Asimov Isaak
Asimov Isaak
W 1923 rodzina Asimova wyemigrowała z Rosji do USA. Pod
koniec lat trzydziestych Isaac Asimov rozpoczął studiowanie
chemii na Uniwersytecie Columbia. Tytuł magistra w
dziedzinie biochemii uzyskał w 1941.
Po czteroletniej przerwie w edukacji spowodowanej wojną,
zdobył doktorat w 1948. Swój pierwszy etat podjął jako świeŜo
upieczony chemik w filadelfijskiej stoczni. Poznał tam Roberta
Heinleina i L. Sprague de Campa, którzy, podobnie jak i on
sam, mieli stać się wybitnymi twórcami fantastyki. Po
uzyskaniu doktoratu rozpoczął pracę na uniwersytecie, badając
związki chemiczne niszczące zarazki malarii. Potem zajmował
się między innymi biochemią. 1 lipca 1958 przerwał swą
karierę naukową, ogłaszając się pełnoetatowym pisarzem. Jak
sam powiedział, wolał być bardzo dobrym wykładowcą i
pisarzem s-f zarazem, niŜ jedynie przeciętnym badaczem.
Honorową profesurę przyznano mu w 1979. Rozwinął przyjęty
później przez astrofizyków podział cywilizacji Kardaszewa z
III na VII generacji.
Zmarł na powikłania związane z wirusem HIV, którym został zainfekowany podczas operacji
wstawiania by-passów jaką przeszedł w 1983.
Jest autorem trzech praw robotyki.
Kilka utworów Asimova zostało zekranizowanych. Najbardziej znane ekranizacje to: Ja, Robot
(I, Robot, 2004) z Willem Smithem oraz Człowiek przyszłości (Bicentennial Man, 1999) z
Robinem Williamsem.
Przedmowa
Mój pisarski romans z robotami zaczął się dziesiątego maja 1939 roku, ale jako czytelnik
science fiction zakochałem się w nich duŜo wcześniej.
W roku 1939 roboty w literaturze science fiction nie były niczym nowym. Mechaniczne istoty
ludzkie spotykamy juŜ w staroŜytnych i średniowiecznych mitach i legendach, lecz słowo „robot”
po raz pierwszy pojawiło się w sztuce Karola Capka zatytułowanej R.U.R. Premiera
przedstawienia odbyła się w Czechosłowacji w roku 1921, ale utwór szybko doczekał się
tłumaczeń na wiele języków.
R.U.R. to skrót od „roboty uniwersalne Rossuma”. Rossum, angielski przemysłowiec,
produkuje sztuczne istoty ludzkie po to, by zastępowały w pracy człowieka, który teraz, wolny
juŜ od wszelkiego przymusu, moŜe oddać się wyłącznie twórczości. (W języku czeskim słowo
„robot” oznacza „pracę przymusową”). Mimo najlepszych intencji Rossuma wszystko poszło nie
tak, jak zaplanował: roboty wznieciły rebelię i zaczęły niszczyć gatunek ludzki.
Nie jest zapewne rzeczą zaskakującą, Ŝe według pojęć roku 1921 postęp techniczny musi
doprowadzić do powszechnej katastrofy. Pamiętajmy, Ŝe skończyła się właśnie pierwsza wojna
światowa, której czołgi, samoloty i gazy bojowe ukazały ludzkości „ciemną stronę mocy”, by
uŜyć określenia z Gwiezdnych wojen.
R.U.R. stanowi rozszerzenie ponurej wizji przedstawionej w jeszcze słynniejszym bodaj
Frankensteinie, gdzie stworzenie nowego rodzaju sztucznej istoty ludzkiej kończy się katastrofą,
choć nie na tak globalną skalę jak w sztuce Čapka. Za przykładem tych dwóch dzieł literatura lat
dwudziestych i trzydziestych nieodmiennie ukazywała roboty jako niebezpieczne maszyny,
niszczące ostatecznie swoich stwórców. Moralne przesłanie tych utworów przypominało raz po
raz, Ŝe „istnieją rzeczy, po które nie powinien sięgać umysł człowieka”.
Ja jednak juŜ jako młodzieniec nie mogłem pogodzić się z myślą, Ŝe jeśli wiedza stanowi
zagroŜenie, alternatywą jest ignorancja. Zawsze uwaŜałem, Ŝe rozwiązaniem musi być mądrość.
Nie naleŜy unikać niebezpieczeństwa. Trzeba tylko nauczyć się nim sterować.
Jest to zresztą podstawowe wyzwanie dla człowieka, odkąd pewna grupa naczelnych
przekształciła się w ludzi. KaŜdy postęp techniczny niesie ze sobą zagroŜenie. Ogień był
niebezpieczny od początku, podobnie (jeśli nie bardziej) - mowa; jedno i drugie jest groźne do
dzisiaj, ale bez nich człowiek nie byłby człowiekiem.
Tak czy owak, sam nie wiem dlaczego, opowiadania o robotach, które czytałem, nie
satysfakcjonowały mnie; czekałem na coś lepszego. I znalazłem - w grudniu 1938 roku na
łamach Astounding Science Fiction. Wydrukowano tam opowiadanie Lestera del Reya
zatytułowane Helen O’Loy. Autor z ogromną sympatią odnosi się do występującej w utworze
postaci robota. Było to chyba dopiero drugie opowiadanie tego pisarza, ale na zawsze juŜ
zostałem zagorzałym miłośnikiem del Reya, (Proszę, niech nikt mu o tym nie mówi. On nie moŜe
się dowiedzieć).
Miesiąc później, w styczniu 1939 roku, w magazynie Amazing Stories równieŜ Eando Binder
w opowiadaniu I, Robot pokazał nader sympatycznego robota. Utwór ten, choć znacznie odbiegał
klasą od poprzedniej historii, znów niebywale mnie poruszył. Czułem niejasno, Ŝe i ja pragnę
napisać opowiadanie, w którym roboty przedstawione byłyby jako istoty miłe, dobre i przyjazne.
I tak oto dziesiątego maja 1939 roku rozpocząłem pracę. Trwało to aŜ dwa tygodnie; w tamtych
latach pisanie opowiadań zajmowało mi sporo czasu.
Stworzoną historię zatytułowałem Robbie, a traktowała ona o robocie-niańce, który bardzo
kochał powierzonego jego opiece chłopca, ale w matce dziecka budził lęk. Fred Pohl (liczył sobie
wówczas równieŜ dziewiętnaście lat i do dnia dzisiejszego ostro ze mną rywalizuje) okazał się
mądrzejszy ode mnie. Przeczytawszy Robbiego oświadczył, Ŝe John Campbell, wszechwładny
wydawca Astounding, nie przyjmie tego opowiadania, poniewaŜ zbyt przypomina ono Helen
O’Loy. Miał rację. Campbell odrzucił je z tego właśnie powodu.
Niemniej, kiedy w jakiś czas potem Fred został wydawcą dwóch nowych magazynów,
dwudziestego piątego marca 1940 roku wziął ode mnie Robbiego. Opowiadanie ukazało się
drukiem w tym samym roku w numerze wrześniowym czasopisma Super Science Stories, pod
zmienionym tytułem Strange Playfellow (Fred miał okropny zwyczaj zmieniania tytułów -
prawie zawsze na gorsze. Opowiadanie to ukazywało się potem wielokrotnie drukiem, ale zawsze
juŜ pod oryginalnym tytułem).
W tamtych latach jednak sprzedawanie opowiadań komuś innemu niŜ Campbell niezbyt mnie
interesowało, więc spróbowałem napisać kolejne dziełko. Najpierw przedyskutowałem pomysł z
samym Campbellem. Chciałem mieć pewność, Ŝe jeśli nawet odrzuci moje opowiadanie, to zrobi
to wyłącznie ze względu na jego niedoskonałość literacką. Napisałem Reason, w którym robot
miał - by tak rzec - własną religię.
Campbell zakupił ten utwór dwudziestego drugiego listopada 1940 roku i wydrukował go w
swoim magazynie w kwietniu 1941 roku. Było to juŜ trzecie opowiadanie, które Campbell ode
mnie kupił - a pierwsze, które wziął w takiej formie, w jakiej zostało napisane, nie Ŝądając zmian
i poprawek. Fakt ów tak wbił mnie w dumę, Ŝe napisałem trzecie opowiadanie o robotach, tym
razem o robocie, który potrafił czytać ludzkie myśli. Zatytułowałem je Liar!. Campbell równieŜ
je kupił i opublikował w maju 1941 roku. Tak więc w dwóch kolejnych numerach Astounding
miałem dwa swoje opowiadania o robotach.
Nie zamierzałem na tym poprzestać. Miałem pomysł na całą serię.
Ponadto wymyśliłem coś jeszcze. Dwudziestego trzeciego grudnia 1940 roku, podczas dyskusji
z Campbellem o pomyśle czytającego w ludzkich myślach robota, rozmowa zeszła na problem
praw rządzących ich zachowaniem. UwaŜałem, Ŝe roboty są urządzeniami mechanicznymi, które
mają wbudowane systemy zabezpieczające. Zaczęliśmy się zastanawiać, w jakim kształcie
słownym moŜna by to wyrazić - i tak narodziły się Trzy Prawa Robotyki.
Najpierw dokładnie sformułowałem owe Trzy Prawa i zacytowałem je w moim czwartym
opowiadaniu zatytułowanym Runaround. Ukazało się ono drukiem w maju 1942 roku na łamach
Astounding, a tekst samych Praw pojawił się na stronie setnej. Specjalnie o to zadbałem, tam
bowiem po raz pierwszy w historii świata, o ile się orientuję, padło słowo „robotyka”.
W latach czterdziestych napisałem dla Astounding cztery dalsze opowiadania: Catch That
Rabbit, Escape (tutaj Campbell zmienił tytuł na Paradoxical Escape, poniewaŜ przed dwoma laty
opublikował juŜ inne opowiadanie pod tytułem Escape), Evidence oraz The Evitable Conflict.
Ukazały się one kolejno na łamach Astounding w lutym 1944 roku, w sierpniu 1945, we
wrześniu 1946 i w czerwcu 1950 roku.
Od 1950 najpowaŜniejsze wydawnictwa, głównie Doubleday and Company, zaczęły
publikować fantastykę naukową w twardej oprawie. W styczniu tego roku Doubleday wydał
moją pierwszą ksiąŜkę, powieść pt. Kamyk na niebie, a ja w pocie czoła pracowałem juŜ nad
następną.
Fredowi Pohlowi, który przez jakiś czas był moim agentem, przyszło do głowy, Ŝe mógłbym
wydać w jednej ksiąŜce moje opowiadania o robotach. Doubleday wprawdzie nie było
zainteresowane zbiorem opowiadań, ale pomysł podchwyciło Ŝywo niewielkie wydawnictwo
Gnome Press.
Ósmego czerwca 1950 roku wręczyłem im maszynopisy opowiadań zebranych pod wspólnym
tytułem Mind and Iron.
Wydawca pokręcił głową.
- Nazwijmy to I, Robot - powiedział.
- Nie moŜemy - odparłem. - Przed dziesięciu laty tak właśnie zatytułował swoje opowiadanie
Eando Binder.
- A kogo to obchodzi? - odparł wydawca (przytaczam łagodną wersję tego, co naprawdę
powiedział), więc dość niechętnie, wyraziłem zgodę na zmianę tytułu sugerowaną przez Gnomę
Press. I, Robot ukazała się pod sam koniec roku 1950, jako druga ksiąŜka w moim dorobku
pisarskim.
Składała się z ośmiu opowiadań o robotach drukowanych przedtem w Astounding, ale
ułoŜonych w innej kolejności, tak Ŝe stanowiły pewien logiczny ciąg. Ponadto włączyłem do
zbioru moje pierwsze opowiadanie, Robbie, poniewaŜ - mimo Ŝe Campbell je odrzucił - darzyłem
je wielkim sentymentem.
W latach czterdziestych napisałem wprawdzie jeszcze trzy inne opowieści z cyklu robotów,
które Campbell bądź odrzucił, bądź ich w ogóle nie widział, ale nie pasowały one logicznie do
innych opowiadań i nie weszły do zbioru I, Robot. Utwory te oraz inne opowiadania o robotach,
napisane w ciągu dziesięciu lat po ksiąŜkowym wydaniu I, Robot, znalazły się w zbiorze The
Complete Robot, opublikowanym przez Doubleday w roku 1982.
KsiąŜka nie zrobiła furory na rynku księgarskim, niemniej rok po roku sprzedawała się stale,
choć powoli. Po pięciu latach wydała ją równieŜ brytyjska firma Armed Force, w tańszej twardej
oprawie. I, Robot pojawił się równieŜ w wersji niemieckiej (moja pierwsza publikacja
obcojęzyczna), a w roku 1956 doczekał się nawet paperbacku w New American Library.
Jedynym moim zmartwieniem było Gnome Press, które dogorywało i nie przekazywało mi
półrocznych rozliczeń, nie mówiąc juŜ o honorariach. Podobnie zresztą miała się rzecz z trzema
ksiąŜkami z cyklu „Fundacja”, wydanymi w tej firmie.
W roku 1961 Doubleday, widząc Ŝe Gnome Press nie ma szans na przzetrwanie, przejęło od
nich prawa do I, Robot (i ksiąŜek z cyklu Fundacja”) - Od tej chwili pozycje te zaczęły
funkcjonować o wiele lepiej - I, Robot do dzisiaj ma dodruki. A to juŜ przecieŜ trzydzieści trzy
lata. W roku 1981 prawa do tej ksiąŜki zakupili producenci filmowi, ale jak dotąd nie doczekała
się ekranizacji. Doczekała się natomiast tłumaczeń; o ile wiem - na osiemnaście języków, w tym
na rosyjski i hebrajski.
Ale zbyt wyprzedziłem rozwój wydarzeń.
Wróćmy do roku 1952, kiedy to I, Robot jako publikacja Gnome Press z trudem przepychała
się do przodu, a ja nie miałem realnych widoków na sukces.
Wtedy to pojawiły się nowe, najwyŜszej próby czasopisma z gatunku science fiction, a wraz z
nimi przyszedł prawdziwy boom w tej dziedzinie. W roku 1949 zaczął się ukazywać The
Magazine ofFantasy and Science Fiction, a w 1950 - Galaxy Science Fiction. Tym samym John
Campbell stracił swój monopol i w ten sposób zakończył się „złoty wiek” lat czterdziestych.
Z uczuciem pewnej ulgi zacząłem pisywać dla Horace’a Golda, wydawcy Galaxy. Przez
ostatnie osiem lat pracowałem wyłącznie dla Campbella i czułem, Ŝe zbyt jestem związany z
jednym tylko wydawcą. Gdyby mu się coś przytrafiło, w równym stopniu dotknęłoby to mnie.
Kiedy więc Gold zaczął kupować moje utwory, bardzo się uspokoiłem. Gold wydrukował w
odcinkach moją drugą powieść, Gwiazdy jak pył…, choć zmienił tytuł na Tyrann, który w moim
przekonaniu brzmiał okropnie.
Ale Gold nie był jedynym człowiekiem, dla którego pisałem. Jedno opowiadanie o robotach
sprzedałem Howardowi Browne’owi, który wydawał Amazing w tym krótkim okresie, kiedy
pismo starało się utrzymywać wysoki poziom. Utwór ów, zatytułowany Satisfaction Guaranteed,
ukazał się w roku 1951 w kwietniowym numerze tego magazynu.
Był to jednak wyjątek. Nie chciałem juŜ więcej pisać opowiadań o robotach. Zbiór I, Robot
stanowił naturalne zakończenie pewnego etapu mojej literackiej kariery. Zająłem się innymi
sprawami.
Gold, który drukował juŜ w odcinkach jedną moją powieść, koniecznie chciał opublikować
następną, zwłaszcza kiedy najnowszą ksiąŜkę Prądy przestrzeni wziął do druku w odcinkach
Campbell.
Dziewiętnastego kwietnia 1952 roku dyskutowałem z Goldem pomysł mojej nowej powieści,
która miałaby ukazać się w Galaxy. Wydawca doradzał powieść o robotach, ale ja zdecydowanie
odmówiłem. O robotach pisywałem jedynie opowiadania, i miałem powaŜne wątpliwości, czy
udałoby mi się sklecić na ten temat sensowną powieść.
- AleŜ poradzisz sobie - kusił Gold. - Co myślisz o przeludnionym świecie, w którym pracę
ludzi wykonują roboty?
- Zbyt przygnębiające - odparłem. - Nie jestem przekonany, czy mam chęć pisać cięŜką,
socjologiczną powieść.
- Więc zrób to po swojemu. Lubisz kryminały. Wymyśl więc morderstwo w tym
przeludnionym świecie, wymyśl detektywa, który ma rozwiązać zagadkę, a za partnera daj mu
robota. Jeśli detektyw nie podoła zadaniu, zastąpi go robot.
To był celny strzał.
Campbell mawiał często, Ŝe kryminalne opowiadanie science fiction jest sprzecznością samą w
sobie; w razie kłopotów detektyw moŜe nieuczciwie wykorzystywać wymyślane na poczekaniu
wynalazki techniczne, co stanowiłoby naduŜycie wobec czytelnika.
Zasiadłem zatem do pisania klasycznego kryminału, który nie byłby takim naduŜyciem, a
zarazem byłby typowym utworem science fiction. W ten sposób powstała powieść Pozytonowy
detektyw. Ukazała się drukiem w trzech kolejnych numerach Galaxy: w październiku, listopadzie
i grudniu 1953 roku. W roku następnym wydrukowało ją wydawnictwo Doubleday jako moją
jedenastą ksiąŜkę.
Bez wątpienia Pozytonowy detektyw okazał się ksiąŜką, która po dziś dzień stanowi mój
największy sukces. Sprzedawała się lepiej niŜ inne, wcześniejsze, od czytelników napływały
niezwykle serdeczne listy, no i w Doubleday uśmiechano się do mnie tak ciepło jak nigdy dotąd.
Do tej pory, zanim podpisali ze mną kontrakt, Ŝądali szkiców poszczególnych rozdziałów; teraz
wystarczało im juŜ tylko moje zapewnienie, Ŝe pracuję nad kolejną ksiąŜką.
Pozytonowy detektyw odniósł sukces tak ogromny, Ŝe nieuniknione okazało się napisanie jego
drugiej części. Podejrzewam, Ŝe gdybym nie zaczął juŜ pisać prac popularnonaukowych, co
sprawiało mi wielką frajdę, zabrałbym się za to natychmiast. Ostatecznie do Nagiego słońca
zasiadłem dopiero w październiku 1955 roku.
Kiedy jednak juŜ się zmobilizowałem, pisanie szło mi jak z płatka. Utwór stanowił jakby
przeciwwagę poprzedniej ksiąŜki. Akcja Pozytonowego detektywa rozgrywa się na Ziemi, gdzie
Ŝyje wiele istot ludzkich i nieliczne roboty. Nagie słońce dzieje się na Solarii, w świecie gdzie
jest mnóstwo robotów, a ludzi niewielu. Co więcej, choć zasadniczo w swojej twórczości
unikałem wątków romansowych, w Nagim słońcu zdecydowałem się taki motyw pomieścić.
Byłem bardzo zadowolony z tej powieści i w głębi duszy uwaŜałem ją nawet za lepszą od
Pozytonowego detektywa, ale na dobrą sprawę nie wiedziałem, co z nią zrobić. Do Campbella,
który zajął się dziwaczną pseudonauką zwaną dianetyką, latającymi talerzami, psioniką i innymi
wątpliwej wartości sprawami, trochę się zraziłem. Z drugiej jednak strony zbyt wiele mu
zawdzięczałem i dręczyły mnie wyrzuty surnienia, Ŝe tak bezceremonialnie związałem się z
Goldem, który wydrukował w odcinkach juŜ dwie moje powieści. Ale z narodzinami Nagiego
słońca Gold nie miał nic wspólnego, mogłem więc dysponować tą powieścią wedle własnej woli.
Zaproponowałem ją zatem Campbellowi, który nie namyślał się ani chwili. Ukazała się w
trzech odcinkach Astounding w roku 1956, w numerach październikowym, listopadowym i
grudniowym. Campbell tym razem nie próbował juŜ zmieniać tytułu. W roku 1957 powieść
ukazała się w Doubleday jako moja dwudziesta ksiąŜka.
Zrobiła taką samą karierę (jeśli nie większą) jak Pozytonowy detektyw i wydawnictwo
Doubleday oświadczyło, Ŝe nie mogę na tych dwóch powieściach poprzestać. Powinienem
napisać trzecią, tworząc tym samym trylogię, podobnie jak trylogię tworzyły moje wcześniejsze
powieści z cyklu ,,Fundacja”.
W pełni się z wydawnictwem zgadzałem. Miałem ogólny pomysł fabuły i wymyśliłem nawet
tytuł - The Bounds of Infinity.
W lipcu 1958 roku wyjechałem z rodziną na trzy tygodnie nad morze, do Marshfield w stanie
Massachusetts. Planowałem napisać tam większą część powieści. Akcję umieściłem na Aurorze,
gdzie relacja ludzie - roboty nie przechyla się ani na korzyść człowieka, jak w Pozytonowym
detektywie, ani na korzyść robota, jak w powieści Nagie słońce. Co więcej, miałem zamiar
rozbudować wątek miłosny.
Tak to sobie wykombinowałem - ale coś nie wypaliło. W latach pięćdziesiątych coraz bardziej
wciągało mnie pisanie ksiąŜek popularnonaukowych i dlatego po raz pierwszy w swojej karierze
zacząłem tworzyć coś, co pozbawione było iskry boŜej. Po napisaniu czterech rozdziałów
zniechęciłem się i zarzuciłem pomysł. Zdawałem sobie jasno sprawę, Ŝe nie podołam wątkowi
romansowemu i nie zdołam stosownie wywaŜyć relacji człowiek - robot.
I tak juŜ zostało. Minęło dwadzieścia pięć lat. Zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie
słońce nieustannie były wznawiane. Obie powieści pojawiły się na rynku razem pod tytułem The
Robot Novels; ukazały się równieŜ łącznie z niektórymi moimi opowiadaniami w tomie
zatytułowanym The Rest of Robots. Poza tym zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce
doczekały się licznych wydań kieszonkowych.
Tak więc przez dwadzieścia pięć lat czytelnicy nie stracili z nimi kontaktu i mam nadzieję, Ŝe
przyniosły im one wiele radości. Mnóstwo osób pisało do mnie domagając się trzeciej powieści o
robotach. Na zjazdach pytano mnie o nią wprost. Nigdy jeszcze tak usilnie nie nakłaniano mnie
do napisania czegokolwiek (moŜe z wyjątkiem czwartej powieści z cyklu „Fundacja”).
Jeśli ktoś pytał mnie, czy zamierzam napisać trzecią powieść o robotach, nieodmiennie
odpowiadałem: „Tak, kiedyś zabiorę się za nią, więc módlcie się, Ŝebym Ŝył jak najdłuŜej”.
Ja równieŜ - nie wiem dlaczego - czułem, Ŝe powinienem napisać tę powieść, ale lata mijały, a
we mnie rosła pewność, Ŝe nie potrafię tego dokonać, i umacniałem się w smutnym
przeświadczeniu, Ŝe trzecia powieść nigdy się nie narodzi.
A jednak w marcu 1983 roku przedstawiłem wydawnictwu Doubleday „długo oczekiwaną”
trzecią powieść z cyklu „Roboty”. Nosi ona tytuł Roboty z planety świtu i nie ma nic wspólnego
z nieszczęsną próbą z 1958 roku*.
