ANDRE NORTON
NA STRAŻY ŚWIATA CZAROWNIC
Tytuł oryginału: The Warding of Witch World
Przełożyła Ewa Witecka
Ingrid i Markowi
Którzy bardzo dzielnie słuchali
Juanicie Coulson,
bez której ta książka
nie mogłaby powstać
PROLOG 1
ESCORE, GRANICA Z ALIZONEM
Simon Tregarth ściągnął wodze swego torgiańczyka. Niebo było ołowiane, posępne.
W tej dzikiej okolicy niemal nic nie przyciągało wzroku; wędrowiec rozglądał się wokoło z
poczuciem, że powinien zachować daleko idącą ostrożność. Wrodzony Tregarthowi dar
jasnowidzenia, nader ograniczony w porównaniu z mocami, którymi władali jego towarzysze
podróży, obudził się i dawał o sobie znać, odkąd opuścili obóz tego ranka. Bez wątpienia
czekały ich kłopoty, ale gdzież ich nie było w tej krainie starożytnej magii i walczących ze
sobą sił Światła i Ciemności?
Niepokoiło go nie tylko szare, zachmurzone niebo. Mimo że zajechali tak daleko na
północ, powietrze było tak wilgotne, że aż kusiło, by zrzucić hełm i kolczugę, i odpiąwszy
zawieszoną przy siodle podróżną manierkę naruszyć zapas wody.
- Zło można zawsze zwęszyć, ono nie potrafi pozbyć się swego smrodu! - Młody
jeździec dołączył do Simona na szczycie pagórka, z którego rozciągał się widok na falisty
teren. Ani upływ czasu, ani erozja na tym falistym obszarze przylegającym do pogórza nie
zdołały ukryć śladów działalności ludzi, a może jakichś innych istot, równie pożądliwie
pragnących wydrzeć naturze upragniony łup.
Simon uśmiechnął się szeroko do swego najstarszego syna; Kyllan był przede
wszystkim wojownikiem, choć miał też pewne zdolności magiczne. Zsunął na szerokie
ramiona fałdy misiurki i uniósł wysoko głowę, rozdymając nozdrza, jak ogar szukający tropu.
- Są tu jeszcze resztki jakichś złych mocy, ale zrodzonych już dawno. - Wierzchowiec,
którego Kyllan dosiadał, również uniósł wysoko głowę. Wegan, Renthan z Zielonej Doliny,
był równie inteligentny jak jego człowieczy towarzysze.
- Pułapka? - Simon wymienił myśli z Renthanem.
- Nie… - Ale zaraz myśl się urwała, by podjąć po chwili: - Wilkołaki! - Ostrzegawczy,
choć bezgłośny okrzyk przeszył umysły obu mężczyzn.
Simon nie zlekceważył przestrogi, choć jego własne zmysły nie zarejestrowały
ukrytego niebezpieczeństwa.
Ostrzeżenie dotarło również do pozostałych zwiadowców. Tworzyli mieszaną grupę,
ale taka była czymś najzwyklejszym w owych dniach w Escore. Albowiem w tej starożytnej
ojczyźnie władców i władczyń Mocy zapanował niepokój; wyczuwano, że uśpione od
wieków siły obudziły się, i może już nigdy nie zasną. Wyruszyli dzisiaj na zwiady, gdyż
dotarły do nich niejasne przestrogi. Na - razie niejasne… Lecz ci, którzy podtrzymywali
czarodziejskie zabezpieczenia i zapory, zawsze byli wrażliwi na najmniejsze zmiany, dające
się wyczuć ich niezwykle wyostrzonymi zmysłami magicznymi. Dlatego wśród zwiadowców
było trzech mieszkańców Zielonej Doliny: Hateran, Varse i Jonka na Renthanach, obok
biegły torgiańczyki, rumaki bojowe ludzi ze Starej Rasy. Dosiadali ich dawni wygnańcy,
Yonan i Uruk od Wielkiego Topora, którzy znali Escore takim, jakim było niegdyś. Sentkar,
uczestnik Wojen Granicznych; Denner z Lormtu; oraz ten, kto zuchwale dołączył do oddziału
na drugi dzień po opuszczeniu obozu - bazy, Keris, syn Kyllana.
Keris poruszył się w siodle, sięgając odruchowo ku rękojeści miecza. Zaraz potem
zarumienił się i szybko opuścił rękę na łęk siodła, zerknąwszy ukradkiem na Yonana, czy
dostrzegł ów nadmierny entuzjazm do walki. W końcu przeciw wrogom mógł zwrócić tylko
swoją znajomość żołnierskiego rzemiosła. Od urodzenia dźwigał brzemię człowieka
pozbawionego zdolności magicznych. Przynajmniej los obdarzył go naturalną zręcznością we
władaniu mieczem i pistoletem strzałkowym.
Kiedy zwiadowcy zorientowali się, że przyłączył się do nich Keris, pozwolili mu
zostać, głównie dlatego, że w tej okolicy tylko chory na umyśle człowiek podróżowałby
samotnie. Jednakże zarówno jego ojciec, jak i dziadek, wytrwale ignorowali Kerisa, dbając
jedynie, by nie zapomniał, iż wcześniej czy później poniesie przykre konsekwencje tej
samowoli.
Kłęby mgły unosiły się sponad pagórków, w które przekształciły się niegdysiejsze
budowle. Keris przypomniał sobie zasłyszaną w dzieciństwie legendę, część dziedzictwa
Zielonej Doliny: że człowiek, który przysiągł wypełnić jakąś powinność i został zabity, zanim
tego dokonał, istniał jako cień tak długo, jak długo nie spełnił swego zamiaru. Może właśnie
teraz stali na dawnym polu bitwy? Młodzieniec nie po raz pierwszy poczuł ból utraty, który
nie dawał mu spokoju od chwili, gdy z krzykiem przyszedł na świat. Tak, był mieszańcem, w
jego żyłach płynęła krew dwóch ras, ale w przeciwieństwie do swojej siostry nie odziedziczył
zdolności władania Mocą. Powierzchownością przypominał wprawdzie swego ojca Kyllana,
jednakże nie miał nawet jego ograniczonego magicznego daru, a co dopiero mówić o wielkich
talentach matki, Dahaun.
Simon Tregarth wyprostował się w siodle, podciągnął misiurkę osłaniając brodę i
szyję. Być może dalsza jazda była czystym szaleństwem, ale lata walki z siłami Ciemności
nauczyły go, że zwykle najlepszym rozwiązaniem jest konfrontacja z wrogiem. Renthan
Kyllana wykonał pełny obrót i zwrócił się na północ, a jego jeździec również przygotował się
do boju.
Wilkołaki wynurzyły się spomiędzy zamglonych pagórków, bezszelestnie jak szare
kłęby mgły, i zbliżały się coraz bardziej. Ich sposób poruszania się budził obrzydzenie: jedne
wyprostowane, na dwóch nogach, inne na czworakach. W ich zbitej w pełne błota kłaki i
brudnoszarej sierści pełno było źdźbeł, łodyżek, gałązek. Widać było, że przybyły w wielkim
pośpiechu i z daleka. Któż je mógł wezwać?
Simon posłał swego ogiera w dół zbocza. Reszcie oddziału nakazał ustawić się
półkolem, ze wzgórzem za plecami. Przeliczył napastników i nabrał otuchy. To nie było pełne
stado. Najstarszy z Tregarthów dostrzegł też zmęczenie Wilkołaków. Strzelił.
Strzałka trafiła przywódcę stada w bark i Wilkołak zawył z bólu.
- Jaaahhh! - Mieszkańcy Zielonej Doliny wystąpili z szeregu, by użyć własnej,
najpotężniejszej i sławnej broni, ognistych biczów. I każdy z nich trafił w cel.
Wilkołaki zawahały się. Albo kierowały się niezwykłą dla ich gatunku ostrożnością,
albo otrzymały rozkazy zabraniające im potyczki. Lecz sam fakt, że znalazły się na tym
terenie, wzbudził niepokój. Ludzie - wilki walczyli bowiem zazwyczaj w nocy, krążąc wokół
obozów i napadając na maruderów. I nigdy nie atakowali tak otwarcie jak teraz.
W podobnych przypadkach nikt nie wydawał innym rozkazów. Zresztą zwiadowcy z
Zielonej Doliny przywykli do unieszkodliwiania takich przeciwników. A mimo to Simon
wycelował i strzelił po raz drugi, nie w przywódcę stada, ale w Wilkołaka, który z jakiegoś
powodu krył się za swymi współplemieńcami. Ranny potwór skoczył w powietrze, zwinął się,
skręcił jakoś dziwacznie, a potem runął na podobną do mchu roślinność, wyściełającą
równinę jak żywy kobierzec.
Mogłoby się wydawać, że był to sygnał do odwrotu. Wywrzaskując bowiem
najrozmaitsze groźby, stado cofnęło się, acz najwyraźniej niechętnie i z oporem. Ponadto,
całkowicie wbrew swym wilkołaczym zwyczajom, dwójka napastników zabrała zewłok
towarzysza zabitego przez Simona, pozostawiając jednak ciała dwóch innych poległych w
walce.
Mgła zgęstniała. Kyllan wytężył swe ograniczone magiczne zmysły i nawiązał kontakt
ze zwiadowcami z Zielonej Doliny. Razem zapuścili myślową sondę, która potwierdziła tylko
to, co już wiedzieli: że przed nimi czają się jakieś Ciemne Moce, które zamierzają zatrzymać
całe to terytorium dla siebie.
Uruk, zdjąwszy z ramienia wielki topór, zatoczył swym torgiańczykiem, lecz Keris,
jako znacznie młodszy, zareagował szybciej i z większą zręcznością. Jedno ze wznoszących
się przed nimi wzgórz rozpękło się na dwoje, jakby rozsadziło je nasienie pragnące jak
najszybciej wydostać się na powierzchnię ziemi. Ze szczeliny wynurzyli się Sarneńscy
Jeźdźcy. Ich podobne do jaszczurów wierzchowce wyciągały przed siebie giętkie szyje,
grożąc ociekającymi zieloną śliną kłami. Sarneńscy Jeźdźcy też byli uzbrojeni w bicze, ale
wydobywająca się z nich energia wyglądała nie jak płomienie, lecz jak strumień cieni. Cieni,
które mogły gryźć, rozdzierać i pożerać ofiary.
Simon strzelił, świadomy nikłej szansy na trafienie strzałką przeciwnika. Podzielał
domysły, że Sarneńscy Jeźdźcy są nie w pełni materialni, w przeciwieństwie do reszty tego
świata. Zauważył, że Kyllan, Sentkar i Yonan wyciągają miecze wykute w Zielonej Dolinie -
oręż będący czymś więcej niż pospolite ostrza.
Denner napiął łuk. Był sławnym łucznikiem, ale strzała niewiele zdziałała przeciw
tym groźnym przeciwnikom. Jak Simon, spokojnie i z zimną krwią wybrał cel i strzelił.
Sarneński bicz pomknął w niebo, by przechwycić strzałę. Mignął tak szybko, że zostawił w
powietrzu ledwie widoczny ślad. Rozbłysnął w górze niebieskawy płomień, raptem ześlizgnął
się po biczu, zanim właściciel zdołał go odrzucić. Jeździec zgiął się wpół. Nie rozległ się
żaden dźwięk, tylko Simon zachwiał się lekko w siodle, a Keris omal nie spadł na ziemię.
Albowiem przeraźliwy krzyk bólu, który w owej chwili przeszył ich umysły, wstrząsnął nimi
do głębi. Sarneński Jeździec i jego wierzchowiec zniknęli bez śladu.
Denner niewzruszenie przygotował drugą strzałę. Keris wiedział, że słynnemu
łucznikowi pozostało jeszcze tylko pięć takich pocisków. Na swój sposób były cenniejsze od
wielu słynnych, obdarzonych własnym imieniem mieczy.
Denner pochodził z Lormtu, legendarnego skarbca zapomnianej wiedzy. Kiedy
Wielkie Poruszenie uchroniło Miasto Es przed inwazją z Karstenu, siła dobrowolnie
uwolnionych czarów osmaliła samą ziemię, obalając jedną z wież Lormtu i część murów
obronnych. Okazało się wtedy, że w uważanych za solidne ścianach kryło się prawdziwe
mrowisko ukrytych komnat i tuneli, wypełnionych zwojami, księgami i skrzyniami pełnymi
dziwacznych przyrządów, których przeznaczenia nikt już nie znał.
Uczeni żyjący jak szare myszy w tej skarbnicy wiedzy, (a niektórzy spędzili w niej
przecież całe swoje długie życie ludzi Starej Rasy), wpadli w taką euforię nad tymi
znaleziskami, że nie byli w stanie myśleć o czymkolwiek innym, jak tylko o dotarciu do
następnej, też pełnej skarbów komnaty.
Duratan, niegdyś Strażnik Graniczny, a w czasie Wielkiego Poruszenia zarządca
Lormtu i opiekun tych poszukiwaczy wiedzy, stworzył własny niewielki zastęp zbrojnych z
drugich i trzecich synów wieśniaków z okolicznych gospodarstw oraz tych Strażników,
których kompanie rozproszyły się podczas kataklizmu, i z kolei z ich synów. Z tą siłą liczyć
się musieli rozbójnicy i banici. Mówiło się otwarcie, że kiedy uczeni z Lormtu tak chciwie
szukali jednego rodzaju wiedzy, Duratan gromadził pozostałości innego, czyli bajecznej broni
z odległej przeszłości, a przynajmniej opisów pozwalających na jej ponowne skonstruowanie.
Tak właśnie pojawiły się strzały Dennera. Niestety, ich liczba w kołczanie świadczyła, jak
trudno je było wykonać.
Wilkołaki wycofały się pomiędzy wzgórza, a gęstniejąca mgła przesłoniła Sarneńskich
Jeźdźców. Zwiadowcy przygotowywali się do odparcia ataku. Mieszkańcy Zielonej Doliny
zaczęli cichą pieśń podobną do brzęczenia owadów. Pełznącą ku nim mgłę powstrzymali
czarami, przeorali ją w dół i w górę, rozdarli na dwie części, przetwarzając w kłębiącą się,
szarą ścianę.
Simon i jego towarzysze spodziewali się lada chwila ataku Sarneńskich Jeźdźców, a
tymczasem tylko chmury nad nimi pociemniały, jakby biały dzień się kończył. Zaczął padać
deszcz; wielkie krople uderzały jak strzałki o stępionych grotach. Simon Tregarth poruszył się
niespokojnie. Mógł zrozumieć bezpośredni atak, nawet go pragnął, gdyż jakaś tajemnicza siła
przyciągała go coraz mocniej i mocniej. Jednakże od wielu lat oswoił się z magią na tyle, by
zachować zdwojoną ostrożność w sprawach, których natury jego własne zmysły nie potrafiły
wyjaśnić.
- Jonka?
Renthan z mieszkańcem z Zielonej Doliny na grzbiecie podbiegł bliżej. Szczególne
właściwości rasy zamieszkującej tę oazę Światła - zdolność zmiany barwy skóry i włosów -
sprawiły, że pod ołowianym niebem jeździec był teraz cały szary; tylko wśród bujnych
kędziorów połyskiwały krótkie rogi o barwie kości słoniowej.
- Nie unikniemy walki - powiedział, widząc niepewność malującą się na twarzy
Simona. - Czekają nas większe kłopoty niż przypuszczaliśmy.
Tregarth czekał, mając nadzieję, że Jonka wyjaśni, o co mu chodzi, ale najpierw
dotarły do niego myśli Renthana.
- Ci, którym stawiliśmy czoło, przybyli w pośpiechu. Możliwe, że to, czego szukamy,
ma za mało mocy, by zaatakować z całą siłą wszystkich wojowników Ciemności - powiedział
bezgłośnie. Podrzucił głowę, aż stercząca zwykle między wielkimi uszami grzywa opadła mu
na oczy. - Może pójdą naszym tropem, jeśli ruszymy dalej, ale nie ukryją swej prawdziwej
natury.
- Ustawmy się luźnym szykiem i jedźmy stąd - podjął decyzję Simon.
Keris poczuł przypływ dumy. Oto prawdziwy Simon Tregarth, żywa legenda! W
żyłach Kerisa płynęła ta sama krew. Trzeba to jednak udowodnić. Kto wie, może los podaruje
mu tę szansę?
Kiedy młodzieniec zacisnął rękę na wodzach, kłęby mgły uniosły się wyżej i nagle
zniknęły, jakby zmyte ulewnym deszczem. Simon poprowadził ich na falistą równinę, jadąc
powoli, ze swobodą doświadczonego zwiadowcy. Nie zobaczyli ani śladu Wilkołaków,
oprócz dwóch pozostawionych ciał, a otwór w ziemi, z którego wypadli Sarneńscy Jeźdźcy,
zniknął, jakby nigdy się nie pojawił.
Mieszkańcy Zielonej Doliny ruszyli za głową rodu Tregarthów. Simon wybierał drogę
najprostszą jak się dało. Keris, starając się zejść mu z oczu, zrównał się z Dennerem, który
starannie okrył swój kołczan, jakby chroniąc pozostałe strzały przed deszczem. Keris
przełknął ślinę, a potem odważył się zadać pytanie, które nie dawało mu spokoju od chwili,
gdy zobaczył łuk Dennera w działaniu.
- Czy to… czy twoje strzały… są z dawnych dni?
Denner był bardzo młody, więc z wyższością spojrzał na pytającego.
- Pan Duratan odtworzył sposób ich wyrabiania. To bardzo trudne. Chyba nie całkiem
rozumiemy ten proces. Ale… sam widziałeś, jak działają.
- Tak… - zaczął Keris, kiedy dotarło do niego myślowe przesłanie, tak silne, że
zrozumieli je nawet pozbawieni talentu magicznego żołnierze.
- Do przodu…
Należało pomknąć naprzód, jak najszybciej! Simon już nie wyszukiwał bezpiecznego
traktu. Pozwolił swemu torgiańczykowi wybierać drogę i przejść w pełny galop. Kyllan
wstrzymał wierzchowca robiąc przegląd mijającego go oddziału. Jego oczy zatrzymały się na
Kerisie, ale nie pokazał po sobie, że rozpoznaje syna. Równie dobrze mógłby to być każdy
inny jego podwładny.
Prawie przejechali już przez pagórkowatą równinę. Podobna do mchu roślinność
wchłaniała deszcz jak gąbka, spowalniając bieg wierzchowców. Simon energicznie parł do
przodu. Po długiej, nie kończącej się jeździe w szalejącej już burzy, dotarli do podgórza. Nad
ich głowami rozjarzyło się pomarańczowoczerwone światło, ześrodkowane pomiędzy dwoma
wzgórzami.
- To Alizończycy! - W ich umysłach rozległo się ostrzeżenie Jonki. - Nie ruszają się z
miejsca. Psy są uwiązane na smyczach. Przyglądają się czemuś, co znajduje się przed nimi.
Varse i Jonka, dwaj czarownicy z Zielonej Doliny, wraz z Renthanami, które na swój
sposób były równie potężne, bez wątpienia daliby Alizończykom stosowną odprawę, gdyby
tylko ci znienawidzeni mieszkańcy położonej na zachodzie krainy postanowili się wmieszać
w sprawę. Alizończycy byli jednak wrogami, których należało szanować.
