chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony213 437
  • Obserwuję121
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań134 533

Butcher Jim - Akta Harryego Dresdena 04 - Rycerz królowej

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Butcher Jim - Akta Harryego Dresdena 04 - Rycerz królowej.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Butcher Jim - Akta Harryego Dresdena
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 80 osób, 68 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 332 stron)

JIM BUTCHER Akta Harry’ego Dresdena tom 4: Rycerz Krolowej

Tytuł oryginału SUMMER KNIGHT BOOK FOUR OF THE DRESDEN FILES Przekład Anna Cichowicz Książkę tę dedykuję wszystkim starszym siostrom wszędzie na świecie, które miały na tyle cierpliwości, żeby nie udusić swoich młodszych braci, a zwłaszcza moim własnym siostrom, których cierpliwość była niezmierna. Tak wiele wam obu zawdzięczam. I Mamie, z powodów tak oczywistych, że naprawdę nie trzeba o nich mówić. Myślę, że nie od rzeczy będzie jednak wymienić ciasteczka karmelowe i fotel bujany, przy którego skrzypieniu zasypiałem. Rozdział 1 Deszcz żab spadł w dniu, w którym Biała Rada przybyła do miasta. Wysiadłem z niebieskiego garbusa, mojego rozklekotanego starego volkswagena, mrużąc oczy w słońcu pełni lata. Park Lake Meadow położony jest nieco na południe od linii chicagowskiej kolejki nadziemnej, skąd niedaleko już do brzegu jeziora Michigan. Normalnie, nawet w czasie takich upałów jak ostatnio, park byłby pełen ludzi. Tego dnia było tu zupełnie pusto, jeśli nie liczyć starszej kobiety w długim płaszczu, z wózkiem na zakupy, która truchtem przemierzała park. Dochodziło południe, a moje spodnie od dresu i koszulka okazały się strojem zdecydowanie zbyt ciepłym na tę pogodę. Postałem chwilę, rozglądając się, po czym zrobiłem kilka kroków po trawie. Wtedy coś mokrego i miękkiego uderzyło mnie w głowę. Wzdrygnąwszy się, strzepnąłem to z włosów. Przeleciało mi przed nosem i spadło na ziemię, prosto pod nogi. Żaba. Nieduża, bywają większe, ta z łatwością zmieściłaby się w dłoni. Przez chwilę zbierała się po upadku, następnie zaskrzeczała niewyraźnie i zaczęła się oddalać koślawymi skokami. Rozejrzałem się i spostrzegłem wokół na trawie inne żaby. Dużo żab. Im głębiej wchodziłem w park, tym ich skrzeczenie stawało się głośniejsze. Zobaczyłem kilka kolejnych płazów lecących z nieba, jakby Wszechmogący spuszczał je zsypem na

brudną bieliznę. Żaby skakały wszędzie. Co prawda ziemia nie była nimi pokryta, ale też nie dało się ich nie zauważyć. Co chwila słychać było plaśnięcie, z jakim lądowała następna. Ich skrzek rozbrzmiewał jak szmer rozmów w zatłoczonym pomieszczeniu. –Niesamowite, co? – odezwał się dziarski głos. Zobaczyłem niewysokiego młodzieńca o szerokich barach, który zbliżał się ku mnie pewnym krokiem. Wilkołak Billy miał na sobie spodnie od dresu i ciemną koszulkę bez nadruków. Jeszcze rok czy dwa lata temu ten strój skrywałby jakieś dwadzieścia kilo nadwagi, obecnie zamienione na masę mięśniową. Billy z uśmiechem wyciągnął rękę. –A nie mówiłem, Harry? –Billy – powitałem go. Aż chrupnęło, kiedy uścisnął mi dłoń. Był naprawdę o wiele silniejszy. – Jak tam wilcze sprawy? –Robi się ciekawie – odparł. – Ostatnio na patrolach natykamy się na wiele dziwnych rzeczy. Takich jak to. – Gestem objął park. Następna żaba spadła z nieba o kilka metrów od nas. – Dlatego wezwaliśmy maga. Patrole. Samozwańczy stróże prawa. Batman. –Byli tu jacyś normalni ludzie? –Nie. Tylko paru facetów od meteorologii z uniwersytetu. Powiedzieli, że nad Luizjaną przeszło tornado, czy coś takiego, i że żaby musiały tu dolecieć z wiatrem. Żachnąłem się. –Uważasz, że stwierdzenie „to magia” byłoby łatwiejsze do przełknięcia. –Nie martw się. – Billy wyszczerzył zęby. – Już niedługo ktoś ogłosi, że to mistyfikacja, mogę się założyć. –No, no. Wróciłem do samochodu i podniosłem przednią klapę, żeby poszperać w bagażniku. Wyciągnąłem nylonowy plecak, a z niego dwa płócienne woreczki. Rzuciłem jeden Billy’emu. –Złap mi parę żab i wsadź do woreczka. Billy chwycił woreczek, marszcząc czoło. –Dlaczego? –Żebym mógł się przekonać, czy są prawdziwe. Billy uniósł brwi. –A myślisz, że nie są? Spojrzałem na niego, mrużąc oczy.

