Feliks W. Kres
Pseudonim łódzkiego pisarza urodzonego w 1966
r., uważanego obecnie za klasyka polskiej fantasy.
Żonaty; namiętny zbieracz małych żołnierzyków.
Debiutował w 1983 r. opowiadaniem „Mag”, za
które wyróżniono go w pierwszym konkursie mie-
sięcznika „Fantastyka”. Publikował też w „Fenik-
sie”, „Sferze”, „Voyagerze”, „Magii i Mieczu”.
Stworzył świat Szereru, w którym rozgrywają się
jego utwory należące do tzw. „Księgi Całości”.
„Księga” wydawana jest obecnie przez oficynę
Mag, a cała seria jest przewidziana na 6 tomów. Na
łamach „Feniksa” Kres prowadzi poradnik dla
młodych pisarzy. Zdobył Nagrodę im. Janusza A.
Zajdla za „Króla Bezmiarów”, kilkakrotnie był też
nominowany do tego wyróżnienia. Członek Asocja-
cji Polskich Pisarzy Fantastyki.
Miód dla Emiry
Ognisko dogasało, różowiejąc.
Plama światła kurczyła się powoli, mrok następował zewsząd, pochłaniając leżących w
krąg, okrytych pelerynami ludzi. Twarde kul- baki służyły im za poduszki; w zasięgu dłoni le-
żał oręż - czasem miecz, zwykle łuk i strzały.
Opodal w mroku rozbrzmiewał tupot spętanych koni i ciche parsknięcie. Ozwał się szakal
- daleko... Potem znowu cisza.
Płomień podskoczył raz jeszcze, ogarniając niestrawiony dotąd patyczek, błysk światła
wyłowił z ciemności twarz brodatego mężczyzny śpiącego blisko ognia.
Mężczyzna śnił.
„Czekałeś...”.
„Zawsze czekam. Zawsze i zawsze”.
„Jestem twoim przeznaczeniem” - powiedziała smutno.
Wyszła z mroku, a wtedy przytulił ją mocno.
„Zawsze i zawsze...”.
Mrok ukrył łzę płynącą po twarzy śpiącego.
Biegł, zdyszany Wpadł między krzaki, omal nie zderzył się z drzewem. Litościwy księżyc
wypełzł zza chmury, wsuwając sztychy światła pomiędzy listowie. Chłopak rozejrzał się - tra-
fił w złe miejsce.
- Och, psiakrew... - powiedział rozeźlony.
Wysapał się, wylazł z krzaków. To nie był ten zagajnik. Niepotrzebnie leciał jak głupi, na-
leżało najpierw pomyśleć. Zaczął to robić teraz - ale szło opornie.
- Tam - rzekł sobie. - Albo tam.
Szedł szybko, lecz już nie pędził. Wciąż jeszcze rzęziło mu w płucach. Księżyc cierpliwie
oświetlał rozległą równinę i, rozsiane na niej obficie, większe i mniejsze kępy drzew. Któraś z
tych kęp była jego.
Teraz przypomniał sobie, że stała samotnie. A więc - to ta... Tylko czy na pewno? Światło
księżyca było bardzo zwodnicze.
Znowu ruszył truchtem. Nie miał zamiaru krążyć tak do rana. Poza tym porządnie burcza-
ło mu w brzuchu.
Znów mocno zdyszany, sforsował ścianę krzaków. Malutka polanka powitała go znajo-
mym kształtem.
- Emira! - zawołał.
- Ouua... - powiedziała leniwie. - Przyjacielem ciszy to ty nigdy nie będziesz.
- Gdzie jesteś? - zapytał ze śmiechem.
- Tutaj. Ale zdaje się, że mogłabym i o milę?
Pokazała się bezszelestnie jak zawsze, sennie, z kokieterią, na jaką nie stać kobiety.
- Nie jestem kotem, moja droga - powiedział po raz setny, udając wyniosłość. Powędro-
wał do torby z zapasami, wyjął chleb i ser.
- Ale ja jestem kocicą - szepnęła złośliwie. - Obudziłam się, bo to było jak szarża stada
wołów.
Księżyc znowu skrył się za chmurami, a gdy wyszedł, była już w zupełnie innym miejscu.
Uwielbiała takie zabawy.
Pokręcił głową, z wysiłkiem przełykając suchy ser.
- Wiesz, że jestem przy tobie głuchy i ślepy - powiedział. - Ile razy jeszcze mam to przy-
znać?
