PRZEDMOWA
Powołałam do życia Świat Czarownic, myśląc tylko o jednej książce. Gdy praca nad
nią dobiegła końca, zaczęłam jednak sama sobie zadawać coraz więcej pytań dotyczących
przeszłości, teraźniejszości i przyszłości tego świata. Najwidoczniej nie byłam jedyną osobą,
która czuła głód wiedzy na ten temat, bo wkrótce zaczęłam dostawać listy od czytelników, w
których powtarzało się pytanie: co dalej?
Źródłem całej tej historii był fragment, mający stać się początkiem powieści
historycznej o krzyżowcach, którzy zamiast powrócić do Europy, osiedlili się na Bliskim
Wschodzie, zakładając tam sobie małe gospodarstwa. Rozwinięcie tego pomysłu dało mi
sposobność do zapoznania się z opowieściami z tamtych czasów i nauczenia się czegoś więcej
o strukturze społeczeństwa tego okresu. Wiedza ta związana była z folklorem, balladami
(Czarodziej ze Świata Czarownic oparty jest na Childe Roland) i okultyzmem.
Z tej mieszanki piorunującej zaczęło powstawać coraz więcej opowieści o przygodach
ludzi, którzy pod koniec drugiej z kolei książki postanowili wieść samodzielne życie. Wiele
historii zostało zaczerpniętych z ludowych podań, podczas gdy materiały dotyczące okultyzmu
zawdzięczam głównie współczesnym opisom i teoriom, zielarstwa, czarnej i białej magii, itp.
Wyżyna Hallack narodziła się w Roku Jednorożca, który z kolei korzeniami sięgał
Pięknej i bestii. Później mieszkańcy Krainy Dolin zaczęli się upominać o należne im miejsce w
utworach. I nagle miałam do dyspozycji dwa kontynenty i kilka stuleci, o których należało
opowiedzieć czytelnikom.
Kiedy Opowieści ze Świata Czarownic zostały poczęte, zapragnęłam się dowiedzieć,
co inni pisarze mogliby dodać do tej historii. Niewątpliwie stworzyliby miejsca, których
istnienia do tej pory nie podejrzewałam: nie znane mi białe plamy. Tak właśnie się stało.
Nowe światło rzucone na starą historią sprawiło, że rozbłysła ona życiem. Mieliśmy
Sokolników mówiących wreszcie własnym głosem, Wilkołaki i Damy, niebezpieczne zaklęcia,
wojowników ożywających zarówno na Wyżynie Hallack, jak i w Estcarpie. Z wielką
przyjemnością zebrałam wszystkie te nowe spojrzenia na świat, który kochałam tak długo. Tak
więc jestem bardziej niż zadowolona z tego, że mogę przekazać innym tę bogato zdobioną i
rozszerzoną wersję Świata Czarownic.
ANDRE NORTON
CLARE BELL
POLOWANIE NA CÓRKĘ LORDA ETSALIANA
Ostry wiatr znad wzgórz zawirował wokół koniuszków moich uszu.
Przed sobą miałam przysypane śniegiem ślady swych ofiar: lorda Etsaliana i jego
córki. Czytałam z nich, w jaki sposób tych dwoje walczyło z wznoszącymi się pagórkami
bieli, podczas gdy ja, na swoich szerokich łapach porośniętych od spodu sztywnym futrem
ślizgałam się po szczytach. Nie zwalniając kroku opuściłam pysk żeby przyjrzeć się ich
zmaganiom. Buty mężczyzny wyżłobiły w śniegu głębokie dołki. Ślady jego córki były
mniejsze i nieregularne, tak jakby zaczęła się potykać. Tutaj płaszcz wlókł się za nią i
zahaczył o ciernie, zostawiając karmazynowy skrawek materiału. Przeszłam obok, podwijając
koniec swego długiego ogona. Etsalian zapewne nie zauważył zdradliwego skrawka, bo
inaczej usunąłby go. Wiedziałam, że już zaczął podejrzewać, iż jestem czymś więcej niż tylko
bardzo głodnym śnieżnym kotem; zdradziła mnie ślepa nienawiść z jaką go ścigałam.
Czy ów władca Estcarpu wiedział, że moje łapy były niegdyś szorstkimi od pracy
rękami gospodarskiego popychadła, a oczy wodziły za nim w czasie zabaw? Czy wiedział, że
to, co trawiło mój mózg i trzewia, nie było płomieniem głodu, lecz rozognioną żądzą zemsty?
Kroczyłam dalej, czując siłę swych lędźwi i ostrość kłów w paszczy. Ja, Megarti,
początkująca Czarownica, pozbawiona ludzkie postaci, nie wzbudziłabym męskiego
pożądania. Żaden pijany pan nie mógł już pochwycić mnie i związawszy, poczynać sobie
rozpustnie i zuchwale niczym z dziwką z karczmy. Moje uszy drżały, gdy szłam. Na samo
wspomnienie o tamtej chwili ogon poruszał się wściekle do przodu i do tyłu. Krzyczałam
głośno, gdy mnie gwałcono, ale to nie był ten najgorszy ból - o nie. Tym, co bolało
najbardziej, była utrata daru, którego w tamtej chwili zostałam pozbawiona. Pozostało tylko
krwawiące ciało. A przecież miałam być Czarownicą!
Wtedy gdy Etsalian mnie posiadł, i później, gdy rzucił jak zużytą szmatę pomiędzy
swych pijanych żołdaków, ogłaszał zwycięstwo nad czarami. Tamci byli potrzebni tylko po
to, by nabrać pewności, że moja Moc rzeczywiście została unicestwiona.
Czy wiedział, że okradając mnie z mego daru, zadał równocześnie bolesny cios Radzie
Czarownic, która chroniła Estcarp? Co prawda nie byłam jeszcze Adeptką, a zaledwie
nowicjuszką, której zdolności dopiero zaczęły się budzić, ale wydarzyło się to w roku napaści
na Karsten i zamknięcia Granicy. Siły Rady, a w rzeczywistości wszystkich Czarownic w
Estcarpie zostały poważnie nadwerężone. Wcześniej można było nie dostrzec braku
współdziałania z mojej strony, teraz jednak dotkliwie odczuto tę stratę.
Tej straszliwej nocy mogłam być zadowolona tylko z tego, że Etsalian nie znał ani
mego imienia, ani mojej rodziny; wiedział jedynie, iż pochodzę ze Starej Rasy. Światła w
karczmie były słabe, a lord tak pijany, że nie zapamiętał twarzy dziewczyny, której zadał
gwałt. Wiedząc o tym, zatrudniłam się w jego domostwie jako zwykłe popychadło. Miesiące i
lata cierpienia i oczekiwania dłużyły się niesłychanie. W tym czasie dowiedziałam się, że
Etsalian miał kiedyś żonę, która umarła młodo, zostawiając tylko jedno dziecko - córkę.
Miłował Chrinę ponad wszystko. Zrazu cynicznie myślałam, że jego przywiązanie do niej
wynikało po prostu z poczucia własności - jak u kogoś, kto ma przywilej posiadania
rzadkiego kamienia szlachetnego. Ale potem, ku swemu zdziwieniu, spostrzegłam, że jego
miłość była prawdziwa i odkryłam, w jaki sposób mogę go głęboko zranić.
Trzask pokrytych lodem gałęzi spłoszył mnie. Wiatr chłostał sosny na stoku góry.
Nawałnica przerodziła się w śnieżycę, stając się sprzymierzeńcem w polowaniu, spowalniając
wędrówkę moich ofiar. Ze śladów Etsaliana i Chriny wynikało, że potykali się i grzęźli;
miejscami dwa ślady zlewały się w jeden. Myślałam o tym, jak musieli tulić się do siebie, jak
lord osłaniał własnym ciałem swą dziesięcioletnią córkę owiniętą jego płaszczem.
Tych dwoje należało teraz do mnie. Etsalian i Chrina nie mieli widoków na
wybawienie, ponieważ zmyliłam drogę strażnikom, którzy mieli ich chronić, i spłoszyłam
konie. Moja żądza zemsty wzrosła, gdy usłyszałam przed sobą odgłos kroków. Postanowiłam
zaatakować z góry. Porzuciłam szlak i okrążyłam swą zdobycz, szukając jakiegoś
wystającego konaru, z którego mogłabym rzucić się w dół, zanim Etsalian zdołałby
wyciągnąć miecz.
Idąc myślałam o Toriswithe - mojej siostrze. Czy to ona mi pomogła, sprowadzając tę
nawałnicę z północy? Dobrze wiedziałam, że nie nadeszła jeszcze pora zimowych zawieruch;
musiał wiedzieć o tym również Etsalian - inaczej nie wybrałby się w podróż w te góry.
Toriswithe. Mogłam zawsze liczyć na jej pomoc dzięki więzom krwi i temu, że kiedyś
miałam dar. Powstrzymywały mnie nieco wstyd i zazdrość - wszak ona zachowała swoje
zdolności i doprowadziła do ich rozkwitu. Ja, dopuszczając do tego, by mnie zniewolono,
zobaczyłam tylko otwarcie się kwiatu tuż przed jego zwiędnięciem.
Spotkałyśmy się zaledwie wczoraj w jaskini niedaleko szlaku. Toriswithe poszła
pierwsza, by poczynić przygotowania. Ja przybyłam później.
Kiedy dotarłam do umówionego miejsca, na ziemi nie było śniegu. Widziałam tylko
obumarłe liście zesztywniałe od kryształków lodu. W pobliżu wejścia, na skrawku
oszronionego błotnistego gruntu, widniały ślady śnieżnego kota. Ostrożnie schyliłam się pod
ocienionym występem na progu jaskini. Wybrawszy drogę przez kamienne podłoże, doszłam
do pomarańczowego kręgu rzucanego przez ogień. Toriswithe wyszła mi na spotkanie spoza
blasku. Była ubrana w prostą suknię podtrzymywaną w talii przez srebrną klamrą. Jedną rękę
położyła na prymitywnie ociosanej klatce obwiązanej skórzanymi rzemieniami. Uwięziony w
środku śnieżny kot strzygł uszami, przeszywając mnie spojrzeniem swych lodowatozielonych
oczu.
Kiedy kot warcząc obnażył zęby, wzdrygnęłam się.
- Boisz się bestii? - spytała Toriswithe.
- Tak. - Nie mogłam pozbyć się drżenia głosu.
- Ale właśnie nią chcesz się stać.
- Czyżbyś próbowała mi to odradzić?
- Nie, Megarti. - Jej głos złagodniał. - Chcę ci jedynie uświadomić, na co się
porywasz. Uklęknij przed klatką.
Uczyniłam to; miałam teraz śnieżnego kota tuż przed oczami. Kiedyś, gdy jeszcze
posiadałam cudowny dar, odczuwałam pokrewieństwo ze zwierzętami i rozumiałam ich
myśli. Teraz nie zostało mi nic oprócz determinacji.
Przez z grubsza ociosane kraty klatki wpatrywałam się w oczy śnieżnego kota,
próbując dojrzeć coś poza zimnym spojrzeniem drapieżnika. Lecz co spodziewałam się tam
znaleźć? I czy potrafiłabym być równie bezlitosnym myśliwym? Łączyła mnie z bestią żądza
zemsty.
- W jaki sposób sprowadziłaś tutaj to zwierzę? - spytałam, zastanawiając się, czy
złapała stworzenie sama, czy zapłaciła łowcom. Toriswithe uśmiechnęła się z pogardą.
- Zapomniałaś, że dar daje władzę nad bestiami? Zwabiłam ją. To moja siła trzyma ją
na wodzy, nie te niezgrabne kraty. Zrobiłam klatkę, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo,
Megarti.
Przygnębiona spytałam:
- Po co potrzebny ci jest śnieżny kot? Dlaczego nie zmienisz po prostu mego ciała?
- Bez zwierzęcych instynktów i stosownej wiedzy byłabyś bezbronna jak niemowlę. Z
niego - wskazała na śnieżnego kota - wydobędę to, czego potrzebujesz. Czy jesteś gotowa?
Skinęłam głową. W migotliwym blasku ognia Toriswithe narysowała kredą
pentagram, w centrum którego znalazłam sieja i śnieżny kot w klatce. W każdym wierzchołku
umieściła świece, po czym zapaliła je władczym gestem. Śpiewając monotonnie okrążyła nas,
trzymając w ręce talizman ze splecionej sierści śnieżnego kota. Kiedy przymocowywała go do
mojej szyi, poczułam zapach wmieszanych w to ziół i ostrą woń zwierzęcego piżma.
- Przemiana potrwa tak długo, jak długo będziesz nosiła tę obrożę - powiedziała. -
Zedrzyj ją, a odzyskasz swą kobiecą postać, kiedy i jeśli tylko zechcesz.
Znów monotonnie zaśpiewała, odrzuciwszy do tyłu swe rozpuszczone włosy;
chwilami wyła i warczała. Poczułam, jak chwyciła moje włosy i ścisnęła w swej pięści,
podczas gdy drugą rękę wsunęła do klatki, chwytając kark kota. Oboje - ja i bestia -
zwijaliśmy się z bólu, lecz Toriswithe nie zwalniała uścisku, przybliżając każde z nas do krat
klatki - nos do pyska. Musiałam wdychać oddech śnieżnego kota. Równocześnie przenikała
we mnie istota jego natury; wszystko to, co - skryte w jego umyśle - czyniło go takim, jakim
był. Zanim jeszcze poczułam Przemianę rozpoczynającą się w moim ciele, wiedziałam już, co
to znaczy być zwierzęciem. Czułam ssanie głodu i błogosławieństwo sytości, cichą radość
wychowywania młodych i okrutną przyjemność polowania. Znałam ból ran zadanych przez
rogate i mające kopyta ofiary i przeżywałam rozpaczliwy zawód na widok upragnionego
posiłku uciekającego poza granice osiągalności. Ale nie było we mnie, jak się tego
obawiałam, okrucieństwa czy dzikiej żądzy krwi. Te cechy, tak często przypisywane
zwierzętom, charakteryzowały przede wszystkim rodzaj ludzki.
Myśląc o swym celu, poczułam ukłucie wstydu, ale zostało ono szybko stłumione
przez wspomnienie gwałtu i wielkiej krzywdy wyrządzonej Estcarpowi przez to, że Rada
została pozbawiona Adeptki w czasie, gdy jej potrzebowała. Gniew wzmocnił mnie.
Zapragnęłam Przemiany.
Jak glina formowana rękami garncarza, zostałam wtedy rozciągnięta w jednym
miejscu, ściśnięta w drugim, prawie że złamana, odmieniona i stworzona na nowo. Czy moja
Przemiana wyglądała straszliwie, nie wiem, bo chociaż Toriswithe jej się przypatrywała,
robiła to bez widocznej reakcji.
Z moich policzków, z dziwnym kłuciem, wykiełkowały wąsy. Dywan futra pokrył
ciało, powodując nieznośne swędzenie. Ostre bóle w stawach i kończynach uświadomiły mi,
że zamiast dłoni i stóp mam teraz szorstkie poduszeczki, z których wyrastają mi krótkie palce
z ostrymi pazurami.
Stanęłam na czterech łapach, machając końcem wciąż swędzącego ogona i jeżąc
srebrnobiałe futro. Moja kocia siostra leżała nieruchomo w klatce, niemal bez tchu.
- Jest w transie - usłyszałam. Musiałam mocno potrząsnąć głową, zanim rozpoznałam
brzmienie ludzkiej mowy. Usiadłam na zadzie, spoglądając z dołu na sylwetkę Toriswithe
wznoszącą się wysoko. Wydawała mi się dziwna. Tak silne były śnieżnokocie instynkty, że z
ledwością powstrzymałam się od wierzgania.
Toriswithe nachyliła się nade mną, z zaniepokojeniem marszcząc brwi.
- Jesteś tam, siostrzyczko?
Zamruczałam słabo, oznajmiając w ten sposób, że wszystko w porządku. Poklepała
mnie po karku. Pozwoliłam podnieść swą przednią łapę i ścisnąć jeden z palców, by wysunął
się pazur. Poprowadziła go do obroży, teraz zagrzebanej w grubym futrze wokół mojej szyi, i
delikatnie o nią zaczepiła.
- Pamiętaj. To twoje wybawienie.
Spróbowałam sama, by nabrać pewności, że będę mogła zedrzeć obrożę, gdy
nadejdzie czas. Później, obejrzawszy się po raz ostami na Toriswithe, opuściłam jaskinię i
wyruszyłam w ślad za Etsalianem. To było wczoraj. A teraz...
Znowu zdałam sobie sprawę z tego, że wspomnienia rozproszyły moją uwagę.
Stanęłam, z jedną łapą podniesioną, czując, że wciąż mam w sobie tyle z człowieka, by
zanurzyć się w wydarzeniach z przeszłości. Bojąc się, że pamięć o nich kosztowała mnie zbyt
dużo czasu, poszukałam miejsca na zasadzkę i znalazłam je na gałęzi dębu, zwisającej nad
szlakiem. Szybko wspięłam się i ustawiłam tak, by Etsalian przechodził tuż pode mną. Nawet
jeśli spojrzałby w górę, nie zobaczyłby mnie wśród płatków śniegu. Usłyszałam szloch
Chriny. Nie poruszyłam się, kiedy dwie ośnieżone postacie zatoczyły się pod gałęzią, na
której stałam. Moim celem były szerokie, zgięte ramiona mężczyzny. Skoczyłam.
Mimo że mój ciężar go przytłoczył, Etsalian sięgnął po miecz. Wpijając zęby w
rękojeść, wyciągnęłam broń z pochwy tak szybko, że skaleczył się w dłoń śliskim ostrzem.
Przyciskając krwawiącą rękę do piersi, szybko wywinął się z moich pazurów.
Krzyk Chriny zakłócił wycie śnieżycy. Upadła przed ojcem na kolana, ramionami
otoczyła jego szyję. Widziałam, jak na widok broni znajdującej się w moich szczękach
Etsalian blednie.
- Nie ruszaj się, dziecko - ostrzegł, nie spuszczając ze mnie wzroku. Chwycił ją za
rękę i zobaczyłam, że drży. - Nie uciekaj, bo bestia zacznie cię gonić.
- Czy to naprawdę bestia, ojcze? - spytała dziewczyna miękko. - To coś wzięło twój
miecz.
