stłumić odór palonych ciał. Przez tę piżmową woń przebijał lekki, słodki zapach lilii i róż, wyblakłych i kruchych niczym kwiaty młodości zasuszone między kartami księgi życia. Mężczyzna dotknął jej włosów, pogładził je. Potem jego dłoń powędrowała od włosów ku jej twarzy. Palce dotykające jej spalonej słońcem skóry były zimne. — Jesteś bardzo zmęczona — rzekł Chemosh. Ciepły od dech musnął jej policzek. — Potrzeba ci snu. Snu, nie śmierci. Tylko poeci je mylą ze sobą. Pieścił jej twarz dłonią, gładził jej włosy. * Przyszedłeś po mnie, panie — zaprotestowała sennie Mina, odprężając się pod jego dotykiem,

topniejąc jak ten woskowy nóż. — Ty jesteś Śmierć i przyszedłeś do mnie. * To prawda. Nie pragnę jednak twojej śmierci. Potrzebna mi jesteś żywa. — Wargami musnął jej włosy. Dotyk boga może być ludzki, jeśli bóg tego zechce. Dotyk Chemosha rozbudził w niej pragnienia i uczucia, jakich nigdy dotąd nie znała. Dziewiczą umysłem i ciałem Minę dotychczas chroniła przed żądzą jej królowa, która nie życzyła sobie, by jej wybraną uczennicę rozpraszały cielesne słabości. Mina poznała teraz żądzę, czuła, jak budzi się w niej jej ogień. Chemosh ujął jej twarz w dłoń i powoli pieścił jej szyję. Kiedy palcem rysował trasę, jaką mógł wybrać nóż, Mina poczuła ostre pieczenie. Zadrżała z bólu, który był jednocześnie dotkliwy i wprawiał w ekstazę. — Czuję bicie twego serca — powiedział bóg. — Czuję ciepło twojego ciała, puls twojej krwi. Mina nie rozumiała dziwnych doznań, jakie budził w niej jego dotyk. Cierpiała, lecz był to ból rozkoszny i chciała, aby ta rozkosz trwała wiecznie. Przylgnęła całym ciałem do mężczyzny. Wargami odnalazła jego usta, a on ją zaczął całować, powoli, łagodnie i długo. Potem odsunął się i wypuścił ją z ramion. Mina podniosła powieki. Spojrzała w oczy boga, które były ciemne i puste jak morze, na którym pewnego dnia obudziła się samotna. * Co ty mi robisz, panie? — zawołała, nagle zdjęta strachem. Przywracam ci życie, Mino — odparł Chemosh, odgarniając jej włosy z czoła. Biała koronka musnęła jej twarz, ko— rzenny zapach mirry wypełnił jej nozdrza. Dziewczyna położyła się na ziemi, poddając się jego dotykowi. — Ależ ty jesteś Śmiercią! — protestowała, zbita z tropu. Chemosh ucałował jej czoło, jej policzki, jej kark. Jego wargi odszukały zagłębienie na jej szyi. * Czy jacyś inni bogowie przyszli tu do ciebie? — spytał. Nadal ją pieścił, ale jego głos się zmienił, nabrał nieprzyjemnego tonu. * Tak, niektórzy przychodzili, panie — odpowiedziała. * Po co przychodzili? * Niektórzy, by mnie ocalić. Inni, by mnie strofować. Niektórzy, by mnie ukarać. Wzdrygnęła się. Bóg objął ją mocniej i natchnął otuchą. — Czy obiecywałaś coś któremuś z nich? — spytał. Ostry ton w jego głosie stał się wyraźniejszy. — Nie. Żadnemu, panie. Przysięgam. Bóg był zadowolony. — Czemu nie? — spytał z uśmiechem błądzącym na war gach. Mina chwyciła go za rękę i położyła ją na swej piersi, nad bijącym sercem. * Oni pragnęli mojej wiary. Mojej wierności. Mojego strachu. * Tak? * Żadne z nich nie pragnęło mnie. * Ja ciebie pragnę — odparł Chemosh. Trzymał wciąż dłoń na jej piersi i czuł, jak jej serce bije coraz szybciej. — Oddaj mi się. Uczyń mnie panem wszystkiego. Uczyń mnie panem swego życia. Mina milczała. Sprawiała wrażenie zaniepokojonej i zadrżała nerwowo od jego dotyku. * Powiedz, co ci leży na sercu — rzekł Chemosh. — Nie obrażę się. * Zdradziłeś ją. — W jej głosie zabrzmiała nuta oskarżenia. * To Takhisis zdradziła nas — skarcił ją bóg. — Ona zdradziła ciebie. — Nie, panie! — zaprotestowała. — Nie, powiedziała mi prawdę. — Kłamstwa, Mino. Same kłamstwa. Dobrze wiesz o tym. Dziewczyna potrząsnęła głową i starała się wyrwać z uścis ku Chemosha. * Wiesz, że cię okłamała — ciągnął bezlitośnie bóg. Unieruchomił ją w objęciach i przycisnął do ziemi. * Wiedziałaś o tym pod koniec. Cieszyłaś się, że ten elf ją zabił. Mina uniosła ręce, wzniosła oczy koloru bursztynu ku smokowi.

— Wasza Królewska Mość, zawsze cię uwielbiałam i czci łam. Przysięgłam oddać swe życie na twoje usługi i teraz je stem gotowa dotrzymać obietnicy. Przeze mnie straciłaś ciało, w którym miałaś zamieszkać. Oddaję ci swoje własne. Weź moje życie. Posłuż się mną jako naczyniem. Tak udowodnię swoją wiarę! Królowa Takhisis była piękna urodą straszną i dziką. Jej twarz była zimna jak niezmierzone, zamarznięte pustkowia na dalekim południu, gdzie człowiek umiera natychmiast, bo oddech zamarza mu w płucach. Jej oczy były płomieniami stosu pogrzebowego. Zamiast paznokci miała szpony, a jej głowę porastały długie i zmierzwione włosy jak u trupa. Zbroję miała z czarnego ognia. U boku nosiła przypasany miecz bezustannie splamiony krwią, ten sam, którym odcinała dusze od ciał. Mina krzyczała z żalu i gniewu. Wyrywała się Chemoshowi. Takhisis wyciągnęła rękę po serce Miny, zamierzając je u—czynić swoim. Wyciągnęła rękę po jej duszę, chcąc wydrzeć ją z jej ciała i cisnąć w otchłań nicości. Takhisis podeszła do Miny, by wypełnić jej ciało swoją własną nieśmiertelną esencją. — Przyznaj się. — Chemosh trzymał ją mocno i zmusił do spojrzenia mu w oczy. — Miałaś nadzieję, że ktoś ją wy kończy. Król elfów trzymał w ręku złamaną część smoczej lancy. Rzucił nią z całą siłą swej udręki i poczucia winy, z cała siłą strachu i miłości. Lanca trafiła Takhisis i utkwiła w jej piersi. Zaszokowana królowa spojrzała na włócznię wystającą z jej ciała. Chciała dotknąć ciemnej krwi, która płynęła ze straszliwej rany. Zachwiała się, zaczęła padać… — Zabiłam tego elfa własnymi rękami! — zawołała Mina. Moja królowa umarła w moich ramionach. Oddałabym… Mina przerwała potok słów, który płynął z jej ust. Opuściła wzrok pod intensywnym spojrzeniem boga i odwróciła głowę. — Oddałabyś życie za Takhisis? Ty już oddałaś jej życie, kiedy walczyłaś z Malys. Takhisis sprowadziła cię z powrotem dla własnych, samolubnych powodów. Byłaś jej potrzebna. Gdyby tak nie było, pozwoliłaby ci się przesypać przez jej pal ce niczym proch i popiół. A pod