Położyła się na boku, a właściwie - przewróciła ospale. Wyciągnęła łapy, wysuwając pa-
zury, lśniące jak ze szkła. Było w tym ruchu coś bezwstydnie lubieżnego.
- Kocham, gdy to mówisz - rzekła swym niskim, troszeczkę ochrypłym głosem.,- Jesteś
taki wielki i silny... Kocham wiedzieć, że potrafię coś, czego ty nie umiesz.
- Ani wielki, ani silny - mruknął z pełnymi ustami. Ale, oczywiście, sprawiła mu przyjem-
ność. Gdy chciała, potrafiła to robić.
- Co tam słychać na zwiadach? - zagadnęła z leciutką ironią.
Pokiwał głową. Upierał się, że tym razem to on pójdzie, nie ona.
Chciał pokazać, że potrafi.
- Miałem rację - oznajmił. - Nocują nad potokiem.
Czekała.
-No i...?
- Co: „no i”?
- No i co podsłuchałeś?
Rozejrzał się za czymś, by w nią rzucić.
- Szyszka leży obok - powiedziała życzliwie. - Nic nie podsłuchałeś?
- Jak, na Szerń, miałem podsłuchać, kiedy było ich tylu? Wszędzie się kręcili, to przy wo-
zach, to znowu przy koniach... Mają psy!
- Jak są psy, to trzeba podchodzić pod wiatr.
Uniósł ku niebu oczy, a zaraz potem ręce, w których trzymał chleb i ser.
- O Szerni... Ty rządzisz tym światem, wejrzyj na mnie i oceń, czy psy można podejść pod
wiatr!
Śmiech kotki doleciał z wiatrem, nie pod wiatr; chłopak cisnął serem, ale oczywiście nie
trafił. Koci śmiech rzadko jest przyjemny dla ucha, przywykł jednak i złościło go co innego.
- Więc dobrze! Pokpiłem! Nic nie usłyszałem, jestem ostatnia łamaga! Tylko ty umiesz
chodzić na zwiady, księżniczko!
- Nie rycz - wykrztusiła, wciąż się śmiejąc. - Jestem tutaj, obok, nie w Dartanie.
Wyparskał się, potem podniósł ser. Dmuchnął, ale i tak w zębach zazgrzytał mu piasek.
- Co właściwie chciałaś, żebym przyniósł? Najgrubszego kupca razem z wozem? Co tam
było do podsłuchiwania?
- Pewnie nic. Ale można było to zrobić, przy okazji. Może byśmy wiedzieli, co wiozą i
dokąd zmierzają.
- A do czego nam to potrzebne?
- Ouuua... Do niczego. Tyle tylko, że jak znów wiozą wełnę, to sam sobie maszeruj ich
śladem.
Miała rację. Raz i drugi szli za karawaną, by przekonać się wreszcie, że wozy pełne są
grombelardzkich pledów i wełnianych ubiorów. Ukradł sobie koszulę. Szkoda było fatygi, ile
pledów mógł unieść i sprzedać?
- Nie obrażaj się - rzekł po chwili. - Wiem, masz rację...
Spochmurniały legł na boku, podpierając się łokciem. Wstała
i podeszła tak blisko, że musnęły go jedwabne sznureczki, zwisające z delikatnej, też je-
dwabnej plecionki na szyi.
- Aktar - powiedziała - głowa do góry... Chcesz? Jak będziemy w mieście, znowu ci po-
szukam dziewczyny - wsadziła mu szpilę, aż syknął.
- Oo, ja cię dzisiaj uduszę - zazgrzytał.
Połaskotała go futrem. Parsknął śmiechem.
- Ty kocia dziwko... Dobrze, więcej nie pójdę na zwiady.
- Mmm?
- Obiecuję.
Zamruczała mu do ucha. W odpowiedzi podrapał jej kark.
Obudziła go późnym rankiem - bardzo zła.
- To wariacka pora - powiedziała. - Cholera, czemu wy musicie mieć jasno! W dzień się
śpi! Zobacz, przyjacielu, jaki skwar.
Przetarł oczy. Dzień był piękny, istotnie zanosiło się na upał.
- Nie jestem kotem. - Ziewnął, przeciągając się zdrowo.
- No niestety! Ale ja jestem kocicą i nie wiem, czemu związałam się z istotą, która w nocy
jest ślepa jak kret, za to w dzień, gdy największe upały...
- Oj, już nie męcz! Głodna? Czy złe sny?
Przekrzywiła głowę, spoglądając do góry. Sznureczki tańczyły na jej szyi. Zawsze, gdy
zadzierała głowę, by spojrzeć mu w oczy, widział okrągłą białą plamkę na brodzie, jedyny
obcy akcent w ciemnoszarej całości.