Na to nie znalazł odpowiedzi. Zacisnęłam zęby wystarczająco mocno, by porysować
rękojeść, starając się oczami przekazać bezmiar swej nienawiści. Pogardliwym ruchem głowy
odrzuciłam w zaspę wirujące ostrze.
Niegdyś rumiana twarz Etsaliana zrobiła się teraz ziemista pod zamarzniętą rudawą
brodą. Wykonał nieudolny ruch, chcąc podążyć za mieczem, po czym, szukając po omacku,
spomiędzy fałd płaszcza wyciągnął nóż myśliwski. Wstał, osłaniając Chrinę całym swym
ciałem. Pozwoliłam mu na wpół przykucnąć, zanim zaatakowałam ponownie. Z krzykiem,
który był teraz mieszaniną gniewu i przerażenia, dziewczyna odskoczyła do tyłu, oderwała z
drzewa oblodzoną gałąź i próbowała mnie nią uderzyć, gdy szarpałam jej ojca.
Lord leżał na plecach, broniąc się nożem. Kiedy mnie odepchnął, chwyciłam tył jego
buta na wysokości kostki, zatapiając zęby poprzez skórę w ścięgna pięty. Uderzenie jego
drugiej nogi odtrąciło mnie, ale wraz z kawałkiem buta oderwałam i ciało. Zesztywniał i
zawył z bólu. Przewrócił się na bok, ściskając rękami zranioną nogę. Pozwoliłam, by
dziewczyna mnie odgoniła, podziwiając zażartość, z jaką broniła ojca. Mogłam wytrącić jej z
ręki gałąź i chwycić za gardło, lecz nie to było moim celem... na razie.
Obnażając zęby i strasząc potrząsaniem kija, Chrina oddaliła się ode mnie, po czym
podbiegła do Etsaliana. Z jej pomocą przewiązał sobie ranę paskiem oddartym z brzegu
płaszcza. Kiedy próbował chwiejnie się oddalić, opierając się z całej siły na córce, upadł przy
pierwszym kroku; widomy znak, jak bardzo był okaleczony.
Widziałam coraz większe przerażenie malujące się na twarzy lorda, gdy skradając się
podchodziłam z powrotem. Pot spływał mu po policzkach i zamarzał na brodzie.
- Chrina, odszukaj mój miecz! - Jego głos był przeraźliwy i na wpół zduszony. -
Szybko dziewczyno, na miłość Gunnory!
Zagryzając usta, dziecko zanurkowało w wirującej zasłonie bieli kłębiącej się wokół
nas. Ruszyłam, by ją dogonić, i tym razem jej niezdarne wymachiwanie kijem nie
powstrzymało mnie. Ale obumierający gdzieś we mnie człowiek nie mógł nie odczuć
szacunku dla dziecięcej odwagi. Było w niej też coś innego, co zaczęło mnie niepokoić. Tym
czymś nie był jej wygląd, bo miała raczej pospolitą twarz o rysach zbyt grubych, by być
piękną, a jej tyczkowata sylwetka owinięta w smagany wichrem płaszcz nie kryła w sobie
obietnicy wdzięku. Nie, chodziło o coś innego; coś, co tkwiło w jej wnętrzu, a co
wyczuwałam i odpędzałam od siebie, bo bałam się, że odwiedzie mnie od celu.
Kiedy już dziewczyna wróciła do ojca, zaczęłam obydwoje okrążać, co jakiś czas
doskakując do drugiej nogi Etsaliana. Chrinę zostawiłam nietkniętą. Raz za razem
atakowałam i wycofywałam się, patrząc na grzęznącego w śniegu i czołgającego się
mężczyznę, zostawiającego karmazynowe plamy, pochłaniane przez coraz głębsze zaspy.
Wściekł się na mnie.
- Zabij mnie, przeklęta! Zabij i weź to swoje mięcho, bestio piekielna!
Ale kiedy tak nadal krążyłam, wyczułam, że wiedział, iż chciałam nie tylko mięsa.
Zatrzymałam się, przeszywając wzrokiem dziewczynę. Dziwne wrażenie, jakie na mnie
wywarła, przybierało na sile, a jej trafne przypuszczenie, dotyczące mej prawdziwej natury,
zdumiało mnie. Odwzajemniła mi spojrzenie, a następnie popatrzyła pytająco na Etsaliana.
- Ojcze, czy kiedykolwiek skrzywdziłeś Czarownicę?
- Daj spokój, dziecko. Ta bestia jest szalona. Nie widzisz?
Warknęłam i uderzyłam ogonem o ziemię. Dziewczyna z dziwnym grymasem
spojrzała na ojca, po czym odwróciła wzrok. Etsalian skierował twarz w moją stronę. Mogłam
na niej zobaczyć niechciane wspomnienia gwałtu, narzucające mu się nieodparcie, bo chociaż
nie pamiętał ani mego oblicza, ani imienia, wiedział, że posiadł kobietę ze Starej Rasy. Jego
usta wykrzywiły się, ale strach naznaczył twarz cierpieniem, udaremniając próbę szyderczego
uśmiechu.
- Ty nie możesz być tą młodą Czarownicą - wymamrotał do siebie, a jego oczy
zalśniły gorączkowym żarem. - Jej Moc została tamtej nocy zniszczona.
Otworzyłam szczęki i zawyłam głosem, który był niemal ludzki w swej furii. Futro na
moim grzbiecie zjeżyło się, a ogon naelektryzował - wyglądałam jak zjawa.
Skoczywszy do przodu, chwyciłam Chrinę za ubranie i odciągnęłam ją. Etsalian jęknął
i spróbował się do niej doczołgać, ale weszłam między nich. Zamachnął się na mnie nożem
myśliwskim. Odpłaciłam mu ugryzieniem w rękę. Odwróciłam się do dziewczynki, która
leżała cicho w śniegu z rozpostartym płaszczem, oddychając płytko jak schwytany ptak.
Miała na tyle rozwagi, by nie próbować ucieczki; wiedziała, że dopadłabym jej jednym
susem.
Stałam się świadoma dojmującego głodu, wraz z żądzą zemsty bijącego w moim
gardle triumfalnym pulsem. Niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, zaczęłam
skrobać swym szorstkim językiem rękę dziecka, śliniąc się od słonego smaku krwi. Chrina
zakwiliła.
Rozpaczliwe wycie Etsaliana skierowało moją uwagę znów na niego. Szlochał teraz, z
rękami wyciągniętymi ku mnie.
- Zmiłuj się, Mądra Kobieto! Tak, to ja zniewoliłem tamtej nocy młodą Czarownicę.
Byłem na wpół otumaniony alkoholem i rozpaczą, gdyż właśnie tego dnia pochowałem żonę.
Krążyły plotki, że to zazdrosna Czarownica przyłożyła rękę do jej śmierci, a ja w to
uwierzyłem. Jeśli chcesz zemsty, wymierz Jamnie, lecz oszczędź dziecko, które nie zrobiło ci
nic złego...
Sycąc się widokiem jego beznadziejnego upodlenia, patrzyłam na płaczącego i
błagającego Etsaliana, żeby ugasić kierujące mną pragnienie okrucieństwa. Jeszcze z nim nie
skończyłam. Czy wciąż miał w sobie tyle arogancji, by myśleć, że cierpienie, jakiego mu
przysporzyłam, było sprawiedliwą zapłatą za zło, jakie mi wyrządził? Nie. Dla osoby takiej
jak ja, pochodzącej ze Starej Rasy, utrata daru była równoznaczna z obumarciem jakiejś
cząstki osobowości.
Chciałam, żeby Etsalian, czując w głębi duszy taką samą stratę, zrozumiał ogrom swej
zbrodni przeciwko mnie. Jego miłość do Chriny była środkiem, dzięki któremu mogłam go
zniszczyć.
Sparaliżowana przez chłód i strach, Chrina nie zdobyła się na wysiłek, by walczyć,
gdy odciągałam ją od Etsaliana. Patrzył zaszokowany, jak ją obracałam i rozszarpywałam
przód bluzki. Głowa opadła jej do tyłu. Mój pysk musną} szybko pulsującą żyłkę na jej
gardle. Głód i potrzeba zabijania zawładnęły mną, niszcząc ostatni odruch obrzydzenia do
tego, co miałam zrobić.
W tym momencie prawie utraciłam tę cząstkę siebie, która jeszcze pozostawała
człowiekiem.
Moje kły zatopiły się w szyi dziewczyny, ale szczęki nie zacisnęły się. Razem z
ciepłem pulsu na jej gardle poczułam coś innego; delikatną, pełną mocy energię, która była
czymś więcej niż objawem życia.
Kiedy wiadomość, czym to było, dotarła wraz ze smakiem jej ciała do mojego mózgu,
przykucnęłam z drżeniem w każdym mięśniu. Teraz już wiedziałam, co mnie wcześniej
niepokoiło. Czułam się, jakbym dostała obuchem w łeb. To dziecko pana Estcarpu miało dar
budzącej się Mocy o wiele silniejszej niż ta, którą ja kiedykolwiek mogłabym w sobie
rozwinąć.
Przypomniałam sobie wtedy, że zwierzęta mogły wyczuwać dar. Przybrawszy postać
bestii również ja posiadłam tę nieoczekiwaną zdolność. To nie było to, czego chciałam. W
pełnym zgorzknienia zakłopotaniu wycofałam się, obserwując jak dziewczyna przykłada ręce
do ran na swoim gardle. Ociekały krwią, ale wiedziałam, że nie są zbyt poważne. Jej oczy
były szeroko otwarte, gdy na mnie patrzyła, i zobaczyłam w nich możliwość wyboru.
Mogłam poddać się swoim zwierzęcym i ludzkim żądzom i zamordować dziecko na oczach
ojca... albo je ocalić. To nie nagły zryw miłosierdzia skłonił mnie do tej konkluzji, a raczej
świadomość potrzeby daleko większej niż moja. Jeśli uratowałabym Chrinę, mogłabym
zażądać jej dla siebie i doglądać jej szkolenia jako Adeptki, wypełniając pustkę powstałą
wśród Czarownic z Estcarpu po tym, jak nie zdołałam upilnować swego daru.
Chrina usiadła, układając wokół siebie podarty płaszcz. Nagle wyciągnęła niezdarnie
rękę w kierunku mojego pyska, by mnie pogłaskać, i odetchnęła.
- Mało brakowało, a zabiłabyś mnie. A jednak nie zrobiłaś tego. Czemu?
Nawet gdybym mogła mówić, nie byłabym w stanie udzielić odpowiedzi. Dziecko
zadrżało gwałtownie, przypominając mi, że moje zęby nie były jedynym
niebezpieczeństwem, jakie mu zagrażało. Uderzenia nawałnicy potężniały z każdą minutą.
Wyczerpany Etsalian leżał niedaleko, wciąż się w nas wpatrywał.
Żeby uratować dziewczynkę, musiałam doprowadzić do kryjówki obydwoje. Zabicie
Etsaliana dla satysfakcji lub wygody nie wchodziło w rachubę, jeżeli miałam zdobyć zaufanie
Chriny. Z niskim warknięciem pociągnęłam jej płaszcz, przynaglając ją do pójścia za mną.
Trąciłam lorda, żeby się ruszył. Zabrałam również jego sztylet i zakopałam go w śniegu.
Stanowiliśmy dość dziwne trio, kiedy tak przedzieraliśmy się przez nawałnicę. Zbyt słaby,
żeby iść, Etsalian czołgał się za mną. Chrina szła za nim zgięta wpół, próbując ochronić go
przed chłoszczącym wiatrem. Kroczyłam z przodu, coraz bardziej zmartwiona okrucieństwem
nawałnicy i coraz bardziej zdenerwowana ich niezdarnością. Miałam więcej szczęścia niż
zdolności: znalazłam kryjówkę wystarczająco dużą, by zmieścić całą naszą trójkę -
zagłębienie pod zwalonym drzewem. Kiedy lord i jego córka ulokowali się w środku plecami
do siebie, wyczołgałam się na wierzch i rozciągnęłam niczym żywy pled, żeby ich przykryć i
rozgrzać. Przestali drżeć. Wkrótce potem już spali. Ja zresztą również.
Obudził mnie dźwięk podzwaniających zbroi i sygnały rogów dobiegające z zewnątrz.
Odgarnęłam łapą śnieg, który zasypał wejście. Ujrzałam lśnienie słońca na pokrywie śnieżnej
i rozglądających się mężczyzn. Chrina wstała. Utorowawszy sobie drogę przez śnieg,
krzyknęła wymachując rękami. Byłam całkowicie oszołomiona i przeklinałam samą siebie za
brak szybszej reakcji, ale nie mogłam powstrzymać wycieńczonego Estaliana od pójścia za
Chrina. Zostałam w norze, wsłuchując się w głosy z zewnątrz.
- Panie, śnieżny kot zaatakował wczoraj nasze konie i baliśmy się, że podąża twoim
tropem. Wciąż szukamy bestii.
Moje zdenerwowanie rosło. Jeśli Etsalian wydałby mnie swoim myśliwym, nie
miałabym szans. Słyszałam jego przytłumiony głos, lecz nie mogłam zrozumieć słów. Czy
powiedział im o mnie? Pomyślałam o ostatnich wskazówkach udzielonych mi przez
Toriswithe, mimo że stanowiły dla mnie przeszłość tak samo odległą, jak wspomnienie mej
kobiecej postaci. Podniosłam pazur do szyi, szukając obroży, ale była ona ukryta tak głęboko
w futrze, że nie mogłam jej uchwycić.
Nie mogąc już dłużej utrzymać nerwów na wodzy, wyskoczyłam z nory - tylko po to,
by natknąć się na wycelowane groty i naciągnięte tuki.
Z myślą, że Etsalian rzeczywiście mnie zdradził, szukałam jego sylwetki pośród
otaczających mnie mężczyzn, lecz właśnie w chwili, gdy najbliższy wojownik miał uwolnić
strzałę, usłyszałam głośny krzyk ojca Chriny:
- Nie!
W oczach tych mężczyzn musiał wyglądać żałośnie, ale jego rozkazujący głos brzmiał
równie władczo jak dawniej.
Naciągnięte cięciwy łuków zostały zwolnione, wzniesione groty - opuszczone. Chrina
doskoczyła do ojca i podniosła go na kolana. Oboje przeszywali mnie wzrokiem, zupełnie
jakby mogli przeniknąć moje ciało.
- Panie, dlaczego okazałeś temu stworzeniu litość? - spytał postawny mężczyzna w
zbroi, który okazał się dowódcą drużyny. - Chrina nosi na szyi ślady zwierzęcych zębów, a i
ty zostałeś pogryziony.
- Śnieżny kot rzeczywiście zadał nam te rany, Pagancie - odparł Etsalian. - Ale
oszczędził moją córkę i zaprowadził nas do kryjówki. Gdyby nie to, zginęlibyśmy w
nawałnicy.
Kilku wojowników i myśliwych wymieniło spojrzenia, jakby pomyśleli, że umysł
lorda ucierpiał na równi z jego ciałem. Przez krótką chwilę zastanawiałam się, czy faktycznie
nie mogło tak być po tym wszystkim, czego ode mnie doświadczył. Spojrzenie, którym mnie
obdarzył, było dziwne, gdy powiedział miękko:
- Dlaczego uratowałaś nas, Mądra Kobieto, nie wiem. Być może jeszcze za wcześnie
na podziękowania. Wciąż możesz żądać zapłaty za krzywdę, którą ci wyrządziłem.
W czasie gdy ludzie Etsaliana przygotowywali dla niego nosze, pozostawałam w
pobliżu, a kiedy podnieśli rannego mężczyznę i ruszyli, podążyłam za nimi. Po odbyciu
powolnej podróży z gór do stanicy Etsaliana położonej w pobliżu doliny, Chrina zaprowadziła
mnie do kamiennego składziku, dopilnowała wyboru odpowiednich strojów, i zostawiła,
żebym na osobności mogła dokonać przemiany z bestii w kobietę. Tym razem udało mi się
zahaczyć pazurem o obrożę. Zerwałam ją.
Dużo później spotkałam się z Etsalianem w stanicy w swej prawdziwej postaci,
otulona w szaty, które należały niegdyś do jego żony. Nogę miał już opatrzoną i opierał się na
kulach. Przez dłuższą chwilę żadne z nas nie potrafiło przywołać odpowiednich słów. W
końcu powiedział:
- Z tego, co mówią uzdrawiacze wynika, że zapłaciłem za swoją zbrodnię kalectwem.
Zawsze już będę kulał. Wyprostowałam się.
- A mnie nikt nie przywróci dziewictwa. Ale krzywda wyrządzona Czarownicom z
Estcarpu może być naprawiona. Posłuchaj mnie, Etsalianie. Twoja córka ma dar. Powinna
rozwijać swoje umiejętności.
Wybrałam najkrótszy sposób oznajmienia temu rannemu mężczyźnie, że musi stanąć
w obliczu następnej straty. Twarz Etsaliana odzwierciedlała całą gamę uczuć i kolorów.
Zachwiał się na kulach, a jego głos przeszedł w charkot.
- Chrina? Dar? Jak to możliwe?
- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że go ma i musi służyć Estcarpowi.
- Czy to był powód, dla którego nas uratowałaś? Nie byłam w stanie odpowiedzieć od
razu.
- To był wystarczający powód - odparłam w końcu. - Za dwa dni wyruszam do Zamku
Es. Przygotuj ją do podróży, pojedzie ze mną.
Jego twarz stała się czerwona, a oczy zabłysły. Wiedziałam, że jeśliby tylko zechciał,
mógłby mnie zabić, żeby nie dopuścić do zabrania Chriny.
- Jesteś pewna? - wyjąkał.
- Tak.
Wlepił wzrok w podłogę pomiędzy kulami.
- Dobrze wiesz, że nie jestem człowiekiem sprzyjającym Czarownicom, ale zarazem
zawsze spłacam swe długi.
- Kiedy nie dopuściłeś, by twoi ludzie zabili śnieżnego kota - odpowiedziałam - już
spłaciłeś dług wobec mnie. Wciąż jednak masz zobowiązania w stosunku do Rady.
Kiedy znów podniósł oczy, spostrzegłam, że smutek wyrzeźbił na jego twarzy nowe
zmarszczki. Wiedziałam już, że zrozumiał, iż rzeczywiście stracił córkę.
