Brian Herbert Kevin J. Anderson
Diuna
Krucjata Przeciw Maszynom
Penny i Ronowi Merrittom,
towarzyszom podróży po wszechświecie Diuny,
z wyrazami miłości i wdzięczności za to,
że pomagają nam zachować spuściznę Franka Herberta
PODZIĘKOWANIA
Ukończenie maszynopisu tej książki było zaledwie początkiem pracy nad nią. Pat
LoBrutto i Carolyn Caughey pokazali swój geniusz redakcyjny, przeprowadzając nas przez
liczne poprawki i udoskonalenia, których rezultatem jest ta ostateczna wersja. Od początku
też pomagali nam z entuzjazmem nasi agenci Robert Gottlieb i Matt Bialer z Trident Media
Group. Tom Doherty, Linda Quinton, Jennifer Marcus, Heather Drucker i Paul Stevens z Tor
Books oraz Julie Crisp z Hodder &L Stoughton dbali z niesłabnącym zapałem o wszystkie
sprawy związane z wydaniem i promocją powieści.
Catherine Sidor z Word Fire, Inc. pracowała - jak zawsze - niestrudzenie, przepisując
dziesiątki mikrokaset, wprowadzając poprawki i dbając o spójność tekstu, mimo iż parliśmy
naprzód pełną parą i dotrzymanie nam kroku było nie lada wyzwaniem. Diane E. Jones z
kolei posłużyła jako czytelniczka doświadczalna, przekazując nam szczere uwagi i sugerując
dodanie pewnych scen, dzięki którym książka ta stała się lepsza.
Rebecca Moesta Anderson poświęciła niniejszemu dziełu mnóstwo godzin i energii,
nie szczędząc rad ani krytycznych uwag (zawsze jednak łagodzonych miłością) i nigdy nie
wprowadzając do swojego słownika zwrotu „wystarczająco dobre". Jan Herbert - jak zawsze -
udzielała nam poparcia, odnosząc się z cierpliwością i zrozumieniem do nieprzewidywalnych
potrzeb pisarskich.
Javier Barriopedro i Christian Gossett podsunęli nam pomysł związany z „mistrzem
miecza". Na koniec maszynopis wziął pod lupę dr Attila Torkos i pomógł nam uniknąć
pewnych niekonsekwencji.
The Herbert Limited Partnership, włącznie z Penny i Ronem Merrittami, Davidem
Merrittem, Byronem Merrittem, Julie Herbert, Robertem Merrittem, Kimberly Herbert,
Margaux Herbert i Theresą Shackelford, udzieliło nam entuzjastycznego poparcia,
powierzając opiekę nad wizją Franka Herberta.
Bez wsparcia i oddania Beverly Herbert, na które mógł liczyć przez prawie
czterdzieści lat, Frank Herbert nie stworzyłby tak ogromnego i fascynującego wszechświata.
Jesteśmy ogromnie wdzięczni im obojgu.
PROLOG
Wśród historyków nie ma zgody co do przekazów, jakie niosą pozostałości dawnych
dziejów. Im bardziej zagłębiamy się w przeszłość - w te pradawne, pełne zamętu czasy! -
Tym bardziej płynne stają się fakty i tym bardziej sprzeczne opowieści. W oceanie czasu i
zawodnej ludzkiej pamięci prawdziwi bohaterzy przemieniają się w archetypy, a bitwy
zyskują znaczenie większe, niż rzeczywiście miały. Trudno pogodzić ze sobą legendy i
prawdę.
Jako pierwszy oficjalny historyk dżihadu muszę sporządzić ten opis najlepiej, jak
potrafię, opierając się na tradycji ustnej i fragmentarycznych dokumentach, które przetrwały
sto wieków. Co jest dokładniejsze: starannie udokumentowana historia, jaką piszę, czy zbiór
mitów i opowieści ludowych?
Ja, Noam Starszy, muszę pisać uczciwie, nawet jeśli ściągnie to na mnie gniew
przełożonych. Przeczytajcie tę historię uważnie, zaczynam ją bowiem od przytoczenia
Manifestu sprzeciwu Rendika Tolu-Fara, dokumentu, który został skonfiskowany przez
Dżipol.
A oto on:
„Jesteśmy znużeni walką... Śmiertelnie znużeni! Ta krucjata przeciw myślącym
maszynom pochłonęła już miliardy istnień. Ofiary to nie tylko umundurowani żołnierze
dżihadu i najemnicy, ale również niewinni koloniści i ludzie zniewoleni na
Zsynchronizowanych Światach. Nikt nie zadaje sobie trudu zliczenia zniszczonych maszyn.
Przez ponad dziesięć stuleci Omnius, komputerowy wszechumysł, panował na wielu
planetach, ale dwadzieścia cztery lata temu mord popełniony na niewinnym dziecku kapłanki
Sereny Butler stał się zarzewiem powszechnej rebelii ludzi. Serena Butler wykorzystała swą
tragedię do wzbudzenia zapału do walki w Lidze Szlachetnych, czego następstwem był
zmasowany atak jądrowy Armady Ligi na Ziemię i zniszczenie tej planety.
Owszem, był to cios dla Omniusa, ale w jego wyniku zginęli ostatni żyjący tam ludzie,
a kolebka ludzkości stała się radioaktywnym pogorzeliskiem i przez wiele stuleci nie będzie
się nadawała do zamieszkania. Jakiż to potworny koszt! A przy tym zwycięstwo owo nie
oznaczało końca wojny, lecz dopiero początek długiej walki.
Święta wojna Sereny z myślącymi maszynami trwa już od ponad dwudziestu lat. Na
nasze uderzenia na Zsynchronizowane Światy roboty odpowiadają wypadami przeciw
koloniom Ligi. Za każdym razem.
Kapłanka Serena wygląda na pobożną kobietę i chciałbym wierzyć w jej czystość i
świętość. Wiele lat poświęciła studiowaniu zachowanych pism i doktryn starożytnych
filozofów. Nikt inny nie spędził tyle czasu na rozmowach z Kwyną, kogitor mieszkającą w
Mieście Introspekcji. Żarliwe uczucia Sereny są oczywiste, a jej poglądom nie można niczego
zarzucić, ale czy zdaje sobie ona sprawę ze wszystkiego, co się robi w jej imieniu?
Serena Butler jest przywódczynią tylko symboliczną, tak naprawdę zaś za sznurki
pociąga Iblis Ginjo, jej polityczny pełnomocnik. Tytułuje się on »Wielkim Patriarchą
Dżihadu« i przewodzi Radzie Dżihadu, organowi władzy, który ma nadzwyczajne
uprawnienia i którego rządy wyjęte są spod kontroli Parlamentu Ligi. A my na to pozwalamy!
Widziałem, jak Wielki Patriarcha - były nadzorca niewolników na Ziemi -
wykorzystuje swe charyzmatyczne zdolności oratorskie, by przekuć tragedię Sereny w broń.
Czy wszyscy są ślepi i nie dostrzegają, że buduje on własną polityczną potęgę? Czyż nie
dlatego pojął za żonę Camie Boro, której rodowód sięga tysiąca lat wstecz - do ostatniego,
słabego władcy Starego Imperium? Nikt nie poślubia jedynej żyjącej potomkini ostatniego
Imperatora wyłącznie z miłości!
Dla tropienia zdrajców i sabotażystów Iblis Ginjo ustanowił swoją Policję Dżihadu,
zwaną w skrócie Dżipolem. Pomyślcie o tych tysiącach ludzi aresztowanych w ostatnich
latach - czyż oni wszyscy mogą być zdrajcami na usługach maszyn, jak twierdzi Dżipol? Czy
to czysty przypadek, że tak wielu z nich jest politycznymi wrogami Wielkiego Patriarchy?
Nie krytykuję dowódców wojskowych, dzielnych żołnierzy ani nawet najemników,
gdyż prowadzą oni dżihad najlepiej, jak potrafią. Mieszkańcy wszystkich wolnych planet
wyruszyli, by niszczyć wysunięte placówki maszyn i zapobiegać grabieżom robotów. Ale czy
możemy mieć nadzieję, że kiedykolwiek zdołamy zwyciężyć? Maszyny zawsze mogą
zbudować następnych wojowników... I cały czas wracają.
Jesteśmy wyczerpani tą niekończącą się wojną, jaką mamy nadzieję na pokój? Czy
istnieje w ogóle możliwość zawarcia ugody z Omniusem? Myślące maszyny nigdy się nie
nużą.
I nigdy nie zapominają".
177 PG (PRZED GILDIĄ)
DWUDZIESTY PIĄTY
ROK DŻIHADU
Słabością myślących maszyn jest to, że w i e r z ą we
wszystkie uzyskiwane informacje i odpowiednio do tego reagują.
- Vorian Atryda,
czwarte przesłuchanie przed Armadą Ligi
Primero Vorian Atryda, dowódca pięciu balist zgrupowanych nad pożłobioną
wąwozami planetą, przyglądał się badawczo ustawionym naprzeciwko w szyku siłom
robotów - podobnym do drapieżnych ryb, opływowym, srebrnym statkom. Zaprojektowane z
myślą o skuteczności i funkcjonalności, miały niezamierzony wdzięk ostrych noży.
Bojowych monstrów Omniusa było dziesięć razy więcej niż statków ludzi, ale
ponieważ jednostki liniowe bojowników dżihadu wyposażono w zachodzące na siebie tarcze
Holtzmana, nieprzyjacielska flota - mimo bombardowania - nie była w stanie wyrządzić im
krzywdy i ani trochę posunąć się ku powierzchni IV Anbusa.
Chociaż obrońcy planety nie dysponowali siłą ognia niezbędną do zniszczenia czy
choćby odparcia maszyn, dżihadyści mieli zamiar kontynuować walkę. Była to sytuacja
patowa.
W minionych siedmiu latach siły Omniusa odniosły wiele zwycięstw, podbijając małe,
zaściankowe kolonie i zakładając tam swoje wysunięte placówki, z których następnie
przypuszczały nieustające ataki. Teraz jednak Armia Dżihadu przysięgła za wszelką cenę
bronić tej Niezrzeszonej Planety, bez względu na to, czy jej ludność życzy sobie tego czy nie.
Na powierzchni przebywał z misją dyplomatyczną drugi primero, Xavier Harkonnen,
kolejny raz starając się przekonać zenszyicką starszyznę, przywódców prymitywnej
buddislamskiej sekty. Vor wątpił, by jego przyjaciel osiągnął duży postęp w tych rozmowach.
Xavier był za mało elastyczny jak na negocjatora; nadrzędne znaczenie miały dla niego
poczucie obowiązku i ścisłe trzymanie się celów misji.
Poza tym był uprzedzony do tych ludzi... A oni niewątpliwie zdawali sobie z tego
sprawę.
Myślące maszyny chciały zdobyć IV Anbusa. Armia Dżihadu musiała temu zapobiec.
Jeśli zenszyici pragnęli trzymać się z dala od galaktycznego konfliktu i nie mieli ochoty
współpracować z żołnierzami walczącymi o to, by rodzaj ludzki zachował wolność, byli
bezwartościowi. Pewnego razu Vor powiedział żartem Xavierowi, że jest podobny do
maszyny, skoro widzi wszystko w czarno-białych barwach, na co tamten zrobił lodowatą
minę.
Według raportów z planety zenszyiccy przywódcy religijni okazali się równie uparci
jak primero Harkonnen. Obie strony zawzięcie trwały przy swoim.
Vor nie kwestionował stylu dowodzenia przyjaciela, chociaż był on zupełnie inny niż
jego. Wychowany wśród myślących maszyn i wyszkolony na ich zaufanego, zachłysnął się
człowieczeństwem we wszystkich tegoż aspektach i upajał wolnością. Czuł się wyzwolony,
kiedy uprawiał sport i hazard lub utrzymywał kontakty towarzyskie i żartował z innymi
oficerami. Tak bardzo różniło się to od tego, czego nauczył go Agamemnon...
Krążąc na orbicie, Vor wiedział, że jednostki robotów nie wycofają się, jeśli maszyny
nie będą przekonane, iż - statystycznie rzecz biorąc - nie mają szansy zwyciężyć. W ostatnich
tygodniach pracował nad skomplikowanym planem rozbicia floty Omniusa, ale nie był
jeszcze gotów wcielić go w życie. Niebawem jednak to zrobi.
Ów orbitalny pat w niczym nie przypominał gier wojennych, które Vor lubił
prowadzić w czasie patroli z członkami załogi, ani zabawnych wyzwań, które wiele lat temu
rzucali sobie z robotem Seuratem podczas długich podróży międzygwiezdnych. W tym
nużącym impasie nie było nic zabawnego.
W działaniach floty robotów zauważał pewne schematy. Wkrótce statki maszyn rzucą
się na nich po orbicie wstecznej niczym stado piranii. Stojąc dumnie w wyprasowanym
ciemnozielonym mundurze ze szkarłatnymi naszywkami - były to barwy dżihadu,
symbolizujące życie i przelaną krew - wyda rozkaz, by wszystkie jednostki liniowe jego floty
wartowniczej uruchomiły tarcze Holtzmana i nie dopuściły do ich przegrzania.
Manewry najeżonych bronią statków maszyn były żałośnie przewidywalne i ludzie
Vora często robili zakłady o to, ile wróg wystrzeli pocisków.
Przyglądał się, jak jego siły zgodnie z rozkazami wykonują zwrot. Vergyl Tantor,
przyrodni brat Xaviera, który dowodził stanowiącą straż przednią balistą, skierował jednostkę
na wyznaczoną pozycję. Vergyl służył w Armii Dżihadu od siedemnastu lat, zawsze pod
bacznym okiem Xaviera.
Od ponad tygodnia nic się tutaj nie zmieniło i żołnierze zaczynali się niecierpliwić.
Wielokrotnie przelatywali obok statków wroga, ale mogli jedynie wypinać pierś i puszyć się
niczym egzotyczne ptaki.
- Można by pomyśleć, że do tej pory maszyny powinny już się czegoś nauczyć -
zrzędził Vergyl przez komlinię. - Cały czas mają nadzieję, że się potkniemy?
- Tylko nas sprawdzają, Vergylu. - Vor unikał tytułowania oficerów zgodnie z ich
stopniami i hierarchią służbową, bo za bardzo przypominało mu to sztywną strukturę maszyn.
Już raz tego dnia, gdy na krótko przecięły się kursy wrogich flot, jednostki robotów
wystrzeliły salwę, a ich pociski zabębniły o nieprzenikalne tarcze Holtzmana. Vor nawet nie
drgnął, patrząc na nieszkodliwe eksplozje. Przez parę chwil statki obu stron pędziły ku sobie
bezładnymi chmarami, po czym się minęły.
- No dobra, podajcie mi, ile tego było ogółem - zawołał.
- Dwadzieścia osiem strzałów, primero - zameldował jeden z oficerów na mostku.
Vor kiwnął głową. Maszyny zawsze odpalały od dwudziestu do trzydziestu pocisków,
ale tym razem według jego obliczeń wypuściły dwadzieścia dwa. Wymienił gratulacje z
oficerami z innych statków. Niektórzy żartobliwie narzekali, że pomylili się o jeden czy dwa
strzały. Zwycięzcy zakładów dostaną luksusowe racje żywnościowe, przegrani dodatkowe
godziny służby.
Takich starć było już prawie trzydzieści. Ale teraz, kiedy oba zgrupowania bojowe,
wykonując łatwe do przewidzenia manewry, zbliżały się do siebie, Vor szykował
nieprzyjacielowi niespodziankę.