koniec miała jeszcze czelność winić cię za swój upadek. Mina znieruchomiała w jego uścisku. — Miała rację, panie. — Spod powiek ciekły jej łzy wsty du. — Jej śmierć to moja wina. Chemosh odsunął gęstwę jej rudych włosów, by spojrzeć jej w twarz. — A kiedy umarła, jakaś część ciebie ucieszyła się. Mina jęknęła i odwróciła od niego twarz. On pogładził jej wilgotne od łez włosy, otarł jej łzy. — To nie wierność twojej królowej trzymała cię w tej do linie. Zostałaś z powodu poczucia winy. Wina uczyniła cię więźniem. Wina jest dozorcą twego więzienia. Mało brako wało, a stałaby się twoim zabójcą. Ujął jej twarz w obie dłonie i spojrzał głęboko w jej oczy koloru bursztynu. — Nie masz powodu, by czuć się winna, Mino. Takhisis sama kupiła i opłaciła swój los. Jego głos przycichł i złagodniał. * Ona odeszła, Paladine również. * Paladine… — szepnęła Mina. — Moja przysięga, by pomścić moją królową… na nim, na elfach… — Pomścisz ją— obiecał Chemosh. — Lecz nie teraz. Nie teraz. Trzeba przygotować drogę. Posłuchaj mnie i zrozum. Oboje wielcy bogowie odeszli. Został tylko jeden — ich brat, Gilean, bóg księgi, bóg wahania i niezdecydowania. Trzyma szale równowagi, jasność w jednej ręce, ciemność w drugiej. W każdej sekundzie swego życia na jawie waży je, aby się u— pewnić, że nie zmienią położenia. Zafascynowana Mina wpatrywała się w boga nad sobą. On przestał mówić do niej. Mówił do

siebie. * Daremne wysiłki — stwierdził Chemosh, wzruszając ramionami. — Szale się przechylą. Muszą, w panteonie nie ma bowiem teraz równości. Gilean wie, że nie zdoła wiecznie u—trzymać równowagi. Widzi własny upadek i się boi. Ja natomiast wiem o czymś, czego on nie wie. Ja wiem, co przechyli szale. * Śmiertelnicy — rzekł Chemosh, delektując się tym słowem. — To śmiertelnicy wywrócą wagę. Tacy śmiertelnicy jak ty, Mino. Śmiertelnicy, którzy przychodzą do bogów z własnej nieprzymuszonej woli. Śmiertelnicy, którzy wykonują naszą wolę nie ze strachu, lecz z miłości. Tacy śmiertelnicy dadzą moc bogom, a nie na odwrót, jak miało miejsce w poprzednich stuleciach. Dlatego nie pragnę twojej śmierci, Mino. Dlatego chce, żebyś żyła. Przysunął usta blisko do jej warg. — Służ mi, Mino — szepnął tak cicho, że nie usłyszała jego słów, lecz poczuła ich gorąco na skórze. — Oddaj się mnie. Daj mi swoją wiarę. Swoją wierność. Swoją miłość. Mina zadrżała z własnej śmiałości, zdjęta strachem, że Chemosh wpadnie w złość, jednak zastanowiła się nad tym, co powiedział o potędze śmiertelnych istot w tym Wieku Śmiertelników. Zobaczyła w wyobraźni złote szale, które trzymał Gilean, wiszące w tak doskonałej równowadze, że pojedyncze ziarnko piasku mogło nimi zachwiać. — A gdybym oddała ci swoją miłość, co ty dasz mi w za mian? — spytała Mina. Chemosha nie rozzłościło jej pytanie. Wręcz przeciwnie, wydawał się zadowolony. * Niekończące się życie — oznajmił. — Wieczną młodość. Nieskażone piękno. Za pięćset lat będziesz taka sama, jaka jesteś dzisiaj. * Wszystko to piękne, panie, ale… — Umilkła. * Ale ty o to nie dbasz, prawda? Mina zaczerwieniła się. * Wybacz mi, panie. Mam nadzieję, że cię nie uraziłam… — Nie, skądże znowu. Nie przepraszaj. Chcesz ode mnie tego, czego Takhisis nie chciała ci dać. Zgoda. Dam ci to, na czym ci zależy — władzę. Władzę nad życiem. Władzę nad śmiercią. Mina uśmiechnęła się i rozluźniła w jego objęciach. * A ty będziesz mnie kochał? * Tak jak kocham cię teraz — obiecał. * Więc oddaję ci się, panie — rzekła, zamykając oczy i podsuwając mu wargi do pocałunku. On jednak nie był całkiem gotowy, aby wziąć ją dla siebie. Jeszcze nie teraz. Ucałował jej powieki, wpierw jedną, potem drugą. * Śpij teraz, Mino. Śpij snem głębokim i pozbawionym snów. Kiedy się ockniesz, zbudzisz się do nowego życia, jakiego jeszcze nie znałaś. * Będziesz przy mnie? — szepnęła. * Zawsze — obiecał Chemosh. Elfy wygnane z obu swych pradawnych ojczyzn błąkają się po świecie jak wygnańcy. Niektórzy udali się do miast — Palanthas, Sanction, Flotsam, Solące — gdzie żyją stłoczeni w nędznych budach, chwytając się każdej pracy, byle nakarmić dzieci, zagubieni w marzeniach o minionej chwale. Inne elfy żyją na Równinach Pyłu, gdzie każdego dnia patrzą, jak słońce zachodzi nad ich odległą ojczyzną, z pozoru niemal tak odległą jak samo słońce. Im nie śni się przeszłość, lecz zbryz— gane krwią sny o przyszłości, pełne zemsty i odwetu. Minotaury żeglują swymi statkami po spienionych morzach i toczą bitwy ze sobą nawzajem, jednak słońce zawsze rozbłyskuje na mieczach, którymi pokonują pradawnych wrogów, i siekierach, którymi wyrąbują zielony las. Ludzie świętują śmierć smoczych zwierzchniczek i niepokoją się z powodu minotaurów, które wreszcie osiedliły się na Ansalonie. Ludzie jednak nie martwią się nadmiernie, bo mają inne, pilniejsze sprawy na głowie — polityczne walki i zamęt w Solamnii, Abanasinii grożą banici, w

południowym Quali—nesti gobliny dochodzą do władzy, a wszędzie są uchodźcy. Smoki wypełzły ze swoich jaskiń na świat, który niegdyś należał do nich, został utracony, a teraz znów stał przed nimi otworem. Są jednak czujne i ostrożne, i nawet najlepsze spośród nich są podejrzliwe i nieufne. Dopiero teraz zaczynają sobie uświadamiać, że to, co zostało stracone, przepadło na zawsze. Bogowie wracają do Wieku Śmiertelników i zdają sobie sprawę, że trafnie go nazwano, to śmiertelnicy zadecydują bowiem o tym, czy bogowie będą mieli jakikolwiek wpływ na swoje dzieło stworzenia. Tak więc bogowie nie mogą siedzieć bezczynnie w niebiosach albo w Otchłani, czy na którejkolwiek z płaszczyzn istot nieśmiertelnych, lecz krążą po świecie w poszukiwaniu wiary, miłości, modlitw. Składają o—bietnice. Na wzgórzu stoi pasterz i obserwuje, jak jego pies zapędza owce do zagrody. Na cmentarzu kender bawi się z duchem umarłej dziewczynki. Młody kapłan Kiri—Jolitha wita nowego kleryka. Upiorny rycerz kipi wściekłością w swym więzieniu i szuka drogi ucieczki. Mina ocknęła się z dziwnego snu, którego nie umiała sobie przypomnieć, w świetle świec i mroku tak głębokim, że płomyki świec nie mogły go rozświetlić, podobnie jak zimna, blada poświata gwiazd nie może rozjaśnić nocy. Jej sen był równie głęboki jak ciemność. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio spała tak mocno. Żadnych nocnych alarmów, żadnych podkomendnych budzących ją z pytaniami, które mogły poczekać do rana, żadnych noszy z rannymi, których trzeba było uzdrawiać. Żadnej twarzy martwej królowej. Mina wyciągnęła się na miękkich puchowych poduszkach, które ją otaczały i wbiła wzrok w ciemność. Nie wiedziała, gdzie się znajduje — z pewnością nie na twardej, zimnej pustynnej ziemi, na której spała poprzednio. Było jej zbyt ciepło, zbyt przyjemnie, a do tego była zbyt rozespana, żeby chciało jej się sprawdzać, gdzie jest. Ciemność była kojąca i pachniała mirrą. Wokół jej łóżka niezliczone świece paliły się nieruchomym płomieniem. Poza posłaniem nie widziała już niczego więcej. Przez chwilę nie obchodziło jej to. Myślała o Chemo—shu i o jego wczorajszych słowach. Kiedy umarła, jakaś część ciebie ucieszyła się. Mina była zaprawioną w boju wojowniczką. Z miejsca, w którym stała tego fatalnego dnia, nie zdążyłaby dotrzeć do elfa na czas, aby powstrzymać go przed rzuceniem lancą w boginię, za kradzież świata została pokarana śmiertelnością. Mina nie winiła się za śmierć królowej. Winiła siebie za to, że — tak jak powiedział Chemosh — ucieszyła się, że królowa zginęła. Mina zabiła elfa. Większość sądziła, że zrobiła to z zemsty. Ona jednak wiedziała, że to nieprawda. Ten elf był w niej zakochany. Oczami miłości widział, że była mu wdzięczna za to, co zrobił. Ona zobaczyła w jego oczach tę świadomość i za ten grzech zapłacił życiem. Jej radość ze śmierci królowej natychmiast zdławił żal i bardzo prawdziwy smutek. Mina nie mogła sobie wybaczyć tego początkowego uczucia ulgi, tego zadowolenia, że prawo do decyzji o oddaniu życia za królową przestało do niej należeć. — Co bym zrobiła, kiedy podeszłaby mnie zabić? Czy walczyłabym z nią? Czy może pozwoliłabym jej odebrać sobie życie? Co noc, kiedy leżała przed wejściem do górskiego grobowca Królowej Ciemności, nie mogąc usnąć, zadawała sobie to pytanie. * Walczyłabyś o życie — odpowiedział Chemosh. Zbliżył się do jej łóżka. Srebrny haft na jego kaftanie połyskiwał w blasku świec. Jego blada twarz pałała własnym blaskiem, podobnie jak jego ciemne oczy. Bóg wziął Minę za rękę i siadając na batystowej pościeli, którą była owinięta, uniósł jej dłoń do warg. Jego pocałunek sprawił, że serce jej zabiło szybciej i zaczęło brakować tchu. * Walczyłabyś, bo jesteś śmiertelna i masz silną wolę przetrwania — dodał. — To walka, której

my, bogowie, nigdy nie znaliśmy. Musiał się zamyślić nad tym, wyczuła bowiem, że przestał skupić uwagę na niej. Pan Śmierci wpatrywał się w ciemność, która była nieskończona, wieczna i okropna. Patrzył długo, jakby szukał tam odpowiedzi, a potem potrząsnął głową, wzruszył ramionami i spojrzał na Minę z uśmiechem. .— Tak więc, wy, śmiertelnicy, możecie powiedzieć — dodał tonem po części żartobliwym, po części śmiertelnie poważnym — że wszechwiedzący bogowie nie są tacy wszechwiedzący. Chciała coś powiedzieć, ale on jej nie pozwolił. Nachylił się, pocałował ją szybko w usta, po czym powoli oddalił się od łóżka i obszedł rozświetlony blaskiem świec pokój. Mina przyglądała się bogu, który kroczył śmiało i stanowczo. * Czy wiesz, gdzie jesteś? — spytał Chemosh, nagle odwracając się do niej. * Nie, panie — odparła ze spokojem. — Nie wiem. * W mojej siedzibie. — Obserwował ją uważnie. — W Otchłani. Mina powiodła wzrokiem wokół i spojrzała znów na niego. Pan Śmierci popatrzył na nią z podziwem. * Budzisz się sama w Otchłani, a mimo to się nie boisz. * Bywałam już w mroczniej szych miejscach — odparła Mina. Chemosh przyglądał się jej przez długą chwilę, a potem pokiwał głową ze zrozumieniem. — Próby, jakie stawia Takhisis, nie są dla słabych duchem. Mina odsunęła pościel na bok. Wyszła z łóżka i stanęła przed bogiem. * A jakie są próby Chemosha? — spytała go śmiało. Na twarz Pana Umarłych wypłynął uśmiech. * Czy ja mówiłem coś o próbach? — Nie, panie. Ale będziesz chciał, żebym udowodniła swo ją wartość. Poza tym — dodała, patrząc w jego czarne oczy, w których widziała siebie samą — ja chcę ci udowodnić, co je stem warta. Bóg objął ją i zaczął całować, długo i namiętnie. Ona od— dała mu pocałunek, ogarnięta namiętnością, która zostawiła ją słabą i drżącą, gdy wreszcie ją wypuścił. — Zgoda — powiedział Chemosh. — Udowodnij, co je steś warta. Mam dla ciebie zadanie. Masz do niego wyjątkowe kwalifikacje. Jego pocałunek zostawił na jej wargach korzenny i odurzający smak, podobny do zapachu mirry. Nie bała się zadania, nawet nie mogła się już doczekać. * Daj mi każde zadanie, jakie chcesz. Wykonam je. * Zabiłaś upiornego rycerza, lorda Sotha… — zaczął. * Nie, panie, ja go nie zabiłam… — Mina zawahała się, nie wiedząc, co powiedzieć dalej. Bóg zrozumiał jej dylemat i zbył go lekceważącym gestem. * Tak, tak, zabiła go Takhisis. Rozumiem. Niemniej to ty byłaś narzędziem jego zagłady. * Tak, panie. * Lord Soth był upiornym rycerzem, przerażającą istotą — rzekł Chemosh. — Kimś, kogo nawet bogowie mogli się obawiać. Bałaś się z nim stanąć twarzą w twarz? * Za kilka dni armie żywych i umarłych ruszą na Sanc—tion. Miasto nie oprze się mojej potędze. — Mina się nie przechwalała. Oznajmiała fakt, nic więcej. — Wtedy Jedyny Bóg u—czyni wielki cud. Zstąpi na ten świat, tak jak dawno powinna to uczynić, i połączy królestwa śmiertelnych i nieśmiertelnych. Kiedy będzie istnieć w obu królestwach, podbije świat, usunie z niego robactwo, jakim są elfy, i obwoła się władczynią Kryn—nu. Ja mam dowodzić armią żywych. Jedyny Bóg proponuje ci objęcie dowodzenia armią umarłych. * Ona mi to ,,proponuje „? — zdziwił się Soth. * Tak, oczywiście — stwierdziła Mina. * A więc nie obrazi się, jeśli odrzucę jej propozycję — rzekł upiór. * Nie obrazi się — odparła Mina — ale po wszystkim, co dla ciebie zrobiła, twoja niewdzięczność bardzo ją zasmuci. Po tym wszystkim, co dla mnie zrobiła. — Soth się u—śmiechnął. — Więc to dlatego mnie tu