–Posłuchaj, Billy, po prostu to zrób. Nie spałem, nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem coś ciepłego i mam jeszcze dzisiaj kupę roboty. –Ale dlaczego nie miałyby być prawdziwe? Wyglądają na prawdziwe. Westchnąłem ciężko, starając się opanować rozdrażnienie. Ostatnio przychodziło mi to coraz trudniej. –Z wyglądu mogą być jak prawdziwe, w dotyku mogą być jak prawdziwe, ale możliwe, że są konstruktem. Zbudowane z materii Nigdynigdy i ożywione magią. Mam nadzieję, że tak jest. –Czemu? –Bo wtedy to wszystko znaczyłoby, że jakiś znudzony elf zabawia się sztuczkami. Czasem to robią. –No dobra. A jeśli są prawdziwe? –Jeśli są prawdziwe, to znaczy, że coś jest nie w porządku. –W jakim sensie nie w porządku? –W poważnym sensie. W sensie dziur w materii realności. –I to byłoby źle? Spojrzałem na niego. –Tak, Billy. To byłoby źle. To by znaczyło, że nadchodzi coś wielkiego. –Ale co, jeśli… Straciłem cierpliwość. –Nie mam dziś czasu ani chęci na udzielanie lekcji, więc się, do cholery, zamknij. Uniósł dłoń w pojednawczym geście. –Już dobra, stary. Wszystko jedno. Ruszył przez park koło mnie, noga w nogę, zbierając żaby. –No tak, hm, miło cię widzieć, Harry. Ja i cała paczka jesteśmy ciekawi, czy zechciałbyś wpaść w weekend, pobyć trochę z ludźmi. Też zgarnąłem żabę i spojrzałem na niego z powątpiewaniem. –Tak? I co miałbym robić? Uśmiechnął się do mnie.

–Pograć w arkana, stary. Sytuacja na froncie robi się zabawna. Gra z przyjmowaniem ról. Mruknąłem jakąś monosylabę. Starsza kobieta z wózkiem na zakupy przeszła koło nas. Kółka skrzypiały i chwiały się. –Naprawdę jest świetnie. – Billy nie dawał za wygraną. – Szturmujemy fortecę lorda Malocchia, tyle że mamy to zrobić w przebraniu, głęboką nocą, żeby Rada Prawdy nie zorientowała się, kim są sprawiedliwi, którzy go pokonali. Tam są zaklęcia i demony, i smoki, i w ogóle. Interesuje cię to? –Za bardzo przypomina pracę. Billy prychnął. –Posłuchaj, Harry. Ja wiem, że przez tę całą wojnę wampirów zrobiłeś się trochę nerwowy. I ponury. Ale ostatnio zdecydowanie zbyt dużo czasu spędzasz przyczajony w tej swojej piwnicy. –Jaka wojna wampirów? Billy przewrócił oczami. –Plotki się rozchodzą, Harry. Wiem, że Czerwony Dwór Wampirów wypowiedział wojnę magom po tym, jak zeszłej jesieni spaliłeś dom Bianki. Wiem, że od tego czasu parę razy próbowali cię zabić. Wiem nawet, że Biała Rada ma wkrótce zjechać do miasta, żeby ustalić, co robić. Spiorunowałem go wzrokiem. –Jaka Biała Rada? Westchnął. –Naprawdę nie pora, żebyś robił z siebie pustelnika, Harry. Spójrz na siebie. Kiedy się ostatnio goliłeś? Strzygłeś? Kiedy brałeś prysznic? Prałeś? Podniosłem rękę do twarzy i poskrobałem się po zarośniętej brodzie. –Przecież wychodzę. Często wychodzę. Billy złapał następną żabę. –Na przykład kiedy? –Poszedłem na mecz z tobą i innymi Alfa. Billy parsknął. –No. W styczniu, Dresden. Mamy czerwiec. Przyglądał się mojej twarzy, zasępiony. –Ludzie się o ciebie martwią. Ja wiem, że pracowałeś nad jakimś projektem czy czymś tam. Ale ten wygląd brudnego dzikusa po prostu do ciebie nie pasuje. Schyliłem się po żabę.