Niesamowite, rozjarzające się coraz bardziej światło przed nimi - nawet Keris mógł je
teraz dostrzec - było budzącą wstręt emanacją, wydzielającą się zawsze wtedy, gdy ktoś
posługiwał się wysoką magią Ciemności. Denner odsłonił swój kołczan.
Wydawało się, że to, co się znajdowało pomiędzy niedalekimi wzgórzami, miało jakiś
wpływ na pogodę, gdyż deszcz nagle ustał, jakby podróżnych osłonił niewidoczny dach, choć
ani niebo nie pojaśniało, ani chmury się nie rozeszły.
Simon zsunął się z siodła, a Kyllan kiwnął głową, chwytając wodze torgiańczyka,
które podał mu ojciec. Była to stara, bardzo stara gra, w której najstarszy z Tregarthów brał
udział od tak wielu lat, iż nie chciałby ich zliczać. Jego nogi utonęły w miękkich porostach po
kostki, kiedy wykorzystując każdą osłonę ruszył przed siebie.
Po nasiąkniętym wodą mchu zrobił tylko kilka kroków, kiedy poczuł pod stopami
twardszy grunt. Zamierzał półkolem obejść wzniesienie z prawej, w nadziei, że znajdzie jakiś
dogodny punkt obserwacyjny. Mieszkańcy Zielonej Doliny i ich wierzchowce odbiorą każde
jego myślowe posłanie. Naraz - tylko przez moment - pojawiła się w jego myślach
ciemnowłosa kobieta o dumnie podniesionej głowie: Jaelithe. W ostatnim roku, kiedy oboje
pomagali patrolować Escore, rzadko bywali razem. Nigdy jednak nie czuł, że brak mu jakiejś
cząstki jego samego. A teraz… Odegnał gwałtownie te wszystkie niepokojące myśli, musiał
skupić się na sprawach bieżących. Udało mu się znaleźć punkt obserwacyjny, jak wymarzony
dla samego Kurnousa, Rogatego Władcy. Simon spojrzał w dół i dostrzegł coś dziwnego…
Tak, w dole krzątali się ludzie. Cześć z nich to alizońscy niewolnicy, zrodzeni do
beznadziejnej pracy. Dostrzegł tylko jednego białowłosego wojownika, który najwidoczniej
miał nadzorować pracę sług.
Niewolnicy wyposażeni w masywne łańcuchy i grube jak przegub liny musieli tu
przyciągnąć - gdyż ziemia za nimi była zryta głębokimi bruzdami - dwa kamienne filary.
Czerwony blask bił z olbrzymiego kotła, przy którym stało trzech mężczyzn z innej rasy.
Simon wydął wargi. Zarówno słudzy Dobra, jak i Zła, przeżyli nie tylko Wielką
Wojnę Adeptów, lecz także chaos, który po niej nastąpił. Znał jednego z tych mężczyzn. Nie
spotkał go osobiście, ale ujrzał jego obraz w kłębach dymu, kiedy Dahaun z Zielonej Doliny
szukała zagrożeń dla tej oazy Światła w pobliżu i z dala od niej. Był to Rarapon, niegdyś
sprzymierzony ze zdrajcą Dinzilem, i tak jak tamten potępieniec pragnął odzyskać utraconą
moc. Wprawdzie nosił szkarłatną szatę Adepta, ale co rusz dotykał i poprawiał to pas, to
kołnierz, jakby źle się czuł w tym stroju.
Niewolnicy kończyli pracę. Wykopali głębokie jamy, a na dwa kamienne słupy czekał
już system bloków i wyciągarek - Rarapon zrobił jakiś szybki gest. Alizoński wielmoża skinął
głową i strzelił palcami. Na ten sygnał dwaj niewolnicy zwrócili się przeciwko trzeciemu i
wrzucili go do jamy w tej samej chwili, gdy z trzaskiem wpadła w nią kamienna kolumna.
Rarapon ruszył do przodu, stąpając tak dumnie, jakby stał na czele wielkiego
zgromadzenia. Podniósł do góry ręce i zaczął kreślić w powietrzu jakieś wzory, które
rozbłysły jaskrawoczerwonym blaskiem.
Simon słyszał z oddali tylko melodyjne dźwięki pieśni, nie rozróżniając słów.
Tregarth nie potrzebował ostrzeżenia swoich wrodzonych zdolności magicznych: Rarapon
usiłował otworzyć jakąś Bramę! Bramy były starożytnymi przejściami w czasie i przestrzeni,
przez które przechodzili Adepci z Wielkiej Epoki i dla czystej przyjemności kontemplowali
inne światy. Jednakże w większości wypadków nie tylko zapomniano o sekretach Bram, lecz
także o samym ich istnieniu. Przez Bramy przeszli zarówno samotni wędrowcy (przed wielu
laty Simon w taki właśnie sposób przybył do swej nowej ojczyzny), jak i całe narody. Byli
wśród nich mieszkańcy obecnej Krainy Dolin, Sulkarczycy oraz różne inne mniejsze
plemiona i klany. Te tajemnicze przejścia przyciągnęły również sługi Zła. Kolderską zarazę,
która niszczyła ten świat wszędzie tam, dokąd dotarła. Ostatnio zaś dziwaczny, morski lud,
którego napaść odparli wspólnymi siłami Sokolnicy i mieszkańcy Krainy Dolin. W końcu
sami Sokolnicy, którzy…
Nikt, kto przeżył ten wybuch surowej, chaotycznej, nie kontrolowanej Mocy, nie mógł
uczciwie opisać nieruchawej siły, która igrała z nimi jak kot z myszą. Ogłuszony,
półprzytomny z powodu straszliwego naporu na zmysły i umysł, Tregarth dostrzegł jak przez
mgłę wielkie kolumny nachylające się ku sobie, a potem walące się na ziemię, miażdżące
wszystkich, którzy znajdowali się w wąskim przesmyku. Krwawy blask gigantycznego kotła
zgasł.
Simon przekręcił się na plecy, podniósłszy rękę do góry błagalnym gestem, choć nie
wiedział, kogo lub co błaga. Później zobaczył w myśli Jaelithe tak wyraźnie, jakby stała przed
nim.
- Wracaj, szybko wracaj, Simonie. Zbierz wszystkich, którymi można wzmocnić
zastępy sług Światła. Rzucono tak potężny czar, że grozi on samemu istnieniu naszego
świata!
Wyciągnął do niej dłoń, ale obraz zgasł. Nie zrozumiał, że starożytny Magiczny Klucz
do Bram zniknął oto z ich świata, pozostawiając jednak inne nie kontrolowane, nie strzeżone
magiczne wrota. Jedyną bronią przeciw nim miały być ciała i umysły tych, których los skazał
na ciężką, prawie beznadziejną walkę o ocalenie świata.
Prolog 2
Arbon, Kar Garudwyn (Zamek Gryfa)
Eydryth nie mogła zaprzeczyć, że dzień jest piękny. Pogładziła swoją harfę. Na pewno
w taki dzień godzi się światu nieść muzykę. Coś jednak ją powstrzymało i nie szarpnęła
srebrzysto - niebieskich strun instrumentu. Czuła się dziwnie niespokojna, a jednocześnie nie
chciała się rozstać z ciepłem słonecznych promieni na dziedzińcu.
Kar Garudwyn nie był już opustoszałym zamkiem, do którego przed laty przyjechali
jej rodzice, pokrytym grubą warstwą nagromadzonego przez wieki kurzu. Wręcz przeciwnie,
przez okres dłuższy niż jej życie stał się prawdziwym domem dla tych, których miłość i
przyjaźń ceniła najbardziej. Wróciła właśnie z niebezpiecznej wędrówki i powinna beztrosko
pławić się w panującym tu spokoju i życzliwości. Lecz tego ranka…
Chociaż początkowo nie zdawała sobie z tego sprawy, Alon był jej częścią znacznie
dłużej niż trwało ich małżeństwo. Ale w ostatnich kilku dniach wydawało się, że rozdzieliła
ich niewidzialna ściana. Na pewno przyczyną był Hilarion, Adept z Dawnej Epoki, który
przyjął Alona na naukę, wiedząc o jego wrodzonych zdolnościach magicznych. Eydryth nigdy
nie spotkała Hilariona, który mieszkał ze słynną czarodziejką Kaththeą Tregarth na drugim
końcu świata. Dla niej był tylko imieniem, gdyż Alon rzadko wspominał koleje swego życia
sprzed ich spotkania. Owszem, widziała tylko, jak mąż rzucał czary wykraczające poza jej
wiedzę i wyobrażenia, ale było to w minionych na szczęście dniach wielkich
niebezpieczeństw.
Alon nie udał się z pozostałymi mieszkańcami zamku - Kerovanem, Joisan oraz ich
synem i córką: Jervonem i Elys, rodzicami Eydryth, na Święto Znakowania Stad do Doliny
Kiogów, podczas którego wybierano zdatne do układania źrebięta, a w obozie koczowników
panowała głośna wrzawa i ogólne zamieszanie. Nie uczynił tego, gdyż niedawno zniknął w
wysokiej wieży starożytnej twierdzy. Eydryth nie miała pojęcia, czego szuka ani co robi.
Wiedziała jedynie, że mąż zdradzi jej tę tajemnicę tylko wtedy, kiedy sam tego zechce. Jeśli
zechce… Jednakże myśl o Hilarionie nie dawała jej spokoju.
- Eydryth, gdzie jest Firdun? Obiecał, że… - Jej młodszy brat przydreptał boso przez
brukowany dziedziniec. W jego głosie brzmiała wyraźna irytacja.
Mieszkańcy przyszli już do siebie po wstrząsie, na jaki naraził ich Trevor w ubiegłym
roku, a przynajmniej tak się nim nie przejmowali. Tuż przed połogiem na jego matkę Elys
rzucono zły czar, który pogrążył ją w jakiejś martwocie.
To Eydryth zaczęła niszczyć ów czar, ale wyzwolenie trwało całe lata. Na szczęście jej
matka odzyskała wolność i w kilka chwil potem urodziła dziecko. I oto teraz ku Eydryth
bynajmniej nie drobił nóżkami mały chłopczyk. Zła moc, która więziła matkę i jej nie
narodzone dziecko, oswobodziła także czas. Dlatego w ciągu kilku tygodni od narodzin
Trevor dogonił fizycznie i umysłowo stracone lata.
- Firdun? - Brat stał teraz wyprostowany przed nią, wetknąwszy za pas kciuki. Z
wydętą na domiar dolną wargą wyglądał jak Gurei, zamkowy koniuszy.
Eydryth westchnęła w duchu. Firdun, syn Joisan i Kerovana (ogólnie uznano, że ma
tak wielki talent magiczny, iż nie sposób go określić ani ocenić) różnił się od swojej siostry
Hyany jak dzień od nocy. Jak dotąd nie poddawał się narzuconej przez rodziców dyscyplinie,
ale w ubiegłym miesiącu odmówił dalszej współpracy z Alonem - Eydryth uważała, że
powodem jest zazdrość o jej męża. Najtrudniej mu było pogodzić się z faktem, że nie przyjęto
go do grona Chartipionów Gryfa. Jervon, ojciec Eydryth, również do nich nie należał, był
jednak najzwyklejszym wojownikiem i wiedział, że ma inne, równie przydatne umiejętności.
A Trevora przyjęto do tego kręgu wybrańców, choć był tylko dzieckiem. Firduna zaś nie,
pomimo wszystkich jego niezwykłych mocy.
Jednakże Trevor wybrał starszego chłopca jako wzór do naśladowania. Snuł się za
Firdunem trop w trop jak cień. Syn Kerovana, choć nigdy szorstko się do malca nie odnosił,
unikał go, jak tylko się dało.
- Firdun powiedział - ciągnął Trevor - że pojedziemy zobaczyć konie. Ich wybór. -
Jego wielkie oczy świeciły podnieceniem. - Czy jakiś koń mógłby wybrać mnie? Wtedy
ojciec nie mógłby mówić, że jestem za mały, że muszę jeździć tylko z nim.
Eydryth zadrżała w duchu. Nie miała daru jasnowidzenia, ale w tym momencie
wydało się jej, że wyczuwa coś złego. Ku jej zaskoczeniu, Trevor odwrócił się raptem od niej.
Jednocześnie usłyszała tupot butów na schodach. W następnej chwili Alon wypadł na
dziedziniec i zatrzymał się nagle tuż przed żoną i jej bratem, jakby nie potrafił opanować
porywu, który go tu sprowadził. Oparł rękę na barku chłopca i przyciągnął go do siebie.
Wyciągnął też dłoń ku Eydryth, jakby wprost musiał objąć ich oboje. Patrzył w tym samym
kierunku, co Trevor.
Eydryth nic nie widziała. Przebiegła jednak palcami po strunach, które odpowiedziały
na dotknięcie głośniej niż chciała, niemal tonem rogu bojowego. Alon potrząsnął głową,
popychając malca w jej ramiona, i stanął przed obojgiem, jakby osłaniał ich swym ciałem.
Trevor wiercił się w objęciach siostry, która z trudem go trzymała.
Nagle poczuła silne zawirowanie. To wcale nie było tylko dotknięcie. Z obozu w
Dolinie, choć był tak odległy od zamku, dobiegły przygłuszone okrzyki i rżenie oszalałych ze
strachu koni.
- Stanica Howell nadciąga! - warknął Alon.
Eydryth zadrżała. Mieszkańcy Stanicy Howell mieli uzasadnione powody do
nienawiści. Zaślepiona gniewem, rzuciła pieśń - przekleństwo na jednego z ich wielkich
wojowników. Lecz jeszcze nigdy dotąd ci słudzy Cienia nie zapuszczali się poza ziemie, które
uważali za swoje terytorium. Strzegli swych zasobów nieznanej wiedzy o wiele zazdrośniej
niż uczeni z Lormtu.
Alon ruszył ku wielkiej zamkowej bramie. Eydryth, obejmując ramieniem Trevora, z
harfą w drugiej ręce, szybko ruszyła za nim. Lecz jeźdźcy na spienionych koniach już mknęli
po prowadzącym do twierdzy podjeździe. Kerovan jechał z tyłu, Jervon zaś trzymał obnażony
miecz, choć stal na nic by się nie zdała przeciw tym wrogom. Mimo to zsiedli z
wierzchowców i mocno klepnąwszy je po zadach, odesłali w głąb dziedzińca. Potem ustawili
się w szeregu, jak łucznicy na czele armii tuż przed bitwą. Kerovan i Alon stali ramię w
ramię, mając swe żony po bokach, za nimi Hyana i Trevor. Eydryth zaczęła nucić.
- Oni jadą na Smoczy Grzebień!
Eydryth nie była tym zaskoczona. Wprawdzie pani Sylvya, w której żyłach więcej niż
połowa krwi należała do Wielkich Przodków, mieszkała wraz z nimi w Kar Garudwyn, wciąż
jednak wędrowała po wzgórzach, które przysparzały jej tyle radości za młodych lat. Wokół
pociemniało, chmury zasłoniły niebo. Od strony kiogańskiego obozu nadal słychać było
zgiełk.
- Magiczna zapora! - rozkazał Alon.
Eydryth podniosła głos. Jej palce szybciej pobiegły po strunach. Przyłączyła się do
pieśni, którą zaintonował Alon. Tylko Trevor milczał, ale stanął przed Adeptem z uniesioną
głową. Już nie wyglądał jak małe dziecko. Podniósł do góry ręce, zaciskając palce, jakby
sięgnął po niewidzialną zasłonę. Później cisnął to coś przed siebie.
- Mają ze sobą jeńca. - Myśl Sylvyi zabrzmiała ciszej, jakby rozdzieliła ich jakaś
bariera. - To Firdun! Opanowali jego umysł!
Głos Eydryth zadrżał, ręce Trevora zatrzęsły się gwałtownie, i śpiew zamarł im na
ustach. Twarz Alona stężała jak rzeźbiona podobizna któregoś z Wielkich Przodków. Zrobił
lekki gest i oboje, siostra i brat, odsunęli się nieco od niego.
Moc… Eydryth czuła, jak się gromadzi…
A potem… Coś rzuciło ją na bruk! Harfa, którą trzymała pod pachą, wcisnęła się
boleśnie w jej ramię. Trevor krzyczał i czepiał się jej z całej siły. Nie kontrolowana energia,
która uderzyła w nich w tejże chwili, sprawiła jej tak wielki ból, jakiego nigdy nie zaznała w
życiu. Joisan zachwiała się i osunęła bezwładnie na bruk, pociągając za sobą Kerovana.
Alon cofnął się chwiejnym krokiem, przyłożywszy ręce do skroni. Jego rysy
wykrzywił grymas bólu, wyglądał jak torturowany. Czy ten atak będzie trwać wiecznie? -
pomyślała Eydryth. Jeśli potrwa dłużej, nikt z nich go nie przeżyje. Lecz nieznana siła
zniknęła tak samo nagle, jak się objawiła. Długa chwilę leżeli nieruchomo, słabi jak ofiary
zarazy.
Przywróciły ich do życia słowa Sylvyi dźwięczące w ich umysłach.
- Rzucono tak potężny czar, jakiego nasz świat nie znał od ostatniej Wielkiej Wojny
Magów. Czar, który rozszarpał i rozerwał czas i przestrzeń. I nie sposób tego określić ani
zmierzyć. Jeźdźcy ze Stanicy Howell leżą jak martwi, a ich więzień ucieka na wolność.
Alon otarł mokrą od potu twarz.
- Ten cios nie był wymierzony w nas - powiedział - inaczej zginęlibyśmy wszyscy,
gdyż wypaliłby nasze umysły. Hilarion… Muszę się dowiedzieć!
Odwrócił się błyskawicznie, jakby zaraz chciał wrócić do wieży, w której tak długo
pracował, ale Eydryth chwyciła go za ramię.
- Co Hilarion ma z tym wspólnego? Jest Adeptem z Dawnych Czasów, jednym z tych,
którzy ściągnęli wtedy katastrofę na całą naszą rasę. Czy to jakieś nowe czary?
- Nie. - Alon przytulił ją do siebie. - Byłem jego uczniem i wiem, że jest sługą Światła.
Staramy się teraz stworzyć nowy sposób porozumiewania się na wielkie odległości. Myślę, że
tak wielki wybuch surowej mocy może być odpowiedzią na nasze ostatnie pomysły. Ale
muszę się dowiedzieć…
- Wszyscy musimy się dowiedzieć. - To powiedział Kerovan. - Wydaje mi się, że
otworzono szeroko drzwi dla Ciemności i że wszyscy, którzy służą dobru, muszą się
zjednoczyć w obronie Światła.
Prolog 3
Świątynia Gunnory, na południe od Daru Destree n’Regnant wielkimi krokami wracała znad
sadzawki, w której się kąpała. Mokry ręcznik kołysał się w jej jednej ręce, drugą zaś zapinała
rzemyki od kaftana. Nigdy nie leniła się wstawać wcześnie rano.