Isaac Asimov
Nowy Jork
Baley
Elijah Baley, znalazłszy się w cieniu drzewa, mruknął do siebie:
- Wiedziałem. Pocę się.
Wyprostował się, otarł czoło grzbietem dłoni i popatrzył z obrzydzeniem na wilgotną rękę.
- Nienawidzę się pocić - powiedział do siebie, jakby ustalał nowe prawo natury. I znów poczuł
Ŝal do wszechświata za stworzenie czegoś tak niezbędnego, a przy tym tak nieprzyjemnego.
Nigdy (chyba Ŝe sam tego chcesz) nie pocisz się w Mieście, gdzie temperatura i wilgotność są
dokładnie kontrolowane i gdzie ciało nie znajduje się w sytuacji, kiedy ciepło, które wytwarza,
przewyŜsza to, które wydziela.
Oto cywilizacja.
Spojrzał na pole, na gromadę męŜczyzn i kobiet będących w pewnym sensie jego podwładnymi.
Większość stanowiła młodzieŜ przed dwudziestką, ale zauwaŜył takŜe kilka osób tak jak i on w
średnim wieku. Nieudolnie machali motykami, a takŜe wykonywali wiele innych prac zazwyczaj
naleŜących do obowiązków robotów, którym - choć zrobiłyby to znacznie sprawniej - kazano
stać z boku i patrzeć na uparcie mozolących się ludzi.
Po niebie płynęły chmury i słońce na moment schowało się za jedną z nich. Baley niepewnie
spojrzał w górę. To oznaczało, Ŝe promieniowanie słoneczne - a więc i proces pocenia- osłabnie.
Jednak mogło takŜe zapowiadać deszcz.
Na tym polegał problem z Zewnętrzem. Nieustająca huśtawka nieprzyjemnych alternatyw.
Zawsze zdumiewało Baleya, Ŝe taki niewielki obłok moŜe całkowicie zasłonić słońce,
zacieniając ziemię aŜ po horyzont, choć reszta nieba pozostaje bezchmurna.
Stał pod baldachimem liści, który tworzyło coś w rodzaju prymitywnej ściany i sufitu, wspartej
na filarze pokrytym przyjemną w dotyku korą, i znów patrzył na gromadę ludzi, uwaŜnie
przyglądając się kaŜdemu z osobna.
Przychodzili tu raz na tydzień, niezaleŜnie od pogody. Zyskiwali teŜ nowych zwolenników.
Początkowa, mała grupka uparciuchów stała się teraz zdecydowanie liczniejsza. Władze Miasta,
jeśli nawet nie popierały tego przedsięwzięcia, były łaskawe nie stawiać przeszkód.
Na horyzoncie po prawej ręce Baleya - na wschodzie, jak wynikało z połoŜenia
popołudniowego słońca - widział wysokie, sterczące kopuły Miasta, zamykające wszystko, dla
czego warto Ŝyć. Zobaczył teŜ małą, poruszającą się plamkę, która była za daleko, Ŝeby ją
rozpoznać.
Po sposobie, w jaki punkcik się przemieszczał, oraz po innych mniej wyraźnych oznakach
Baley stwierdził, Ŝe to robot - co nie było niczym niezwykłym. Powierzchnia ziemi poza
Miastami była domeną robotów, a nie ludzi - oprócz nielicznych, takich jak Baley, którzy marzyli
o gwiazdach.
Mimowolnie wrócił spojrzeniem do machających motykami marzycieli. Wszystkich znał i
mógł nazwać po imieniu. Pracowali, ucząc się jak znosić Zewnętrze i…
Zmarszczył brwi i mruknął cicho:
- A gdzie Bentley?
Odpowiedział mu młody głos, pełen radości Ŝycia.
- Tu jestem, tato.
Baley obrócił się błyskawicznie.
- Nie rób tego, Ben.
- Czego?
- Nie skradaj się do mnie. Mam dość kłopotów z zachowaniem równowagi tutaj, w Zewnętrzu,
nie musisz jeszcze mnie straszyć.
- Wcale nie chciałem cię przestraszyć. Trudno robić hałas idąc po trawie. Nic nie moŜna na to
poradzić… Czy nie uwaŜasz, Ŝe powinieneś juŜ wracać, tato? Jesteś tu juŜ od dwóch godzin i
myślę, Ŝe masz dość.
- Dlaczego? PoniewaŜ mam czterdzieści pięć lat, a ty jesteś dziewiętnastoletnim smarkaczem?
UwaŜasz, Ŝe musisz opiekować się swoim zgrzybiałym ojcem, tak?
- No chyba tak. Za to jako wywiadowca spisałeś się doskonale. Dotarłeś do sedna sprawy.
Okrągłą twarz Bena rozjaśnił szeroki uśmiech. Patrzył na ojca błyszczącymi oczami. Ma w
sobie wiele z Jessie - pomyślał Baley - bardzo przypomina matkę. Rysy chłopca rzeczywiście
zdradzały tylko niewielkie podobieństwo do posępnej, owalnej twarzy ojca. Natomiast sposób
myślenia przejął Ben od niego. A czasem, gdy się zamyślił, marszczył czoło w sposób
świadczący niezbicie, czyim jest synem.
- Czuję się doskonale - rzekł Baley.
- Oczywiście, tato. Trzymasz się najlepiej z nas wszystkich, zwaŜywszy…
- ZwaŜywszy na co?
- Na twój wiek, rzecz jasna. I wcale nie zapominam, Ŝe to był twój pomysł. Mimo to
zobaczyłem, Ŝe schowałeś się w cieniu, i pomyślałem, Ŝe… no, moŜe staruszek ma dość.
- Ja ci dam staruszka - obruszył się Baley.
Robot, którego zauwaŜył opodal Miasta, był juŜ dostatecznie blisko, Ŝeby go dokładnie
obejrzeć, ale Baleya to nie interesowało. Zwrócił się natomiast do syna:
- Trzeba od czasu do czasu schować się w cieniu, kiedy słońce grzeje zbyt mocno. Musimy
nauczyć się korzystać z zalet przebywania w Zewnętrzu, tak samo jak znosić związane z tym
niewygody. Zaraz zza tej chmury wyjrzy słońce.
- Masz rację. No cóŜ, moŜe wrócimy?
- Zostanę jeszcze. Raz na tydzień mam wolne popołudnie i spędzam je tutaj. To mój przywilej.
Otrzymałem go razem z klasą C–7.
- Nie chodzi o przywilej, tato. Chodzi o to, Ŝe jesteś przemęczony.
- Mówię ci, Ŝe czuję się znakomicie.
- Pewnie. A kiedy przyjdziemy do domu, od razu pójdziesz do łóŜka i będziesz leŜał w
ciemności.
- Zwykłe antidotum na nadmiar słońca.
- Mamę to niepokoi.
- No cóŜ, niech trochę się pomartwi. To jej dobrze zrobi. Ponadto, co złego w tym, Ŝe trochę tu
posiedzę? Najgorsze jest to, Ŝe się pocę, jednak do tego po prostu muszę się przyzwyczaić. Nie
moŜna inaczej. Kiedy zacząłem, nie potrafiłem odejść nawet kilku metrów od Miasta, nie
oglądając się za siebie - a wtedy tylko ty mi towarzyszyłeś. Teraz spójrz, ilu nas jest i jak daleko
mogę odejść bez Ŝadnych problemów. Potrafię teŜ więcej znieść. Wytrzymam jeszcze godzinę. Z
łatwością. Mówię ci, Ben, twojej matce dobrze zrobiłoby, gdyby teŜ tu przyszła.
- Kto? Mama? Chyba Ŝartujesz.
- To wcale nie są Ŝarty. Kiedy nadejdzie czas odlotu, nie będę mógł lecieć ze względu na nią.
- I będziesz z tego zadowolony. Nie oszukuj się, tato. To przecieŜ nie nastąpi zaraz. A jeśli nie
jesteś za stary dziś, na pewno będziesz wówczas. Takie przedsięwzięcie jest dla młodych ludzi.
- Wiesz co - warknął Baley, zaciskając pięści. - Jesteś taki sprytny, z tymi twoimi „młodymi
ludźmi”. Czy byłeś juŜ na innej planecie? Czy któryś z tych tam na polu opuścił kiedyś Ziemię?
A ja tak. Dwa lata temu. Nie miałem Ŝadnej aklimatyzacji i przeŜyłem.
- Tak, tato, ale ta słuŜbowa podróŜ trwała krótko, a ponadto miałeś bardzo dobrą opiekę. To nie
to samo.
- To samo - upierał się Baley, w głębi serca wiedząc, Ŝe nie ma racji. - A zresztą przygotowania
do odlotu nie potrwają tak długo. Jeśli otrzymam zgodę na przelot na Aurorę, oderwiemy się od
Ziemi.
- Zapomnij o tym. To nie będzie takie łatwe.
- Musimy spróbować. Rząd nie wypuści nas, jeśli Aurora nie wyrazi zgody na nasz przylot. To
największy i najpotęŜniejszy z kosmicznych światów, a jego opinia…
- Liczy się! Wiem. Dyskutowaliśmy na ten temat milion razy. Jednak nie potrzebujemy tam
lecieć, Ŝeby je otrzymać. Są takie rzeczy jak promieniowanie transmisyjne. MoŜemy z nimi
porozmawiać siedząc tutaj. Przypominałem ci juŜ o tym nieraz.
- To nie to samo. Musimy mieć bezpośredni kontakt - ja teŜ mówiłem ci to wielokrotnie. -
Baley nie ustępował.
- W kaŜdym razie - powiedział Ben - jeszcze nie jesteśmy gotowi.
- Nie jesteśmy, poniewaŜ Ziemia nie chce nam dać statków. Przestrzeniowcy udostępnią je
razem z niezbędną pomocą techniczną.
- Co za pewność! Dlaczego mieliby to zrobić. Od kiedy zaczęli Ŝywić takie ciepłe uczucia do
nas, krótko Ŝyjących Ziemian?
Gdybym mógł z nimi porozmawiać…
- Daj spokój, tato. Po prostu chcesz polecieć na Aurorę, Ŝeby zobaczyć tę kobietę.
Baley zmarszczył czoło i jego brwi nad głębokimi oczodołami nastroszyły się groźnie.
- Kobietę? Jehoshaphat! Ben, o czym ty mówisz?
- Eee, tato, tak między nami - i ani słowa mamie - co naprawdę zaszło między tobą a tą
Solarianką? Jestem juŜ duŜy. MoŜesz mi powiedzieć.
- Jaka kobieta?
- Potrafisz patrzeć mi w oczy i zaprzeczać znajomości z Solarianką, którą oglądała cała
Ziemia? Gladia Delmarre, o niej mówię.
- Nic nie zaszło. Ten film to bzdura. Powtarzałem ci to tysiąc razy. Ona wcale tak nie
wyglądała. Ja tak nie wyglądałem. Wszystko zostało wymyślone. Wiesz przecieŜ, Ŝe
wyprodukowali to wbrew mojej woli, poniewaŜ rząd uwaŜał, Ŝe w ten sposób ukaŜe
Przestrzeniowcom Ziemię w dobrym świetle. Postaraj się nie sugerować czegoś innego twojej
matce.
- Nawet nie przyszłoby mi to do głowy. Jednak ta Gladia udała się na Aurorę i ty teŜ chcesz
tam polecieć.
- Czy próbujesz mi powiedzieć, Ŝe naprawdę uwaŜasz, iŜ chcę lecieć na Aurorę… Jehoshaphat!
Jego syn uniósł brwi.
- Co się stało?
- Ten robot. To R. Geronimo.
- Kto?
- Robot-goniec z naszego wydziału. Wyszedł z Miasta! Mam wolne i celowo zostawiłem
telefon w domu, bo nie chciałem, Ŝeby zawracali mi głowę. Mam taki przywilej jako C–7, a
jednak wysłali po mnie robota.
- Skąd wiesz, Ŝe po ciebie, tato?
- Drogą dedukcji. Po pierwsze: nie ma tu nikogo innego, kto miałby coś wspólnego z policją;
po drugie: on idzie prosto w naszą stronę, a więc wnioskuję, Ŝe to mnie szuka. Powinienem
schować się za drzewo i nie wychodzić.
- To nie mur, tato. Robot moŜe je obejść.
- Panie Baley, mam dla pana wiadomość. Czekają na pana w Komendzie Głównej - rozległo się
wołanie.
Robot stanął, chwilę czekał, po czym powtórzył jeszcze raz:
- Panie Baley, mam dla pana wiadomość. Czekają na pana w Komendzie Głównej.
- Słyszę i rozumiem - odparł zrezygnowany Baley.
Taka odpowiedź była konieczna, w przeciwnym razie robot powtarzałby swoje bez końca.
Baley lekko zmarszczył brwi, oglądając posłańca. To był nowy model, bardziej podobny do
człowieka niŜ starsze wersje. Z wielką pompą został uruchomiony zaledwie przed miesiącem.
Rząd zawsze próbował wszystkiego, co mogłoby zapewnić społeczną akceptację robotów.
Ten miał szarawą powierzchnię z matowym połyskiem, trochę elastyczną w dotyku,
przypominającą miękką skórę. Wyraz jego twarzy, choć niezmienny, nie był tak głupawy, jak u
większości robotów. Jednak w rzeczywistości poziomem rozwoju umysłowego - podobnie jak
inne - niewiele odbiegał od kretyna.
Baley wspomniał R. Daneela Olivawa, robota Przestrzeniowców, towarzyszącego mu w trakcie
wykonywania dwóch zadań - jednego na Ziemi, a drugiego na Solarii - którego widział po raz
ostatni, gdy Daneel konsultował z nim sprawę lustrzanego odbicia. Wykazywał on tyle ludzkich
cech, Ŝe Baley traktował go jak przyjaciela i tęsknił za nim, nawet teraz. Gdyby wszystkie roboty
były takie…
- Mam dziś wolny dzień, chłopcze - powiedział Baley. - Nie muszę iść do pracy.
R. Geronimo milczał, tylko ręce lekko mu drŜały. Baley wiedział, iŜ oznacza to jakiś konflikt w
pozytonowych układach robota. Maszyna musiała słuchać ludzi, lecz często zdarzało się, Ŝe dwie
osoby Ŝądały wykonania wzajemnie sprzecznych poleceń.
Robot dokonał wyboru. Powiedział:
- Ma pan dziś wolny dzień. Czekają na pana w Komendzie Głównej.
- Jeśli cię potrzebują, tato… - rzekł niechętnie Ben.
Baley wzruszył ramionami.
- Nie przesadzaj, synu. Gdyby naprawdę mnie tak potrzebowali, przysłaliby zamknięty pojazd i
jakiegoś człowieka na ochotnika, zamiast posyłać piechotą robota i irytować mnie jego
komunikatami.
Ben potrząsnął głową.
- PrzecieŜ nie wiedzieli, gdzie jesteś i jak długo trzeba będzie cię szukać. Sądzę, Ŝe dlatego nie
wysyłali człowieka.
- Tak? No cóŜ, zobaczmy, jak waŜne jest to polecenie. R. Geronimo, wracaj na komendę i
powiedz, Ŝe będę w pracy o dziewiątej - zwrócił się do robota. - Idź! To rozkaz! - dorzucił ostro.
Robot wyraźnie się zawahał, po czym odszedł kawałek, zawrócił, zbliŜył się nieco do Baleya, a
w końcu stanął jak wryty, trzęsąc się całym ciałem. Baley rozpoznał objawy i mruknął do Bena:
- Chyba będę musiał pójść. Jehoshaphat!
Robot nie radził sobie z tym, co specjaliści określali mianem równopotencjalnych sprzeczności
na drugim poziomie. Posłuszeństwo było Drugim Prawem i R. Geronimo właśnie otrzymał dwa
niemal równowaŜne, a zarazem przeciwstawne rozkazy. Powszechnie nazywano taką sytuację
roboblokiem albo - częściej - roblokiem.
Robot powoli zwrócił się ku niemu. Pierwsze polecenie było waŜniejsze, ale tylko trochę,
dlatego mówił niewyraźnie.
- Panie, powiedziano mi, Ŝe moŜesz tak odpowiedzieć. W takim wypadku miałem przekazać…
- Urwał i dodał ochrypłym głosem: - Miałem przekazać, jeśli będziesz sam.
Baley lekko poruszył głową i Ben nie czekał. Wiedział, kiedy ojciec jest tatą, a kiedy
policjantem, odszedł więc szybko na bok.
Zirytowany Baley przez chwilę zastanawiał się, czy nie wzmocnić swojego polecenia,
pogłębiając w ten sposób blok, lecz to z pewnością spowodowałoby uszkodzenie wymagające
analizy pozytonowej i przeprogramowania. Koszt, mogący równać się całorocznym zarobkom
policjanta, zostałby potrącony z pensji Baleya.
- Cofam rozkaz - powiedział. - Co miałeś przekazać? R. Geronimo natychmiast zaczął mówić
wyraźnie.
- Kazano mi powiedzieć, Ŝe jest pan potrzebny w związku z Aurorą.
Baley obrócił się do Bena i zawołał:
- Daj im jeszcze pół godziny, a potem powiedz, Ŝe mają wracać. Muszę iść.
Ruszając, rzekł z pretensją w głosie do robota:
- Dlaczego nie kazali ci powiedzieć tak od razu? I dlaczego nie mogli zaprogramować cię tak,
Ŝebyś wziął wóz i oszczędził mi spaceru?
Dobrze wiedział, dlaczego. Jakikolwiek wypadek, w który byłby wplątany robot, wywołałby
falę nowych zamieszek skierowanych przeciwko tym maszynom.
Przyspieszył kroku. Od murów Miasta dzieliły go dwa kilometry, a później będzie musiał
przedrzeć się do centrali w godzinie szczytu. Aurora? CzyŜby jakiś kolejny kryzys?
Minęło pół godziny, zanim Baley dotarł do bramy miejskiej, przygotowany na to, co nastąpi.
Choć moŜe tym razem będzie inaczej.
Podszedł do płaszczyzny dzielącej Zewnętrze od Miasta - mur odgraniczający chaos od
cywilizacji. PołoŜył dłoń na płytce kontaktowej i pojawił się otwór. Jak zwykle, Baley nie czekał,
aŜ przejście się otworzy do końca, lecz prześlizgnął się przez nie, gdy tylko było wystarczająco
szerokie. R. Geronimo poszedł w jego ślady.
Policyjny wartownik drgnął zaskoczony. Za kaŜdym razem, gdy ktoś przychodził z Zewnętrza,
miał takie samo niedowierzanie w oczach, tak samo stawał na baczność, tak samo kładł dłoń na
kolbie blastera i tak samo marszczył brwi.
Baley spojrzał ostro i wartownik, pręŜąc się słuŜbiście, zasalutował. Drzwi zniknęły.
Baley znalazł się w Mieście. Ściany wokół zamknęły się, a Miasto stało się wszechświatem.
Znów był zanurzony w bezkresnym, wiecznym szumie, odorze ludzi i maszyn, który niebawem
zapadnie w podświadomość; w łagodnym, rozproszonym świetle, nie przypominającym
bezpośredniego, zmiennego blasku w Zewnętrzu, z jego zielenią, brązem, błękitem i bielą
przerywanymi czerwienią lub Ŝółcią. Tu nie było podmuchów wiatru, skwaru, chłodu ani
zapowiedzi deszczu; zamiast tego była cicha, nieustająca obecność łagodnych prądów powietrza,
utrzymujących świeŜość. Temperaturę i wilgotność dobrano tak precyzyjnie do wymagań
ludzkich organizmów, Ŝe ich nie odczuwano.
Baley mimowolnie odetchnął z ulgą i poweselał, gdy stwierdził, Ŝe znów jest w domu,
bezpieczny w znanym mu i znającym go środowisku.
Zawsze tak było. Ponownie zaakceptował Miasto jako łono, wracając tu z ulgą i zadowoleniem.
Wiedział, Ŝe to łono zrodziło ludzkość.
Dlaczego jednak tak chętnie pogrąŜał się w nim z powrotem? I czy zawsze tak będzie? A jeśli
się mu uda wyprowadzić niezliczone rzesze z Miasta i z Ziemi do gwiazd, czy naprawdę sam
nigdzie stąd nie wyruszy? Czy zawsze tylko w Mieście będzie się czuł jak w domu?
Zacisnął zęby - roztrząsanie tego nie miało sensu.
- Czy przyjechałeś tu pojazdem, chłopcze? - zwrócił się do robota.
- Tak, panie.
- Gdzie on teraz jest?
- Nie wiem, panie.
Baley zwrócił się do wartownika.
- Tego robota dostarczono tu dwie godziny temu. Co stało się z pojazdem, którym przyjechał?
- Przed godziną został gdzieś wezwany, sir.
Niepotrzebnie pytał. Ci w samochodzie nie wiedzieli, jak długo robot będzie go szukał, więc
nie czekali. Baley przez chwilę miał ochotę ich wezwać, ale poradziliby mu, Ŝeby skorzystał z
ruchomego chodnika; tak będzie szybciej.
Jedynym powodem jego wahania była obecność R. Geronima. Nie chciał, aby towarzyszył mu
on na pasie szybkiego ruchu, ale nie mógł oczekiwać, Ŝe robot przedrze się do komendy przez
wrogo nastawione tłumy.
Nie miał wyboru. Niewątpliwie komisarz nie zamierzał niczego mu ułatwiać. Na pewno
złościło go, Ŝe nie moŜe wezwać Baleya przez telefon.
- Tędy, chłopcze - rzekł Baley.
Miasto zajmowało pięć tysięcy kilometrów kwadratowych i miało przeszło czterysta
kilometrów ekspresstrady, plus setki kilometrów ruchomych chodników, słuŜących z górą
dwudziestu milionom mieszkańców. Skomplikowana sieć połączeń biegła na ośmiu poziomach,
przecinając się w setkach miejsc, co umoŜliwiało przesiadki w róŜnych kierunkach.
Jako wywiadowca, Baley musiał znać ją na pamięć. MoŜna by go wywieźć z zawiązanymi
oczami w najdalszy kąt Miasta, zdjąć opaskę, a bezbłędnie odnalazłby drogę powrotną.
Tak więc i teraz dobrze wiedział, jak dostać się do centrali. Miał do wyboru osiem róŜnych tras,
lecz przez chwilę zastanawiał się, która z nich będzie o tej porze najmniej zatłoczona. Tylko
przez chwilę.
- Chodź ze mną, chłopcze - rzekł. Robot posłusznie ruszył za nim.
Skoczyli na pobliski pas transportowy i Baley przytrzymał się jednego z pionowych prętów:
białego, ciepłego, o powierzchni umoŜliwiającej dobry chwyt. Nie chciał siadać; nie zostaną tu
długo. Robot zaczekał na przyzwalający gest Baleya, zanim złapał się tego samego pręta. Równie
dobrze mógł tego nie robić - bez trudu utrzymywał równowagę - ale Baley nie zamierzał
ryzykować. Odpowiadał za robota i musiałby zapłacić Miastu, gdyby R. Geronimo uległ
uszkodzeniu.
Na pasie jechało juŜ kilka osób i wszyscy z zaciekawieniem patrzyli na robota. Baley
przechwycił te spojrzenia, a poniewaŜ jego wygląd budził respekt, gapie szybko poodwracali
głowy.