–Nie wiesz, o czym mówisz. –Wiem lepiej, niż ci się wydaje – odparował. – Chodzi o Susan, prawda? Coś jej się stało jesienią. Coś, co ty próbujesz odkręcić. Może wampiry jej coś zrobiły. Dlatego wyjechała z miasta. Zamknąłem oczy, starając się nie zmiażdżyć żaby w dłoni. –Zmień temat. Billy tupnął i wysunął do przodu brodę. –Nie, Harry. Do jasnej cholery, znikasz z powierzchni ziemi, prawie się nie pokazujesz w biurze, nie odpowiadasz na telefony, nie otwierasz drzwi. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi i martwimy się o ciebie. –Nic mi nie jest – oznajmiłem. –Kiepsko kłamiesz. Chodzą słuchy, że Czerwoni umacniają siły w mieście. Że proponują swoim fanom pełną wampiryzację, jeśli któryś z nich cię pokona. –Niech to szlag – mruknąłem. Rozbolała mnie głowa. –Teraz nie jest dobra pora, żebyś przebywał sam poza domem. Nawet w dzień. –Nie potrzebuję niańki, Billy. –Harry, przecież cię znam. Wiem, że potrafisz rzeczy, których inni nie potrafią, ale nie jesteś przez to Supermanem. Każdy czasem potrzebuje pomocy. –Nie ja. Nie teraz. – Wepchnąłem żabę do woreczka i podniosłem następną. – Nie mam na to czasu. –A właśnie. Coś mi się przypomniało. – Billy wyciągnął z kieszeni dresu złożoną kartkę i przeczytał. – Masz spotkanie z klientką o trzeciej. Zamrugałem powiekami. –Co? –Wpadłem do twojego biura i odsłuchałem wiadomości. Pani Sommerset próbowała się z tobą skontaktować, więc zadzwoniłem do niej i umówiłem cię na spotkanie. Poczułem, że znów przestaję nad sobą panować. –Co zrobiłeś?

Billy wyglądał na wkurzonego. –Twoją pocztę też sprawdziłem. Właściciel biura dał ci wymówienie. Jeśli nie zapłacisz w ciągu tygodnia, wywali cię. –Co, u diabła, daje ci prawo, żebyś szperał w moim biurze, Billy? Albo dzwonił do moich klientów? Zbliżył się o krok, patrząc gniewnie. Musiałem się skoncentrować na jego nosie, aby uniknąć spojrzenia w oczy. –Spuść z tonu, Harry. Jestem twoim popieprzonym przyjacielem. Powinieneś się cieszyć, że pomagam ci ratować twój interes. –I tu masz cholerną rację, to jest mój interes – odpaliłem. Kobieta z wózkiem na zakupy krążyła w pobliżu, widziałem ją kątem oka, słyszałem skrzypienie kółek, kiedy znalazła się za mną. – Mój. To znaczy, że nie twój. Wysunął lekko szczękę. –Świetnie. Tylko gdzie się zaszyjesz, jeżeli z tej twojej nory też cię eksmitują? – Rozłożył ręce. – Mój Boże, stary! Nie muszę być magiem, żeby dostrzec, jak ktoś się stacza po równi pochyłej. Ty cierpisz i potrzebujesz pomocy. Dźgnąłem go palcem w pierś. –Nie, Billy. Nie potrzebuję więcej pomocy. Nie muszę niańczyć bandy dzieciaków, którym się wydaje, że skoro nauczyły się jednej sztuczki, są gotowe walczyć z całym światem. Nie chcę się martwić, że wampiry, nie mogąc dopaść mnie, dopadną moich znajomych. Nie chcę się zastanawiać, komu jeszcze stanie się krzywda, jeśli ja spieprzę sprawę. – Sięgnąłem po żabę, a cofając rękę, wyrwałem Billy’emu woreczek. – Nie potrzebuję was. Wtedy właśnie padł cios. Nie była to finezyjna próba zabójstwa. Mały, czarny pikap z rykiem silnika wjechał przez krawężnik do parku o niecałe pięćdziesiąt metrów od nas. Zakołysał się, biorąc zakręt, opony wyryły bruzdy w spalonym słońcem trawniku. Znad tylnej klapy zwieszało się dwóch facetów w czerni, w ciemnych okularach przeciwsłonecznych i czarnych kaskach narciarskich. Broń też mieli stosowną – pistolety automatyczne typu Mini Uzi. –Do tyłu! – krzyknąłem, prawą ręką chwytając Billy’ego i odpychając go za siebie. Jednocześnie potrząsnąłem lewą ręką, na której miałem bransoletę z tarczami przypominającymi średniowieczne. Uniosłem ją w stronę ciężarówki, zgromadziłem swoją wolę i skupiłem w przezroczystą, połyskliwą półkulę, która rozpostarła się pomiędzy mną a nacierającym samochodem. Ciężarówka stanęła jak wryta. Uzbrojeni faceci natychmiast wymierzyli pistolety mniej więcej we mnie i opróżnili magazynki,