- Nigdy nie pragnąłem tego dla Chriny. Nigdy nikogo nie poślubić... nigdy nie poznać,
co to mąż i dzieci... Jeśli ją zabierzesz, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę moją dziewczynkę?
- Kiedy nauka dobiegnie końca, będzie mogła sama zadecydować, czy cię odwiedzić.
To będzie jej wybór. Zawahał się.
- Czy ona wie, co to było... to, co ci zrobiłem?
- Nie. Zna jakąś cząstkę prawdy, ale jest jeszcze zbyt młoda, żeby zrozumieć w czym
rzecz. Jest świadoma tylko tego, że ma w sobie Moc i musi ćwiczyć się w jej użyciu.
- Więc zrób coś dla mnie, Megarti - powiedział, po raz pierwszy wymawiając moje
imię. - Nie mów jej. Jeśli kiedyś przyjdzie na to czas, pozwól, by usłyszała to z moich ust.
Byłam przygotowana na to, by odmówić podobnej prośbie, lecz usłyszałam swój głos:
- Nie powiem jej nic więcej. Kiedy nauka dobiegnie końca, przyślę ci wiadomość. To
wszystko, co mogę obiecać, Etsalianie.
- To wystarczy - odpowiedział, a ja opuściłam salę, by poczynić przygotowania do
podróży do Zamku Es.
POSŁOWIE
To opowiadanie zostało napisane dla kogoś, kto zachęcił i - wspomógł mnie w moich
pierwszych próbach literackich, a mianowicie... dla samej Andre. Dzięki jej Światowi
Czarownic otrzymałam szansą napisania o dwóch rzeczach, które lubię najbardziej - dużych
kotach i magii. Śnieżny kot stworzony przez Andre był cudownym pomysłem i zdecydowałam
się podjąć wyzwanie - wprowadzenia czytelnika w skórę tego stworzenia i patrzenia jego
oczami. I w tym momencie napotkałam przeszkodę. Opowiadanie o śnieżnym kocie, po prostu
jako o zwierzęciu, mogło być zabawne, ale nie łączyło się bezpośrednio z resztą Świata
Czarownic.
Wcześniej Andre założyła, że w jej świecie istnieli ludzie, którzy mogli wcielić się w
postacie dużych kotów - na przykład chłopiec w „Lamparcie”. Tu leżało rozwiązanie:
bohaterką uczynię kobietę z Estcarpu, która, dzięki magii, mogłaby przemienić się w
śnieżnobiałego kota. Dlaczego miałaby to zrobić? Z zemsty - odpowiedziała bohaterka i odtąd
to ona sprawowała kontrolę nad opowiadaniem.
Utwór czerpie z pomysłów i tematów wielu utworów Andre. Pełen wyrazu motyw
szukającej zemsty zgwałconej kobiety w Ropuchach z Doliny Grimmer, zmieniający postać
bohater Lamparta, magiczny stwór w Kryształowym Gryfie i seria książek o Świecie
Czarownic - wszystko to odegrało rolę przy tworzeniu tej opowieści. Mam nadzieję, że moje
wysiłki oddają cześć tym utworom i Mądrej Kobiecie, która je napisała.
CLARE BELL
GINGER SIMPSON CURRY
WĘŻE MORSKIE Z DOLINY DOMNU
W miesiącu Lodowego Smoka w roku Żółtego Karła Zvetta zmuszona była udać się
po poradę do Mądrej Kobiety Elsgeth. Ciemną chatę Czarownicy oświetlał jedynie
trzaskający ogień, który łagodził zimowy chłód. Cienie poruszały się gwałtownie na ścianach
niczym dzikie bestie.
W nerwowym oczekiwaniu na przepowiednię Zvetta potarła bransoletą o rękę.
Odgarniając rudawe włosy z delikatnej owalnej twarzy, przyjrzała się baczniej Mądrej
Kobiecie. Elsgeth wpatrywała się jak zahipnotyzowana w trzymaną przez siebie czarę w
kształcie splecionych dłoni. Przez ostatnie pięć nocy Zvetta spała tylko chwilę lub dwie. A i
tak te momenty wypełnione były odorem i przytłaczającą obecnością Zła. Jakież to
niebezpieczeństwo zawisło nad nią i jej mężem - Maursem?
Chociaż Zvetta, z racji odległego pokrewieństwa, miała w sobie jeszcze ostatki Mocy,
nie pobierała odpowiednich nauk, a próby przepowiadania przez nią przyszłości spełzły na
niczym.
Tak więc wróżby ciemnowłosej Czarownicy w nieokreślonym wieku, siedzącej
naprzeciwko i wpatrującej siew czerwonobrązową wodę w czarze, stanowiły jedyną szansę
odkrycia, jakaż to Ciemność zawładnęła snem młodej kobiety. Elsgeth mamrotała słowa,
których Zvetta nie rozumiała, i kreśliła w powietrzu runy, rozbłyskujące jasnozielone tuż
przed zniknięciem. Zwiędłe usta rozwarły się w monotonnym śpiewie:
- To, co było dawno temu, nastanie znowu. Zrodzą się bliźniacy - jeden z Ciemności,
drugi z Czarownicy i męża szlachetnego rodu. Bliźniak wywodzący się z Ciemności
wyprowadzi w pole wszystkich mieszkańców Krainy Dolin - tych z Ith, z Ulms i z Ups - i
zjednoczy ich pod swym przywództwem. Wtedy okaże swe prawdziwe Zło i wyciągnie
wielkie pięści, by podbić ziemie dalekie i szerokie. A ci, którzy nie zegna kolan przed panem
Ciemności, będą mordowani, póki morza Wyżyny Hallack nie spienia się od krwi.
Zvetta kuląc się pochylała głowę, póki jej oczy nie spoczęły na bransolecie -
talizmanie. Zielone pierścienie, wpasowane w koło z wijącym się dookoła wężem morskim,
trzy razy oplatały jej lewy przegub. Bransoleta przekazywana była w rodzinie jej męża z
pokolenia na pokolenie. Dał ją Zvetcie prawie rok temu z okazji pierwszej rocznicy ich ślubu.
Wsuwając talizman na jej rękę, wymamrotał pochylając głowę:
- Morska zieleń Domnu jest barwą twoich oczu. Rzemieślnicy nie mogliby dobrać
tego lepiej. Jesteście dla siebie stworzeni.
Bransoleta zafascynowała Zvettę, stała się ogniwem łączącym ją z oceanem tak blisko,
że aż zastanawiała się, czy nie była kiedyś morskim stworzeniem.
Teraz, oszołomiona strachem, Zvetta pochyliła głowę, gdy monotonne słowa Elsgeth
godziły w nią niczym trujące kamienie.
- Bliźniak zrodzony z Czarownicy i męża szlachetnego rodu spróbuje zabić lorda,
pierwszego wielkiego władcę Wyżyny Hallack - współczujący wzrok Elsgeth spoczął na
twarzy Zvetty - lecz bliźniak z Ciemności zwycięży.
- Nie jestem Czarownicą! Czemu tak mówisz? Wzrok Elsgeth przeniósł się na
płomień.
- O pani, nie wiem nic więcej ponad to, co widzę.
- Elsgeth, jeśli rzeczywiście chodzi o mnie - to co mam czynić? Co to wszystko
znaczy? - Bliska łez Zvetta przesuwała bransoletkę to w górę, to w dół ręki.
Podnosząc wzrok Elsgeth westchnęła.
- Nie wiem, o pani. Jestem tylko naczyniem, w którym odbija się przyszłość.
Kiedy Mądra Kobieta przytrzymywała drzwi, żeby wypuścić Zvettę z chaty, położyła
kościstą rękę na jej szczupłym ramieniu, zatrzymując ją na chwilę.
- Czy wiesz, że przyszłość jest rozwidlającą się ścieżką? Możesz zmienić
przepowiednię, jeśli wybierzesz trudniejszą z tych dróg.
Była więc nadzieja! Lodowaty śnieg skrzypiał pod butami Zvetty wracającej do
Domnu. Sople lodu o dziwnych kształtach zwieszały się z drzew niczym czyhające na ofiary
drapieżne ptaki. Powtarzając sobie, że zaradzi złu, Zvetta pospieszyła do stanicy, wyjątkowo
mając ochotę na ignorowanie sił natury.
Dużo później tego wieczoru, rozmawiając z Maursem w ich sypialni, Zvetta potarła
bransoletą z wężem morskim o swędzącą skórę.
Lord Maurs był dużo starszy od swej żony, wysoki, niecierpliwy, z wystającymi
kośćmi policzkowymi i błyszczącymi oczami. Podczas jednego ze swych wypadów na
Wielkie Pustkowie przenocował w stanicy ojca Zvetty. Od razu urzekła go ta cierpliwa, godna
zaufania dziewczyna o drobnej sylwetce, wiecznie wygładzająca poskręcane rudobrązowe
włosy. Nie zwlekał z poproszeniem o jej rękę.
Zvetta wiedziała, że to jej pogoda i uczciwość przyciągnęły do niej tego
impulsywnego wojownika. Wiedziała również o jego fanatycznej nienawiści do magii -
wszystko jedno: dobrej czy złej. Wydeptał wiele ścieżek na Wielkim Pustkowiu, próbując
magię pokonać. Tej nocy było jej ciężko na sercu, bo się bała. Powiedzenie mu o
przepowiedni spowodowałoby jego powrót na Wielkie Pustkowie. Przyczółki porzucone
przez Prastarych po opuszczeniu tych ziem - całe wieki przed tym, jak rodzina Domnu
przeszła przez Bramę - były opanowane przez Moce, które mogły go zniszczyć.
Brązowa skóra pomiędzy szerokimi brwiami Maursa zmarszczyła się w grymasie
dezaprobaty. Lord ścisnął ramię Zvetty. Jego uwagę przykuły nagle czerwone pręgi wijące się
wokół jej ręki; zmartwiony otworzył szerzej oczy.
- Cóż cię tak trapi, moja pani? Spójrz na Domnu!
Oczy węża morskiego rozbłysły jak gorące węgle. Jego zielone ciało zaczęło pulsować
z iskrzeniem, przypominającym Zvetcie lśniące morskie żyjątka pływające w nocnym morzu
niczym upadłe gwiazdy. Pozwoliła Maursowi zsunąć bransoletkę i obejrzeć jaj jego szorstkie
palce badały wolno każdy pierścień. Chociaż przyzwyczajona do widoku bransolety, wciąż
była zaintrygowana głową owcy wieńczącą ciało węża.
Jakie mogło to mieć znaczenie dla Prastarych? Bo z pewnością jedna z tych
magicznych postaci nosiła kiedyś ten klejnot. Gdzie na Wielkim Pustkowiu, dawno temu,
ojciec rodu Maursa mógł go znaleźć? Krążyły dziwne opowieści, że takie przedmioty
przyciągały tylko tych, którzy życzyli sobie je nosić.
- Ha! - powiedział Maurs, odwracając się do Zvetty i wymachując czymś ciemnym. -
Widzisz, moja pani, ta mała czarna bryłka wbiła się między pierścienie.
Podrzucając kamień, położył matową teraz bransoletkę na stole.
- Chyba nie powinnaś tego nosić, dopóki twoja ręka nie wydobrzeje.
Zvetta nosiła klejnot nieprzerwanie przez rok i czuła się teraz bez niego nieswojo.
Żałowała, że nie może przedyskutować z Maursem słów Mądrej Kobiety.
Maurs zaprowadził ją do łoża i natarł maścią ranę. Jego uspokajający dotyk sprawił, że
poczuła, iż jej problemy odpłynęły. Tego wieczoru kochali się czulej, dłużej i z większą
satysfakcją niż kiedykolwiek przedtem. Tej nocy, gdy dzieliliśmy rozkosz, z pewnością
zostało poczęte dziecko, pomyślała Zvetta.
Potem jednak znów zaczęła się bać i tęsknić za swoimi pierścieniami. W końcu
zmorzył ją niespokojny sen.
Czując na sobie ciężar rąk Maursa, pieszczącego zakamarki jej ciała z maestrią, o jaką
go nawet nie podejrzewała, wydawała się sama sobie wciąż pogrążona we śnie. Doprowadziło
ją to na skraj podniecenia.
- Czy... Czy to na pewno ty? - wymówiła przez zaciśnięte zęby, rzucając się z boku na
bok i omiatając pokój rozbieganym wzrokiem.
Kiedy nagle obróciła się w lewo, wąż morski zamigotał, wysyłając zielone promienie,
jakby próbował ją ostrzec.
Odwróciwszy głowę spojrzała w oczy tak jasne i czerwone jak płomień. Krzyknęła,
wymachując desperacko rękami, by przesunąć przygniatające ją ciężkie ciało Maursa; kiedy
przytrzymał jej ręce i śmiał się szeroko, pomyślała, że to nie może być prawda.
Gdzieś z zakamarków jej umysłu wypłynęła starożytna wiedza.
- Do mnie, Domnu! - krzyknęła.
Natychmiast wężowata bransoleta przecięła powietrze i spoczęła na ręce, z powrotem
ją oplatając. Uderzając klejnotem w złą twarz z kłami i czerwonymi oczami, Zvetta widziała
Moc uchodzącą z postaci ponad nią, aż do czasu, gdy wszystko zniknęło - wszystko, oprócz
czarnej bryłki.
Dając się ponieść temu samemu tajemniczemu impulsowi, pchnęła głowę owcy w
stronę bryłki, rozkazując:
- Domnu, zabij parszywca!
Przed jej zdziwionymi oczami kamień obrócił się w pył, a pył zniknął.
Zvetta myślała jedynie o swym mężu. Gdzie mógł się podziać? Zbudziła całe Domnu.
Ale chociaż przez tę noc i kilka następnych dni przetrząśnięto wszystkie zakamarki, Maursa
nie znaleziono.
Zaufany lorda, Donas, przez następne miesiące pozostawał u boku Zvetty,
przygotowując ją do pełnienia obowiązków pani domu. Wzięła je na siebie w tym
przejściowym okresie pomiędzy zniknięciem Maursa i objęciem rządów przez dziecko, które
teraz nosiła w swym łonie. Bransoletę z wężem morskim schowała, jako że za każdym razem,
gdy spoczywał na niej jej wzrok, myślała o Maursie i od nowa zaczynała płakać.
Pofatygowała się znowu do Mądrej Kobiety, by zapytać, skąd się wzięła czarna
bryłka, która zmieniła Maursa w Złego.
- O, pani - powiedziała Elsgeth. - Lord Maurs przyniósł ją nieumyślnie z Wielkiego
Pustkowia. Czemu tak się stało - nie wiem. Wiem tylko, że dawno temu jakiś czar polecił mi
służyć w Domnu.
Mijały lata i zimy. Zvetta wielekroć zastanawiała się, czy Domnu nie było przeklęte.
Wiedziała, że to posiadłość leżąca najbliżej morza. Mówiło się, że jej założyciel uwielbiał
bezkresną, słoną wodę, lecz nie znosił morskich stworzeń. Umieścił więc kilka kamiennych
bloków do zarzucania sieci. Może bransoletka z zielonym wężem morskim, którą kupił na
Wielkim Pustkowiu, dolała oliwy do ognia? W każdym razie znalazł się pod takim wpływem
talizmanu, że wszystkim swym posiadłościom nadał nazwy pochodzące od tej morskiej istoty
- Domnu.
Jego ziemie były tak żyzne, a owce - tak bogate w wełnę, że któryś z panów z Krainy
Dolin rzucił podejrzenie, iż stary lord musi używać magii. Dzieci z Krainy Dolin docinały z
tego powodu małemu Maursowi. Kiedy stał się mężczyzną, młodzieńcze wątpliwości
zamieniły się w obsesję. Postanowił udowodnić, że sztuczki Prastarych nie miały nic
wspólnego z tajemnymi siłami życia.
Lekceważenie Zła to, jak powiadają, niebezpieczna ścieżka. Zvetta często
zastanawiała się, czemu Mądra Kobieta pozostała po tym, jak większość ludzi j ą opuściła.
Westchnęła. Czy Czarownica została przez te wszystkie lata po to, by przekazać Zvetcie
przepowiednię? Czy możliwe, że zrobiła to ze względu na związek Maursa ze Złym? Bo co
do tego, że Zły zniszczył jej męża, nie miała już teraz wątpliwości.
Zanim jeszcze nadszedł siódmy miesiąc ciąży, zajadłe kopanie w brzuchu
uzmysłowiło jej, że nosiła w sobie niejedno małe życie, a dwa. Przypomniała sobie wróżbę.
„Bliźniak Czarownicy i męża szlachetnego rodu spróbuje zabić pierwszego wielkiego władcę
Wyżyny Hallack. Lecz Bliźniak Ciemności zwycięży”.
Pogłaskała swój nabrzmiały, przelewający się brzuch, modląc się, by żadne z dzieci
nie było złe. Niepojęty dreszcz strachu przeniknął jej ciało.
Przed rozwiązaniem znów odszukała Elsgeth. Tym razem mgła zasnuła wizje Mądrej
Kobiety. Nic nie mogła zobaczyć.
Siódmej nocy siódmego miesiąca ciąży na Zvettę została nałożona klątwa, zwana
niekiedy geas. Sen, który miała, był tak wyrazisty, że aż krzyknęła. Znajdowała się nad
morzem w jaskini wydrążonej dawno temu, gdy przypływy posuwały się o wiele dalej w głąb
plaży. Dzieci przyszły na świat, każde w oddzielnym pęcherzu płodowym. Gdy przecinała
nożem pępowiny, usłyszała głos tak wyraźny, jakby Gunnora - Bogini Żniw i Opiekunka
Dzieci - stała tuż za nią:
- Musisz umieścić stal w sercu złego dziecka. Tylko to może zapobiec spełnieniu się
przepowiedni.
Drżąc Zvetta zakopała się w stercie narzut. Wyrządzenie krzywdy choćby
najmniejszemu żyjącemu stworzeniu było wbrew naturze. Nawet skrzydlate owady zbierające
pyłek z kwiatów zdawały się o tym wiedzieć. Gdy zmierzała w kierunku ogródka na tyłach
stanicy o kamiennych ścianach, motyle siadały na jej ramionach, spoglądając na nią, jakby
uważały, że powinna z nimi porozmawiać. Jęknęła, a zaraz potem zbeształa samą siebie. Musi
być silna dla swego ukochanego Domnu i dla dziecka, które przeżyje.