Dał znak ręką i zeskoczył z pasa. Właśnie dotarli do punktu przesiadkowego, a poniewaŜ
poruszali się z taką samą szybkością jak sąsiedni pas, więc nie musieli zwalniać. Baley przeszedł
na drugi i poczuł pęd powietrza - teraz juŜ nie osłaniała ich plastikowa kabina. Podniósł jedno
ramię na wysokość oczu, Ŝeby złagodzić napór powietrza. Zjechał w dół, do przecięcia z
ekspresstradą, a potem zaczął wjeŜdŜać w górę pasem biegnącym równolegle do niej.
Usłyszał młody głos wołający „robot!” i dobrze wiedział, co zaraz nastąpi. Grupka kilku
chłopców przebiegnie po pasie i popchnięty robot ze szczękiem runie w dół. Potem zatrzymany
nastolatek, jeśli w ogóle stanie przed sądem, będzie twierdził, Ŝe robot wpadł na niego, Ŝe
stanowił zagroŜenie dla podróŜnych - i z pewnością zostanie uniewinniony. Robot nie mógł ani
się obronić, ani zeznawać w sądzie. Baley zareagował natychmiast, ustawiając się między
pierwszym nastolatkiem a robotem. Przeszedł na szybszy pas, podniósł rękę wyŜej - jakby
osłaniając się przed silniejszym podmuchem wiatru - i nieznacznym ruchem łokcia zepchnął
chłopca na sąsiednie, wolniejsze pasmo, na co tamten zupełnie nie był przygotowany. Krzycząc
ze strachu, stracił równowagę i upadł. Pozostali przystanęli, szybko ocenili sytuację i pospiesznie
czmychnęli.
- Na autostradę, chłopcze.
R. Geronimo zawahał się. Robotom nie było wolno bez opieki jeździć drogą szybkiego ruchu,
lecz otrzymał stanowczy rozkaz, więc go wykonał. Człowiek podąŜył za nim i to uspokoiło
maszynę.
Baley przecisnął się przez tłum podróŜnych, popychając przed sobą R. Geronima. Przeszedł na
mniej zatłoczony górny poziom, złapał się pręta i jedną nogą mocno przydepnął stopę robota,
zniechęcając wszystkich gapiów groźnym spojrzeniem.
Po piętnastu kilometrach znalazł się w pobliŜu komendy i wysiadł. R. Geronimo poszedł za
nim. Był nie uszkodzony, nawet nie draśnięty. Baley zwrócił go i otrzymał pokwitowanie.
Dokładnie sprawdził datę, czas i numer seryjny robota, po czym schował kwit do portfela. Zanim
skończy się ten dzień, sprawdzi i upewni się, Ŝe zwrot został zarejestrowany przez komputer.
Teraz szedł na spotkanie z komisarzem. Znał go dobrze. Wiedział, Ŝe gdyby spotkało go
jakiekolwiek niepowodzenie, będzie ono powodem degradacji. Okropny facet. Traktował
dotychczasowe sukcesy Baleya jako osobistą zniewagę.
Komisarzem był Wilson Roth. Objął to stanowisko dwa i pół roku temu. Zajął miejsce Juliusa
Enderby’ego, który podał się do dymisji, kiedy osłabło wzburzenie wywołane morderstwem
Przestrzeniowca.
Baley nigdy nie pogodził się z tą zmianą. Julius, mimo wszystkich swoich wad, był zarówno
przyjacielem, jak i zwierzchnikiem; Roth był tylko zwierzchnikiem. Nawet nie wychował się w
Mieście. Nie w tym Mieście. Ściągnięto go tutaj.
Roth nie był ani zbyt wysoki, ani zbyt gruby. Uwagę jedynie zwracała jego wielka głowa,
osadzona na wysuniętym do przodu karku. To nadawało mu cięŜkawy wygląd. Oczy miał na pół
przysłonięte opadającymi powiekami.
Wyglądał na wiecznie zaspanego, ale wszystko zauwaŜał. Baley przekonał się o tym, gdy tylko
tamten objął stanowisko. Wiedział, Ŝe Roth go nie lubi i sam Ŝywił podobne uczucia do niego.
Komisarz nie wyglądał na rozzłoszczonego - nigdy nie sprawiał takiego wraŜenia - lecz w
głosie słychać było niezadowolenie.
- Baley, dlaczego tak trudno cię znaleźć? - zapytał.
- PoniewaŜ dziś mam wolne popołudnie, komisarzu - odparł spokojnie wywiadowca.
- Tak, ten przywilej C–7. Słyszałeś coś o biperze, prawda? O takim czymś, co odbiera
wiadomości? MoŜesz zostać wezwany, nawet w wolnym czasie.
- Wiem o tym bardzo dobrze, komisarzu, ale teraz Ŝadne przepisy nie nakazują noszenia bipera.
MoŜna nas wezwać bez niego.
- Na obszarze Miasta tak, ale ty przebywałeś w Zewnętrzu - a moŜe się mylę?
- Nie myli się pan, komisarzu. Wyszedłem z Miasta. Przepisy nie nakazują, abym w takim
wypadku nosił biper.
- Zasłaniasz się literą prawa, tak?
- Tak, komisarzu - odparł chłodno Baley.
Roth wstał, rozejrzał się wokół nieco groźnie, po czym usiadł na biurku. Zainstalowane przez
Enderby’ego okno dawno zostało zamurowane i zamalowane. W zamkniętym pomieszczeniu
komisarz wydawał się wyŜszy. Nie podnosząc głosu powiedział:
- Myślę, Baley, Ŝe liczysz na wdzięczność Ziemi.
- Mam zamiar wykonywać moją pracę, komisarzu, najlepiej jak umiem i zgodnie z przepisami.
- A kiedy naginasz przepisy, spodziewasz się pobłaŜliwości.
Baley nic na to nie odpowiedział, komisarz zaś ciągnął dalej:
- Uznano, Ŝe dobrze poradziłeś sobie ze sprawą morderstwa Sartona przed trzema laty.
- Dzięki, komisarzu - odparł Baley. - Sądzę, Ŝe to doprowadziło do demontaŜu Kosmopola.
- Tak, przy aplauzie Ziemian. Uznano równieŜ, iŜ dobrze się spisałeś dwa lata temu na Solarii.
Pragnę cię zapewnić, Ŝe wiem, iŜ rezultatem była zmiana warunków traktatu ze światami
Przestrzeniowców na znacznie korzystniejsze dla Ziemi.
- Myślę, Ŝe to jest w aktach, sir.
- Zostałeś uznany za bohatera.
- Nigdy tego nie twierdziłem.
- Byłeś dwukrotnie awansowany, po kaŜdej z tych spraw. Powstał nawet film oparty na
wydarzeniach, które miały miejsce na Solarii.
- Zrobiony bez mojej zgody i wbrew mojej woli, komisarzu.
- Lecz przedstawia cię jako bohatera.
Baley wzruszył ramionami.
Komisarz bezskutecznie czekał kilka sekund na reakcję, po czym ciągnął dalej:
- Od tamtej pory minęły prawie dwa lata i nie dokonałeś niczego waŜnego.
- Rozumiem, Ŝe Ziemię moŜe interesować, co dla niej ostatnio zrobiłem.
- Właśnie. I zapewne zapyta o to. Wiadomo, Ŝe jesteś przywódcą nowego ruchu skupiającego
tych, którzy próbują przebywać w Zewnętrzu, grzebią w ziemi i udają roboty.
- To dozwolone.
- Nie wszystko, co dozwolone, jest mile widziane. Myślę, Ŝe wielu ludzi uwaŜa cię za dziwaka,
a nie bohatera.
- MoŜe to się zgadza z moją własną opinią o sobie - rzekł Baley.
- Publiczność jest znana z notorycznie krótkiej pamięci. W twoim wypadku bohater moŜe
szybko zostać uznany za dziwaka, więc jeśli popełnisz błąd, będziesz miał powaŜne kłopoty.
Reputacja, na jaką liczysz…
- Z całym szacunkiem, komisarzu, na nic nie liczę.
- Reputacja, na jaką zdaniem Wydziału Policji liczysz, nie pomoŜe ci i ja takŜe nie będę w
stanie pomóc.
Przez chwilę na kamiennej twarzy Baleya pojawił się cień uśmiechu.
- Nie chciałbym, aby ryzykował pan swoje stanowisko, podejmując jakąś rozpaczliwą próbę
ratowania mnie.
Komisarz wzruszył ramionami i uśmiechnął się równie przelotnie.
- Nie musisz się o to martwić.
- Dlaczego więc mówi mi pan o tym?
- To jest ostrzeŜenie. Nie próbuję cię zniszczyć, zrozum. Daję jedynie przestrogę na przyszłość.
Będziesz zamieszany w niezwykle delikatne sprawy i z łatwością moŜesz popełnić błąd, a ja
uprzedzam, Ŝe nie wolno go popełnić.
Przy tych słowach na twarzy komisarza pojawił się szeroki uśmiech. Baley obrzucił go
powaŜnym spojrzeniem.
- Czy moŜe mi pan wyjawić, co to za delikatna sprawa?
Nie wiem.
- Czy chodzi o Aurorę?
- R. Geronimo dostał instrukcje, Ŝeby tak powiedzieć w razie potrzeby, ale ja nic o tym nie
wiem.
- A więc dlaczego pan twierdzi, Ŝe to bardzo delikatna sprawa?
- Daj spokój, Baley, ty jesteś specem od zagadek. Jak myślisz, co sprowadza członka
Departamentu Sprawiedliwości do Miasta, skoro mogli ściągnąć cię do Waszyngtonu, tak jak
dwa lata temu w sprawie incydentu na Solarii? I co sprawia, Ŝe przedstawiciel ten marszczy brwi,
denerwuje się i niecierpliwi, kiedy nie moŜna cię znaleźć? Twoja decyzja, Ŝeby nie być
osiągalnym, była pomyłką, za którą ja nie ponoszę Ŝadnej odpowiedzialności. MoŜe nie był to
fatalny błąd, ale sądzę, Ŝe kiepsko zacząłeś.
- A pan jeszcze mnie teraz zatrzymuje - powiedział Baley, marszcząc brwi.
- Niezupełnie. Gość z Departamentu właśnie się odświeŜa Wiesz, co to za eleganciki. Dołączy
do nas, kiedy skończy. Wiadomość o twoim przybyciu została przekazana, więc czekaj, tak samo
jak ja.
I Baley czekał. Od dawna wiedział, Ŝe film zrobiony wbrew jego woli, chociaŜ pomógł Ziemi,
pogorszył jego stosunki w komendzie. Stworzono mu trójwymiarowy portret, który wyróŜniał go
z dwuwymiarowej szarzyzny organizacji i czynił celem ataków.
Otrzymał awans i przywileje, ale to takŜe zwiększyło wrogie nastawienie komendy. A im
wyŜej awansuje, tym bardziej potłucze się, jeśli spadnie.
JeŜeli popełni błąd…
Przedstawiciel Departamentu wszedł, obojętnie rozejrzał się wokół, zbliŜył się do biurka Rotha
i usiadł. Zachowywał się jak przystało urzędnikowi wysokiej rangi. Roth spokojnie zajął sąsiedni
fotel.
Baley w dalszym ciągu stał i usiłował nie okazywać zdziwienia.
Roth mógł go ostrzec, ale nie zrobił tego. Specjalnie tak dobierał słowa, Ŝeby niczego nie
zdradzić.
Przedstawiciel okazał się kobietą.
Nie było Ŝadnego powodu, który by to wykluczał. KaŜdy urzędnik moŜe być kobietą, nawet
sekretarz generalny. Kobiety słuŜyły takŜe w policji, jedna nawet w stopniu kapitana. Lecz Baley
nie spodziewał się, Ŝe właśnie teraz ją spotka. Historia znała wypadki, kiedy kobiety zajmowały
wiele stanowisk w administracji. Wiedział o tym; dobrze znał historię. Jednak obecnie były inne
czasy.
Kobieta siedziała sztywno wyprostowana w fotelu. Jej mundur niewiele róŜnił się od męskiego,
tak samo jak fryzura. Płeć zdradzały jedynie piersi, których wypukłości nie starała się ukryć.
Miała około czterdziestu lat, regularne i wyraziste rysy twarzy. Była atrakcyjną kobietą w
średnim wieku, dość wysoką brunetką, jeszcze bez śladów siwizny.
- Pan jest wywiadowcą Elijahem Baleyem, klasa C-7. To było stwierdzenie, a nie pytanie.
- Tak, proszę pani - odpowiedział mimo to Baley.
- Ja jestem podsekretarzem i nazywam się Lavinia Demachek. Wcale nie wygląda pan tak jak
na filmie, który o panu nakręcono.
Często mu to mówiono.
- Nie mogli zrobić wiernego portretu, poniewaŜ nie zyskałby wielu widzów, proszę pani - rzekł
sucho Baley.
- Nie jestem pewna. Wygląda pan lepiej niŜ ten aktor o twarzy dziecka, którego zaangaŜowali.
Baley zawahał się sekundę, lecz postanowił zaryzykować, a moŜe po prostu nie mógł się oprzeć
pokusie. Powiedział z pewnością siebie:
- Ma pani dobry gust.
Roześmiała się i Baley odetchnął.
- Ale dlaczego kazał mi pan na siebie czekać?
- Nie poinformowano mnie o pani przybyciu, a właśnie miałem wolne popołudnie.
- Które spędzał pan w Zewnętrzu, jak słyszałam.
- Istotnie.
- Powiedziałabym, Ŝe jest pan jednym z tych czubków, gdybym nie miała tak dobrego gustu. A
więc zamiast tego zapytam, czy jest pan jednym z tych entuzjastów.
- Tak, proszę pani.
- Spodziewa się pan wyemigrować pewnego dnia i znaleźć nowe światy wśród pustki
Galaktyki?
- Raczej nie. Mogę juŜ być za stary, ale…
- Ile pan ma lat?
- Czterdzieści pięć.
- No, wygląda pan na tyle. Tak się składa, Ŝe ja mam teŜ czterdzieści pięć lat.
- Nie wygląda pani na tyle.
- Na więcej czy na mniej?
Znów się roześmiała, a potem dodała:
- Jednak nie bawmy się w słowne gierki. Czy uwaŜa pan, Ŝe jestem za stara na pionierkę?
- Nikt z nas nie moŜe być pionierem bez treningu w Zewnętrzu. Szkolenie najlepiej odbyć za
młodu. Mam nadzieję, Ŝe mój syn pewnego dnia stanie na innej planecie.
- Naprawdę? Chyba pan wie, Ŝe Galaktyka naleŜy do Światów Zaziemskich.
- Jest ich tylko pięćdziesiąt, proszę pani. W Galaktyce są miliony planet nadających się do
zasiedlenia - albo do przysposobienia - nie zamieszkanych przez inteligentne formy Ŝycia.
- Tak, ale Ŝaden statek nie moŜe opuścić Ziemi bez zgody Przestrzeniowców.
- MoŜe ją otrzymamy.
- Nie podzielam pańskiego optymizmu, panie Baley.
- Rozmawiałem z Przestrzeniowcami, którzy…
- Wiem o tym - powiedziała Demachek. - Moim zwierzchnikiem jest Albert Minnim, który dwa
lata temu wysłał pana na Solarię.
Pozwoliła sobie na lekki uśmieszek.
- O ile pamiętam, aktor, który grał jego rolę w tym programie, był do niego bardzo podobny.
Pamiętam takŜe, Ŝe szef nie był tym zachwycony. Baley zmienił temat.
- Prosiłem podsekretarza Minnima…
- Został awansowany, jak panu wiadomo.
Baley doskonale rozumiał znaczenie klasy zaszeregowania.
- Jaki teraz ma tytuł?
- Wicesekretarza.
- Dziękuję. Prosiłem wicesekretarza Minnima o pozwolenie na przelot na Aurorę, Ŝeby załatwić
tę sprawę.
- Kiedy?
- Niedługo po powrocie z Solarii. Od tej pory dwukrotnie ponawiałem prośbę.
- Jednak nie otrzymał pan upragnionej odpowiedzi?
- Nie, proszę pani.
- I jest pan zdziwiony?
- Jestem rozczarowany.
- Niepotrzebnie. - Lekko odchyliła się w fotelu. - Nasze stosunki ze Światami Zaziemskimi są
bardzo delikatne. Z pewnością sądzi pan, Ŝe dwie rozwiązane sprawy złagodziły napięcie - i tak
jest. Ten okropny program o panu równieŜ bardzo pomógł. Jednak ta poprawa to zaledwie tak
mała część - tu zbliŜyła palec wskazujący do kciuka - tak wielkiej całości. - Przy ostatnich
słowach szeroko rozłoŜyła ramiona. - W tych okolicznościach - ciągnęła - nie mogliśmy
ryzykować wysłania pana na Aurorę, najwaŜniejszy Świat Zaziemski, gdzie mógłby pan zrobić
coś, co wywołałoby międzygwiezdne reperkusje.
Baley popatrzył jej w oczy.
- Byłem na Solarii i nie narobiłem zamieszania. Wprost przeciwnie…
- Tak, wiem, lecz był pan tam na Ŝyczenie Przestrzeniowców, a taki wyjazd dzielą całe parseki
od wizyty na nasze Ŝądanie. Nie moŜe pan tego nie pojmować.
Baley milczał.
Kobieta mruknęła, Ŝe to ją nie dziwi i powiedziała:
- Od kiedy pańskie prośby zostały przedłoŜone wicesekretarzowi i - zupełnie słusznie -
zignorowane, sytuacja zmieniła się na gorsze, zwłaszcza w ciągu ostatniego miesiąca.
- Czy taki jest powód tego spotkania?
- CzyŜby zaczynał się pan niecierpliwić, sir? - powiedziała z ironią. - Czy mam nie odbiegać od
tematu?
- Nie, proszę pani.
- Dlaczego? Staję się przecieŜ męcząca. A więc przejdę do sedna sprawy i zapytam, czy zna
pan doktora Hana Fastolfe’a.
Baley odparł ostroŜnie:
- Spotkałem go raz, trzy lata temu, w ówczesnym Kosmopolu.
- Polubił go pan, jak sądzę.
- Był przyjacielski jak na Przestrzeniowca.
Kobieta cicho prychnęła.
- WyobraŜam sobie. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, Ŝe przez ostatnie dwa lata stał się on
wpływowym politykiem na Aurorze?
- Słyszałem, Ŝe zasiada w rządzie, od… od mojego dawnego partnera.
- Od R. Daneela Olivawa, pańskiego przyjaciela - robota?
- Od mojego byłego partnera.
- Z czasów gdy rozwiązał pan ten drobny problem związany z dwoma matematykami na
pokładzie statku Przestrzeniowców?
- Tak, proszę pani - kiwnął głową Baley.
- Widzi pan, jesteśmy dobrze poinformowani. Przez ostatnie dwa lata doktor Han Fastolfe
wchodził w skład rządu i był waŜną figurą w ciałach ustawodawczych Aurory, a nawet mówi się
o nim jako o przyszłym przewodniczącym. A przewodniczący, jak pan wie, to u nich stanowisko
zbliŜone do szefa rządu.
- Tak, proszę pani - powiedział Baley, zastanawiając się, kiedy Demachek dojdzie do tej
niezwykle delikatnej sprawy, o której wspominał komisarz.
Jednak ona się nie spieszyła.
- Fastolfe jest… umiarkowany - ciągnęła dalej. - Tak o sobie mówi. UwaŜa, Ŝe sprawy na
Aurorze, a takŜe na wszystkich Światach Zaziemskich, zaszły za daleko; pan zapewne jest
zdania, iŜ równieŜ zbyt daleko zaszły na Ziemi. Chciałby on trochę ograniczyć zrobotyzowanie,
przyspieszyć wymianę pokoleń, związać się i zaprzyjaźnić z Ziemią. Oczywiście, zgadzamy się z
nim, ale po cichu. Gdybyśmy zbyt demonstracyjnie okazywali nasze zainteresowanie,
wyrządzilibyśmy mu niedźwiedzią przysługę.
- Wierzę, iŜ Fastolfe poparłby ziemskie osadnictwo na innych Planetach.
- Ja teŜ tak uwaŜam. Jestem przekonana, Ŝe mówił panu o tym.
- Tak, proszę pani, kiedy go spotkałem.
Demachek złoŜyła dłonie i oparła brodę na czubkach palców.
- Czy uwaŜa pan, Ŝe on reprezentuje opinię publiczną Światów Zaziemskich?
- Tego nie wiem.
- Obawiam się, Ŝe nie. Ci, którzy są z nim, to zwolennicy, a za przeciwników ma zawziętych
fanatyków. Tylko zręczność i polityczna i urok osobisty zapewniają mu władzę. Największą
słabością Fastolfe’a jest oczywiście sympatia okazywana Ziemi, Ustawicznie wykorzystują to
przeciw niemu, zraŜając tych, którzy pod innymi względami podzielają jego poglądy. JeŜeli
zostanie pan wysłany na Aurorę, kaŜdy popełniony tam błąd wzmocni nastroje antyziemskie i
osłabi pozycję Fastolfe’a - być moŜe ostatecznie. Ziemia po prostu nie moŜe podjąć takiego
ryzyka.
- Rozumiem - mruknął Baley.
- Lecz Fastolfe chce je podjąć. To on spowodował, Ŝe wysłano pana na Solarię, kiedy dopiero
dochodził do władzy i był naraŜony na ataki. Jednak wtedy mógł utracić tylko swoje stanowisko,
natomiast teraz musimy troszczyć się o los ponad ośmiu miliardów Ziemian. To sprawia, Ŝe
obecna sytuacja jest niezwykle delikatna.
Urwała i Baley w końcu był zmuszony zadać pytanie:
- O jakiej sytuacji pani mówi?
- Wygląda na to - odparła Demachek - Ŝe Fastolfe został zamieszany w powaŜny i
bezprecedensowy skandal. Jeśli będzie niezręczny, grozi mu śmierć polityczna w ciągu kilku
tygodni. Przy nadludzkiej zręczności moŜe przetrwa parę miesięcy. Jednak wcześniej czy później
zostanie zniszczony jako siła polityczna na Aurorze. A to, pan rozumie, byłoby prawdziwą
katastrofą dla Ziemi.
- Czy wolno zapytać, o co jest oskarŜany? Korupcja? Zdrada?
- Nic podobnego. Jego osobiste zalety są niepodwaŜalne, nawet przez wrogów.
- A zatem zbrodnia z namiętności? Morderstwo?
- Niezupełnie morderstwo.
- Nie rozumiem.
- Na Aurorze Ŝyją ludzie, panie Baley. A takŜe roboty - w większości podobne do naszych,
przewaŜnie niewiele nowocześniejsze. Jednak jest tam kilka humanoidalnych robotów, tak
podobnych do ludzi, Ŝe nie moŜna ich odróŜnić.
- Wiem o tym doskonale - skinął głową.
- Zakładam, Ŝe zniszczenie humanoidalnego robota nie jest morderstwem w dosłownym
znaczeniu tego słowa.
Baley nachylił się ku niej gwałtownie i krzyknął:
- Jehoshaphat, kobieto! Skończ z tymi gierkami. Czy chcesz mi powiedzieć, Ŝe doktor Fastolfe
zabił R. Daneela?
Roth zerwał się na równe nogi i najwyraźniej zamierzał rzucić na Baleya, ale podsekretarz
Demachek powstrzymała go machnięciem ręki. Nie była dotknięta słowami wywiadowcy.
- W tych okolicznościach wybaczam panu brak szacunku. Nie, R. Daneel nie został zabity. On
nie jest jedynym humanoidalnym robotem na Aurorze. Inny taki robot, nie R. Daneel, został
zamordowany - w pewnym sensie. Mówiąc dokładnie, jego mózg został całkowicie zniszczony;
wprowadzono go w trwały i nieodwracalny roboblok.