Oblizała się wolno; nie cierpiał tego gestu, odkąd mu powiedziała, co oznacza.
- Obrażam się - oświadczyła, kładąc się tyłem do niego.
- Proszę bardzo... księżniczko.
Przetoczyła się na grzbiecie z boku na bok.
- Jesteś obrzydliwa - rzekł dobitnie. - Te dziwkarskie gesty są nie do zniesienia!
Pokazała mu, że ma się odwalić.
- Tak? Wspaniale.
Zjadł niespiesznie. Wziął torbę, wyjął kubek obwiązany szmatką, zerwał ją i zanurzył w
kubku palec.
- Nie - powiedziała ze wściekłością. - Mówiłeś, że kubek jest pusty!
- Bo nie zajrzałem dość głęboko.
Uwielbiała słodycze. Prawie tak, jak jedwabne sznureczki.
Nie czekał, aż poczuje jej pazury na głowie, szybko wylał czerwony miód na dłoń. Po-
chłonęła go, mrużąc oczy, potem podrapała go szorstkim językiem.
- Ouua... - powiedziała, oblizując się, tym razem zalotnie. - Gdybyś był rudym kocurem,
to już byś mnie miał.
Przecięła w poprzek polanę, śmigając płaskimi łukami.
- Hej! - zawołał. - Emira!
Machnął ręką. Wiedział, że się nie pogubią.
Usiadł na ziemi. Starym, armektańskim zwyczajem wymówił swoje imię i powiedział nie-
bu, że jest piękne. Takie było. Inne niż w Grombelardzie, gdzie - wiecznie zachmurzone - wi-
siało nisko, niczym czarny, ponury strop jaskini; inne nawet niż w pogodnym Dar- tanie. Nie-
bo Armaktu nie miało sobie równych, przyznawali to wszyscy, który widzieli inne nieba.
Uniósł głowę, ukazując mu swą twarz - młodą, choć nie aż tak bardzo, jak zdawało się w
świetle księżyca. Blask żółtego słońca odsłonił w niej lat siedemnaście.
- Piękne jesteś - powtórzył z zachwytem, i nie dlatego, że tak kazała tradycja.
Tego nieba i tych równin, szerokich i bezkresnych jak morze, nie pozwoliłby sobie ode-
brać za całe złoto świata.
- Aktar! - wrzasnęła gdzieś zza drzew.
Wziął łuk i zarzucił torbę na ramię.
- Idę - mruknął z przekąsem - przyjaciółko ciszy...
Wozy odcisnęły w ziemi głębokie koleiny. Popatrzyli po sobie, przystając po raz kolejny.
- To Grombelardczycy - powiedziała zrezygnowana. -1 na pewno wiozą wełnę. Mówię ci.
Westchnął.
Za jasna ta noc - zawyrokowała. -1 do tego pełnia...
- Nie, Emiro - powiedział. - Nie jestem kotem. Muszę mieć światło.
- Aż tyle?
Wzruszył ramionami.
- Hej, zuchwalcze - zamruczała - a psy?
- O, cholera... zapomniałem. - Sposępniał. - Ale, Emiro, to tym bardziej. One zwęszą mnie
nawet po ciemku, tyle tylko, że ja nie będę widział, gdzie są. Noc jest dobra, Emiro.
- Ale krótka... Jeśli to ma być dzisiaj, to idź spać. Obudzę cię.
Położył się posłusznie. Po jakimś czasie uniósł jednak głowę.
- Obudzisz mnie na pewno?
- Ech, co za dureń! - wściekła się w ciemności. - Nie, nie obudzę. Na Szerń, czemu los ze-
słał mi dziecko? Jeśli nie mógł mojego rudzielca, to może chociaż mężczyznę?
- O, Emira - poczuł się dotknięty.
Odwrócił się plecami.
Po chwili przyszła namruczeć mu do ucha, że go lubi.
- Jeden nie śpi - powiedziała mu w sam nos. - Tam, przy ścianie.
Dostrzegł w mroku otuloną pledem postać.
- A psy?
- Jak zabite. I daleko. Przy koniach.
Bezszelestnie - jak sądził - pełzł od wozu do wozu, kryjąc się w ich cieniu. Znowu poszła
przodem i wróciła zaraz, pomrukując radośnie. Wydało mu się, że to mruczenie słyszy cały
świat. Syknął gniewnie.
- Dobrze - powiedziała, siadając. - Dobrze, dalej nie idę...