Czy to przez czary, czy z własnej woli, w następnych dniach przygotowywała serce na
spotkanie z bólem, który - wiedziała to - nadejdzie i przeszyje ją jak miecz.
Zmusiła Donasa, by nauczył j ą posługiwania się mieczem Maursa. W metalowej
zbroi, okrytej skórzanym kaftanem, ćwiczyła po kilka godzin dziennie. Jeśli ktoś napadłby na
stanicę, mogłaby pomóc w jej obronie, a poza tym dzięki ćwiczeniom znów sypiała w nocy.
Wiele razy w następnych miesiącach śniła o cudownych chwilach z Maursem. Kiedyś
pogalopowali na kucach nad brzeg oceanu, gdzie legli razem pod baldachimem złotych liści,
wpatrując się w fale rozmywające się na piasku. Innym razem Maurs powiódł ją za rękę do
podziemnego wyjścia ze stanicy.
- Jeśli wybuchnie wojna i stanica będzie oblegana, nie wolno ci szukać mnie. Musisz
uciec przez tajemne przejście do kryjówki - powiedział z miłosną troską w głosie.
Nigdy cię nie opuszczę, moja miłości, myślała uśmiechając się nawet wtedy, gdy
bezsenność i powracająca pustka rozłupywały jej serce niczym prawdziwe ugodzenie strzały.
Zanim jeszcze była wewnętrznie na to przygotowana, rozpoczęły się bóle porodowe.
Tej nocy, gdy leżała w łożu, plecy zaczęły ją tak boleć, że nie mogła zasnąć. Jej myśli krążyły
wokół Maursa. Czy zginął? A może ta okropna Ciemność pochłonęła go? I czy to nie ona
sama rozkazała wężowi morskiemu zabić coś, co kiedyś było jej mężem? Nie zdając sobie
sprawy z tego, co robi, wyjęła Domnu z kryjówki i wsunęła bransoletę na rękę. Na skórze
poczuła dotyk ciepłego, miękkiego i pełnego siły węża morskiego. Czy tylko to sobie
wyobraziła, czy też rzeczywiście biło od niego ciepło?
Targnął nią pierwszy skurcz. Wzdrygając się na myśl o tym, co będzie musiała
uczynić po porodzie, przygotowywała podróżny worek.
Wyśliznęła się przez sekretny podziemny tunel. Jak w transie schodziła do morza,
zatrzymując się tylko wtedy, gdy bóle były zbyt silne, by mogła pozostać wyprostowana.
Zupełnie jak odlatujący na zimę ptak, podążała wyraźną ścieżką wyrytą głęboko w jej
umyśle. W końcu usłyszała fale oceanu rozbijające się o brzeg i wiedziała już, że jest prawie
na miejscu. Na zakręcie drogi zobaczyła jaskinię ze snu.
Kiedy dzieci przyszły na świat, odcięła i związała pępowiny. Po umyciu bliźniaków
zawinęła ich w ciepłe ubranka. Potem, ciągle z zamglonym umysłem, przygotowała się do
wypełnienia tego, co nakazał jej geas.
Pomiędzy dziećmi położyła nóż, przyglądając się po kolei każdemu z nich. Wprost ze
źródła wewnętrznej wiedzy napłynęły imiona.
- Nadaję ci imię Quirinus - zanuciła do pierworodnego, głaszcząc jego rudą czuprynę.
A ty będziesz nosił imię Remus - powiedziała do drugiego, który miał bardziej różową skórę i
jasne, niemal białe włosy.
Chwyciwszy nóż, podniosła go do góry. Musi zadać cios prosto w serce, sprawiając
przy tym jak najmniej bólu. Jęknęła i zawahała się, znów spoglądając to na jedną małą postać,
to na drugą. Widziała swych synów wyraźnie, bo padało na nich pochodzące z nieznanego
źródła światło. Ale które z tych dzieci było nosicielem Zła?
Poczuła nagle, że umysł jej zaczyna pracować sprawniej. Upuściła nóż. Kładąc dzieci
w zgięciach obu rąk, podjęła desperacką próbę odgadnięcia ich natury - tak jak robiła to ze
skrzydlatymi owadami. Nie wyczuła Zła. Każdy z jej śpiących synów zasługiwał na miłość.
Popłakując zastanawiała się gorączkowo, czy zgodnie z nakazem miała zabić obydwu
chłopców? - Nie! - krzyknęła; serce skakało jej w piersi niczym dzikie zwierzę walczące o
wolność. - Nie zrobię tego! Dziecko mojego pana będzie żyło. Przynajmniej tyle po nim
muszę zachować.
Nagle ciepło nasilające się na przegubie przyciągnęło jej wzrok do talizmanu. Od
Domnu bił blask! Zielony wąż morski zalśnił jeszcze jaśniej, jakby skryta głęboko w jego
ciele energia potężniała. Wbrew jej woli ręka podniosła się i wskazała na morze. Czyżby
bransoleta chciała powiedzieć, że to woda zadecyduje, które dziecko ma żyć?
Obudzone noworodki wrzeszczały, kiedy brodziła po kolana w oceanie. Krążek
Domnu rozbłysnął. Słony wodny pył studził jej znużone, przepocone ciało, a ona stała tam
dłuższą chwilę, patrząc to na twarze synków, to na morze, i oczekując znaku.
Od dalekich fal oderwał się ciemny kształt. Kiedy się zbliżył, Zvetta zobaczyła hak
wężowej szyi, wyłaniający się z przybrzeżnej fali. Krzyknęła. To coś zatrzymało się w
odległości kilku jardów od niej, dając jej czas na dokładne oględziny.
Zielony wąż miał wysokość prawie dwóch mężczyzn i owczą głowę. Nigdy nie
widziała tak gigantycznego stworzenia. Uciekłaby, gdyby nie to, że zmroził ją strach. Musi
się ruszyć! Musi uciec, by ochronić dzieci przed tym potworem.
Poczuła napływającą ku niej wielką falę współczucia która wywołała mrowienie
całego ciała i w dziwny sposób ją uspokoiła. Dzieci wpatrywały się maleńkimi oczami w
ślizgającą się w ich kierunku bestię.
Jakby pozdrawiając przyjaciela, Zvetta odwzajemniła się olbrzymowi spojrzeniem
pełnym ciepła. Kiedy wielka głowa owcy delikatnie oparła się o jej ramię, pomyślała nawet,
że zna rozwiązanie zagadki. Oto z głębi oceanu wyłonił się Domnu, żyjący w morzu stwór, na
podobieństwo którego jakiś Prastary zaprojektował jej bransoletę. A może ten wąż morski był
Prastarym we własnej osobie? Tym, który ogłosił morze swym królestwem?
Nie znała prawdy. Wiedziała tylko, że ten potwór nie wyrządzi j ej żadnej krzywdy.
Kobieta i wąż popatrzyli sobie głęboko w oczy. Podniósłszy najpierw jedną rękę z wtulonym
w nią noworodkiem, a później drugą, poprosiła:
- Powiedz mi, Prastary, który z nich jest dzieckiem Ciemności, a który mego pana,
Maursa.
Zvetta zauważyła wtedy, że oczy Domnu nie są czerwone jak w bransolecie, ale
błyszczą czystym błękitem nieba zmytego deszczem. Prastary opuścił głowę, ale zanim to się
stało, zobaczyła, że z jego oczu płyną łzy.
Popatrzył bacznie na noworodki. Później wielki łeb uniósł się na wysokość głowy
Zvetty, a słowa dotarły do jej umysłu tak wyraźnie, jakby wąż je wypowiedział.
- Jeszcze nie nadszedł czas, moja pani. Przyjdź z chłopcami siódmego dnia miesiąca
Poczwarki, w roku Mchowej Niewiasty.
Posuwając się powoli, jakby niechętnie, miękkie zielone ciało zanurzyło się w morzu i
znikło.
Zvetta nie mogła sobie później przypomnieć, w jaki sposób wróciła z bliźniakami do
Twierdzy Domnu. Przez następnych dziesięć dni czuła na przemian to wzrastającą, to
opadającą gorączkę. W godzinach względnej jasności umysłu czuła w sobie potężniejącą moc
geasu. Pewnego wieczoru ocknęła się przed kołyską pierworodnego, Quirinusa, trzymając
nóż nad jego poruszającą się piersią. Przez chwilę wahała się, siła klątwy sprawiała, że
morderstwo wydawało się jedynym wyjściem.
Słowa Domnu przeszyły jej umysł z siłą komety mknącej przez czarne niebo.
- Nie nadszedł jeszcze czas, moja pani.
Do roku Mchowej Niewiasty pozostawało dziesięć lat! Nie potrafi przez taki szmat
czasu zagłuszać przynagleń nakazu, jaki otrzymała.
Przygryzając usta zadecydowała, że następnego dnia w południe wyśle Donasa z
bliźniakami w trwającą pięć dni podróż do stanicy swego ojca w Dolinie Tyrno. Tam Donas
wychowa chłopców na godnych spadkobierców rodu Domnu.
Wracając do łóżka wmawiała sobie, że wygnanie jest jedynym sposobem, by dzieci
były bezpieczne. Z pewnością czas stłumi jej uczucie, więc kiedy znowu się spotkają, będzie
w stanie rozpoznać, które z nich nosi w sobie Zło.
Po tym, jak Zvetta odesłała synów, geas osłabł, ale nieposłuszeństwo sprowadziło na
nią karę. Jej umysłu nie zaprzątały już ogrodowe stworzenia. W końcu skrzydlate owady
opuściły kwiaty, a te umarły. Nie mogła dłużej znieść przechadzania się pośród ich
szczątków.
Coraz częściej głaskała węża morskiego, nieustannie otaczającego jej lewy nadgarstek,
znajdując pocieszenie w historiach, które o nim wymyślała.
W poprzednich latach Domnu wnosił w dom jej pana płodność. Zawsze też Dolina
Domnu miała spadkobierców. I z pewnością głowa owcy oznaczała, że wąż jest potulny.
Trudno było sobie tylko wyobrazić, że potrafi wyrażać współczucie.
Geas osłabł, a Zvetcie wciąż nie dane było zaznać spokoju. Ciągle martwiła się, że
Moc Ciemności potężnieje z każdym rokiem. Gdyby zabiła i Quirinusa, i Remusa zaraz po
urodzeniu, nie musiałaby się bać. Ale wciąż, nawet teraz, nie umiałaby przelać krwi.
Zvetta rządziła w Domnu mądrze, mimo że nie była szczęśliwa. Istniał jednak ktoś,
kto podzielał jej smutek. Gdy Zvetta odeszła z morskiego brzegu z bliźniakami, przemieniony
Maurs wynurzył się z wody, tęsknie patrząc na jaskinię, w której urodziły się dzieci. Przez
krótki czas skrzela na jego szyi próbowały dostosować się do przebywania na lądzie. Samotny
ponad miarę, tęsknił do żony. Przemknęło mu przez myśl, by pognać przez piaszczystą plażę,
a później upaść w oczekiwaniu na śmierć.
Gdyby zabił bliźniaków, byłby teraz u boku swojej żony, wolny, do czego miał prawo.
Co go powstrzymało? Czyjego nowe, ostrzejsze zmysły wyczuły miłość Zvetty do dzieci? Nie
chciał powracać do ciała mężczyzny, jeśli miałoby to oznaczać koniec j ej miłości i wiary w
niego. Wzdrygnął się. Kilka miesięcy temu nie doświadczyłby tak intensywnych uczuć.
Ani ciałem, ani umysłem nie był już mężczyzną, którego kochała. Czasami wydawał
się tak zintegrowany ze wszystkimi żyjącymi istotami, że aż nie wiedział, co o tym sądzić.
Czy Zvetta wciąż by go chciała, gdyby kiedyś powrócił do niej?
Jeśli czuł się taki samotny, to czemu nie dał jej znać, kim naprawdę jest? Opuścił
głowę. Nie! Lepiej, żeby myślała, że nie żyje, niż pozwolić, by zobaczyła go w obecnym
wcieleniu, być może na resztę życia.
Dlaczego powiedział jej, aby wróciła w roku Mchowej Niewiasty? Potrząsnął głową,
nie rozumiejąc, skąd mu to przyszło na myśl. Rozsądek jednak podpowiedział, że w
dziesięcioletnich chłopcach będzie widać kiełkujące Zło, choć być może nie będzie ono
jeszcze tak silne, jak wtedy, gdy dorosną.
Wycofawszy się, wąż morski odpłynął przygnębiony na zimniejsze, głębsze wody
swego oceanicznego domu, rozpamiętując wszystkie urazy doznane zaraz po odzyskaniu
świadomości w obcym ciele.
Wedle jego obliczeń miało to miejsce ledwie cztery i pół miesiąca temu, ale narodziny
bliźniaków dowodziły, że czas biegł tu dwa razy szybciej. W każdym razie został ciśnięty w
ten nie znany mu dotąd świat tego ranka, gdy wysłannik Ciemności złączył się w jedno z jego
żoną. Nie mógł sobie przypomnieć, co się z nim działo od momentu walki z tą odrażającą
istotą, aż do chwili gdy - oddychając! - obudził się na dnie oceanu.
Na Wieczny Płomień, powinien być martwy, przecież tafla wody rozciągała się nad
nim bardzo wysoko. Czuł się przygnieciony, zupełnie jakby był pogrzebany. Zżerało go
przemożne pragnienie zrzucenia skóry i wyjścia na ląd. Walcząc z demonami swego umysłu,
zagrzebywał się w piachu, dopóki nie stracił z oczu czegoś, co było teraz jego światem.
Maurs chciał opanować ciało, próbując myśleć logicznie, jak robił to zawsze w
przeszłości. Wypłynął na płytsze i czystsze wody, gdzie zwinął się i zaczął się sobie
przyglądać. Na widok swej zielonej postaci zajęczał z rozpaczy. Beczący dźwięk, który
wydobył się z niego i rozpylił we wszystkie strony bąbelki powietrza, przeniknął ego ciało
takim chłodem, jaki czuł kiedyś, będąc zagrzebanym v śnieżnej zaspie.
Jakaż to głowa wieńczyła węgorzowate ciało? Wyciągnął szyję przyjrzał się swemu
odbiciu. Niebieskie oczy błyszczały z owczego łba!
Do czasu, gdy wrócił na dno oceanu, zdołał rozszyfrować tę tajemnicę. Czyż w bryłce
z Wielkiego Pustkowia nie mógł ukryć się wróg, który próbował go zabić?
Dlaczego mu się nie udało? Przypomniał sobie tę scenę.
Zielony blask z bransolety Domnu smagał czerń. Tak! Otoczył ich. Talizman w jakiś
sposób odwrócił śmiertelny podmuch, osłabiając ego działanie, tak że najgorszym, co Zły
mógł uczynić, była zamiana Maursa w węża Domnu. Wśród ciemności zabłysła iskierka
nadziei. Wciąż jeszcze był niepokonany. Poradzi sobie z tym: obejmie władzę, jak przystało
na lorda.
Nagle uświadomił sobie, że próbując pokonać magię, usankcjonował jej istnienie.
Logicznie rzecz biorąc... Zaśmiałby się w głos, ;dyby tylko miał krtań. Zarżał więc
wewnętrznie z dowcipu, jaki sam obie spłatał. Logika - czy można było spodziewać się jej u
mężczyzny, który został zamieniony w baśniowego węża morskiego?
Zaczynając się przyzwyczajać do swych dziwnych kształtów, przypatrywał się z
ciekawością morskiemu życiu wokół siebie. Oślepiająca biel piasku na dnie kontrastowała z
mnogością morskich stworzeń mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Wielkie podwodne
wachlarze - różowe, żółte i fioletowe - kołysały się leniwie w oceanicznych prądach.
Olbrzymie koralowce wyciągały swe rogi w górę, jakby próbując przebić słońce.
Nigdy jeszcze nie przebywał w tak wspaniałym, olśniewającym wiecie. Naprawdę,
było to królestwo godne najpotężniejszego władcy. Może oceaniczna rafa widziała kiedyś
takiego przywódcę w Doinu - prawdziwym właścicielu tego ciała. Na Wieczny Płomień, to
tak, jakby tę podwodną krainę ukryto przed człowiekiem, aby mogła trwać w bezkresnym
continuum boskiego zwierzchnictwa.
Niebieskie oczy nadal przepatrywały rafę. Widział błyszczące łuki błękitnych rybek,
wypływających z pęknięć koralu. Znieruchomiał przed ich domostwem i zdumiał się, gdy
rzuciły się na niego. chwilę później zaczęła go szczypać skóra. Poczynania małych
krwiopijców wywołały nieokreślone świerzbienie. Pozostał tam długo, przeciągając się i
drżąc, ucieszony tymi nowymi i przyjemnymi doznaniami.
Odprężył się już całkowicie, gdy niespodziewanie nastąpił atak. Skóra zapiekła
boleśnie, jakby stado pijawek nagle zaczęło wysysać jego krew.
Miotając się dookoła, próbował różnych sposobów, usiłując obronić się przed
rosnącym naciskiem ssawek. Chociaż jego ogon uderzał w tył i w przód, szybko przyczepiały
się znowu. Ssanie stawało się coraz bardziej intensywne. Odwracając swą wełnistą głowę,
usiłował kąsać szkodniki, lecz nagle zamarł ze strachu, znalazł się bowiem tuż przed
wyłupiastymi oczami Dekki. Chodziły słuchy, że taka bestia istnieje, lecz nie dowierzał im,
tak jak nie wierzył w magię.
Ogłuszony poczuł jedynie, że gąbczaste łapy przyciągają go do jamy gębowej. Jeśli
podania mówiły prawdę, Decca jedną łapą wstrzykiwał wrogowi paraliżującą truciznę, a
drugą wprowadzał do jego ciała substancję zmiękczającą wnętrze tak, żeby bezzębny potwór
mógł go połknąć.
Decca rozsmarował na szyi Maursa czerwoną truciznę. Czując pieczenie, wąż morski
zawołał wewnętrznym głosem:
- Na Gunnorę, nie poddam się jeszcze! Maurs nie da się pokonać, nawet takiemu
bydlęciu, jak to.
Ku swemu zdziwieniu poczuł, że chwyt bestii słabnie.
Decca zrobił coś dziwnego. Jego głęboki czerwony kolor zmienił się z szybkością
błyskawicy w mlecznobiały. Wciąż trzymając Maursa, tyle że lżej, przybliżył głowę owcy do
swych wyłupiastych oczu. Do węża morskiego dotarł zakłopotany głos.