- I twierdzą, Ŝe zrobił to doktor Fastolfe?
- Tak mówią jego wrogowie. Ekstremiści, którzy chcą, aby Galaktykę zamieszkiwali tylko
Przestrzeniowcy, a Ziemianie zniknęli ze wszechświata. Jeśli zdołają oni w nadchodzących
tygodniach doprowadzić do przyspieszonych wyborów, na pewno przejmą całkowitą kontrolę
nad rządem, oczywiście z katastrofalnym skutkiem.
- Dlaczego ten roboblok ma takie znaczenie? Nie rozumiem.
- Nie jestem pewna - odparła Demachek. - Nie twierdzę, Ŝe rozumiem politykę Aurory.
Domyślam się, Ŝe humanoid był w jakiś sposób powiązany z planami ekstremistów i jego
zniszczenie rozwścieczyło ich.
- Bardzo trudno jest zrozumieć działania tych ludzi i tylko wprowadziłabym pana w błąd,
gdybym próbowała je interpretować.
Baley z trudem się opanował pod jej spokojnym spojrzeniem.
- Po co mnie wezwano? - spytał cicho.
- Ze względu na Fastolfe’a. JuŜ raz poleciał pan w kosmos, Ŝeby rozwiązać zagadkę, i powiodło
się panu. Fastolfe chce, aby udał się pan na Aurorę i odkrył, kto jest odpowiedzialny za roboblok.
UwaŜa, Ŝe to jego jedyna szansa powstrzymania ekstremistów.
Nie jestem robotykiem. Nic nie wiem o Aurorze…
O Solarii teŜ nic pan nie wiedział, a jednak odniósł sukces. Chodzi o to, Baley, Ŝe my równie
gorąco jak Fastolfe pragniemy odkryć, co naprawdę zaszło. Nie chcemy jego klęski, gdyŜ
wówczas Ziemia stałaby się obiektem ataków ekstremistycznie nastawionych Przestrzeniowców,
zacieklejszych niŜ kiedykolwiek Przedtem. Musimy temu zapobiec.
- Nie mogę wziąć na siebie takiej odpowiedzialności. To zadanie graniczy z…
- Z niemoŜliwością. Wiemy o tym, ale nie mamy wyboru, i Fastolfe nalega, a obecnie popiera
go cały rząd Aurory. Gdyby odmówił pan lub gdybyśmy pana nie puścili, narazilibyśmy się na
wściekłość Aurorian. Jeśli poleci pan i odniesie sukces, będziemy ocaleni, a pan zostanie
odpowiednio wynagrodzony.
- A jeśli polecę i zawiodę?
- Zrobimy wszystko, Ŝeby wina spadła na pana, a nie na Ziemię.
- Innymi słowy, Ŝeby nie posypały się urzędnicze głowy.
- MoŜna to ująć tak: zostanie pan rzucony na poŜarcie wilkom w nadziei, iŜ zostawią w spokoju
Ziemię. Jeden człowiek za naszą planetę to niezły interes.
- Wygląda na to, Ŝe skoro na pewno poniosę klęskę, równie dobrze mogę nie lecieć.
- Dobrze pan wie, Ŝe tak nie jest - powiedziała łagodnie Demachek. - Aurora poprosiła o pana i
nie moŜe pan odmówić. A czemu miałby pan odmawiać? Od dwóch lat starał się pan o
pozwolenie na lot i denerwował, Ŝe nie otrzymuje zgody.
- Chciałem tam polecieć w pokoju, aby uzyskać pomoc w zasiedlaniu nowych światów, a nie…
- Nadal moŜe się pan starać o pomoc w urzeczywistnieniu tego marzenia, Baley. ZałóŜmy, Ŝe
się panu powiedzie. Istnieje taka moŜliwość. Fastolfe będzie bardzo zobowiązany i moŜe zrobić
w tej sprawie znacznie więcej niŜ kiedykolwiek. A i my takŜe będziemy dostatecznie wdzięczni,
Ŝeby pomóc. Czy to nie jest warte ryzyka, nawet tak wielkiego? Choć szansę sukcesu są małe,
jednak jeŜeli nie pojedzie pan, będą równe zeru. Proszę o tym pomyśleć, ale nie za długo.
Baley zacisnął usta i w końcu, pojmując, Ŝe nie ma innego wyjścia, zapytał:
- Ile mam czasu do…
Demachek przerwała mu w pół słowa:
- Chodźmy. Czy nie wyjaśniłam, Ŝe nie ma wyboru ani czasu? Odlatuje pan… - spojrzała na
zegarek - …za niecałe sześć godzin.
Kosmoport znajdował się na wschodnich przedmieściach Miasta, w niemal całkowicie
opuszczonym sektorze, który był juŜ na obszarze Zewnętrza. WraŜenie łagodziło nieco to, Ŝe
kasy biletowe i poczekalnie znajdowały się jeszcze w Mieście, a do statku dojeŜdŜało się przez
doczepiony rękaw. Zwykle wszystkie odloty miały miejsce w nocy, kiedy ciemności osłabiały
efekt otwartej przestrzeni.
W porcie nie dostrzegało się zbyt duŜego ruchu, jak na liczebność ziemskiej populacji.
Ziemianie bardzo rzadko opuszczali planetę, więc podróŜnymi byli przewaŜnie przedstawiciele
biznesu, który reprezentowali Przestrzeniowcy i roboty.
Elijah Baley, czekając aŜ statek będzie gotowy na przyjęcie pasaŜerów, juŜ tęsknił za Ziemią.
Bentley siedział obok w ponurym milczeniu. W końcu powiedział:
- Wcale nie spodziewałem się, Ŝe mama zechce przyjść.
Baley kiwnął głową.
- Ja teŜ nie. Pamiętam, jak zareagowała, kiedy leciałem na Solarię. Teraz było tak samo.
- Zdołałeś ją uspokoić?
- Robiłem, co mogłem. UwaŜa, Ŝe na pewno zginę w katastrofie albo Przestrzeniowcy zabiją
mnie na Aurorze.
- Wróciłeś z Solarii.
- Dlatego niechętnie puszcza mnie po raz drugi. Myśli, Ŝe kuszę los. Jednak jakoś sobie
poradzi. Teraz twoja kolej, Ben. Bądź przy niej i cokolwiek będziesz robił, nie wspominaj nigdy
o zasiedlaniu nowej planety. Właśnie to ją niepokoi. Czuje, Ŝe pewnego dnia ją opuścisz i Ŝe
nigdy cię nie zobaczy.
- To jest prawdopodobne - odparł Ben.
- Być moŜe ty potrafisz pogodzić się z tym, ale ona nie, więc nie dyskutujcie na ten temat
podczas mojej nieobecności. Dobrze?
- Zgoda. Sądzę, Ŝe ona jest trochę zazdrosna o Gladię.
Baley przeszył go wzrokiem.
- Czy ty…
- Nie powiedziałem ani słowa. Jednak ona teŜ widziała ten film i wie, Ŝe Gladia przebywa na
Aurorze.
- I co z tego? To duŜa planeta. Czy myślisz, Ŝe Gladia Delmarre powita mnie w kosmoporcie?
Jehoshaphat, Ben, czy twoja matka nie rozumie, Ŝe ten kiczowaty film był w dziewięciu
dziesiątych fikcją?
Ben z widocznym wysiłkiem zmienił temat.
- To takie zabawne - powiedział - siedzisz tu bez Ŝadnego bagaŜu.
- I tak jest go za duŜo. Mam na sobie ubranie, prawda! Zdejmę ciuchy zaraz po wejściu na
pokład. Zabiorą je, potraktują chemikaliami i wystrzelą w kosmos. Potem, kiedy juŜ mnie
okadzą, wyczyszczą i wypolerują, na zewnątrz i od środka, dadzą nowe. JuŜ raz przez to
przeszedłem.
Znów zapadła cisza, którą przerwał Ben:
- Wiesz co, tato… - i urwał. Spróbował ponownie: - Wiesz co, tato… - lecz i tym razem nie
poszło mu lepiej.
Baley spojrzał na niego uwaŜnie.
- Co chcesz powiedzieć, Ben?
- Tato, czuję się okropnym dupkiem mówiąc to, ale chyba muszę. Nie reprezentujesz typu
bohatera. Nawet ja nigdy cię z takiego nie uwaŜałem. Jesteś porządnym facetem i najlepszym
ojcem na świecie, ale nie bohaterem.
Baley mruknął coś pod nosem.
- A jednak - ciągnął Ben - jeśli się zastanowić, to ty wymazałeś Kosmopole z map; ty
przeciągnąłeś Aurorę na naszą stronę; to ty zacząłeś ten projekt osadnictwa na nowych planetach.
Tato, zrobiłeś dla Ziemi więcej niŜ cały rząd razem wzięty. Dlaczego tak cię nie doceniają?
- PoniewaŜ nie jestem typem bohatera i dlatego, Ŝe zaszkodził mi ten głupi film. Przysporzył mi
wrogów w Wydziale Policji,, zdenerwował matkę i obdarzył mnie reputacją, jakiej nie mogę i
sprostać.
Biper na jego przegubie zamigotał i Baley wstał.
- Muszę juŜ iść, Ben.
- Wiem. Jednak chciałem powiedzieć, tato, Ŝe ja cię podziwiam. A tym razem, kiedy wrócisz,
usłyszysz to od wszystkich, nie tylko ode mnie.
Baley poczuł, Ŝe się rozkleja. Gwałtownie skinął głową, połoŜył synowi rękę na ramieniu i
wymamrotał:
- Dzięki. UwaŜaj na siebie i na mamę, kiedy mnie nie będzie. Odszedł i nawet nie odwrócił
głowy. Powiedział Benowi, Ŝe leci na Aurorę omówić projekt osadnictwa. Gdyby tak było,
mógłby wrócić z sukcesem. A tak…
Powrócę w niełasce - pomyślał. - JeŜeli w ogóle to mi się uda.
Daneel
Baley juŜ po raz trzeci miał lecieć kosmolotem, wiedział więc dobrze, czego ma oczekiwać.
PrzeŜyje uczucie odizolowania, poniewaŜ nikogo nie spotka, oprócz (ewentualnie) robota.
Zostanie poddany temu całemu medycznemu okadzaniu i wyjaławianiu, przygotowującemu go
do spotkania z Przestrzeniowcami, którzy uwaŜali Ziemian za chodzące zbiorniki
najrozmaitszych infekcji.
Jednak teraz nie zrobi to na nim wraŜenia. I na pewno nie odczuje tak bardzo opuszczenia
Miasta. Jest przygotowany na otwartą przestrzeń. Tym razem moŜe nawet poprosi, Ŝeby
pokazano mu kosmos - pomyślał odwaŜnie z uczuciem lekkiego ściskania w Ŝołądku. - Czy
wygląda on inaczej niŜ na zdjęciach nocnego nieba, zrobionych na obszarach Zewnętrza?
Przypomniał sobie, jak pierwszy raz ujrzał kopułę planetarium (rzecz jasna, stojącego
bezpiecznie w granicach Miasta). Wiedział wówczas, Ŝe nie znajduje się na otwartej przestrzeni,
więc nie odczuwał lęku.
Potem jeszcze dwukrotnie - nie, trzykrotnie - był nocą w Zewnętrzu, gdzie przyglądał się
prawdziwym gwiazdom na prawdziwym nieboskłonie. Robiły mniejsze wraŜenie niŜ kopuła
planetarium. Kiedy jednak powiał chłodny wietrzyk świadczący o tym, Ŝe znajduje się poza
Miastem, odczuwał niepokój, choć widok był mniej groźny niŜ za dnia, bowiem ciemność
otaczała go grubym murem.
Czy obraz, który ujrzy przez iluminator kosmolotu, będzie podobny do tego, co widział w
planetarium czy teŜ do nocnego ziemskiego nieba? A moŜe zrobi całkiem inne wraŜenie?
Baley skoncentrował się na tych rozwaŜaniach, odsuwając myśli o rozstaniu z Jessie, Benem i
Miastem.
W przypływie odwagi odmówił jazdy samochodem i uparł się, Ŝe z poczekalni do kosmolotu
przejdzie pieszo w towarzystwie robota, który po niego przybył. W końcu to krótki odcinek drogi
i do tego dobrze zadaszony.
Rękaw był tylko lekko wygięty i obejrzawszy się za siebie, Baley dojrzał stojącego na drugim
końcu Bena. Niedbale machnął mu ręką, jakby wsiadał na ekspresstradę do Trenton, a Ben
wyrzucił ramiona nad głowę, układając palce obu rąk w staroŜytny znak zwycięstwa.
Zwycięstwa? PróŜne nadzieje - pomyślał Baley i starając się odegnać ponure myśli, zaczął się
zastanawiać, jak by to było, gdyby razem z innymi pasaŜerami, takŜe źle znoszącymi otwartą
przestrzeń, miał odlecieć w biały dzień, kiedy metalowa powłoka statku lśni w słońcu. Jak by
przeŜywał to zamknięcie w maleńkim blaszanym świecie, który ma się zaraz oderwać od Ziemi i
zatracić w przestrzeni, a po pokonaniu bezkresu nicości znaleźć się w innym…
Starał się poruszać miarowym krokiem, zachowując kamienny wyraz twarzy. Jednak idący
obok robot zatrzymał go.
- Źle się pan czuje, sir?
(Nie „panie”, tylko „sir”. To był robot z Aurory.)
- Nic mi nie jest, chłopcze - odparł szorstko Baley. - Ruszaj.
Nie odrywał oczu od ziemi i nie podniósł ich, dopóki nie podeszli do pojazdu kosmicznego.
Statek przysłali Aurorianie!
Był tego pewien. Obrysowany ciepłym blaskiem lamp, wznosił swój długi, smukły kadłub -
potęŜniejszy od kosmolotów wytwarzanych na Solarii.
Baley wszedł do środka i porównanie znów wypadło na korzyść Aurorian. Kabina, którą miał
zajmować, była większa niŜ dwa lata temu, bardziej luksusowa i wygodna.
Dobrze wiedział, czego oczekiwać, więc bez wahania zdjął z siebie ubranie. (Podejrzewał, Ŝe
spalą je w płomieniu plazmowym - Na pewno mu go nie oddadzą, kiedy będzie miał wrócić na
Ziemię - o ile w ogóle wróci. Poprzednio nie oddali.)
Nie otrzyma Ŝadnej odzieŜy, dopóki nie zostanie starannie wykąpany, ostrzyŜony, zbadany i
zaszczepiony. Niemal wyczekiwał tych upokarzających zabiegów. Przynajmniej pozwolą mu
zapomnieć o tym, co go czeka. Ledwie poczuł przyspieszenie i nim zdąŜył sobie z tego zdać
sprawę, juŜ opuścili Ziemię i znaleźli się w kosmosie.
WłoŜywszy wreszcie nowy strój, Baley bez entuzjazmu obejrzał się w lustrze. Materiał był
gładki i błyszczący, a przy kaŜdym poruszeniu mienił się róŜnymi kolorami. Nogawki spodni
opinały kostki i wchodziły do butów, które same dopasowały się do stóp. Bluza miała długie
bufiaste rękawy, a do kołnierza był przypięty kaptur, który mógł w razie potrzeby zakryć głowę.
Dłonie osłaniały przezroczyste rękawiczki. Wiedział, Ŝe został tak ubrany nie dla jego wygody,
lecz aby zmniejszyć niebezpieczeństwo groŜące Przestrzeniowcom.
Baley pomyślał, Ŝe powinien odczuwać nieprzyjemne gorąco i wilgoć. Jednak z wyraźną ulgą
stwierdził, Ŝe nawet się nie poci. Zwrócił się więc do robota, który nadal mu towarzyszył.
- Chłopcze, czy te ciuchy mają regulowaną temperaturę?
- Istotnie, sir. To ubranie na kaŜdą pogodę, bardzo chętnie noszone. A takŜe niezwykle drogie.
Niewielu na Aurorze moŜe sobie na nie pozwolić.
- Tak? Jehoshaphat!
Spojrzał na robota. Wyglądał na prymitywny model i właściwie niewiele róŜnił się od
ziemskich, a mimo to przy formułowaniu zdań wykazywał subtelność, jakiej brakowało
maszynom Ziemian. Mógł na przykład nieznacznie zmieniać wyraz twarzy. Uśmiechnął się
lekko, gdy informował, Ŝe Baley otrzymał coś, na co niewielu Aurorian mogło sobie pozwolić.
Materiał, z którego wykonano robota, przypominał metal, a jednak zachowywał się jak tkanina,
rozciągająca się przy kaŜdym ruchu i ciesząca oko kontrastowymi kolorami. Krótko mówiąc,
jeśli nie przyjrzało mu się dokładnie i z bliska, robot, chociaŜ zdecydowanie niehumanoidalny,
wydawał się ubrany.
Baley zapytał go:
- Jak mam na ciebie mówić, chłopcze?
- Jestem Giskard, sir.
- R. Giskard?
- Jeśli pan chce, sir.
- Czy na tym statku jest biblioteka?
- Tak, sir.
- Czy moŜesz znaleźć mi ksiąŜkofilmy o Aurorze?
- Jakiego typu, sir?
- O historii, naukach politycznych, geografii - czymkolwiek, co pomoŜe mi zrozumieć
mieszkańców.
- Tak, sir.
- I projektor.
- Tak, sir.
Gdy robot wyszedł przez podwójne drzwi, Baley uświadomił sobie, Ŝe podczas podróŜy na
Solarię nawet nie przyszło mu do głowy, aby wykorzystać czas na nauczenie się czegoś
poŜytecznego. W ciągu ostatnich dwóch lat zrobił wyraźne postępy.
Pchnął drzwi, którymi przed chwilą wyszedł robot, lecz nie ustąpiły. Zdziwiłby się, gdyby było
inaczej. Obejrzał więc pomieszczenie. ZauwaŜył ekran projektora i spróbował go włączyć. Nagle
ryknęła muzyka, a kiedy w końcu zdołał ją przyciszyć, słuchał z dezaprobatą. Blaszana i
niemelodyjna. Brzmiała tak, jakby instrumenty orkiestry były dziwnie rozstrojone.
Potknął innych przełączników i wreszcie ukazał się obraz. Zobaczył mecz piłki noŜnej, grany
najwidoczniej w stanie niewaŜkości. Piłka wędrowała po liniach prostych, a gracze - zbyt liczni
po obu stronach - z płetwami na plecach, łokciach i ramionach szybowali w powietrzu.
Niezwykły widok sprawił, Ŝe Baleyowi zakręciło się w głowie. Kiedy pochylił się, by wyłączyć
projektor, usłyszał, Ŝe drzwi się otwierają.
Spodziewając się R. Giskarda, z początku zauwaŜył tylko, Ŝe to nie on. Dopiero po chwili
pojął, Ŝe widzi humanoidalną postać o szerokiej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi i
krótkich, płowych włosach, ubraną w klasyczny garnitur.
- Jehoshaphat! - powiedział Baley zduszonym głosem.
- Partnerze Elijahu - odezwał się tamten podchodząc bliŜej z lekkim uśmiechem na powaŜnej
twarzy.
- Daneel! - krzyknął Baley, obejmując robota i przyciskając go do piersi. - Daneel!
Baley trzymał Daneela, jedyny znajomy obiekt na statku i jedyną nić łączącą z przeszłością.
Przywarł doń ze wzruszeniem i ulgą.
Potem pomału pozbierał myśli i zrozumiał, Ŝe nie trzyma Daneela, tylko R. Daneela - Robota
Daneela Olivawa. Tulił go, a ten ściskał swego partnera lekko i pozwalał się obejmować. Sądził,
Ŝe ta czynność sprawia przyjemność ludzkiej istocie, więc ją znosił, gdyŜ pozytonowe zasoby
mózgu nie pozwalały mu się odsunąć i rozczarować oraz zawstydzić człowieka. NiepodwaŜalne
Pierwsze Prawo Robotyki głosi: „Robot nie moŜe zranić Ŝadnej ludzkiej istoty…” - a odrzucenie
przyjacielskiego gestu zraniłoby tego człowieka.
Powoli, starając się nie zdradzać zmieszania, Baley puścił robota. Na koniec jeszcze lekko
ścisnął jego ramiona.
- Nie widziałem cię, Daneelu - powiedział - od kiedy przyprowadziłeś na Ziemię ten statek z
dwoma matematykami. Pamiętasz?
- Oczywiście, partnerze Elijahu. Miło mi cię widzieć.
- Odczuwasz coś, prawda? - spytał Baley.
- Nie umiem tego określić w kategoriach ludzkich doznań, partnerze Elijahu Jednak mogę rzec,
iŜ na twój widok moje myśli biegną szybciej, a siła grawitacji zdaje się w mniejszym stopniu
oddziaływać na moje zmysły. WyobraŜam sobie, Ŝe ten stan w przybliŜeniu odpowiada
wraŜeniom, które określiłbyś mianem przyjemności.
Baley kiwnął głową.
- Cokolwiek czujesz na mój widok, partnerze, jeśli jest to lepsze od stanu, w jakim jesteś, kiedy
mnie nie widzisz, zupełnie mi odpowiada - nie wiem, czy nadąŜasz za tokiem mojego
rozumowania. Skąd się tu wziąłeś?
- Giskard Reventlov zameldował, Ŝe zostałeś… - urwał Daneel.
- Oczyszczony? - spytał ironicznie Baley.
- Zdezynfekowany - rzekł Daneel. - Wtedy uznałem, Ŝe czas się pokazać.
- Chyba nie obawiałeś się infekcji?
- Oczywiście, Ŝe nie, partnerze Elijahu, ale inni na statku nie chcieliby ze mną przestawać.
Mieszkańcy Aurory są wyczuleni na ryzyko zaraŜenia, czasami w stopniu przekraczającym
rzeczywiste niebezpieczeństwo.
- Rozumiem, ale nie pytałem, dlaczego jesteś tu w tej chwili. Pytałem, dlaczego w ogóle tu
jesteś?
- Doktor Fastolfe, do którego naleŜę, polecił mi udać się na ten statek z kilku waŜnych
powodów. UwaŜał, Ŝe od początku tej niewątpliwie trudnej dla ciebie misji powinieneś mieć przy
sobie coś znajomego.
- To bardzo uprzejmie z jego strony. Jestem mu wdzięczny.
R. Daneel skłonił się nisko.
- Doktor Fastolfe sądził równieŜ, Ŝe to spotkanie zrobi na mnie - tu robot zawahał się -
odpowiednie wraŜenie.
- Sprawi przyjemność, Daneelu.
- Jeśli wolno mi uŜyć tego określenia, tak. A trzeci - najwaŜniejszy powód - to…
W tym momencie drzwi ponownie otworzyły się i wszedł R. Giskard.
Baley na jego widok poczuł nagły przypływ niezadowolenia. Miał przed sobą niezaprzeczalnie
maszynę, a jej obecność w jakiś sposób podkreślała charakter Daneela (R. Daneela - nagle
pomyślał Baley), mimo iŜ był on znacznie doskonalszą wersją robota. Baley nie chciał takiego
zwracania uwagi na robocią naturę Daneela; nie podobało mu się zmieszanie, jakie odczuwał z
tego powodu, Ŝe nie potrafi traktować swego partnera inaczej niŜ człowieka, któremu trudno się
wysłowić.
- Co jest, chłopcze? - rzucił zniecierpliwiony.