Flota dżihadu, równie zdyscyplinowana jak siły maszyn, utrzymywała idealny szyk.
- No i znowu to samo. - Vorian odwrócił się do swoich ludzi na mostku. - Przygotować
się do walki. Nastawić tarcze na pełną moc. Wiecie, co robić. Mamy już w tym wprawę.
Po pokładzie rozeszło się wibrujące buczenie, od którego cierpła skóra, i statek okryły
drgające warstwy siły ochronnej, wytwarzanej przez połączone z silnikami potężne
generatory. Dowódcy poszczególnych jednostek będą bacznie wypatrywać oznak przegrzania
tarcz, ich niebezpiecznej wady, której istnienia maszyny - przynajmniej na razie - nie
podejrzewały.
Vor patrzył, jak balista straży przedniej leci orbitalnym szlakiem.
- Jesteś gotowy, Vergylu?
- Od wielu dni, primero. Załatwmy je!
Vor skontaktował się ze swoimi saperami i specjalistami od taktyki, którymi dowodził
jeden z najemników z Ginaza, Zon Noret.
- Mistrzu Norecie, zakładam, że rozmieścił pan wszystkie nasze... Pułapki?
- Każda jest tam, gdzie powinna być, primero - nadeszła odpowiedź. - Przekazałem
naszym statkom dokładne współrzędne, żeby nie nadziały się na nie. Pytanie tylko, czy
maszyny ich nie zauważą.
- Skupię na sobie ich uwagę, Vorze! - Rzekł Vergyl.
Jednostki robotów rosły w oczach, zbliżając się do punktu, w którym przecinały się
kursy obu flot. Chociaż myślące maszyny nie miały pojęcia o estetyce, ich obliczenia i
racjonalne projekty dały w rezultacie precyzyjne krzywizny i nieskazitelnie gładkie kadłuby.
- Naprzód! - Rzucił Vor z uśmiechem.
Kiedy zgrupowanie bojowe Omniusa nadciągało niczym ławica niewzruszonych,
groźnych ryb, balista Vergyla rzuciła się nagle, z dużym przyspieszeniem, do przodu.
Odpalono pociski, wykorzystując nowy, precyzyjnie skoordynowany układ typu „mrugnij i
strzelaj", który na tysięczne części sekundy wyłączał dziobowe tarcze, co pozwalało
ostrzeliwać nieprzyjaciela bez pozbawiania się na dłuższy czas osłony.
Rakiety o dużej sile rażenia zbombardowały najbliższą jednostkę maszyn, a Vergyl
odskoczył, zmieniając kurs i przebijając się niczym szarżujący saluski byk przez rój statków
robotów.
Vor wydał rozkaz, by flota się rozproszyła, a wtedy reszta jego jednostek złamała szyk
i rozleciała się w różnych kierunkach.
Starając się zareagować na ten nieoczekiwany manewr, maszyny mogły tylko
otworzyć ogień do wyposażonych w tarcze Holtzmana statków dżihadystów.
Vergyl ponownie ruszył do ataku. Miał rozkaz opróżnić w szaleńczym natarciu baterie
artylerii swojej balisty. W statki robotów bił pocisk za pociskiem; ich wybuchy wyrządzały
znaczne szkody, ale nie zniszczyły żadnej jednostki. Mimo to przez komlinię niosły się
wiwaty ludzkich załóg.
Ale manewr Vergyla miał tylko zmylić maszyny. Większość floty Omniusa leciała
dalej poprzednim kursem... Wprost na kosmiczne pola minowe, które rozmieścił na orbicie
oddział najemników Zona Noreta.
Ogromne miny zbliżeniowe pokryto warstwą maskującą, dzięki której były prawie
niewidzialne dla czujników maszyn. Mogliby je wprawdzie wykryć mechaniczni zwiadowcy,
starannie przeczesując przestrzeń skanerami, ale gwałtowna i niespodziewana szarża Vergyla
odwróciła uwagę robotów.
Wpadłszy na rząd potężnych min, eksplodowały dwie przednie jednostki liniowe
maszyn. Silne wybuchy wyrwały dziury w ich dziobach, burtach i dolnych osłonach silników.
Zbaczając z kursu, uszkodzone statki stanęły w płomieniach; jeden z nich nadział się na
kolejną minę.
Nadal nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego, co się stało, na niewidzialne miny
wpadły jeszcze trzy jednostki robotów. Potem wszakże zgrupowanie maszyn zorientowało się
w sytuacji. Ignorując atak Vergyla, statki rozproszyły się, zlokalizowały za pomocą sensorów
resztę min i zniszczyły je gradem precyzyjnych strzałów.
- Vergylu, przerwij akcję - polecił Vor. - Wszystkie pozostałe balisty: przegrupować
się. Już się zabawiliśmy. - Z pomrukiem zadowolenia odchylił się do tyłu w fotelu. -
Wyślijcie cztery szybkie handżary zwiadowcze dla oszacowania szkód, które wyrządziliśmy.
- Otworzył prywatną komlinię i na ekranie pojawił się obraz najemnika z Ginaza. - Mistrzu
Norecie, pan i pańscy ludzie otrzymacie za to medale.
Kiedy nie rozmieszczali min ani nie uczestniczyli w innych tajnych operacjach,
najemnicy, zamiast zielono-szkarłatnych mundurów bojowników dżihadu, nosili własnego
pomysłu złoto-szkarłatne uniformy. Złoto symbolizowało pokaźne sumy, które zarabiali,
szkarłat krew, którą przelewali.
Za nimi, niczym wypatrujące łupu rekiny, kontynuowały orbitalną misję patrolową
uszkodzone, ale niezniechęcone jednostki Omniusa. Ze statków maszyn wyroiły się już
roboty i oblazły jak wszy ich kadłuby, dokonując napraw.
- Wygląda to tak, jakbyśmy nawet nie zmierzwili im piór! - Powiedział Vergyl, kiedy
jego balista dołączyła do zgrupowania dżihadu. W jego głosie brzmiało rozczarowanie. - Ale
nadal nie odebrali nam IV Anbusa - dodał nieco weselszym tonem.
- Święta racja. Dosyć już im oddaliśmy w ostatnich paru latach. Pora odmienić losy tej
wojny.
Vor zastanawiał się, dlaczego siły robotów czekają tak długo, nie starając się nasilić
działań koło tej planety. Nie było to zgodne z ich schematem postępowania. Jako syn
Agamemnona lepiej niż jakikolwiek inny bojownik dżihadu rozumiał sposób funkcjonowania
komputerowych umysłów. Myśląc teraz o tym, nabrał nagle podejrzeń.
„Czyżbym to ja stał się zbyt przewidywalny? A jeśli roboty chcą, żebym uwierzył, że
nie zmienią taktyki?"
Zmarszczywszy czoło, połączył się ze stanowiącą straż przednią balistą.
- Vergyl? Mam złe przeczucie. Roześlij statki zwiadowcze, żeby zbadały lądy pod
nami i zrobiły ich mapy. Myślę, że maszyny coś knują.
Vergyl nie zakwestionował intuicji Vora.
- Rozejrzymy się dokładnie na dole, primero. Jeśli przesunęli choćby jeden kamień,
odkryjemy to.
- Podejrzewam, że kryje się za tym coś więcej. Starają się być chytre... Na swój
przewidywalny sposób. - Vor zerknął na chronometr, wiedząc, że minie jeszcze wiele godzin,
zanim będzie się musiał zacząć martwić następną orbitalną potyczką. Był zaniepokojony. -
Tymczasem, Vergylu, przekazuję ci dowodzenie zgrupowaniem. Polecę na dół zobaczyć, czy
twojemu bratu udało się wlać trochę oleju do głów naszych zenszyickich przyjaciół.
By pojąć znaczenie zwycięstwa, trzeba najpierw określić,
kto jest twoim wrogiem... A kto sojusznikiem.
- primero Xavier Harkonnen, wykłady strategii
Po exodusie wszystkich sekt buddislamskich z Ligi Szlachetnych, do którego doszło
przed wiekami, centrum zenszyickiej cywilizacji stał się IV Anbus. Jego główne miasto,
Darits, było ośrodkiem religijnym tej niezależnej i odizolowanej sekty, ignorowanej przez
mieszkańców innych planet, dla których tutejsze skromne zasoby bogactw naturalnych i
nieznośni religijni fanatycy przedstawiali niewielką wartość.
Lądy IV Anbusa rozdzielone były dużymi, płytkimi morzami, z których część miała
słodką, część zaś bardzo słoną wodę. Przypływy wywoływane przez krążące blisko księżyce
sunęły po powierzchni planety jak ścierka do szorowania, spłukując wierzchnią warstwę
gleby do głębokich kanionów o stromych zboczach i wymywając w miękkim piaskowcu
groty i amfiteatry. Pod dającymi schronienie nawisami zenszyici zbudowali swe miasta.
Pływy tłoczyły naturalnymi korytami rzek wodę z jednego płytkiego morza do
drugiego. Aby przewidywać jej przybory i spadki oraz radzić sobie z tymi fluktuacjami,
tubylcy rozwinęli w wyjątkowym stopniu pewne działy matematyki, astronomii i inżynierii.
Górnicy szlamowi pozyskiwali bogactwa mineralne, przesiewając muł niesiony przez
kaniony. Leżące w dole rzek niziny miały żyzną glebę, która dawała obfite plony, jeśli tylko
rolnicy przystępowali w porę do zasiewów i żniw.
W Darits zenszyici zbudowali - w wyzywającym geście, który pokazywał, że ich wiara
i pomysłowość są wystarczająco wielkie, by powstrzymać nawet rwący nurt rzeki - potężną
tamę przegradzającą wąskie gardło wyżłobionego w czerwonej skale kanionu. Za tamą
powstał ogromny zbiornik ciemnoniebieskiej wody. Po jeziorze tym pływali lekkimi łodziami
zenszyiccy rybacy, zastawiając duże sieci, by uzupełniać dietę składającą się z uprawianych
na polach zbóż i warzyw.
Tama w Darits nie była zwykłym murem, lecz budowlą ozdobioną strzelistymi
kamiennymi posągami, wykutymi przez utalentowanych i oddanych rzemieślników. Monolity
te, wysokie na kilkaset metrów, przedstawiały wyidealizowane postaci Buddy i Mahometa,
których rysy zatarły czas, legendy i otaczająca ich cześć.
Wierni zainstalowali w tamie potężne turbiny hydroelektryczne, które obracała siła
strumienia wody. Wespół z licznymi ogniwami słonecznymi, pokrywającymi szczyty mes,
dostarczały wystarczającą ilość energii, by zaspokoić potrzeby wszystkich, niedużych w
porównaniu z aglomeracjami na innych planetach, miast IV Anbusa. Cała planeta liczyła
zaledwie siedemdziesiąt dziewięć milionów mieszkańców. Mimo to, dzięki liniom
komunikacyjnym i energetycznym łączącym skupiska ludności, IV Anbus miał infrastrukturę,
która czyniła go najnowocześniejszym ze wszystkich światów zasiedlonych przez
buddislamskich uciekinierów.
I właśnie dlatego maszyny chciały nim zawładnąć. Minimalnym nakładem sił Omnius
mógłby przekształcić IV Anbusa w przyczółek i wyprowadzać zeń jeszcze mocniejsze niż
dotąd ataki na światy Ligi.
Dżihad Sereny Butler prowadzony był na pełną skalę już od ponad dwóch
dziesięcioleci. W ciągu dwudziestu trzech lat, które minęły od atomowej zagłady Ziemi, losy
wojny wielokrotnie przechylały się na korzyść to jednej, to drugiej strony.
Siedem lat temu wszakże myślące maszyny zaczęły czynić celem swoich ataków
Niezrzeszone Planety, które było im łatwiej podbić niż silnie bronione, gęsto zaludnione
światy Ligi. Handlarze, górnicy, rolnicy i buddislamscy uchodźcy rozproszeni na
Niezrzeszonych Planetach rzadko byli w stanie zebrać siły wystarczające do stawienia oporu
Omniusowi. W pierwszych trzech latach od zmiany strategii myślące maszyny podbiły pięć z
tych planet.
Rezydująca na Salusie Secundusie Rada Dżihadu nie mogła pojąć, dlaczego Omnius
zadaje sobie trud zdobywania tak bezwartościowych miejsc, dopóki Vorian nie przejrzał jego
planu. Otóż, kierujące się obliczeniami i przewidywaniami komputerowego wszechumysłu
myślące maszyny otaczały światy Ligi ze wszystkich stron, zaciągając coraz mocniej sieć i
przygotowując się do zadania ostatecznego ciosu jej stolicy.
Krótko po tym, jak Vorian Atryda - przy poparciu Xaviera - zażądał, by siły dżihadu
skoncentrowały się na obronie Niezrzeszonych Planet, potężne i niespodziewane
kontrnatarcie ludzi zakończyło się odbiciem Tyndalla z rąk maszyn. Liczyło się każde
zwycięstwo.
Xavier cieszył się, że siły Armii Dżihadu dotarły w porę na IV Anbusa. Stało się tak
dzięki ostrzeżeniu, które przekazał Lidze tlulaxański łowca niewolników, niejaki Rekur Van.
Oddział owego handlarza żywym towarem najechał tę planetę i uprowadził pewną liczbę
zenszyitów, by sprzedać ich na targach niewolników na Zanbarze i Poritrinie. Wracając z
wyprawy, Rekur Van natknął się na patrol zwiadowczy robotów sporządzający mapy planety,
co maszyny robiły, ilekroć przygotowywały się do podboju. Handlarz natychmiast ruszył na
Salusę Secundusa, gdzie przekazał tę ponurą wiadomość Radzie Dżihadu.
W celu zażegnania niebezpieczeństwa Wielki Patriarcha Iblis Ginjo zebrał siły do tej
pospiesznie przeprowadzonej, ale udanej operacji militarnej.
- Nie możemy dopuścić, by kolejny świat padł ofiarą diabelskich myślących maszyn! -
Wołał podczas ceremonii pożegnalnej do entuzjastycznie wiwatujących i rzucających
pomarańczowe kwiaty tłumów. - Straciliśmy już Ellram, kolonię Peridot, Bellosa i inne
planety. Ale za IV Anbusem Armia Dżihadu nakreśli w przestrzeni nieprzekraczalną granicę!
Chociaż Xavier źle oszacował liczbę statków, które Omnius chciał wysłać na podbój
tego odległego świata, siłom dżihadu udawało się dotąd nie dopuścić do inwazji, mimo iż nie
były w stanie zmusić robotów do odwrotu.
W przerwie rozmów z zenszyitami primero zaklął pod nosem. Ludzie, których starał
się ocalić, nie byli zainteresowani jego pomocą i uchylali się od walki z myślącymi
maszynami.
W tym mieście, położonym w kanionach wyżłobionych w czerwonej skale,
znajdowały się relikwie i oryginalne, ręcznie pisane kanony zenszyickiej interpretacji
buddislamu. Mędrcy przechowywali w jaskiniach oryginalne zwoje z sutrami Koranu i
modlili się pięć razy dziennie, kiedy słyszeli wezwania z minaretów wzniesionych na
brzegach kanionu. To z Darits starszyzna rozsyłała komentarze do świętych pism, mające
prowadzić wiernych przez gąszcz ukrytej w nich wiedzy tajemnej.
Xavier Harkonnen z trudem panował nad frustracją. Był żołnierzem, nawykłym do
toczenia bitew i wydawania rozkazów, które wykonywano bez szemrania. Nie wiedział, co
robić, kiedy ci buddislamscy pacyfiści... Odmawiali współpracy.