Zrobił taką minę, że wstała.
- Idę! - zapewniła.
Znowu prawie wetknęła mu nos w oko.
- Chciałam ci tylko powiedzieć, że ten pod ścianą też zasnął...
Dotarli pod kolejny, czwarty w rzędzie wóz.
- Który to? Ten?
- Następny.
Przesunął się dalej.
Teraz miał przed sobą najtrudniejszą część zadania: należało wleźć na wóz i pozdejmo-
wać zeń kusze. Według słów kocicy nie były głęboko schowane, ale pośród rupieci mógł na-
robić hałasu.
Wskoczyła na wóz i natychmiast zlazła z powrotem.
- Z drugiej strony - tchnęła. - Z tej ktoś śpi!
Tego tylko brakowało... Od drugiej strony! Wystawiał się akurat przed oczy wartownika.
Emira wprawdzie twierdziła, że siedzący pod ścianą domu człowiek zasnął, ale mógł się obu-
dzić.
Nie obudził się. Aktar wszedł na wóz. Wóz zaskrzypiał. W jego głębi było ciemno jak w
norze. Aktar nasłuchiwał. Potem skinął głową, że gotów.
- Prawa ręka daleko... daleko - mówiła mu do ucha. - Dobrze, oprzyj. Teraz... dobrze. Ko-
lana przesuń śmiało, nic tu nie ma... No. Teraz sięgaj, to ciężkie... są powiązane po dwie...
Wkrótce cztery kusze leżały na trawie.
- Wystarczy - zarządziła. - Jeszcze korby.
Znów nim kierowała. I - udało się!
Oddalili się ostrożnie, lecz już daleko śmielej, niż przyszli. Aktar pod każdą pachą niósł
dwie kusze, na szyi zawieszony miał sznur, którym związał korby. Zaklekotały raz i drugi, ale
niegłośno.
Szli do miejsca, gdzie zostały łuk i torba. Było dość daleko, by spędzić tam resztę nocy;
wątpliwe, by kupcy rano zauważyli stratę. A zresztą, choćby nawet - to czego i gdzie mieli
szukać? Wiatru w polu?
Była niezadowolona.
- To już? - zapytała z wielkim rozczarowaniem.
- Czego byś... jeszcze chciała? - wysapał, biegnąc niezgrabnym truchtem. Kusze były
ciężkie, jak zmora.
- A figiel?
Przystanął, żeby odpocząć.
- I kto tu jest dzieckiem, Emiro?
- Jest tam coś, co bym chciała - oświadczyła stanowczo.
- Pewnie bela jedwabiu - rzekł zgryźliwie.
- Głupi jesteś. Idę.
- A idź sobie. Znajdziesz mnie pod dębem... królowo nocnych zwiadów.
- Znajdę cię, gdzie mi się spodoba, królu wszystkich kuszników. Nie wierzysz?
- Wierzę, wierzę...
Kupcy odjechali.
Zwalił kusze na ziemię, przy studni, prostując sztywne plecy. Chciało mu się pić, ale stud-
nia wyschła. W głębi majaczyły jakieś kamienie i połamane deski.
- Emiro! - wrzasnął, rozglądając się dokoła. - Tym razem miarka się przebrała!
Zajrzał do koryta. Pełne było piasku. Kopnął je i znów powiódł spojrzeniem dokoła.
- Emiro! - zawołał raz jeszcze.
Pokręcił głową.
- Rozumiem, zabawa w chowanego. Dobrze, szukam!
Znalazł ją w chałupie, gdzie uciekła przed psami.
Cztery ściany, nic więcej. Stąd - nie było już wyjścia... Może znalazłaby sposób, gdyby
się nie bała.
Upadł na kolana, zaciskając dłoń na leżącym obok woreczku.
- Za co? - powiedział łkając. - Za co ci to zrobili?
Płakał rozpaczliwie i bezradnie, gładząc szarą główkę, przekrzywioną jak wtedy, gdy pa-
trzyła na niego na polanie. Z woreczka sypały się brązowe, pomarszczone paciorki.
- Powiedz... za co... malutka...
Schował mokrą twarz w dłoniach.
- Za rodzynki?...
Noc miała się ku końcowi. Okryty peleryną mężczyzna śnił, że dotyka opuszkami palców
białej plamki na drobnym kocim podbródku.
- Zawsze... i zawsze, malutka księżniczko - mówił cicho przez
łzy.
Wstawał świt. Zbrojni ludzie siodłali wierzchowce, by pójść śladem następnych karawan.