- Sir, przyniosłem filmoksiąŜki, które chciał pan obejrzeć, i czytnik.
- Dobrze, połóŜ je tu. PołóŜ. I moŜesz wyjść. Daneel zostanie ze mną.
- Tak, sir.
Oczy robota - lekko świecące, zauwaŜył Baley, w odróŜnieniu od oczu Daneela - przelotnie
zatrzymały się na R. Daneelu, jakby w oczekiwaniu na polecenia od zwierzchnika, lecz ten rzekł
spokojnie:
- Uczynisz właściwie, przyjacielu Giskardzie, zostając pod drzwiami na zewnątrz.
- Tak zrobię, przyjacielu Daneelu - odrzekł robot.
Wyszedł, a Baley zapytał z niechęcią w głosie:
- Dlaczego on musi stać pod moimi drzwiami? Czy jestem więźniem?
- Z Ŝalem muszę przyznać, Ŝe tak - odparł R. Daneel. - Chodzi o to, iŜ podczas podróŜy nie
wolno ci rozmawiać z załogą statku. Jednak powód obecności Giskarda jest inny i dlatego muszę
cię poprosić, partnerze Elijahu, Ŝebyś nie mówił „chłopcze” ani do Giskarda, ani do
jakiegokolwiek innego robota.
Baley zmarszczył brwi.
- Czy on nie lubi tego słowa?
Asimov Isaak Asimov Isaak W 1923 rodzina Asimova wyemigrowała z Rosji do USA. Pod koniec lat trzydziestych Isaac Asimov rozpoczął studiowanie chemii na Uniwersytecie Columbia. Tytuł magistra w dziedzinie biochemii uzyskał w 1941. Po czteroletniej przerwie w edukacji spowodowanej wojną, zdobył doktorat w 1948. Swój pierwszy etat podjął jako świeŜo upieczony chemik w filadelfijskiej stoczni. Poznał tam Roberta Heinleina i L. Sprague de Campa, którzy, podobnie jak i on sam, mieli stać się wybitnymi twórcami fantastyki. Po uzyskaniu doktoratu rozpoczął pracę na uniwersytecie, badając związki chemiczne niszczące zarazki malarii. Potem zajmował się między innymi biochemią. 1 lipca 1958 przerwał swą karierę naukową, ogłaszając się pełnoetatowym pisarzem. Jak sam powiedział, wolał być bardzo dobrym wykładowcą i pisarzem s-f zarazem, niŜ jedynie przeciętnym badaczem. Honorową profesurę przyznano mu w 1979. Rozwinął przyjęty później przez astrofizyków podział cywilizacji Kardaszewa z III na VII generacji. Zmarł na powikłania związane z wirusem HIV, którym został zainfekowany podczas operacji wstawiania by-passów jaką przeszedł w 1983. Jest autorem trzech praw robotyki. Kilka utworów Asimova zostało zekranizowanych. Najbardziej znane ekranizacje to: Ja, Robot (I, Robot, 2004) z Willem Smithem oraz Człowiek przyszłości (Bicentennial Man, 1999) z Robinem Williamsem.
Przedmowa Mój pisarski romans z robotami zaczął się dziesiątego maja 1939 roku, ale jako czytelnik science fiction zakochałem się w nich duŜo wcześniej. W roku 1939 roboty w literaturze science fiction nie były niczym nowym. Mechaniczne istoty ludzkie spotykamy juŜ w staroŜytnych i średniowiecznych mitach i legendach, lecz słowo „robot” po raz pierwszy pojawiło się w sztuce Karola Capka zatytułowanej R.U.R. Premiera przedstawienia odbyła się w Czechosłowacji w roku 1921, ale utwór szybko doczekał się tłumaczeń na wiele języków. R.U.R. to skrót od „roboty uniwersalne Rossuma”. Rossum, angielski przemysłowiec, produkuje sztuczne istoty ludzkie po to, by zastępowały w pracy człowieka, który teraz, wolny juŜ od wszelkiego przymusu, moŜe oddać się wyłącznie twórczości. (W języku czeskim słowo „robot” oznacza „pracę przymusową”). Mimo najlepszych intencji Rossuma wszystko poszło nie tak, jak zaplanował: roboty wznieciły rebelię i zaczęły niszczyć gatunek ludzki. Nie jest zapewne rzeczą zaskakującą, Ŝe według pojęć roku 1921 postęp techniczny musi doprowadzić do powszechnej katastrofy. Pamiętajmy, Ŝe skończyła się właśnie pierwsza wojna światowa, której czołgi, samoloty i gazy bojowe ukazały ludzkości „ciemną stronę mocy”, by uŜyć określenia z Gwiezdnych wojen. R.U.R. stanowi rozszerzenie ponurej wizji przedstawionej w jeszcze słynniejszym bodaj Frankensteinie, gdzie stworzenie nowego rodzaju sztucznej istoty ludzkiej kończy się katastrofą, choć nie na tak globalną skalę jak w sztuce Čapka. Za przykładem tych dwóch dzieł literatura lat dwudziestych i trzydziestych nieodmiennie ukazywała roboty jako niebezpieczne maszyny, niszczące ostatecznie swoich stwórców. Moralne przesłanie tych utworów przypominało raz po raz, Ŝe „istnieją rzeczy, po które nie powinien sięgać umysł człowieka”. Ja jednak juŜ jako młodzieniec nie mogłem pogodzić się z myślą, Ŝe jeśli wiedza stanowi zagroŜenie, alternatywą jest ignorancja. Zawsze uwaŜałem, Ŝe rozwiązaniem musi być mądrość. Nie naleŜy unikać niebezpieczeństwa. Trzeba tylko nauczyć się nim sterować. Jest to zresztą podstawowe wyzwanie dla człowieka, odkąd pewna grupa naczelnych przekształciła się w ludzi. KaŜdy postęp techniczny niesie ze sobą zagroŜenie. Ogień był niebezpieczny od początku, podobnie (jeśli nie bardziej) - mowa; jedno i drugie jest groźne do dzisiaj, ale bez nich człowiek nie byłby człowiekiem. Tak czy owak, sam nie wiem dlaczego, opowiadania o robotach, które czytałem, nie satysfakcjonowały mnie; czekałem na coś lepszego. I znalazłem - w grudniu 1938 roku na łamach Astounding Science Fiction. Wydrukowano tam opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen O’Loy. Autor z ogromną sympatią odnosi się do występującej w utworze postaci robota. Było to chyba dopiero drugie opowiadanie tego pisarza, ale na zawsze juŜ zostałem zagorzałym miłośnikiem del Reya, (Proszę, niech nikt mu o tym nie mówi. On nie moŜe się dowiedzieć). Miesiąc później, w styczniu 1939 roku, w magazynie Amazing Stories równieŜ Eando Binder w opowiadaniu I, Robot pokazał nader sympatycznego robota. Utwór ten, choć znacznie odbiegał klasą od poprzedniej historii, znów niebywale mnie poruszył. Czułem niejasno, Ŝe i ja pragnę napisać opowiadanie, w którym roboty przedstawione byłyby jako istoty miłe, dobre i przyjazne. I tak oto dziesiątego maja 1939 roku rozpocząłem pracę. Trwało to aŜ dwa tygodnie; w tamtych latach pisanie opowiadań zajmowało mi sporo czasu.
Stworzoną historię zatytułowałem Robbie, a traktowała ona o robocie-niańce, który bardzo kochał powierzonego jego opiece chłopca, ale w matce dziecka budził lęk. Fred Pohl (liczył sobie wówczas równieŜ dziewiętnaście lat i do dnia dzisiejszego ostro ze mną rywalizuje) okazał się mądrzejszy ode mnie. Przeczytawszy Robbiego oświadczył, Ŝe John Campbell, wszechwładny wydawca Astounding, nie przyjmie tego opowiadania, poniewaŜ zbyt przypomina ono Helen O’Loy. Miał rację. Campbell odrzucił je z tego właśnie powodu. Niemniej, kiedy w jakiś czas potem Fred został wydawcą dwóch nowych magazynów, dwudziestego piątego marca 1940 roku wziął ode mnie Robbiego. Opowiadanie ukazało się drukiem w tym samym roku w numerze wrześniowym czasopisma Super Science Stories, pod zmienionym tytułem Strange Playfellow (Fred miał okropny zwyczaj zmieniania tytułów - prawie zawsze na gorsze. Opowiadanie to ukazywało się potem wielokrotnie drukiem, ale zawsze juŜ pod oryginalnym tytułem). W tamtych latach jednak sprzedawanie opowiadań komuś innemu niŜ Campbell niezbyt mnie interesowało, więc spróbowałem napisać kolejne dziełko. Najpierw przedyskutowałem pomysł z samym Campbellem. Chciałem mieć pewność, Ŝe jeśli nawet odrzuci moje opowiadanie, to zrobi to wyłącznie ze względu na jego niedoskonałość literacką. Napisałem Reason, w którym robot miał - by tak rzec - własną religię. Campbell zakupił ten utwór dwudziestego drugiego listopada 1940 roku i wydrukował go w swoim magazynie w kwietniu 1941 roku. Było to juŜ trzecie opowiadanie, które Campbell ode mnie kupił - a pierwsze, które wziął w takiej formie, w jakiej zostało napisane, nie Ŝądając zmian i poprawek. Fakt ów tak wbił mnie w dumę, Ŝe napisałem trzecie opowiadanie o robotach, tym razem o robocie, który potrafił czytać ludzkie myśli. Zatytułowałem je Liar!. Campbell równieŜ je kupił i opublikował w maju 1941 roku. Tak więc w dwóch kolejnych numerach Astounding miałem dwa swoje opowiadania o robotach. Nie zamierzałem na tym poprzestać. Miałem pomysł na całą serię. Ponadto wymyśliłem coś jeszcze. Dwudziestego trzeciego grudnia 1940 roku, podczas dyskusji z Campbellem o pomyśle czytającego w ludzkich myślach robota, rozmowa zeszła na problem praw rządzących ich zachowaniem. UwaŜałem, Ŝe roboty są urządzeniami mechanicznymi, które mają wbudowane systemy zabezpieczające. Zaczęliśmy się zastanawiać, w jakim kształcie słownym moŜna by to wyrazić - i tak narodziły się Trzy Prawa Robotyki. Najpierw dokładnie sformułowałem owe Trzy Prawa i zacytowałem je w moim czwartym opowiadaniu zatytułowanym Runaround. Ukazało się ono drukiem w maju 1942 roku na łamach Astounding, a tekst samych Praw pojawił się na stronie setnej. Specjalnie o to zadbałem, tam bowiem po raz pierwszy w historii świata, o ile się orientuję, padło słowo „robotyka”. W latach czterdziestych napisałem dla Astounding cztery dalsze opowiadania: Catch That Rabbit, Escape (tutaj Campbell zmienił tytuł na Paradoxical Escape, poniewaŜ przed dwoma laty opublikował juŜ inne opowiadanie pod tytułem Escape), Evidence oraz The Evitable Conflict. Ukazały się one kolejno na łamach Astounding w lutym 1944 roku, w sierpniu 1945, we wrześniu 1946 i w czerwcu 1950 roku. Od 1950 najpowaŜniejsze wydawnictwa, głównie Doubleday and Company, zaczęły publikować fantastykę naukową w twardej oprawie. W styczniu tego roku Doubleday wydał moją pierwszą ksiąŜkę, powieść pt. Kamyk na niebie, a ja w pocie czoła pracowałem juŜ nad następną. Fredowi Pohlowi, który przez jakiś czas był moim agentem, przyszło do głowy, Ŝe mógłbym wydać w jednej ksiąŜce moje opowiadania o robotach. Doubleday wprawdzie nie było zainteresowane zbiorem opowiadań, ale pomysł podchwyciło Ŝywo niewielkie wydawnictwo Gnome Press.
Ósmego czerwca 1950 roku wręczyłem im maszynopisy opowiadań zebranych pod wspólnym tytułem Mind and Iron. Wydawca pokręcił głową. - Nazwijmy to I, Robot - powiedział. - Nie moŜemy - odparłem. - Przed dziesięciu laty tak właśnie zatytułował swoje opowiadanie Eando Binder. - A kogo to obchodzi? - odparł wydawca (przytaczam łagodną wersję tego, co naprawdę powiedział), więc dość niechętnie, wyraziłem zgodę na zmianę tytułu sugerowaną przez Gnomę Press. I, Robot ukazała się pod sam koniec roku 1950, jako druga ksiąŜka w moim dorobku pisarskim. Składała się z ośmiu opowiadań o robotach drukowanych przedtem w Astounding, ale ułoŜonych w innej kolejności, tak Ŝe stanowiły pewien logiczny ciąg. Ponadto włączyłem do zbioru moje pierwsze opowiadanie, Robbie, poniewaŜ - mimo Ŝe Campbell je odrzucił - darzyłem je wielkim sentymentem. W latach czterdziestych napisałem wprawdzie jeszcze trzy inne opowieści z cyklu robotów, które Campbell bądź odrzucił, bądź ich w ogóle nie widział, ale nie pasowały one logicznie do innych opowiadań i nie weszły do zbioru I, Robot. Utwory te oraz inne opowiadania o robotach, napisane w ciągu dziesięciu lat po ksiąŜkowym wydaniu I, Robot, znalazły się w zbiorze The Complete Robot, opublikowanym przez Doubleday w roku 1982. KsiąŜka nie zrobiła furory na rynku księgarskim, niemniej rok po roku sprzedawała się stale, choć powoli. Po pięciu latach wydała ją równieŜ brytyjska firma Armed Force, w tańszej twardej oprawie. I, Robot pojawił się równieŜ w wersji niemieckiej (moja pierwsza publikacja obcojęzyczna), a w roku 1956 doczekał się nawet paperbacku w New American Library. Jedynym moim zmartwieniem było Gnome Press, które dogorywało i nie przekazywało mi półrocznych rozliczeń, nie mówiąc juŜ o honorariach. Podobnie zresztą miała się rzecz z trzema ksiąŜkami z cyklu „Fundacja”, wydanymi w tej firmie. W roku 1961 Doubleday, widząc Ŝe Gnome Press nie ma szans na przzetrwanie, przejęło od nich prawa do I, Robot (i ksiąŜek z cyklu Fundacja”) - Od tej chwili pozycje te zaczęły funkcjonować o wiele lepiej - I, Robot do dzisiaj ma dodruki. A to juŜ przecieŜ trzydzieści trzy lata. W roku 1981 prawa do tej ksiąŜki zakupili producenci filmowi, ale jak dotąd nie doczekała się ekranizacji. Doczekała się natomiast tłumaczeń; o ile wiem - na osiemnaście języków, w tym na rosyjski i hebrajski. Ale zbyt wyprzedziłem rozwój wydarzeń. Wróćmy do roku 1952, kiedy to I, Robot jako publikacja Gnome Press z trudem przepychała się do przodu, a ja nie miałem realnych widoków na sukces. Wtedy to pojawiły się nowe, najwyŜszej próby czasopisma z gatunku science fiction, a wraz z nimi przyszedł prawdziwy boom w tej dziedzinie. W roku 1949 zaczął się ukazywać The Magazine ofFantasy and Science Fiction, a w 1950 - Galaxy Science Fiction. Tym samym John Campbell stracił swój monopol i w ten sposób zakończył się „złoty wiek” lat czterdziestych. Z uczuciem pewnej ulgi zacząłem pisywać dla Horace’a Golda, wydawcy Galaxy. Przez ostatnie osiem lat pracowałem wyłącznie dla Campbella i czułem, Ŝe zbyt jestem związany z jednym tylko wydawcą. Gdyby mu się coś przytrafiło, w równym stopniu dotknęłoby to mnie. Kiedy więc Gold zaczął kupować moje utwory, bardzo się uspokoiłem. Gold wydrukował w odcinkach moją drugą powieść, Gwiazdy jak pył…, choć zmienił tytuł na Tyrann, który w moim przekonaniu brzmiał okropnie. Ale Gold nie był jedynym człowiekiem, dla którego pisałem. Jedno opowiadanie o robotach sprzedałem Howardowi Browne’owi, który wydawał Amazing w tym krótkim okresie, kiedy
pismo starało się utrzymywać wysoki poziom. Utwór ów, zatytułowany Satisfaction Guaranteed, ukazał się w roku 1951 w kwietniowym numerze tego magazynu. Był to jednak wyjątek. Nie chciałem juŜ więcej pisać opowiadań o robotach. Zbiór I, Robot stanowił naturalne zakończenie pewnego etapu mojej literackiej kariery. Zająłem się innymi sprawami. Gold, który drukował juŜ w odcinkach jedną moją powieść, koniecznie chciał opublikować następną, zwłaszcza kiedy najnowszą ksiąŜkę Prądy przestrzeni wziął do druku w odcinkach Campbell. Dziewiętnastego kwietnia 1952 roku dyskutowałem z Goldem pomysł mojej nowej powieści, która miałaby ukazać się w Galaxy. Wydawca doradzał powieść o robotach, ale ja zdecydowanie odmówiłem. O robotach pisywałem jedynie opowiadania, i miałem powaŜne wątpliwości, czy udałoby mi się sklecić na ten temat sensowną powieść. - AleŜ poradzisz sobie - kusił Gold. - Co myślisz o przeludnionym świecie, w którym pracę ludzi wykonują roboty? - Zbyt przygnębiające - odparłem. - Nie jestem przekonany, czy mam chęć pisać cięŜką, socjologiczną powieść. - Więc zrób to po swojemu. Lubisz kryminały. Wymyśl więc morderstwo w tym przeludnionym świecie, wymyśl detektywa, który ma rozwiązać zagadkę, a za partnera daj mu robota. Jeśli detektyw nie podoła zadaniu, zastąpi go robot. To był celny strzał. Campbell mawiał często, Ŝe kryminalne opowiadanie science fiction jest sprzecznością samą w sobie; w razie kłopotów detektyw moŜe nieuczciwie wykorzystywać wymyślane na poczekaniu wynalazki techniczne, co stanowiłoby naduŜycie wobec czytelnika. Zasiadłem zatem do pisania klasycznego kryminału, który nie byłby takim naduŜyciem, a zarazem byłby typowym utworem science fiction. W ten sposób powstała powieść Pozytonowy detektyw. Ukazała się drukiem w trzech kolejnych numerach Galaxy: w październiku, listopadzie i grudniu 1953 roku. W roku następnym wydrukowało ją wydawnictwo Doubleday jako moją jedenastą ksiąŜkę. Bez wątpienia Pozytonowy detektyw okazał się ksiąŜką, która po dziś dzień stanowi mój największy sukces. Sprzedawała się lepiej niŜ inne, wcześniejsze, od czytelników napływały niezwykle serdeczne listy, no i w Doubleday uśmiechano się do mnie tak ciepło jak nigdy dotąd. Do tej pory, zanim podpisali ze mną kontrakt, Ŝądali szkiców poszczególnych rozdziałów; teraz wystarczało im juŜ tylko moje zapewnienie, Ŝe pracuję nad kolejną ksiąŜką. Pozytonowy detektyw odniósł sukces tak ogromny, Ŝe nieuniknione okazało się napisanie jego drugiej części. Podejrzewam, Ŝe gdybym nie zaczął juŜ pisać prac popularnonaukowych, co sprawiało mi wielką frajdę, zabrałbym się za to natychmiast. Ostatecznie do Nagiego słońca zasiadłem dopiero w październiku 1955 roku. Kiedy jednak juŜ się zmobilizowałem, pisanie szło mi jak z płatka. Utwór stanowił jakby przeciwwagę poprzedniej ksiąŜki. Akcja Pozytonowego detektywa rozgrywa się na Ziemi, gdzie Ŝyje wiele istot ludzkich i nieliczne roboty. Nagie słońce dzieje się na Solarii, w świecie gdzie jest mnóstwo robotów, a ludzi niewielu. Co więcej, choć zasadniczo w swojej twórczości unikałem wątków romansowych, w Nagim słońcu zdecydowałem się taki motyw pomieścić. Byłem bardzo zadowolony z tej powieści i w głębi duszy uwaŜałem ją nawet za lepszą od Pozytonowego detektywa, ale na dobrą sprawę nie wiedziałem, co z nią zrobić. Do Campbella, który zajął się dziwaczną pseudonauką zwaną dianetyką, latającymi talerzami, psioniką i innymi wątpliwej wartości sprawami, trochę się zraziłem. Z drugiej jednak strony zbyt wiele mu zawdzięczałem i dręczyły mnie wyrzuty surnienia, Ŝe tak bezceremonialnie związałem się z
Goldem, który wydrukował w odcinkach juŜ dwie moje powieści. Ale z narodzinami Nagiego słońca Gold nie miał nic wspólnego, mogłem więc dysponować tą powieścią wedle własnej woli. Zaproponowałem ją zatem Campbellowi, który nie namyślał się ani chwili. Ukazała się w trzech odcinkach Astounding w roku 1956, w numerach październikowym, listopadowym i grudniowym. Campbell tym razem nie próbował juŜ zmieniać tytułu. W roku 1957 powieść ukazała się w Doubleday jako moja dwudziesta ksiąŜka. Zrobiła taką samą karierę (jeśli nie większą) jak Pozytonowy detektyw i wydawnictwo Doubleday oświadczyło, Ŝe nie mogę na tych dwóch powieściach poprzestać. Powinienem napisać trzecią, tworząc tym samym trylogię, podobnie jak trylogię tworzyły moje wcześniejsze powieści z cyklu ,,Fundacja”. W pełni się z wydawnictwem zgadzałem. Miałem ogólny pomysł fabuły i wymyśliłem nawet tytuł - The Bounds of Infinity. W lipcu 1958 roku wyjechałem z rodziną na trzy tygodnie nad morze, do Marshfield w stanie Massachusetts. Planowałem napisać tam większą część powieści. Akcję umieściłem na Aurorze, gdzie relacja ludzie - roboty nie przechyla się ani na korzyść człowieka, jak w Pozytonowym detektywie, ani na korzyść robota, jak w powieści Nagie słońce. Co więcej, miałem zamiar rozbudować wątek miłosny. Tak to sobie wykombinowałem - ale coś nie wypaliło. W latach pięćdziesiątych coraz bardziej wciągało mnie pisanie ksiąŜek popularnonaukowych i dlatego po raz pierwszy w swojej karierze zacząłem tworzyć coś, co pozbawione było iskry boŜej. Po napisaniu czterech rozdziałów zniechęciłem się i zarzuciłem pomysł. Zdawałem sobie jasno sprawę, Ŝe nie podołam wątkowi romansowemu i nie zdołam stosownie wywaŜyć relacji człowiek - robot. I tak juŜ zostało. Minęło dwadzieścia pięć lat. Zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce nieustannie były wznawiane. Obie powieści pojawiły się na rynku razem pod tytułem The Robot Novels; ukazały się równieŜ łącznie z niektórymi moimi opowiadaniami w tomie zatytułowanym The Rest of Robots. Poza tym zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce doczekały się licznych wydań kieszonkowych. Tak więc przez dwadzieścia pięć lat czytelnicy nie stracili z nimi kontaktu i mam nadzieję, Ŝe przyniosły im one wiele radości. Mnóstwo osób pisało do mnie domagając się trzeciej powieści o robotach. Na zjazdach pytano mnie o nią wprost. Nigdy jeszcze tak usilnie nie nakłaniano mnie do napisania czegokolwiek (moŜe z wyjątkiem czwartej powieści z cyklu „Fundacja”). Jeśli ktoś pytał mnie, czy zamierzam napisać trzecią powieść o robotach, nieodmiennie odpowiadałem: „Tak, kiedyś zabiorę się za nią, więc módlcie się, Ŝebym Ŝył jak najdłuŜej”. Ja równieŜ - nie wiem dlaczego - czułem, Ŝe powinienem napisać tę powieść, ale lata mijały, a we mnie rosła pewność, Ŝe nie potrafię tego dokonać, i umacniałem się w smutnym przeświadczeniu, Ŝe trzecia powieść nigdy się nie narodzi. A jednak w marcu 1983 roku przedstawiłem wydawnictwu Doubleday „długo oczekiwaną” trzecią powieść z cyklu „Roboty”. Nosi ona tytuł Roboty z planety świtu i nie ma nic wspólnego z nieszczęsną próbą z 1958 roku*. Isaac Asimov Nowy Jork Baley
Elijah Baley, znalazłszy się w cieniu drzewa, mruknął do siebie: - Wiedziałem. Pocę się. Wyprostował się, otarł czoło grzbietem dłoni i popatrzył z obrzydzeniem na wilgotną rękę. - Nienawidzę się pocić - powiedział do siebie, jakby ustalał nowe prawo natury. I znów poczuł Ŝal do wszechświata za stworzenie czegoś tak niezbędnego, a przy tym tak nieprzyjemnego. Nigdy (chyba Ŝe sam tego chcesz) nie pocisz się w Mieście, gdzie temperatura i wilgotność są dokładnie kontrolowane i gdzie ciało nie znajduje się w sytuacji, kiedy ciepło, które wytwarza, przewyŜsza to, które wydziela. Oto cywilizacja. Spojrzał na pole, na gromadę męŜczyzn i kobiet będących w pewnym sensie jego podwładnymi. Większość stanowiła młodzieŜ przed dwudziestką, ale zauwaŜył takŜe kilka osób tak jak i on w średnim wieku. Nieudolnie machali motykami, a takŜe wykonywali wiele innych prac zazwyczaj naleŜących do obowiązków robotów, którym - choć zrobiłyby to znacznie sprawniej - kazano stać z boku i patrzeć na uparcie mozolących się ludzi. Po niebie płynęły chmury i słońce na moment schowało się za jedną z nich. Baley niepewnie spojrzał w górę. To oznaczało, Ŝe promieniowanie słoneczne - a więc i proces pocenia- osłabnie. Jednak mogło takŜe zapowiadać deszcz. Na tym polegał problem z Zewnętrzem. Nieustająca huśtawka nieprzyjemnych alternatyw. Zawsze zdumiewało Baleya, Ŝe taki niewielki obłok moŜe całkowicie zasłonić słońce, zacieniając ziemię aŜ po horyzont, choć reszta nieba pozostaje bezchmurna. Stał pod baldachimem liści, który tworzyło coś w rodzaju prymitywnej ściany i sufitu, wspartej na filarze pokrytym przyjemną w dotyku korą, i znów patrzył na gromadę ludzi, uwaŜnie przyglądając się kaŜdemu z osobna. Przychodzili tu raz na tydzień, niezaleŜnie od pogody. Zyskiwali teŜ nowych zwolenników. Początkowa, mała grupka uparciuchów stała się teraz zdecydowanie liczniejsza. Władze Miasta, jeśli nawet nie popierały tego przedsięwzięcia, były łaskawe nie stawiać przeszkód. Na horyzoncie po prawej ręce Baleya - na wschodzie, jak wynikało z połoŜenia popołudniowego słońca - widział wysokie, sterczące kopuły Miasta, zamykające wszystko, dla czego warto Ŝyć. Zobaczył teŜ małą, poruszającą się plamkę, która była za daleko, Ŝeby ją rozpoznać. Po sposobie, w jaki punkcik się przemieszczał, oraz po innych mniej wyraźnych oznakach Baley stwierdził, Ŝe to robot - co nie było niczym niezwykłym. Powierzchnia ziemi poza Miastami była domeną robotów, a nie ludzi - oprócz nielicznych, takich jak Baley, którzy marzyli o gwiazdach. Mimowolnie wrócił spojrzeniem do machających motykami marzycieli. Wszystkich znał i mógł nazwać po imieniu. Pracowali, ucząc się jak znosić Zewnętrze i… Zmarszczył brwi i mruknął cicho: - A gdzie Bentley? Odpowiedział mu młody głos, pełen radości Ŝycia. - Tu jestem, tato. Baley obrócił się błyskawicznie. - Nie rób tego, Ben. - Czego? - Nie skradaj się do mnie. Mam dość kłopotów z zachowaniem równowagi tutaj, w Zewnętrzu, nie musisz jeszcze mnie straszyć.