Na światach Ligi narastał ruch przeciw dżihadowi. Po ponad dwudziestu latach
rozlewu krwi, które nie przyniosły żadnych widocznych postępów, ludzie byli wyczerpani.
Niektórzy manifestowali nawet przed kapliczkami zamordowanego dziecka, Maniona
Niewinnego, z transparentami, na których wypisane było żądanie: „Pokój za wszelką cenę!"
Owszem, Xavier mógł zrozumieć ich zmęczenie i rozpacz, ponieważ widzieli wielu
swoich bliskich zabitych przez myślące maszyny. Ale ci żyjący w izolacji buddislamiści
nigdy nie zdobyli się nawet na to, by podnieść rękę w geście oporu, pokazując tym samym,
jakim szaleństwem jest ideologia niestosowania przemocy.
Cel maszyn był jasny, Omnius zaś na pewno nie zważałby na preferencje
jakichkolwiek religijnych fanatyków. Xavier miał tutaj do wykonania ważne zadanie w imię
dżihadu, a wymagało ono odrobiny zdrowego rozsądku i współpracy tubylców. Nigdy nie
przypuszczał, że tak trudno będzie sprawić, by ludzie ci docenili to, co dla ich dobra ryzykuje
Armia Dżihadu.
Do sali zebrań, w której się znajdował, pomieszczenia ozdobionego starymi, skrzącymi
się od złota i drogich kamieni utensyliami religijnymi, wróciła, szurając nogami, zenszyicka
starszyzna.
Najwyższy duchowny Rhengalid spojrzał na niego, jak robił już od wielu godzin,
kamiennym wzrokiem. Jego oblicze wyrażało tę samą nieprzejednaną odmowę. Miał dużą,
wygoloną, lśniącą od egzotycznych olejków głowę, gęste, wyszczotkowane, poczernione brwi
i równie gęstą, siwą, przystrzyżoną pod kątem prostym brodę, którą nosił na znak dumy. Jego
jasne, szarozielone oczy ostro kontrastowały z opaloną skórą. Pomimo wiszącej w górze
złowrogiej floty myślących maszyn i imponującej siły ognia Armii Dżihadu mężczyzna ten
nie wyglądał na przestraszonego czy poruszonego. Wydawał się nieświadomy tego, co czeka
jego lud.
- Staramy się ochronić wasz świat, czcigodny Rhengalidzie. - Xavier wkładał sporo
wysiłku w to, by jego głos brzmiał spokojnie. - Gdybyśmy tu w porę nie przybyli, gdyby
nasze statki nie powstrzymywały codziennie myślących maszyn, ty i wszyscy twoi ludzie
bylibyście już niewolnikami Omniusa. - Siedział sztywno na twardej ławie naprzeciw
przywódcy zenszyitów. Rhengalid nie zaproponował mu czegokolwiek do picia, chociaż - jak
podejrzewał Xavier - starszyzna posilała się, ilekroć żołnierze opuszczali salę.
- Niewolnikami? Jeśli tak się troszczysz o nasze dobro, primero Harkonnenie, to gdzie
były twoje jednostki kilka miesięcy temu, kiedy tlulaxańscy handlarze żywym towarem
porywali z naszych osad rolniczych zdrowych, młodych mężczyzn i płodne kobiety?
Xavier starał się nie okazywać przygnębienia. Nigdy nie chciał być dyplomatą; nie
miał do tego cierpliwości. Lojalnie i z poświęceniem służył sprawie dżihadu. Szkarłat na jego
mundurze symbolizował przelaną krew ludzi, a jego niewinny Manion - który miał ledwie
jedenaście miesięcy, gdy zginął - był jednym z pierwszych nowych męczenników.
- A co ty zrobiłeś, czcigodny Rhengalidzie, by bronić swoich ludzi, kiedy przybyli
łowcy niewolników? Aż do tej chwili nie wiedziałem o tym incydencie i nie mogę wam
pomóc w sprawie tego, co się wydarzyło w przeszłości. Mogę jedynie przysiąc, że życie pod
panowaniem myślących maszyn będzie dużo gorsze.
- Tak mówisz, ale nie możesz zaprzeczyć, że w twoim społeczeństwie panuje
hipokryzja. Dlaczego mielibyśmy przedkładać słowo jednego łowcy niewolników nad słowo
drugiego?
Xavierowi rozszerzyły się nozdrza. „Nie mam na to czasu" - pomyślał.
- Skoro uparcie wracasz do przeszłości - rzekł - pamiętaj, że wasze ludy od początku
odmawiały udziału w walce z myślącymi maszynami, przez co miliardy ludzi utraciło
wolność, a niezliczone rzesze życie. Wielu uważa, że macie wielki dług wobec naszego
rodzaju.
- Nie darzymy miłością żadnej ze stron tego konfliktu - odciął mu się siwobrody
mężczyzna. - Moi ludzie nie chcą brać udziału w waszej bezcelowej, krwawej wojnie.
- Mimo to znaleźliście się w krzyżowym ogniu i musicie stanąć po czyjejś stronie -
stwierdził Xavier, powstrzymując się od ostrej riposty.
- Czy tyrani w ludzkiej skórze są lepsi od mechanicznych? Któż to może powiedzieć?
Ale wiem, że to nie jest i nigdy nie będzie nasza wojna.
Obsługa tamy otworzyła śluzy i z otwartych dłoni gigantycznych posągów Buddy i
Mahometa popłynęły dwa widowiskowe wodospady. Usłyszawszy nagły hałas tryskających
strumieni, Xavier podniósł głowę i ze zdziwieniem ujrzał, że skalnym chodnikiem biegnącym
z lądowiska jego promu w prymitywnym porcie kosmicznym zmierza ku nim primero Vorian
Atryda. Ciemnowłosy mężczyzna zbliżył się z uśmiechem. Wyglądał nadał równie młodo i
krzepko jak przed wieloma laty, po ucieczce z Ziemi, kiedy Xavier spotkał go pierwszy raz.
- Możesz im schlebiać, jak chcesz, Xavierze, ale zenszyici mówią zupełnie innym
językiem... I to nie tylko w sensie lingwistycznym.
Przywódca Darits zrobił oburzoną minę.
- Wasza bezbożna cywilizacja prześladuje nas. Żołnierze dżihadu nie są tutaj,
zwłaszcza w Darits, naszym świętym mieście, mile widziani.
Xavier nie spuszczał wzroku z Rhengalida.
- Muszę cię poinformować, czcigodny, że nie pozwolę myślącym maszynom zająć tej
planety, bez względu na to, czy nam pomożecie czy nie. Upadek IV Anbusa przybliżyłby
wroga o kolejny krok do światów Ligi.
- To nasza planeta, primero Harkonnenie. Nie ma tu dla ciebie miejsca.
- Ani dla myślących maszyn! - Xavier poczerwieniał.
Vorian chwycił go za ramię.
- Widzę, że odkryłeś nową metodę dyplomacji - powiedział z wyraźnym
rozbawieniem.
- Nigdy nie twierdziłem, że jestem negocjatorem.
Vor kiwnął z uśmiechem głową.
- Na pewno byłoby łatwiej, gdyby ci ludzie wiedzieli, że mają wykonywać twoje
rozkazy, prawda?
- Nie zamierzam porzucić tej planety, Vorianie.
Zatrzeszczało łącze dowódcy i dobiegła z niego wyraźna wiadomość.
- Primero Atrydo, pańskie podejrzenia się sprawdziły! - Vergyl Tantor mówił
podnieconym głosem, prawie bez tchu. - Nasza aparatura odkryła, że myślące maszyny
zakładają na płaskowyżu tajną bazę. Wygląda to na przyczółek, z maszynami
przemysłowymi, ciężką bronią i robotami bojowymi.
- Dobra robota, Vergylu! - Rzekł Vor. - Teraz zacznie się zabawa.
Xavier zerknął przez ramię na pochłoniętego własnymi myślami Rhengalida, który
wyglądał tak, jakby nie chciał już nigdy widzieć bojowników dżihadu.
- Skończyliśmy tutaj, Vorianie. Wracajmy na statek flagowy. Mamy robotę.
Nie ma czegoś takiego jak określona przyszłość. Ludzkość
stoi wobec różnych przyszłości, z których wiele zależy od pozornie
błahych wydarzeń.
- Kroniki w muadru
Zimia była olśniewającym miastem, szczytowym dziełem kultury wolnej ludzkości.
Od znajdującego się przy ogromnym placu zespołu budynków rządowych rozchodziły się
niczym szprychy koła wysadzane drzewami bulwary. Przez plac przechodzili dziarskim
krokiem mężczyźni w spodniach i marynarkach oraz kobiety w ozdobnych oficjalnych
sukniach.
Iblis Ginjo zmarszczył brwi, zmierzając spiesznie ku okazałemu gmachowi
Parlamentu. Taki uporządkowany układ stwarzał iluzję bezpieczeństwa, wrażenie, że
otoczenie nigdy się nie zmieni.
„Ale nic nie trwa wiecznie. Nigdzie nie jest bezpiecznie" - pomyślał.
Ginjo inspirował ludzi, pobudzał ich do działania, przekonując, że znienawidzone
maszyny mogą w każdej chwili zaatakować każdy świat i że nawet tutaj, w samym sercu Ligi,
są niegodziwi ludzie, szpiedzy, którzy zaprzedali się Omniusowi. Czasami musiał, dla dobra
walki, ubarwiać rzeczywistość.
Był barczystym mężczyzną o kwadratowej twarzy i prostych, ciemnobrązowych
włosach. Miał na sobie czarną marynarkę ze złotymi szwami, ozdobioną błyszczącymi
kółkami. Towarzyszyło mu, trzymając się parę kroków z tyłu, pół tuzina funkcjonariuszy
Policji Dżihadu - agentów Dżipolu - czujnych, gotowych szybko wyciągnąć broń. Wszędzie
mogli się czaić ludzie przekabaceni przez maszyny albo nasłani przez nie asasyni.
Dwadzieścia lat wcześniej Iblis przyznał sobie tytuł Wielkiego Patriarchy Dżihadu
Sereny Butler i ilekroć się publicznie pokazywał, był entuzjastycznie przyjmowany przez
tłumy. Przemawiał w ich imieniu, mobilizował, mówił im, co mają myśleć i jak reagować.
Podobnie jak Vorian Atryda, był niegdyś zaufanym myślących maszyn na Ziemi. Teraz był
oratorem i mężem stanu największego formatu - promieniującym charyzmą królem,
politykiem, przywódcą religijnym i dowódcą wojskowym w jednej osobie. Osiągnął tę
pozycję, obierając bezprecedensowy kurs, który pozwolił mu wejść do elity przywódców
wolnej ludzkości. Znał historię i jasno widział w niej swoje miejsce.
Kiedy wspiął się po szerokich schodach gmachu Parlamentu i wkroczył do wysokiego,
ozdobionego freskami holu, ucichli wszyscy obecni tam przedstawiciele światów Ligi i
urzędnicy. Iblis uwielbiał widok ludzi chylących się przed nim z respektem, czerwieniących
się i jąkających w jego obecności.
Zatrzymał się z należną czcią przed ozdobną kapliczką zamordowanego dziecka
Sereny Butler, Maniona. Stała w niej jego anielska figurka, z otwartymi rękami trzymającymi
codziennie zmieniane jasnopomarańczowe nagietki. Wyglądały jak małe, jasne supernowe i
zyskały miano „kwiatów Maniona".
Wielka Sala była wypełniona po brzegi. Wszystkie fotele zostały zajęte przez szlachtę
i przedstawicieli światów Ligi i nawet w przejściach siedzieli na przenośnych krzesłach
dryfowych nowego wzoru dystyngowani goście.
Z przodu sali siedział mnich w szafranowożółtej szacie, wpatrując się bacznie w
ciężki, przezroczysty pojemnik. Wewnątrz w podtrzymującym życie niebieskawym
elektrofluidzie, tkwił ludzki mózg. Kiedy Iblis zerknął na otaczaną powszechnym szacunkiem
kogitor, poczuł przypływ autentycznej przyjemności, gdyż przywołała ona wspomnienie
starożytnego mózgu filozofa Eklo, który dzielił się z nim swoją wiedzą, gdy Ginjo był jeszcze
zwykłym szefem brygady niewolników na Ziemi. Były to ekscytujące czasy, otwierające
mnóstwo możliwości...
Kogitor, myślicielka zwana Kwyną, niezbyt paliła się do pomagania mu i służenia
radą. Mimo to Iblis często jeździł do cichego Miasta Introspekcji, by posiedzieć przy
pojemniku zawierającym jej mózg w nadziei, że dzięki temu dowie się więcej. Spotkał
dotychczas tylko dwoje kogitorów, ale te wspaniałe organiczne jednostki myślące wzbudzały
jego nieustanny podziw. Przewyższały Omniusa, były tak eleganckie i tak nieskończenie
ludzkie... Mimo swoich oczywistych fizycznych ograniczeń.
Obrady Parlamentu trwały już od kilku godzin, ale dopóki nie przybył Iblis, nie mogło
się zdarzyć nic ważnego. Wszystko zostało odpowiednio zaaranżowane. Jego cisi sojusznicy
wśród przedstawicieli światów Ligi paraliżowali prace nieistotnymi biurokratycznymi
problemami po to tylko, by Ginjo sprawiał wrażenie skuteczniejszego polityka, ucinając
jałowe dyskusje.
Na mównicy stał właśnie przedstawiciel Hagala, Hosten Fru, i ględził o błahym
problemie handlowym, sporze między VenKee Enterprises i rządem Poritrina o patenty i
prawa do sprzedaży lumisfer, na które był coraz większy popyt.
- Pierwotny wzór oparty jest na pracy asystentki Tio Holtzmana, a mimo to VenKee
Enterprises wprowadziło ten produkt na rynek bez żadnej rekompensaty dla Poritrina - mówił
Hosten Fru. - Proponuję powołać komisję do zbadania tej sprawy i...
Iblis uśmiechnął się pod nosem. „Tak, komisja zagwarantuje, że ta sprawa nie zostanie
rozstrzygnięta" - pomyślał. Przedstawiciel Hagala był pozornie niekompetentnym politykiem
i blokował prace Parlamentu niedorzecznymi pomysłami, wskutek czego rząd Ligi sprawiał
wrażenie równie nieudolnego jak bierne władze Starego Imperium. Nikt nie wiedział, że
Hosten Fru jest tajnym sprzymierzeńcem Ginjo. Doskonale służyło to celom Iblisa - im
więcej osób widziało, jak nieporadne jest zgromadzenie przedstawicieli Ligi w obliczu
prostych problemów, zwłaszcza w czasie kryzysów, tym więcej uprawnień decyzyjnych
przekazywano Radzie Dżihadu, którą kontrolował...
Promieniując pewnością siebie, Iblis Ginjo wkroczył dumnie do sali. Jako
pełnomocnik samej Sereny Butler był rzecznikiem ludzkości i jej świętej wojny z myślącymi
maszynami.
Po dziesięciu burzliwych latach od zniszczenia Ziemi stary Manion Butler
zrezygnował z funkcji wicekróla Ligi i przeszedł na emeryturę, prosząc, by na jego miejsce
wyznaczono Serenę. Jej kandydatura została przyjęta przez aklamację, ale Serena upierała się,
by do zakończenia wojny nazywano ją „tymczasowym wicekrólem". Zachwycony tym Iblis
wkręcił się na stanowisko jej najbliższego doradcy; pisał dla niej przemówienia i pobudzał
zapał do krucjaty przeciw myślącym maszynom.