sprowadziła. Mam być ewolnikiem dowodzącym wojskiem niewolników. Moja odpowiedź na tak wielkoduszną propozycją brzmi „ nie „. Nie obawiałam się, panie — rzekła Mina. — Uzbrojona byłam bowiem w gniew mojej królowej. Czymże była jego moc w porównaniu z tym? — Och, niczym wielkim — stwierdził Chemosh. — Mógł tylko zabić cię jednym słowem. Mógł po prostu powiedzieć: giń”, i umarłabyś. Wątpię, czy nawet Tahisis mogłaby cię uratować. . Jak już mówiłam, panie — odparła z powagą Mina — byłam uzbrojona w gniew mojej królowej. — Lekko zmarszczyła brwi, zamyślając się. — Nie możesz żądać, żebym walczyła z lordem Sothem. Królowa Ciemności pozbyła się go. Czyżby więc istniał jakiś inny upiorny rycerz? Taki, który sprawia ci kłopoty, panie? * Kłopoty? — zaśmiał się bóg. — Nie, nie nęka mnie, ani zresztą nikogo innego na Krynnie. W każdym razie nie teraz. Niegdyś utrudniał życie wielu ludziom — głównie nieżyjącemu już lordowi Ariakanowi. Nazywał się Ausric Krell. Do historii przeszedł, jak mi się zdaje, pod mianem Zdrajcy. * To ten wiarołomca, który zabił lorda Ariakana za czasów Wojny Chaosu! — powiedziała ze złością Mina. — Słyszałam o tej historii, panie. Wszyscy rycerze o tym opowiadali. Nikt nie wiedział, co się stało z Krellem. * Nikt nie chciałby o tym wiedzieć — odparł Chemosh. — Ariakan był synem Zeboim, bogini morza, i Smoczego Władcy Ariakasa. Jego ojciec zginął na Wojnie Lancy. Zeboim rozpieszczała chłopca, który był jej jedynym dzieckiem. Kiedy zginął zdradziecko z ręki Krella podczas Wojny Chaosu, łzy bogini popłynęły tak obficie, że na całym świecie podniósł się poziom oceanów. Przynajmniej tak mówią ludzie. Ognisty gniew Zeboim wkrótce jednak osuszył jej łzy. Sar—gonnas, bóg zemsty, jest jej ojcem, a Zeboim wdała się w swego ojca. Odnalazła tego nędznika Krella, wyciągnęła go z żałosnej dziury, w której próbował się zaszyć, i zabrała się za wymierzanie mu kary. Torturowała go całymi dniami, a kiedy nie mógł już znieść męczarni i pękło mu serce, przywróciła mu życie, znów znęcała się nad nim, póki nie umarł, znów go ożywiła, i tak jeszcze wiele razy. Kiedy wreszcie znudziła jej się ta zabawa, zabrała to, co z niego zostało — słyszałem, że jego resztki zmieściły się w małym kubełku — za Północne Morze Simona do Twierdzy Burz, zamku na wyspie, który wzniesiono dla Rycerzy Takhisis. Forteca ta była prezentem dla Ariaka—na od jego matki. Tam Zeboim rzuciła klątwę na Krella, zmieniła go w upiornego rycerza i zostawiła, by wiódł swoją żałosną egzystencję na tej opuszczonej skale okolonej morzem i sztormem, które nigdy nie pozwolą mu zapomnieć o tym, co zrobił.

35.Bursztyn i popiół Już od trzydziestu lat Ausric Krell siedzi tam jak w więzieniu, zmuszony wieść żywot wieczny w fortecy, w której przysięgał na wierność i życie lordowi Ariakanowi. * I nadal tam jest? Przecież bogów nie było tyle lat — zdumiała się Mina. — Zeboim była nieobecna na świecie. Nie mogła go zatrzymać. Dlaczego nie uciekł? * Krell nie jest Sothem — rzekł sucho Chemosh. — Jest tylko chytry i podstępny. Tyle w nim szlachetności, co u łasicy, honoru ma nie więcej niż ropucha, a rozumu tyle, co karaluch. Odizolowany na swojej wyspie Krell nie mógł wiedzieć, że Zeboim nie jest w stanie go obserwować. Fale smagały urwiste zbocza jego więzienia równie zaciekle jak wtedy, gdy bogini była obecna. Burze, które są częste w tej części świata, atakowały mury jego więzienia. Kiedy wreszcie Krell zorientował się, że przegapił szansę, wpadł w taką wściekłość, że jednym ciosem pięści zburzył jedną z wież. * Czy teraz, po swoim powrocie, Zeboim nadal go pilnuje? * Dniem i nocą — powiedział Chemosh. — To świadectwo matczynej miłości. * Sama nie lubię zdrajców, panie — przyznała Mina. — Chętnie podejmę się każdego zadania, jakie mi przydzielisz w jego sprawie. * Doskonale — ucieszył się Pan Umarłych. — Chcę, żebyś go uwolniła. . Mam go uwolnić, panie? — zdziwiła się Mina. Pomóż mu uciec spod straży Zeboim i przyprowadź go do mnie. Ale czemu, panie? Jeśli jest taki, jak go opisałeś… — Jest nawet gorszy. To chytry krętacz, któremu nie wolno ufać. A tobie nie wolno kwestionować moich decyzji. Możesz odmówić wykonania tego polecenia. Wybór należy do ciebie. Nie wolno ci jednak pytać mnie dlaczego. Mam swoje powody. Chemosh uniósł rękę i pogładził Minę po policzku. * To niełatwe zadanie. Bardzo niebezpieczne, bo musisz nie tylko stawić czoło upiornemu rycerzowi, ale wpierw poradzić sobie z mściwą boginią. Jeśli odmówisz, zrozumiem. * Nie odmawiam, panie — odparła Mina chłodno. — Zrobię to dla ciebie. Gdzie mam go sprowadzić? * Do mojego zamku tutaj, w Otchłani. Tutaj, tymczasem, mieszkam. * Tymczasem? — zdziwiła się Mina. Chemosh wziął ją za obie dłonie i uniósł je do ust. * Kolejne pytanie? * Przepraszam. — Mina zaczerwieniła się. — Obawiam się, że to moja wada. * Popracujemy nad jej usunięciem. A co do twojego pytania, chętnie na nie odpowiem. Nie podoba mi się ta rezydencja. Chcę chodzić po świecie, wśród żywych. Zamierzam się przeprowadzić. W tych planach uwzględniłem ciebie, Mino. — Złożył delikatne, długie pocałunki na jej dłoniach. — Jeśli mnie nie zawiedziesz. * Nie zawiodę, panie — obiecała. * To świetnie — rzekł krótko Chemosh i wypuścił jej dłonie. Odwrócił się. — Wyślę cię do Zeboim, kiedy będziesz gotowa. Daj mi znać, gdybyś czegoś potrzebowała. * Panie! — zawołała Mina, gdy zaczął jej znikać z oczu w ciemności. — Jest coś, czego mi potrzeba — błogosławionej broni lub artefaktu albo zaklęcia nasyconego twoją świętą mocą. Nic ci nie przyjdzie z takiej broni w walce z Zeboim — odparł Chemosh. — Jest boginią, tak jak ja, zatem jest nieśmiertelna. Muszę cię ostrzec, że jeśli Zeboim choć przez chwilę pomyśli, że przybyłaś uwolnić Krella, ześle na ciebie takie same męki, jakimi dręczyła jego. A wtedy, choć bardzo będzie mi cię żal, nie będę mógł cię ocalić.