- Wcale nie chciałem cię przestraszyć. Trudno robić hałas idąc po trawie. Nic nie moŜna na to poradzić… Czy nie uwaŜasz, Ŝe powinieneś juŜ wracać, tato? Jesteś tu juŜ od dwóch godzin i myślę, Ŝe masz dość. - Dlaczego? PoniewaŜ mam czterdzieści pięć lat, a ty jesteś dziewiętnastoletnim smarkaczem? UwaŜasz, Ŝe musisz opiekować się swoim zgrzybiałym ojcem, tak? - No chyba tak. Za to jako wywiadowca spisałeś się doskonale. Dotarłeś do sedna sprawy. Okrągłą twarz Bena rozjaśnił szeroki uśmiech. Patrzył na ojca błyszczącymi oczami. Ma w sobie wiele z Jessie - pomyślał Baley - bardzo przypomina matkę. Rysy chłopca rzeczywiście zdradzały tylko niewielkie podobieństwo do posępnej, owalnej twarzy ojca. Natomiast sposób myślenia przejął Ben od niego. A czasem, gdy się zamyślił, marszczył czoło w sposób świadczący niezbicie, czyim jest synem. - Czuję się doskonale - rzekł Baley. - Oczywiście, tato. Trzymasz się najlepiej z nas wszystkich, zwaŜywszy… - ZwaŜywszy na co? - Na twój wiek, rzecz jasna. I wcale nie zapominam, Ŝe to był twój pomysł. Mimo to zobaczyłem, Ŝe schowałeś się w cieniu, i pomyślałem, Ŝe… no, moŜe staruszek ma dość. - Ja ci dam staruszka - obruszył się Baley. Robot, którego zauwaŜył opodal Miasta, był juŜ dostatecznie blisko, Ŝeby go dokładnie obejrzeć, ale Baleya to nie interesowało. Zwrócił się natomiast do syna: - Trzeba od czasu do czasu schować się w cieniu, kiedy słońce grzeje zbyt mocno. Musimy nauczyć się korzystać z zalet przebywania w Zewnętrzu, tak samo jak znosić związane z tym niewygody. Zaraz zza tej chmury wyjrzy słońce. - Masz rację. No cóŜ, moŜe wrócimy? - Zostanę jeszcze. Raz na tydzień mam wolne popołudnie i spędzam je tutaj. To mój przywilej. Otrzymałem go razem z klasą C–7. - Nie chodzi o przywilej, tato. Chodzi o to, Ŝe jesteś przemęczony. - Mówię ci, Ŝe czuję się znakomicie. - Pewnie. A kiedy przyjdziemy do domu, od razu pójdziesz do łóŜka i będziesz leŜał w ciemności. - Zwykłe antidotum na nadmiar słońca. - Mamę to niepokoi. - No cóŜ, niech trochę się pomartwi. To jej dobrze zrobi. Ponadto, co złego w tym, Ŝe trochę tu posiedzę? Najgorsze jest to, Ŝe się pocę, jednak do tego po prostu muszę się przyzwyczaić. Nie moŜna inaczej. Kiedy zacząłem, nie potrafiłem odejść nawet kilku metrów od Miasta, nie oglądając się za siebie - a wtedy tylko ty mi towarzyszyłeś. Teraz spójrz, ilu nas jest i jak daleko mogę odejść bez Ŝadnych problemów. Potrafię teŜ więcej znieść. Wytrzymam jeszcze godzinę. Z łatwością. Mówię ci, Ben, twojej matce dobrze zrobiłoby, gdyby teŜ tu przyszła. - Kto? Mama? Chyba Ŝartujesz. - To wcale nie są Ŝarty. Kiedy nadejdzie czas odlotu, nie będę mógł lecieć ze względu na nią. - I będziesz z tego zadowolony. Nie oszukuj się, tato. To przecieŜ nie nastąpi zaraz. A jeśli nie jesteś za stary dziś, na pewno będziesz wówczas. Takie przedsięwzięcie jest dla młodych ludzi. - Wiesz co - warknął Baley, zaciskając pięści. - Jesteś taki sprytny, z tymi twoimi „młodymi ludźmi”. Czy byłeś juŜ na innej planecie? Czy któryś z tych tam na polu opuścił kiedyś Ziemię? A ja tak. Dwa lata temu. Nie miałem Ŝadnej aklimatyzacji i przeŜyłem. - Tak, tato, ale ta słuŜbowa podróŜ trwała krótko, a ponadto miałeś bardzo dobrą opiekę. To nie to samo.
- To samo - upierał się Baley, w głębi serca wiedząc, Ŝe nie ma racji. - A zresztą przygotowania do odlotu nie potrwają tak długo. Jeśli otrzymam zgodę na przelot na Aurorę, oderwiemy się od Ziemi. - Zapomnij o tym. To nie będzie takie łatwe. - Musimy spróbować. Rząd nie wypuści nas, jeśli Aurora nie wyrazi zgody na nasz przylot. To największy i najpotęŜniejszy z kosmicznych światów, a jego opinia… - Liczy się! Wiem. Dyskutowaliśmy na ten temat milion razy. Jednak nie potrzebujemy tam lecieć, Ŝeby je otrzymać. Są takie rzeczy jak promieniowanie transmisyjne. MoŜemy z nimi porozmawiać siedząc tutaj. Przypominałem ci juŜ o tym nieraz. - To nie to samo. Musimy mieć bezpośredni kontakt - ja teŜ mówiłem ci to wielokrotnie. - Baley nie ustępował. - W kaŜdym razie - powiedział Ben - jeszcze nie jesteśmy gotowi. - Nie jesteśmy, poniewaŜ Ziemia nie chce nam dać statków. Przestrzeniowcy udostępnią je razem z niezbędną pomocą techniczną. - Co za pewność! Dlaczego mieliby to zrobić. Od kiedy zaczęli Ŝywić takie ciepłe uczucia do nas, krótko Ŝyjących Ziemian? Gdybym mógł z nimi porozmawiać… - Daj spokój, tato. Po prostu chcesz polecieć na Aurorę, Ŝeby zobaczyć tę kobietę. Baley zmarszczył czoło i jego brwi nad głębokimi oczodołami nastroszyły się groźnie. - Kobietę? Jehoshaphat! Ben, o czym ty mówisz? - Eee, tato, tak między nami - i ani słowa mamie - co naprawdę zaszło między tobą a tą Solarianką? Jestem juŜ duŜy. MoŜesz mi powiedzieć. - Jaka kobieta? - Potrafisz patrzeć mi w oczy i zaprzeczać znajomości z Solarianką, którą oglądała cała Ziemia? Gladia Delmarre, o niej mówię. - Nic nie zaszło. Ten film to bzdura. Powtarzałem ci to tysiąc razy. Ona wcale tak nie wyglądała. Ja tak nie wyglądałem. Wszystko zostało wymyślone. Wiesz przecieŜ, Ŝe wyprodukowali to wbrew mojej woli, poniewaŜ rząd uwaŜał, Ŝe w ten sposób ukaŜe Przestrzeniowcom Ziemię w dobrym świetle. Postaraj się nie sugerować czegoś innego twojej matce. - Nawet nie przyszłoby mi to do głowy. Jednak ta Gladia udała się na Aurorę i ty teŜ chcesz tam polecieć. - Czy próbujesz mi powiedzieć, Ŝe naprawdę uwaŜasz, iŜ chcę lecieć na Aurorę… Jehoshaphat! Jego syn uniósł brwi. - Co się stało? - Ten robot. To R. Geronimo. - Kto? - Robot-goniec z naszego wydziału. Wyszedł z Miasta! Mam wolne i celowo zostawiłem telefon w domu, bo nie chciałem, Ŝeby zawracali mi głowę. Mam taki przywilej jako C–7, a jednak wysłali po mnie robota. - Skąd wiesz, Ŝe po ciebie, tato? - Drogą dedukcji. Po pierwsze: nie ma tu nikogo innego, kto miałby coś wspólnego z policją; po drugie: on idzie prosto w naszą stronę, a więc wnioskuję, Ŝe to mnie szuka. Powinienem schować się za drzewo i nie wychodzić. - To nie mur, tato. Robot moŜe je obejść. - Panie Baley, mam dla pana wiadomość. Czekają na pana w Komendzie Głównej - rozległo się wołanie.
Robot stanął, chwilę czekał, po czym powtórzył jeszcze raz: - Panie Baley, mam dla pana wiadomość. Czekają na pana w Komendzie Głównej. - Słyszę i rozumiem - odparł zrezygnowany Baley. Taka odpowiedź była konieczna, w przeciwnym razie robot powtarzałby swoje bez końca. Baley lekko zmarszczył brwi, oglądając posłańca. To był nowy model, bardziej podobny do człowieka niŜ starsze wersje. Z wielką pompą został uruchomiony zaledwie przed miesiącem. Rząd zawsze próbował wszystkiego, co mogłoby zapewnić społeczną akceptację robotów. Ten miał szarawą powierzchnię z matowym połyskiem, trochę elastyczną w dotyku, przypominającą miękką skórę. Wyraz jego twarzy, choć niezmienny, nie był tak głupawy, jak u większości robotów. Jednak w rzeczywistości poziomem rozwoju umysłowego - podobnie jak inne - niewiele odbiegał od kretyna. Baley wspomniał R. Daneela Olivawa, robota Przestrzeniowców, towarzyszącego mu w trakcie wykonywania dwóch zadań - jednego na Ziemi, a drugiego na Solarii - którego widział po raz ostatni, gdy Daneel konsultował z nim sprawę lustrzanego odbicia. Wykazywał on tyle ludzkich cech, Ŝe Baley traktował go jak przyjaciela i tęsknił za nim, nawet teraz. Gdyby wszystkie roboty były takie… - Mam dziś wolny dzień, chłopcze - powiedział Baley. - Nie muszę iść do pracy. R. Geronimo milczał, tylko ręce lekko mu drŜały. Baley wiedział, iŜ oznacza to jakiś konflikt w pozytonowych układach robota. Maszyna musiała słuchać ludzi, lecz często zdarzało się, Ŝe dwie osoby Ŝądały wykonania wzajemnie sprzecznych poleceń. Robot dokonał wyboru. Powiedział: - Ma pan dziś wolny dzień. Czekają na pana w Komendzie Głównej. - Jeśli cię potrzebują, tato… - rzekł niechętnie Ben. Baley wzruszył ramionami. - Nie przesadzaj, synu. Gdyby naprawdę mnie tak potrzebowali, przysłaliby zamknięty pojazd i jakiegoś człowieka na ochotnika, zamiast posyłać piechotą robota i irytować mnie jego komunikatami. Ben potrząsnął głową. - PrzecieŜ nie wiedzieli, gdzie jesteś i jak długo trzeba będzie cię szukać. Sądzę, Ŝe dlatego nie wysyłali człowieka. - Tak? No cóŜ, zobaczmy, jak waŜne jest to polecenie. R. Geronimo, wracaj na komendę i powiedz, Ŝe będę w pracy o dziewiątej - zwrócił się do robota. - Idź! To rozkaz! - dorzucił ostro. Robot wyraźnie się zawahał, po czym odszedł kawałek, zawrócił, zbliŜył się nieco do Baleya, a w końcu stanął jak wryty, trzęsąc się całym ciałem. Baley rozpoznał objawy i mruknął do Bena: - Chyba będę musiał pójść. Jehoshaphat! Robot nie radził sobie z tym, co specjaliści określali mianem równopotencjalnych sprzeczności na drugim poziomie. Posłuszeństwo było Drugim Prawem i R. Geronimo właśnie otrzymał dwa niemal równowaŜne, a zarazem przeciwstawne rozkazy. Powszechnie nazywano taką sytuację roboblokiem albo - częściej - roblokiem. Robot powoli zwrócił się ku niemu. Pierwsze polecenie było waŜniejsze, ale tylko trochę, dlatego mówił niewyraźnie. - Panie, powiedziano mi, Ŝe moŜesz tak odpowiedzieć. W takim wypadku miałem przekazać… - Urwał i dodał ochrypłym głosem: - Miałem przekazać, jeśli będziesz sam. Baley lekko poruszył głową i Ben nie czekał. Wiedział, kiedy ojciec jest tatą, a kiedy policjantem, odszedł więc szybko na bok. Zirytowany Baley przez chwilę zastanawiał się, czy nie wzmocnić swojego polecenia, pogłębiając w ten sposób blok, lecz to z pewnością spowodowałoby uszkodzenie wymagające
analizy pozytonowej i przeprogramowania. Koszt, mogący równać się całorocznym zarobkom policjanta, zostałby potrącony z pensji Baleya. - Cofam rozkaz - powiedział. - Co miałeś przekazać? R. Geronimo natychmiast zaczął mówić wyraźnie. - Kazano mi powiedzieć, Ŝe jest pan potrzebny w związku z Aurorą. Baley obrócił się do Bena i zawołał: - Daj im jeszcze pół godziny, a potem powiedz, Ŝe mają wracać. Muszę iść. Ruszając, rzekł z pretensją w głosie do robota: - Dlaczego nie kazali ci powiedzieć tak od razu? I dlaczego nie mogli zaprogramować cię tak, Ŝebyś wziął wóz i oszczędził mi spaceru? Dobrze wiedział, dlaczego. Jakikolwiek wypadek, w który byłby wplątany robot, wywołałby falę nowych zamieszek skierowanych przeciwko tym maszynom. Przyspieszył kroku. Od murów Miasta dzieliły go dwa kilometry, a później będzie musiał przedrzeć się do centrali w godzinie szczytu. Aurora? CzyŜby jakiś kolejny kryzys? Minęło pół godziny, zanim Baley dotarł do bramy miejskiej, przygotowany na to, co nastąpi. Choć moŜe tym razem będzie inaczej. Podszedł do płaszczyzny dzielącej Zewnętrze od Miasta - mur odgraniczający chaos od cywilizacji. PołoŜył dłoń na płytce kontaktowej i pojawił się otwór. Jak zwykle, Baley nie czekał, aŜ przejście się otworzy do końca, lecz prześlizgnął się przez nie, gdy tylko było wystarczająco szerokie. R. Geronimo poszedł w jego ślady. Policyjny wartownik drgnął zaskoczony. Za kaŜdym razem, gdy ktoś przychodził z Zewnętrza, miał takie samo niedowierzanie w oczach, tak samo stawał na baczność, tak samo kładł dłoń na kolbie blastera i tak samo marszczył brwi. Baley spojrzał ostro i wartownik, pręŜąc się słuŜbiście, zasalutował. Drzwi zniknęły. Baley znalazł się w Mieście. Ściany wokół zamknęły się, a Miasto stało się wszechświatem. Znów był zanurzony w bezkresnym, wiecznym szumie, odorze ludzi i maszyn, który niebawem zapadnie w podświadomość; w łagodnym, rozproszonym świetle, nie przypominającym bezpośredniego, zmiennego blasku w Zewnętrzu, z jego zielenią, brązem, błękitem i bielą przerywanymi czerwienią lub Ŝółcią. Tu nie było podmuchów wiatru, skwaru, chłodu ani zapowiedzi deszczu; zamiast tego była cicha, nieustająca obecność łagodnych prądów powietrza, utrzymujących świeŜość. Temperaturę i wilgotność dobrano tak precyzyjnie do wymagań ludzkich organizmów, Ŝe ich nie odczuwano. Baley mimowolnie odetchnął z ulgą i poweselał, gdy stwierdził, Ŝe znów jest w domu, bezpieczny w znanym mu i znającym go środowisku. Zawsze tak było. Ponownie zaakceptował Miasto jako łono, wracając tu z ulgą i zadowoleniem. Wiedział, Ŝe to łono zrodziło ludzkość. Dlaczego jednak tak chętnie pogrąŜał się w nim z powrotem? I czy zawsze tak będzie? A jeśli się mu uda wyprowadzić niezliczone rzesze z Miasta i z Ziemi do gwiazd, czy naprawdę sam nigdzie stąd nie wyruszy? Czy zawsze tylko w Mieście będzie się czuł jak w domu? Zacisnął zęby - roztrząsanie tego nie miało sensu. - Czy przyjechałeś tu pojazdem, chłopcze? - zwrócił się do robota. - Tak, panie. - Gdzie on teraz jest? - Nie wiem, panie. Baley zwrócił się do wartownika. - Tego robota dostarczono tu dwie godziny temu. Co stało się z pojazdem, którym przyjechał?
- Przed godziną został gdzieś wezwany, sir. Niepotrzebnie pytał. Ci w samochodzie nie wiedzieli, jak długo robot będzie go szukał, więc nie czekali. Baley przez chwilę miał ochotę ich wezwać, ale poradziliby mu, Ŝeby skorzystał z ruchomego chodnika; tak będzie szybciej. Jedynym powodem jego wahania była obecność R. Geronima. Nie chciał, aby towarzyszył mu on na pasie szybkiego ruchu, ale nie mógł oczekiwać, Ŝe robot przedrze się do komendy przez wrogo nastawione tłumy. Nie miał wyboru. Niewątpliwie komisarz nie zamierzał niczego mu ułatwiać. Na pewno złościło go, Ŝe nie moŜe wezwać Baleya przez telefon. - Tędy, chłopcze - rzekł Baley. Miasto zajmowało pięć tysięcy kilometrów kwadratowych i miało przeszło czterysta kilometrów ekspresstrady, plus setki kilometrów ruchomych chodników, słuŜących z górą dwudziestu milionom mieszkańców. Skomplikowana sieć połączeń biegła na ośmiu poziomach, przecinając się w setkach miejsc, co umoŜliwiało przesiadki w róŜnych kierunkach. Jako wywiadowca, Baley musiał znać ją na pamięć. MoŜna by go wywieźć z zawiązanymi oczami w najdalszy kąt Miasta, zdjąć opaskę, a bezbłędnie odnalazłby drogę powrotną. Tak więc i teraz dobrze wiedział, jak dostać się do centrali. Miał do wyboru osiem róŜnych tras, lecz przez chwilę zastanawiał się, która z nich będzie o tej porze najmniej zatłoczona. Tylko przez chwilę. - Chodź ze mną, chłopcze - rzekł. Robot posłusznie ruszył za nim. Skoczyli na pobliski pas transportowy i Baley przytrzymał się jednego z pionowych prętów: białego, ciepłego, o powierzchni umoŜliwiającej dobry chwyt. Nie chciał siadać; nie zostaną tu długo. Robot zaczekał na przyzwalający gest Baleya, zanim złapał się tego samego pręta. Równie dobrze mógł tego nie robić - bez trudu utrzymywał równowagę - ale Baley nie zamierzał ryzykować. Odpowiadał za robota i musiałby zapłacić Miastu, gdyby R. Geronimo uległ uszkodzeniu. Na pasie jechało juŜ kilka osób i wszyscy z zaciekawieniem patrzyli na robota. Baley przechwycił te spojrzenia, a poniewaŜ jego wygląd budził respekt, gapie szybko poodwracali głowy. Dał znak ręką i zeskoczył z pasa. Właśnie dotarli do punktu przesiadkowego, a poniewaŜ poruszali się z taką samą szybkością jak sąsiedni pas, więc nie musieli zwalniać. Baley przeszedł na drugi i poczuł pęd powietrza - teraz juŜ nie osłaniała ich plastikowa kabina. Podniósł jedno ramię na wysokość oczu, Ŝeby złagodzić napór powietrza. Zjechał w dół, do przecięcia z ekspresstradą, a potem zaczął wjeŜdŜać w górę pasem biegnącym równolegle do niej. Usłyszał młody głos wołający „robot!” i dobrze wiedział, co zaraz nastąpi. Grupka kilku chłopców przebiegnie po pasie i popchnięty robot ze szczękiem runie w dół. Potem zatrzymany nastolatek, jeśli w ogóle stanie przed sądem, będzie twierdził, Ŝe robot wpadł na niego, Ŝe stanowił zagroŜenie dla podróŜnych - i z pewnością zostanie uniewinniony. Robot nie mógł ani się obronić, ani zeznawać w sądzie. Baley zareagował natychmiast, ustawiając się między pierwszym nastolatkiem a robotem. Przeszedł na szybszy pas, podniósł rękę wyŜej - jakby osłaniając się przed silniejszym podmuchem wiatru - i nieznacznym ruchem łokcia zepchnął chłopca na sąsiednie, wolniejsze pasmo, na co tamten zupełnie nie był przygotowany. Krzycząc ze strachu, stracił równowagę i upadł. Pozostali przystanęli, szybko ocenili sytuację i pospiesznie czmychnęli. - Na autostradę, chłopcze.