Z wysoko podniesioną głową ruszył wyłożonym dywanem przejściem przez
audytorium. Na bocznych ścianach kabiny mównicy ukazały się jego powiększone ujęcia.
Hosten Fru natychmiast zreasumował swoje wystąpienie, ukłonił się z szacunkiem Iblisowi i
zszedł z podium.
- Oddaję czas, który mi pozostał, Wielkiemu Patriarsze - oznajmił.
Iblis przeszedł przez podium, złożył przed sobą ręce i ukłonił się oficjalnie
przedstawicielowi Hagala, wyrażając mu w ten sposób wdzięczność. Zanim jednak zdołał
zebrać myśli, z sali dobiegł go głos.
- W sprawie formalnej!
Iblis rozpoznał Munozę Chen, nieznośną przedstawicielkę odległego świata Ligi,
Pincknona. Odwrócił się do niej, z trudem zachowując cierpliwość.
- Na początku dzisiejszych obrad - oznajmiła - zaprotestowałam przeciwko
przekazaniu przez Parlament w niezgodny z regulaminem sposób dodatkowych uprawnień
Radzie Dżihadu. Dyskusja została odłożona do chwili, kiedy przed Zgromadzeniem będzie
mógł wystąpić upoważniony do tego członek rady. - Skrzyżowała ramiona na małych
piersiach. - Sądzę, że Wielki Patriarcha Ginjo jest upoważniony do przemawiania w jej
imieniu.
Iblis uśmiechnął się do niej chłodno.
- Nie przybyłem tutaj dzisiaj, by zwrócić się do Zgromadzenia w tej sprawie, pani
Chen.
Irytująca kobieta nie chciała usiąść.
- Na załatwienie czeka pilna sprawa, szanowny panie. Standardowa procedura
wymaga, byśmy postarali się rozwiązać ten problem, zanim przystąpimy do innych kwestii.
Wyczuł zniecierpliwienie tłumu, a wiedział, jak wykorzystać je dla swoich celów.
Przybyli tu, żeby wysłuchać jego przemówienia, nie zaś po to, by być świadkami nudnej
dyskusji o nieistotnym wniosku.
- Właśnie daje pani świetną lekcję poglądową na temat konieczności utworzenia Rady
Dżihadu. Powołano ją, by można było szybko podejmować konieczne decyzje, nie grzęznąc
w gąszczu biurokracji.
Wśród zebranych rozszedł się pomruk zgody. Teraz Iblis uśmiechał się ciepło.
W ciągu pierwszych trzynastu lat po ogłoszeniu przez Serenę Butler dżihadu
Parlament Ligi starał się załatwiać pilne sprawy związane z działaniami wojennymi,
postępując zgodnie z tą samą kłopotliwą procedurą, która obowiązywała przez setki lat
niełatwego pokoju. Ale po niepowodzeniach na Ellramie i w kolonii Peridot, kiedy to politycy
targowali się tak długo, że zanim doszli do porozumienia i Armada Ligi mogła wyruszyć z
odsieczą, maszyny starły w proch całe protektoraty, zirytowana Serena wygłosiła w
Parlamencie kolejną przemowę. Wyraziła głębokie oburzenie i (co było dla tych ludzi
znacznie gorsze) rozczarowanie tym, że większe znaczenie mają dla nich sprzeczki o
drobiazgi niż walka z prawdziwym wrogiem.
Stojący obok niej Iblis Ginjo przejął inicjatywę i zaproponował utworzenie Rady
Dżihadu, która zajęłaby się wszystkimi sprawami związanymi bezpośrednio z wojną,
pozostawiając mniej pilne kwestie handlowe, społeczne i wewnętrzne w gestii Parlamentu i
pozwalając mu debatować nad nimi na jego niespiesznych sesjach. Sprawy dżihadu
wymagały szybko i zdecydowanie działającego przywództwa, a tysiąc przedstawicieli
zasiadających w Parlamencie mogło jedynie je opóźniać.
Tak przynajmniej przekonywał Iblis i zgłoszona przez niego propozycja została
przyjęta przeważającą liczbą głosów. Mimo to dziesięć lat później stare sposoby działania
polityków nadal hamowały postęp.
Teraz, słysząc z sali głosy poparcia, Iblis spojrzał na przedstawicielkę Pincknona z
miną wyrażającą długo wystawianą na próbę cierpliwość.
- Jaką sprawę chce pani poruszyć?
Munoza Chen zdawała się nie słyszeć pomruków dezaprobaty.
- Pańska rada - odparła - wynajduje coraz to nowe obszary, które podlegają jej
jurysdykcji. Pierwotnie ograniczaliście się do sprawowania nadzoru nad Armią Dżihadu w
związku z jej operacjami wojskowymi oraz do dbania o bezpieczeństwo wewnętrzne za
pomocą Dżipolu. Teraz rada zajmuje się uchodźcami i rozdziałem pomocy, ustanawia nowe
taryfy i podatki. Gdzie skończy się to niepokojące rozszerzanie zakresu jej władzy?
Iblis zakonotował sobie, żeby polecić komendantowi policji Yorekowi Thurrowi
wszczęcie dyskretnego śledztwa w sprawie pochodzenia i powiązań tej kobiety. Może nawet
okazać się konieczne „odkrycie" dowodów „zmowy" Chen z myślącymi maszynami. Yorek
Thurr doskonale aranżował takie sprawy. Niewykluczone też, że Chen cierpi na chorobę,
która mogłaby doprowadzić do jej „niefortunnej" śmierci.
- Zajmowanie się ocalałymi i uchodźcami w strefie działań wojennych ma oczywisty
związek z uprawnieniami rady, podobnie jak szkolenie lekarzy wojskowych oraz rozdział
środków medycznych i żywności - odparł spokojnie. - Kiedy zaledwie w ubiegłym roku
odbiliśmy Tyndalla z rąk maszyn, Rada Dżihadu natychmiast zorganizowała pomoc
humanitarną dla mieszkańców planety. Dzięki wprowadzeniu nadzwyczajnych podatków i
zarekwirowaniu dostaw luksusowych towarów na żyjące w dostatku światy Ligi mogliśmy
zapewnić tym biednym ludziom dach nad głową i leki oraz dać im nadzieję. Gdybyśmy
zostawili takie sprawy Parlamentowi Ligi, pani Chen, nadal byście nad nimi dyskutowali. -
Odwrócił się w stronę podium, po czym dodał, jakby po namyśle: - Nie słyszałem żadnych
skarg mieszkańców Tyndalla.
- Ale żeby rada rozszerzała zakres swoich uprawnień bez głosowania...
Iblis sarknął ze zniecierpliwieniem.
- Mogę omawiać z panią takie sprawy godzinami, ale czy naprawdę to ci ludzie pragną
usłyszeć? - Uniósł ręce w geście pytania, a w rzędach rozległy się okrzyki niezadowolenia i
gwizdy; część z nich zainicjowali oczywiście jego ludzie, ale większość była spontaniczną
reakcją przedstawicieli. - Przybyłem tu dzisiaj, by podzielić się z tym zgromadzeniem wiedzą
odkrytą ostatnio w starożytnych inskrypcjach w muadru.
Trzymał w silnych rękach ważny fragment historii: wciśniętą między dwa arkusze
bezodpryskowego głazu kamienną płytę z wyrytym na niej napisem. Oparł ją o podium.
- Ten fragment kamienia runicznego odkopano na niezamieszkanym świecie dwieście
lat temu, ale pozostawał nieodczytany. A ż do tej pory.
Zaintrygowana sala ucichła. Zignorowana Munoza Chen zawahała się, po czym
niezgrabnie usiadła, nie wycofawszy nawet oficjalnie swojego pytania.
- Znaki te zostały zapisane przez zmarłego dawno temu proroka w języku zwanym
muadru i wyryte w powlekanej skale. Uważa się, że te słowa z przeszłości pochodzą z Ziemi,
kolebki rodzaju ludzkiego. - Obrócił się ku odzianemu w żółtą szatę podręcznemu, który
siedział obok unoszącego się w pojemniku ochronnym starożytnego mózgu. - Kogitor
Kwyna, pomagając w tłumaczeniu tych archaicznych runów, pozwoliła mi zrozumieć ich
sens. Kwyno, czy zechciałabyś mi pomóc również teraz?
Mnich wstał niepewnie, a następnie przeniósł ozdobny pojemnik na złoty stół przy
mównicy. Stojąc obok tak wspaniałego mózgu, Iblis czuł dreszczyk emocji. Mężczyzna w
szafranowej szacie czekał.
Podbudowany bliskością Kwyny Iblis wodził koniuszkiem palca po złożonych runach.
Zebrani zachowali ciszę i głębokie skupienie, kiedy zaczął czytać, wymawiając głośno ostre
mlaski i miękkie, wibrujące sylaby. W ogromnej sali posiedzeń rozbrzmiewały dziwne,
niezrozumiałe dźwięki, a przedstawiciele światów Ligi słuchali jak zaczarowani.
Kiedy Iblis przerwał, podręczny nacisnął dłonią wypukły słój z żyjącym mózgiem
Kwyny, po czym powoli zanurzył place w bladoniebieskim płynie. Dzięki temu połączeniu
przetłumaczył słowa muadru głosem, który wydawał się bardzo odległy, jakby przemawiał z
otchłani wieków.
Powiedział, że kamień ze znakami runicznymi został uszkodzony podczas kataklizmu,
który wydarzył się w starożytności i zostawił na jego powierzchni ślady ognia oraz głębokie
rysy. Chociaż brakowało części tekstu, reszta opisywała straszną wojnę, podczas której wielu
ludzi zginęło okropną śmiercią.
- Ów nieznany z nazwiska prorok - rzekł w końcu - wieszczy: „Nastąpi tysiąclecie
udręk, zanim nasz lud znajdzie drogę do raju".
Iblis, który czekał na tę chwilę, rozpromienił się w entuzjastycznym uśmiechu.
- Czyż nie jest to jasne? - Zawołał. - Wolni ludzie cierpieli tysiąc lat pod jarzmem
cymeków i ich mechanicznych panów. Nie rozumiecie? Czas naszych udręk się skończył...
Jeśli tylko postanowimy zrobić to, co do nas należy, by proroctwo się wypełniło.
Niebieski fluid w pojemniku z mózgiem Kwyny się wzburzył, a podręczny przekazał
zgromadzeniu jej uwagę.
- Ta kamienna płyta nie zawiera całego proroctwa. To przesłanie jest niekompletne.
- Musimy zawsze myśleć zarówno o zagrożeniu, jak i o nadziei, które niesie nieznana
przyszłość - rzekł szybko Iblis, starając się przeforsować swój program. - Jedno z naszych
zgrupowań bojowych udało się ostatnio na IV Anbusa bronić go przed zakusami robotów, ale
to nie wystarczy. Jako wolni ludzie musimy działać z całą mocą, by odzyskać wszystkie
Zsynchronizowane Światy i wyzwolić ich mieszkańców. Tylko w ten sposób, jak mówi to
runiczne proroctwo, doprowadzimy do tego, że nasze udręki wreszcie się skończą. Jak
przepowiedziano, minęło tysiąc lat. Teraz musimy wkroczyć na drogę do raju i pozbyć się
demonicznych maszyn. Wzywam do zwiększenia sił dżihadu, wzmocnienia ich dodatkowymi
statkami i oddanymi sprawie żołnierzami, do nowej ofensywy przeciw Omniusowi.
Niebieski płyn w pojemniku jeszcze bardziej się wzburzył.
- I do zwiększenia liczby poległych - przetłumaczył podręczny.
- I do zwiększenia liczby bohaterów! - Iblis podniósł głos, jego twarz płonęła
uniesieniem. - Jak mówi mądra Kwyna, ten fragment runicznego napisu to wszystko, co
mamy. A zatem, jako ludzie, musimy wybrać najlepszą interpretację. Czy mamy dość siły
ducha, by zapłacić cenę niezbędną do spełnienia się tego proroctwa?
Nagle, zanim Kwyna zdołała sformułować przeciwstawną opinię, Wielki Patriarcha
podziękował filozofce i jej podręcznemu. Chociaż ją szanował, spędzała zbyt wiele czasu na
kontemplacjach i rozważaniu wzajemnie sprzecznych poglądów filozoficznych i nie
rozumiała realiów dżihadu.
Natomiast on miał praktyczne cele, jego rozentuzjazmowanych słuchaczy nie
obchodziło filozoficzne dzielenie włosa na czworo.
- Za zwycięstwo płacimy krwią. - Głos Wielkiego Patriarchy rozbrzmiewał w sali, to
wznosząc się, to opadając w odpowiednich, starannie wybranych momentach. - Cenę tę
zapłacił już synek Sereny Butler, zapłaciły ją też miliony dzielnych żołnierzy dżihadu.
Ostateczne zwycięstwo nie tylko warte jest takich kosztów, ale ich wymaga. Klęska jest nie
do pomyślenia. Na szali waży się samo nasze istnienie.
Zgromadzeni kiwali głowami, a Iblis uśmiechał się w duchu. Chociaż podręczny
Kwyny zachowywał milczenie, stojąc przy plażowym pojemniku, Wielki Patriarcha czuł, że
kogitor mogłaby się nawet z nim zgodzić. Nikt nie mógł się oprzeć jego słowom, jego pasji.
Oczy zaszkliły mu się z wdzięczności, akurat na tyle, by pokazać, jak bardzo leży mu na sercu
los rodzaju ludzkiego.
Ten nowy dżihad można porównać do koniecznego procesu
redagowania. Pozbywamy się rzeczy, które niszczą nas jako ludzi.
- kogitor Kwyna, archiwa Miasta Introspekcji
Chłopczyk leżał z zastygłą w wyrazie spokoju, nieskazitelną twarzą w trumnie z
idealnie czystego kryształu. Manion Butler odizolowany był, niczym iskra zamknięta w
szklanej kuli, od wszystkiego, co uczyniono w jego imię. A Serena pozostawała z nim w
odosobnieniu w murach Miasta Introspekcji.
Klęczała z ponurą, lecz egzaltowaną miną na kamiennej płycie przed kapliczką. Często
to robiła. Przebywający w kontemplacyjnym ustroniu wyznawcy już dawno przestali ją pytać,
czy mają postawić ławkę, na której siedząc, mogłaby się modlić za swoje dziecko. Od
dwudziestu czterech lat właśnie w taki sposób - na kolanach przed kryształową trumną -
Serena mierzyła się ze swoimi myślami, wspomnieniami i koszmarami.
Manion wyglądał tutaj tak pogodnie, tak bezpiecznie. Kiedy potworny robot Erazm
zrzucił go z wysokiego balkonu, delikatna twarzyczka chłopca i jego kruche kości zostały
zgruchotane, ale Iblis Ginjo zadbał o to, by kosmetycy z zakładu pogrzebowego przywrócili
jego ciału i rysom właściwy wygląd. Jej syn został zachowany dokładnie w takim stanie, w
jakim Serena chciała go pamiętać. Tak, wierny Iblis zajął się wszystkim, co można było
zrobić.
Gdyby Manion żył, byłby teraz młodym szlachcicem - na tyle dojrzałym, by mieć żonę
i własne dzieci. Patrząc na jego śliczną twarz, Serena myślała o tym, co mógłby osiągnąć,
gdyby nie demoniczne myślące maszyny.