Barczysty, brodaty mężczyzna spojrzał tam, gdzie obok splądrowanych kupieckich wozów, z
konarów niskiego drzewa zwisało kilkanaście sztywnych, kołysanych wiatrem ciał. Potem
sięgnął do juków, upychając głębiej kubek, owinięty grubą lnianą szmatką.
Leśny miód dla Emiry.
Feliks W. Kres Pseudonim łódzkiego pisarza urodzonego w 1966 r., uważanego obecnie za klasyka polskiej fantasy. Żonaty; namiętny zbieracz małych żołnierzyków. Debiutował w 1983 r. opowiadaniem „Mag”, za które wyróżniono go w pierwszym konkursie mie- sięcznika „Fantastyka”. Publikował też w „Fenik- sie”, „Sferze”, „Voyagerze”, „Magii i Mieczu”. Stworzył świat Szereru, w którym rozgrywają się jego utwory należące do tzw. „Księgi Całości”. „Księga” wydawana jest obecnie przez oficynę Mag, a cała seria jest przewidziana na 6 tomów. Na łamach „Feniksa” Kres prowadzi poradnik dla młodych pisarzy. Zdobył Nagrodę im. Janusza A. Zajdla za „Króla Bezmiarów”, kilkakrotnie był też nominowany do tego wyróżnienia. Członek Asocja- cji Polskich Pisarzy Fantastyki. Miód dla Emiry Ognisko dogasało, różowiejąc. Plama światła kurczyła się powoli, mrok następował zewsząd, pochłaniając leżących w krąg, okrytych pelerynami ludzi. Twarde kul- baki służyły im za poduszki; w zasięgu dłoni le- żał oręż - czasem miecz, zwykle łuk i strzały. Opodal w mroku rozbrzmiewał tupot spętanych koni i ciche parsknięcie. Ozwał się szakal - daleko... Potem znowu cisza. Płomień podskoczył raz jeszcze, ogarniając niestrawiony dotąd patyczek, błysk światła wyłowił z ciemności twarz brodatego mężczyzny śpiącego blisko ognia. Mężczyzna śnił. „Czekałeś...”. „Zawsze czekam. Zawsze i zawsze”. „Jestem twoim przeznaczeniem” - powiedziała smutno. Wyszła z mroku, a wtedy przytulił ją mocno. „Zawsze i zawsze...”. Mrok ukrył łzę płynącą po twarzy śpiącego. Biegł, zdyszany Wpadł między krzaki, omal nie zderzył się z drzewem. Litościwy księżyc wypełzł zza chmury, wsuwając sztychy światła pomiędzy listowie. Chłopak rozejrzał się - tra- fił w złe miejsce. - Och, psiakrew... - powiedział rozeźlony.
Wysapał się, wylazł z krzaków. To nie był ten zagajnik. Niepotrzebnie leciał jak głupi, na- leżało najpierw pomyśleć. Zaczął to robić teraz - ale szło opornie. - Tam - rzekł sobie. - Albo tam. Szedł szybko, lecz już nie pędził. Wciąż jeszcze rzęziło mu w płucach. Księżyc cierpliwie oświetlał rozległą równinę i, rozsiane na niej obficie, większe i mniejsze kępy drzew. Któraś z tych kęp była jego. Teraz przypomniał sobie, że stała samotnie. A więc - to ta... Tylko czy na pewno? Światło księżyca było bardzo zwodnicze. Znowu ruszył truchtem. Nie miał zamiaru krążyć tak do rana. Poza tym porządnie burcza- ło mu w brzuchu. Znów mocno zdyszany, sforsował ścianę krzaków. Malutka polanka powitała go znajo- mym kształtem. - Emira! - zawołał. - Ouua... - powiedziała leniwie. - Przyjacielem ciszy to ty nigdy nie będziesz. - Gdzie jesteś? - zapytał ze śmiechem. - Tutaj. Ale zdaje się, że mogłabym i o milę? Pokazała się bezszelestnie jak zawsze, sennie, z kokieterią, na jaką nie stać kobiety. - Nie jestem kotem, moja droga - powiedział po raz setny, udając wyniosłość. Powędro- wał do torby z zapasami, wyjął chleb i ser. - Ale ja jestem kocicą - szepnęła złośliwie. - Obudziłam się, bo to było jak szarża stada wołów. Księżyc znowu skrył się za chmurami, a gdy wyszedł, była już w zupełnie innym miejscu. Uwielbiała takie zabawy. Pokręcił głową, z wysiłkiem przełykając suchy ser. - Wiesz, że jestem przy tobie głuchy i ślepy - powiedział. - Ile razy jeszcze mam to przy- znać? Położyła się na boku, a właściwie - przewróciła ospale. Wyciągnęła łapy, wysuwając pa- zury, lśniące jak ze szkła. Było w tym ruchu coś bezwstydnie lubieżnego. - Kocham, gdy to mówisz - rzekła swym niskim, troszeczkę ochrypłym głosem.,- Jesteś taki wielki i silny... Kocham