R. Geronimo zawahał się. Robotom nie było wolno bez opieki jeździć drogą szybkiego ruchu, lecz otrzymał stanowczy rozkaz, więc go wykonał. Człowiek podąŜył za nim i to uspokoiło maszynę. Baley przecisnął się przez tłum podróŜnych, popychając przed sobą R. Geronima. Przeszedł na mniej zatłoczony górny poziom, złapał się pręta i jedną nogą mocno przydepnął stopę robota, zniechęcając wszystkich gapiów groźnym spojrzeniem. Po piętnastu kilometrach znalazł się w pobliŜu komendy i wysiadł. R. Geronimo poszedł za nim. Był nie uszkodzony, nawet nie draśnięty. Baley zwrócił go i otrzymał pokwitowanie. Dokładnie sprawdził datę, czas i numer seryjny robota, po czym schował kwit do portfela. Zanim skończy się ten dzień, sprawdzi i upewni się, Ŝe zwrot został zarejestrowany przez komputer. Teraz szedł na spotkanie z komisarzem. Znał go dobrze. Wiedział, Ŝe gdyby spotkało go jakiekolwiek niepowodzenie, będzie ono powodem degradacji. Okropny facet. Traktował dotychczasowe sukcesy Baleya jako osobistą zniewagę. Komisarzem był Wilson Roth. Objął to stanowisko dwa i pół roku temu. Zajął miejsce Juliusa Enderby’ego, który podał się do dymisji, kiedy osłabło wzburzenie wywołane morderstwem Przestrzeniowca. Baley nigdy nie pogodził się z tą zmianą. Julius, mimo wszystkich swoich wad, był zarówno przyjacielem, jak i zwierzchnikiem; Roth był tylko zwierzchnikiem. Nawet nie wychował się w Mieście. Nie w tym Mieście. Ściągnięto go tutaj. Roth nie był ani zbyt wysoki, ani zbyt gruby. Uwagę jedynie zwracała jego wielka głowa, osadzona na wysuniętym do przodu karku. To nadawało mu cięŜkawy wygląd. Oczy miał na pół przysłonięte opadającymi powiekami. Wyglądał na wiecznie zaspanego, ale wszystko zauwaŜał. Baley przekonał się o tym, gdy tylko tamten objął stanowisko. Wiedział, Ŝe Roth go nie lubi i sam Ŝywił podobne uczucia do niego. Komisarz nie wyglądał na rozzłoszczonego - nigdy nie sprawiał takiego wraŜenia - lecz w głosie słychać było niezadowolenie. - Baley, dlaczego tak trudno cię znaleźć? - zapytał. - PoniewaŜ dziś mam wolne popołudnie, komisarzu - odparł spokojnie wywiadowca. - Tak, ten przywilej C–7. Słyszałeś coś o biperze, prawda? O takim czymś, co odbiera wiadomości? MoŜesz zostać wezwany, nawet w wolnym czasie. - Wiem o tym bardzo dobrze, komisarzu, ale teraz Ŝadne przepisy nie nakazują noszenia bipera. MoŜna nas wezwać bez niego. - Na obszarze Miasta tak, ale ty przebywałeś w Zewnętrzu - a moŜe się mylę? - Nie myli się pan, komisarzu. Wyszedłem z Miasta. Przepisy nie nakazują, abym w takim wypadku nosił biper. - Zasłaniasz się literą prawa, tak? - Tak, komisarzu - odparł chłodno Baley. Roth wstał, rozejrzał się wokół nieco groźnie, po czym usiadł na biurku. Zainstalowane przez Enderby’ego okno dawno zostało zamurowane i zamalowane. W zamkniętym pomieszczeniu komisarz wydawał się wyŜszy. Nie podnosząc głosu powiedział: - Myślę, Baley, Ŝe liczysz na wdzięczność Ziemi. - Mam zamiar wykonywać moją pracę, komisarzu, najlepiej jak umiem i zgodnie z przepisami. - A kiedy naginasz przepisy, spodziewasz się pobłaŜliwości. Baley nic na to nie odpowiedział, komisarz zaś ciągnął dalej: - Uznano, Ŝe dobrze poradziłeś sobie ze sprawą morderstwa Sartona przed trzema laty. - Dzięki, komisarzu - odparł Baley. - Sądzę, Ŝe to doprowadziło do demontaŜu Kosmopola.
- Tak, przy aplauzie Ziemian. Uznano równieŜ, iŜ dobrze się spisałeś dwa lata temu na Solarii. Pragnę cię zapewnić, Ŝe wiem, iŜ rezultatem była zmiana warunków traktatu ze światami Przestrzeniowców na znacznie korzystniejsze dla Ziemi. - Myślę, Ŝe to jest w aktach, sir. - Zostałeś uznany za bohatera. - Nigdy tego nie twierdziłem. - Byłeś dwukrotnie awansowany, po kaŜdej z tych spraw. Powstał nawet film oparty na wydarzeniach, które miały miejsce na Solarii. - Zrobiony bez mojej zgody i wbrew mojej woli, komisarzu. - Lecz przedstawia cię jako bohatera. Baley wzruszył ramionami. Komisarz bezskutecznie czekał kilka sekund na reakcję, po czym ciągnął dalej: - Od tamtej pory minęły prawie dwa lata i nie dokonałeś niczego waŜnego. - Rozumiem, Ŝe Ziemię moŜe interesować, co dla niej ostatnio zrobiłem. - Właśnie. I zapewne zapyta o to. Wiadomo, Ŝe jesteś przywódcą nowego ruchu skupiającego tych, którzy próbują przebywać w Zewnętrzu, grzebią w ziemi i udają roboty. - To dozwolone. - Nie wszystko, co dozwolone, jest mile widziane. Myślę, Ŝe wielu ludzi uwaŜa cię za dziwaka, a nie bohatera. - MoŜe to się zgadza z moją własną opinią o sobie - rzekł Baley. - Publiczność jest znana z notorycznie krótkiej pamięci. W twoim wypadku bohater moŜe szybko zostać uznany za dziwaka, więc jeśli popełnisz błąd, będziesz miał powaŜne kłopoty. Reputacja, na jaką liczysz… - Z całym szacunkiem, komisarzu, na nic nie liczę. - Reputacja, na jaką zdaniem Wydziału Policji liczysz, nie pomoŜe ci i ja takŜe nie będę w stanie pomóc. Przez chwilę na kamiennej twarzy Baleya pojawił się cień uśmiechu. - Nie chciałbym, aby ryzykował pan swoje stanowisko, podejmując jakąś rozpaczliwą próbę ratowania mnie. Komisarz wzruszył ramionami i uśmiechnął się równie przelotnie. - Nie musisz się o to martwić. - Dlaczego więc mówi mi pan o tym? - To jest ostrzeŜenie. Nie próbuję cię zniszczyć, zrozum. Daję jedynie przestrogę na przyszłość. Będziesz zamieszany w niezwykle delikatne sprawy i z łatwością moŜesz popełnić błąd, a ja uprzedzam, Ŝe nie wolno go popełnić. Przy tych słowach na twarzy komisarza pojawił się szeroki uśmiech. Baley obrzucił go powaŜnym spojrzeniem. - Czy moŜe mi pan wyjawić, co to za delikatna sprawa? Nie wiem. - Czy chodzi o Aurorę? - R. Geronimo dostał instrukcje, Ŝeby tak powiedzieć w razie potrzeby, ale ja nic o tym nie wiem. - A więc dlaczego pan twierdzi, Ŝe to bardzo delikatna sprawa? - Daj spokój, Baley, ty jesteś specem od zagadek. Jak myślisz, co sprowadza członka Departamentu Sprawiedliwości do Miasta, skoro mogli ściągnąć cię do Waszyngtonu, tak jak dwa lata temu w sprawie incydentu na Solarii? I co sprawia, Ŝe przedstawiciel ten marszczy brwi, denerwuje się i niecierpliwi, kiedy nie moŜna cię znaleźć? Twoja decyzja, Ŝeby nie być
osiągalnym, była pomyłką, za którą ja nie ponoszę Ŝadnej odpowiedzialności. MoŜe nie był to fatalny błąd, ale sądzę, Ŝe kiepsko zacząłeś. - A pan jeszcze mnie teraz zatrzymuje - powiedział Baley, marszcząc brwi. - Niezupełnie. Gość z Departamentu właśnie się odświeŜa Wiesz, co to za eleganciki. Dołączy do nas, kiedy skończy. Wiadomość o twoim przybyciu została przekazana, więc czekaj, tak samo jak ja. I Baley czekał. Od dawna wiedział, Ŝe film zrobiony wbrew jego woli, chociaŜ pomógł Ziemi, pogorszył jego stosunki w komendzie. Stworzono mu trójwymiarowy portret, który wyróŜniał go z dwuwymiarowej szarzyzny organizacji i czynił celem ataków. Otrzymał awans i przywileje, ale to takŜe zwiększyło wrogie nastawienie komendy. A im wyŜej awansuje, tym bardziej potłucze się, jeśli spadnie. JeŜeli popełni błąd… Przedstawiciel Departamentu wszedł, obojętnie rozejrzał się wokół, zbliŜył się do biurka Rotha i usiadł. Zachowywał się jak przystało urzędnikowi wysokiej rangi. Roth spokojnie zajął sąsiedni fotel. Baley w dalszym ciągu stał i usiłował nie okazywać zdziwienia. Roth mógł go ostrzec, ale nie zrobił tego. Specjalnie tak dobierał słowa, Ŝeby niczego nie zdradzić. Przedstawiciel okazał się kobietą. Nie było Ŝadnego powodu, który by to wykluczał. KaŜdy urzędnik moŜe być kobietą, nawet sekretarz generalny. Kobiety słuŜyły takŜe w policji, jedna nawet w stopniu kapitana. Lecz Baley nie spodziewał się, Ŝe właśnie teraz ją spotka. Historia znała wypadki, kiedy kobiety zajmowały wiele stanowisk w administracji. Wiedział o tym; dobrze znał historię. Jednak obecnie były inne czasy. Kobieta siedziała sztywno wyprostowana w fotelu. Jej mundur niewiele róŜnił się od męskiego, tak samo jak fryzura. Płeć zdradzały jedynie piersi, których wypukłości nie starała się ukryć. Miała około czterdziestu lat, regularne i wyraziste rysy twarzy. Była atrakcyjną kobietą w średnim wieku, dość wysoką brunetką, jeszcze bez śladów siwizny. - Pan jest wywiadowcą Elijahem Baleyem, klasa C-7. To było stwierdzenie, a nie pytanie. - Tak, proszę pani - odpowiedział mimo to Baley. - Ja jestem podsekretarzem i nazywam się Lavinia Demachek. Wcale nie wygląda pan tak jak na filmie, który o panu nakręcono. Często mu to mówiono. - Nie mogli zrobić wiernego portretu, poniewaŜ nie zyskałby wielu widzów, proszę pani - rzekł sucho Baley. - Nie jestem pewna. Wygląda pan lepiej niŜ ten aktor o twarzy dziecka, którego zaangaŜowali. Baley zawahał się sekundę, lecz postanowił zaryzykować, a moŜe po prostu nie mógł się oprzeć pokusie. Powiedział z pewnością siebie: - Ma pani dobry gust. Roześmiała się i Baley odetchnął. - Ale dlaczego kazał mi pan na siebie czekać? - Nie poinformowano mnie o pani przybyciu, a właśnie miałem wolne popołudnie. - Które spędzał pan w Zewnętrzu, jak słyszałam. - Istotnie. - Powiedziałabym, Ŝe jest pan jednym z tych czubków, gdybym nie miała tak dobrego gustu. A więc zamiast tego zapytam, czy jest pan jednym z tych entuzjastów.
- Tak, proszę pani. - Spodziewa się pan wyemigrować pewnego dnia i znaleźć nowe światy wśród pustki Galaktyki? - Raczej nie. Mogę juŜ być za stary, ale… - Ile pan ma lat? - Czterdzieści pięć. - No, wygląda pan na tyle. Tak się składa, Ŝe ja mam teŜ czterdzieści pięć lat. - Nie wygląda pani na tyle. - Na więcej czy na mniej? Znów się roześmiała, a potem dodała: - Jednak nie bawmy się w słowne gierki. Czy uwaŜa pan, Ŝe jestem za stara na pionierkę? - Nikt z nas nie moŜe być pionierem bez treningu w Zewnętrzu. Szkolenie najlepiej odbyć za młodu. Mam nadzieję, Ŝe mój syn pewnego dnia stanie na innej planecie. - Naprawdę? Chyba pan wie, Ŝe Galaktyka naleŜy do Światów Zaziemskich. - Jest ich tylko pięćdziesiąt, proszę pani. W Galaktyce są miliony planet nadających się do zasiedlenia - albo do przysposobienia - nie zamieszkanych przez inteligentne formy Ŝycia. - Tak, ale Ŝaden statek nie moŜe opuścić Ziemi bez zgody Przestrzeniowców. - MoŜe ją otrzymamy. - Nie podzielam pańskiego optymizmu, panie Baley. - Rozmawiałem z Przestrzeniowcami, którzy… - Wiem o tym - powiedziała Demachek. - Moim zwierzchnikiem jest Albert Minnim, który dwa lata temu wysłał pana na Solarię. Pozwoliła sobie na lekki uśmieszek. - O ile pamiętam, aktor, który grał jego rolę w tym programie, był do niego bardzo podobny. Pamiętam takŜe, Ŝe szef nie był tym zachwycony. Baley zmienił temat. - Prosiłem podsekretarza Minnima… - Został awansowany, jak panu wiadomo. Baley doskonale rozumiał znaczenie klasy zaszeregowania. - Jaki teraz ma tytuł? - Wicesekretarza. - Dziękuję. Prosiłem wicesekretarza Minnima o pozwolenie na przelot na Aurorę, Ŝeby załatwić tę sprawę. - Kiedy? - Niedługo po powrocie z Solarii. Od tej pory dwukrotnie ponawiałem prośbę. - Jednak nie otrzymał pan upragnionej odpowiedzi? - Nie, proszę pani. - I jest pan zdziwiony? - Jestem rozczarowany. - Niepotrzebnie. - Lekko odchyliła się w fotelu. - Nasze stosunki ze Światami Zaziemskimi są bardzo delikatne. Z pewnością sądzi pan, Ŝe dwie rozwiązane sprawy złagodziły napięcie - i tak jest. Ten okropny program o panu równieŜ bardzo pomógł. Jednak ta poprawa to zaledwie tak mała część - tu zbliŜyła palec wskazujący do kciuka - tak wielkiej całości. - Przy ostatnich słowach szeroko rozłoŜyła ramiona. - W tych okolicznościach - ciągnęła - nie mogliśmy ryzykować wysłania pana na Aurorę, najwaŜniejszy Świat Zaziemski, gdzie mógłby pan zrobić coś, co wywołałoby międzygwiezdne reperkusje. Baley popatrzył jej w oczy. - Byłem na Solarii i nie narobiłem zamieszania. Wprost przeciwnie…
- Tak, wiem, lecz był pan tam na Ŝyczenie Przestrzeniowców, a taki wyjazd dzielą całe parseki od wizyty na nasze Ŝądanie. Nie moŜe pan tego nie pojmować. Baley milczał. Kobieta mruknęła, Ŝe to ją nie dziwi i powiedziała: - Od kiedy pańskie prośby zostały przedłoŜone wicesekretarzowi i - zupełnie słusznie - zignorowane, sytuacja zmieniła się na gorsze, zwłaszcza w ciągu ostatniego miesiąca. - Czy taki jest powód tego spotkania? - CzyŜby zaczynał się pan niecierpliwić, sir? - powiedziała z ironią. - Czy mam nie odbiegać od tematu? - Nie, proszę pani. - Dlaczego? Staję się przecieŜ męcząca. A więc przejdę do sedna sprawy i zapytam, czy zna pan doktora Hana Fastolfe’a. Baley odparł ostroŜnie: - Spotkałem go raz, trzy lata temu, w ówczesnym Kosmopolu. - Polubił go pan, jak sądzę. - Był przyjacielski jak na Przestrzeniowca. Kobieta cicho prychnęła. - WyobraŜam sobie. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, Ŝe przez ostatnie dwa lata stał się on wpływowym politykiem na Aurorze? - Słyszałem, Ŝe zasiada w rządzie, od… od mojego dawnego partnera. - Od R. Daneela Olivawa, pańskiego przyjaciela - robota? - Od mojego byłego partnera. - Z czasów gdy rozwiązał pan ten drobny problem związany z dwoma matematykami na pokładzie statku Przestrzeniowców? - Tak, proszę pani - kiwnął głową Baley. - Widzi pan, jesteśmy dobrze poinformowani. Przez ostatnie dwa lata doktor Han Fastolfe wchodził w skład rządu i był waŜną figurą w ciałach ustawodawczych Aurory, a nawet mówi się o nim jako o przyszłym przewodniczącym. A przewodniczący, jak pan wie, to u nich stanowisko zbliŜone do szefa rządu. - Tak, proszę pani - powiedział Baley, zastanawiając się, kiedy Demachek dojdzie do tej niezwykle delikatnej sprawy, o której wspominał komisarz. Jednak ona się nie spieszyła. - Fastolfe jest… umiarkowany - ciągnęła dalej. - Tak o sobie mówi. UwaŜa, Ŝe sprawy na Aurorze, a takŜe na wszystkich Światach Zaziemskich, zaszły za daleko; pan zapewne jest zdania, iŜ równieŜ zbyt daleko zaszły na Ziemi. Chciałby on trochę ograniczyć zrobotyzowanie, przyspieszyć wymianę pokoleń, związać się i zaprzyjaźnić z Ziemią. Oczywiście, zgadzamy się z nim, ale po cichu. Gdybyśmy zbyt demonstracyjnie okazywali nasze zainteresowanie, wyrządzilibyśmy mu niedźwiedzią przysługę. - Wierzę, iŜ Fastolfe poparłby ziemskie osadnictwo na innych Planetach. - Ja teŜ tak uwaŜam. Jestem przekonana, Ŝe mówił panu o tym. - Tak, proszę pani, kiedy go spotkałem. Demachek złoŜyła dłonie i oparła brodę na czubkach palców. - Czy uwaŜa pan, Ŝe on reprezentuje opinię publiczną Światów Zaziemskich? - Tego nie wiem. - Obawiam się, Ŝe nie. Ci, którzy są z nim, to zwolennicy, a za przeciwników ma zawziętych fanatyków. Tylko zręczność i polityczna i urok osobisty zapewniają mu władzę. Największą słabością Fastolfe’a jest oczywiście sympatia okazywana Ziemi, Ustawicznie wykorzystują to
przeciw niemu, zraŜając tych, którzy pod innymi względami podzielają jego poglądy. JeŜeli zostanie pan wysłany na Aurorę, kaŜdy popełniony tam błąd wzmocni nastroje antyziemskie i osłabi pozycję Fastolfe’a - być moŜe ostatecznie. Ziemia po prostu nie moŜe podjąć takiego ryzyka. - Rozumiem - mruknął Baley. - Lecz Fastolfe chce je podjąć. To on spowodował, Ŝe wysłano pana na Solarię, kiedy dopiero dochodził do władzy i był naraŜony na ataki. Jednak wtedy mógł utracić tylko swoje stanowisko, natomiast teraz musimy troszczyć się o los ponad ośmiu miliardów Ziemian. To sprawia, Ŝe obecna sytuacja jest niezwykle delikatna. Urwała i Baley w końcu był zmuszony zadać pytanie: - O jakiej sytuacji pani mówi? - Wygląda na to - odparła Demachek - Ŝe Fastolfe został zamieszany w powaŜny i bezprecedensowy skandal. Jeśli będzie niezręczny, grozi mu śmierć polityczna w ciągu kilku tygodni. Przy nadludzkiej zręczności moŜe przetrwa parę miesięcy. Jednak wcześniej czy później zostanie zniszczony jako siła polityczna na Aurorze. A to, pan rozumie, byłoby prawdziwą katastrofą dla Ziemi. - Czy wolno zapytać, o co jest oskarŜany? Korupcja? Zdrada? - Nic podobnego. Jego osobiste zalety są niepodwaŜalne, nawet przez wrogów. - A zatem zbrodnia z namiętności? Morderstwo? - Niezupełnie morderstwo. - Nie rozumiem. - Na Aurorze Ŝyją ludzie, panie Baley. A takŜe roboty - w większości podobne do naszych, przewaŜnie niewiele nowocześniejsze. Jednak jest tam kilka humanoidalnych robotów, tak podobnych do ludzi, Ŝe nie moŜna ich odróŜnić. - Wiem o tym doskonale - skinął głową. - Zakładam, Ŝe zniszczenie humanoidalnego robota nie jest morderstwem w dosłownym znaczeniu tego słowa. Baley nachylił się ku niej gwałtownie i krzyknął: - Jehoshaphat, kobieto! Skończ z tymi gierkami. Czy chcesz mi powiedzieć, Ŝe doktor Fastolfe zabił R. Daneela? Roth zerwał się na równe nogi i najwyraźniej zamierzał rzucić na Baleya, ale podsekretarz Demachek powstrzymała go machnięciem ręki. Nie była dotknięta słowami wywiadowcy. - W tych okolicznościach wybaczam panu brak szacunku. Nie, R. Daneel nie został zabity. On nie jest jedynym humanoidalnym robotem na Aurorze. Inny taki robot, nie R. Daneel, został zamordowany - w pewnym sensie. Mówiąc dokładnie, jego mózg został całkowicie zniszczony; wprowadzono go w trwały i nieodwracalny roboblok. - I twierdzą, Ŝe zrobił to doktor Fastolfe? - Tak mówią jego wrogowie. Ekstremiści, którzy chcą, aby Galaktykę zamieszkiwali tylko Przestrzeniowcy, a Ziemianie zniknęli ze wszechświata. Jeśli zdołają oni w nadchodzących tygodniach doprowadzić do przyspieszonych wyborów, na pewno przejmą całkowitą kontrolę nad rządem, oczywiście z katastrofalnym skutkiem. - Dlaczego ten roboblok ma takie znaczenie? Nie rozumiem. - Nie jestem pewna - odparła Demachek. - Nie twierdzę, Ŝe rozumiem politykę Aurory. Domyślam się, Ŝe humanoid był w jakiś sposób powiązany z planami ekstremistów i jego zniszczenie rozwścieczyło ich. - Bardzo trudno jest zrozumieć działania tych ludzi i tylko wprowadziłabym pana w błąd, gdybym próbowała je interpretować.