Stało się jednak inaczej i śmierć niewinnego chłopca dała początek dżihadowi, który -
niczym płomień - ogarniał układy gwiezdne; ludzie wzniecali rewolucje na
Zsynchronizowanych Światach, atakowali statki robotów i wszystkie wcielenia Omniusa. Dla
tej świętej sprawy oddały już życie miliardy ludzi. Sam Erazm musiał zostać zniszczony
podczas jądrowego uderzenia, które unicestwiło myślące maszyny na Ziemi. Ale
komputerowy wszechumysł nadal sprawował władzę nad resztą swojego królestwa, więc
ludzie nie mogli spocząć.
Ból nie przeminął. Zamordowanie jej syna zdruzgotało duszę Sereny. Z medytacji przy
jego grobie czerpała całe natchnienie, którego potrzebowała, by nadal przewodzić dżihadowi.
Do tej kapliczki, w której spoczywało jego prawdziwe ciało, miała wstęp tylko ona i kilkoro
wybranych wiernych.
Brian Herbert Kevin J. Anderson Diuna Krucjata Przeciw Maszynom
Penny i Ronowi Merrittom, towarzyszom podróży po wszechświecie Diuny, z wyrazami miłości i wdzięczności za to, że pomagają nam zachować spuściznę Franka Herberta
PODZIĘKOWANIA Ukończenie maszynopisu tej książki było zaledwie początkiem pracy nad nią. Pat LoBrutto i Carolyn Caughey pokazali swój geniusz redakcyjny, przeprowadzając nas przez liczne poprawki i udoskonalenia, których rezultatem jest ta ostateczna wersja. Od początku też pomagali nam z entuzjazmem nasi agenci Robert Gottlieb i Matt Bialer z Trident Media Group. Tom Doherty, Linda Quinton, Jennifer Marcus, Heather Drucker i Paul Stevens z Tor Books oraz Julie Crisp z Hodder &L Stoughton dbali z niesłabnącym zapałem o wszystkie sprawy związane z wydaniem i promocją powieści. Catherine Sidor z Word Fire, Inc. pracowała - jak zawsze - niestrudzenie, przepisując dziesiątki mikrokaset, wprowadzając poprawki i dbając o spójność tekstu, mimo iż parliśmy naprzód pełną parą i dotrzymanie nam kroku było nie lada wyzwaniem. Diane E. Jones z kolei posłużyła jako czytelniczka doświadczalna, przekazując nam szczere uwagi i sugerując dodanie pewnych scen, dzięki którym książka ta stała się lepsza. Rebecca Moesta Anderson poświęciła niniejszemu dziełu mnóstwo godzin i energii, nie szczędząc rad ani krytycznych uwag (zawsze jednak łagodzonych miłością) i nigdy nie wprowadzając do swojego słownika zwrotu „wystarczająco dobre". Jan Herbert - jak zawsze - udzielała nam poparcia, odnosząc się z cierpliwością i zrozumieniem do nieprzewidywalnych potrzeb pisarskich. Javier Barriopedro i Christian Gossett podsunęli nam pomysł związany z „mistrzem miecza". Na koniec maszynopis wziął pod lupę dr Attila Torkos i pomógł nam uniknąć pewnych niekonsekwencji. The Herbert Limited Partnership, włącznie z Penny i Ronem Merrittami, Davidem Merrittem, Byronem Merrittem, Julie Herbert, Robertem Merrittem, Kimberly Herbert, Margaux Herbert i Theresą Shackelford, udzieliło nam entuzjastycznego poparcia, powierzając opiekę nad wizją Franka Herberta. Bez wsparcia i oddania Beverly Herbert, na które mógł liczyć przez prawie czterdzieści lat, Frank Herbert nie stworzyłby tak ogromnego i fascynującego wszechświata. Jesteśmy ogromnie wdzięczni im obojgu.
PROLOG Wśród historyków nie ma zgody co do przekazów, jakie niosą pozostałości dawnych dziejów. Im bardziej zagłębiamy się w przeszłość - w te pradawne, pełne zamętu czasy! - Tym bardziej płynne stają się fakty i tym bardziej sprzeczne opowieści. W oceanie czasu i zawodnej ludzkiej pamięci prawdziwi bohaterzy przemieniają się w archetypy, a bitwy zyskują znaczenie większe, niż rzeczywiście miały. Trudno pogodzić ze sobą legendy i prawdę. Jako pierwszy oficjalny historyk dżihadu muszę sporządzić ten opis najlepiej, jak potrafię, opierając się na tradycji ustnej i fragmentarycznych dokumentach, które przetrwały sto wieków. Co jest dokładniejsze: starannie udokumentowana historia, jaką piszę, czy zbiór mitów i opowieści ludowych? Ja, Noam Starszy, muszę pisać uczciwie, nawet jeśli ściągnie to na mnie gniew przełożonych. Przeczytajcie tę historię uważnie, zaczynam ją bowiem od przytoczenia Manifestu sprzeciwu Rendika Tolu-Fara, dokumentu, który został skonfiskowany przez Dżipol. A oto on: „Jesteśmy znużeni walką... Śmiertelnie znużeni! Ta krucjata przeciw myślącym maszynom pochłonęła już miliardy istnień. Ofiary to nie tylko umundurowani żołnierze dżihadu i najemnicy, ale również niewinni koloniści i ludzie zniewoleni na Zsynchronizowanych Światach. Nikt nie zadaje sobie trudu zliczenia zniszczonych maszyn. Przez ponad dziesięć stuleci Omnius, komputerowy wszechumysł, panował na wielu planetach, ale dwadzieścia cztery lata temu mord popełniony na niewinnym dziecku kapłanki Sereny Butler stał się zarzewiem powszechnej rebelii ludzi. Serena Butler wykorzystała swą tragedię do wzbudzenia zapału do walki w Lidze Szlachetnych, czego następstwem był zmasowany atak jądrowy Armady Ligi na Ziemię i zniszczenie tej planety. Owszem, był to cios dla Omniusa, ale w jego wyniku zginęli ostatni żyjący tam ludzie, a kolebka ludzkości stała się radioaktywnym pogorzeliskiem i przez wiele stuleci nie będzie się nadawała do zamieszkania. Jakiż to potworny koszt! A przy tym zwycięstwo owo nie oznaczało końca wojny, lecz dopiero początek długiej walki. Święta wojna Sereny z myślącymi maszynami trwa już od ponad dwudziestu lat. Na nasze uderzenia na Zsynchronizowane Światy roboty odpowiadają wypadami przeciw koloniom Ligi. Za każdym razem.
Kapłanka Serena wygląda na pobożną kobietę i chciałbym wierzyć w jej czystość i świętość. Wiele lat poświęciła studiowaniu zachowanych pism i doktryn starożytnych filozofów. Nikt inny nie spędził tyle czasu na rozmowach z Kwyną, kogitor mieszkającą w Mieście Introspekcji. Żarliwe uczucia Sereny są oczywiste, a jej poglądom nie można niczego zarzucić, ale czy zdaje sobie ona sprawę ze wszystkiego, co się robi w jej imieniu? Serena Butler jest przywódczynią tylko symboliczną, tak naprawdę zaś za sznurki pociąga Iblis Ginjo, jej polityczny pełnomocnik. Tytułuje się on »Wielkim Patriarchą Dżihadu« i przewodzi Radzie Dżihadu, organowi władzy, który ma nadzwyczajne uprawnienia i którego rządy wyjęte są spod kontroli Parlamentu Ligi. A my na to pozwalamy! Widziałem, jak Wielki Patriarcha - były nadzorca niewolników na Ziemi - wykorzystuje swe charyzmatyczne zdolności oratorskie, by przekuć tragedię Sereny w broń. Czy wszyscy są ślepi i nie dostrzegają, że buduje on własną polityczną potęgę? Czyż nie dlatego pojął za żonę Camie Boro, której rodowód sięga tysiąca lat wstecz - do ostatniego, słabego władcy Starego Imperium? Nikt nie poślubia jedynej żyjącej potomkini ostatniego Imperatora wyłącznie z miłości! Dla tropienia zdrajców i sabotażystów Iblis Ginjo ustanowił swoją Policję Dżihadu, zwaną w skrócie Dżipolem. Pomyślcie o tych tysiącach ludzi aresztowanych w ostatnich latach - czyż oni wszyscy mogą być zdrajcami na usługach maszyn, jak twierdzi Dżipol? Czy to czysty przypadek, że tak wielu z nich jest politycznymi wrogami Wielkiego Patriarchy? Nie krytykuję dowódców wojskowych, dzielnych żołnierzy ani nawet najemników, gdyż prowadzą oni dżihad najlepiej, jak potrafią. Mieszkańcy wszystkich wolnych planet wyruszyli, by niszczyć wysunięte placówki maszyn i zapobiegać grabieżom robotów. Ale czy możemy mieć nadzieję, że kiedykolwiek zdołamy zwyciężyć? Maszyny zawsze mogą zbudować następnych wojowników... I cały czas wracają. Jesteśmy wyczerpani tą niekończącą się wojną, jaką mamy nadzieję na pokój? Czy istnieje w ogóle możliwość zawarcia ugody z Omniusem? Myślące maszyny nigdy się nie nużą. I nigdy nie zapominają".
177 PG (PRZED GILDIĄ) DWUDZIESTY PIĄTY ROK DŻIHADU
Słabością myślących maszyn jest to, że w i e r z ą we wszystkie uzyskiwane informacje i odpowiednio do tego reagują. - Vorian Atryda, czwarte przesłuchanie przed Armadą Ligi Primero Vorian Atryda, dowódca pięciu balist zgrupowanych nad pożłobioną wąwozami planetą, przyglądał się badawczo ustawionym naprzeciwko w szyku siłom robotów - podobnym do drapieżnych ryb, opływowym, srebrnym statkom. Zaprojektowane z myślą o skuteczności i funkcjonalności, miały niezamierzony wdzięk ostrych noży. Bojowych monstrów Omniusa było dziesięć razy więcej niż statków ludzi, ale ponieważ jednostki liniowe bojowników dżihadu wyposażono w zachodzące na siebie tarcze Holtzmana, nieprzyjacielska flota - mimo bombardowania - nie była w stanie wyrządzić im krzywdy i ani trochę posunąć się ku powierzchni IV Anbusa. Chociaż obrońcy planety nie dysponowali siłą ognia niezbędną do zniszczenia czy choćby odparcia maszyn, dżihadyści mieli zamiar kontynuować walkę. Była to sytuacja patowa. W minionych siedmiu latach siły Omniusa odniosły wiele zwycięstw, podbijając małe, zaściankowe kolonie i zakładając tam swoje wysunięte placówki, z których następnie przypuszczały nieustające ataki. Teraz jednak Armia Dżihadu przysięgła za wszelką cenę bronić tej Niezrzeszonej Planety, bez względu na to, czy jej ludność życzy sobie tego czy nie. Na powierzchni przebywał z misją dyplomatyczną drugi primero, Xavier Harkonnen, kolejny raz starając się przekonać zenszyicką starszyznę, przywódców prymitywnej buddislamskiej sekty. Vor wątpił, by jego przyjaciel osiągnął duży postęp w tych rozmowach. Xavier był za mało elastyczny jak na negocjatora; nadrzędne znaczenie miały dla niego poczucie obowiązku i ścisłe trzymanie się celów misji. Poza tym był uprzedzony do tych ludzi... A oni niewątpliwie zdawali sobie z tego sprawę. Myślące maszyny chciały zdobyć IV Anbusa. Armia Dżihadu musiała temu zapobiec. Jeśli zenszyici pragnęli trzymać się z dala od galaktycznego konfliktu i nie mieli ochoty współpracować z żołnierzami walczącymi o to, by rodzaj ludzki zachował wolność, byli bezwartościowi. Pewnego razu Vor powiedział żartem Xavierowi, że jest podobny do
maszyny, skoro widzi wszystko w czarno-białych barwach, na co tamten zrobił lodowatą minę. Według raportów z planety zenszyiccy przywódcy religijni okazali się równie uparci jak primero Harkonnen. Obie strony zawzięcie trwały przy swoim. Vor nie kwestionował stylu dowodzenia przyjaciela, chociaż był on zupełnie inny niż jego. Wychowany wśród myślących maszyn i wyszkolony na ich zaufanego, zachłysnął się człowieczeństwem we wszystkich tegoż aspektach i upajał wolnością. Czuł się wyzwolony, kiedy uprawiał sport i hazard lub utrzymywał kontakty towarzyskie i żartował z innymi oficerami. Tak bardzo różniło się to od tego, czego nauczył go Agamemnon... Krążąc na orbicie, Vor wiedział, że jednostki robotów nie wycofają się, jeśli maszyny nie będą przekonane, iż - statystycznie rzecz biorąc - nie mają szansy zwyciężyć. W ostatnich tygodniach pracował nad skomplikowanym planem rozbicia floty Omniusa, ale nie był jeszcze gotów wcielić go w życie. Niebawem jednak to zrobi. Ów orbitalny pat w niczym nie przypominał gier wojennych, które Vor lubił prowadzić w czasie patroli z członkami załogi, ani zabawnych wyzwań, które wiele lat temu rzucali sobie z robotem Seuratem podczas długich podróży międzygwiezdnych. W tym nużącym impasie nie było nic zabawnego. W działaniach floty robotów zauważał pewne schematy. Wkrótce statki maszyn rzucą się na nich po orbicie wstecznej niczym stado piranii. Stojąc dumnie w wyprasowanym ciemnozielonym mundurze ze szkarłatnymi naszywkami - były to barwy dżihadu, symbolizujące życie i przelaną krew - wyda rozkaz, by wszystkie jednostki liniowe jego floty wartowniczej uruchomiły tarcze Holtzmana i nie dopuściły do ich przegrzania. Manewry najeżonych bronią statków maszyn były żałośnie przewidywalne i ludzie Vora często robili zakłady o to, ile wróg wystrzeli pocisków. Przyglądał się, jak jego siły zgodnie z rozkazami wykonują zwrot. Vergyl Tantor, przyrodni brat Xaviera, który dowodził stanowiącą straż przednią balistą, skierował jednostkę na wyznaczoną pozycję. Vergyl służył w Armii Dżihadu od siedemnastu lat, zawsze pod bacznym okiem Xaviera. Od ponad tygodnia nic się tutaj nie zmieniło i żołnierze zaczynali się niecierpliwić. Wielokrotnie przelatywali obok statków wroga, ale mogli jedynie wypinać pierś i puszyć się niczym egzotyczne ptaki. - Można by pomyśleć, że do tej pory maszyny powinny już się czegoś nauczyć - zrzędził Vergyl przez komlinię. - Cały czas mają nadzieję, że się potkniemy? - Tylko nas sprawdzają, Vergylu. - Vor unikał tytułowania oficerów zgodnie z ich
