chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony227 858
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań143 736

9.Miod Dla Emiry - Kres Feliks W

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :96.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

9.Miod Dla Emiry - Kres Feliks W .pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Kres, Feliks W. - 2 Cykle kpl Kres, Feliks W. - Księga Całości T.I-VI(kpl) pdf
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 6 z dostępnych 6 stron)

Feliks W. Kres Pseudonim łódzkiego pisarza urodzonego w 1966 r., uważanego obecnie za klasyka polskiej fantasy. Żonaty; namiętny zbieracz małych żołnierzyków. Debiutował w 1983 r. opowiadaniem „Mag”, za które wyróżniono go w pierwszym konkursie mie- sięcznika „Fantastyka”. Publikował też w „Fenik- sie”, „Sferze”, „Voyagerze”, „Magii i Mieczu”. Stworzył świat Szereru, w którym rozgrywają się jego utwory należące do tzw. „Księgi Całości”. „Księga” wydawana jest obecnie przez oficynę Mag, a cała seria jest przewidziana na 6 tomów. Na łamach „Feniksa” Kres prowadzi poradnik dla młodych pisarzy. Zdobył Nagrodę im. Janusza A. Zajdla za „Króla Bezmiarów”, kilkakrotnie był też nominowany do tego wyróżnienia. Członek Asocja- cji Polskich Pisarzy Fantastyki. Miód dla Emiry Ognisko dogasało, różowiejąc. Plama światła kurczyła się powoli, mrok następował zewsząd, pochłaniając leżących w krąg, okrytych pelerynami ludzi. Twarde kul- baki służyły im za poduszki; w zasięgu dłoni le- żał oręż - czasem miecz, zwykle łuk i strzały. Opodal w mroku rozbrzmiewał tupot spętanych koni i ciche parsknięcie. Ozwał się szakal - daleko... Potem znowu cisza. Płomień podskoczył raz jeszcze, ogarniając niestrawiony dotąd patyczek, błysk światła wyłowił z ciemności twarz brodatego mężczyzny śpiącego blisko ognia. Mężczyzna śnił. „Czekałeś...”. „Zawsze czekam. Zawsze i zawsze”. „Jestem twoim przeznaczeniem” - powiedziała smutno. Wyszła z mroku, a wtedy przytulił ją mocno. „Zawsze i zawsze...”. Mrok ukrył łzę płynącą po twarzy śpiącego. Biegł, zdyszany Wpadł między krzaki, omal nie zderzył się z drzewem. Litościwy księżyc wypełzł zza chmury, wsuwając sztychy światła pomiędzy listowie. Chłopak rozejrzał się - tra- fił w złe miejsce. - Och, psiakrew... - powiedział rozeźlony.