- Maurs? Jesteś myślącym stworzeniem? Jaką formą życia? Pospiesz się z
odpowiedzią, bo jestem głodny.
Maurs poczuł taką ulgę, że sformułowanie odpowiedzi zajęło mu dobrą chwilę. To
była pierwsza inteligentna istota, którą tutaj spotkał. Czy było ich więcej?
- Jestem człowiekiem, lordem zamienionym w... węża morskiego. Decca przyciągnął
go bliżej.
- Na Panią, która pływa po mieliznach! Mówisz prawdę. Po zneutralizowaniu trującej
substancji na szyi Maursa Decca odskoczył.
Maurs popłynął za nim.
- Proszę, nie odchodź! Obydwaj jesteśmy inteligentnymi istotami. Zostańmy
przyjaciółmi.
ANDRE NORTON OPOWIEŚCI ZE ŚWIATA CZAROWNIC Tom 2
PRZEDMOWA Powołałam do życia Świat Czarownic, myśląc tylko o jednej książce. Gdy praca nad nią dobiegła końca, zaczęłam jednak sama sobie zadawać coraz więcej pytań dotyczących przeszłości, teraźniejszości i przyszłości tego świata. Najwidoczniej nie byłam jedyną osobą, która czuła głód wiedzy na ten temat, bo wkrótce zaczęłam dostawać listy od czytelników, w których powtarzało się pytanie: co dalej? Źródłem całej tej historii był fragment, mający stać się początkiem powieści historycznej o krzyżowcach, którzy zamiast powrócić do Europy, osiedlili się na Bliskim Wschodzie, zakładając tam sobie małe gospodarstwa. Rozwinięcie tego pomysłu dało mi sposobność do zapoznania się z opowieściami z tamtych czasów i nauczenia się czegoś więcej o strukturze społeczeństwa tego okresu. Wiedza ta związana była z folklorem, balladami (Czarodziej ze Świata Czarownic oparty jest na Childe Roland) i okultyzmem. Z tej mieszanki piorunującej zaczęło powstawać coraz więcej opowieści o przygodach ludzi, którzy pod koniec drugiej z kolei książki postanowili wieść samodzielne życie. Wiele historii zostało zaczerpniętych z ludowych podań, podczas gdy materiały dotyczące okultyzmu zawdzięczam głównie współczesnym opisom i teoriom, zielarstwa, czarnej i białej magii, itp. Wyżyna Hallack narodziła się w Roku Jednorożca, który z kolei korzeniami sięgał Pięknej i bestii. Później mieszkańcy Krainy Dolin zaczęli się upominać o należne im miejsce w utworach. I nagle miałam do dyspozycji dwa kontynenty i kilka stuleci, o których należało opowiedzieć czytelnikom. Kiedy Opowieści ze Świata Czarownic zostały poczęte, zapragnęłam się dowiedzieć, co inni pisarze mogliby dodać do tej historii. Niewątpliwie stworzyliby miejsca, których istnienia do tej pory nie podejrzewałam: nie znane mi białe plamy. Tak właśnie się stało. Nowe światło rzucone na starą historią sprawiło, że rozbłysła ona życiem. Mieliśmy Sokolników mówiących wreszcie własnym głosem, Wilkołaki i Damy, niebezpieczne zaklęcia, wojowników ożywających zarówno na Wyżynie Hallack, jak i w Estcarpie. Z wielką przyjemnością zebrałam wszystkie te nowe spojrzenia na świat, który kochałam tak długo. Tak więc jestem bardziej niż zadowolona z tego, że mogę przekazać innym tę bogato zdobioną i rozszerzoną wersję Świata Czarownic. ANDRE NORTON
CLARE BELL POLOWANIE NA CÓRKĘ LORDA ETSALIANA Ostry wiatr znad wzgórz zawirował wokół koniuszków moich uszu. Przed sobą miałam przysypane śniegiem ślady swych ofiar: lorda Etsaliana i jego córki. Czytałam z nich, w jaki sposób tych dwoje walczyło z wznoszącymi się pagórkami bieli, podczas gdy ja, na swoich szerokich łapach porośniętych od spodu sztywnym futrem ślizgałam się po szczytach. Nie zwalniając kroku opuściłam pysk żeby przyjrzeć się ich zmaganiom. Buty mężczyzny wyżłobiły w śniegu głębokie dołki. Ślady jego córki były mniejsze i nieregularne, tak jakby zaczęła się potykać. Tutaj płaszcz wlókł się za nią i zahaczył o ciernie, zostawiając karmazynowy skrawek materiału. Przeszłam obok, podwijając koniec swego długiego ogona. Etsalian zapewne nie zauważył zdradliwego skrawka, bo inaczej usunąłby go. Wiedziałam, że już zaczął podejrzewać, iż jestem czymś więcej niż tylko bardzo głodnym śnieżnym kotem; zdradziła mnie ślepa nienawiść z jaką go ścigałam. Czy ów władca Estcarpu wiedział, że moje łapy były niegdyś szorstkimi od pracy rękami gospodarskiego popychadła, a oczy wodziły za nim w czasie zabaw? Czy wiedział, że to, co trawiło mój mózg i trzewia, nie było płomieniem głodu, lecz rozognioną żądzą zemsty? Kroczyłam dalej, czując siłę swych lędźwi i ostrość kłów w paszczy. Ja, Megarti, początkująca Czarownica, pozbawiona ludzkie postaci, nie wzbudziłabym męskiego pożądania. Żaden pijany pan nie mógł już pochwycić mnie i związawszy, poczynać sobie rozpustnie i zuchwale niczym z dziwką z karczmy. Moje uszy drżały, gdy szłam. Na samo wspomnienie o tamtej chwili ogon poruszał się wściekle do przodu i do tyłu. Krzyczałam głośno, gdy mnie gwałcono, ale to nie był ten najgorszy ból - o nie. Tym, co bolało najbardziej, była utrata daru, którego w tamtej chwili zostałam pozbawiona. Pozostało tylko krwawiące ciało. A przecież miałam być Czarownicą! Wtedy gdy Etsalian mnie posiadł, i później, gdy rzucił jak zużytą szmatę pomiędzy swych pijanych żołdaków, ogłaszał zwycięstwo nad czarami. Tamci byli potrzebni tylko po to, by nabrać pewności, że moja Moc rzeczywiście została unicestwiona. Czy wiedział, że okradając mnie z mego daru, zadał równocześnie bolesny cios Radzie Czarownic, która chroniła Estcarp? Co prawda nie byłam jeszcze Adeptką, a zaledwie nowicjuszką, której zdolności dopiero zaczęły się budzić, ale wydarzyło się to w roku napaści na Karsten i zamknięcia Granicy. Siły Rady, a w rzeczywistości wszystkich Czarownic w Estcarpie zostały poważnie nadwerężone. Wcześniej można było nie dostrzec braku
współdziałania z mojej strony, teraz jednak dotkliwie odczuto tę stratę. Tej straszliwej nocy mogłam być zadowolona tylko z tego, że Etsalian nie znał ani mego imienia, ani mojej rodziny; wiedział jedynie, iż pochodzę ze Starej Rasy. Światła w karczmie były słabe, a lord tak pijany, że nie zapamiętał twarzy dziewczyny, której zadał gwałt. Wiedząc o tym, zatrudniłam się w jego domostwie jako zwykłe popychadło. Miesiące i lata cierpienia i oczekiwania dłużyły się niesłychanie. W tym czasie dowiedziałam się, że Etsalian miał kiedyś żonę, która umarła młodo, zostawiając tylko jedno dziecko - córkę. Miłował Chrinę ponad wszystko. Zrazu cynicznie myślałam, że jego przywiązanie do niej wynikało po prostu z poczucia własności - jak u kogoś, kto ma przywilej posiadania rzadkiego kamienia szlachetnego. Ale potem, ku swemu zdziwieniu, spostrzegłam, że jego miłość była prawdziwa i odkryłam, w jaki sposób mogę go głęboko zranić. Trzask pokrytych lodem gałęzi spłoszył mnie. Wiatr chłostał sosny na stoku góry. Nawałnica przerodziła się w śnieżycę, stając się sprzymierzeńcem w polowaniu, spowalniając wędrówkę moich ofiar. Ze śladów Etsaliana i Chriny wynikało, że potykali się i grzęźli; miejscami dwa ślady zlewały się w jeden. Myślałam o tym, jak musieli tulić się do siebie, jak lord osłaniał własnym ciałem swą dziesięcioletnią córkę owiniętą jego płaszczem. Tych dwoje należało teraz do mnie. Etsalian i Chrina nie mieli widoków na wybawienie, ponieważ zmyliłam drogę strażnikom, którzy mieli ich chronić, i spłoszyłam konie. Moja żądza zemsty wzrosła, gdy usłyszałam przed sobą odgłos kroków. Postanowiłam zaatakować z góry. Porzuciłam szlak i okrążyłam swą zdobycz, szukając jakiegoś wystającego konaru, z którego mogłabym rzucić się w dół, zanim Etsalian zdołałby wyciągnąć miecz. Idąc myślałam o Toriswithe - mojej siostrze. Czy to ona mi pomogła, sprowadzając tę nawałnicę z północy? Dobrze wiedziałam, że nie nadeszła jeszcze pora zimowych zawieruch; musiał wiedzieć o tym również Etsalian - inaczej nie wybrałby się w podróż w te góry. Toriswithe. Mogłam zawsze liczyć na jej pomoc dzięki więzom krwi i temu, że kiedyś miałam dar. Powstrzymywały mnie nieco wstyd i zazdrość - wszak ona zachowała swoje zdolności i doprowadziła do ich rozkwitu. Ja, dopuszczając do tego, by mnie zniewolono, zobaczyłam tylko otwarcie się kwiatu tuż przed jego zwiędnięciem. Spotkałyśmy się zaledwie wczoraj w jaskini niedaleko szlaku. Toriswithe poszła pierwsza, by poczynić przygotowania. Ja przybyłam później. Kiedy dotarłam do umówionego miejsca, na ziemi nie było śniegu. Widziałam tylko obumarłe liście zesztywniałe od kryształków lodu. W pobliżu wejścia, na skrawku oszronionego błotnistego gruntu, widniały ślady śnieżnego kota. Ostrożnie schyliłam się pod
ocienionym występem na progu jaskini. Wybrawszy drogę przez kamienne podłoże, doszłam do pomarańczowego kręgu rzucanego przez ogień. Toriswithe wyszła mi na spotkanie spoza blasku. Była ubrana w prostą suknię podtrzymywaną w talii przez srebrną klamrą. Jedną rękę położyła na prymitywnie ociosanej klatce obwiązanej skórzanymi rzemieniami. Uwięziony w środku śnieżny kot strzygł uszami, przeszywając mnie spojrzeniem swych lodowatozielonych oczu. Kiedy kot warcząc obnażył zęby, wzdrygnęłam się. - Boisz się bestii? - spytała Toriswithe. - Tak. - Nie mogłam pozbyć się drżenia głosu. - Ale właśnie nią chcesz się stać. - Czyżbyś próbowała mi to odradzić? - Nie, Megarti. - Jej głos złagodniał. - Chcę ci jedynie uświadomić, na co się porywasz. Uklęknij przed klatką. Uczyniłam to; miałam teraz śnieżnego kota tuż przed oczami. Kiedyś, gdy jeszcze posiadałam cudowny dar, odczuwałam pokrewieństwo ze zwierzętami i rozumiałam ich myśli. Teraz nie zostało mi nic oprócz determinacji. Przez z grubsza ociosane kraty klatki wpatrywałam się w oczy śnieżnego kota, próbując dojrzeć coś poza zimnym spojrzeniem drapieżnika. Lecz co spodziewałam się tam znaleźć? I czy potrafiłabym być równie bezlitosnym myśliwym? Łączyła mnie z bestią żądza zemsty. - W jaki sposób sprowadziłaś tutaj to zwierzę? - spytałam, zastanawiając się, czy złapała stworzenie sama, czy zapłaciła łowcom. Toriswithe uśmiechnęła się z pogardą. - Zapomniałaś, że dar daje władzę nad bestiami? Zwabiłam ją. To moja siła trzyma ją na wodzy, nie te niezgrabne kraty. Zrobiłam klatkę, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo, Megarti. Przygnębiona spytałam: - Po co potrzebny ci jest śnieżny kot? Dlaczego nie zmienisz po prostu mego ciała? - Bez zwierzęcych instynktów i stosownej wiedzy byłabyś bezbronna jak niemowlę. Z niego - wskazała na śnieżnego kota - wydobędę to, czego potrzebujesz. Czy jesteś gotowa? Skinęłam głową. W migotliwym blasku ognia Toriswithe narysowała kredą pentagram, w centrum którego znalazłam sieja i śnieżny kot w klatce. W każdym wierzchołku umieściła świece, po czym zapaliła je władczym gestem. Śpiewając monotonnie okrążyła nas, trzymając w ręce talizman ze splecionej sierści śnieżnego kota. Kiedy przymocowywała go do mojej szyi, poczułam zapach wmieszanych w to ziół i ostrą woń zwierzęcego piżma.
- Przemiana potrwa tak długo, jak długo będziesz nosiła tę obrożę - powiedziała. - Zedrzyj ją, a odzyskasz swą kobiecą postać, kiedy i jeśli tylko zechcesz. Znów monotonnie zaśpiewała, odrzuciwszy do tyłu swe rozpuszczone włosy; chwilami wyła i warczała. Poczułam, jak chwyciła moje włosy i ścisnęła w swej pięści, podczas gdy drugą rękę wsunęła do klatki, chwytając kark kota. Oboje - ja i bestia - zwijaliśmy się z bólu, lecz Toriswithe nie zwalniała uścisku, przybliżając każde z nas do krat klatki - nos do pyska. Musiałam wdychać oddech śnieżnego kota. Równocześnie przenikała we mnie istota jego natury; wszystko to, co - skryte w jego umyśle - czyniło go takim, jakim był. Zanim jeszcze poczułam Przemianę rozpoczynającą się w moim ciele, wiedziałam już, co to znaczy być zwierzęciem. Czułam ssanie głodu i błogosławieństwo sytości, cichą radość wychowywania młodych i okrutną przyjemność polowania. Znałam ból ran zadanych przez rogate i mające kopyta ofiary i przeżywałam rozpaczliwy zawód na widok upragnionego posiłku uciekającego poza granice osiągalności. Ale nie było we mnie, jak się tego obawiałam, okrucieństwa czy dzikiej żądzy krwi. Te cechy, tak często przypisywane zwierzętom, charakteryzowały przede wszystkim rodzaj ludzki. Myśląc o swym celu, poczułam ukłucie wstydu, ale zostało ono szybko stłumione przez wspomnienie gwałtu i wielkiej krzywdy wyrządzonej Estcarpowi przez to, że Rada została pozbawiona Adeptki w czasie, gdy jej potrzebowała. Gniew wzmocnił mnie. Zapragnęłam Przemiany. Jak glina formowana rękami garncarza, zostałam wtedy rozciągnięta w jednym miejscu, ściśnięta w drugim, prawie że złamana, odmieniona i stworzona na nowo. Czy moja Przemiana wyglądała straszliwie, nie wiem, bo chociaż Toriswithe jej się przypatrywała, robiła to bez widocznej reakcji. Z moich policzków, z dziwnym kłuciem, wykiełkowały wąsy. Dywan futra pokrył ciało, powodując nieznośne swędzenie. Ostre bóle w stawach i kończynach uświadomiły mi, że zamiast dłoni i stóp mam teraz szorstkie poduszeczki, z których wyrastają mi krótkie palce z ostrymi pazurami. Stanęłam na czterech łapach, machając końcem wciąż swędzącego ogona i jeżąc srebrnobiałe futro. Moja kocia siostra leżała nieruchomo w klatce, niemal bez tchu. - Jest w transie - usłyszałam. Musiałam mocno potrząsnąć głową, zanim rozpoznałam brzmienie ludzkiej mowy. Usiadłam na zadzie, spoglądając z dołu na sylwetkę Toriswithe wznoszącą się wysoko. Wydawała mi się dziwna. Tak silne były śnieżnokocie instynkty, że z ledwością powstrzymałam się od wierzgania. Toriswithe nachyliła się nade mną, z zaniepokojeniem marszcząc brwi.