* Rozumiem, panie — powiedziała spokojnie Mina. — Myślałam raczej o upiornym rycerzu, Krellu. * Zmierzyłaś się z Sothem i przeżyłaś. — Chemosh wzruszył ramionami. — Kiedy Krell się dowie, że przybyłaś go uwolnić, stanie na głowie, żeby ci pomóc. * Problem polega na tym, aby pożyła dość długo, by go o tym przekonać. * To prawda — zamyślił się bóg. — Jedyna rozrywka, jaką biedny Krell znajduje w swym więzieniu, polega na mordowaniu rozbitków, których fale wyrzucą na kamienisty brzeg jego wyspy. A że rozumem nie grzeszy, zalicza się raczej do tych, którzy najpierw zabijają a potem zadają pytania. Mógłbym dać ci jakiś amulet albo urok, tyle że… Nie dokończył zdania i przyjrzał jej się uważnie, starannie wygładzając koronkę przy swoim mankiecie. * Tyle że znalezienie sposobu, by go pokonać, to część mojej próby — dopowiedziała Mina. — Rozumiem, panie. * Jeśli zapragniesz czegokolwiek innego, wystarczy, że sobie tego zażyczysz. Rzucił okiem na łóżko, z którego wstała, na zgniecioną pościel, wciąż zagrzaną jej ciałem. — Z niecierpliwością czekam na twój bezpieczny powrót — rzekł i ukłoniwszy się wdzięcznie, zostawił ją samą. Mina usiadła na łóżku. Zrozumiała jego wyraz twarzy i wyczuła jego obietnicę, kiedy poczuła dotyk jego warg na swoich ustach. Jej ciało bolało i drżało z tęsknoty za nim. Dopiero po chwili uspokoiła się wystarczająco, by skupić się na pozornie niemożliwym zadaniu, jakie jej wyznaczył. — Może nie jest to takie niemożliwe — stwierdziła. — Dostanę wszystko, czego zapragnę, wystarczy, żebym sobie te go zażyczyła. Była przeraźliwie głodna. Nie pamiętała, aby jadła cokolwiek podczas pobytu w tym więzieniu, które sama sobie wzniosła Przypuszczała jednak, że coś musiała jeść. Jak przez mgłę przypominała sobie, że Galdar nakłaniał ją do jedzenia, ale nie zapamiętała smaku czy zapachu pokarmu, ani nawet tego, czym w ogóle ją karmił. Chcę jeść — zażądała Mina, dodając na próbę: — Ży czę sobie pieczeń z dziczyzny, potrawkę z jagnięcia, placek pasterski, wino z korzeniami… Gdy tylko wypowiedziała te słowa, potrawy pojawiły się na nakrytym obrusem stole, który wyłonił się z ciemności. Do picia było wino, ale i czysta, przejrzysta, zimna woda. Dania były wspaniale przygotowane i było wśród nich wszystko, czego mogła sobie zażyczyć. Podczas posiłku Mina układała w głowie rozliczne plany, odrzucając jedne natychmiast, zostawiając te, które jej się spodobały, by zastanowić się nad nimi uważniej. Pożyczała coś z jednego, łączyła z jakimś pomysłem z drugiego, i wreszcie ułożyła całość. Przyjrzała jej się i stwierdziła, że to ją zadowala. Gestem odesłała w nicość jedzenie, stół, wino i obrus. Przez chwilę stała głęboko zamyślona, aby się upewnić, że niczego nie zapomniała. — Potrzebuję swojej zbroi — oznajmiła wreszcie. — Tej, którą dostałam od Takhisis. Pancerz wykuty z boskiej chwały tej nocy, gdy ogłosiła swój powrót do świata. Lśniący czarny metal zaiskrzył się w płomykach świec. Na podłodze u stóp Miny leżała zbroja, którą nosiła przez całą Wojnę Dusz, zbroja Czarnego Rycerza z Neraki, oznakowana własnoręcznie przez jej królową. Podniosła napierśnik ozdobiony symbolem Takhisis — czaszką przebitą błyskawicą — siadła na skraju łóżka i kawałkiem batystowego prześcieradła zaczęła polerować metal, dopóki nie nabrał wysokiego połysku. Podróż zaprowadziła Minę do Palanthas, do Wielkiej Biblioteki. Gdy zakończyła tam swoje sprawy, nie została w mieście, na którego ulicach widziała wielką liczbę obszarpanych,

wychudzonych i ubogich elfów. Przyglądała im się, kiedy ją mijali, a oni patrzyli na nią tak, jakby ją znali, choć nie umieli sobie przypomnieć skąd. Może widzieli ją w złym śnie. Opuściła Palanthas i udała się do małej rybackiej wioski na północnym wybrzeżu Abanasinii. * Głupiaś, niewiasto — stwierdził bez ogródek rybak. Stał na pomoście i przyglądał się, jak Mina ładuje zapasy do małej łódki. — Jeśli cię fale nie zaleją i nie roztrzaskają łódki na drobne kawałki, wiatr zerwie ci żagle, przewróci łódź i utopi. Nie uda ci się. Szkoda dobrej łódki. * Zapłaciłam ci dwa razy tyle, ile jest warta — powiedziała Mina. Schowała na rufie skórzany bukłak wypełniony słodką wodą. Przeszła ostrożnie po rozkołysanym pokładzie i wspięła się znów po trapie na pomost. Miała zamiar właśnie wtaszczyc do łódki drugi bukłak, kiedy rybak ją zatrzymał. — Proszę, pani rycerzu. — Z ponurą miną podał jej sa kiewkę ze stalowymi monetami. — Zabierz swoje pieniądze. Nie chcę ich. Nie chcę przykładać ręki do twojego szaleństwa. Miałbym cię na sumieniu do końca życia. Mina uniosła skórzany worek i przerzuciła go przez ramię. Minęła rybaka w drodze do łodzi i opuściła bukłak, stawiając go przy pierwszym. Kiedy odwróciła się, by pójść po prowiant, zobaczyła, że mężczyzna wciąż patrzy na nią wrogo i trzyma w ręku sakiewkę. Potrząsnął nią, aż zadźwięczały monety. — Masz! Weź je! Mina łagodnie odsunęła jego rękę na bok. * Sprzedałeś mi łódź — oznajmiła. — Nie jesteś odpowiedzialny za to, co z nią zrobię. * Owszem, ale ona może być innego zdania — oświadczył rybak ponurym tonem, złowieszczo kiwając głową w kierunku szaroniebieskiej wody. * Ona? Kim ona jest? — zdziwiła się Mina, schodząc do łodzi. Mężczyzna rozejrzał się, jakby bał się, że zostanie podsłuchany, po czym schylił się i szepnął zalęknionym głosem: * Zeboim! * Bogini morza. — Mina zawinęła paski solonej wołowiny w natłuszczoną tkaninę, żeby nie zamokły, i zapakowała je do drewnianej skrzyni wraz z wodoszczelną torbą sucharów. Nie brała dużo prowiantu, ponieważ jej podróż — tak czy inaczej — będzie krótka. Wyjęła mapę, owinęła ją w wodoszczelny materiał i starannie schowała, ponieważ mapa była cenniejsza od jedzenia. — Nie obawiaj się gniewu Zeboim. Płynę ze świętą misją. Zamierzam prosić ją o błogosławieństwo. Rybak nadal nie wyglądał na przekonanego. — Moje utrzymanie zależy od jej łaski. Zabierz swoje pie niądze. Jeśli naprawdę zamierzasz pożeglować przez Morze Sirriona do Twierdzy Burz, jak twierdzisz, ona cię nie pobło gosławi. Zatopi cię tak szybko, że się nawet nie obejrzysz, a potem przyjdzie po mnie. Mina potrząsnęła głową ze śmiechem. — Skoro tak się martwisz o to, co sobie pomyśli Zeboim, zanieś te pieniądze do jej świątyni i daj je na ofiarę dla niej. Sądzę, że za taką sumę kupisz sobie sporo jej dobrej woli. Rybak zastanowił się nad tym. Przez kilka chwil ssał dolną wargę i wpatrywał się w fale, po czym schował sakwę do wodoszczelnych spodni. * Może masz rację. Stary Ned dał kiedyś Pani sześć złotych monet z wybitą na nich głową jakiegoś gościa, który nazywał się Królem—kapłanem czy jakoś tak. Stary Ned znalazł je w brzuchu ryby, którą patroszył, i pomyślał, że to na pewno pieniądze Pani. Może włożyła je tam na przechowanie. Pomyślał sobie, że są niewiele warte, bo nigdy nie słyszał o tym Królu—kapłanie, ale musiały być coś warte, bo teraz, ile razy wypłynie łodzią w morze, wraca z tyloma dorszami, że nie sposób ich policzyć. * Może to samo zrobi dla ciebie. Po zmagazynowaniu prowiantu Mina wyszła z łodzi po ostatnią rzecz, jaka jeszcze jej została — swoją zbroję. * Mam nadzieję — westchnął rybak. — Mam w domu sześć głodnych gąb do wyżywienia.