stopniami i hierarchią służbową, bo za bardzo przypominało mu to sztywną strukturę maszyn. Już raz tego dnia, gdy na krótko przecięły się kursy wrogich flot, jednostki robotów wystrzeliły salwę, a ich pociski zabębniły o nieprzenikalne tarcze Holtzmana. Vor nawet nie drgnął, patrząc na nieszkodliwe eksplozje. Przez parę chwil statki obu stron pędziły ku sobie bezładnymi chmarami, po czym się minęły. - No dobra, podajcie mi, ile tego było ogółem - zawołał. - Dwadzieścia osiem strzałów, primero - zameldował jeden z oficerów na mostku. Vor kiwnął głową. Maszyny zawsze odpalały od dwudziestu do trzydziestu pocisków, ale tym razem według jego obliczeń wypuściły dwadzieścia dwa. Wymienił gratulacje z oficerami z innych statków. Niektórzy żartobliwie narzekali, że pomylili się o jeden czy dwa strzały. Zwycięzcy zakładów dostaną luksusowe racje żywnościowe, przegrani dodatkowe godziny służby. Takich starć było już prawie trzydzieści. Ale teraz, kiedy oba zgrupowania bojowe, wykonując łatwe do przewidzenia manewry, zbliżały się do siebie, Vor szykował nieprzyjacielowi niespodziankę. Flota dżihadu, równie zdyscyplinowana jak siły maszyn, utrzymywała idealny szyk. - No i znowu to samo. - Vorian odwrócił się do swoich ludzi na mostku. - Przygotować się do walki. Nastawić tarcze na pełną moc. Wiecie, co robić. Mamy już w tym wprawę. Po pokładzie rozeszło się wibrujące buczenie, od którego cierpła skóra, i statek okryły drgające warstwy siły ochronnej, wytwarzanej przez połączone z silnikami potężne generatory. Dowódcy poszczególnych jednostek będą bacznie wypatrywać oznak przegrzania tarcz, ich niebezpiecznej wady, której istnienia maszyny - przynajmniej na razie - nie podejrzewały. Vor patrzył, jak balista straży przedniej leci orbitalnym szlakiem. - Jesteś gotowy, Vergylu? - Od wielu dni, primero. Załatwmy je! Vor skontaktował się ze swoimi saperami i specjalistami od taktyki, którymi dowodził jeden z najemników z Ginaza, Zon Noret. - Mistrzu Norecie, zakładam, że rozmieścił pan wszystkie nasze... Pułapki? - Każda jest tam, gdzie powinna być, primero - nadeszła odpowiedź. - Przekazałem naszym statkom dokładne współrzędne, żeby nie nadziały się na nie. Pytanie tylko, czy maszyny ich nie zauważą. - Skupię na sobie ich uwagę, Vorze! - Rzekł Vergyl. Jednostki robotów rosły w oczach, zbliżając się do punktu, w którym przecinały się
kursy obu flot. Chociaż myślące maszyny nie miały pojęcia o estetyce, ich obliczenia i racjonalne projekty dały w rezultacie precyzyjne krzywizny i nieskazitelnie gładkie kadłuby. - Naprzód! - Rzucił Vor z uśmiechem. Kiedy zgrupowanie bojowe Omniusa nadciągało niczym ławica niewzruszonych, groźnych ryb, balista Vergyla rzuciła się nagle, z dużym przyspieszeniem, do przodu. Odpalono pociski, wykorzystując nowy, precyzyjnie skoordynowany układ typu „mrugnij i strzelaj", który na tysięczne części sekundy wyłączał dziobowe tarcze, co pozwalało ostrzeliwać nieprzyjaciela bez pozbawiania się na dłuższy czas osłony. Rakiety o dużej sile rażenia zbombardowały najbliższą jednostkę maszyn, a Vergyl odskoczył, zmieniając kurs i przebijając się niczym szarżujący saluski byk przez rój statków robotów. Vor wydał rozkaz, by flota się rozproszyła, a wtedy reszta jego jednostek złamała szyk i rozleciała się w różnych kierunkach. Starając się zareagować na ten nieoczekiwany manewr, maszyny mogły tylko otworzyć ogień do wyposażonych w tarcze Holtzmana statków dżihadystów. Vergyl ponownie ruszył do ataku. Miał rozkaz opróżnić w szaleńczym natarciu baterie artylerii swojej balisty. W statki robotów bił pocisk za pociskiem; ich wybuchy wyrządzały znaczne szkody, ale nie zniszczyły żadnej jednostki. Mimo to przez komlinię niosły się wiwaty ludzkich załóg. Ale manewr Vergyla miał tylko zmylić maszyny. Większość floty Omniusa leciała dalej poprzednim kursem... Wprost na kosmiczne pola minowe, które rozmieścił na orbicie oddział najemników Zona Noreta. Ogromne miny zbliżeniowe pokryto warstwą maskującą, dzięki której były prawie niewidzialne dla czujników maszyn. Mogliby je wprawdzie wykryć mechaniczni zwiadowcy, starannie przeczesując przestrzeń skanerami, ale gwałtowna i niespodziewana szarża Vergyla odwróciła uwagę robotów. Wpadłszy na rząd potężnych min, eksplodowały dwie przednie jednostki liniowe maszyn. Silne wybuchy wyrwały dziury w ich dziobach, burtach i dolnych osłonach silników. Zbaczając z kursu, uszkodzone statki stanęły w płomieniach; jeden z nich nadział się na kolejną minę. Nadal nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego, co się stało, na niewidzialne miny wpadły jeszcze trzy jednostki robotów. Potem wszakże zgrupowanie maszyn zorientowało się w sytuacji. Ignorując atak Vergyla, statki rozproszyły się, zlokalizowały za pomocą sensorów resztę min i zniszczyły je gradem precyzyjnych strzałów.
- Vergylu, przerwij akcję - polecił Vor. - Wszystkie pozostałe balisty: przegrupować się. Już się zabawiliśmy. - Z pomrukiem zadowolenia odchylił się do tyłu w fotelu. - Wyślijcie cztery szybkie handżary zwiadowcze dla oszacowania szkód, które wyrządziliśmy. - Otworzył prywatną komlinię i na ekranie pojawił się obraz najemnika z Ginaza. - Mistrzu Norecie, pan i pańscy ludzie otrzymacie za to medale. Kiedy nie rozmieszczali min ani nie uczestniczyli w innych tajnych operacjach, najemnicy, zamiast zielono-szkarłatnych mundurów bojowników dżihadu, nosili własnego pomysłu złoto-szkarłatne uniformy. Złoto symbolizowało pokaźne sumy, które zarabiali, szkarłat krew, którą przelewali. Za nimi, niczym wypatrujące łupu rekiny, kontynuowały orbitalną misję patrolową uszkodzone, ale niezniechęcone jednostki Omniusa. Ze statków maszyn wyroiły się już roboty i oblazły jak wszy ich kadłuby, dokonując napraw. - Wygląda to tak, jakbyśmy nawet nie zmierzwili im piór! - Powiedział Vergyl, kiedy jego balista dołączyła do zgrupowania dżihadu. W jego głosie brzmiało rozczarowanie. - Ale nadal nie odebrali nam IV Anbusa - dodał nieco weselszym tonem. - Święta racja. Dosyć już im oddaliśmy w ostatnich paru latach. Pora odmienić losy tej wojny. Vor zastanawiał się, dlaczego siły robotów czekają tak długo, nie starając się nasilić działań koło tej planety. Nie było to zgodne z ich schematem postępowania. Jako syn Agamemnona lepiej niż jakikolwiek inny bojownik dżihadu rozumiał sposób funkcjonowania komputerowych umysłów. Myśląc teraz o tym, nabrał nagle podejrzeń. „Czyżbym to ja stał się zbyt przewidywalny? A jeśli roboty chcą, żebym uwierzył, że nie zmienią taktyki?" Zmarszczywszy czoło, połączył się ze stanowiącą straż przednią balistą. - Vergyl? Mam złe przeczucie. Roześlij statki zwiadowcze, żeby zbadały lądy pod nami i zrobiły ich mapy. Myślę, że maszyny coś knują. Vergyl nie zakwestionował intuicji Vora. - Rozejrzymy się dokładnie na dole, primero. Jeśli przesunęli choćby jeden kamień, odkryjemy to. - Podejrzewam, że kryje się za tym coś więcej. Starają się być chytre... Na swój przewidywalny sposób. - Vor zerknął na chronometr, wiedząc, że minie jeszcze wiele godzin, zanim będzie się musiał zacząć martwić następną orbitalną potyczką. Był zaniepokojony. - Tymczasem, Vergylu, przekazuję ci dowodzenie zgrupowaniem. Polecę na dół zobaczyć, czy twojemu bratu udało się wlać trochę oleju do głów naszych zenszyickich przyjaciół.
By pojąć znaczenie zwycięstwa, trzeba najpierw określić, kto jest twoim wrogiem... A kto sojusznikiem. - primero Xavier Harkonnen, wykłady strategii Po exodusie wszystkich sekt buddislamskich z Ligi Szlachetnych, do którego doszło przed wiekami, centrum zenszyickiej cywilizacji stał się IV Anbus. Jego główne miasto, Darits, było ośrodkiem religijnym tej niezależnej i odizolowanej sekty, ignorowanej przez mieszkańców innych planet, dla których tutejsze skromne zasoby bogactw naturalnych i nieznośni religijni fanatycy przedstawiali niewielką wartość. Lądy IV Anbusa rozdzielone były dużymi, płytkimi morzami, z których część miała słodką, część zaś bardzo słoną wodę. Przypływy wywoływane przez krążące blisko księżyce sunęły po powierzchni planety jak ścierka do szorowania, spłukując wierzchnią warstwę gleby do głębokich kanionów o stromych zboczach i wymywając w miękkim piaskowcu groty i amfiteatry. Pod dającymi schronienie nawisami zenszyici zbudowali swe miasta. Pływy tłoczyły naturalnymi korytami rzek wodę z jednego płytkiego morza do drugiego. Aby przewidywać jej przybory i spadki oraz radzić sobie z tymi fluktuacjami, tubylcy rozwinęli w wyjątkowym stopniu pewne działy matematyki, astronomii i inżynierii. Górnicy szlamowi pozyskiwali bogactwa mineralne, przesiewając muł niesiony przez kaniony. Leżące w dole rzek niziny miały żyzną glebę, która dawała obfite plony, jeśli tylko rolnicy przystępowali w porę do zasiewów i żniw. W Darits zenszyici zbudowali - w wyzywającym geście, który pokazywał, że ich wiara i pomysłowość są wystarczająco wielkie, by powstrzymać nawet rwący nurt rzeki - potężną tamę przegradzającą wąskie gardło wyżłobionego w czerwonej skale kanionu. Za tamą powstał ogromny zbiornik ciemnoniebieskiej wody. Po jeziorze tym pływali lekkimi łodziami zenszyiccy rybacy, zastawiając duże sieci, by uzupełniać dietę składającą się z uprawianych na polach zbóż i warzyw. Tama w Darits nie była zwykłym murem, lecz budowlą ozdobioną strzelistymi kamiennymi posągami, wykutymi przez utalentowanych i oddanych rzemieślników. Monolity te, wysokie na kilkaset metrów, przedstawiały wyidealizowane postaci Buddy i Mahometa, których rysy zatarły czas, legendy i otaczająca ich cześć. Wierni zainstalowali w tamie potężne turbiny hydroelektryczne, które obracała siła strumienia wody. Wespół z licznymi ogniwami słonecznymi, pokrywającymi szczyty mes, dostarczały wystarczającą ilość energii, by zaspokoić potrzeby wszystkich, niedużych w
porównaniu z aglomeracjami na innych planetach, miast IV Anbusa. Cała planeta liczyła zaledwie siedemdziesiąt dziewięć milionów mieszkańców. Mimo to, dzięki liniom komunikacyjnym i energetycznym łączącym skupiska ludności, IV Anbus miał infrastrukturę, która czyniła go najnowocześniejszym ze wszystkich światów zasiedlonych przez buddislamskich uciekinierów. I właśnie dlatego maszyny chciały nim zawładnąć. Minimalnym nakładem sił Omnius mógłby przekształcić IV Anbusa w przyczółek i wyprowadzać zeń jeszcze mocniejsze niż dotąd ataki na światy Ligi. Dżihad Sereny Butler prowadzony był na pełną skalę już od ponad dwóch dziesięcioleci. W ciągu dwudziestu trzech lat, które minęły od atomowej zagłady Ziemi, losy wojny wielokrotnie przechylały się na korzyść to jednej, to drugiej strony. Siedem lat temu wszakże myślące maszyny zaczęły czynić celem swoich ataków Niezrzeszone Planety, które było im łatwiej podbić niż silnie bronione, gęsto zaludnione światy Ligi. Handlarze, górnicy, rolnicy i buddislamscy uchodźcy rozproszeni na Niezrzeszonych Planetach rzadko byli w stanie zebrać siły wystarczające do stawienia oporu Omniusowi. W pierwszych trzech latach od zmiany strategii myślące maszyny podbiły pięć z tych planet. Rezydująca na Salusie Secundusie Rada Dżihadu nie mogła pojąć, dlaczego Omnius zadaje sobie trud zdobywania tak bezwartościowych miejsc, dopóki Vorian nie przejrzał jego planu. Otóż, kierujące się obliczeniami i przewidywaniami komputerowego wszechumysłu myślące maszyny otaczały światy Ligi ze wszystkich stron, zaciągając coraz mocniej sieć i przygotowując się do zadania ostatecznego ciosu jej stolicy. Krótko po tym, jak Vorian Atryda - przy poparciu Xaviera - zażądał, by siły dżihadu skoncentrowały się na obronie Niezrzeszonych Planet, potężne i niespodziewane kontrnatarcie ludzi zakończyło się odbiciem Tyndalla z rąk maszyn. Liczyło się każde zwycięstwo. Xavier cieszył się, że siły Armii Dżihadu dotarły w porę na IV Anbusa. Stało się tak dzięki ostrzeżeniu, które przekazał Lidze tlulaxański łowca niewolników, niejaki Rekur Van. Oddział owego handlarza żywym towarem najechał tę planetę i uprowadził pewną liczbę zenszyitów, by sprzedać ich na targach niewolników na Zanbarze i Poritrinie. Wracając z wyprawy, Rekur Van natknął się na patrol zwiadowczy robotów sporządzający mapy planety, co maszyny robiły, ilekroć przygotowywały się do podboju. Handlarz natychmiast ruszył na Salusę Secundusa, gdzie przekazał tę ponurą wiadomość Radzie Dżihadu. W celu zażegnania niebezpieczeństwa Wielki Patriarcha Iblis Ginjo zebrał siły do tej
pospiesznie przeprowadzonej, ale udanej operacji militarnej. - Nie możemy dopuścić, by kolejny świat padł ofiarą diabelskich myślących maszyn! - Wołał podczas ceremonii pożegnalnej do entuzjastycznie wiwatujących i rzucających pomarańczowe kwiaty tłumów. - Straciliśmy już Ellram, kolonię Peridot, Bellosa i inne planety. Ale za IV Anbusem Armia Dżihadu nakreśli w przestrzeni nieprzekraczalną granicę! Chociaż Xavier źle oszacował liczbę statków, które Omnius chciał wysłać na podbój tego odległego świata, siłom dżihadu udawało się dotąd nie dopuścić do inwazji, mimo iż nie były w stanie zmusić robotów do odwrotu. W przerwie rozmów z zenszyitami primero zaklął pod nosem. Ludzie, których starał się ocalić, nie byli zainteresowani jego pomocą i uchylali się od walki z myślącymi maszynami. W tym mieście, położonym w kanionach wyżłobionych w czerwonej skale, znajdowały się relikwie i oryginalne, ręcznie pisane kanony zenszyickiej interpretacji buddislamu. Mędrcy przechowywali w jaskiniach oryginalne zwoje z sutrami Koranu i modlili się pięć razy dziennie, kiedy słyszeli wezwania z minaretów wzniesionych na brzegach kanionu. To z Darits starszyzna rozsyłała komentarze do świętych pism, mające prowadzić wiernych przez gąszcz ukrytej w nich wiedzy tajemnej. Xavier Harkonnen z trudem panował nad frustracją. Był żołnierzem, nawykłym do toczenia bitew i wydawania rozkazów, które wykonywano bez szemrania. Nie wiedział, co robić, kiedy ci buddislamscy pacyfiści... Odmawiali współpracy. Na światach Ligi narastał ruch przeciw dżihadowi. Po ponad dwudziestu latach rozlewu krwi, które nie przyniosły żadnych widocznych postępów, ludzie byli wyczerpani. Niektórzy manifestowali nawet przed kapliczkami zamordowanego dziecka, Maniona Niewinnego, z transparentami, na których wypisane było żądanie: „Pokój za wszelką cenę!" Owszem, Xavier mógł zrozumieć ich zmęczenie i rozpacz, ponieważ widzieli wielu swoich bliskich zabitych przez myślące maszyny. Ale ci żyjący w izolacji buddislamiści nigdy nie zdobyli się nawet na to, by podnieść rękę w geście oporu, pokazując tym samym, jakim szaleństwem jest ideologia niestosowania przemocy. Cel maszyn był jasny, Omnius zaś na pewno nie zważałby na preferencje jakichkolwiek religijnych fanatyków. Xavier miał tutaj do wykonania ważne zadanie w imię dżihadu, a wymagało ono odrobiny zdrowego rozsądku i współpracy tubylców. Nigdy nie przypuszczał, że tak trudno będzie sprawić, by ludzie ci docenili to, co dla ich dobra ryzykuje Armia Dżihadu. Do sali zebrań, w której się znajdował, pomieszczenia ozdobionego starymi, skrzącymi