Wsunęła w srebrny pierścień spadające na ramiona jasne włosy, przytrzymując
zbłąkane pasma na karku. Ściekające z włosów krople wody rozprysnęły się przy tym na
boki. Jej myśli krążyły już wokół czekających na nią tego dnia obowiązków. Miała
przygotować napar dla Josephinii, której w ostatnich tygodniach, gdy burza szalała za burzą,
bardzo dokuczały bóle stawów. Musi zajrzeć też na farmę Pajana, by obejrzeć nowego
źrebaka, który, jak mówiono, jest bardzo słaby. Zawsze za mało miała czasu pomiędzy
wschodem i zachodem słońca na zrobienie wszystkiego, co konieczne.
Tego ranka obudziła się dziwnie niespokojna. Nie był to ślad po którymś ze snów
zsyłanych przez Jantarową Panią, gdyż zapamiętałaby każdy szczegół przekazu, ale mimo to
nie mogła się otrząsnąć z niemiłego wrażenia.
Wielki czarny kot siedzący na stopniach starożytnej świątyni, którą Destree własnymi
rękami odbudowała, otworzył pyszczek w bezgłośnym miauknięciu. Na Jantarową Panią,
Wódz z każdym rokiem staje się coraz większy! Był inteligentniejszy od wieśniaczych kotów
z doliny, chyba że tamte zwierzaki ukrywały przed nią swoje myśli. Lecz Wódz nie pochodził
z tego świata 1 nie miał nic wspólnego z miejscowymi dachowcami. Wraz z Destree wyszedł
zwycięsko z ciężkiej próby w Porcie Martwych Statków, przeżył też podróż przez jedną z
Bram. Na szczęście tamto przejście już nie istniało, za co winna dziękować swoje Pani i jej
mocom. Kot - wyrzutek, którego wszyscy unikali, przywiązał się niezwykle do Destree.
Gotowa była uwierzyć, nawet śmierć nie zerwie łączącej ich więzi.
- Czyżbyś miał ochotę na śniadanie, mój panie? - uśmiechnęła się. - Po nocnym
polowaniu powinieneś mieć pełny brzuch!
Nie wyczytała nic w jego dużych, żółtych oczach. Wódz ziewnął szeroko, ukazując
kły, których używał zarówno w złym, jak i w dobrym celu, w zależności od natury swej
zdobyczy.
W świątyni były dwie komnaty. Destree położyła na dawne miejsce kamienie, które
wypadły z murów, zamiotła wnętrze, wymyła ściany, a potem cierpliwie wtarła w nie papkę z
pachnących ziół, które znalazła w zapuszczonym ogrodzie. Zewnętrzna pomieszczenie
służyło do prac gospodarskich, choć zawsze; panował tam wzorowy porządek. Obok stołu z
bardzo twardego i cennego - drzewa varsa, które, gdy się je dobrze wypolerowało, błyszczało
jak najczystsze złoto, stały dwie takie same ławy. Narożny kominek nie ważył się rozsypywać
popiołu na podłogę, w pozostałych kątach znajdowały się półki i dwa kredensy. Niej było tam
ani kobierców, ani gobelinów, ale ich brak wynagradzała moc Gunnory. Na styku podłogi ze
ścianą, wokół całego pokoju rosła winorośl. Bez względu na porę roku kwitła jednocześnie; i
owocowała, przynosząc do wnętrza izby spokój świata zewnętrznego.
Destree rozpostarła na końcu stołu ręcznik do wyschnięcia] i przyjrzała się kwitnącej
winorośli. Nie, nie zerwie niebieskich kwiatów, gdyż nikły cień, który towarzyszy jej od
nocy, nie pozwoli na to. W takim razie… Świadomie dokonała wyboru, zrywając garść
innych, białych kwiatów, które tak często same podsuwały się pod rękę pielgrzyma - kobiety
lub mężczyzny - choć sam nie był pewien, co właściwie pragnie znaleźć. Złote kwiaty były
obietnicą pomyślnych plonów w porze roku, którą Gunnora szczególnie się opiekowała.
Destree weszła do drugiej komnaty, gdzie mieściła się właściwa świątynia. Stał tam
blok z tak białego kamienia, jakiego trudno szukać w okolicy. Na jego bokach wyryto symbol
Gunnory: snop dojrzałego zboża oplecionego owocującą winoroślą. Kapłanka szybko
podeszła do ołtarza, omijając umieszczone dokładnie naprzeciw długie łoże, na którym
poszukiwacze wiedzy mogli uczyć się przez sen. Na ołtarzu stała smukła waza, której zręczne
dłonie garncarza nadały kształt rzadko spotykanej lilii wodnej. Destree wyjęła zwiędłe
wczorajsze kwiaty i zastąpiła je bukietem białych i złotych rozkwitłych pąków.
Wzięła w dłonie amulet, swoje dziedzictwo, które tak dobrze jej służyło. Bursztynowy
wisior był ciepły, jakby oprócz rąk Destree spoczęła na nim jeszcze jedna dłoń.
- Pani - wyrzekła powoli. Oczywiście Wielka Władczyni mogła już wyczytać, co kryło
się w umyśle kapłanki, ale tak jak wszyscy ludzie, Destree wolała wypowiadać swoje prośby
na głos - pani, jeśli dzieje się coś złego, pozwól, bym służyła ci zgodnie z twymi poleceniami.
Wykonała już większość porannych prac, kiedy usłyszała turkot kół wieśniaczego
wozu. Zakorkowawszy butlę, którą właśnie napełniła leczniczym napojem, wyszła na taras
przed świątynią. Prowadząca do niej droga była raczej traktem, nierównym, pełnym grud i
wybojów, i wielki wół, który ciągnął niezgrabny wóz, od czasu do czasu głośnym rykiem
protestował przeciw zbyt wielkiemu obciążeniu.
Ależ to Josephinia! A Destree zamierzała sama dostarczyć leczniczy napój do jej
zagrody. Trimble, mąż Josephinii, z ościeniem w ręku dreptał obok wołu. Za pas zatknął
świeżo naostrzony, połyskujący topór. Za wozem, z łukami w dłoniach, rozglądając się
czujnie na boki, szli Stanwryk i Foss, dwaj najbardziej doświadczeni myśliwi z doliny. Cała
grupa wynurzająca się z lasu wokół przybytku Gunnory, wyglądała jak wędrowcy
podróżujący przez niebezpieczną krainę. Destree już biegła im na spotkanie.
Co się stało? - Nękające ją od rana złe przeczucie stawało się coraz silniejsze.
- Pojawił się leśny potwór, Głosie Gunnory. - Trimble podniósł głos, usiłując
przekrzyczeć skrzypienie wozu. Jego żona, ukryta w zwojach koców, wydała dźwięk na poły
pełen bólu, na poły strachu.
Tak. - Stanwryk żywo przepchnął się do przodu. - Ostatniej nocy Lambert z Młyna
usłyszał niespokojne beczenie swojej owcy i wypuścił Mocnoszczękiego. Każde żywe
stworzenie z doliny uciekało przed nim gdzie pieprz rośnie, sama dobrze o tym wiesz. Wtedy
rozległ się taki skrzek i zaczęła taka kotłowanina, że Lambert uciekł do domu i zamknął drzwi
na sztabę. Dziś rano… - Urwał, bo zabrakło mu tchu, a Foss pociągnął dalej opowieść.
Zawsze był małomówny, ale dzisiaj okazał się bardziej rozmowny niż kiedykolwiek
dotychczas.
- Lambert wyszedł o brzasku… z łukiem… i mieczem swego dziadka. Na łące za
młynem zobaczył martwą owcę, na pół zjedzoną i…
Stanwryk znów się wtrącił.
- Mocnoszczęki… tamten pies… był rozszarpany na dwoje, powtarzam, rozszarpany
na dwoje! Sam widziałem! Jak królik, który wpadł w paszczę wilka. A to nie wszystko,
Głosie. Były tam ślady, zważ, i nie zostawił ich ani górski kot, ani niedźwiedź. Wyglądały jak
tropy człeka, ale człeka, co miał stopy dwukrotnie większe od Trimbla!
Trimble kuśtykając wysunął się naprzód.
- Głosie Gunnory, od dziecka, tak jak nasze matki i ojcowie przed nami, słyszeliśmy
opowieści o służących Ciemności stworach, które polują na wszystkich prawdziwych ludzi i
pożerają ich. Tutaj jest świątynia Jantarowej Pani. Mówi się, że zbudowano ją właśnie tu,
żeby stała się silną twierdzą Światła i broniła nas przed grożącym od północy Wiecznym
Mrokiem. Stwór, który nas zaatakował tej nocy, służy Ciemności, dlatego prosimy cię,
Głosie, zwróć się do Jantarowej Pani, żeby otuliła nas swym płaszczem.
- Obiecuję - odrzekła Destree.
Dobrze wiedziała, że oddane Złu stwory mogą zapuszczać się aż tutaj. Jej mięśnie się
napięły. Czyż kiedyś nie walczyła z Czarną Mocą, która pochłaniała załogi schwytanych
statków, nawet tych pochodzących z innych światów? Czyżby została otwarta kolejna Brama,
swobodne przejście dla jakiegoś potwora z całkowicie odmiennego świata? A może nieznane
monstrum przywędrowało cichaczem tu, na południe, w poszukiwaniu bogatszych terenów
łowieckich? Trzeba w jakiś sposób dowiedzieć się, cóż takiego wtargnęło na te ziemie.
Mieszkańcy doliny nie zdołają się obronić przed silnym sługą Ciemnych Mocy. Czy jej się to
uda…? Sięgnęła po amulet. Miała przecież swoją Panią, a obietnice, które wymieniła z
Gunnorą, obowiązywać będą aż do końca świata.
Destree nacierała leczniczym płynem wykoślawione stawy Josephinii, mężczyźni zaś
czekali przed świątynią. Gdy jednak znów z niej wyszła, zostawiając pacjentkę pogrążoną w
krzepiącym śnie, zobaczyła tylko Trimbla, który wielkimi krokami chodził tam i z powrotem.
A wół szczypał słodką, wysoką trawę rosnącą przed świątynią. Foss i Stanwryk odeszli.
- Głosie! - Wieśniak pośpieszył ku niej, wyciągając wielkie ręce, jakby chciał coś jej
wydrzeć. - Co może zdziałać człowiek przeciw sługom Mroku? Dawno temu nasi krewni
uciekli przed takim niebezpieczeństwem. A teraz…
Destree łagodnym ruchem położyła mu rękę na ramieniu.
- Jantarowa Pani troszczy się o swoich wyznawców, Trimble. Wskaże nam sposób na
pozbycie się tego potwora.
Wpatrzył się w nią, jakby przyjmował słowa Destree jako przysięgę.
- Foss… Stanwryk… poszli zwołać ludzi z doliny na polowanie. Psy Pacia… -
Pokiwał powoli głową. - Głosie, w naszej dolinie nigdy nie narodził się pies tak groźny jak
Mocnoszczęki, ani tak przebiegły i bystry na łowach. A przecież tamten stwór bez trudu sobie
z nim poradził. - Przesunął dłonią po twarzy. - Głosie, ci, którzy polują na sługi Zła, po
stokroć są głupcami.
Wiedziała, że Trimble nie jest tchórzem. Spojrzała przez ramię na świątynię.
Było koło południa, kiedy od strony traktu dobiegło ją niecierpliwe szczekanie
prowadzonych na smyczy psów, tętent końskich kopyt i gwar męskich głosów. Josephinia
obudziła się z leczniczego snu i przeciągnęła ostrożnie.
- Po bólu zostało mi tylko wspomnienie, Głosie Gunnory - powiedziała z
podnieceniem. - Jestem jak nowa!
- Pamiętaj, musisz pić to, co jest w środku! - Destree wskazała butelkę. - Rano i
wieczorem. Jedz też mało mięsa, dużo zaś tego, co rośnie w ziemi dzięki łasce Jantarowej
Pani.
Gromada myśliwych wypadła na drogę, zakłócając spokój panujący na łące przed
świątynią. Śliniące się psy szarpały się na uwięzi, próbując zsunąć z szyi obroże. Na łowy
wyruszył pstry tłum wieśniaków - poczynając od chłopców, którzy dopiero za jakiś czas mieli
nazwać siebie mężczyznami, aż po kilku wiekowych dziadków. Foss ściągnął z głowy
spiczastą skórzaną czapkę i podszedł do kapłanki.
- Głosie Gunnory, najmłodszy syn Hubbara był nad rzeką i zobaczył jakiegoś
stwora… wielkiego, włochatego olbrzyma o wielkich kłach. Obmywał sobie ramię.
Mocnoszczęki musiał jednak zostawić mu ślad swoich zębów. Lecz kiedy Ymmy przybiegł z
tą wieścią, a my tam poszliśmy, potwora już nie było. Teraz prosimy Jantarową Panią o siłę
dla naszych ramion i broni, żebyśmy mogli pokonać tego stwora, zanim znów zacznie
zabijać! - Poproszę Ją - odparła Destree. - Muszę jednak coś powiedzieć. Jeżeli jest to tylko
jakieś nie znane nam zwierzę, to dobrze, że na nie polujecie. Jeśli zaś coś więcej…
Uważajcie!
Foss skinął głową i wcisnął czapkę na głowę. Ruszyli dalej. Trimble i jego wóz
(Josephinia siedziała teraz prosto, przyciskając do bujnego biustu butlę z lekarstwem) oraz
nieliczna garstka tworzyła tylną straż. Większość wieśniaków skierowała się na północ, na
skraj gęstego lasu. Destree obserwowała ich z niepokojem.
Miała jednak co innego do roboty. Wróciła do świątyni i szybko zdjęła z siebie ręcznie
tkane odzienie. Z wiszącego nad ogniem garnka nalała wody do dużej misy i dodała, mierząc
ostrożnie kropla po kropli, olejki z kilku różnych buteleczek. Później umyła się od stóp do
głów, nawet zanurzyła włosy w wodzie, rozsmarowując oleisty płyn po całym ciele. Nie
wycierając się, poszła do wewnętrznej komnaty. Ściągnąwszy koc z łoża przed ołtarzem, na
którym niedawno spała żona wieśniaka, zastąpiła go narzutą wyjętą z kuferka stojącego obok
kamiennego bloku. Narzuta mieniła się barwami zieleni, brązu, złota i purpury, i ludzkie oko
nie zdołałoby dostrzec żadnego wzoru. Choć wiekowa, nie została tknięta przez czas.
Kapłanka ostrożnie rozesłała ją na łożu, a potem położyła się, krzyżując ręce pod
dużymi piersiami i zamykając oczy. Zmiana nastąpiła znacznie szybciej niż poprzednio (a
zaledwie kilka razy spróbowała dokonać tego obrzędu). Strach… ból… pragnienie ucieczki.
Uciekać… uciekać… uciekać. Dziwaczny… cały świat był obcy, dziwaczny… nie było nic,
co stałoby się przewodnikiem… jeszcze… strach… ból… pragnienie… pragnienie ucieczki. I
świat, który ujrzała niewyraźnie, jak przez mgłę, rzeczywiście wydał jej się zupełnie obcy.
Obcość podsycała jeszcze strach. Sam kolor liści, kształt gałęzi był niewłaściwy. Paprocie
smagające ją po nogach, gdy biegła… wzdragała się przed ich dotknięciem. To nie był jej
świat… dokąd Pani ją zaprowadziła?
Była… Przecież była w swoim lesie, spokojna, w zgodzie ze sobą i z otaczającym ją
światem. Później zobaczyła wysokie kamienie. Jeden z nich błyszczał, przyciągał tak, że
położyła na nim rękę. Potem coś ją porwało, wirowała w pustce, a gdy ponownie otworzyła
oczy, ujrzała się znów w tym przerażającym miejscu, gdzie wszystko było takie obce i
odmienne niż tam, w ojczyźnie.
Destree spróbowała przegnać wszechogarniający strach. Czy była to Ciemność?
Wciągnęła nosem powietrze. Nie, nie ma smrodu Wiecznego Mroku. Tylko zmieszanie,
strach i ból…
Gruck! Skądś dotarło do niej to imię. Była… Gruckiem! W tej samej chwili, gdy to
zrozumiała, podjęła próbę zerwania niewidzialnej więzi. Naraz jednak zdała sobie sprawę,
dokąd posłała ją Jantarową Pani. Stała się potworem! Potworem, na którego polowano. Ale
Gruck nie był zwierzęciem. Myślał, rozpaczliwie usiłował się dowiedzieć, co się z nim stało.
Nie miał nic wspólnego z wędrującym na południe sługą Zła. Znalazł się pod łaskawą dłonią
Gunnory. Więc jeszcze jedna z przeklętych Bram pochwyciła mieszkańca innego świata,
niewinną istotę, na którą teraz polowano, i która zginie, jeśli ona, Destree, temu nie
przeszkodzi.
Kapłanka otworzyła oczy i szybko wstała z łoża. Zatrzymała się na chwilę, by złożyć
narzutę wedle ukształtowanych przez czas zagięć, a potem ze skrzyni w pierwszym
pomieszczeniu wyjęła swój podróżny strój. Nie spódnice, które nosiła, by mieszkańcy doliny
łatwiej ją zaakceptowali. Teraz włożyła na wciąż natłuszczone ciało obcisłe spodnie, skórzany
kaftan bez rękawów z dziwacznie ozdobionymi srebrem rzemykami oraz buty na grubej
podeszwie, zdolne wytrzymać najgorsze trakty i ścieżki. Opasała się pasem z nożem i małą
sakiewką, a na samym końcu wyjęła leżący na dnie kufra plecak, który zawsze trzymała w
pogotowiu. Sprawdziła, czy są w nim maści i zioła leczące rany.
Destree była pewna, że znajdzie Grucka, nieszczęsnego przybysza z innego świata,
który teraz stał się jej podopiecznym. Wódz wyskoczył z cienia i ruszył przodem. Weszli do
lasu w innym miejscu niż myśliwi z doliny. Kapłanka nasłuchiwała, ale nie usłyszała ich
okrzyków. Zastanawiała się, jak daleko zapuścili się pomiędzy gęsto porośnięte lasem
wzgórza.
- Grucku? - wysłała w myśli pytanie. Nie mając jednak niczego, co mogłoby posłużyć
jako punkt orientacyjny, nie mogła ustalić kierunku poszukiwań. Ponadto nie wiedziała, jak
wygląda Gruck. Poznała jedynie jego uczucia. Wódz wszakże chyba nie miał takich
wątpliwości. Z braku lepszego przewodnika, Destree poszła za mknącym skokami wielkim
kotem.
Nagle… usłyszała hałas.
Podniesiona przez myśliwych wrzawa świadczyła, że Gruck znalazł się w pułapce.
Kapłanka zaczęła biec. Wieśniacy nie mogą zabić tego cudzoziemca! To nie jego wina, że się
tu znalazł. Tak, zabił owcę, ale tylko dlatego, iż był głodny. Zabił też psa, który go
zaatakował. Każdy z uczestniczących w nagonce mężczyzn postąpiłby tak samo na jego
miejscu.
Destree wybiegła na otwartą przestrzeń. Rok temu szalał tu pożar wzniecony przez
piorun. Ziemię pokrywały sczerniałe kikuty drzew i kiełkująca między nimi zieleń. Stała tam
wysoka skała, przy której toczyła się teraz walka.