Ostatnio coś połowy są słabe. Dlatego musiałem sprzedać tę łódź. — Potarł się po szpakowatym zaroście na podbródku. — Może podzielę się pieniędzmi z nią. Pół dla niej. Pół dla mnie. To chyba uczciwe, prawda? * Jak najbardziej uczciwe — przyznała mu rację Mina. Rozpakowała zbroję i rozłożyła ją na pomoście. Rybak rzucił na nią okiem i pokręcił głową. * Pilnuj, żeby nie zamokła — poradził. — Metal bardzo rdzewieje od słonej wody. Mina podniosła napierśnik. — Nie mam giermka. Pomożesz mi ją nałożyć? Rybak wytrzeszczył oczy. — Chcesz nałożyć zbroję? Przed wypłynięciem na morze? Mina posłała mężczyźnie uśmiech. Bursztyn jej oczu spły nął po nim i zakrzepł wokół niego. Rybak opuścił wzrok. — Jeśli łódź się wywróci, pójdziesz na dno jak krasnolud — ostrzegł ją. Mina przełożyła napierśnik przez głowę i podniosła ręce, żeby rybak mógł zapiąć skórzane paski, którymi były umocowane obie połowy. Przyzwyczajony do wiązania supłów w swojej sieci, wykonał zadanie szybko i zręcznie. Wyglądasz na dobrego człowieka — stwierdziła Mina. Bo jestem dobry, pani — odparł szczerze rybak. — A przynajmniej staram się być. — A mimo to czcisz Zeboim — boginię, o której powiada się, że jest zła. Dlaczego? Mężczyzna stropił się i rzucił kolejne nerwowe spojrzenie na morze. — Ona jest nie tyle zła, ile… wiesz, kapryśna. Lepiej jej się nie narażać. Jeśli się na ciebie zaweźmie, nie wiadomo, co może zrobić. Może zdmuchnie cię na pełne morze i zostawi tam bez najmniejszego wiatru, abyś dryfował po nieruchomym morzu, póki nie umrzesz z pragnienia. Może wypiętrzyć falę tak wielką, że pochłonie dom, albo wezwie sztormowe wichry, które miotają człowiekiem, jakby był ledwie patykiem. Tu są sami dobrzy ludzie. Większość czci Mishakal albo Kiri—Jo— litha. Kiedy jednak mieszka się nad morzem, trzeba pamiętać, żeby oddać cześć Zeboim, może złożyć jej jakiś mały podaru nek. Żeby się nie gniewała. — Wspomniałeś o kulcie innych bogów — zagadnęła Mi na. — Czy ktoś czci Chemosha? * Kogo? — spytał zajęty swoim zadaniem rybak. Chemosha, Pana Śmierci. t Rybak przerwał pracę, zastanowił się przez chwilę. — Ach, tak. Jakiś miesiąc temu był tu kapłan Chemosha, próbował nas nakłonić do czczenia swego boga. Z wyglądu był jakiś zapleśniały. Ubierał się na czarno i czuć go było otwartą kryptą grobową. Opowiadał o tym, jak to kapłanka Mishakal okłamywała nas, mówiąc, że nasze dusze rozpoczynają następny etap podróży życia. Powiedział, że Rzeka Dusz została skażona czy jakoś tak, że nasze dusze były tam uwięzione i tylko Chemosh może nas uwolnić. — I co się stało z tym kapłanem? * Rozeszła się wieść, że ustawił na cmentarzu ołtarz i obiecywał wskrzesić zmarłych, by pokazać nam moc swego boga. Kilkoro z nas poszło, bo sądziliśmy, że w najgorszym wypadku obejrzymy niezłe widowisko. Ale wtedy przyszedł szeryf z kapłanką Mishakal i kazał kapłanowi przenieść kram gdzie indziej, bo go aresztuje za zakłócanie spokoju umarłym. Kapłan chyba nie chciał mieć kłopotów, bo zwinął manatki i poszedł sobie. * A jeśli miał rację co do dusz? — spytała Mina. * Pani, nie słyszałaś mnie? — odpowiedział poirytowany rybak. — Mam sześcioro dzieci w domu, a wszystkie rosną szybko jak kijanki i domagają się trzech solidnych posiłków dziennie. To nie moja dusza wypływa codziennie na morze, by łowić ryby i sprzedawać je potem na targu, żeby kupić jedzenie dla dzieciaków. Prawda? * Pewnie prawda — zgodziła się Mina. Rybak kiwnął głową dla podkreślenia swoich słów i po raz ostatni mocno pociągnął za paski. * Gdyby to moja dusza wypływała każdego dnia na połów, martwiłbym się o duszę. Ale skoro moja dusza nie łowi ryb, to się nie martwię. * Rozumiem — rzekła zamyślona Mina. * Płyniesz podobno z świętą misją— spytał rybak. — Jakiego więc boga czcisz? * Królową

Takhisis — odpowiedziała dziewczyna. * To ona nie umarła? Mina nie odpowiedziała. Podziękowała rybakowi za pomoc i zeszła po drabince do łodzi. — To nie ma sensu — stwierdził mężczyzna, rzucając cu my, którymi przymocowana była łódź do pomostu. — Stracisz czas i pieniądze, a pewnie i życie, wybierając się na świętą wy prawę w imię bogini, której już nie ma, przynajmniej sądząc z tego, co nam mówi kapłanka Mishakal. Mina przyjrzała mu się z powagą. — Podejmuję się tej świętej misji nie tyle w imię bogini, ile dla człowieka, który założył zakon rycerski poświęcony jej imieniu. Powiedziano mi, że ten, kto zdradził mojego pana i wydał go na śmierć, prowadzi nędzny żywot w Twierdzy Burz. Płynę tam, by wyzwać go na pojedynek i pomścić lorda Ariakana. * Ariakan? — Rybak wybuchnął śmiechem. — Pani, ten twój lord umarł dobre czterdzieści lat temu. Ile ty masz lat? Osiemnaście? Dziewiętnaście? Nie znałaś go! * Nie znałam — przyznała Mina — ale nigdy nie zapomniałam o nim. Ani o tym, co mu zawdzięczam. — Usiadła na rufie i chwyciła za ster. — Poproś Zeboim o błogosławieństwo dla mnie, dobrze? Powiedz jej, że zamierzam pomścić jej syna. Wyprowadziła łódkę na wiatr. Żagiel łopotał przez chwilę, a potem się wypełnił. Mina spojrzała na otwarte morze, na grzywiaste fale i cienką, ciemną linię sztormowych chmur, które wiecznie wisiały nad horyzontem. — Ano, zgoda. Jeśli cokolwiek miałoby uszczęśliwić Morską Wiedźmę, byłoby to właśnie to — zauważył rybak, patrząc, jak łódka wznosi się na spotkanie pierwszego ze spie nionych grzywaczy. Wielka fala uderzyła w pomost, chlusnęła na rybaka i przemoczyła go od stóp do głów. — Już idę, Pani! — zawołał mężczyzna w kierunku nieba i pobiegł najszybciej, jak mógł, aby oddać połowę pieniędzy wdzięcznemu kapłanowi bogini morza. Pierwsza część podróży Miny upłynęła spokojnie. Silny wiatr pchał łódź po falach, odsuwając ją coraz dalej od brzegu. Mina nie bała się morza, co było dziwne, zważywszy na fakt, że przeżyła sztorm i katastrofę statku. Jednak nie pamiętała żadnego z tych wydarzeń. Pamiętała tylko — i to jak przez mgłę — że fale ją tuliły i łagodnie kołysały do snu. Mina była doświadczoną żeglarką, jak większość tych, którzy mieszkali na wyspie Schallsea, na której stała Cytadela Światła. Wprawdzie dziewczyna od lat nie żeglowała, przypomniała sobie niezbędne umiejętności. Kierowała łódź pod falę i wznosiła się na jej grzbiecie — cudowne uczucie, jakby człowiek wznosił się bez końca w niebo — a potem spadała, ześlizgując się w spieniony rów fali, a wiatr rozpryskiwał jej na twarzy kropelki morskiej wody. Oblizała wargi, czując smak soli. Odgarnęła do tyłu mokre włosy i pochyliła się w przód, wychodząc na spotkanie następnej fali. Ląd zniknął jej już z oczu. Morze burzyło się coraz bardziej. Sztormowe chmury, które wisiały ciemną smugą na horyzoncie, zmieniły się w stale rosnącą, przeszywaną błyskawicami masę koloru ołowiu. Przez kilka bezcennych chwil Mina była jednak na świecie sama ze swoimi myślami. Myślami, które zawsze krążyły wokół Chemosha. Starała się zrozumieć, co ją w nim tak pociąga. Dlaczego wypłynęła na morze w tej kruchej łódeczce, ryzykując życie, by rzucić wyzwanie potędze bogini morza i udowodnić swą miłość do Pana Śmierci. Śmiertelni mężczyźni, jak ten żałosny elf, uwielbiali ją. Galdar był jej przyjacielem, ale nawet on bał się jej. Chemosh był pierwszym, który zajrzał głęboko do jej wnętrza i zobaczył jej marzenia, jej pragnienia, o których sama nie wiedziała, póki nie zbudził ich jego dotyk. Nie znała własnego ciała, póki on nie zaczął go pieścić. Nie słyszała bicia własnego serca, póki on nie położył ręki na jej piersi. Nie znała głodu, póki on nie spojrzał w jej oczy. Nie znała pragnienia, póki nie posmakowała jego pocałunku.