Wysapał się, wylazł z krzaków. To nie był ten zagajnik. Niepotrzebnie leciał jak głupi, na- leżało najpierw pomyśleć. Zaczął to robić teraz - ale szło opornie. - Tam - rzekł sobie. - Albo tam. Szedł szybko, lecz już nie pędził. Wciąż jeszcze rzęziło mu w płucach. Księżyc cierpliwie oświetlał rozległą równinę i, rozsiane na niej obficie, większe i mniejsze kępy drzew. Któraś z tych kęp była jego. Teraz przypomniał sobie, że stała samotnie. A więc - to ta... Tylko czy na pewno? Światło księżyca było bardzo zwodnicze. Znowu ruszył truchtem. Nie miał zamiaru krążyć tak do rana. Poza tym porządnie burcza- ło mu w brzuchu. Znów mocno zdyszany, sforsował ścianę krzaków. Malutka polanka powitała go znajo- mym kształtem. - Emira! - zawołał. - Ouua... - powiedziała leniwie. - Przyjacielem ciszy to ty nigdy nie będziesz. - Gdzie jesteś? - zapytał ze śmiechem. - Tutaj. Ale zdaje się, że mogłabym i o milę? Pokazała się bezszelestnie jak zawsze, sennie, z kokieterią, na jaką nie stać kobiety. - Nie jestem kotem, moja droga - powiedział po raz setny, udając wyniosłość. Powędro- wał do torby z zapasami, wyjął chleb i ser. - Ale ja jestem kocicą - szepnęła złośliwie. - Obudziłam się, bo to było jak szarża stada wołów. Księżyc znowu skrył się za chmurami, a gdy wyszedł, była już w zupełnie innym miejscu. Uwielbiała takie zabawy. Pokręcił głową, z wysiłkiem przełykając suchy ser. - Wiesz, że jestem przy tobie głuchy i ślepy - powiedział. - Ile razy jeszcze mam to przy- znać? Położyła się na boku, a właściwie - przewróciła ospale. Wyciągnęła łapy, wysuwając pa- zury, lśniące jak ze szkła. Było w tym ruchu coś bezwstydnie lubieżnego. - Kocham, gdy to mówisz - rzekła swym niskim, troszeczkę ochrypłym głosem.,- Jesteś taki wielki i silny... Kocham wiedzieć, że potrafię coś, czego ty nie umiesz. - Ani wielki, ani silny - mruknął z pełnymi ustami. Ale, oczywiście, sprawiła mu przyjem- ność. Gdy chciała, potrafiła to robić. - Co tam słychać na zwiadach? - zagadnęła z leciutką ironią. Pokiwał głową. Upierał się, że tym razem to on pójdzie, nie ona. Chciał pokazać, że potrafi. - Miałem rację - oznajmił. - Nocują nad potokiem. Czekała. -No i...? - Co: „no i”? - No i co podsłuchałeś? Rozejrzał się za czymś, by w nią rzucić. - Szyszka leży obok - powiedziała życzliwie. - Nic nie podsłuchałeś? - Jak, na Szerń, miałem podsłuchać, kiedy było ich tylu? Wszędzie się kręcili, to przy wo- zach, to znowu przy koniach... Mają psy! - Jak są psy, to trzeba podchodzić pod wiatr. Uniósł ku niebu oczy, a zaraz potem ręce, w których trzymał chleb i ser. - O Szerni... Ty rządzisz tym światem, wejrzyj na mnie i oceń, czy psy można podejść pod wiatr! Śmiech kotki doleciał z wiatrem, nie pod wiatr; chłopak cisnął serem, ale oczywiście nie trafił. Koci śmiech rzadko jest przyjemny dla ucha, przywykł jednak i złościło go co innego.

- Więc dobrze! Pokpiłem! Nic nie usłyszałem, jestem ostatnia łamaga! Tylko ty umiesz chodzić na zwiady, księżniczko! - Nie rycz - wykrztusiła, wciąż się śmiejąc. - Jestem tutaj, obok, nie w Dartanie. Wyparskał się, potem podniósł ser. Dmuchnął, ale i tak w zębach zazgrzytał mu piasek. - Co właściwie chciałaś, żebym przyniósł? Najgrubszego kupca razem z wozem? Co tam było do podsłuchiwania? - Pewnie nic. Ale można było to zrobić, przy okazji. Może byśmy wiedzieli, co wiozą i dokąd zmierzają. - A do czego nam to potrzebne? - Ouuua... Do niczego. Tyle tylko, że jak znów wiozą wełnę, to sam sobie maszeruj ich śladem. Miała rację. Raz i drugi szli za karawaną, by przekonać się wreszcie, że wozy pełne są grombelardzkich pledów i wełnianych ubiorów. Ukradł sobie koszulę. Szkoda było fatygi, ile pledów mógł unieść i sprzedać? - Nie obrażaj się - rzekł po chwili. - Wiem, masz rację... Spochmurniały legł na boku, podpierając się łokciem. Wstała i podeszła tak blisko, że musnęły go jedwabne sznureczki, zwisające z delikatnej, też je- dwabnej plecionki na szyi. - Aktar - powiedziała - głowa do góry... Chcesz? Jak będziemy w mieście, znowu ci po- szukam dziewczyny - wsadziła mu szpilę, aż syknął. - Oo, ja cię dzisiaj uduszę - zazgrzytał. Połaskotała go futrem. Parsknął śmiechem. - Ty kocia dziwko... Dobrze, więcej nie pójdę na zwiady. - Mmm? - Obiecuję. Zamruczała mu do ucha. W odpowiedzi podrapał jej kark. Obudziła go późnym rankiem - bardzo zła. - To wariacka pora - powiedziała. - Cholera, czemu wy musicie mieć jasno! W dzień się śpi! Zobacz, przyjacielu, jaki skwar. Przetarł oczy. Dzień był piękny, istotnie zanosiło się na upał. - Nie jestem kotem. - Ziewnął, przeciągając się zdrowo. - No niestety! Ale ja jestem kocicą i nie wiem, czemu związałam się z istotą, która w nocy jest ślepa jak kret, za to w dzień, gdy największe upały... - Oj, już nie męcz! Głodna? Czy złe sny? Przekrzywiła głowę, spoglądając do góry. Sznureczki tańczyły na jej szyi. Zawsze, gdy zadzierała głowę, by spojrzeć mu w oczy, widział okrągłą białą plamkę na brodzie, jedyny obcy akcent w ciemnoszarej całości. Oblizała się wolno; nie cierpiał tego gestu, odkąd mu powiedziała, co oznacza. - Obrażam się - oświadczyła, kładąc się tyłem do niego. - Proszę bardzo... księżniczko. Przetoczyła się na grzbiecie z boku na bok. - Jesteś obrzydliwa - rzekł dobitnie. - Te dziwkarskie gesty są nie do zniesienia! Pokazała mu, że ma się odwalić. - Tak? Wspaniale. Zjadł niespiesznie. Wziął torbę, wyjął kubek obwiązany szmatką, zerwał ją i zanurzył w kubku palec. - Nie - powiedziała ze wściekłością. - Mówiłeś, że kubek jest pusty! - Bo nie zajrzałem dość głęboko. Uwielbiała słodycze. Prawie tak, jak jedwabne sznureczki.