- Jesteś tam, siostrzyczko? Zamruczałam słabo, oznajmiając w ten sposób, że wszystko w porządku. Poklepała mnie po karku. Pozwoliłam podnieść swą przednią łapę i ścisnąć jeden z palców, by wysunął się pazur. Poprowadziła go do obroży, teraz zagrzebanej w grubym futrze wokół mojej szyi, i delikatnie o nią zaczepiła. - Pamiętaj. To twoje wybawienie. Spróbowałam sama, by nabrać pewności, że będę mogła zedrzeć obrożę, gdy nadejdzie czas. Później, obejrzawszy się po raz ostami na Toriswithe, opuściłam jaskinię i wyruszyłam w ślad za Etsalianem. To było wczoraj. A teraz... Znowu zdałam sobie sprawę z tego, że wspomnienia rozproszyły moją uwagę. Stanęłam, z jedną łapą podniesioną, czując, że wciąż mam w sobie tyle z człowieka, by zanurzyć się w wydarzeniach z przeszłości. Bojąc się, że pamięć o nich kosztowała mnie zbyt dużo czasu, poszukałam miejsca na zasadzkę i znalazłam je na gałęzi dębu, zwisającej nad szlakiem. Szybko wspięłam się i ustawiłam tak, by Etsalian przechodził tuż pode mną. Nawet jeśli spojrzałby w górę, nie zobaczyłby mnie wśród płatków śniegu. Usłyszałam szloch Chriny. Nie poruszyłam się, kiedy dwie ośnieżone postacie zatoczyły się pod gałęzią, na której stałam. Moim celem były szerokie, zgięte ramiona mężczyzny. Skoczyłam. Mimo że mój ciężar go przytłoczył, Etsalian sięgnął po miecz. Wpijając zęby w rękojeść, wyciągnęłam broń z pochwy tak szybko, że skaleczył się w dłoń śliskim ostrzem. Przyciskając krwawiącą rękę do piersi, szybko wywinął się z moich pazurów. Krzyk Chriny zakłócił wycie śnieżycy. Upadła przed ojcem na kolana, ramionami otoczyła jego szyję. Widziałam, jak na widok broni znajdującej się w moich szczękach Etsalian blednie. - Nie ruszaj się, dziecko - ostrzegł, nie spuszczając ze mnie wzroku. Chwycił ją za rękę i zobaczyłam, że drży. - Nie uciekaj, bo bestia zacznie cię gonić. - Czy to naprawdę bestia, ojcze? - spytała dziewczyna miękko. - To coś wzięło twój miecz. Na to nie znalazł odpowiedzi. Zacisnęłam zęby wystarczająco mocno, by porysować rękojeść, starając się oczami przekazać bezmiar swej nienawiści. Pogardliwym ruchem głowy odrzuciłam w zaspę wirujące ostrze. Niegdyś rumiana twarz Etsaliana zrobiła się teraz ziemista pod zamarzniętą rudawą brodą. Wykonał nieudolny ruch, chcąc podążyć za mieczem, po czym, szukając po omacku, spomiędzy fałd płaszcza wyciągnął nóż myśliwski. Wstał, osłaniając Chrinę całym swym ciałem. Pozwoliłam mu na wpół przykucnąć, zanim zaatakowałam ponownie. Z krzykiem,
który był teraz mieszaniną gniewu i przerażenia, dziewczyna odskoczyła do tyłu, oderwała z drzewa oblodzoną gałąź i próbowała mnie nią uderzyć, gdy szarpałam jej ojca. Lord leżał na plecach, broniąc się nożem. Kiedy mnie odepchnął, chwyciłam tył jego buta na wysokości kostki, zatapiając zęby poprzez skórę w ścięgna pięty. Uderzenie jego drugiej nogi odtrąciło mnie, ale wraz z kawałkiem buta oderwałam i ciało. Zesztywniał i zawył z bólu. Przewrócił się na bok, ściskając rękami zranioną nogę. Pozwoliłam, by dziewczyna mnie odgoniła, podziwiając zażartość, z jaką broniła ojca. Mogłam wytrącić jej z ręki gałąź i chwycić za gardło, lecz nie to było moim celem... na razie. Obnażając zęby i strasząc potrząsaniem kija, Chrina oddaliła się ode mnie, po czym podbiegła do Etsaliana. Z jej pomocą przewiązał sobie ranę paskiem oddartym z brzegu płaszcza. Kiedy próbował chwiejnie się oddalić, opierając się z całej siły na córce, upadł przy pierwszym kroku; widomy znak, jak bardzo był okaleczony. Widziałam coraz większe przerażenie malujące się na twarzy lorda, gdy skradając się podchodziłam z powrotem. Pot spływał mu po policzkach i zamarzał na brodzie. - Chrina, odszukaj mój miecz! - Jego głos był przeraźliwy i na wpół zduszony. - Szybko dziewczyno, na miłość Gunnory! Zagryzając usta, dziecko zanurkowało w wirującej zasłonie bieli kłębiącej się wokół nas. Ruszyłam, by ją dogonić, i tym razem jej niezdarne wymachiwanie kijem nie powstrzymało mnie. Ale obumierający gdzieś we mnie człowiek nie mógł nie odczuć szacunku dla dziecięcej odwagi. Było w niej też coś innego, co zaczęło mnie niepokoić. Tym czymś nie był jej wygląd, bo miała raczej pospolitą twarz o rysach zbyt grubych, by być piękną, a jej tyczkowata sylwetka owinięta w smagany wichrem płaszcz nie kryła w sobie obietnicy wdzięku. Nie, chodziło o coś innego; coś, co tkwiło w jej wnętrzu, a co wyczuwałam i odpędzałam od siebie, bo bałam się, że odwiedzie mnie od celu. Kiedy już dziewczyna wróciła do ojca, zaczęłam obydwoje okrążać, co jakiś czas doskakując do drugiej nogi Etsaliana. Chrinę zostawiłam nietkniętą. Raz za razem atakowałam i wycofywałam się, patrząc na grzęznącego w śniegu i czołgającego się mężczyznę, zostawiającego karmazynowe plamy, pochłaniane przez coraz głębsze zaspy. Wściekł się na mnie. - Zabij mnie, przeklęta! Zabij i weź to swoje mięcho, bestio piekielna! Ale kiedy tak nadal krążyłam, wyczułam, że wiedział, iż chciałam nie tylko mięsa. Zatrzymałam się, przeszywając wzrokiem dziewczynę. Dziwne wrażenie, jakie na mnie wywarła, przybierało na sile, a jej trafne przypuszczenie, dotyczące mej prawdziwej natury, zdumiało mnie. Odwzajemniła mi spojrzenie, a następnie popatrzyła pytająco na Etsaliana.
- Ojcze, czy kiedykolwiek skrzywdziłeś Czarownicę? - Daj spokój, dziecko. Ta bestia jest szalona. Nie widzisz? Warknęłam i uderzyłam ogonem o ziemię. Dziewczyna z dziwnym grymasem spojrzała na ojca, po czym odwróciła wzrok. Etsalian skierował twarz w moją stronę. Mogłam na niej zobaczyć niechciane wspomnienia gwałtu, narzucające mu się nieodparcie, bo chociaż nie pamiętał ani mego oblicza, ani imienia, wiedział, że posiadł kobietę ze Starej Rasy. Jego usta wykrzywiły się, ale strach naznaczył twarz cierpieniem, udaremniając próbę szyderczego uśmiechu. - Ty nie możesz być tą młodą Czarownicą - wymamrotał do siebie, a jego oczy zalśniły gorączkowym żarem. - Jej Moc została tamtej nocy zniszczona. Otworzyłam szczęki i zawyłam głosem, który był niemal ludzki w swej furii. Futro na moim grzbiecie zjeżyło się, a ogon naelektryzował - wyglądałam jak zjawa. Skoczywszy do przodu, chwyciłam Chrinę za ubranie i odciągnęłam ją. Etsalian jęknął i spróbował się do niej doczołgać, ale weszłam między nich. Zamachnął się na mnie nożem myśliwskim. Odpłaciłam mu ugryzieniem w rękę. Odwróciłam się do dziewczynki, która leżała cicho w śniegu z rozpostartym płaszczem, oddychając płytko jak schwytany ptak. Miała na tyle rozwagi, by nie próbować ucieczki; wiedziała, że dopadłabym jej jednym susem. Stałam się świadoma dojmującego głodu, wraz z żądzą zemsty bijącego w moim gardle triumfalnym pulsem. Niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, zaczęłam skrobać swym szorstkim językiem rękę dziecka, śliniąc się od słonego smaku krwi. Chrina zakwiliła. Rozpaczliwe wycie Etsaliana skierowało moją uwagę znów na niego. Szlochał teraz, z rękami wyciągniętymi ku mnie. - Zmiłuj się, Mądra Kobieto! Tak, to ja zniewoliłem tamtej nocy młodą Czarownicę. Byłem na wpół otumaniony alkoholem i rozpaczą, gdyż właśnie tego dnia pochowałem żonę. Krążyły plotki, że to zazdrosna Czarownica przyłożyła rękę do jej śmierci, a ja w to uwierzyłem. Jeśli chcesz zemsty, wymierz Jamnie, lecz oszczędź dziecko, które nie zrobiło ci nic złego... Sycąc się widokiem jego beznadziejnego upodlenia, patrzyłam na płaczącego i błagającego Etsaliana, żeby ugasić kierujące mną pragnienie okrucieństwa. Jeszcze z nim nie skończyłam. Czy wciąż miał w sobie tyle arogancji, by myśleć, że cierpienie, jakiego mu przysporzyłam, było sprawiedliwą zapłatą za zło, jakie mi wyrządził? Nie. Dla osoby takiej jak ja, pochodzącej ze Starej Rasy, utrata daru była równoznaczna z obumarciem jakiejś
cząstki osobowości. Chciałam, żeby Etsalian, czując w głębi duszy taką samą stratę, zrozumiał ogrom swej zbrodni przeciwko mnie. Jego miłość do Chriny była środkiem, dzięki któremu mogłam go zniszczyć. Sparaliżowana przez chłód i strach, Chrina nie zdobyła się na wysiłek, by walczyć, gdy odciągałam ją od Etsaliana. Patrzył zaszokowany, jak ją obracałam i rozszarpywałam przód bluzki. Głowa opadła jej do tyłu. Mój pysk musną} szybko pulsującą żyłkę na jej gardle. Głód i potrzeba zabijania zawładnęły mną, niszcząc ostatni odruch obrzydzenia do tego, co miałam zrobić. W tym momencie prawie utraciłam tę cząstkę siebie, która jeszcze pozostawała człowiekiem. Moje kły zatopiły się w szyi dziewczyny, ale szczęki nie zacisnęły się. Razem z ciepłem pulsu na jej gardle poczułam coś innego; delikatną, pełną mocy energię, która była czymś więcej niż objawem życia. Kiedy wiadomość, czym to było, dotarła wraz ze smakiem jej ciała do mojego mózgu, przykucnęłam z drżeniem w każdym mięśniu. Teraz już wiedziałam, co mnie wcześniej niepokoiło. Czułam się, jakbym dostała obuchem w łeb. To dziecko pana Estcarpu miało dar budzącej się Mocy o wiele silniejszej niż ta, którą ja kiedykolwiek mogłabym w sobie rozwinąć. Przypomniałam sobie wtedy, że zwierzęta mogły wyczuwać dar. Przybrawszy postać bestii również ja posiadłam tę nieoczekiwaną zdolność. To nie było to, czego chciałam. W pełnym zgorzknienia zakłopotaniu wycofałam się, obserwując jak dziewczyna przykłada ręce do ran na swoim gardle. Ociekały krwią, ale wiedziałam, że nie są zbyt poważne. Jej oczy były szeroko otwarte, gdy na mnie patrzyła, i zobaczyłam w nich możliwość wyboru. Mogłam poddać się swoim zwierzęcym i ludzkim żądzom i zamordować dziecko na oczach ojca... albo je ocalić. To nie nagły zryw miłosierdzia skłonił mnie do tej konkluzji, a raczej świadomość potrzeby daleko większej niż moja. Jeśli uratowałabym Chrinę, mogłabym zażądać jej dla siebie i doglądać jej szkolenia jako Adeptki, wypełniając pustkę powstałą wśród Czarownic z Estcarpu po tym, jak nie zdołałam upilnować swego daru. Chrina usiadła, układając wokół siebie podarty płaszcz. Nagle wyciągnęła niezdarnie rękę w kierunku mojego pyska, by mnie pogłaskać, i odetchnęła. - Mało brakowało, a zabiłabyś mnie. A jednak nie zrobiłaś tego. Czemu? Nawet gdybym mogła mówić, nie byłabym w stanie udzielić odpowiedzi. Dziecko zadrżało gwałtownie, przypominając mi, że moje zęby nie były jedynym
niebezpieczeństwem, jakie mu zagrażało. Uderzenia nawałnicy potężniały z każdą minutą. Wyczerpany Etsalian leżał niedaleko, wciąż się w nas wpatrywał. Żeby uratować dziewczynkę, musiałam doprowadzić do kryjówki obydwoje. Zabicie Etsaliana dla satysfakcji lub wygody nie wchodziło w rachubę, jeżeli miałam zdobyć zaufanie Chriny. Z niskim warknięciem pociągnęłam jej płaszcz, przynaglając ją do pójścia za mną. Trąciłam lorda, żeby się ruszył. Zabrałam również jego sztylet i zakopałam go w śniegu. Stanowiliśmy dość dziwne trio, kiedy tak przedzieraliśmy się przez nawałnicę. Zbyt słaby, żeby iść, Etsalian czołgał się za mną. Chrina szła za nim zgięta wpół, próbując ochronić go przed chłoszczącym wiatrem. Kroczyłam z przodu, coraz bardziej zmartwiona okrucieństwem nawałnicy i coraz bardziej zdenerwowana ich niezdarnością. Miałam więcej szczęścia niż zdolności: znalazłam kryjówkę wystarczająco dużą, by zmieścić całą naszą trójkę - zagłębienie pod zwalonym drzewem. Kiedy lord i jego córka ulokowali się w środku plecami do siebie, wyczołgałam się na wierzch i rozciągnęłam niczym żywy pled, żeby ich przykryć i rozgrzać. Przestali drżeć. Wkrótce potem już spali. Ja zresztą również. Obudził mnie dźwięk podzwaniających zbroi i sygnały rogów dobiegające z zewnątrz. Odgarnęłam łapą śnieg, który zasypał wejście. Ujrzałam lśnienie słońca na pokrywie śnieżnej i rozglądających się mężczyzn. Chrina wstała. Utorowawszy sobie drogę przez śnieg, krzyknęła wymachując rękami. Byłam całkowicie oszołomiona i przeklinałam samą siebie za brak szybszej reakcji, ale nie mogłam powstrzymać wycieńczonego Estaliana od pójścia za Chrina. Zostałam w norze, wsłuchując się w głosy z zewnątrz. - Panie, śnieżny kot zaatakował wczoraj nasze konie i baliśmy się, że podąża twoim tropem. Wciąż szukamy bestii. Moje zdenerwowanie rosło. Jeśli Etsalian wydałby mnie swoim myśliwym, nie miałabym szans. Słyszałam jego przytłumiony głos, lecz nie mogłam zrozumieć słów. Czy powiedział im o mnie? Pomyślałam o ostatnich wskazówkach udzielonych mi przez Toriswithe, mimo że stanowiły dla mnie przeszłość tak samo odległą, jak wspomnienie mej kobiecej postaci. Podniosłam pazur do szyi, szukając obroży, ale była ona ukryta tak głęboko w futrze, że nie mogłam jej uchwycić. Nie mogąc już dłużej utrzymać nerwów na wodzy, wyskoczyłam z nory - tylko po to, by natknąć się na wycelowane groty i naciągnięte tuki. Z myślą, że Etsalian rzeczywiście mnie zdradził, szukałam jego sylwetki pośród otaczających mnie mężczyzn, lecz właśnie w chwili, gdy najbliższy wojownik miał uwolnić strzałę, usłyszałam głośny krzyk ojca Chriny: - Nie!
W oczach tych mężczyzn musiał wyglądać żałośnie, ale jego rozkazujący głos brzmiał równie władczo jak dawniej. Naciągnięte cięciwy łuków zostały zwolnione, wzniesione groty - opuszczone. Chrina doskoczyła do ojca i podniosła go na kolana. Oboje przeszywali mnie wzrokiem, zupełnie jakby mogli przeniknąć moje ciało. - Panie, dlaczego okazałeś temu stworzeniu litość? - spytał postawny mężczyzna w zbroi, który okazał się dowódcą drużyny. - Chrina nosi na szyi ślady zwierzęcych zębów, a i ty zostałeś pogryziony. - Śnieżny kot rzeczywiście zadał nam te rany, Pagancie - odparł Etsalian. - Ale oszczędził moją córkę i zaprowadził nas do kryjówki. Gdyby nie to, zginęlibyśmy w nawałnicy. Kilku wojowników i myśliwych wymieniło spojrzenia, jakby pomyśleli, że umysł lorda ucierpiał na równi z jego ciałem. Przez krótką chwilę zastanawiałam się, czy faktycznie nie mogło tak być po tym wszystkim, czego ode mnie doświadczył. Spojrzenie, którym mnie obdarzył, było dziwne, gdy powiedział miękko: - Dlaczego uratowałaś nas, Mądra Kobieto, nie wiem. Być może jeszcze za wcześnie na podziękowania. Wciąż możesz żądać zapłaty za krzywdę, którą ci wyrządziłem. W czasie gdy ludzie Etsaliana przygotowywali dla niego nosze, pozostawałam w pobliżu, a kiedy podnieśli rannego mężczyznę i ruszyli, podążyłam za nimi. Po odbyciu powolnej podróży z gór do stanicy Etsaliana położonej w pobliżu doliny, Chrina zaprowadziła mnie do kamiennego składziku, dopilnowała wyboru odpowiednich strojów, i zostawiła, żebym na osobności mogła dokonać przemiany z bestii w kobietę. Tym razem udało mi się zahaczyć pazurem o obrożę. Zerwałam ją. Dużo później spotkałam się z Etsalianem w stanicy w swej prawdziwej postaci, otulona w szaty, które należały niegdyś do jego żony. Nogę miał już opatrzoną i opierał się na kulach. Przez dłuższą chwilę żadne z nas nie potrafiło przywołać odpowiednich słów. W końcu powiedział: - Z tego, co mówią uzdrawiacze wynika, że zapłaciłem za swoją zbrodnię kalectwem. Zawsze już będę kulał. Wyprostowałam się. - A mnie nikt nie przywróci dziewictwa. Ale krzywda wyrządzona Czarownicom z Estcarpu może być naprawiona. Posłuchaj mnie, Etsalianie. Twoja córka ma dar. Powinna rozwijać swoje umiejętności. Wybrałam najkrótszy sposób oznajmienia temu rannemu mężczyźnie, że musi stanąć w obliczu następnej straty. Twarz Etsaliana odzwierciedlała całą gamę uczuć i kolorów.