Oślepiająca błyskawica przecięła niebo, rażąc jej oczy i gwałtownie wyrywając z rozmarzenia. Na czubku masztu zamigotały niebieskie płomyki. Rozwścieczone fale bijące o burty łódki wyrwały jej z rąk rumpel. Wokół huczał wiatr. Żagiel załopotał i łódka omal nie zatonęła. Mina z trudem przesuwała się na dziób. Wicher targał nią i szarpał, a łódka tak mocno kołysała się na wszystkie strony, że dziewczyna ledwo utrzymywała równowagę. — Zawróć — ostrzegało ją morze. — Zawróć natychmiast, a daruję ci życie. Deszcz chłostał twarz Miny. Dziewczyna zacisnęła zęby, aż chrupnęła w nich sól. Udało jej się opuścić żagiel, choć ołótno walczyło z nią niczym żywa istota. Wróciwszy z wysiłkiem na rufę, usiadła, chwyciła ster i skierowała dziób łodzi wprost w paszczę sztormu. Za lorda Ariakana! — krzyknęła Mina. Gwałtowna fala uderzyła ją i zepchnęła za burtę, wprost we wzburzone morze. Dziewczyna zrobiła rozpaczliwy wdech, opiła się wody i znikła pod falami. Miała uczucie, że jej płuca pękają, ale zwalczyła paniczną chęć szarpania się i miotania w rozpaczliwej próbie wypłynięcia na powierzchnię. Wybiła się silnie nogami, zagarniając wodę długimi, mocnymi wy—machami ramion. Jeszcze jedno kopnięcie nogami, przed oczami już tańczyły jej gwiazdy, a potem przebiła głową powierzchnię wody. Chwyciła błogosławiony haust powietrza i szybko strząsnęła wodę z oczu, by zobaczyć, gdzie się znajduje. Ciężar zbroi ciągnął ją na dno. Łódź znajdowała się w pobliżu. Mina szybko chwyciła burtę, zanim następna fala zdołała ją zalać. Trzymała się jej z całych sił, zdjęta teraz obawą, że morze przewróci łódź na nią. Zbliżyła się kolejna, olbrzymia fala. Mina sądziła już, że ją zabije, roztrzaska łódź na drobne kawałki. Zrobiła głęboki wdech, gotowa walczyć i nie zaprzestawać walki. Fala uderzyła ją, uniosła nad burtę i zrzuciła na dno łodzi. Zdyszana i roztrzęsiona Mina leżała na pokładzie zalanym morską wodą i mrugała oczami, które piekły ją od soli. Kiedy odzyskała już zdolność widzenia, ujrzała stopę — nagą stopę — na pokładzie tuż przy jej głowie. Stopa była kształtna i wystawała spod rąbka zielononiebieskiej sukni, która wyglądała tak, jakby jej materiał utkano z morskiej wody. Mina z wahaniem uniosła głowę. Kobieta siedziała na rufie, trzymając w ręku ster. Dookoła szalało morze, fale chlustały na pokład, oblewając Minę, ale nie dotykały jej. Jej włosy były białe jak morska piana, oczy szare jak sztorm, twarz piękna niczym marzenie żeglarza. Wyraz jej oblicza nieustannie się zmieniał, tak że raz uśmiechała się do Miny, jakby była z niej niesłychanie zadowolona, a już po chwili miała taką minę, jakby chciała nadepnąć ją swą kształtną stopą i zgnieść jej czaszkę. * Więc to ty jesteś Mina — stwierdziła Zeboim. Skrzywiła pogardliwie wargi. — Ulubienica mamusi. * Miałam zaszczyt służyć Takhisis, twojej matce — odparła Mina. Zaczęła się podnosić z pokładu. * Nie, nie wstawaj. Klęcz nadal. Tak wolę. Mina została w poprzedniej pozycji, skulona na kolanach na dnie łodzi, która kołysała się i przechylała na boki. Musiała mocno trzymać się burty, żeby znów nie wypaść. Zeboim siedziała niewzruszona, a morska bryza ledwo rozwiewała dziką grzywę jej długich włosów. — Służyłaś mojej matce. Tej suce — szydziła Zeboim. Pa trzyła z góry na Minę. — Wiesz, co ona mi zrobiła? Skradła mój świat. Ale ty oczywiście o tym wiedziałaś. Byłaś powier nicą mojej mamusi. — Wcale nie… — zaczęła wyjaśniać Mina. — Ja nigdy… Bogini zignorowała ją i mówiła dalej, więc dziewczyna umilkła. * Mamusia ukradła mój świat. Skradła morze i ukradła mi takich jak ty — Zeboim rzuciła lekceważące spojrzenie na Minę — moich czcicieli. Ta suka zabrała mi ich wszystkich i zostawiła

mnie samą w nieskończonej ciemności. Nie potrafisz sobie wyobrazić — zaczęła i mówiła dalej zmienionym głosem, w którym słychać było cierpienie — przerażającej ciszy pustego wszechświata. * Naprawdę nie wiedziałam, co ona zrobiła — zaczęła cicho Mina. — Takhisis nic mi o tym nie powiedziała. Nie zdradziła mi nawet swego imienia. Znałam ją jako Jedynego Boga — tego, który przyszedł zająć miejsce bogów, którzy nas opuścili. Zeboim wybuchła dzikim śmiechem. Błyskawice przebiegły po maszcie i trzasnęły nad wodą. * Byłam młoda — powiedziała pokornie Mina. — Wierzyłam jej. Przepraszam za swój udział i chcę spróbować to jakoś wynagrodzić. Dlatego tu przypłynęłam. Z misją do Twierdzy Burz? — Zeboim od niechcenia pluskała stopą w wodzie, która chlupotała na dnie łodzi. — \y jaki sposób to ma cokolwiek mi wynagrodzić? — Ukarzę tego, kto zdradził lorda Ariakana — odparła Mina. — Jak widzisz, jestem prawym rycerzem. — Wskazała na czarną zbroję, którą miała na sobie, i podniosła śmiało wzrok, by spojrzeć w oczy Królowej Morza. Nadszedł trudny moment, kiedy Mina musiała omamić boginię— Musiała uniemożliwić Zeboim zajrzenie do jej serca i odkrycie prawdy. Mina nigdy nawet nie rozważała próby oszukania Takhisis. Chemosh obnażył wszystkie sekrety jej duszy jednym spojrzeniem. Jeśli Zeboim spojrzy uważnie, zajrzy głęboko, bez wątpienia odkryje podstęp. Spojrzała bogini w oczy, które były raz ciemnozielone, a po chwili zaś szare jak pochmurne niebo. Zeboim zerknęła na Minę i najwyraźniej nie dostrzegła niczego ciekawego, bo odwróciła wzrok. * Pomścisz mojego syna — rzekła z pogardą. — On był synem bogini! Ty jesteś tylko śmiertelniczką. Dziś żyjesz, jutro nie. Nic mi po żadnym z was, chyba tylko, żebyście mnie podziwiali, wielbili, składali dary i ginęli, kiedy