wiedzieć, że potrafię coś, czego ty nie umiesz. - Ani wielki, ani silny - mruknął z pełnymi ustami. Ale, oczywiście, sprawiła mu przyjem- ność. Gdy chciała, potrafiła to robić. - Co tam słychać na zwiadach? - zagadnęła z leciutką ironią. Pokiwał głową. Upierał się, że tym razem to on pójdzie, nie ona. Chciał pokazać, że potrafi. - Miałem rację - oznajmił. - Nocują nad potokiem. Czekała. -No i...? - Co: „no i”? - No i co podsłuchałeś? Rozejrzał się za czymś, by w nią rzucić. - Szyszka leży obok - powiedziała życzliwie. - Nic nie podsłuchałeś? - Jak, na Szerń, miałem podsłuchać, kiedy było ich tylu? Wszędzie się kręcili, to przy wo- zach, to znowu przy koniach... Mają psy! - Jak są psy, to trzeba podchodzić pod wiatr. Uniósł ku niebu oczy, a zaraz potem ręce, w których trzymał chleb i ser. - O Szerni... Ty rządzisz tym światem, wejrzyj na mnie i oceń, czy psy można podejść pod wiatr! Śmiech kotki doleciał z wiatrem, nie pod wiatr; chłopak cisnął serem, ale oczywiście nie trafił. Koci śmiech rzadko jest przyjemny dla ucha, przywykł jednak i złościło go co innego.
- Więc dobrze! Pokpiłem! Nic nie usłyszałem, jestem ostatnia łamaga! Tylko ty umiesz chodzić na zwiady, księżniczko! - Nie rycz - wykrztusiła, wciąż się śmiejąc. - Jestem tutaj, obok, nie w Dartanie. Wyparskał się, potem podniósł ser. Dmuchnął, ale i tak w zębach zazgrzytał mu piasek. - Co właściwie chciałaś, żebym przyniósł? Najgrubszego kupca razem z wozem? Co tam było do podsłuchiwania? - Pewnie nic. Ale można było to zrobić, przy okazji. Może byśmy wiedzieli, co wiozą i dokąd zmierzają. - A do czego nam to potrzebne? - Ouuua... Do niczego. Tyle tylko, że jak znów wiozą wełnę, to sam sobie maszeruj ich śladem. Miała rację. Raz i drugi szli za karawaną, by przekonać się wreszcie, że wozy pełne są grombelardzkich pledów i wełnianych ubiorów. Ukradł sobie koszulę. Szkoda było fatygi, ile pledów mógł unieść i sprzedać? - Nie obrażaj się - rzekł po chwili. - Wiem, masz rację... Spochmurniały legł na boku, podpierając się łokciem. Wstała i podeszła tak blisko, że musnęły go jedwabne sznureczki, zwisające z delikatnej, też je- dwabnej plecionki na szyi. - Aktar - powiedziała - głowa do góry... Chcesz? Jak będziemy w mieście, znowu ci po- szukam dziewczyny - wsadziła mu szpilę, aż syknął. - Oo, ja cię dzisiaj uduszę - zazgrzytał. Połaskotała go futrem. Parsknął śmiechem. - Ty kocia dziwko... Dobrze, więcej nie pójdę na zwiady. - Mmm? - Obiecuję. Zamruczała mu do ucha. W odpowiedzi podrapał jej kark. Obudziła go późnym rankiem - bardzo zła. - To wariacka pora - powiedziała. - Cholera, czemu wy musicie mieć jasno! W dzień się śpi! Zobacz, przyjacielu, jaki skwar. Przetarł oczy. Dzień był piękny, istotnie zanosiło się na upał. - Nie jestem kotem. - Ziewnął, przeciągając się zdrowo. - No niestety! Ale ja jestem kocicą i nie wiem, czemu związałam się z istotą, która w nocy jest ślepa jak kret, za to w dzień, gdy największe upały... - Oj, już nie męcz! Głodna? Czy złe sny? Przekrzywiła głowę, spoglądając do góry. Sznureczki tańczyły na jej szyi. Zawsze, gdy zadzierała głowę, by spojrzeć mu w oczy, widział okrągłą białą plamkę na brodzie, jedyny obcy akcent w ciemnoszarej całości. Oblizała się wolno; nie cierpiał tego gestu, odkąd mu powiedziała, co oznacza. - Obrażam się - oświadczyła, kładąc się tyłem do niego. - Proszę bardzo... księżniczko. Przetoczyła się na grzbiecie z boku na bok. - Jesteś obrzydliwa - rzekł dobitnie. - Te dziwkarskie gesty są nie do zniesienia! Pokazała mu, że ma się odwalić. - Tak? Wspaniale. Zjadł niespiesznie. Wziął torbę, wyjął kubek obwiązany szmatką, zerwał ją i zanurzył w kubku palec. - Nie - powiedziała ze wściekłością. - Mówiłeś, że kubek jest pusty! - Bo nie zajrzałem dość głęboko. Uwielbiała słodycze. Prawie tak, jak jedwabne sznureczki.