Zachwiał się na kulach, a jego głos przeszedł w charkot. - Chrina? Dar? Jak to możliwe? - Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że go ma i musi służyć Estcarpowi. - Czy to był powód, dla którego nas uratowałaś? Nie byłam w stanie odpowiedzieć od razu. - To był wystarczający powód - odparłam w końcu. - Za dwa dni wyruszam do Zamku Es. Przygotuj ją do podróży, pojedzie ze mną. Jego twarz stała się czerwona, a oczy zabłysły. Wiedziałam, że jeśliby tylko zechciał, mógłby mnie zabić, żeby nie dopuścić do zabrania Chriny. - Jesteś pewna? - wyjąkał. - Tak. Wlepił wzrok w podłogę pomiędzy kulami. - Dobrze wiesz, że nie jestem człowiekiem sprzyjającym Czarownicom, ale zarazem zawsze spłacam swe długi. - Kiedy nie dopuściłeś, by twoi ludzie zabili śnieżnego kota - odpowiedziałam - już spłaciłeś dług wobec mnie. Wciąż jednak masz zobowiązania w stosunku do Rady. Kiedy znów podniósł oczy, spostrzegłam, że smutek wyrzeźbił na jego twarzy nowe zmarszczki. Wiedziałam już, że zrozumiał, iż rzeczywiście stracił córkę. - Nigdy nie pragnąłem tego dla Chriny. Nigdy nikogo nie poślubić... nigdy nie poznać, co to mąż i dzieci... Jeśli ją zabierzesz, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę moją dziewczynkę? - Kiedy nauka dobiegnie końca, będzie mogła sama zadecydować, czy cię odwiedzić. To będzie jej wybór. Zawahał się. - Czy ona wie, co to było... to, co ci zrobiłem? - Nie. Zna jakąś cząstkę prawdy, ale jest jeszcze zbyt młoda, żeby zrozumieć w czym rzecz. Jest świadoma tylko tego, że ma w sobie Moc i musi ćwiczyć się w jej użyciu. - Więc zrób coś dla mnie, Megarti - powiedział, po raz pierwszy wymawiając moje imię. - Nie mów jej. Jeśli kiedyś przyjdzie na to czas, pozwól, by usłyszała to z moich ust. Byłam przygotowana na to, by odmówić podobnej prośbie, lecz usłyszałam swój głos: - Nie powiem jej nic więcej. Kiedy nauka dobiegnie końca, przyślę ci wiadomość. To wszystko, co mogę obiecać, Etsalianie. - To wystarczy - odpowiedział, a ja opuściłam salę, by poczynić przygotowania do podróży do Zamku Es.
POSŁOWIE To opowiadanie zostało napisane dla kogoś, kto zachęcił i - wspomógł mnie w moich pierwszych próbach literackich, a mianowicie... dla samej Andre. Dzięki jej Światowi Czarownic otrzymałam szansą napisania o dwóch rzeczach, które lubię najbardziej - dużych kotach i magii. Śnieżny kot stworzony przez Andre był cudownym pomysłem i zdecydowałam się podjąć wyzwanie - wprowadzenia czytelnika w skórę tego stworzenia i patrzenia jego oczami. I w tym momencie napotkałam przeszkodę. Opowiadanie o śnieżnym kocie, po prostu jako o zwierzęciu, mogło być zabawne, ale nie łączyło się bezpośrednio z resztą Świata Czarownic. Wcześniej Andre założyła, że w jej świecie istnieli ludzie, którzy mogli wcielić się w postacie dużych kotów - na przykład chłopiec w „Lamparcie”. Tu leżało rozwiązanie: bohaterką uczynię kobietę z Estcarpu, która, dzięki magii, mogłaby przemienić się w śnieżnobiałego kota. Dlaczego miałaby to zrobić? Z zemsty - odpowiedziała bohaterka i odtąd to ona sprawowała kontrolę nad opowiadaniem. Utwór czerpie z pomysłów i tematów wielu utworów Andre. Pełen wyrazu motyw szukającej zemsty zgwałconej kobiety w Ropuchach z Doliny Grimmer, zmieniający postać bohater Lamparta, magiczny stwór w Kryształowym Gryfie i seria książek o Świecie Czarownic - wszystko to odegrało rolę przy tworzeniu tej opowieści. Mam nadzieję, że moje wysiłki oddają cześć tym utworom i Mądrej Kobiecie, która je napisała. CLARE BELL
GINGER SIMPSON CURRY WĘŻE MORSKIE Z DOLINY DOMNU W miesiącu Lodowego Smoka w roku Żółtego Karła Zvetta zmuszona była udać się po poradę do Mądrej Kobiety Elsgeth. Ciemną chatę Czarownicy oświetlał jedynie trzaskający ogień, który łagodził zimowy chłód. Cienie poruszały się gwałtownie na ścianach niczym dzikie bestie. W nerwowym oczekiwaniu na przepowiednię Zvetta potarła bransoletą o rękę. Odgarniając rudawe włosy z delikatnej owalnej twarzy, przyjrzała się baczniej Mądrej Kobiecie. Elsgeth wpatrywała się jak zahipnotyzowana w trzymaną przez siebie czarę w kształcie splecionych dłoni. Przez ostatnie pięć nocy Zvetta spała tylko chwilę lub dwie. A i tak te momenty wypełnione były odorem i przytłaczającą obecnością Zła. Jakież to niebezpieczeństwo zawisło nad nią i jej mężem - Maursem? Chociaż Zvetta, z racji odległego pokrewieństwa, miała w sobie jeszcze ostatki Mocy, nie pobierała odpowiednich nauk, a próby przepowiadania przez nią przyszłości spełzły na niczym. Tak więc wróżby ciemnowłosej Czarownicy w nieokreślonym wieku, siedzącej naprzeciwko i wpatrującej siew czerwonobrązową wodę w czarze, stanowiły jedyną szansę odkrycia, jakaż to Ciemność zawładnęła snem młodej kobiety. Elsgeth mamrotała słowa, których Zvetta nie rozumiała, i kreśliła w powietrzu runy, rozbłyskujące jasnozielone tuż przed zniknięciem. Zwiędłe usta rozwarły się w monotonnym śpiewie: - To, co było dawno temu, nastanie znowu. Zrodzą się bliźniacy - jeden z Ciemności, drugi z Czarownicy i męża szlachetnego rodu. Bliźniak wywodzący się z Ciemności wyprowadzi w pole wszystkich mieszkańców Krainy Dolin - tych z Ith, z Ulms i z Ups - i zjednoczy ich pod swym przywództwem. Wtedy okaże swe prawdziwe Zło i wyciągnie wielkie pięści, by podbić ziemie dalekie i szerokie. A ci, którzy nie zegna kolan przed panem Ciemności, będą mordowani, póki morza Wyżyny Hallack nie spienia się od krwi. Zvetta kuląc się pochylała głowę, póki jej oczy nie spoczęły na bransolecie - talizmanie. Zielone pierścienie, wpasowane w koło z wijącym się dookoła wężem morskim, trzy razy oplatały jej lewy przegub. Bransoleta przekazywana była w rodzinie jej męża z pokolenia na pokolenie. Dał ją Zvetcie prawie rok temu z okazji pierwszej rocznicy ich ślubu. Wsuwając talizman na jej rękę, wymamrotał pochylając głowę: - Morska zieleń Domnu jest barwą twoich oczu. Rzemieślnicy nie mogliby dobrać
tego lepiej. Jesteście dla siebie stworzeni. Bransoleta zafascynowała Zvettę, stała się ogniwem łączącym ją z oceanem tak blisko, że aż zastanawiała się, czy nie była kiedyś morskim stworzeniem. Teraz, oszołomiona strachem, Zvetta pochyliła głowę, gdy monotonne słowa Elsgeth godziły w nią niczym trujące kamienie. - Bliźniak zrodzony z Czarownicy i męża szlachetnego rodu spróbuje zabić lorda, pierwszego wielkiego władcę Wyżyny Hallack - współczujący wzrok Elsgeth spoczął na twarzy Zvetty - lecz bliźniak z Ciemności zwycięży. - Nie jestem Czarownicą! Czemu tak mówisz? Wzrok Elsgeth przeniósł się na płomień. - O pani, nie wiem nic więcej ponad to, co widzę. - Elsgeth, jeśli rzeczywiście chodzi o mnie - to co mam czynić? Co to wszystko znaczy? - Bliska łez Zvetta przesuwała bransoletkę to w górę, to w dół ręki. Podnosząc wzrok Elsgeth westchnęła. - Nie wiem, o pani. Jestem tylko naczyniem, w którym odbija się przyszłość. Kiedy Mądra Kobieta przytrzymywała drzwi, żeby wypuścić Zvettę z chaty, położyła kościstą rękę na jej szczupłym ramieniu, zatrzymując ją na chwilę. - Czy wiesz, że przyszłość jest rozwidlającą się ścieżką? Możesz zmienić przepowiednię, jeśli wybierzesz trudniejszą z tych dróg. Była więc nadzieja! Lodowaty śnieg skrzypiał pod butami Zvetty wracającej do Domnu. Sople lodu o dziwnych kształtach zwieszały się z drzew niczym czyhające na ofiary drapieżne ptaki. Powtarzając sobie, że zaradzi złu, Zvetta pospieszyła do stanicy, wyjątkowo mając ochotę na ignorowanie sił natury. Dużo później tego wieczoru, rozmawiając z Maursem w ich sypialni, Zvetta potarła bransoletą z wężem morskim o swędzącą skórę. Lord Maurs był dużo starszy od swej żony, wysoki, niecierpliwy, z wystającymi kośćmi policzkowymi i błyszczącymi oczami. Podczas jednego ze swych wypadów na Wielkie Pustkowie przenocował w stanicy ojca Zvetty. Od razu urzekła go ta cierpliwa, godna zaufania dziewczyna o drobnej sylwetce, wiecznie wygładzająca poskręcane rudobrązowe włosy. Nie zwlekał z poproszeniem o jej rękę. Zvetta wiedziała, że to jej pogoda i uczciwość przyciągnęły do niej tego impulsywnego wojownika. Wiedziała również o jego fanatycznej nienawiści do magii - wszystko jedno: dobrej czy złej. Wydeptał wiele ścieżek na Wielkim Pustkowiu, próbując magię pokonać. Tej nocy było jej ciężko na sercu, bo się bała. Powiedzenie mu o
przepowiedni spowodowałoby jego powrót na Wielkie Pustkowie. Przyczółki porzucone przez Prastarych po opuszczeniu tych ziem - całe wieki przed tym, jak rodzina Domnu przeszła przez Bramę - były opanowane przez Moce, które mogły go zniszczyć. Brązowa skóra pomiędzy szerokimi brwiami Maursa zmarszczyła się w grymasie dezaprobaty. Lord ścisnął ramię Zvetty. Jego uwagę przykuły nagle czerwone pręgi wijące się wokół jej ręki; zmartwiony otworzył szerzej oczy. - Cóż cię tak trapi, moja pani? Spójrz na Domnu! Oczy węża morskiego rozbłysły jak gorące węgle. Jego zielone ciało zaczęło pulsować z iskrzeniem, przypominającym Zvetcie lśniące morskie żyjątka pływające w nocnym morzu niczym upadłe gwiazdy. Pozwoliła Maursowi zsunąć bransoletkę i obejrzeć jaj jego szorstkie palce badały wolno każdy pierścień. Chociaż przyzwyczajona do widoku bransolety, wciąż była zaintrygowana głową owcy wieńczącą ciało węża. Jakie mogło to mieć znaczenie dla Prastarych? Bo z pewnością jedna z tych magicznych postaci nosiła kiedyś ten klejnot. Gdzie na Wielkim Pustkowiu, dawno temu, ojciec rodu Maursa mógł go znaleźć? Krążyły dziwne opowieści, że takie przedmioty przyciągały tylko tych, którzy życzyli sobie je nosić. - Ha! - powiedział Maurs, odwracając się do Zvetty i wymachując czymś ciemnym. - Widzisz, moja pani, ta mała czarna bryłka wbiła się między pierścienie. Podrzucając kamień, położył matową teraz bransoletkę na stole. - Chyba nie powinnaś tego nosić, dopóki twoja ręka nie wydobrzeje. Zvetta nosiła klejnot nieprzerwanie przez rok i czuła się teraz bez niego nieswojo. Żałowała, że nie może przedyskutować z Maursem słów Mądrej Kobiety. Maurs zaprowadził ją do łoża i natarł maścią ranę. Jego uspokajający dotyk sprawił, że poczuła, iż jej problemy odpłynęły. Tego wieczoru kochali się czulej, dłużej i z większą satysfakcją niż kiedykolwiek przedtem. Tej nocy, gdy dzieliliśmy rozkosz, z pewnością zostało poczęte dziecko, pomyślała Zvetta. Potem jednak znów zaczęła się bać i tęsknić za swoimi pierścieniami. W końcu zmorzył ją niespokojny sen. Czując na sobie ciężar rąk Maursa, pieszczącego zakamarki jej ciała z maestrią, o jaką go nawet nie podejrzewała, wydawała się sama sobie wciąż pogrążona we śnie. Doprowadziło ją to na skraj podniecenia. - Czy... Czy to na pewno ty? - wymówiła przez zaciśnięte zęby, rzucając się z boku na bok i omiatając pokój rozbieganym wzrokiem. Kiedy nagle obróciła się w lewo, wąż morski zamigotał, wysyłając zielone promienie,
jakby próbował ją ostrzec. Odwróciwszy głowę spojrzała w oczy tak jasne i czerwone jak płomień. Krzyknęła, wymachując desperacko rękami, by przesunąć przygniatające ją ciężkie ciało Maursa; kiedy przytrzymał jej ręce i śmiał się szeroko, pomyślała, że to nie może być prawda. Gdzieś z zakamarków jej umysłu wypłynęła starożytna wiedza. - Do mnie, Domnu! - krzyknęła. Natychmiast wężowata bransoleta przecięła powietrze i spoczęła na ręce, z powrotem ją oplatając. Uderzając klejnotem w złą twarz z kłami i czerwonymi oczami, Zvetta widziała Moc uchodzącą z postaci ponad nią, aż do czasu, gdy wszystko zniknęło - wszystko, oprócz czarnej bryłki. Dając się ponieść temu samemu tajemniczemu impulsowi, pchnęła głowę owcy w stronę bryłki, rozkazując: - Domnu, zabij parszywca! Przed jej zdziwionymi oczami kamień obrócił się w pył, a pył zniknął. Zvetta myślała jedynie o swym mężu. Gdzie mógł się podziać? Zbudziła całe Domnu. Ale chociaż przez tę noc i kilka następnych dni przetrząśnięto wszystkie zakamarki, Maursa nie znaleziono. Zaufany lorda, Donas, przez następne miesiące pozostawał u boku Zvetty, przygotowując ją do pełnienia obowiązków pani domu. Wzięła je na siebie w tym przejściowym okresie pomiędzy zniknięciem Maursa i objęciem rządów przez dziecko, które teraz nosiła w swym łonie. Bransoletę z wężem morskim schowała, jako że za każdym razem, gdy spoczywał na niej jej wzrok, myślała o Maursie i od nowa zaczynała płakać. Pofatygowała się znowu do Mądrej Kobiety, by zapytać, skąd się wzięła czarna bryłka, która zmieniła Maursa w Złego. - O, pani - powiedziała Elsgeth. - Lord Maurs przyniósł ją nieumyślnie z Wielkiego Pustkowia. Czemu tak się stało - nie wiem. Wiem tylko, że dawno temu jakiś czar polecił mi służyć w Domnu. Mijały lata i zimy. Zvetta wielekroć zastanawiała się, czy Domnu nie było przeklęte. Wiedziała, że to posiadłość leżąca najbliżej morza. Mówiło się, że jej założyciel uwielbiał bezkresną, słoną wodę, lecz nie znosił morskich stworzeń. Umieścił więc kilka kamiennych bloków do zarzucania sieci. Może bransoletka z zielonym wężem morskim, którą kupił na Wielkim Pustkowiu, dolała oliwy do ognia? W każdym razie znalazł się pod takim wpływem talizmanu, że wszystkim swym posiadłościom nadał nazwy pochodzące od tej morskiej istoty - Domnu.
Jego ziemie były tak żyzne, a owce - tak bogate w wełnę, że któryś z panów z Krainy Dolin rzucił podejrzenie, iż stary lord musi używać magii. Dzieci z Krainy Dolin docinały z tego powodu małemu Maursowi. Kiedy stał się mężczyzną, młodzieńcze wątpliwości zamieniły się w obsesję. Postanowił udowodnić, że sztuczki Prastarych nie miały nic wspólnego z tajemnymi siłami życia. Lekceważenie Zła to, jak powiadają, niebezpieczna ścieżka. Zvetta często zastanawiała się, czemu Mądra Kobieta pozostała po tym, jak większość ludzi j ą opuściła. Westchnęła. Czy Czarownica została przez te wszystkie lata po to, by przekazać Zvetcie przepowiednię? Czy możliwe, że zrobiła to ze względu na związek Maursa ze Złym? Bo co do tego, że Zły zniszczył jej męża, nie miała już teraz wątpliwości. Zanim jeszcze nadszedł siódmy miesiąc ciąży, zajadłe kopanie w brzuchu uzmysłowiło jej, że nosiła w sobie niejedno małe życie, a dwa. Przypomniała sobie wróżbę. „Bliźniak Czarownicy i męża szlachetnego rodu spróbuje zabić pierwszego wielkiego władcę Wyżyny Hallack. Lecz Bliźniak Ciemności zwycięży”. Pogłaskała swój nabrzmiały, przelewający się brzuch, modląc się, by żadne z dzieci nie było złe. Niepojęty dreszcz strachu przeniknął jej ciało. Przed rozwiązaniem znów odszukała Elsgeth. Tym razem mgła zasnuła wizje Mądrej Kobiety. Nic nie mogła zobaczyć. Siódmej nocy siódmego miesiąca ciąży na Zvettę została nałożona klątwa, zwana niekiedy geas. Sen, który miała, był tak wyrazisty, że aż krzyknęła. Znajdowała się nad morzem w jaskini wydrążonej dawno temu, gdy przypływy posuwały się o wiele dalej w głąb plaży. Dzieci przyszły na świat, każde w oddzielnym pęcherzu płodowym. Gdy przecinała nożem pępowiny, usłyszała głos tak wyraźny, jakby Gunnora - Bogini Żniw i Opiekunka Dzieci - stała tuż za nią: - Musisz umieścić stal w sercu złego dziecka. Tylko to może zapobiec spełnieniu się przepowiedni. Drżąc Zvetta zakopała się w stercie narzut. Wyrządzenie krzywdy choćby najmniejszemu żyjącemu stworzeniu było wbrew naturze. Nawet skrzydlate owady zbierające pyłek z kwiatów zdawały się o tym wiedzieć. Gdy zmierzała w kierunku ogródka na tyłach stanicy o kamiennych ścianach, motyle siadały na jej ramionach, spoglądając na nią, jakby uważały, że powinna z nimi porozmawiać. Jęknęła, a zaraz potem zbeształa samą siebie. Musi być silna dla swego ukochanego Domnu i dla dziecka, które przeżyje. Czy to przez czary, czy z własnej woli, w następnych dniach przygotowywała serce na spotkanie z bólem, który - wiedziała to - nadejdzie i przeszyje ją jak miecz.