Trzy psy leżały martwe, a czwarty z wyciem odpełzł na bok. Oparty o skałę potwór
przykucnął. Był o wiele wyższy od ludzi. Całe jego ciało porastały gęste, czarne, skręcone
włosy. Jednakże głowa nieznajomego była proporcjonalna według ludzkich pojęć, zaś zielone
oczy spoglądały inteligentnie. Jedno ramię niezdarnie spowijała poszarpana już przepaska z
liści. Talię, pozornie za wąską w stosunku do potężnych barków, otaczał szeroki pas, po
którym, z każdym ruchem olbrzymiego ciała, przebiegały różnokolorowe błyski.
Destree nie wiedziała, dlaczego Gruck jeszcze żyje, dlaczego nie zginął od strzały?!
Może to dzięki łasce Jantarowej Pani? Krzyknęła na całe gardło, a las wzmocnił jej głos.
- Przestańcie!
Wódz mknął przed nią lekkim krokiem, gdy przebiegła przez spustoszone przez pożar
miejsce. Myśliwi, usłyszawszy jej wołanie, odwrócili głowy, ale Foss niemal natychmiast
ponownie skupił uwagę na Grucku i nałożył strzałę na cięciwę łuku.
- To nie jest sługa Ciemności! - wydyszała Destree. Przepchnęła się pomiędzy
mężczyznami i stanęła przed zapędzonym w pułapkę olbrzymem.
- Odejdź, Głosie Gunnory! - powiedział z niechęcią Foss. - Wiele ci zawdzięczamy,
ale na naszej ziemi nie ma miejsca dla potworów.
- Powiadam ci - Destree lepiej teraz panowała nad głosem - że tego cudzoziemca
osłania ręka Jantarowej Pani. - Usiłowała nakreślić w powietrzu znak, który udowodniłby
wszystkim, iż mówi prawdę, sięgając ręką do miejsca, w którym Gruck opierał się o skałę.
- Ten stwór to zabójca. Chronisz go wiedząc, że sama narażasz się na
niebezpieczeństwo, Głosie. Jeśli chcesz mieć posłuch w naszej dolinie i pragniesz, abyśmy
nadal słuchali słów twojej Pani, odejdź na bok.
Upragniony cień wątpliwości dojrzała tylko na kilku twarzach. Wszyscy myśleli jak
Foss. Ale na nią nałożono obowiązek obrony Grucka. Destree wzięła głęboki oddech,
szukając słów, które by ich przekonały. Lecz stało się coś dziwnego. Wielka włochata ręka
chwyciła ją za ramię. Poczuła przedziwny, ale nie przykry, choć ostry od strachu zapach
olbrzyma. Trwali tak tylko chwilę.
Moc, która uderzyła, nie miała nic wspólnego z Jantarową Panią. Destree zdała sobie z
tego sprawę, zanim zakręciło jej się w głowie. Przywarła do obcego giganta, a on do niej.
Była to obca magia, surowa, nie kontrolowana. Kapłanka poczuła w ustach gorycz żółci na
widok myśliwych rozrzuconych na wszystkie strony przez nieznaną siłę z taką łatwością, jak
burza rozrzuca źdźbła trawy. Cały świat jakby pękł. Nie, to nie było dzieło Gunnory. Nie
uczynił też tego kosmaty przybysz. Brama… A może Brama, która schwytała Grucka, zepsuła
się, tak jak tamta, w Porcie Martwych Statków? Co za szczęście, że zdołali ją później
unicestwić… Nie - zapewnienie wypłynęło z jej własnego wnętrza, może głos Jantarowej
Pani skierowany do jej służki poprzez burzę magicznej energii. To był początek czegoś
innego, czegoś, o czym nie wspominała żadna ze znanych Destree kronik.
Paraliżujący umysły atak ustał. Kapłanka ujrzała jak przez mgłę wstających
myśliwych, pomagających sobie wzajemnie. Jeden z nich wziął na ręce rannego psa. A
później wszyscy odwrócili się i odeszli, jakby Destree i olbrzym, którego ścigali, przestali
istnieć.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
NARADA W MIEŚCIE ES
Miasto było stare, tak stare, że nie mógłby tego sobie wyobrazić obdarzony
najbardziej nawet wybujałą fantazją człowiek. Po prostu było tu zawsze. Nikt nie zadawał
sobie pytań o jego początki, gdyż aura minionych wieków, która emanowała z każdego
zniszczonego przez czas kamienia, budziła zbyt wielki lęk i zdumienie. Wszyscy widzieli, że
posłużono się czarodziejską mocą przy jego budowie, poczynając od pięciokątnej Cytadeli,
serca grodu, aż po najmniejszy z domów stłoczonych wokół niej dla bezpieczeństwa. Istniało
i będzie istnieć.
A przecież w końcu po raz pierwszy zakwestionowano prawdziwość tego przekonania
i wątpliwości wzmagały się z każdym dniem. Albowiem poczęto odnawiać te dzielnice Es,
które uparcie drzemały od pokoleń. Coraz więcej zmęczonych wędrowców przybywało
drogami prowadzącymi do czterech wielkich bram grodu.
Nie było to żadne święto. Ci, którzy żyli tu spokojnie z roku na rok, nie mieli nic
wspólnego z tym zgromadzeniem. Kupcy wyszli przed swoje stragany, ich dzieci i uczniowie
ostrożnie wychynęli na ulice, a zasłony w oknach na piętrach podwiązano wysoko, żeby
kobiety i starsi wiekiem mieszczanie, którzy zwykle nie opuszczali swych domów, mogli
obejrzeć przyjezdnych, ich wierzchowce, stroje i orszaki.
Nie witały ich wiwaty, radosne pozdrowienia, jak powracających w chwale
zwycięzców. Słychać było tylko pomruki i szepty i wypowiedziane wyraźnie jedno lub dwa
imiona. Starsi pokazywali jeźdźców młodzieży, a wszyscy patrzyli na gości z takim samym
lękiem. Ci bowiem, którzy przybywali właśnie do Es, byli częścią legendy; znano ich tylko z
pogłosek i opowieści kupców, w które tak naprawdę nikt nigdy nie wierzył.
Przybysze jechali w milczeniu. Czasami tylko szczęk broni lub uprzęży albo
parsknięcie torgiańczyka przerywało głuchą ciszę.
Pewien kupiec z podnieceniem złapał za rękaw swoją żonę, która zeszła na dół do
sklepu.
- Ten jest z Zielonej Doliny! Widzisz? Ma rogi! A ta dama obok niego - to sama
Dahaun!
- Mistrz Parkin mówił, że pani Zielonej Doliny słynie z urody, ale to jest prawdziwa
bogini! - Małżonka kupca odetchnęła głęboko, niemal westchnęła z wrażenia.
Strumień gości wciąż płynął. Z północy Strażnicy Graniczni, którzy strzegli przełęczy
prowadzących do Alizonu. Rzeką łączącą Es z morzem przypłynęli obcy o smukłych ciałach i
płetwiastych stopach; rozglądali się wokoło w milczeniu przez chwilę czy dwie, a potem
ruszali w stronę Cytadeli. Pojawili się sulkarscy kapitanowie w odrzuconych na plecy
wielkich, futrzanych opończach oraz błyszczących od złota rogatych lub ozdobionych
pośrodku grzebieniem hełmach, które dowodnie świadczyły o szczęściu w dalekich
podróżach.
Tylko jeden raz straż miejska nie cofnęła się, by zrobić przejście. Strażnicy ustawili
się nierównym szeregiem, zagradzając drogę jeźdźcom z południa: była to odziana w
skórzany strój kobieta i wyglądający na szlachetnie urodzonego mężczyzna ze Starej Rasy.
Lecz nie oni sami, tylko ich wierzchowce wzbudziły niepokój gwardzistów. Estcarpianie znali
torgiańczyki, słynne ze swej gotowości do walki, ujrzeli też Renthany o brunatnoczerwonej
sierści, które pozwalały się dosiadać jeźdźcom z Escore.
Te wierzchowce nie nosiły uździenic ani siodeł, a jeźdźcy nie używali wodzy, nic nie
świadczyło, że zwierzęta uznają czyjąkolwiek władzę. Były znacznie wyższe od
torgiańczyków i miały jednolicie czarną maść. Kiedy podrzucały głowy, parskając na widok
zbliżających się strażników, stojący bliżej mogli dostrzec, że ich wielkie oczy były błękitne
jak wiosenne niebo. A jednak…
- To Kepliany! - krzyknął ktoś z tłumu. Dosiadająca niezwykłej klaczy kobieta
nachyliła się nieco do przodu i położyła rękę na wygiętej łukiem szyi.
- Służymy Światłu! - powiedziała. W jej głosie zabrzmiała wyzywająca nuta. -
Myślicie, że inaczej moglibyśmy przejechać przez wasze magiczne zapory? - Odwróciła się
lekko, machnięciem ręki wskazując na mur poza sobą.
W powietrzu pojawiła się niebieskawa poświata, a potem na chwilę rozjarzył się
nieznany symbol tej samej barwy. Gapie krzyknęli z zaskoczenia. Zdawali sobie poniekąd
sprawę, że Es ma jeszcze jakieś inne zabezpieczenia, niż tylko załogę gotową bronić jego
murów mieczami i toporami, ale za ludzkiej pamięci nikt tego nie udowadniał.
Dowódca straży podniósł w pozdrowieniu dłoń w rękawicy i przybysze dosiadający
wierzchowców rodem z odwiecznych koszmarów Starej Rasy ruszyli dalej tak spokojnie,
jakby zbliżali się do stajni. Znalazło się dostatecznie wielu świadków tego wydarzenia i wieść
o niezwykłych jeźdźcach lotem ptaka przemknęła przez miasto. Nikt nie wiedział, kim są owi
cudzoziemcy i w jaki sposób zawarli pokój z Keplianami, potworami z ziem opanowanych
przez Moce Ciemności. Nikt wszakże nie mógł zaprzeczyć, iż nieznajoma kobieta przywołała
znaki Mocy i udowodniła, że Kepliany nie są niebezpieczne.
Przybysze napływali do stolicy Estcarpu jeszcze przez sześć dni. Wypełnione
zapasami statki przypłynęły rzeką ze wschodu i z zachodu. Zapotrzebowanie na żywność
wzrosło tak bardzo, że rolnicy aż spod Gottemu przysłali nadwyżki plonów i dobrze na tym
zarobili. Wreszcie drogi prowadzące do Es opustoszały. Co jakiś czas widywano jeszcze
oddziały Strażników Granicznych. Jeden z nich powrócił z grupą Sokolników, którzy
wyglądali na bardzo zmęczonych podróżą. Gości zakwaterowano w Cytadeli i wydawało się,
że nikt więcej już się nie pojawi.
Przyjazd grupy Czarownic eskortowanych przez oddziały noszące herb marszałka
Kerisa zaskoczył i wzbudził wielkie zainteresowanie mieszkańców. W ostatnich latach nie
widziano ich za często, a i Wielkie Poruszenie przerzedziło ich szeregi. Niemal wszystkie
najstarsze i najpotężniejsze Strażniczki albo umarły, albo stały się pustymi skorupami, gdyż
Moc wypaliła ich mózgi. Ocalała resztka wycofała się do swej uczelni, zwanej Przybytkiem
Mądrości.
Teraz przyjechało sześć odzianych w szare suknie kobiet, a najstarsza nie była
bynajmniej zniszczoną życiem staruszką. Wśród nowo przybyłych znalazły się dwie
dziewczynki, w szarych szatach i z Klejnotami. Ci, którzy mieli jakie takie pojęcie o Mocy,
mówili, że te dwie młodociane Strażniczki muszą mieć wielkie zdolności magiczne.
Przybycie sześciu Czarownic położyło kres potokowi podróżnych. Wyglądało na to,
że zgromadzeni w Cytadeli przybysze czekali właśnie na nie. Jeżeli obecność tak wielu
cudzoziemców wprost oszołomiła mieszkańców, to sama Cytadela dosłownie świeciła.
Wydawało się, że kamienie, z których ją zbudowano, energię czerpią ze swego wnętrza:
starożytną twierdzę otaczała srebrzysta poświata, wyraźnie widoczna w nocy.
Czyż mogło być inaczej, pomyślał Keris stojący na jednym z licznych balkonów w
pobliżu kopuły Cytadeli, skoro w jej wnętrzu zebrało się tylu władców i władczyń Mocy, ilu
nie widziano tu od chwili jej zbudowania, a i wtedy może nawet nie. Swoją obecność
zawdzięczał temu, że towarzyszył dziadkowi w wyprawie nad granicę z Alizonem.
Wszystkich jej uczestników szczegółowo przepytywano, nawet w blasku specjalnie
sprowadzonego z Lormtu klejnotu prawdy; i nikt niczego nie zataił ani nieświadomie nie
skrył w pamięci.
Wydawało się, że ośrodkiem tego zgromadzenia jest Lormt, choć tylko trzy osoby
przybyły stamtąd do Es. Wiele mówiono o niejakiej pani Mereth oraz - Keris spochmurniał -
o więzi z Alizonem. Od zarania swego życia syn Kyllana wiedział, że Alizon to śmiertelny
wróg Estcarpu. Ale przynajmniej wyjaśniono przyczynę tamtego straszliwego ataku nie
kontrolowanej magicznej energii. Walnie przyczyniła się do tego pani Mereth. Odziedziczyła
bowiem - zgodnie z prawem i - wspólnie z pewnym Alizończykiem - magiczny kamień,
Wielki Klucz, który niegdyś kontrolował Główną Bramę starożytnych Adeptów.
Odbyła się wielka bitwa. Na szczęście Ciemny Mag, który chciał panować nad
wszystkimi Bramami, zniknął, ale to samo stało się z Wielkim Kluczem. Nikt nie wiedział, ile
jeszcze pozostało tych magicznych przejść w czasie i przestrzeni, i gdzie mogą się znajdować.
Jeśli Magiczny Kamień po wsze czasy spoczął w jakiejś otchłani, czy te spośród Bram, które
nadal działają, wymkną się spod wszelkiej kontroli i ściągną nowe niebezpieczeństwa, takie
jak kolderska zaraza? A jeśli pochwycą niewinnych, niczego nieświadomych ludzi z ich
własnego świata i przeniosą gdzieś poza jego granice, z dala od domu i rodziny?
Młodzieniec usłyszał dźwięczny ton wzywającego na naradę gongu, od którego
zawibrowały mury twierdzy. Wrócił do swego pokoju; dzielił go z dwoma przybyszami z
Zielonej Doliny, gdyż bardzo trudno było zapewnić wygody tak wielu gościom. Dźwięk
gongu ucichł, ale nie odgłos kroków w korytarzach.
Sercem Cytadeli, a więc samego Miasta Es, była wielka sala zgromadzeń, wysoka na
cztery piętra i otoczona galeriami dla tych, dla których zabrakło miejsca na dole.
Keris przecisnął się do balustrady i zaczął wyszukiwać spojrzeniem w dole zarówno
tych, których znał po imieniu, jak i tych, których czyny opiewali już bardowie. Ethutur z
Zielonej Doliny i Dahaun, matka Kerisa, z Kyllanem, który przewyższał ją wzrostem tylko o
palec lub dwa. Obok nich, z lewej, siedział jego wuj Kemoc ze swoją krogańską małżonką;
szczelnie ją otulała mokra opończa, pozwalająca dłużej przebywać poza rodzimym, wodnym
środowiskiem. Na prawo od Dahaun ulokował się wielki jak niedźwiedź mężczyzna, a będąca
oznaką władzy futrzana opończa jeszcze poszerzała jego i tak już muskularne ciało. Był to
Anner Osberic, przywódca Sulkarczyków. To on dowodził najazdem na Karsten, który
nieprędko zostanie zapomniany.
Keris widział wielmożów i damy ze Starej Rasy o ciemnych włosach i bladej cerze,
przybyłych z daleka cudzoziemców. Na przeciwległym krańcu sali na wysokim podium stał
długi stół; tylko z jednej jego strony ustawiono krzesła, starożytne, o wysokich oparciach,
pokryte niemal zatartymi przez czas symbolami. W środku, nieco wyżej od pozostałych,
umieszczono dwa krzesła. Na jednym nawet ułożono podwójnie poduszki, aby ten, dla kogo
było przeznaczone, mógł siedzieć dostatecznie wysoko. Koris z Gormu, Marszałek Estcarpu,
w rzeczywistości zaś - od wycofania się Czarownic z aktywnego uczestnictwa w rządach -
prawdziwy władca kraju, który niegdyś uważał go za banitę. Marszałek trzymał wysoko
urodziwą głowę, ale jego niewysokie ciało, pomimo szerokich barków topornika - weterana,
nikło wśród znacznie wyższych odeń towarzyszy.
Na prawo od Korisa, na podobnym do tronu krześle siedziała kobieta, której
matowoszara jak popiół suknia ostro kontrastowała z barwnymi strojami sąsiadów. Nosiła na
srebrnym łańcuszku tylko jeden klejnot, też szary jak jej odzienie. A przecież była to broń
potężniejsza od wszystkich zgromadzonych w tej wielkiej sali.
Powszechnie było wiadomo, że Czarownice nikomu nie zdradzały swoich imion, gdyż
osobiste imię miało wielką moc i jeśli zdradziło się je komuś, tym samym oddawało się w
jego władzę. Tę Strażniczkę znano pod imieniem Mewy. Była ona pośredniczką pomiędzy
światem zewnętrznym i Czarownicami, które pozostały w Przybytku Mądrości.
Na lewo od Korisa zasiadł Simon Tregarth i jego żona Jaelithe, która była niegdyś
Czarownicą (i zawarła niepewny rozejm ze swymi dawnymi siostrami). Za nimi zaś małżonka
Marszałka Estcarpu, pani Loyse, o której już układano legendy.
Przy końcu stołu stał mężczyzna, który pochylony do przodu, rozwijał coś bardzo
ostrożnie. Towarzyszył mu kronikarz Duratan z Lormtu - obserwował odwijanie tak uważnie,
jakby oczekiwał, że zaraz nastąpi wybuch jakiejś energii.
Keris znajdował się w dogodnym do obserwacji miejscu, ponadto wiedział, kim jest
ów mężczyzna, i dobrze znał kobietę, która wierciła się obok, jakby chciała mu pomóc w
razie potrzeby.
Był to Hilarion, ostatni (a przynajmniej nie słyszeli o innym) ze starożytnych
Adeptów, których placem zabaw i eksperymentalnym laboratorium był świat przed Wielką
Przemianą. Wprawdzie Hilarion nie wyglądał na starszego niż Simon Tregarth, przeżył
jednak wiele lat jako więzień w obcym świecie, gdzieś poza swoją własną Bramą. Uwolniła
go dopiero towarzysząca mu teraz kobieta, czarodziejka Kaththea, córka Simona.
Przeciwległy kraniec stołu też już był zajęty i wszyscy, tak jak Keris, wpatrywali się w
ruchy Adepta.