Nie czekał, aż poczuje jej pazury na głowie, szybko wylał czerwony miód na dłoń. Po- chłonęła go, mrużąc oczy, potem podrapała go szorstkim językiem. - Ouua... - powiedziała, oblizując się, tym razem zalotnie. - Gdybyś był rudym kocurem, to już byś mnie miał. Przecięła w poprzek polanę, śmigając płaskimi łukami. - Hej! - zawołał. - Emira! Machnął ręką. Wiedział, że się nie pogubią. Usiadł na ziemi. Starym, armektańskim zwyczajem wymówił swoje imię i powiedział nie- bu, że jest piękne. Takie było. Inne niż w Grombelardzie, gdzie - wiecznie zachmurzone - wi- siało nisko, niczym czarny, ponury strop jaskini; inne nawet niż w pogodnym Dar- tanie. Nie- bo Armaktu nie miało sobie równych, przyznawali to wszyscy, który widzieli inne nieba. Uniósł głowę, ukazując mu swą twarz - młodą, choć nie aż tak bardzo, jak zdawało się w świetle księżyca. Blask żółtego słońca odsłonił w niej lat siedemnaście. - Piękne jesteś - powtórzył z zachwytem, i nie dlatego, że tak kazała tradycja. Tego nieba i tych równin, szerokich i bezkresnych jak morze, nie pozwoliłby sobie ode- brać za całe złoto świata. - Aktar! - wrzasnęła gdzieś zza drzew. Wziął łuk i zarzucił torbę na ramię. - Idę - mruknął z przekąsem - przyjaciółko ciszy... Wozy odcisnęły w ziemi głębokie koleiny. Popatrzyli po sobie, przystając po raz kolejny. - To Grombelardczycy - powiedziała zrezygnowana. -1 na pewno wiozą wełnę. Mówię ci. Westchnął. Za jasna ta noc - zawyrokowała. -1 do tego pełnia... - Nie, Emiro - powiedział. - Nie jestem kotem. Muszę mieć światło. - Aż tyle? Wzruszył ramionami. - Hej, zuchwalcze - zamruczała - a psy? - O, cholera... zapomniałem. - Sposępniał. - Ale, Emiro, to tym bardziej. One zwęszą mnie nawet po ciemku, tyle tylko, że ja nie będę widział, gdzie są. Noc jest dobra, Emiro. - Ale krótka... Jeśli to ma być dzisiaj, to idź spać. Obudzę cię. Położył się posłusznie. Po jakimś czasie uniósł jednak głowę. - Obudzisz mnie na pewno? - Ech, co za dureń! - wściekła się w ciemności. - Nie, nie obudzę. Na Szerń, czemu los ze- słał mi dziecko? Jeśli nie mógł mojego rudzielca, to może chociaż mężczyznę? - O, Emira - poczuł się dotknięty. Odwrócił się plecami. Po chwili przyszła namruczeć mu do ucha, że go lubi. - Jeden nie śpi - powiedziała mu w sam nos. - Tam, przy ścianie. Dostrzegł w mroku otuloną pledem postać. - A psy? - Jak zabite. I daleko. Przy koniach. Bezszelestnie - jak sądził - pełzł od wozu do wozu, kryjąc się w ich cieniu. Znowu poszła przodem i wróciła zaraz, pomrukując radośnie. Wydało mu się, że to mruczenie słyszy cały świat. Syknął gniewnie. - Dobrze - powiedziała, siadając. - Dobrze, dalej nie idę... Zrobił taką minę, że wstała. - Idę! - zapewniła. Znowu prawie wetknęła mu nos w oko.