Baley z trudem się opanował pod jej spokojnym spojrzeniem. - Po co mnie wezwano? - spytał cicho. - Ze względu na Fastolfe’a. JuŜ raz poleciał pan w kosmos, Ŝeby rozwiązać zagadkę, i powiodło się panu. Fastolfe chce, aby udał się pan na Aurorę i odkrył, kto jest odpowiedzialny za roboblok. UwaŜa, Ŝe to jego jedyna szansa powstrzymania ekstremistów. Nie jestem robotykiem. Nic nie wiem o Aurorze… O Solarii teŜ nic pan nie wiedział, a jednak odniósł sukces. Chodzi o to, Baley, Ŝe my równie gorąco jak Fastolfe pragniemy odkryć, co naprawdę zaszło. Nie chcemy jego klęski, gdyŜ wówczas Ziemia stałaby się obiektem ataków ekstremistycznie nastawionych Przestrzeniowców, zacieklejszych niŜ kiedykolwiek Przedtem. Musimy temu zapobiec. - Nie mogę wziąć na siebie takiej odpowiedzialności. To zadanie graniczy z… - Z niemoŜliwością. Wiemy o tym, ale nie mamy wyboru, i Fastolfe nalega, a obecnie popiera go cały rząd Aurory. Gdyby odmówił pan lub gdybyśmy pana nie puścili, narazilibyśmy się na wściekłość Aurorian. Jeśli poleci pan i odniesie sukces, będziemy ocaleni, a pan zostanie odpowiednio wynagrodzony. - A jeśli polecę i zawiodę? - Zrobimy wszystko, Ŝeby wina spadła na pana, a nie na Ziemię. - Innymi słowy, Ŝeby nie posypały się urzędnicze głowy. - MoŜna to ująć tak: zostanie pan rzucony na poŜarcie wilkom w nadziei, iŜ zostawią w spokoju Ziemię. Jeden człowiek za naszą planetę to niezły interes. - Wygląda na to, Ŝe skoro na pewno poniosę klęskę, równie dobrze mogę nie lecieć. - Dobrze pan wie, Ŝe tak nie jest - powiedziała łagodnie Demachek. - Aurora poprosiła o pana i nie moŜe pan odmówić. A czemu miałby pan odmawiać? Od dwóch lat starał się pan o pozwolenie na lot i denerwował, Ŝe nie otrzymuje zgody. - Chciałem tam polecieć w pokoju, aby uzyskać pomoc w zasiedlaniu nowych światów, a nie… - Nadal moŜe się pan starać o pomoc w urzeczywistnieniu tego marzenia, Baley. ZałóŜmy, Ŝe się panu powiedzie. Istnieje taka moŜliwość. Fastolfe będzie bardzo zobowiązany i moŜe zrobić w tej sprawie znacznie więcej niŜ kiedykolwiek. A i my takŜe będziemy dostatecznie wdzięczni, Ŝeby pomóc. Czy to nie jest warte ryzyka, nawet tak wielkiego? Choć szansę sukcesu są małe, jednak jeŜeli nie pojedzie pan, będą równe zeru. Proszę o tym pomyśleć, ale nie za długo. Baley zacisnął usta i w końcu, pojmując, Ŝe nie ma innego wyjścia, zapytał: - Ile mam czasu do… Demachek przerwała mu w pół słowa: - Chodźmy. Czy nie wyjaśniłam, Ŝe nie ma wyboru ani czasu? Odlatuje pan… - spojrzała na zegarek - …za niecałe sześć godzin. Kosmoport znajdował się na wschodnich przedmieściach Miasta, w niemal całkowicie opuszczonym sektorze, który był juŜ na obszarze Zewnętrza. WraŜenie łagodziło nieco to, Ŝe kasy biletowe i poczekalnie znajdowały się jeszcze w Mieście, a do statku dojeŜdŜało się przez doczepiony rękaw. Zwykle wszystkie odloty miały miejsce w nocy, kiedy ciemności osłabiały efekt otwartej przestrzeni. W porcie nie dostrzegało się zbyt duŜego ruchu, jak na liczebność ziemskiej populacji. Ziemianie bardzo rzadko opuszczali planetę, więc podróŜnymi byli przewaŜnie przedstawiciele biznesu, który reprezentowali Przestrzeniowcy i roboty. Elijah Baley, czekając aŜ statek będzie gotowy na przyjęcie pasaŜerów, juŜ tęsknił za Ziemią. Bentley siedział obok w ponurym milczeniu. W końcu powiedział: - Wcale nie spodziewałem się, Ŝe mama zechce przyjść.
Baley kiwnął głową. - Ja teŜ nie. Pamiętam, jak zareagowała, kiedy leciałem na Solarię. Teraz było tak samo. - Zdołałeś ją uspokoić? - Robiłem, co mogłem. UwaŜa, Ŝe na pewno zginę w katastrofie albo Przestrzeniowcy zabiją mnie na Aurorze. - Wróciłeś z Solarii. - Dlatego niechętnie puszcza mnie po raz drugi. Myśli, Ŝe kuszę los. Jednak jakoś sobie poradzi. Teraz twoja kolej, Ben. Bądź przy niej i cokolwiek będziesz robił, nie wspominaj nigdy o zasiedlaniu nowej planety. Właśnie to ją niepokoi. Czuje, Ŝe pewnego dnia ją opuścisz i Ŝe nigdy cię nie zobaczy. - To jest prawdopodobne - odparł Ben. - Być moŜe ty potrafisz pogodzić się z tym, ale ona nie, więc nie dyskutujcie na ten temat podczas mojej nieobecności. Dobrze? - Zgoda. Sądzę, Ŝe ona jest trochę zazdrosna o Gladię. Baley przeszył go wzrokiem. - Czy ty… - Nie powiedziałem ani słowa. Jednak ona teŜ widziała ten film i wie, Ŝe Gladia przebywa na Aurorze. - I co z tego? To duŜa planeta. Czy myślisz, Ŝe Gladia Delmarre powita mnie w kosmoporcie? Jehoshaphat, Ben, czy twoja matka nie rozumie, Ŝe ten kiczowaty film był w dziewięciu dziesiątych fikcją? Ben z widocznym wysiłkiem zmienił temat. - To takie zabawne - powiedział - siedzisz tu bez Ŝadnego bagaŜu. - I tak jest go za duŜo. Mam na sobie ubranie, prawda! Zdejmę ciuchy zaraz po wejściu na pokład. Zabiorą je, potraktują chemikaliami i wystrzelą w kosmos. Potem, kiedy juŜ mnie okadzą, wyczyszczą i wypolerują, na zewnątrz i od środka, dadzą nowe. JuŜ raz przez to przeszedłem. Znów zapadła cisza, którą przerwał Ben: - Wiesz co, tato… - i urwał. Spróbował ponownie: - Wiesz co, tato… - lecz i tym razem nie poszło mu lepiej. Baley spojrzał na niego uwaŜnie. - Co chcesz powiedzieć, Ben? - Tato, czuję się okropnym dupkiem mówiąc to, ale chyba muszę. Nie reprezentujesz typu bohatera. Nawet ja nigdy cię z takiego nie uwaŜałem. Jesteś porządnym facetem i najlepszym ojcem na świecie, ale nie bohaterem. Baley mruknął coś pod nosem. - A jednak - ciągnął Ben - jeśli się zastanowić, to ty wymazałeś Kosmopole z map; ty przeciągnąłeś Aurorę na naszą stronę; to ty zacząłeś ten projekt osadnictwa na nowych planetach. Tato, zrobiłeś dla Ziemi więcej niŜ cały rząd razem wzięty. Dlaczego tak cię nie doceniają? - PoniewaŜ nie jestem typem bohatera i dlatego, Ŝe zaszkodził mi ten głupi film. Przysporzył mi wrogów w Wydziale Policji,, zdenerwował matkę i obdarzył mnie reputacją, jakiej nie mogę i sprostać. Biper na jego przegubie zamigotał i Baley wstał. - Muszę juŜ iść, Ben. - Wiem. Jednak chciałem powiedzieć, tato, Ŝe ja cię podziwiam. A tym razem, kiedy wrócisz, usłyszysz to od wszystkich, nie tylko ode mnie.
Baley poczuł, Ŝe się rozkleja. Gwałtownie skinął głową, połoŜył synowi rękę na ramieniu i wymamrotał: - Dzięki. UwaŜaj na siebie i na mamę, kiedy mnie nie będzie. Odszedł i nawet nie odwrócił głowy. Powiedział Benowi, Ŝe leci na Aurorę omówić projekt osadnictwa. Gdyby tak było, mógłby wrócić z sukcesem. A tak… Powrócę w niełasce - pomyślał. - JeŜeli w ogóle to mi się uda. Daneel Baley juŜ po raz trzeci miał lecieć kosmolotem, wiedział więc dobrze, czego ma oczekiwać. PrzeŜyje uczucie odizolowania, poniewaŜ nikogo nie spotka, oprócz (ewentualnie) robota. Zostanie poddany temu całemu medycznemu okadzaniu i wyjaławianiu, przygotowującemu go do spotkania z Przestrzeniowcami, którzy uwaŜali Ziemian za chodzące zbiorniki najrozmaitszych infekcji. Jednak teraz nie zrobi to na nim wraŜenia. I na pewno nie odczuje tak bardzo opuszczenia Miasta. Jest przygotowany na otwartą przestrzeń. Tym razem moŜe nawet poprosi, Ŝeby pokazano mu kosmos - pomyślał odwaŜnie z uczuciem lekkiego ściskania w Ŝołądku. - Czy wygląda on inaczej niŜ na zdjęciach nocnego nieba, zrobionych na obszarach Zewnętrza? Przypomniał sobie, jak pierwszy raz ujrzał kopułę planetarium (rzecz jasna, stojącego bezpiecznie w granicach Miasta). Wiedział wówczas, Ŝe nie znajduje się na otwartej przestrzeni, więc nie odczuwał lęku. Potem jeszcze dwukrotnie - nie, trzykrotnie - był nocą w Zewnętrzu, gdzie przyglądał się prawdziwym gwiazdom na prawdziwym nieboskłonie. Robiły mniejsze wraŜenie niŜ kopuła planetarium. Kiedy jednak powiał chłodny wietrzyk świadczący o tym, Ŝe znajduje się poza Miastem, odczuwał niepokój, choć widok był mniej groźny niŜ za dnia, bowiem ciemność otaczała go grubym murem. Czy obraz, który ujrzy przez iluminator kosmolotu, będzie podobny do tego, co widział w planetarium czy teŜ do nocnego ziemskiego nieba? A moŜe zrobi całkiem inne wraŜenie? Baley skoncentrował się na tych rozwaŜaniach, odsuwając myśli o rozstaniu z Jessie, Benem i Miastem. W przypływie odwagi odmówił jazdy samochodem i uparł się, Ŝe z poczekalni do kosmolotu przejdzie pieszo w towarzystwie robota, który po niego przybył. W końcu to krótki odcinek drogi i do tego dobrze zadaszony. Rękaw był tylko lekko wygięty i obejrzawszy się za siebie, Baley dojrzał stojącego na drugim końcu Bena. Niedbale machnął mu ręką, jakby wsiadał na ekspresstradę do Trenton, a Ben wyrzucił ramiona nad głowę, układając palce obu rąk w staroŜytny znak zwycięstwa. Zwycięstwa? PróŜne nadzieje - pomyślał Baley i starając się odegnać ponure myśli, zaczął się zastanawiać, jak by to było, gdyby razem z innymi pasaŜerami, takŜe źle znoszącymi otwartą przestrzeń, miał odlecieć w biały dzień, kiedy metalowa powłoka statku lśni w słońcu. Jak by przeŜywał to zamknięcie w maleńkim blaszanym świecie, który ma się zaraz oderwać od Ziemi i zatracić w przestrzeni, a po pokonaniu bezkresu nicości znaleźć się w innym… Starał się poruszać miarowym krokiem, zachowując kamienny wyraz twarzy. Jednak idący obok robot zatrzymał go.
- Źle się pan czuje, sir? (Nie „panie”, tylko „sir”. To był robot z Aurory.) - Nic mi nie jest, chłopcze - odparł szorstko Baley. - Ruszaj. Nie odrywał oczu od ziemi i nie podniósł ich, dopóki nie podeszli do pojazdu kosmicznego. Statek przysłali Aurorianie! Był tego pewien. Obrysowany ciepłym blaskiem lamp, wznosił swój długi, smukły kadłub - potęŜniejszy od kosmolotów wytwarzanych na Solarii. Baley wszedł do środka i porównanie znów wypadło na korzyść Aurorian. Kabina, którą miał zajmować, była większa niŜ dwa lata temu, bardziej luksusowa i wygodna. Dobrze wiedział, czego oczekiwać, więc bez wahania zdjął z siebie ubranie. (Podejrzewał, Ŝe spalą je w płomieniu plazmowym - Na pewno mu go nie oddadzą, kiedy będzie miał wrócić na Ziemię - o ile w ogóle wróci. Poprzednio nie oddali.) Nie otrzyma Ŝadnej odzieŜy, dopóki nie zostanie starannie wykąpany, ostrzyŜony, zbadany i zaszczepiony. Niemal wyczekiwał tych upokarzających zabiegów. Przynajmniej pozwolą mu zapomnieć o tym, co go czeka. Ledwie poczuł przyspieszenie i nim zdąŜył sobie z tego zdać sprawę, juŜ opuścili Ziemię i znaleźli się w kosmosie. WłoŜywszy wreszcie nowy strój, Baley bez entuzjazmu obejrzał się w lustrze. Materiał był gładki i błyszczący, a przy kaŜdym poruszeniu mienił się róŜnymi kolorami. Nogawki spodni opinały kostki i wchodziły do butów, które same dopasowały się do stóp. Bluza miała długie bufiaste rękawy, a do kołnierza był przypięty kaptur, który mógł w razie potrzeby zakryć głowę. Dłonie osłaniały przezroczyste rękawiczki. Wiedział, Ŝe został tak ubrany nie dla jego wygody, lecz aby zmniejszyć niebezpieczeństwo groŜące Przestrzeniowcom. Baley pomyślał, Ŝe powinien odczuwać nieprzyjemne gorąco i wilgoć. Jednak z wyraźną ulgą stwierdził, Ŝe nawet się nie poci. Zwrócił się więc do robota, który nadal mu towarzyszył. - Chłopcze, czy te ciuchy mają regulowaną temperaturę? - Istotnie, sir. To ubranie na kaŜdą pogodę, bardzo chętnie noszone. A takŜe niezwykle drogie. Niewielu na Aurorze moŜe sobie na nie pozwolić. - Tak? Jehoshaphat! Spojrzał na robota. Wyglądał na prymitywny model i właściwie niewiele róŜnił się od ziemskich, a mimo to przy formułowaniu zdań wykazywał subtelność, jakiej brakowało maszynom Ziemian. Mógł na przykład nieznacznie zmieniać wyraz twarzy. Uśmiechnął się lekko, gdy informował, Ŝe Baley otrzymał coś, na co niewielu Aurorian mogło sobie pozwolić. Materiał, z którego wykonano robota, przypominał metal, a jednak zachowywał się jak tkanina, rozciągająca się przy kaŜdym ruchu i ciesząca oko kontrastowymi kolorami. Krótko mówiąc, jeśli nie przyjrzało mu się dokładnie i z bliska, robot, chociaŜ zdecydowanie niehumanoidalny, wydawał się ubrany. Baley zapytał go: - Jak mam na ciebie mówić, chłopcze? - Jestem Giskard, sir. - R. Giskard? - Jeśli pan chce, sir. - Czy na tym statku jest biblioteka? - Tak, sir. - Czy moŜesz znaleźć mi ksiąŜkofilmy o Aurorze? - Jakiego typu, sir?
- O historii, naukach politycznych, geografii - czymkolwiek, co pomoŜe mi zrozumieć mieszkańców. - Tak, sir. - I projektor. - Tak, sir. Gdy robot wyszedł przez podwójne drzwi, Baley uświadomił sobie, Ŝe podczas podróŜy na Solarię nawet nie przyszło mu do głowy, aby wykorzystać czas na nauczenie się czegoś poŜytecznego. W ciągu ostatnich dwóch lat zrobił wyraźne postępy. Pchnął drzwi, którymi przed chwilą wyszedł robot, lecz nie ustąpiły. Zdziwiłby się, gdyby było inaczej. Obejrzał więc pomieszczenie. ZauwaŜył ekran projektora i spróbował go włączyć. Nagle ryknęła muzyka, a kiedy w końcu zdołał ją przyciszyć, słuchał z dezaprobatą. Blaszana i niemelodyjna. Brzmiała tak, jakby instrumenty orkiestry były dziwnie rozstrojone. Potknął innych przełączników i wreszcie ukazał się obraz. Zobaczył mecz piłki noŜnej, grany najwidoczniej w stanie niewaŜkości. Piłka wędrowała po liniach prostych, a gracze - zbyt liczni po obu stronach - z płetwami na plecach, łokciach i ramionach szybowali w powietrzu. Niezwykły widok sprawił, Ŝe Baleyowi zakręciło się w głowie. Kiedy pochylił się, by wyłączyć projektor, usłyszał, Ŝe drzwi się otwierają. Spodziewając się R. Giskarda, z początku zauwaŜył tylko, Ŝe to nie on. Dopiero po chwili pojął, Ŝe widzi humanoidalną postać o szerokiej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi i krótkich, płowych włosach, ubraną w klasyczny garnitur. - Jehoshaphat! - powiedział Baley zduszonym głosem. - Partnerze Elijahu - odezwał się tamten podchodząc bliŜej z lekkim uśmiechem na powaŜnej twarzy. - Daneel! - krzyknął Baley, obejmując robota i przyciskając go do piersi. - Daneel! Baley trzymał Daneela, jedyny znajomy obiekt na statku i jedyną nić łączącą z przeszłością. Przywarł doń ze wzruszeniem i ulgą. Potem pomału pozbierał myśli i zrozumiał, Ŝe nie trzyma Daneela, tylko R. Daneela - Robota Daneela Olivawa. Tulił go, a ten ściskał swego partnera lekko i pozwalał się obejmować. Sądził, Ŝe ta czynność sprawia przyjemność ludzkiej istocie, więc ją znosił, gdyŜ pozytonowe zasoby mózgu nie pozwalały mu się odsunąć i rozczarować oraz zawstydzić człowieka. NiepodwaŜalne Pierwsze Prawo Robotyki głosi: „Robot nie moŜe zranić Ŝadnej ludzkiej istoty…” - a odrzucenie przyjacielskiego gestu zraniłoby tego człowieka. Powoli, starając się nie zdradzać zmieszania, Baley puścił robota. Na koniec jeszcze lekko ścisnął jego ramiona. - Nie widziałem cię, Daneelu - powiedział - od kiedy przyprowadziłeś na Ziemię ten statek z dwoma matematykami. Pamiętasz? - Oczywiście, partnerze Elijahu. Miło mi cię widzieć. - Odczuwasz coś, prawda? - spytał Baley. - Nie umiem tego określić w kategoriach ludzkich doznań, partnerze Elijahu Jednak mogę rzec, iŜ na twój widok moje myśli biegną szybciej, a siła grawitacji zdaje się w mniejszym stopniu oddziaływać na moje zmysły. WyobraŜam sobie, Ŝe ten stan w przybliŜeniu odpowiada wraŜeniom, które określiłbyś mianem przyjemności. Baley kiwnął głową.
- Cokolwiek czujesz na mój widok, partnerze, jeśli jest to lepsze od stanu, w jakim jesteś, kiedy mnie nie widzisz, zupełnie mi odpowiada - nie wiem, czy nadąŜasz za tokiem mojego rozumowania. Skąd się tu wziąłeś? - Giskard Reventlov zameldował, Ŝe zostałeś… - urwał Daneel. - Oczyszczony? - spytał ironicznie Baley. - Zdezynfekowany - rzekł Daneel. - Wtedy uznałem, Ŝe czas się pokazać. - Chyba nie obawiałeś się infekcji? - Oczywiście, Ŝe nie, partnerze Elijahu, ale inni na statku nie chcieliby ze mną przestawać. Mieszkańcy Aurory są wyczuleni na ryzyko zaraŜenia, czasami w stopniu przekraczającym rzeczywiste niebezpieczeństwo. - Rozumiem, ale nie pytałem, dlaczego jesteś tu w tej chwili. Pytałem, dlaczego w ogóle tu jesteś? - Doktor Fastolfe, do którego naleŜę, polecił mi udać się na ten statek z kilku waŜnych powodów. UwaŜał, Ŝe od początku tej niewątpliwie trudnej dla ciebie misji powinieneś mieć przy sobie coś znajomego. - To bardzo uprzejmie z jego strony. Jestem mu wdzięczny. R. Daneel skłonił się nisko. - Doktor Fastolfe sądził równieŜ, Ŝe to spotkanie zrobi na mnie - tu robot zawahał się - odpowiednie wraŜenie. - Sprawi przyjemność, Daneelu. - Jeśli wolno mi uŜyć tego określenia, tak. A trzeci - najwaŜniejszy powód - to… W tym momencie drzwi ponownie otworzyły się i wszedł R. Giskard. Baley na jego widok poczuł nagły przypływ niezadowolenia. Miał przed sobą niezaprzeczalnie maszynę, a jej obecność w jakiś sposób podkreślała charakter Daneela (R. Daneela - nagle pomyślał Baley), mimo iŜ był on znacznie doskonalszą wersją robota. Baley nie chciał takiego zwracania uwagi na robocią naturę Daneela; nie podobało mu się zmieszanie, jakie odczuwał z tego powodu, Ŝe nie potrafi traktować swego partnera inaczej niŜ człowieka, któremu trudno się wysłowić. - Co jest, chłopcze? - rzucił zniecierpliwiony. - Sir, przyniosłem filmoksiąŜki, które chciał pan obejrzeć, i czytnik. - Dobrze, połóŜ je tu. PołóŜ. I moŜesz wyjść. Daneel zostanie ze mną. - Tak, sir. Oczy robota - lekko świecące, zauwaŜył Baley, w odróŜnieniu od oczu Daneela - przelotnie zatrzymały się na R. Daneelu, jakby w oczekiwaniu na polecenia od zwierzchnika, lecz ten rzekł spokojnie: - Uczynisz właściwie, przyjacielu Giskardzie, zostając pod drzwiami na zewnątrz. - Tak zrobię, przyjacielu Daneelu - odrzekł robot. Wyszedł, a Baley zapytał z niechęcią w głosie: - Dlaczego on musi stać pod moimi drzwiami? Czy jestem więźniem? - Z Ŝalem muszę przyznać, Ŝe tak - odparł R. Daneel. - Chodzi o to, iŜ podczas podróŜy nie wolno ci rozmawiać z załogą statku. Jednak powód obecności Giskarda jest inny i dlatego muszę cię poprosić, partnerze Elijahu, Ŝebyś nie mówił „chłopcze” ani do Giskarda, ani do jakiegokolwiek innego robota. Baley zmarszczył brwi. - Czy on nie lubi tego słowa?