Hilarion odwinął wreszcie ostatnie opakowanie. Przed nim stał teraz wysoki na jakieś
sześć dłoni przyrząd złożony z dwóch piramid, z których każda była osadzona na podstawie z
niebieskawej quanstali. Adept przeszedł na drugą stronę stołu, aby krzesła nie zasłaniały
zgromadzonym widoku. Szedł powoli, jednocześnie przesuwając swoje urządzenie, aż dotarł
do środka blatu. Wtedy przemówił po raz pierwszy:
- W dawnych czasach mogliśmy spoglądać poza łańcuchy górskie, zaglądać na dno
mórz, poza oceany. Lecz sztuka ta zaginęła wraz z tymi, których dziełem jest ten przyrząd.
Wszyscy wiecie o odkryciach dokonanych w Lormcie po Wielkim Poruszeniu, ale zanim do
tego doszło, pracowałem z innym Adeptem, Alonem, obecnie mieszkającym w Arvonie, nad
zrekonstruowaniem urządzenia umożliwiającego komunikowanie się na duże odległości.
Obecnie zagraża nam wielkie niebezpieczeństwo i można by je porównać do Wielkiej
ANDRE NORTON NA STRAŻY ŚWIATA CZAROWNIC Tytuł oryginału: The Warding of Witch World Przełożyła Ewa Witecka Ingrid i Markowi Którzy bardzo dzielnie słuchali Juanicie Coulson, bez której ta książka nie mogłaby powstać
PROLOG 1 ESCORE, GRANICA Z ALIZONEM Simon Tregarth ściągnął wodze swego torgiańczyka. Niebo było ołowiane, posępne. W tej dzikiej okolicy niemal nic nie przyciągało wzroku; wędrowiec rozglądał się wokoło z poczuciem, że powinien zachować daleko idącą ostrożność. Wrodzony Tregarthowi dar jasnowidzenia, nader ograniczony w porównaniu z mocami, którymi władali jego towarzysze podróży, obudził się i dawał o sobie znać, odkąd opuścili obóz tego ranka. Bez wątpienia czekały ich kłopoty, ale gdzież ich nie było w tej krainie starożytnej magii i walczących ze sobą sił Światła i Ciemności? Niepokoiło go nie tylko szare, zachmurzone niebo. Mimo że zajechali tak daleko na północ, powietrze było tak wilgotne, że aż kusiło, by zrzucić hełm i kolczugę, i odpiąwszy zawieszoną przy siodle podróżną manierkę naruszyć zapas wody. - Zło można zawsze zwęszyć, ono nie potrafi pozbyć się swego smrodu! - Młody jeździec dołączył do Simona na szczycie pagórka, z którego rozciągał się widok na falisty teren. Ani upływ czasu, ani erozja na tym falistym obszarze przylegającym do pogórza nie zdołały ukryć śladów działalności ludzi, a może jakichś innych istot, równie pożądliwie pragnących wydrzeć naturze upragniony łup. Simon uśmiechnął się szeroko do swego najstarszego syna; Kyllan był przede wszystkim wojownikiem, choć miał też pewne zdolności magiczne. Zsunął na szerokie ramiona fałdy misiurki i uniósł wysoko głowę, rozdymając nozdrza, jak ogar szukający tropu. - Są tu jeszcze resztki jakichś złych mocy, ale zrodzonych już dawno. - Wierzchowiec, którego Kyllan dosiadał, również uniósł wysoko głowę. Wegan, Renthan z Zielonej Doliny, był równie inteligentny jak jego człowieczy towarzysze. - Pułapka? - Simon wymienił myśli z Renthanem. - Nie… - Ale zaraz myśl się urwała, by podjąć po chwili: - Wilkołaki! - Ostrzegawczy, choć bezgłośny okrzyk przeszył umysły obu mężczyzn. Simon nie zlekceważył przestrogi, choć jego własne zmysły nie zarejestrowały ukrytego niebezpieczeństwa. Ostrzeżenie dotarło również do pozostałych zwiadowców. Tworzyli mieszaną grupę, ale taka była czymś najzwyklejszym w owych dniach w Escore. Albowiem w tej starożytnej ojczyźnie władców i władczyń Mocy zapanował niepokój; wyczuwano, że uśpione od wieków siły obudziły się, i może już nigdy nie zasną. Wyruszyli dzisiaj na zwiady, gdyż
dotarły do nich niejasne przestrogi. Na - razie niejasne… Lecz ci, którzy podtrzymywali czarodziejskie zabezpieczenia i zapory, zawsze byli wrażliwi na najmniejsze zmiany, dające się wyczuć ich niezwykle wyostrzonymi zmysłami magicznymi. Dlatego wśród zwiadowców było trzech mieszkańców Zielonej Doliny: Hateran, Varse i Jonka na Renthanach, obok biegły torgiańczyki, rumaki bojowe ludzi ze Starej Rasy. Dosiadali ich dawni wygnańcy, Yonan i Uruk od Wielkiego Topora, którzy znali Escore takim, jakim było niegdyś. Sentkar, uczestnik Wojen Granicznych; Denner z Lormtu; oraz ten, kto zuchwale dołączył do oddziału na drugi dzień po opuszczeniu obozu - bazy, Keris, syn Kyllana. Keris poruszył się w siodle, sięgając odruchowo ku rękojeści miecza. Zaraz potem zarumienił się i szybko opuścił rękę na łęk siodła, zerknąwszy ukradkiem na Yonana, czy dostrzegł ów nadmierny entuzjazm do walki. W końcu przeciw wrogom mógł zwrócić tylko swoją znajomość żołnierskiego rzemiosła. Od urodzenia dźwigał brzemię człowieka pozbawionego zdolności magicznych. Przynajmniej los obdarzył go naturalną zręcznością we władaniu mieczem i pistoletem strzałkowym. Kiedy zwiadowcy zorientowali się, że przyłączył się do nich Keris, pozwolili mu zostać, głównie dlatego, że w tej okolicy tylko chory na umyśle człowiek podróżowałby samotnie. Jednakże zarówno jego ojciec, jak i dziadek, wytrwale ignorowali Kerisa, dbając jedynie, by nie zapomniał, iż wcześniej czy później poniesie przykre konsekwencje tej samowoli. Kłęby mgły unosiły się sponad pagórków, w które przekształciły się niegdysiejsze budowle. Keris przypomniał sobie zasłyszaną w dzieciństwie legendę, część dziedzictwa Zielonej Doliny: że człowiek, który przysiągł wypełnić jakąś powinność i został zabity, zanim tego dokonał, istniał jako cień tak długo, jak długo nie spełnił swego zamiaru. Może właśnie teraz stali na dawnym polu bitwy? Młodzieniec nie po raz pierwszy poczuł ból utraty, który nie dawał mu spokoju od chwili, gdy z krzykiem przyszedł na świat. Tak, był mieszańcem, w jego żyłach płynęła krew dwóch ras, ale w przeciwieństwie do swojej siostry nie odziedziczył zdolności władania Mocą. Powierzchownością przypominał wprawdzie swego ojca Kyllana, jednakże nie miał nawet jego ograniczonego magicznego daru, a co dopiero mówić o wielkich talentach matki, Dahaun. Simon Tregarth wyprostował się w siodle, podciągnął misiurkę osłaniając brodę i szyję. Być może dalsza jazda była czystym szaleństwem, ale lata walki z siłami Ciemności nauczyły go, że zwykle najlepszym rozwiązaniem jest konfrontacja z wrogiem. Renthan Kyllana wykonał pełny obrót i zwrócił się na północ, a jego jeździec również przygotował się do boju.
Wilkołaki wynurzyły się spomiędzy zamglonych pagórków, bezszelestnie jak szare kłęby mgły, i zbliżały się coraz bardziej. Ich sposób poruszania się budził obrzydzenie: jedne wyprostowane, na dwóch nogach, inne na czworakach. W ich zbitej w pełne błota kłaki i brudnoszarej sierści pełno było źdźbeł, łodyżek, gałązek. Widać było, że przybyły w wielkim pośpiechu i z daleka. Któż je mógł wezwać? Simon posłał swego ogiera w dół zbocza. Reszcie oddziału nakazał ustawić się półkolem, ze wzgórzem za plecami. Przeliczył napastników i nabrał otuchy. To nie było pełne stado. Najstarszy z Tregarthów dostrzegł też zmęczenie Wilkołaków. Strzelił. Strzałka trafiła przywódcę stada w bark i Wilkołak zawył z bólu. - Jaaahhh! - Mieszkańcy Zielonej Doliny wystąpili z szeregu, by użyć własnej, najpotężniejszej i sławnej broni, ognistych biczów. I każdy z nich trafił w cel. Wilkołaki zawahały się. Albo kierowały się niezwykłą dla ich gatunku ostrożnością, albo otrzymały rozkazy zabraniające im potyczki. Lecz sam fakt, że znalazły się na tym terenie, wzbudził niepokój. Ludzie - wilki walczyli bowiem zazwyczaj w nocy, krążąc wokół obozów i napadając na maruderów. I nigdy nie atakowali tak otwarcie jak teraz. W podobnych przypadkach nikt nie wydawał innym rozkazów. Zresztą zwiadowcy z Zielonej Doliny przywykli do unieszkodliwiania takich przeciwników. A mimo to Simon wycelował i strzelił po raz drugi, nie w przywódcę stada, ale w Wilkołaka, który z jakiegoś powodu krył się za swymi współplemieńcami. Ranny potwór skoczył w powietrze, zwinął się, skręcił jakoś dziwacznie, a potem runął na podobną do mchu roślinność, wyściełającą równinę jak żywy kobierzec. Mogłoby się wydawać, że był to sygnał do odwrotu. Wywrzaskując bowiem najrozmaitsze groźby, stado cofnęło się, acz najwyraźniej niechętnie i z oporem. Ponadto, całkowicie wbrew swym wilkołaczym zwyczajom, dwójka napastników zabrała zewłok towarzysza zabitego przez Simona, pozostawiając jednak ciała dwóch innych poległych w walce. Mgła zgęstniała. Kyllan wytężył swe ograniczone magiczne zmysły i nawiązał kontakt ze zwiadowcami z Zielonej Doliny. Razem zapuścili myślową sondę, która potwierdziła tylko to, co już wiedzieli: że przed nimi czają się jakieś Ciemne Moce, które zamierzają zatrzymać całe to terytorium dla siebie. Uruk, zdjąwszy z ramienia wielki topór, zatoczył swym torgiańczykiem, lecz Keris, jako znacznie młodszy, zareagował szybciej i z większą zręcznością. Jedno ze wznoszących się przed nimi wzgórz rozpękło się na dwoje, jakby rozsadziło je nasienie pragnące jak najszybciej wydostać się na powierzchnię ziemi. Ze szczeliny wynurzyli się Sarneńscy
Jeźdźcy. Ich podobne do jaszczurów wierzchowce wyciągały przed siebie giętkie szyje, grożąc ociekającymi zieloną śliną kłami. Sarneńscy Jeźdźcy też byli uzbrojeni w bicze, ale wydobywająca się z nich energia wyglądała nie jak płomienie, lecz jak strumień cieni. Cieni, które mogły gryźć, rozdzierać i pożerać ofiary. Simon strzelił, świadomy nikłej szansy na trafienie strzałką przeciwnika. Podzielał domysły, że Sarneńscy Jeźdźcy są nie w pełni materialni, w przeciwieństwie do reszty tego świata. Zauważył, że Kyllan, Sentkar i Yonan wyciągają miecze wykute w Zielonej Dolinie - oręż będący czymś więcej niż pospolite ostrza. Denner napiął łuk. Był sławnym łucznikiem, ale strzała niewiele zdziałała przeciw tym groźnym przeciwnikom. Jak Simon, spokojnie i z zimną krwią wybrał cel i strzelił. Sarneński bicz pomknął w niebo, by przechwycić strzałę. Mignął tak szybko, że zostawił w powietrzu ledwie widoczny ślad. Rozbłysnął w górze niebieskawy płomień, raptem ześlizgnął się po biczu, zanim właściciel zdołał go odrzucić. Jeździec zgiął się wpół. Nie rozległ się żaden dźwięk, tylko Simon zachwiał się lekko w siodle, a Keris omal nie spadł na ziemię. Albowiem przeraźliwy krzyk bólu, który w owej chwili przeszył ich umysły, wstrząsnął nimi do głębi. Sarneński Jeździec i jego wierzchowiec zniknęli bez śladu. Denner niewzruszenie przygotował drugą strzałę. Keris wiedział, że słynnemu łucznikowi pozostało jeszcze tylko pięć takich pocisków. Na swój sposób były cenniejsze od wielu słynnych, obdarzonych własnym imieniem mieczy. Denner pochodził z Lormtu, legendarnego skarbca zapomnianej wiedzy. Kiedy Wielkie Poruszenie uchroniło Miasto Es przed inwazją z Karstenu, siła dobrowolnie uwolnionych czarów osmaliła samą ziemię, obalając jedną z wież Lormtu i część murów obronnych. Okazało się wtedy, że w uważanych za solidne ścianach kryło się prawdziwe mrowisko ukrytych komnat i tuneli, wypełnionych zwojami, księgami i skrzyniami pełnymi dziwacznych przyrządów, których przeznaczenia nikt już nie znał. Uczeni żyjący jak szare myszy w tej skarbnicy wiedzy, (a niektórzy spędzili w niej przecież całe swoje długie życie ludzi Starej Rasy), wpadli w taką euforię nad tymi znaleziskami, że nie byli w stanie myśleć o czymkolwiek innym, jak tylko o dotarciu do następnej, też pełnej skarbów komnaty. Duratan, niegdyś Strażnik Graniczny, a w czasie Wielkiego Poruszenia zarządca Lormtu i opiekun tych poszukiwaczy wiedzy, stworzył własny niewielki zastęp zbrojnych z drugich i trzecich synów wieśniaków z okolicznych gospodarstw oraz tych Strażników, których kompanie rozproszyły się podczas kataklizmu, i z kolei z ich synów. Z tą siłą liczyć się musieli rozbójnicy i banici. Mówiło się otwarcie, że kiedy uczeni z Lormtu tak chciwie
szukali jednego rodzaju wiedzy, Duratan gromadził pozostałości innego, czyli bajecznej broni z odległej przeszłości, a przynajmniej opisów pozwalających na jej ponowne skonstruowanie. Tak właśnie pojawiły się strzały Dennera. Niestety, ich liczba w kołczanie świadczyła, jak trudno je było wykonać. Wilkołaki wycofały się pomiędzy wzgórza, a gęstniejąca mgła przesłoniła Sarneńskich Jeźdźców. Zwiadowcy przygotowywali się do odparcia ataku. Mieszkańcy Zielonej Doliny zaczęli cichą pieśń podobną do brzęczenia owadów. Pełznącą ku nim mgłę powstrzymali czarami, przeorali ją w dół i w górę, rozdarli na dwie części, przetwarzając w kłębiącą się, szarą ścianę. Simon i jego towarzysze spodziewali się lada chwila ataku Sarneńskich Jeźdźców, a tymczasem tylko chmury nad nimi pociemniały, jakby biały dzień się kończył. Zaczął padać deszcz; wielkie krople uderzały jak strzałki o stępionych grotach. Simon Tregarth poruszył się niespokojnie. Mógł zrozumieć bezpośredni atak, nawet go pragnął, gdyż jakaś tajemnicza siła przyciągała go coraz mocniej i mocniej. Jednakże od wielu lat oswoił się z magią na tyle, by zachować zdwojoną ostrożność w sprawach, których natury jego własne zmysły nie potrafiły wyjaśnić. - Jonka? Renthan z mieszkańcem z Zielonej Doliny na grzbiecie podbiegł bliżej. Szczególne właściwości rasy zamieszkującej tę oazę Światła - zdolność zmiany barwy skóry i włosów - sprawiły, że pod ołowianym niebem jeździec był teraz cały szary; tylko wśród bujnych kędziorów połyskiwały krótkie rogi o barwie kości słoniowej. - Nie unikniemy walki - powiedział, widząc niepewność malującą się na twarzy Simona. - Czekają nas większe kłopoty niż przypuszczaliśmy. Tregarth czekał, mając nadzieję, że Jonka wyjaśni, o co mu chodzi, ale najpierw dotarły do niego myśli Renthana. - Ci, którym stawiliśmy czoło, przybyli w pośpiechu. Możliwe, że to, czego szukamy, ma za mało mocy, by zaatakować z całą siłą wszystkich wojowników Ciemności - powiedział bezgłośnie. Podrzucił głowę, aż stercząca zwykle między wielkimi uszami grzywa opadła mu na oczy. - Może pójdą naszym tropem, jeśli ruszymy dalej, ale nie ukryją swej prawdziwej natury. - Ustawmy się luźnym szykiem i jedźmy stąd - podjął decyzję Simon. Keris poczuł przypływ dumy. Oto prawdziwy Simon Tregarth, żywa legenda! W żyłach Kerisa płynęła ta sama krew. Trzeba to jednak udowodnić. Kto wie, może los podaruje mu tę szansę?