się od złota i drogich kamieni utensyliami religijnymi, wróciła, szurając nogami, zenszyicka starszyzna. Najwyższy duchowny Rhengalid spojrzał na niego, jak robił już od wielu godzin, kamiennym wzrokiem. Jego oblicze wyrażało tę samą nieprzejednaną odmowę. Miał dużą, wygoloną, lśniącą od egzotycznych olejków głowę, gęste, wyszczotkowane, poczernione brwi i równie gęstą, siwą, przystrzyżoną pod kątem prostym brodę, którą nosił na znak dumy. Jego jasne, szarozielone oczy ostro kontrastowały z opaloną skórą. Pomimo wiszącej w górze złowrogiej floty myślących maszyn i imponującej siły ognia Armii Dżihadu mężczyzna ten nie wyglądał na przestraszonego czy poruszonego. Wydawał się nieświadomy tego, co czeka jego lud. - Staramy się ochronić wasz świat, czcigodny Rhengalidzie. - Xavier wkładał sporo wysiłku w to, by jego głos brzmiał spokojnie. - Gdybyśmy tu w porę nie przybyli, gdyby nasze statki nie powstrzymywały codziennie myślących maszyn, ty i wszyscy twoi ludzie bylibyście już niewolnikami Omniusa. - Siedział sztywno na twardej ławie naprzeciw przywódcy zenszyitów. Rhengalid nie zaproponował mu czegokolwiek do picia, chociaż - jak podejrzewał Xavier - starszyzna posilała się, ilekroć żołnierze opuszczali salę. - Niewolnikami? Jeśli tak się troszczysz o nasze dobro, primero Harkonnenie, to gdzie były twoje jednostki kilka miesięcy temu, kiedy tlulaxańscy handlarze żywym towarem porywali z naszych osad rolniczych zdrowych, młodych mężczyzn i płodne kobiety? Xavier starał się nie okazywać przygnębienia. Nigdy nie chciał być dyplomatą; nie miał do tego cierpliwości. Lojalnie i z poświęceniem służył sprawie dżihadu. Szkarłat na jego mundurze symbolizował przelaną krew ludzi, a jego niewinny Manion - który miał ledwie jedenaście miesięcy, gdy zginął - był jednym z pierwszych nowych męczenników. - A co ty zrobiłeś, czcigodny Rhengalidzie, by bronić swoich ludzi, kiedy przybyli łowcy niewolników? Aż do tej chwili nie wiedziałem o tym incydencie i nie mogę wam pomóc w sprawie tego, co się wydarzyło w przeszłości. Mogę jedynie przysiąc, że życie pod panowaniem myślących maszyn będzie dużo gorsze. - Tak mówisz, ale nie możesz zaprzeczyć, że w twoim społeczeństwie panuje hipokryzja. Dlaczego mielibyśmy przedkładać słowo jednego łowcy niewolników nad słowo drugiego? Xavierowi rozszerzyły się nozdrza. „Nie mam na to czasu" - pomyślał. - Skoro uparcie wracasz do przeszłości - rzekł - pamiętaj, że wasze ludy od początku odmawiały udziału w walce z myślącymi maszynami, przez co miliardy ludzi utraciło wolność, a niezliczone rzesze życie. Wielu uważa, że macie wielki dług wobec naszego
rodzaju. - Nie darzymy miłością żadnej ze stron tego konfliktu - odciął mu się siwobrody mężczyzna. - Moi ludzie nie chcą brać udziału w waszej bezcelowej, krwawej wojnie. - Mimo to znaleźliście się w krzyżowym ogniu i musicie stanąć po czyjejś stronie - stwierdził Xavier, powstrzymując się od ostrej riposty. - Czy tyrani w ludzkiej skórze są lepsi od mechanicznych? Któż to może powiedzieć? Ale wiem, że to nie jest i nigdy nie będzie nasza wojna. Obsługa tamy otworzyła śluzy i z otwartych dłoni gigantycznych posągów Buddy i Mahometa popłynęły dwa widowiskowe wodospady. Usłyszawszy nagły hałas tryskających strumieni, Xavier podniósł głowę i ze zdziwieniem ujrzał, że skalnym chodnikiem biegnącym z lądowiska jego promu w prymitywnym porcie kosmicznym zmierza ku nim primero Vorian Atryda. Ciemnowłosy mężczyzna zbliżył się z uśmiechem. Wyglądał nadał równie młodo i krzepko jak przed wieloma laty, po ucieczce z Ziemi, kiedy Xavier spotkał go pierwszy raz. - Możesz im schlebiać, jak chcesz, Xavierze, ale zenszyici mówią zupełnie innym językiem... I to nie tylko w sensie lingwistycznym. Przywódca Darits zrobił oburzoną minę. - Wasza bezbożna cywilizacja prześladuje nas. Żołnierze dżihadu nie są tutaj, zwłaszcza w Darits, naszym świętym mieście, mile widziani. Xavier nie spuszczał wzroku z Rhengalida. - Muszę cię poinformować, czcigodny, że nie pozwolę myślącym maszynom zająć tej planety, bez względu na to, czy nam pomożecie czy nie. Upadek IV Anbusa przybliżyłby wroga o kolejny krok do światów Ligi. - To nasza planeta, primero Harkonnenie. Nie ma tu dla ciebie miejsca. - Ani dla myślących maszyn! - Xavier poczerwieniał. Vorian chwycił go za ramię. - Widzę, że odkryłeś nową metodę dyplomacji - powiedział z wyraźnym rozbawieniem. - Nigdy nie twierdziłem, że jestem negocjatorem. Vor kiwnął z uśmiechem głową. - Na pewno byłoby łatwiej, gdyby ci ludzie wiedzieli, że mają wykonywać twoje rozkazy, prawda? - Nie zamierzam porzucić tej planety, Vorianie. Zatrzeszczało łącze dowódcy i dobiegła z niego wyraźna wiadomość. - Primero Atrydo, pańskie podejrzenia się sprawdziły! - Vergyl Tantor mówił
podnieconym głosem, prawie bez tchu. - Nasza aparatura odkryła, że myślące maszyny zakładają na płaskowyżu tajną bazę. Wygląda to na przyczółek, z maszynami przemysłowymi, ciężką bronią i robotami bojowymi. - Dobra robota, Vergylu! - Rzekł Vor. - Teraz zacznie się zabawa. Xavier zerknął przez ramię na pochłoniętego własnymi myślami Rhengalida, który wyglądał tak, jakby nie chciał już nigdy widzieć bojowników dżihadu. - Skończyliśmy tutaj, Vorianie. Wracajmy na statek flagowy. Mamy robotę.
Nie ma czegoś takiego jak określona przyszłość. Ludzkość stoi wobec różnych przyszłości, z których wiele zależy od pozornie błahych wydarzeń. - Kroniki w muadru Zimia była olśniewającym miastem, szczytowym dziełem kultury wolnej ludzkości. Od znajdującego się przy ogromnym placu zespołu budynków rządowych rozchodziły się niczym szprychy koła wysadzane drzewami bulwary. Przez plac przechodzili dziarskim krokiem mężczyźni w spodniach i marynarkach oraz kobiety w ozdobnych oficjalnych sukniach. Iblis Ginjo zmarszczył brwi, zmierzając spiesznie ku okazałemu gmachowi Parlamentu. Taki uporządkowany układ stwarzał iluzję bezpieczeństwa, wrażenie, że otoczenie nigdy się nie zmieni. „Ale nic nie trwa wiecznie. Nigdzie nie jest bezpiecznie" - pomyślał. Ginjo inspirował ludzi, pobudzał ich do działania, przekonując, że znienawidzone maszyny mogą w każdej chwili zaatakować każdy świat i że nawet tutaj, w samym sercu Ligi, są niegodziwi ludzie, szpiedzy, którzy zaprzedali się Omniusowi. Czasami musiał, dla dobra walki, ubarwiać rzeczywistość. Był barczystym mężczyzną o kwadratowej twarzy i prostych, ciemnobrązowych włosach. Miał na sobie czarną marynarkę ze złotymi szwami, ozdobioną błyszczącymi kółkami. Towarzyszyło mu, trzymając się parę kroków z tyłu, pół tuzina funkcjonariuszy Policji Dżihadu - agentów Dżipolu - czujnych, gotowych szybko wyciągnąć broń. Wszędzie mogli się czaić ludzie przekabaceni przez maszyny albo nasłani przez nie asasyni. Dwadzieścia lat wcześniej Iblis przyznał sobie tytuł Wielkiego Patriarchy Dżihadu Sereny Butler i ilekroć się publicznie pokazywał, był entuzjastycznie przyjmowany przez tłumy. Przemawiał w ich imieniu, mobilizował, mówił im, co mają myśleć i jak reagować. Podobnie jak Vorian Atryda, był niegdyś zaufanym myślących maszyn na Ziemi. Teraz był oratorem i mężem stanu największego formatu - promieniującym charyzmą królem, politykiem, przywódcą religijnym i dowódcą wojskowym w jednej osobie. Osiągnął tę pozycję, obierając bezprecedensowy kurs, który pozwolił mu wejść do elity przywódców wolnej ludzkości. Znał historię i jasno widział w niej swoje miejsce. Kiedy wspiął się po szerokich schodach gmachu Parlamentu i wkroczył do wysokiego, ozdobionego freskami holu, ucichli wszyscy obecni tam przedstawiciele światów Ligi i
urzędnicy. Iblis uwielbiał widok ludzi chylących się przed nim z respektem, czerwieniących się i jąkających w jego obecności. Zatrzymał się z należną czcią przed ozdobną kapliczką zamordowanego dziecka Sereny Butler, Maniona. Stała w niej jego anielska figurka, z otwartymi rękami trzymającymi codziennie zmieniane jasnopomarańczowe nagietki. Wyglądały jak małe, jasne supernowe i zyskały miano „kwiatów Maniona". Wielka Sala była wypełniona po brzegi. Wszystkie fotele zostały zajęte przez szlachtę i przedstawicieli światów Ligi i nawet w przejściach siedzieli na przenośnych krzesłach dryfowych nowego wzoru dystyngowani goście. Z przodu sali siedział mnich w szafranowożółtej szacie, wpatrując się bacznie w ciężki, przezroczysty pojemnik. Wewnątrz w podtrzymującym życie niebieskawym elektrofluidzie, tkwił ludzki mózg. Kiedy Iblis zerknął na otaczaną powszechnym szacunkiem kogitor, poczuł przypływ autentycznej przyjemności, gdyż przywołała ona wspomnienie starożytnego mózgu filozofa Eklo, który dzielił się z nim swoją wiedzą, gdy Ginjo był jeszcze zwykłym szefem brygady niewolników na Ziemi. Były to ekscytujące czasy, otwierające mnóstwo możliwości... Kogitor, myślicielka zwana Kwyną, niezbyt paliła się do pomagania mu i służenia radą. Mimo to Iblis często jeździł do cichego Miasta Introspekcji, by posiedzieć przy pojemniku zawierającym jej mózg w nadziei, że dzięki temu dowie się więcej. Spotkał dotychczas tylko dwoje kogitorów, ale te wspaniałe organiczne jednostki myślące wzbudzały jego nieustanny podziw. Przewyższały Omniusa, były tak eleganckie i tak nieskończenie ludzkie... Mimo swoich oczywistych fizycznych ograniczeń. Obrady Parlamentu trwały już od kilku godzin, ale dopóki nie przybył Iblis, nie mogło się zdarzyć nic ważnego. Wszystko zostało odpowiednio zaaranżowane. Jego cisi sojusznicy wśród przedstawicieli światów Ligi paraliżowali prace nieistotnymi biurokratycznymi problemami po to tylko, by Ginjo sprawiał wrażenie skuteczniejszego polityka, ucinając jałowe dyskusje. Na mównicy stał właśnie przedstawiciel Hagala, Hosten Fru, i ględził o błahym problemie handlowym, sporze między VenKee Enterprises i rządem Poritrina o patenty i prawa do sprzedaży lumisfer, na które był coraz większy popyt. - Pierwotny wzór oparty jest na pracy asystentki Tio Holtzmana, a mimo to VenKee Enterprises wprowadziło ten produkt na rynek bez żadnej rekompensaty dla Poritrina - mówił Hosten Fru. - Proponuję powołać komisję do zbadania tej sprawy i... Iblis uśmiechnął się pod nosem. „Tak, komisja zagwarantuje, że ta sprawa nie zostanie
rozstrzygnięta" - pomyślał. Przedstawiciel Hagala był pozornie niekompetentnym politykiem i blokował prace Parlamentu niedorzecznymi pomysłami, wskutek czego rząd Ligi sprawiał wrażenie równie nieudolnego jak bierne władze Starego Imperium. Nikt nie wiedział, że Hosten Fru jest tajnym sprzymierzeńcem Ginjo. Doskonale służyło to celom Iblisa - im więcej osób widziało, jak nieporadne jest zgromadzenie przedstawicieli Ligi w obliczu prostych problemów, zwłaszcza w czasie kryzysów, tym więcej uprawnień decyzyjnych przekazywano Radzie Dżihadu, którą kontrolował... Promieniując pewnością siebie, Iblis Ginjo wkroczył dumnie do sali. Jako pełnomocnik samej Sereny Butler był rzecznikiem ludzkości i jej świętej wojny z myślącymi maszynami. Po dziesięciu burzliwych latach od zniszczenia Ziemi stary Manion Butler zrezygnował z funkcji wicekróla Ligi i przeszedł na emeryturę, prosząc, by na jego miejsce wyznaczono Serenę. Jej kandydatura została przyjęta przez aklamację, ale Serena upierała się, by do zakończenia wojny nazywano ją „tymczasowym wicekrólem". Zachwycony tym Iblis wkręcił się na stanowisko jej najbliższego doradcy; pisał dla niej przemówienia i pobudzał zapał do krucjaty przeciw myślącym maszynom. Z wysoko podniesioną głową ruszył wyłożonym dywanem przejściem przez audytorium. Na bocznych ścianach kabiny mównicy ukazały się jego powiększone ujęcia. Hosten Fru natychmiast zreasumował swoje wystąpienie, ukłonił się z szacunkiem Iblisowi i zszedł z podium. - Oddaję czas, który mi pozostał, Wielkiemu Patriarsze - oznajmił. Iblis przeszedł przez podium, złożył przed sobą ręce i ukłonił się oficjalnie przedstawicielowi Hagala, wyrażając mu w ten sposób wdzięczność. Zanim jednak zdołał zebrać myśli, z sali dobiegł go głos. - W sprawie formalnej! Iblis rozpoznał Munozę Chen, nieznośną przedstawicielkę odległego świata Ligi, Pincknona. Odwrócił się do niej, z trudem zachowując cierpliwość. - Na początku dzisiejszych obrad - oznajmiła - zaprotestowałam przeciwko przekazaniu przez Parlament w niezgodny z regulaminem sposób dodatkowych uprawnień Radzie Dżihadu. Dyskusja została odłożona do chwili, kiedy przed Zgromadzeniem będzie mógł wystąpić upoważniony do tego członek rady. - Skrzyżowała ramiona na małych piersiach. - Sądzę, że Wielki Patriarcha Ginjo jest upoważniony do przemawiania w jej imieniu. Iblis uśmiechnął się do niej chłodno.