Nie czekał, aż poczuje jej pazury na głowie, szybko wylał czerwony miód na dłoń. Po- chłonęła go, mrużąc oczy, potem podrapała go szorstkim językiem. - Ouua... - powiedziała, oblizując się, tym razem zalotnie. - Gdybyś był rudym kocurem, to już byś mnie miał. Przecięła w poprzek polanę, śmigając płaskimi łukami. - Hej! - zawołał. - Emira! Machnął ręką. Wiedział, że się nie pogubią. Usiadł na ziemi. Starym, armektańskim zwyczajem wymówił swoje imię i powiedział nie- bu, że jest piękne. Takie było. Inne niż w Grombelardzie, gdzie - wiecznie zachmurzone - wi- siało nisko, niczym czarny, ponury strop jaskini; inne nawet niż w pogodnym Dar- tanie. Nie- bo Armaktu nie miało sobie równych, przyznawali to wszyscy, który widzieli inne nieba. Uniósł głowę, ukazując mu swą twarz - młodą, choć nie aż tak bardzo, jak zdawało się w świetle księżyca. Blask żółtego słońca odsłonił w niej lat siedemnaście. - Piękne jesteś - powtórzył z zachwytem, i nie dlatego, że tak kazała tradycja. Tego nieba i tych równin, szerokich i bezkresnych jak morze, nie pozwoliłby sobie ode- brać za całe złoto świata. - Aktar! - wrzasnęła gdzieś zza drzew. Wziął łuk i zarzucił torbę na ramię. - Idę - mruknął z przekąsem - przyjaciółko ciszy... Wozy odcisnęły w ziemi głębokie koleiny. Popatrzyli po sobie, przystając po raz kolejny. - To Grombelardczycy - powiedziała zrezygnowana. -1 na pewno wiozą wełnę. Mówię ci. Westchnął. Za jasna ta noc - zawyrokowała. -1 do tego pełnia... - Nie, Emiro - powiedział. - Nie jestem kotem. Muszę mieć światło. - Aż tyle? Wzruszył ramionami. - Hej, zuchwalcze - zamruczała - a psy? - O, cholera... zapomniałem. - Sposępniał. - Ale, Emiro, to tym bardziej. One zwęszą mnie nawet po ciemku, tyle tylko, że ja nie będę widział, gdzie są. Noc jest dobra, Emiro. - Ale krótka... Jeśli to ma być dzisiaj, to idź spać. Obudzę cię. Położył się posłusznie. Po jakimś czasie uniósł jednak głowę. - Obudzisz mnie na pewno? - Ech, co za dureń! - wściekła się w ciemności. - Nie, nie obudzę. Na Szerń, czemu los ze- słał mi dziecko? Jeśli nie mógł mojego rudzielca, to może chociaż mężczyznę? - O, Emira - poczuł się dotknięty. Odwrócił się plecami. Po chwili przyszła namruczeć mu do ucha, że go lubi. - Jeden nie śpi - powiedziała mu w sam nos. - Tam, przy ścianie. Dostrzegł w mroku otuloną pledem postać. - A psy? - Jak zabite. I daleko. Przy koniach. Bezszelestnie - jak sądził - pełzł od wozu do wozu, kryjąc się w ich cieniu. Znowu poszła przodem i wróciła zaraz, pomrukując radośnie. Wydało mu się, że to mruczenie słyszy cały świat. Syknął gniewnie. - Dobrze - powiedziała, siadając. - Dobrze, dalej nie idę... Zrobił taką minę, że wstała. - Idę! - zapewniła. Znowu prawie wetknęła mu nos w oko.