będę miała ochotę was zabić. Skoro już mowa o śmierci, słyszałam, że pytałaś o Chemosha. * To prawda. * Dlaczego się nim interesujesz? — Zeboim przyglądała się teraz Minie uważnie, a w jej oczach zapłonęły niebieskie ogniki. * On jest bogiem nieumarłych — wyjaśniła Mina. — Przyszło mi na myśl, że może mi pomóc pokonać lorda Krel—la… Zeboim błyskawicznie, jak podmuch wichru, uderzyła Minę w twarz otwartą dłonią. * Jego imienia nie wymawia się w mojej obecności — wysyczała i oparłszy się o rumpel, spojrzała na Minę z okrutnym uśmiechem na wargach. * Przepraszam, pani. Chciałam powiedzieć, Zdrajcę. — Mina otarła krew z ust. Zeboim kipiała złością jeszcze przez moment, potem się uspokoiła. * Zgoda, mów dalej. Jesteś mniej nudna, niż się spodziewałam. * Zdrajca jest upiornym rycerzem. Skoro Chemosh jest bogiem nieumarłych, pomyślałam, że modlitwa do niego może… * …może co? Pomóc ci? — Zeboim roześmiała się ze złośliwą satysfakcją. — Chemosh jest zbyt zajęty uganianiem się po niebie z siatką na motyle, żeby wyłapać wszystkie dusze, jakie mamusia mu ukradła. On ci nie może pomóc. Tylko ja mogę to zrobić. Twoje modlitwy trafiają do mnie. * Więc modlę się do ciebie, o pani… * Chyba powinnaś się do mnie zwracać Wasza Królewska Mość — oznajmiła Zeboim, leniwie obracając w palcach pierścionek swych długich, splątanych włosów, przyglądając się błyskawicom, które tańczyły po maszcie. — Skoro mamusi nie ma już wśród nas, ja jestem teraz królową. Królową Morza i Burz. * Wedle twego życzenia, Wasza Królewska Mość — powiedziała dziewczyna i z czcią schyliła

głowę. Gest ten ucieszył Zeboim i pozwolił Minie skryć oczy, aby zachować tajemnice. * Czego chcesz ode mnie? Jeśli prosić mnie o pomoc w zgładzeniu Zdrajcy, nie sądzę, abym się zgodziła. Z rozkoszą przyglądam się, jak ten łajdak wścieka się i pieni ze złości na swej skale. * Proszę tylko — rzekła pokornie Mina — abyś zaniosła mnie bezpiecznie do Twierdzy Burz. Zaszczytem dla mnie i przywilejem będzie zabicie go własnoręcznie. * Uwielbiam dobre walki — westchnęła Zeboim. Okręciła pasemko włosów wokół palca i spojrzała na sztorm, który szalał wokół niej, ani przez chwilę jej nie dotykając. Zgoda — oznajmiła leniwie. — Jeśli go zabijesz, zawsze mogę go znów sprowadzić. A jeśli on zabije ciebie, co jak mi się zdaje, jest całkiem prawdopodobne — Zeboim po— siała Minie zimne spojrzenie niebieskoszarych oczu — wtedy zemszczę się na pupilce mamusi, co jest drugą najlepszą rzeczą po zemście na samej mateczce. — Dziękuję, Wasza Królewska Mość. Nie usłyszała odpowiedzi, tylko drwiący świst wichru w olinowaniu. Mina uniosła ostrożnie głowę i stwierdziła, że jest sama. Bogini znikła, jakby nigdy jej tam nie było, i przez chwilę dziewczyna zastanawiała się, czy nie przyśniło się jej to. Dotknęła obolałej szczęki i piekącej wargi i zobaczyła na palcach krew. Jakby po to, by dostarczyć jej kolejnych dowodów, wiatr nagle przestał wyć wokół niej. Czarne chmury rozstąpiły się, rozdarte nieśmiertelną ręką. Morze się uspokoiło i wkrótce łódka Miny chwiała się na falach wystarczająco łagodnych, by ukołysać dziecko do snu. Od południa powiała świeża bryza, która miała ją szybko zanieść do celu. — Honor ci i chwała, Zeboim, Królowo Morza! — za wołała Mina. Słońce przedarło się przez chmury i złociło na wodzie. Dziewczyna zamierzała podnieść żagiel, ale nie musiała. Łódź skoczyła naprzód i mknęła po falach. Mina chwyciła za ster i piła huczące, pachnące morską solą powietrze; o krok bliżej do swego serdecznego pragnienia. Wyspa Fortecy Burz niegdyś tętniła życiem. Fortecę i koszary Czarnych Rycerzy Takhisis zamieszkiwali rycerze, zbrojni, służba, kucharze, giermkowie, paziowie, treserzy i niewolnicy. Twierdza była siedzibą kapłanów Takhisis. Pracowali tu także czarodzieje oddani jej służbie. Błękitne smoki wzbijały się ze skalnych urwisk w niebo nad morzem, niosąc na grzbietach swoich jeźdźców. Każdy z nich miał jeden nieustający cel — podbić Ansalon, a stamtąd, cały świat. I prawie zwyciężyli. Wtedy nadszedł Chaos. Wtedy nadeszła zdrada. Twierdza Burz była teraz więzieniem śmierci, w którym przebywał tylko jeden więzień. Miał potężną fortecę, wieże i place defilad, stajnie i skarbce w podziemiach, składy i magazyny tylko dla siebie. Nie cierpiał ich. Nienawidził każdego ich zalanego morską wodą cala. W dużej sali na szczycie Wieży Czaszki, najwyższej wieży fortecy zwanej Twierdzą Burz, Lord Ausric Krell oparł dłonie — w skórzanych rękawicach, by zamaskować fakt, iż nie mia ły ciała — na blacie stołu i dźwignął się do pozycji stojącej. Za życia był niskim, krępym mężczyzną o brutalnym wyglądzie, a po śmierci był takim samym chodzącym trupem. Trup ten miał na sobie czarną zbroję, już od chwili śmierci, stopioną z nim w całość przez klątwę, która przykuła go jak łańcuchem jo takiego istnienia. Przed nim spoczywała na postumencie kula wykonana z czarnego opalu. Krell wpatrywał się w nią czarcimi oczami, które płonęły czerwono w szparze jego hełmu. W ognistej głębi kuli widać było łódkę żaglową, maleńką w porównaniu z bezmiarem oceanu. W tej łodzi widniała jeszcze mniejsza postać rycerza w zbroi. Takiej samej zbroi, jakiej Krell przyniósł hańbę. Upiór zostawił kulę i podszedł do otworu w kamiennej ścianie, z którego rozciągał się widok na rozszalałe morze. Jego zbroja zgrzytała i chrzęściła przy każdym ruchu. Wyjrzał przez okno i zatarł dłonie z zadowolenia, mamrocząc pod nosem: — Dawno już nikt nie przyszedł się pobawić. Musiał