- Chciałam ci tylko powiedzieć, że ten pod ścianą też zasnął... Dotarli pod kolejny, czwarty w rzędzie wóz. - Który to? Ten? - Następny. Przesunął się dalej. Teraz miał przed sobą najtrudniejszą część zadania: należało wleźć na wóz i pozdejmo- wać zeń kusze. Według słów kocicy nie były głęboko schowane, ale pośród rupieci mógł na- robić hałasu. Wskoczyła na wóz i natychmiast zlazła z powrotem. - Z drugiej strony - tchnęła. - Z tej ktoś śpi! Tego tylko brakowało... Od drugiej strony! Wystawiał się akurat przed oczy wartownika. Emira wprawdzie twierdziła, że siedzący pod ścianą domu człowiek zasnął, ale mógł się obu- dzić. Nie obudził się. Aktar wszedł na wóz. Wóz zaskrzypiał. W jego głębi było ciemno jak w norze. Aktar nasłuchiwał. Potem skinął głową, że gotów. - Prawa ręka daleko... daleko - mówiła mu do ucha. - Dobrze, oprzyj. Teraz... dobrze. Ko- lana przesuń śmiało, nic tu nie ma... No. Teraz sięgaj, to ciężkie... są powiązane po dwie... Wkrótce cztery kusze leżały na trawie. - Wystarczy - zarządziła. - Jeszcze korby. Znów nim kierowała. I - udało się! Oddalili się ostrożnie, lecz już daleko śmielej, niż przyszli. Aktar pod każdą pachą niósł dwie kusze, na szyi zawieszony miał sznur, którym związał korby. Zaklekotały raz i drugi, ale niegłośno. Szli do miejsca, gdzie zostały łuk i torba. Było dość daleko, by spędzić tam resztę nocy; wątpliwe, by kupcy rano zauważyli stratę. A zresztą, choćby nawet - to czego i gdzie mieli szukać? Wiatru w polu? Była niezadowolona. - To już? - zapytała z wielkim rozczarowaniem. - Czego byś... jeszcze chciała? - wysapał, biegnąc niezgrabnym truchtem. Kusze były ciężkie, jak zmora. - A figiel? Przystanął, żeby odpocząć. - I kto tu jest dzieckiem, Emiro? - Jest tam coś, co bym chciała - oświadczyła stanowczo. - Pewnie bela jedwabiu - rzekł zgryźliwie. - Głupi jesteś. Idę. - A idź sobie. Znajdziesz mnie pod dębem... królowo nocnych zwiadów. - Znajdę cię, gdzie mi się spodoba, królu wszystkich kuszników. Nie wierzysz? - Wierzę, wierzę... Kupcy odjechali. Zwalił kusze na ziemię, przy studni, prostując sztywne plecy. Chciało mu się pić, ale stud- nia wyschła. W głębi majaczyły jakieś kamienie i połamane deski. - Emiro! - wrzasnął, rozglądając się dokoła. - Tym razem miarka się przebrała! Zajrzał do koryta. Pełne było piasku. Kopnął je i znów powiódł spojrzeniem dokoła. - Emiro! - zawołał raz jeszcze. Pokręcił głową. - Rozumiem, zabawa w chowanego. Dobrze, szukam! Znalazł ją w chałupie, gdzie uciekła przed psami.

Cztery ściany, nic więcej. Stąd - nie było już wyjścia... Może znalazłaby sposób, gdyby się nie bała. Upadł na kolana, zaciskając dłoń na leżącym obok woreczku. - Za co? - powiedział łkając. - Za co ci to zrobili? Płakał rozpaczliwie i bezradnie, gładząc szarą główkę, przekrzywioną jak wtedy, gdy pa- trzyła na niego na polanie. Z woreczka sypały się brązowe, pomarszczone paciorki. - Powiedz... za co... malutka... Schował mokrą twarz w dłoniach. - Za rodzynki?... Noc miała się ku końcowi. Okryty peleryną mężczyzna śnił, że dotyka opuszkami palców białej plamki na drobnym kocim podbródku. - Zawsze... i zawsze, malutka księżniczko - mówił cicho przez łzy. Wstawał świt. Zbrojni ludzie siodłali wierzchowce, by pójść śladem następnych karawan. Barczysty, brodaty mężczyzna spojrzał tam, gdzie obok splądrowanych kupieckich wozów, z konarów niskiego drzewa zwisało kilkanaście sztywnych, kołysanych wiatrem ciał. Potem sięgnął do juków, upychając głębiej kubek, owinięty grubą lnianą szmatką. Leśny miód dla Emiry.