- Nie przybyłem tutaj dzisiaj, by zwrócić się do Zgromadzenia w tej sprawie, pani Chen. Irytująca kobieta nie chciała usiąść. - Na załatwienie czeka pilna sprawa, szanowny panie. Standardowa procedura wymaga, byśmy postarali się rozwiązać ten problem, zanim przystąpimy do innych kwestii. Wyczuł zniecierpliwienie tłumu, a wiedział, jak wykorzystać je dla swoich celów. Przybyli tu, żeby wysłuchać jego przemówienia, nie zaś po to, by być świadkami nudnej dyskusji o nieistotnym wniosku. - Właśnie daje pani świetną lekcję poglądową na temat konieczności utworzenia Rady Dżihadu. Powołano ją, by można było szybko podejmować konieczne decyzje, nie grzęznąc w gąszczu biurokracji. Wśród zebranych rozszedł się pomruk zgody. Teraz Iblis uśmiechał się ciepło. W ciągu pierwszych trzynastu lat po ogłoszeniu przez Serenę Butler dżihadu Parlament Ligi starał się załatwiać pilne sprawy związane z działaniami wojennymi, postępując zgodnie z tą samą kłopotliwą procedurą, która obowiązywała przez setki lat niełatwego pokoju. Ale po niepowodzeniach na Ellramie i w kolonii Peridot, kiedy to politycy targowali się tak długo, że zanim doszli do porozumienia i Armada Ligi mogła wyruszyć z odsieczą, maszyny starły w proch całe protektoraty, zirytowana Serena wygłosiła w Parlamencie kolejną przemowę. Wyraziła głębokie oburzenie i (co było dla tych ludzi znacznie gorsze) rozczarowanie tym, że większe znaczenie mają dla nich sprzeczki o drobiazgi niż walka z prawdziwym wrogiem. Stojący obok niej Iblis Ginjo przejął inicjatywę i zaproponował utworzenie Rady Dżihadu, która zajęłaby się wszystkimi sprawami związanymi bezpośrednio z wojną, pozostawiając mniej pilne kwestie handlowe, społeczne i wewnętrzne w gestii Parlamentu i pozwalając mu debatować nad nimi na jego niespiesznych sesjach. Sprawy dżihadu wymagały szybko i zdecydowanie działającego przywództwa, a tysiąc przedstawicieli zasiadających w Parlamencie mogło jedynie je opóźniać. Tak przynajmniej przekonywał Iblis i zgłoszona przez niego propozycja została przyjęta przeważającą liczbą głosów. Mimo to dziesięć lat później stare sposoby działania polityków nadal hamowały postęp. Teraz, słysząc z sali głosy poparcia, Iblis spojrzał na przedstawicielkę Pincknona z miną wyrażającą długo wystawianą na próbę cierpliwość. - Jaką sprawę chce pani poruszyć? Munoza Chen zdawała się nie słyszeć pomruków dezaprobaty.
- Pańska rada - odparła - wynajduje coraz to nowe obszary, które podlegają jej jurysdykcji. Pierwotnie ograniczaliście się do sprawowania nadzoru nad Armią Dżihadu w związku z jej operacjami wojskowymi oraz do dbania o bezpieczeństwo wewnętrzne za pomocą Dżipolu. Teraz rada zajmuje się uchodźcami i rozdziałem pomocy, ustanawia nowe taryfy i podatki. Gdzie skończy się to niepokojące rozszerzanie zakresu jej władzy? Iblis zakonotował sobie, żeby polecić komendantowi policji Yorekowi Thurrowi wszczęcie dyskretnego śledztwa w sprawie pochodzenia i powiązań tej kobiety. Może nawet okazać się konieczne „odkrycie" dowodów „zmowy" Chen z myślącymi maszynami. Yorek Thurr doskonale aranżował takie sprawy. Niewykluczone też, że Chen cierpi na chorobę, która mogłaby doprowadzić do jej „niefortunnej" śmierci. - Zajmowanie się ocalałymi i uchodźcami w strefie działań wojennych ma oczywisty związek z uprawnieniami rady, podobnie jak szkolenie lekarzy wojskowych oraz rozdział środków medycznych i żywności - odparł spokojnie. - Kiedy zaledwie w ubiegłym roku odbiliśmy Tyndalla z rąk maszyn, Rada Dżihadu natychmiast zorganizowała pomoc humanitarną dla mieszkańców planety. Dzięki wprowadzeniu nadzwyczajnych podatków i zarekwirowaniu dostaw luksusowych towarów na żyjące w dostatku światy Ligi mogliśmy zapewnić tym biednym ludziom dach nad głową i leki oraz dać im nadzieję. Gdybyśmy zostawili takie sprawy Parlamentowi Ligi, pani Chen, nadal byście nad nimi dyskutowali. - Odwrócił się w stronę podium, po czym dodał, jakby po namyśle: - Nie słyszałem żadnych skarg mieszkańców Tyndalla. - Ale żeby rada rozszerzała zakres swoich uprawnień bez głosowania... Iblis sarknął ze zniecierpliwieniem. - Mogę omawiać z panią takie sprawy godzinami, ale czy naprawdę to ci ludzie pragną usłyszeć? - Uniósł ręce w geście pytania, a w rzędach rozległy się okrzyki niezadowolenia i gwizdy; część z nich zainicjowali oczywiście jego ludzie, ale większość była spontaniczną reakcją przedstawicieli. - Przybyłem tu dzisiaj, by podzielić się z tym zgromadzeniem wiedzą odkrytą ostatnio w starożytnych inskrypcjach w muadru. Trzymał w silnych rękach ważny fragment historii: wciśniętą między dwa arkusze bezodpryskowego głazu kamienną płytę z wyrytym na niej napisem. Oparł ją o podium. - Ten fragment kamienia runicznego odkopano na niezamieszkanym świecie dwieście lat temu, ale pozostawał nieodczytany. A ż do tej pory. Zaintrygowana sala ucichła. Zignorowana Munoza Chen zawahała się, po czym niezgrabnie usiadła, nie wycofawszy nawet oficjalnie swojego pytania. - Znaki te zostały zapisane przez zmarłego dawno temu proroka w języku zwanym
muadru i wyryte w powlekanej skale. Uważa się, że te słowa z przeszłości pochodzą z Ziemi, kolebki rodzaju ludzkiego. - Obrócił się ku odzianemu w żółtą szatę podręcznemu, który siedział obok unoszącego się w pojemniku ochronnym starożytnego mózgu. - Kogitor Kwyna, pomagając w tłumaczeniu tych archaicznych runów, pozwoliła mi zrozumieć ich sens. Kwyno, czy zechciałabyś mi pomóc również teraz? Mnich wstał niepewnie, a następnie przeniósł ozdobny pojemnik na złoty stół przy mównicy. Stojąc obok tak wspaniałego mózgu, Iblis czuł dreszczyk emocji. Mężczyzna w szafranowej szacie czekał. Podbudowany bliskością Kwyny Iblis wodził koniuszkiem palca po złożonych runach. Zebrani zachowali ciszę i głębokie skupienie, kiedy zaczął czytać, wymawiając głośno ostre mlaski i miękkie, wibrujące sylaby. W ogromnej sali posiedzeń rozbrzmiewały dziwne, niezrozumiałe dźwięki, a przedstawiciele światów Ligi słuchali jak zaczarowani. Kiedy Iblis przerwał, podręczny nacisnął dłonią wypukły słój z żyjącym mózgiem Kwyny, po czym powoli zanurzył place w bladoniebieskim płynie. Dzięki temu połączeniu przetłumaczył słowa muadru głosem, który wydawał się bardzo odległy, jakby przemawiał z otchłani wieków. Powiedział, że kamień ze znakami runicznymi został uszkodzony podczas kataklizmu, który wydarzył się w starożytności i zostawił na jego powierzchni ślady ognia oraz głębokie rysy. Chociaż brakowało części tekstu, reszta opisywała straszną wojnę, podczas której wielu ludzi zginęło okropną śmiercią. - Ów nieznany z nazwiska prorok - rzekł w końcu - wieszczy: „Nastąpi tysiąclecie udręk, zanim nasz lud znajdzie drogę do raju". Iblis, który czekał na tę chwilę, rozpromienił się w entuzjastycznym uśmiechu. - Czyż nie jest to jasne? - Zawołał. - Wolni ludzie cierpieli tysiąc lat pod jarzmem cymeków i ich mechanicznych panów. Nie rozumiecie? Czas naszych udręk się skończył... Jeśli tylko postanowimy zrobić to, co do nas należy, by proroctwo się wypełniło. Niebieski fluid w pojemniku z mózgiem Kwyny się wzburzył, a podręczny przekazał zgromadzeniu jej uwagę. - Ta kamienna płyta nie zawiera całego proroctwa. To przesłanie jest niekompletne. - Musimy zawsze myśleć zarówno o zagrożeniu, jak i o nadziei, które niesie nieznana przyszłość - rzekł szybko Iblis, starając się przeforsować swój program. - Jedno z naszych zgrupowań bojowych udało się ostatnio na IV Anbusa bronić go przed zakusami robotów, ale to nie wystarczy. Jako wolni ludzie musimy działać z całą mocą, by odzyskać wszystkie Zsynchronizowane Światy i wyzwolić ich mieszkańców. Tylko w ten sposób, jak mówi to
runiczne proroctwo, doprowadzimy do tego, że nasze udręki wreszcie się skończą. Jak przepowiedziano, minęło tysiąc lat. Teraz musimy wkroczyć na drogę do raju i pozbyć się demonicznych maszyn. Wzywam do zwiększenia sił dżihadu, wzmocnienia ich dodatkowymi statkami i oddanymi sprawie żołnierzami, do nowej ofensywy przeciw Omniusowi. Niebieski płyn w pojemniku jeszcze bardziej się wzburzył. - I do zwiększenia liczby poległych - przetłumaczył podręczny. - I do zwiększenia liczby bohaterów! - Iblis podniósł głos, jego twarz płonęła uniesieniem. - Jak mówi mądra Kwyna, ten fragment runicznego napisu to wszystko, co mamy. A zatem, jako ludzie, musimy wybrać najlepszą interpretację. Czy mamy dość siły ducha, by zapłacić cenę niezbędną do spełnienia się tego proroctwa? Nagle, zanim Kwyna zdołała sformułować przeciwstawną opinię, Wielki Patriarcha podziękował filozofce i jej podręcznemu. Chociaż ją szanował, spędzała zbyt wiele czasu na kontemplacjach i rozważaniu wzajemnie sprzecznych poglądów filozoficznych i nie rozumiała realiów dżihadu. Natomiast on miał praktyczne cele, jego rozentuzjazmowanych słuchaczy nie obchodziło filozoficzne dzielenie włosa na czworo. - Za zwycięstwo płacimy krwią. - Głos Wielkiego Patriarchy rozbrzmiewał w sali, to wznosząc się, to opadając w odpowiednich, starannie wybranych momentach. - Cenę tę zapłacił już synek Sereny Butler, zapłaciły ją też miliony dzielnych żołnierzy dżihadu. Ostateczne zwycięstwo nie tylko warte jest takich kosztów, ale ich wymaga. Klęska jest nie do pomyślenia. Na szali waży się samo nasze istnienie. Zgromadzeni kiwali głowami, a Iblis uśmiechał się w duchu. Chociaż podręczny Kwyny zachowywał milczenie, stojąc przy plażowym pojemniku, Wielki Patriarcha czuł, że kogitor mogłaby się nawet z nim zgodzić. Nikt nie mógł się oprzeć jego słowom, jego pasji. Oczy zaszkliły mu się z wdzięczności, akurat na tyle, by pokazać, jak bardzo leży mu na sercu los rodzaju ludzkiego.
Ten nowy dżihad można porównać do koniecznego procesu redagowania. Pozbywamy się rzeczy, które niszczą nas jako ludzi. - kogitor Kwyna, archiwa Miasta Introspekcji Chłopczyk leżał z zastygłą w wyrazie spokoju, nieskazitelną twarzą w trumnie z idealnie czystego kryształu. Manion Butler odizolowany był, niczym iskra zamknięta w szklanej kuli, od wszystkiego, co uczyniono w jego imię. A Serena pozostawała z nim w odosobnieniu w murach Miasta Introspekcji. Klęczała z ponurą, lecz egzaltowaną miną na kamiennej płycie przed kapliczką. Często to robiła. Przebywający w kontemplacyjnym ustroniu wyznawcy już dawno przestali ją pytać, czy mają postawić ławkę, na której siedząc, mogłaby się modlić za swoje dziecko. Od dwudziestu czterech lat właśnie w taki sposób - na kolanach przed kryształową trumną - Serena mierzyła się ze swoimi myślami, wspomnieniami i koszmarami. Manion wyglądał tutaj tak pogodnie, tak bezpiecznie. Kiedy potworny robot Erazm zrzucił go z wysokiego balkonu, delikatna twarzyczka chłopca i jego kruche kości zostały zgruchotane, ale Iblis Ginjo zadbał o to, by kosmetycy z zakładu pogrzebowego przywrócili jego ciału i rysom właściwy wygląd. Jej syn został zachowany dokładnie w takim stanie, w jakim Serena chciała go pamiętać. Tak, wierny Iblis zajął się wszystkim, co można było zrobić. Gdyby Manion żył, byłby teraz młodym szlachcicem - na tyle dojrzałym, by mieć żonę i własne dzieci. Patrząc na jego śliczną twarz, Serena myślała o tym, co mógłby osiągnąć, gdyby nie demoniczne myślące maszyny. Stało się jednak inaczej i śmierć niewinnego chłopca dała początek dżihadowi, który - niczym płomień - ogarniał układy gwiezdne; ludzie wzniecali rewolucje na Zsynchronizowanych Światach, atakowali statki robotów i wszystkie wcielenia Omniusa. Dla tej świętej sprawy oddały już życie miliardy ludzi. Sam Erazm musiał zostać zniszczony podczas jądrowego uderzenia, które unicestwiło myślące maszyny na Ziemi. Ale komputerowy wszechumysł nadal sprawował władzę nad resztą swojego królestwa, więc ludzie nie mogli spocząć. Ból nie przeminął. Zamordowanie jej syna zdruzgotało duszę Sereny. Z medytacji przy jego grobie czerpała całe natchnienie, którego potrzebowała, by nadal przewodzić dżihadowi. Do tej kapliczki, w której spoczywało jego prawdziwe ciało, miała wstęp tylko ona i kilkoro wybranych wiernych.