Kiedy młodzieniec zacisnął rękę na wodzach, kłęby mgły uniosły się wyżej i nagle zniknęły, jakby zmyte ulewnym deszczem. Simon poprowadził ich na falistą równinę, jadąc powoli, ze swobodą doświadczonego zwiadowcy. Nie zobaczyli ani śladu Wilkołaków, oprócz dwóch pozostawionych ciał, a otwór w ziemi, z którego wypadli Sarneńscy Jeźdźcy, zniknął, jakby nigdy się nie pojawił. Mieszkańcy Zielonej Doliny ruszyli za głową rodu Tregarthów. Simon wybierał drogę najprostszą jak się dało. Keris, starając się zejść mu z oczu, zrównał się z Dennerem, który starannie okrył swój kołczan, jakby chroniąc pozostałe strzały przed deszczem. Keris przełknął ślinę, a potem odważył się zadać pytanie, które nie dawało mu spokoju od chwili, gdy zobaczył łuk Dennera w działaniu. - Czy to… czy twoje strzały… są z dawnych dni? Denner był bardzo młody, więc z wyższością spojrzał na pytającego. - Pan Duratan odtworzył sposób ich wyrabiania. To bardzo trudne. Chyba nie całkiem rozumiemy ten proces. Ale… sam widziałeś, jak działają. - Tak… - zaczął Keris, kiedy dotarło do niego myślowe przesłanie, tak silne, że zrozumieli je nawet pozbawieni talentu magicznego żołnierze. - Do przodu… Należało pomknąć naprzód, jak najszybciej! Simon już nie wyszukiwał bezpiecznego traktu. Pozwolił swemu torgiańczykowi wybierać drogę i przejść w pełny galop. Kyllan wstrzymał wierzchowca robiąc przegląd mijającego go oddziału. Jego oczy zatrzymały się na Kerisie, ale nie pokazał po sobie, że rozpoznaje syna. Równie dobrze mógłby to być każdy inny jego podwładny. Prawie przejechali już przez pagórkowatą równinę. Podobna do mchu roślinność wchłaniała deszcz jak gąbka, spowalniając bieg wierzchowców. Simon energicznie parł do przodu. Po długiej, nie kończącej się jeździe w szalejącej już burzy, dotarli do podgórza. Nad ich głowami rozjarzyło się pomarańczowoczerwone światło, ześrodkowane pomiędzy dwoma wzgórzami. - To Alizończycy! - W ich umysłach rozległo się ostrzeżenie Jonki. - Nie ruszają się z miejsca. Psy są uwiązane na smyczach. Przyglądają się czemuś, co znajduje się przed nimi. Varse i Jonka, dwaj czarownicy z Zielonej Doliny, wraz z Renthanami, które na swój sposób były równie potężne, bez wątpienia daliby Alizończykom stosowną odprawę, gdyby tylko ci znienawidzeni mieszkańcy położonej na zachodzie krainy postanowili się wmieszać w sprawę. Alizończycy byli jednak wrogami, których należało szanować. Niesamowite, rozjarzające się coraz bardziej światło przed nimi - nawet Keris mógł je
teraz dostrzec - było budzącą wstręt emanacją, wydzielającą się zawsze wtedy, gdy ktoś posługiwał się wysoką magią Ciemności. Denner odsłonił swój kołczan. Wydawało się, że to, co się znajdowało pomiędzy niedalekimi wzgórzami, miało jakiś wpływ na pogodę, gdyż deszcz nagle ustał, jakby podróżnych osłonił niewidoczny dach, choć ani niebo nie pojaśniało, ani chmury się nie rozeszły. Simon zsunął się z siodła, a Kyllan kiwnął głową, chwytając wodze torgiańczyka, które podał mu ojciec. Była to stara, bardzo stara gra, w której najstarszy z Tregarthów brał udział od tak wielu lat, iż nie chciałby ich zliczać. Jego nogi utonęły w miękkich porostach po kostki, kiedy wykorzystując każdą osłonę ruszył przed siebie. Po nasiąkniętym wodą mchu zrobił tylko kilka kroków, kiedy poczuł pod stopami twardszy grunt. Zamierzał półkolem obejść wzniesienie z prawej, w nadziei, że znajdzie jakiś dogodny punkt obserwacyjny. Mieszkańcy Zielonej Doliny i ich wierzchowce odbiorą każde jego myślowe posłanie. Naraz - tylko przez moment - pojawiła się w jego myślach ciemnowłosa kobieta o dumnie podniesionej głowie: Jaelithe. W ostatnim roku, kiedy oboje pomagali patrolować Escore, rzadko bywali razem. Nigdy jednak nie czuł, że brak mu jakiejś cząstki jego samego. A teraz… Odegnał gwałtownie te wszystkie niepokojące myśli, musiał skupić się na sprawach bieżących. Udało mu się znaleźć punkt obserwacyjny, jak wymarzony dla samego Kurnousa, Rogatego Władcy. Simon spojrzał w dół i dostrzegł coś dziwnego… Tak, w dole krzątali się ludzie. Cześć z nich to alizońscy niewolnicy, zrodzeni do beznadziejnej pracy. Dostrzegł tylko jednego białowłosego wojownika, który najwidoczniej miał nadzorować pracę sług. Niewolnicy wyposażeni w masywne łańcuchy i grube jak przegub liny musieli tu przyciągnąć - gdyż ziemia za nimi była zryta głębokimi bruzdami - dwa kamienne filary. Czerwony blask bił z olbrzymiego kotła, przy którym stało trzech mężczyzn z innej rasy. Simon wydął wargi. Zarówno słudzy Dobra, jak i Zła, przeżyli nie tylko Wielką Wojnę Adeptów, lecz także chaos, który po niej nastąpił. Znał jednego z tych mężczyzn. Nie spotkał go osobiście, ale ujrzał jego obraz w kłębach dymu, kiedy Dahaun z Zielonej Doliny szukała zagrożeń dla tej oazy Światła w pobliżu i z dala od niej. Był to Rarapon, niegdyś sprzymierzony ze zdrajcą Dinzilem, i tak jak tamten potępieniec pragnął odzyskać utraconą moc. Wprawdzie nosił szkarłatną szatę Adepta, ale co rusz dotykał i poprawiał to pas, to kołnierz, jakby źle się czuł w tym stroju. Niewolnicy kończyli pracę. Wykopali głębokie jamy, a na dwa kamienne słupy czekał już system bloków i wyciągarek - Rarapon zrobił jakiś szybki gest. Alizoński wielmoża skinął głową i strzelił palcami. Na ten sygnał dwaj niewolnicy zwrócili się przeciwko trzeciemu i
wrzucili go do jamy w tej samej chwili, gdy z trzaskiem wpadła w nią kamienna kolumna. Rarapon ruszył do przodu, stąpając tak dumnie, jakby stał na czele wielkiego zgromadzenia. Podniósł do góry ręce i zaczął kreślić w powietrzu jakieś wzory, które rozbłysły jaskrawoczerwonym blaskiem. Simon słyszał z oddali tylko melodyjne dźwięki pieśni, nie rozróżniając słów. Tregarth nie potrzebował ostrzeżenia swoich wrodzonych zdolności magicznych: Rarapon usiłował otworzyć jakąś Bramę! Bramy były starożytnymi przejściami w czasie i przestrzeni, przez które przechodzili Adepci z Wielkiej Epoki i dla czystej przyjemności kontemplowali inne światy. Jednakże w większości wypadków nie tylko zapomniano o sekretach Bram, lecz także o samym ich istnieniu. Przez Bramy przeszli zarówno samotni wędrowcy (przed wielu laty Simon w taki właśnie sposób przybył do swej nowej ojczyzny), jak i całe narody. Byli wśród nich mieszkańcy obecnej Krainy Dolin, Sulkarczycy oraz różne inne mniejsze plemiona i klany. Te tajemnicze przejścia przyciągnęły również sługi Zła. Kolderską zarazę, która niszczyła ten świat wszędzie tam, dokąd dotarła. Ostatnio zaś dziwaczny, morski lud, którego napaść odparli wspólnymi siłami Sokolnicy i mieszkańcy Krainy Dolin. W końcu sami Sokolnicy, którzy… Nikt, kto przeżył ten wybuch surowej, chaotycznej, nie kontrolowanej Mocy, nie mógł uczciwie opisać nieruchawej siły, która igrała z nimi jak kot z myszą. Ogłuszony, półprzytomny z powodu straszliwego naporu na zmysły i umysł, Tregarth dostrzegł jak przez mgłę wielkie kolumny nachylające się ku sobie, a potem walące się na ziemię, miażdżące wszystkich, którzy znajdowali się w wąskim przesmyku. Krwawy blask gigantycznego kotła zgasł. Simon przekręcił się na plecy, podniósłszy rękę do góry błagalnym gestem, choć nie wiedział, kogo lub co błaga. Później zobaczył w myśli Jaelithe tak wyraźnie, jakby stała przed nim. - Wracaj, szybko wracaj, Simonie. Zbierz wszystkich, którymi można wzmocnić zastępy sług Światła. Rzucono tak potężny czar, że grozi on samemu istnieniu naszego świata! Wyciągnął do niej dłoń, ale obraz zgasł. Nie zrozumiał, że starożytny Magiczny Klucz do Bram zniknął oto z ich świata, pozostawiając jednak inne nie kontrolowane, nie strzeżone magiczne wrota. Jedyną bronią przeciw nim miały być ciała i umysły tych, których los skazał na ciężką, prawie beznadziejną walkę o ocalenie świata. Prolog 2 Arbon, Kar Garudwyn (Zamek Gryfa)
Eydryth nie mogła zaprzeczyć, że dzień jest piękny. Pogładziła swoją harfę. Na pewno w taki dzień godzi się światu nieść muzykę. Coś jednak ją powstrzymało i nie szarpnęła srebrzysto - niebieskich strun instrumentu. Czuła się dziwnie niespokojna, a jednocześnie nie chciała się rozstać z ciepłem słonecznych promieni na dziedzińcu. Kar Garudwyn nie był już opustoszałym zamkiem, do którego przed laty przyjechali jej rodzice, pokrytym grubą warstwą nagromadzonego przez wieki kurzu. Wręcz przeciwnie, przez okres dłuższy niż jej życie stał się prawdziwym domem dla tych, których miłość i przyjaźń ceniła najbardziej. Wróciła właśnie z niebezpiecznej wędrówki i powinna beztrosko pławić się w panującym tu spokoju i życzliwości. Lecz tego ranka… Chociaż początkowo nie zdawała sobie z tego sprawy, Alon był jej częścią znacznie dłużej niż trwało ich małżeństwo. Ale w ostatnich kilku dniach wydawało się, że rozdzieliła ich niewidzialna ściana. Na pewno przyczyną był Hilarion, Adept z Dawnej Epoki, który przyjął Alona na naukę, wiedząc o jego wrodzonych zdolnościach magicznych. Eydryth nigdy nie spotkała Hilariona, który mieszkał ze słynną czarodziejką Kaththeą Tregarth na drugim końcu świata. Dla niej był tylko imieniem, gdyż Alon rzadko wspominał koleje swego życia sprzed ich spotkania. Owszem, widziała tylko, jak mąż rzucał czary wykraczające poza jej wiedzę i wyobrażenia, ale było to w minionych na szczęście dniach wielkich niebezpieczeństw. Alon nie udał się z pozostałymi mieszkańcami zamku - Kerovanem, Joisan oraz ich synem i córką: Jervonem i Elys, rodzicami Eydryth, na Święto Znakowania Stad do Doliny Kiogów, podczas którego wybierano zdatne do układania źrebięta, a w obozie koczowników panowała głośna wrzawa i ogólne zamieszanie. Nie uczynił tego, gdyż niedawno zniknął w wysokiej wieży starożytnej twierdzy. Eydryth nie miała pojęcia, czego szuka ani co robi. Wiedziała jedynie, że mąż zdradzi jej tę tajemnicę tylko wtedy, kiedy sam tego zechce. Jeśli zechce… Jednakże myśl o Hilarionie nie dawała jej spokoju. - Eydryth, gdzie jest Firdun? Obiecał, że… - Jej młodszy brat przydreptał boso przez brukowany dziedziniec. W jego głosie brzmiała wyraźna irytacja. Mieszkańcy przyszli już do siebie po wstrząsie, na jaki naraził ich Trevor w ubiegłym roku, a przynajmniej tak się nim nie przejmowali. Tuż przed połogiem na jego matkę Elys rzucono zły czar, który pogrążył ją w jakiejś martwocie. To Eydryth zaczęła niszczyć ów czar, ale wyzwolenie trwało całe lata. Na szczęście jej matka odzyskała wolność i w kilka chwil potem urodziła dziecko. I oto teraz ku Eydryth bynajmniej nie drobił nóżkami mały chłopczyk. Zła moc, która więziła matkę i jej nie narodzone dziecko, oswobodziła także czas. Dlatego w ciągu kilku tygodni od narodzin
Trevor dogonił fizycznie i umysłowo stracone lata. - Firdun? - Brat stał teraz wyprostowany przed nią, wetknąwszy za pas kciuki. Z wydętą na domiar dolną wargą wyglądał jak Gurei, zamkowy koniuszy. Eydryth westchnęła w duchu. Firdun, syn Joisan i Kerovana (ogólnie uznano, że ma tak wielki talent magiczny, iż nie sposób go określić ani ocenić) różnił się od swojej siostry Hyany jak dzień od nocy. Jak dotąd nie poddawał się narzuconej przez rodziców dyscyplinie, ale w ubiegłym miesiącu odmówił dalszej współpracy z Alonem - Eydryth uważała, że powodem jest zazdrość o jej męża. Najtrudniej mu było pogodzić się z faktem, że nie przyjęto go do grona Chartipionów Gryfa. Jervon, ojciec Eydryth, również do nich nie należał, był jednak najzwyklejszym wojownikiem i wiedział, że ma inne, równie przydatne umiejętności. A Trevora przyjęto do tego kręgu wybrańców, choć był tylko dzieckiem. Firduna zaś nie, pomimo wszystkich jego niezwykłych mocy. Jednakże Trevor wybrał starszego chłopca jako wzór do naśladowania. Snuł się za Firdunem trop w trop jak cień. Syn Kerovana, choć nigdy szorstko się do malca nie odnosił, unikał go, jak tylko się dało. - Firdun powiedział - ciągnął Trevor - że pojedziemy zobaczyć konie. Ich wybór. - Jego wielkie oczy świeciły podnieceniem. - Czy jakiś koń mógłby wybrać mnie? Wtedy ojciec nie mógłby mówić, że jestem za mały, że muszę jeździć tylko z nim. Eydryth zadrżała w duchu. Nie miała daru jasnowidzenia, ale w tym momencie wydało się jej, że wyczuwa coś złego. Ku jej zaskoczeniu, Trevor odwrócił się raptem od niej. Jednocześnie usłyszała tupot butów na schodach. W następnej chwili Alon wypadł na dziedziniec i zatrzymał się nagle tuż przed żoną i jej bratem, jakby nie potrafił opanować porywu, który go tu sprowadził. Oparł rękę na barku chłopca i przyciągnął go do siebie. Wyciągnął też dłoń ku Eydryth, jakby wprost musiał objąć ich oboje. Patrzył w tym samym kierunku, co Trevor. Eydryth nic nie widziała. Przebiegła jednak palcami po strunach, które odpowiedziały na dotknięcie głośniej niż chciała, niemal tonem rogu bojowego. Alon potrząsnął głową, popychając malca w jej ramiona, i stanął przed obojgiem, jakby osłaniał ich swym ciałem. Trevor wiercił się w objęciach siostry, która z trudem go trzymała. Nagle poczuła silne zawirowanie. To wcale nie było tylko dotknięcie. Z obozu w Dolinie, choć był tak odległy od zamku, dobiegły przygłuszone okrzyki i rżenie oszalałych ze strachu koni. - Stanica Howell nadciąga! - warknął Alon. Eydryth zadrżała. Mieszkańcy Stanicy Howell mieli uzasadnione powody do
nienawiści. Zaślepiona gniewem, rzuciła pieśń - przekleństwo na jednego z ich wielkich wojowników. Lecz jeszcze nigdy dotąd ci słudzy Cienia nie zapuszczali się poza ziemie, które uważali za swoje terytorium. Strzegli swych zasobów nieznanej wiedzy o wiele zazdrośniej niż uczeni z Lormtu. Alon ruszył ku wielkiej zamkowej bramie. Eydryth, obejmując ramieniem Trevora, z harfą w drugiej ręce, szybko ruszyła za nim. Lecz jeźdźcy na spienionych koniach już mknęli po prowadzącym do twierdzy podjeździe. Kerovan jechał z tyłu, Jervon zaś trzymał obnażony miecz, choć stal na nic by się nie zdała przeciw tym wrogom. Mimo to zsiedli z wierzchowców i mocno klepnąwszy je po zadach, odesłali w głąb dziedzińca. Potem ustawili się w szeregu, jak łucznicy na czele armii tuż przed bitwą. Kerovan i Alon stali ramię w ramię, mając swe żony po bokach, za nimi Hyana i Trevor. Eydryth zaczęła nucić. - Oni jadą na Smoczy Grzebień! Eydryth nie była tym zaskoczona. Wprawdzie pani Sylvya, w której żyłach więcej niż połowa krwi należała do Wielkich Przodków, mieszkała wraz z nimi w Kar Garudwyn, wciąż jednak wędrowała po wzgórzach, które przysparzały jej tyle radości za młodych lat. Wokół pociemniało, chmury zasłoniły niebo. Od strony kiogańskiego obozu nadal słychać było zgiełk. - Magiczna zapora! - rozkazał Alon. Eydryth podniosła głos. Jej palce szybciej pobiegły po strunach. Przyłączyła się do pieśni, którą zaintonował Alon. Tylko Trevor milczał, ale stanął przed Adeptem z uniesioną głową. Już nie wyglądał jak małe dziecko. Podniósł do góry ręce, zaciskając palce, jakby sięgnął po niewidzialną zasłonę. Później cisnął to coś przed siebie. - Mają ze sobą jeńca. - Myśl Sylvyi zabrzmiała ciszej, jakby rozdzieliła ich jakaś bariera. - To Firdun! Opanowali jego umysł! Głos Eydryth zadrżał, ręce Trevora zatrzęsły się gwałtownie, i śpiew zamarł im na ustach. Twarz Alona stężała jak rzeźbiona podobizna któregoś z Wielkich Przodków. Zrobił lekki gest i oboje, siostra i brat, odsunęli się nieco od niego. Moc… Eydryth czuła, jak się gromadzi… A potem… Coś rzuciło ją na bruk! Harfa, którą trzymała pod pachą, wcisnęła się boleśnie w jej ramię. Trevor krzyczał i czepiał się jej z całej siły. Nie kontrolowana energia, która uderzyła w nich w tejże chwili, sprawiła jej tak wielki ból, jakiego nigdy nie zaznała w życiu. Joisan zachwiała się i osunęła bezwładnie na bruk, pociągając za sobą Kerovana. Alon cofnął się chwiejnym krokiem, przyłożywszy ręce do skroni. Jego rysy wykrzywił grymas bólu, wyglądał jak torturowany. Czy ten atak będzie trwać wiecznie? -
pomyślała Eydryth. Jeśli potrwa dłużej, nikt z nich go nie przeżyje. Lecz nieznana siła zniknęła tak samo nagle, jak się objawiła. Długa chwilę leżeli nieruchomo, słabi jak ofiary zarazy. Przywróciły ich do życia słowa Sylvyi dźwięczące w ich umysłach. - Rzucono tak potężny czar, jakiego nasz świat nie znał od ostatniej Wielkiej Wojny Magów. Czar, który rozszarpał i rozerwał czas i przestrzeń. I nie sposób tego określić ani zmierzyć. Jeźdźcy ze Stanicy Howell leżą jak martwi, a ich więzień ucieka na wolność. Alon otarł mokrą od potu twarz. - Ten cios nie był wymierzony w nas - powiedział - inaczej zginęlibyśmy wszyscy, gdyż wypaliłby nasze umysły. Hilarion… Muszę się dowiedzieć! Odwrócił się błyskawicznie, jakby zaraz chciał wrócić do wieży, w której tak długo pracował, ale Eydryth chwyciła go za ramię. - Co Hilarion ma z tym wspólnego? Jest Adeptem z Dawnych Czasów, jednym z tych, którzy ściągnęli wtedy katastrofę na całą naszą rasę. Czy to jakieś nowe czary? - Nie. - Alon przytulił ją do siebie. - Byłem jego uczniem i wiem, że jest sługą Światła. Staramy się teraz stworzyć nowy sposób porozumiewania się na wielkie odległości. Myślę, że tak wielki wybuch surowej mocy może być odpowiedzią na nasze ostatnie pomysły. Ale muszę się dowiedzieć… - Wszyscy musimy się dowiedzieć. - To powiedział Kerovan. - Wydaje mi się, że otworzono szeroko drzwi dla Ciemności i że wszyscy, którzy służą dobru, muszą się zjednoczyć w obronie Światła. Prolog 3 Świątynia Gunnory, na południe od Daru Destree n’Regnant wielkimi krokami wracała znad sadzawki, w której się kąpała. Mokry ręcznik kołysał się w jej jednej ręce, drugą zaś zapinała rzemyki od kaftana. Nigdy nie leniła się wstawać wcześnie rano. Wsunęła w srebrny pierścień spadające na ramiona jasne włosy, przytrzymując zbłąkane pasma na karku. Ściekające z włosów krople wody rozprysnęły się przy tym na boki. Jej myśli krążyły już wokół czekających na nią tego dnia obowiązków. Miała przygotować napar dla Josephinii, której w ostatnich tygodniach, gdy burza szalała za burzą, bardzo dokuczały bóle stawów. Musi zajrzeć też na farmę Pajana, by obejrzeć nowego źrebaka, który, jak mówiono, jest bardzo słaby. Zawsze za mało miała czasu pomiędzy wschodem i zachodem słońca na zrobienie wszystkiego, co konieczne. Tego ranka obudziła się dziwnie niespokojna. Nie był to ślad po którymś ze snów zsyłanych przez Jantarową Panią, gdyż zapamiętałaby każdy szczegół przekazu, ale mimo to