- Chciałam ci tylko powiedzieć, że ten pod ścianą też zasnął... Dotarli pod kolejny, czwarty w rzędzie wóz. - Który to? Ten? - Następny. Przesunął się dalej. Teraz miał przed sobą najtrudniejszą część zadania: należało wleźć na wóz i pozdejmo- wać zeń kusze. Według słów kocicy nie były głęboko schowane, ale pośród rupieci mógł na- robić hałasu. Wskoczyła na wóz i natychmiast zlazła z powrotem. - Z drugiej strony - tchnęła. - Z tej ktoś śpi! Tego tylko brakowało... Od drugiej strony! Wystawiał się akurat przed oczy wartownika. Emira wprawdzie twierdziła, że siedzący pod ścianą domu człowiek zasnął, ale mógł się obu- dzić. Nie obudził się. Aktar wszedł na wóz. Wóz zaskrzypiał. W jego głębi było ciemno jak w norze. Aktar nasłuchiwał. Potem skinął głową, że gotów. - Prawa ręka daleko... daleko - mówiła mu do ucha. - Dobrze, oprzyj. Teraz... dobrze. Ko- lana przesuń śmiało, nic tu nie ma... No. Teraz sięgaj, to ciężkie... są powiązane po dwie... Wkrótce cztery kusze leżały na trawie. - Wystarczy - zarządziła. - Jeszcze korby. Znów nim kierowała. I - udało się! Oddalili się ostrożnie, lecz już daleko śmielej, niż przyszli. Aktar pod każdą pachą niósł dwie kusze, na szyi zawieszony miał sznur, którym związał korby. Zaklekotały raz i drugi, ale niegłośno. Szli do miejsca, gdzie zostały łuk i torba. Było dość daleko, by spędzić tam resztę nocy; wątpliwe, by kupcy rano zauważyli stratę. A zresztą, choćby nawet - to czego i gdzie mieli szukać? Wiatru w polu? Była niezadowolona. - To już? - zapytała z wielkim rozczarowaniem. - Czego byś... jeszcze chciała? - wysapał, biegnąc niezgrabnym truchtem. Kusze były ciężkie, jak zmora. - A figiel? Przystanął, żeby odpocząć. - I kto tu jest dzieckiem, Emiro? - Jest tam coś, co bym chciała - oświadczyła stanowczo. - Pewnie bela jedwabiu - rzekł zgryźliwie. - Głupi jesteś. Idę. - A idź sobie. Znajdziesz mnie pod dębem... królowo nocnych zwiadów. - Znajdę cię, gdzie mi się spodoba, królu wszystkich kuszników. Nie wierzysz? - Wierzę, wierzę... Kupcy odjechali. Zwalił kusze na ziemię, przy studni, prostując sztywne plecy. Chciało mu się pić, ale stud- nia wyschła. W głębi majaczyły jakieś kamienie i połamane deski. - Emiro! - wrzasnął, rozglądając się dokoła. - Tym razem miarka się przebrała! Zajrzał do koryta. Pełne było piasku. Kopnął je i znów powiódł spojrzeniem dokoła. - Emiro! - zawołał raz jeszcze. Pokręcił głową. - Rozumiem, zabawa w chowanego. Dobrze, szukam! Znalazł ją w chałupie, gdzie uciekła przed psami.
Cztery ściany, nic więcej. Stąd - nie było już wyjścia... Może znalazłaby sposób, gdyby się nie bała. Upadł na kolana, zaciskając dłoń na leżącym obok woreczku. - Za co? - powiedział łkając. - Za co ci to zrobili? Płakał rozpaczliwie i bezradnie, gładząc szarą główkę, przekrzywioną jak wtedy, gdy pa- trzyła na niego na polanie. Z woreczka sypały się brązowe, pomarszczone paciorki. - Powiedz... za co... malutka... Schował mokrą twarz w dłoniach. - Za rodzynki?... Noc miała się ku końcowi. Okryty peleryną mężczyzna śnił, że dotyka opuszkami palców białej plamki na drobnym kocim podbródku. - Zawsze... i zawsze, malutka księżniczko - mówił cicho przez łzy. Wstawał świt. Zbrojni ludzie siodłali wierzchowce, by pójść śladem następnych karawan. Barczysty, brodaty mężczyzna spojrzał tam, gdzie obok splądrowanych kupieckich wozów, z konarów niskiego drzewa zwisało kilkanaście sztywnych, kołysanych wiatrem ciał. Potem sięgnął do juków, upychając głębiej kubek, owinięty grubą lnianą szmatką. Leśny miód dla Emiry.