Zmusiła Donasa, by nauczył j ą posługiwania się mieczem Maursa. W metalowej zbroi, okrytej skórzanym kaftanem, ćwiczyła po kilka godzin dziennie. Jeśli ktoś napadłby na stanicę, mogłaby pomóc w jej obronie, a poza tym dzięki ćwiczeniom znów sypiała w nocy. Wiele razy w następnych miesiącach śniła o cudownych chwilach z Maursem. Kiedyś pogalopowali na kucach nad brzeg oceanu, gdzie legli razem pod baldachimem złotych liści, wpatrując się w fale rozmywające się na piasku. Innym razem Maurs powiódł ją za rękę do podziemnego wyjścia ze stanicy. - Jeśli wybuchnie wojna i stanica będzie oblegana, nie wolno ci szukać mnie. Musisz uciec przez tajemne przejście do kryjówki - powiedział z miłosną troską w głosie. Nigdy cię nie opuszczę, moja miłości, myślała uśmiechając się nawet wtedy, gdy bezsenność i powracająca pustka rozłupywały jej serce niczym prawdziwe ugodzenie strzały. Zanim jeszcze była wewnętrznie na to przygotowana, rozpoczęły się bóle porodowe. Tej nocy, gdy leżała w łożu, plecy zaczęły ją tak boleć, że nie mogła zasnąć. Jej myśli krążyły wokół Maursa. Czy zginął? A może ta okropna Ciemność pochłonęła go? I czy to nie ona sama rozkazała wężowi morskiemu zabić coś, co kiedyś było jej mężem? Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, wyjęła Domnu z kryjówki i wsunęła bransoletę na rękę. Na skórze poczuła dotyk ciepłego, miękkiego i pełnego siły węża morskiego. Czy tylko to sobie wyobraziła, czy też rzeczywiście biło od niego ciepło? Targnął nią pierwszy skurcz. Wzdrygając się na myśl o tym, co będzie musiała uczynić po porodzie, przygotowywała podróżny worek. Wyśliznęła się przez sekretny podziemny tunel. Jak w transie schodziła do morza, zatrzymując się tylko wtedy, gdy bóle były zbyt silne, by mogła pozostać wyprostowana. Zupełnie jak odlatujący na zimę ptak, podążała wyraźną ścieżką wyrytą głęboko w jej umyśle. W końcu usłyszała fale oceanu rozbijające się o brzeg i wiedziała już, że jest prawie na miejscu. Na zakręcie drogi zobaczyła jaskinię ze snu. Kiedy dzieci przyszły na świat, odcięła i związała pępowiny. Po umyciu bliźniaków zawinęła ich w ciepłe ubranka. Potem, ciągle z zamglonym umysłem, przygotowała się do wypełnienia tego, co nakazał jej geas. Pomiędzy dziećmi położyła nóż, przyglądając się po kolei każdemu z nich. Wprost ze źródła wewnętrznej wiedzy napłynęły imiona. - Nadaję ci imię Quirinus - zanuciła do pierworodnego, głaszcząc jego rudą czuprynę. A ty będziesz nosił imię Remus - powiedziała do drugiego, który miał bardziej różową skórę i jasne, niemal białe włosy. Chwyciwszy nóż, podniosła go do góry. Musi zadać cios prosto w serce, sprawiając
przy tym jak najmniej bólu. Jęknęła i zawahała się, znów spoglądając to na jedną małą postać, to na drugą. Widziała swych synów wyraźnie, bo padało na nich pochodzące z nieznanego źródła światło. Ale które z tych dzieci było nosicielem Zła? Poczuła nagle, że umysł jej zaczyna pracować sprawniej. Upuściła nóż. Kładąc dzieci w zgięciach obu rąk, podjęła desperacką próbę odgadnięcia ich natury - tak jak robiła to ze skrzydlatymi owadami. Nie wyczuła Zła. Każdy z jej śpiących synów zasługiwał na miłość. Popłakując zastanawiała się gorączkowo, czy zgodnie z nakazem miała zabić obydwu chłopców? - Nie! - krzyknęła; serce skakało jej w piersi niczym dzikie zwierzę walczące o wolność. - Nie zrobię tego! Dziecko mojego pana będzie żyło. Przynajmniej tyle po nim muszę zachować. Nagle ciepło nasilające się na przegubie przyciągnęło jej wzrok do talizmanu. Od Domnu bił blask! Zielony wąż morski zalśnił jeszcze jaśniej, jakby skryta głęboko w jego ciele energia potężniała. Wbrew jej woli ręka podniosła się i wskazała na morze. Czyżby bransoleta chciała powiedzieć, że to woda zadecyduje, które dziecko ma żyć? Obudzone noworodki wrzeszczały, kiedy brodziła po kolana w oceanie. Krążek Domnu rozbłysnął. Słony wodny pył studził jej znużone, przepocone ciało, a ona stała tam dłuższą chwilę, patrząc to na twarze synków, to na morze, i oczekując znaku. Od dalekich fal oderwał się ciemny kształt. Kiedy się zbliżył, Zvetta zobaczyła hak wężowej szyi, wyłaniający się z przybrzeżnej fali. Krzyknęła. To coś zatrzymało się w odległości kilku jardów od niej, dając jej czas na dokładne oględziny. Zielony wąż miał wysokość prawie dwóch mężczyzn i owczą głowę. Nigdy nie widziała tak gigantycznego stworzenia. Uciekłaby, gdyby nie to, że zmroził ją strach. Musi się ruszyć! Musi uciec, by ochronić dzieci przed tym potworem. Poczuła napływającą ku niej wielką falę współczucia która wywołała mrowienie całego ciała i w dziwny sposób ją uspokoiła. Dzieci wpatrywały się maleńkimi oczami w ślizgającą się w ich kierunku bestię. Jakby pozdrawiając przyjaciela, Zvetta odwzajemniła się olbrzymowi spojrzeniem pełnym ciepła. Kiedy wielka głowa owcy delikatnie oparła się o jej ramię, pomyślała nawet, że zna rozwiązanie zagadki. Oto z głębi oceanu wyłonił się Domnu, żyjący w morzu stwór, na podobieństwo którego jakiś Prastary zaprojektował jej bransoletę. A może ten wąż morski był Prastarym we własnej osobie? Tym, który ogłosił morze swym królestwem? Nie znała prawdy. Wiedziała tylko, że ten potwór nie wyrządzi j ej żadnej krzywdy. Kobieta i wąż popatrzyli sobie głęboko w oczy. Podniósłszy najpierw jedną rękę z wtulonym w nią noworodkiem, a później drugą, poprosiła:
- Powiedz mi, Prastary, który z nich jest dzieckiem Ciemności, a który mego pana, Maursa. Zvetta zauważyła wtedy, że oczy Domnu nie są czerwone jak w bransolecie, ale błyszczą czystym błękitem nieba zmytego deszczem. Prastary opuścił głowę, ale zanim to się stało, zobaczyła, że z jego oczu płyną łzy. Popatrzył bacznie na noworodki. Później wielki łeb uniósł się na wysokość głowy Zvetty, a słowa dotarły do jej umysłu tak wyraźnie, jakby wąż je wypowiedział. - Jeszcze nie nadszedł czas, moja pani. Przyjdź z chłopcami siódmego dnia miesiąca Poczwarki, w roku Mchowej Niewiasty. Posuwając się powoli, jakby niechętnie, miękkie zielone ciało zanurzyło się w morzu i znikło. Zvetta nie mogła sobie później przypomnieć, w jaki sposób wróciła z bliźniakami do Twierdzy Domnu. Przez następnych dziesięć dni czuła na przemian to wzrastającą, to opadającą gorączkę. W godzinach względnej jasności umysłu czuła w sobie potężniejącą moc geasu. Pewnego wieczoru ocknęła się przed kołyską pierworodnego, Quirinusa, trzymając nóż nad jego poruszającą się piersią. Przez chwilę wahała się, siła klątwy sprawiała, że morderstwo wydawało się jedynym wyjściem. Słowa Domnu przeszyły jej umysł z siłą komety mknącej przez czarne niebo. - Nie nadszedł jeszcze czas, moja pani. Do roku Mchowej Niewiasty pozostawało dziesięć lat! Nie potrafi przez taki szmat czasu zagłuszać przynagleń nakazu, jaki otrzymała. Przygryzając usta zadecydowała, że następnego dnia w południe wyśle Donasa z bliźniakami w trwającą pięć dni podróż do stanicy swego ojca w Dolinie Tyrno. Tam Donas wychowa chłopców na godnych spadkobierców rodu Domnu. Wracając do łóżka wmawiała sobie, że wygnanie jest jedynym sposobem, by dzieci były bezpieczne. Z pewnością czas stłumi jej uczucie, więc kiedy znowu się spotkają, będzie w stanie rozpoznać, które z nich nosi w sobie Zło. Po tym, jak Zvetta odesłała synów, geas osłabł, ale nieposłuszeństwo sprowadziło na nią karę. Jej umysłu nie zaprzątały już ogrodowe stworzenia. W końcu skrzydlate owady opuściły kwiaty, a te umarły. Nie mogła dłużej znieść przechadzania się pośród ich szczątków. Coraz częściej głaskała węża morskiego, nieustannie otaczającego jej lewy nadgarstek, znajdując pocieszenie w historiach, które o nim wymyślała. W poprzednich latach Domnu wnosił w dom jej pana płodność. Zawsze też Dolina
Domnu miała spadkobierców. I z pewnością głowa owcy oznaczała, że wąż jest potulny. Trudno było sobie tylko wyobrazić, że potrafi wyrażać współczucie. Geas osłabł, a Zvetcie wciąż nie dane było zaznać spokoju. Ciągle martwiła się, że Moc Ciemności potężnieje z każdym rokiem. Gdyby zabiła i Quirinusa, i Remusa zaraz po urodzeniu, nie musiałaby się bać. Ale wciąż, nawet teraz, nie umiałaby przelać krwi. Zvetta rządziła w Domnu mądrze, mimo że nie była szczęśliwa. Istniał jednak ktoś, kto podzielał jej smutek. Gdy Zvetta odeszła z morskiego brzegu z bliźniakami, przemieniony Maurs wynurzył się z wody, tęsknie patrząc na jaskinię, w której urodziły się dzieci. Przez krótki czas skrzela na jego szyi próbowały dostosować się do przebywania na lądzie. Samotny ponad miarę, tęsknił do żony. Przemknęło mu przez myśl, by pognać przez piaszczystą plażę, a później upaść w oczekiwaniu na śmierć. Gdyby zabił bliźniaków, byłby teraz u boku swojej żony, wolny, do czego miał prawo. Co go powstrzymało? Czyjego nowe, ostrzejsze zmysły wyczuły miłość Zvetty do dzieci? Nie chciał powracać do ciała mężczyzny, jeśli miałoby to oznaczać koniec j ej miłości i wiary w niego. Wzdrygnął się. Kilka miesięcy temu nie doświadczyłby tak intensywnych uczuć. Ani ciałem, ani umysłem nie był już mężczyzną, którego kochała. Czasami wydawał się tak zintegrowany ze wszystkimi żyjącymi istotami, że aż nie wiedział, co o tym sądzić. Czy Zvetta wciąż by go chciała, gdyby kiedyś powrócił do niej? Jeśli czuł się taki samotny, to czemu nie dał jej znać, kim naprawdę jest? Opuścił głowę. Nie! Lepiej, żeby myślała, że nie żyje, niż pozwolić, by zobaczyła go w obecnym wcieleniu, być może na resztę życia. Dlaczego powiedział jej, aby wróciła w roku Mchowej Niewiasty? Potrząsnął głową, nie rozumiejąc, skąd mu to przyszło na myśl. Rozsądek jednak podpowiedział, że w dziesięcioletnich chłopcach będzie widać kiełkujące Zło, choć być może nie będzie ono jeszcze tak silne, jak wtedy, gdy dorosną. Wycofawszy się, wąż morski odpłynął przygnębiony na zimniejsze, głębsze wody swego oceanicznego domu, rozpamiętując wszystkie urazy doznane zaraz po odzyskaniu świadomości w obcym ciele. Wedle jego obliczeń miało to miejsce ledwie cztery i pół miesiąca temu, ale narodziny bliźniaków dowodziły, że czas biegł tu dwa razy szybciej. W każdym razie został ciśnięty w ten nie znany mu dotąd świat tego ranka, gdy wysłannik Ciemności złączył się w jedno z jego żoną. Nie mógł sobie przypomnieć, co się z nim działo od momentu walki z tą odrażającą istotą, aż do chwili gdy - oddychając! - obudził się na dnie oceanu. Na Wieczny Płomień, powinien być martwy, przecież tafla wody rozciągała się nad
nim bardzo wysoko. Czuł się przygnieciony, zupełnie jakby był pogrzebany. Zżerało go przemożne pragnienie zrzucenia skóry i wyjścia na ląd. Walcząc z demonami swego umysłu, zagrzebywał się w piachu, dopóki nie stracił z oczu czegoś, co było teraz jego światem. Maurs chciał opanować ciało, próbując myśleć logicznie, jak robił to zawsze w przeszłości. Wypłynął na płytsze i czystsze wody, gdzie zwinął się i zaczął się sobie przyglądać. Na widok swej zielonej postaci zajęczał z rozpaczy. Beczący dźwięk, który wydobył się z niego i rozpylił we wszystkie strony bąbelki powietrza, przeniknął ego ciało takim chłodem, jaki czuł kiedyś, będąc zagrzebanym v śnieżnej zaspie. Jakaż to głowa wieńczyła węgorzowate ciało? Wyciągnął szyję przyjrzał się swemu odbiciu. Niebieskie oczy błyszczały z owczego łba! Do czasu, gdy wrócił na dno oceanu, zdołał rozszyfrować tę tajemnicę. Czyż w bryłce z Wielkiego Pustkowia nie mógł ukryć się wróg, który próbował go zabić? Dlaczego mu się nie udało? Przypomniał sobie tę scenę. Zielony blask z bransolety Domnu smagał czerń. Tak! Otoczył ich. Talizman w jakiś sposób odwrócił śmiertelny podmuch, osłabiając ego działanie, tak że najgorszym, co Zły mógł uczynić, była zamiana Maursa w węża Domnu. Wśród ciemności zabłysła iskierka nadziei. Wciąż jeszcze był niepokonany. Poradzi sobie z tym: obejmie władzę, jak przystało na lorda. Nagle uświadomił sobie, że próbując pokonać magię, usankcjonował jej istnienie. Logicznie rzecz biorąc... Zaśmiałby się w głos, ;dyby tylko miał krtań. Zarżał więc wewnętrznie z dowcipu, jaki sam obie spłatał. Logika - czy można było spodziewać się jej u mężczyzny, który został zamieniony w baśniowego węża morskiego? Zaczynając się przyzwyczajać do swych dziwnych kształtów, przypatrywał się z ciekawością morskiemu życiu wokół siebie. Oślepiająca biel piasku na dnie kontrastowała z mnogością morskich stworzeń mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Wielkie podwodne wachlarze - różowe, żółte i fioletowe - kołysały się leniwie w oceanicznych prądach. Olbrzymie koralowce wyciągały swe rogi w górę, jakby próbując przebić słońce. Nigdy jeszcze nie przebywał w tak wspaniałym, olśniewającym wiecie. Naprawdę, było to królestwo godne najpotężniejszego władcy. Może oceaniczna rafa widziała kiedyś takiego przywódcę w Doinu - prawdziwym właścicielu tego ciała. Na Wieczny Płomień, to tak, jakby tę podwodną krainę ukryto przed człowiekiem, aby mogła trwać w bezkresnym continuum boskiego zwierzchnictwa. Niebieskie oczy nadal przepatrywały rafę. Widział błyszczące łuki błękitnych rybek, wypływających z pęknięć koralu. Znieruchomiał przed ich domostwem i zdumiał się, gdy
rzuciły się na niego. chwilę później zaczęła go szczypać skóra. Poczynania małych krwiopijców wywołały nieokreślone świerzbienie. Pozostał tam długo, przeciągając się i drżąc, ucieszony tymi nowymi i przyjemnymi doznaniami. Odprężył się już całkowicie, gdy niespodziewanie nastąpił atak. Skóra zapiekła boleśnie, jakby stado pijawek nagle zaczęło wysysać jego krew. Miotając się dookoła, próbował różnych sposobów, usiłując obronić się przed rosnącym naciskiem ssawek. Chociaż jego ogon uderzał w tył i w przód, szybko przyczepiały się znowu. Ssanie stawało się coraz bardziej intensywne. Odwracając swą wełnistą głowę, usiłował kąsać szkodniki, lecz nagle zamarł ze strachu, znalazł się bowiem tuż przed wyłupiastymi oczami Dekki. Chodziły słuchy, że taka bestia istnieje, lecz nie dowierzał im, tak jak nie wierzył w magię. Ogłuszony poczuł jedynie, że gąbczaste łapy przyciągają go do jamy gębowej. Jeśli podania mówiły prawdę, Decca jedną łapą wstrzykiwał wrogowi paraliżującą truciznę, a drugą wprowadzał do jego ciała substancję zmiękczającą wnętrze tak, żeby bezzębny potwór mógł go połknąć. Decca rozsmarował na szyi Maursa czerwoną truciznę. Czując pieczenie, wąż morski zawołał wewnętrznym głosem: - Na Gunnorę, nie poddam się jeszcze! Maurs nie da się pokonać, nawet takiemu bydlęciu, jak to. Ku swemu zdziwieniu poczuł, że chwyt bestii słabnie. Decca zrobił coś dziwnego. Jego głęboki czerwony kolor zmienił się z szybkością błyskawicy w mlecznobiały. Wciąż trzymając Maursa, tyle że lżej, przybliżył głowę owcy do swych wyłupiastych oczu. Do węża morskiego dotarł zakłopotany głos. - Maurs? Jesteś myślącym stworzeniem? Jaką formą życia? Pospiesz się z odpowiedzią, bo jestem głodny. Maurs poczuł taką ulgę, że sformułowanie odpowiedzi zajęło mu dobrą chwilę. To była pierwsza inteligentna istota, którą tutaj spotkał. Czy było ich więcej? - Jestem człowiekiem, lordem zamienionym w... węża morskiego. Decca przyciągnął go bliżej. - Na Panią, która pływa po mieliznach! Mówisz prawdę. Po zneutralizowaniu trującej substancji na szyi Maursa Decca odskoczył. Maurs popłynął za nim. - Proszę, nie odchodź! Obydwaj jesteśmy inteligentnymi istotami. Zostańmy przyjaciółmi.