nie mogła się otrząsnąć z niemiłego wrażenia. Wielki czarny kot siedzący na stopniach starożytnej świątyni, którą Destree własnymi rękami odbudowała, otworzył pyszczek w bezgłośnym miauknięciu. Na Jantarową Panią, Wódz z każdym rokiem staje się coraz większy! Był inteligentniejszy od wieśniaczych kotów z doliny, chyba że tamte zwierzaki ukrywały przed nią swoje myśli. Lecz Wódz nie pochodził z tego świata 1 nie miał nic wspólnego z miejscowymi dachowcami. Wraz z Destree wyszedł zwycięsko z ciężkiej próby w Porcie Martwych Statków, przeżył też podróż przez jedną z Bram. Na szczęście tamto przejście już nie istniało, za co winna dziękować swoje Pani i jej mocom. Kot - wyrzutek, którego wszyscy unikali, przywiązał się niezwykle do Destree. Gotowa była uwierzyć, nawet śmierć nie zerwie łączącej ich więzi. - Czyżbyś miał ochotę na śniadanie, mój panie? - uśmiechnęła się. - Po nocnym polowaniu powinieneś mieć pełny brzuch! Nie wyczytała nic w jego dużych, żółtych oczach. Wódz ziewnął szeroko, ukazując kły, których używał zarówno w złym, jak i w dobrym celu, w zależności od natury swej zdobyczy. W świątyni były dwie komnaty. Destree położyła na dawne miejsce kamienie, które wypadły z murów, zamiotła wnętrze, wymyła ściany, a potem cierpliwie wtarła w nie papkę z pachnących ziół, które znalazła w zapuszczonym ogrodzie. Zewnętrzna pomieszczenie służyło do prac gospodarskich, choć zawsze; panował tam wzorowy porządek. Obok stołu z bardzo twardego i cennego - drzewa varsa, które, gdy się je dobrze wypolerowało, błyszczało jak najczystsze złoto, stały dwie takie same ławy. Narożny kominek nie ważył się rozsypywać popiołu na podłogę, w pozostałych kątach znajdowały się półki i dwa kredensy. Niej było tam ani kobierców, ani gobelinów, ale ich brak wynagradzała moc Gunnory. Na styku podłogi ze ścianą, wokół całego pokoju rosła winorośl. Bez względu na porę roku kwitła jednocześnie; i owocowała, przynosząc do wnętrza izby spokój świata zewnętrznego. Destree rozpostarła na końcu stołu ręcznik do wyschnięcia] i przyjrzała się kwitnącej winorośli. Nie, nie zerwie niebieskich kwiatów, gdyż nikły cień, który towarzyszy jej od nocy, nie pozwoli na to. W takim razie… Świadomie dokonała wyboru, zrywając garść innych, białych kwiatów, które tak często same podsuwały się pod rękę pielgrzyma - kobiety lub mężczyzny - choć sam nie był pewien, co właściwie pragnie znaleźć. Złote kwiaty były obietnicą pomyślnych plonów w porze roku, którą Gunnora szczególnie się opiekowała. Destree weszła do drugiej komnaty, gdzie mieściła się właściwa świątynia. Stał tam blok z tak białego kamienia, jakiego trudno szukać w okolicy. Na jego bokach wyryto symbol Gunnory: snop dojrzałego zboża oplecionego owocującą winoroślą. Kapłanka szybko
podeszła do ołtarza, omijając umieszczone dokładnie naprzeciw długie łoże, na którym poszukiwacze wiedzy mogli uczyć się przez sen. Na ołtarzu stała smukła waza, której zręczne dłonie garncarza nadały kształt rzadko spotykanej lilii wodnej. Destree wyjęła zwiędłe wczorajsze kwiaty i zastąpiła je bukietem białych i złotych rozkwitłych pąków. Wzięła w dłonie amulet, swoje dziedzictwo, które tak dobrze jej służyło. Bursztynowy wisior był ciepły, jakby oprócz rąk Destree spoczęła na nim jeszcze jedna dłoń. - Pani - wyrzekła powoli. Oczywiście Wielka Władczyni mogła już wyczytać, co kryło się w umyśle kapłanki, ale tak jak wszyscy ludzie, Destree wolała wypowiadać swoje prośby na głos - pani, jeśli dzieje się coś złego, pozwól, bym służyła ci zgodnie z twymi poleceniami. Wykonała już większość porannych prac, kiedy usłyszała turkot kół wieśniaczego wozu. Zakorkowawszy butlę, którą właśnie napełniła leczniczym napojem, wyszła na taras przed świątynią. Prowadząca do niej droga była raczej traktem, nierównym, pełnym grud i wybojów, i wielki wół, który ciągnął niezgrabny wóz, od czasu do czasu głośnym rykiem protestował przeciw zbyt wielkiemu obciążeniu. Ależ to Josephinia! A Destree zamierzała sama dostarczyć leczniczy napój do jej zagrody. Trimble, mąż Josephinii, z ościeniem w ręku dreptał obok wołu. Za pas zatknął świeżo naostrzony, połyskujący topór. Za wozem, z łukami w dłoniach, rozglądając się czujnie na boki, szli Stanwryk i Foss, dwaj najbardziej doświadczeni myśliwi z doliny. Cała grupa wynurzająca się z lasu wokół przybytku Gunnory, wyglądała jak wędrowcy podróżujący przez niebezpieczną krainę. Destree już biegła im na spotkanie. Co się stało? - Nękające ją od rana złe przeczucie stawało się coraz silniejsze. - Pojawił się leśny potwór, Głosie Gunnory. - Trimble podniósł głos, usiłując przekrzyczeć skrzypienie wozu. Jego żona, ukryta w zwojach koców, wydała dźwięk na poły pełen bólu, na poły strachu. Tak. - Stanwryk żywo przepchnął się do przodu. - Ostatniej nocy Lambert z Młyna usłyszał niespokojne beczenie swojej owcy i wypuścił Mocnoszczękiego. Każde żywe stworzenie z doliny uciekało przed nim gdzie pieprz rośnie, sama dobrze o tym wiesz. Wtedy rozległ się taki skrzek i zaczęła taka kotłowanina, że Lambert uciekł do domu i zamknął drzwi na sztabę. Dziś rano… - Urwał, bo zabrakło mu tchu, a Foss pociągnął dalej opowieść. Zawsze był małomówny, ale dzisiaj okazał się bardziej rozmowny niż kiedykolwiek dotychczas. - Lambert wyszedł o brzasku… z łukiem… i mieczem swego dziadka. Na łące za młynem zobaczył martwą owcę, na pół zjedzoną i… Stanwryk znów się wtrącił.
- Mocnoszczęki… tamten pies… był rozszarpany na dwoje, powtarzam, rozszarpany na dwoje! Sam widziałem! Jak królik, który wpadł w paszczę wilka. A to nie wszystko, Głosie. Były tam ślady, zważ, i nie zostawił ich ani górski kot, ani niedźwiedź. Wyglądały jak tropy człeka, ale człeka, co miał stopy dwukrotnie większe od Trimbla! Trimble kuśtykając wysunął się naprzód. - Głosie Gunnory, od dziecka, tak jak nasze matki i ojcowie przed nami, słyszeliśmy opowieści o służących Ciemności stworach, które polują na wszystkich prawdziwych ludzi i pożerają ich. Tutaj jest świątynia Jantarowej Pani. Mówi się, że zbudowano ją właśnie tu, żeby stała się silną twierdzą Światła i broniła nas przed grożącym od północy Wiecznym Mrokiem. Stwór, który nas zaatakował tej nocy, służy Ciemności, dlatego prosimy cię, Głosie, zwróć się do Jantarowej Pani, żeby otuliła nas swym płaszczem. - Obiecuję - odrzekła Destree. Dobrze wiedziała, że oddane Złu stwory mogą zapuszczać się aż tutaj. Jej mięśnie się napięły. Czyż kiedyś nie walczyła z Czarną Mocą, która pochłaniała załogi schwytanych statków, nawet tych pochodzących z innych światów? Czyżby została otwarta kolejna Brama, swobodne przejście dla jakiegoś potwora z całkowicie odmiennego świata? A może nieznane monstrum przywędrowało cichaczem tu, na południe, w poszukiwaniu bogatszych terenów łowieckich? Trzeba w jakiś sposób dowiedzieć się, cóż takiego wtargnęło na te ziemie. Mieszkańcy doliny nie zdołają się obronić przed silnym sługą Ciemnych Mocy. Czy jej się to uda…? Sięgnęła po amulet. Miała przecież swoją Panią, a obietnice, które wymieniła z Gunnorą, obowiązywać będą aż do końca świata. Destree nacierała leczniczym płynem wykoślawione stawy Josephinii, mężczyźni zaś czekali przed świątynią. Gdy jednak znów z niej wyszła, zostawiając pacjentkę pogrążoną w krzepiącym śnie, zobaczyła tylko Trimbla, który wielkimi krokami chodził tam i z powrotem. A wół szczypał słodką, wysoką trawę rosnącą przed świątynią. Foss i Stanwryk odeszli. - Głosie! - Wieśniak pośpieszył ku niej, wyciągając wielkie ręce, jakby chciał coś jej wydrzeć. - Co może zdziałać człowiek przeciw sługom Mroku? Dawno temu nasi krewni uciekli przed takim niebezpieczeństwem. A teraz… Destree łagodnym ruchem położyła mu rękę na ramieniu. - Jantarowa Pani troszczy się o swoich wyznawców, Trimble. Wskaże nam sposób na pozbycie się tego potwora. Wpatrzył się w nią, jakby przyjmował słowa Destree jako przysięgę. - Foss… Stanwryk… poszli zwołać ludzi z doliny na polowanie. Psy Pacia… - Pokiwał powoli głową. - Głosie, w naszej dolinie nigdy nie narodził się pies tak groźny jak
Mocnoszczęki, ani tak przebiegły i bystry na łowach. A przecież tamten stwór bez trudu sobie z nim poradził. - Przesunął dłonią po twarzy. - Głosie, ci, którzy polują na sługi Zła, po stokroć są głupcami. Wiedziała, że Trimble nie jest tchórzem. Spojrzała przez ramię na świątynię. Było koło południa, kiedy od strony traktu dobiegło ją niecierpliwe szczekanie prowadzonych na smyczy psów, tętent końskich kopyt i gwar męskich głosów. Josephinia obudziła się z leczniczego snu i przeciągnęła ostrożnie. - Po bólu zostało mi tylko wspomnienie, Głosie Gunnory - powiedziała z podnieceniem. - Jestem jak nowa! - Pamiętaj, musisz pić to, co jest w środku! - Destree wskazała butelkę. - Rano i wieczorem. Jedz też mało mięsa, dużo zaś tego, co rośnie w ziemi dzięki łasce Jantarowej Pani. Gromada myśliwych wypadła na drogę, zakłócając spokój panujący na łące przed świątynią. Śliniące się psy szarpały się na uwięzi, próbując zsunąć z szyi obroże. Na łowy wyruszył pstry tłum wieśniaków - poczynając od chłopców, którzy dopiero za jakiś czas mieli nazwać siebie mężczyznami, aż po kilku wiekowych dziadków. Foss ściągnął z głowy spiczastą skórzaną czapkę i podszedł do kapłanki. - Głosie Gunnory, najmłodszy syn Hubbara był nad rzeką i zobaczył jakiegoś stwora… wielkiego, włochatego olbrzyma o wielkich kłach. Obmywał sobie ramię. Mocnoszczęki musiał jednak zostawić mu ślad swoich zębów. Lecz kiedy Ymmy przybiegł z tą wieścią, a my tam poszliśmy, potwora już nie było. Teraz prosimy Jantarową Panią o siłę dla naszych ramion i broni, żebyśmy mogli pokonać tego stwora, zanim znów zacznie zabijać! - Poproszę Ją - odparła Destree. - Muszę jednak coś powiedzieć. Jeżeli jest to tylko jakieś nie znane nam zwierzę, to dobrze, że na nie polujecie. Jeśli zaś coś więcej… Uważajcie! Foss skinął głową i wcisnął czapkę na głowę. Ruszyli dalej. Trimble i jego wóz (Josephinia siedziała teraz prosto, przyciskając do bujnego biustu butlę z lekarstwem) oraz nieliczna garstka tworzyła tylną straż. Większość wieśniaków skierowała się na północ, na skraj gęstego lasu. Destree obserwowała ich z niepokojem. Miała jednak co innego do roboty. Wróciła do świątyni i szybko zdjęła z siebie ręcznie tkane odzienie. Z wiszącego nad ogniem garnka nalała wody do dużej misy i dodała, mierząc ostrożnie kropla po kropli, olejki z kilku różnych buteleczek. Później umyła się od stóp do głów, nawet zanurzyła włosy w wodzie, rozsmarowując oleisty płyn po całym ciele. Nie wycierając się, poszła do wewnętrznej komnaty. Ściągnąwszy koc z łoża przed ołtarzem, na
którym niedawno spała żona wieśniaka, zastąpiła go narzutą wyjętą z kuferka stojącego obok kamiennego bloku. Narzuta mieniła się barwami zieleni, brązu, złota i purpury, i ludzkie oko nie zdołałoby dostrzec żadnego wzoru. Choć wiekowa, nie została tknięta przez czas. Kapłanka ostrożnie rozesłała ją na łożu, a potem położyła się, krzyżując ręce pod dużymi piersiami i zamykając oczy. Zmiana nastąpiła znacznie szybciej niż poprzednio (a zaledwie kilka razy spróbowała dokonać tego obrzędu). Strach… ból… pragnienie ucieczki. Uciekać… uciekać… uciekać. Dziwaczny… cały świat był obcy, dziwaczny… nie było nic, co stałoby się przewodnikiem… jeszcze… strach… ból… pragnienie… pragnienie ucieczki. I świat, który ujrzała niewyraźnie, jak przez mgłę, rzeczywiście wydał jej się zupełnie obcy. Obcość podsycała jeszcze strach. Sam kolor liści, kształt gałęzi był niewłaściwy. Paprocie smagające ją po nogach, gdy biegła… wzdragała się przed ich dotknięciem. To nie był jej świat… dokąd Pani ją zaprowadziła? Była… Przecież była w swoim lesie, spokojna, w zgodzie ze sobą i z otaczającym ją światem. Później zobaczyła wysokie kamienie. Jeden z nich błyszczał, przyciągał tak, że położyła na nim rękę. Potem coś ją porwało, wirowała w pustce, a gdy ponownie otworzyła oczy, ujrzała się znów w tym przerażającym miejscu, gdzie wszystko było takie obce i odmienne niż tam, w ojczyźnie. Destree spróbowała przegnać wszechogarniający strach. Czy była to Ciemność? Wciągnęła nosem powietrze. Nie, nie ma smrodu Wiecznego Mroku. Tylko zmieszanie, strach i ból… Gruck! Skądś dotarło do niej to imię. Była… Gruckiem! W tej samej chwili, gdy to zrozumiała, podjęła próbę zerwania niewidzialnej więzi. Naraz jednak zdała sobie sprawę, dokąd posłała ją Jantarową Pani. Stała się potworem! Potworem, na którego polowano. Ale Gruck nie był zwierzęciem. Myślał, rozpaczliwie usiłował się dowiedzieć, co się z nim stało. Nie miał nic wspólnego z wędrującym na południe sługą Zła. Znalazł się pod łaskawą dłonią Gunnory. Więc jeszcze jedna z przeklętych Bram pochwyciła mieszkańca innego świata, niewinną istotę, na którą teraz polowano, i która zginie, jeśli ona, Destree, temu nie przeszkodzi. Kapłanka otworzyła oczy i szybko wstała z łoża. Zatrzymała się na chwilę, by złożyć narzutę wedle ukształtowanych przez czas zagięć, a potem ze skrzyni w pierwszym pomieszczeniu wyjęła swój podróżny strój. Nie spódnice, które nosiła, by mieszkańcy doliny łatwiej ją zaakceptowali. Teraz włożyła na wciąż natłuszczone ciało obcisłe spodnie, skórzany kaftan bez rękawów z dziwacznie ozdobionymi srebrem rzemykami oraz buty na grubej podeszwie, zdolne wytrzymać najgorsze trakty i ścieżki. Opasała się pasem z nożem i małą
sakiewką, a na samym końcu wyjęła leżący na dnie kufra plecak, który zawsze trzymała w pogotowiu. Sprawdziła, czy są w nim maści i zioła leczące rany. Destree była pewna, że znajdzie Grucka, nieszczęsnego przybysza z innego świata, który teraz stał się jej podopiecznym. Wódz wyskoczył z cienia i ruszył przodem. Weszli do lasu w innym miejscu niż myśliwi z doliny. Kapłanka nasłuchiwała, ale nie usłyszała ich okrzyków. Zastanawiała się, jak daleko zapuścili się pomiędzy gęsto porośnięte lasem wzgórza. - Grucku? - wysłała w myśli pytanie. Nie mając jednak niczego, co mogłoby posłużyć jako punkt orientacyjny, nie mogła ustalić kierunku poszukiwań. Ponadto nie wiedziała, jak wygląda Gruck. Poznała jedynie jego uczucia. Wódz wszakże chyba nie miał takich wątpliwości. Z braku lepszego przewodnika, Destree poszła za mknącym skokami wielkim kotem. Nagle… usłyszała hałas. Podniesiona przez myśliwych wrzawa świadczyła, że Gruck znalazł się w pułapce. Kapłanka zaczęła biec. Wieśniacy nie mogą zabić tego cudzoziemca! To nie jego wina, że się tu znalazł. Tak, zabił owcę, ale tylko dlatego, iż był głodny. Zabił też psa, który go zaatakował. Każdy z uczestniczących w nagonce mężczyzn postąpiłby tak samo na jego miejscu. Destree wybiegła na otwartą przestrzeń. Rok temu szalał tu pożar wzniecony przez piorun. Ziemię pokrywały sczerniałe kikuty drzew i kiełkująca między nimi zieleń. Stała tam wysoka skała, przy której toczyła się teraz walka. Trzy psy leżały martwe, a czwarty z wyciem odpełzł na bok. Oparty o skałę potwór przykucnął. Był o wiele wyższy od ludzi. Całe jego ciało porastały gęste, czarne, skręcone włosy. Jednakże głowa nieznajomego była proporcjonalna według ludzkich pojęć, zaś zielone oczy spoglądały inteligentnie. Jedno ramię niezdarnie spowijała poszarpana już przepaska z liści. Talię, pozornie za wąską w stosunku do potężnych barków, otaczał szeroki pas, po którym, z każdym ruchem olbrzymiego ciała, przebiegały różnokolorowe błyski. Destree nie wiedziała, dlaczego Gruck jeszcze żyje, dlaczego nie zginął od strzały?! Może to dzięki łasce Jantarowej Pani? Krzyknęła na całe gardło, a las wzmocnił jej głos. - Przestańcie! Wódz mknął przed nią lekkim krokiem, gdy przebiegła przez spustoszone przez pożar miejsce. Myśliwi, usłyszawszy jej wołanie, odwrócili głowy, ale Foss niemal natychmiast ponownie skupił uwagę na Grucku i nałożył strzałę na cięciwę łuku. - To nie jest sługa Ciemności! - wydyszała Destree. Przepchnęła się pomiędzy
mężczyznami i stanęła przed zapędzonym w pułapkę olbrzymem. - Odejdź, Głosie Gunnory! - powiedział z niechęcią Foss. - Wiele ci zawdzięczamy, ale na naszej ziemi nie ma miejsca dla potworów. - Powiadam ci - Destree lepiej teraz panowała nad głosem - że tego cudzoziemca osłania ręka Jantarowej Pani. - Usiłowała nakreślić w powietrzu znak, który udowodniłby wszystkim, iż mówi prawdę, sięgając ręką do miejsca, w którym Gruck opierał się o skałę. - Ten stwór to zabójca. Chronisz go wiedząc, że sama narażasz się na niebezpieczeństwo, Głosie. Jeśli chcesz mieć posłuch w naszej dolinie i pragniesz, abyśmy nadal słuchali słów twojej Pani, odejdź na bok. Upragniony cień wątpliwości dojrzała tylko na kilku twarzach. Wszyscy myśleli jak Foss. Ale na nią nałożono obowiązek obrony Grucka. Destree wzięła głęboki oddech, szukając słów, które by ich przekonały. Lecz stało się coś dziwnego. Wielka włochata ręka chwyciła ją za ramię. Poczuła przedziwny, ale nie przykry, choć ostry od strachu zapach olbrzyma. Trwali tak tylko chwilę. Moc, która uderzyła, nie miała nic wspólnego z Jantarową Panią. Destree zdała sobie z tego sprawę, zanim zakręciło jej się w głowie. Przywarła do obcego giganta, a on do niej. Była to obca magia, surowa, nie kontrolowana. Kapłanka poczuła w ustach gorycz żółci na widok myśliwych rozrzuconych na wszystkie strony przez nieznaną siłę z taką łatwością, jak burza rozrzuca źdźbła trawy. Cały świat jakby pękł. Nie, to nie było dzieło Gunnory. Nie uczynił też tego kosmaty przybysz. Brama… A może Brama, która schwytała Grucka, zepsuła się, tak jak tamta, w Porcie Martwych Statków? Co za szczęście, że zdołali ją później unicestwić… Nie - zapewnienie wypłynęło z jej własnego wnętrza, może głos Jantarowej Pani skierowany do jej służki poprzez burzę magicznej energii. To był początek czegoś innego, czegoś, o czym nie wspominała żadna ze znanych Destree kronik. Paraliżujący umysły atak ustał. Kapłanka ujrzała jak przez mgłę wstających myśliwych, pomagających sobie wzajemnie. Jeden z nich wziął na ręce rannego psa. A później wszyscy odwrócili się i odeszli, jakby Destree i olbrzym, którego ścigali, przestali istnieć.
ROZDZIAŁ PIERWSZY NARADA W MIEŚCIE ES Miasto było stare, tak stare, że nie mógłby tego sobie wyobrazić obdarzony najbardziej nawet wybujałą fantazją człowiek. Po prostu było tu zawsze. Nikt nie zadawał sobie pytań o jego początki, gdyż aura minionych wieków, która emanowała z każdego zniszczonego przez czas kamienia, budziła zbyt wielki lęk i zdumienie. Wszyscy widzieli, że posłużono się czarodziejską mocą przy jego budowie, poczynając od pięciokątnej Cytadeli, serca grodu, aż po najmniejszy z domów stłoczonych wokół niej dla bezpieczeństwa. Istniało i będzie istnieć. A przecież w końcu po raz pierwszy zakwestionowano prawdziwość tego przekonania i wątpliwości wzmagały się z każdym dniem. Albowiem poczęto odnawiać te dzielnice Es, które uparcie drzemały od pokoleń. Coraz więcej zmęczonych wędrowców przybywało drogami prowadzącymi do czterech wielkich bram grodu. Nie było to żadne święto. Ci, którzy żyli tu spokojnie z roku na rok, nie mieli nic wspólnego z tym zgromadzeniem. Kupcy wyszli przed swoje stragany, ich dzieci i uczniowie ostrożnie wychynęli na ulice, a zasłony w oknach na piętrach podwiązano wysoko, żeby kobiety i starsi wiekiem mieszczanie, którzy zwykle nie opuszczali swych domów, mogli obejrzeć przyjezdnych, ich wierzchowce, stroje i orszaki. Nie witały ich wiwaty, radosne pozdrowienia, jak powracających w chwale zwycięzców. Słychać było tylko pomruki i szepty i wypowiedziane wyraźnie jedno lub dwa imiona. Starsi pokazywali jeźdźców młodzieży, a wszyscy patrzyli na gości z takim samym lękiem. Ci bowiem, którzy przybywali właśnie do Es, byli częścią legendy; znano ich tylko z pogłosek i opowieści kupców, w które tak naprawdę nikt nigdy nie wierzył. Przybysze jechali w milczeniu. Czasami tylko szczęk broni lub uprzęży albo parsknięcie torgiańczyka przerywało głuchą ciszę. Pewien kupiec z podnieceniem złapał za rękaw swoją żonę, która zeszła na dół do sklepu. - Ten jest z Zielonej Doliny! Widzisz? Ma rogi! A ta dama obok niego - to sama Dahaun! - Mistrz Parkin mówił, że pani Zielonej Doliny słynie z urody, ale to jest prawdziwa bogini! - Małżonka kupca odetchnęła głęboko, niemal westchnęła z wrażenia. Strumień gości wciąż płynął. Z północy Strażnicy Graniczni, którzy strzegli przełęczy
prowadzących do Alizonu. Rzeką łączącą Es z morzem przypłynęli obcy o smukłych ciałach i płetwiastych stopach; rozglądali się wokoło w milczeniu przez chwilę czy dwie, a potem ruszali w stronę Cytadeli. Pojawili się sulkarscy kapitanowie w odrzuconych na plecy wielkich, futrzanych opończach oraz błyszczących od złota rogatych lub ozdobionych pośrodku grzebieniem hełmach, które dowodnie świadczyły o szczęściu w dalekich podróżach. Tylko jeden raz straż miejska nie cofnęła się, by zrobić przejście. Strażnicy ustawili się nierównym szeregiem, zagradzając drogę jeźdźcom z południa: była to odziana w skórzany strój kobieta i wyglądający na szlachetnie urodzonego mężczyzna ze Starej Rasy. Lecz nie oni sami, tylko ich wierzchowce wzbudziły niepokój gwardzistów. Estcarpianie znali torgiańczyki, słynne ze swej gotowości do walki, ujrzeli też Renthany o brunatnoczerwonej sierści, które pozwalały się dosiadać jeźdźcom z Escore. Te wierzchowce nie nosiły uździenic ani siodeł, a jeźdźcy nie używali wodzy, nic nie świadczyło, że zwierzęta uznają czyjąkolwiek władzę. Były znacznie wyższe od torgiańczyków i miały jednolicie czarną maść. Kiedy podrzucały głowy, parskając na widok zbliżających się strażników, stojący bliżej mogli dostrzec, że ich wielkie oczy były błękitne jak wiosenne niebo. A jednak… - To Kepliany! - krzyknął ktoś z tłumu. Dosiadająca niezwykłej klaczy kobieta nachyliła się nieco do przodu i położyła rękę na wygiętej łukiem szyi. - Służymy Światłu! - powiedziała. W jej głosie zabrzmiała wyzywająca nuta. - Myślicie, że inaczej moglibyśmy przejechać przez wasze magiczne zapory? - Odwróciła się lekko, machnięciem ręki wskazując na mur poza sobą. W powietrzu pojawiła się niebieskawa poświata, a potem na chwilę rozjarzył się nieznany symbol tej samej barwy. Gapie krzyknęli z zaskoczenia. Zdawali sobie poniekąd sprawę, że Es ma jeszcze jakieś inne zabezpieczenia, niż tylko załogę gotową bronić jego murów mieczami i toporami, ale za ludzkiej pamięci nikt tego nie udowadniał. Dowódca straży podniósł w pozdrowieniu dłoń w rękawicy i przybysze dosiadający wierzchowców rodem z odwiecznych koszmarów Starej Rasy ruszyli dalej tak spokojnie, jakby zbliżali się do stajni. Znalazło się dostatecznie wielu świadków tego wydarzenia i wieść o niezwykłych jeźdźcach lotem ptaka przemknęła przez miasto. Nikt nie wiedział, kim są owi cudzoziemcy i w jaki sposób zawarli pokój z Keplianami, potworami z ziem opanowanych przez Moce Ciemności. Nikt wszakże nie mógł zaprzeczyć, iż nieznajoma kobieta przywołała znaki Mocy i udowodniła, że Kepliany nie są niebezpieczne. Przybysze napływali do stolicy Estcarpu jeszcze przez sześć dni. Wypełnione
zapasami statki przypłynęły rzeką ze wschodu i z zachodu. Zapotrzebowanie na żywność wzrosło tak bardzo, że rolnicy aż spod Gottemu przysłali nadwyżki plonów i dobrze na tym zarobili. Wreszcie drogi prowadzące do Es opustoszały. Co jakiś czas widywano jeszcze oddziały Strażników Granicznych. Jeden z nich powrócił z grupą Sokolników, którzy wyglądali na bardzo zmęczonych podróżą. Gości zakwaterowano w Cytadeli i wydawało się, że nikt więcej już się nie pojawi. Przyjazd grupy Czarownic eskortowanych przez oddziały noszące herb marszałka Kerisa zaskoczył i wzbudził wielkie zainteresowanie mieszkańców. W ostatnich latach nie widziano ich za często, a i Wielkie Poruszenie przerzedziło ich szeregi. Niemal wszystkie najstarsze i najpotężniejsze Strażniczki albo umarły, albo stały się pustymi skorupami, gdyż Moc wypaliła ich mózgi. Ocalała resztka wycofała się do swej uczelni, zwanej Przybytkiem Mądrości. Teraz przyjechało sześć odzianych w szare suknie kobiet, a najstarsza nie była bynajmniej zniszczoną życiem staruszką. Wśród nowo przybyłych znalazły się dwie dziewczynki, w szarych szatach i z Klejnotami. Ci, którzy mieli jakie takie pojęcie o Mocy, mówili, że te dwie młodociane Strażniczki muszą mieć wielkie zdolności magiczne. Przybycie sześciu Czarownic położyło kres potokowi podróżnych. Wyglądało na to, że zgromadzeni w Cytadeli przybysze czekali właśnie na nie. Jeżeli obecność tak wielu cudzoziemców wprost oszołomiła mieszkańców, to sama Cytadela dosłownie świeciła. Wydawało się, że kamienie, z których ją zbudowano, energię czerpią ze swego wnętrza: starożytną twierdzę otaczała srebrzysta poświata, wyraźnie widoczna w nocy. Czyż mogło być inaczej, pomyślał Keris stojący na jednym z licznych balkonów w pobliżu kopuły Cytadeli, skoro w jej wnętrzu zebrało się tylu władców i władczyń Mocy, ilu nie widziano tu od chwili jej zbudowania, a i wtedy może nawet nie. Swoją obecność zawdzięczał temu, że towarzyszył dziadkowi w wyprawie nad granicę z Alizonem. Wszystkich jej uczestników szczegółowo przepytywano, nawet w blasku specjalnie sprowadzonego z Lormtu klejnotu prawdy; i nikt niczego nie zataił ani nieświadomie nie skrył w pamięci. Wydawało się, że ośrodkiem tego zgromadzenia jest Lormt, choć tylko trzy osoby przybyły stamtąd do Es. Wiele mówiono o niejakiej pani Mereth oraz - Keris spochmurniał - o więzi z Alizonem. Od zarania swego życia syn Kyllana wiedział, że Alizon to śmiertelny wróg Estcarpu. Ale przynajmniej wyjaśniono przyczynę tamtego straszliwego ataku nie kontrolowanej magicznej energii. Walnie przyczyniła się do tego pani Mereth. Odziedziczyła bowiem - zgodnie z prawem i - wspólnie z pewnym Alizończykiem - magiczny kamień,
Wielki Klucz, który niegdyś kontrolował Główną Bramę starożytnych Adeptów. Odbyła się wielka bitwa. Na szczęście Ciemny Mag, który chciał panować nad wszystkimi Bramami, zniknął, ale to samo stało się z Wielkim Kluczem. Nikt nie wiedział, ile jeszcze pozostało tych magicznych przejść w czasie i przestrzeni, i gdzie mogą się znajdować. Jeśli Magiczny Kamień po wsze czasy spoczął w jakiejś otchłani, czy te spośród Bram, które nadal działają, wymkną się spod wszelkiej kontroli i ściągną nowe niebezpieczeństwa, takie jak kolderska zaraza? A jeśli pochwycą niewinnych, niczego nieświadomych ludzi z ich własnego świata i przeniosą gdzieś poza jego granice, z dala od domu i rodziny? Młodzieniec usłyszał dźwięczny ton wzywającego na naradę gongu, od którego zawibrowały mury twierdzy. Wrócił do swego pokoju; dzielił go z dwoma przybyszami z Zielonej Doliny, gdyż bardzo trudno było zapewnić wygody tak wielu gościom. Dźwięk gongu ucichł, ale nie odgłos kroków w korytarzach. Sercem Cytadeli, a więc samego Miasta Es, była wielka sala zgromadzeń, wysoka na cztery piętra i otoczona galeriami dla tych, dla których zabrakło miejsca na dole. Keris przecisnął się do balustrady i zaczął wyszukiwać spojrzeniem w dole zarówno tych, których znał po imieniu, jak i tych, których czyny opiewali już bardowie. Ethutur z Zielonej Doliny i Dahaun, matka Kerisa, z Kyllanem, który przewyższał ją wzrostem tylko o palec lub dwa. Obok nich, z lewej, siedział jego wuj Kemoc ze swoją krogańską małżonką; szczelnie ją otulała mokra opończa, pozwalająca dłużej przebywać poza rodzimym, wodnym środowiskiem. Na prawo od Dahaun ulokował się wielki jak niedźwiedź mężczyzna, a będąca oznaką władzy futrzana opończa jeszcze poszerzała jego i tak już muskularne ciało. Był to Anner Osberic, przywódca Sulkarczyków. To on dowodził najazdem na Karsten, który nieprędko zostanie zapomniany. Keris widział wielmożów i damy ze Starej Rasy o ciemnych włosach i bladej cerze, przybyłych z daleka cudzoziemców. Na przeciwległym krańcu sali na wysokim podium stał długi stół; tylko z jednej jego strony ustawiono krzesła, starożytne, o wysokich oparciach, pokryte niemal zatartymi przez czas symbolami. W środku, nieco wyżej od pozostałych, umieszczono dwa krzesła. Na jednym nawet ułożono podwójnie poduszki, aby ten, dla kogo było przeznaczone, mógł siedzieć dostatecznie wysoko. Koris z Gormu, Marszałek Estcarpu, w rzeczywistości zaś - od wycofania się Czarownic z aktywnego uczestnictwa w rządach - prawdziwy władca kraju, który niegdyś uważał go za banitę. Marszałek trzymał wysoko urodziwą głowę, ale jego niewysokie ciało, pomimo szerokich barków topornika - weterana, nikło wśród znacznie wyższych odeń towarzyszy. Na prawo od Korisa, na podobnym do tronu krześle siedziała kobieta, której
matowoszara jak popiół suknia ostro kontrastowała z barwnymi strojami sąsiadów. Nosiła na srebrnym łańcuszku tylko jeden klejnot, też szary jak jej odzienie. A przecież była to broń potężniejsza od wszystkich zgromadzonych w tej wielkiej sali. Powszechnie było wiadomo, że Czarownice nikomu nie zdradzały swoich imion, gdyż osobiste imię miało wielką moc i jeśli zdradziło się je komuś, tym samym oddawało się w jego władzę. Tę Strażniczkę znano pod imieniem Mewy. Była ona pośredniczką pomiędzy światem zewnętrznym i Czarownicami, które pozostały w Przybytku Mądrości. Na lewo od Korisa zasiadł Simon Tregarth i jego żona Jaelithe, która była niegdyś Czarownicą (i zawarła niepewny rozejm ze swymi dawnymi siostrami). Za nimi zaś małżonka Marszałka Estcarpu, pani Loyse, o której już układano legendy. Przy końcu stołu stał mężczyzna, który pochylony do przodu, rozwijał coś bardzo ostrożnie. Towarzyszył mu kronikarz Duratan z Lormtu - obserwował odwijanie tak uważnie, jakby oczekiwał, że zaraz nastąpi wybuch jakiejś energii. Keris znajdował się w dogodnym do obserwacji miejscu, ponadto wiedział, kim jest ów mężczyzna, i dobrze znał kobietę, która wierciła się obok, jakby chciała mu pomóc w razie potrzeby. Był to Hilarion, ostatni (a przynajmniej nie słyszeli o innym) ze starożytnych Adeptów, których placem zabaw i eksperymentalnym laboratorium był świat przed Wielką Przemianą. Wprawdzie Hilarion nie wyglądał na starszego niż Simon Tregarth, przeżył jednak wiele lat jako więzień w obcym świecie, gdzieś poza swoją własną Bramą. Uwolniła go dopiero towarzysząca mu teraz kobieta, czarodziejka Kaththea, córka Simona. Przeciwległy kraniec stołu też już był zajęty i wszyscy, tak jak Keris, wpatrywali się w ruchy Adepta. Hilarion odwinął wreszcie ostatnie opakowanie. Przed nim stał teraz wysoki na jakieś sześć dłoni przyrząd złożony z dwóch piramid, z których każda była osadzona na podstawie z niebieskawej quanstali. Adept przeszedł na drugą stronę stołu, aby krzesła nie zasłaniały zgromadzonym widoku. Szedł powoli, jednocześnie przesuwając swoje urządzenie, aż dotarł do środka blatu. Wtedy przemówił po raz pierwszy: - W dawnych czasach mogliśmy spoglądać poza łańcuchy górskie, zaglądać na dno mórz, poza oceany. Lecz sztuka ta zaginęła wraz z tymi, których dziełem jest ten przyrząd. Wszyscy wiecie o odkryciach dokonanych w Lormcie po Wielkim Poruszeniu, ale zanim do tego doszło, pracowałem z innym Adeptem, Alonem, obecnie mieszkającym w Arvonie, nad zrekonstruowaniem urządzenia umożliwiającego komunikowanie się na duże odległości. Obecnie zagraża nam wielkie niebezpieczeństwo i można by je porównać do Wielkiej