czemu towarzyszył jeden nieprzerwany huk. Kule, świszcząc i sycząc, przelatywały we wszystkich kierunkach, odbite rykoszetem od tarczy, z której posypały się iskry. Bransoleta rozgrzała się nieprzyjemnie, a energia utrzymująca tarczę naprężyła się do granic. Starałem się tak ustawiać tarczę, by kierować odbite kule w powietrze. Bóg jeden wie, gdzie leciały, miałem tylko nadzieję, że nie trafią w przejeżdżający samochód czy przypadkowego przechodnia. Pistolety szczęknęły pusto. Obaj strzelcy, szarpiącymi ruchami świadczącymi o braku profesjonalizmu, zaczęli przeładowywać. –Harry! – krzyknął Billy. –Nie teraz! –Ale… Opuściłem tarczę i uniosłem prawą rękę – energia płynie z prawej strony. Srebrny pierścień, który noszę na palcu wskazującym, jest tak skonstruowany, że gromadzi każdy okruch energii kinetycznej, kiedy tylko ruszę ręką. Nie korzystałem z pierścienia od miesięcy, więc zebrała się w nim potężna siła rażenia, której raczej nie ośmieliłbym się użyć przeciwko napastnikom. Taka moc mogłaby któregoś z nich zabić, a już na pewno rozjuszyć. Tym chętniej nafaszerowaliby mnie kulami. Poza tym Biała Rada nie jest przychylna temu, kto pogwałci pierwsze prawo magii: Nie zabijaj. Już raz mu się sprzeniewierzyłem i nie powinno się to zdarzyć znowu. Zacisnąłem zęby, skierowałem cios obok strzelców i uruchomiłem pierścień. Czysta moc, niewidoczna, ale wyczuwalna, śmignęła w powietrzu i ugodziła pierwszego z napastników. Jego własny automat walnął go w pierś, pęd zdarł mu z twarzy okulary i rozszarpał ubranie, a jego samego wyrzucił z ciężarówki i cisnął na ziemię po przeciwnej stronie. Drugi z napastników oberwał słabiej. Siła pędu zawadziła o jego ramię i głowę. Utrzymał pistolet, ale stracił okulary, które porwały ze sobą maskę narciarską. Ukazała się twarz chłopca tak młodego, że z pewnością nie miał jeszcze prawa głosu. Zamrugał oślepiony nagłym światłem i niezbornie dokończył ładować broń. –Dzieciaki – warknąłem, unosząc znów tarczę. – Nasyłają na mnie dzieciaki. Niech ich wszyscy diabli. Wtedy coś sprawiło, że włosy na karku stanęły mi dęba, jakby chciały unieść mnie w górę. Kiedy dzieciak ponownie otworzył ogień, obejrzałem się przez ramię. Starsza kobieta z wózkiem na zakupy przystanęła jakieś cztery metry za mną. Teraz mogłem dostrzec, że nie jest tak stara, jak mi się zdawało. Spod postarzającej charakteryzacji błysnęły zimne, ciemne oczy. Ręce miała młode i gładkie. Z dna

wózka wyciągnęła obrzyna i machnęła nim w moją stronę. Seria z automatu waliła w tarczę i nic więcej nie mogłem zrobić, by ją powstrzymać. Gdybym miał użyć magii, żeby zmierzyć się z trzecim napastnikiem, straciłbym koncentrację, a wraz z nią tarczę. Chłopak na ciężarówce był wprawdzie niedoświadczonym strzelcem, ale pluł taką ilością ołowiu, że prędzej czy później bym oberwał. Z drugiej strony, gdyby przebrana kobieta trafiła mnie z tej odległości, nawet nie byłoby po co wzywać pogotowia. Nadawałbym się wyłącznie do kostnicy. Kule grzmociły w tarczę i nie pozostawało nic innego, jak tylko obserwować napastniczkę, która składała się do strzału. Byłem w potrzasku, a wraz ze mną i Billy. On jednak nie tkwił nieruchomo. Zdejmował właśnie koszulkę, pod którą prężyły się mięśnie – płaskie, twarde mięśnie lekkoatlety. Inne niż z rozmysłem rzeźbione mięśnie ciężarowca. Skoczył ku nieznajomej, w locie ściągając spodnie. Nie miał bielizny. Poczułem przepływ magii, którą posłużył się Billy. Wyrazistej, precyzyjnej, skoncentrowanej. W tym, co robił, nie było nic z rytuału, nie było powolnego gromadzenia mocy, by ją potem uwolnić. Ruch zatarł jego sylwetkę i w mgnieniu oka Billy golas zamienił się w Billy’ego wilka. Wielka bestia o ciemnym futrze spadła na napastniczkę, kły rozdarły rękę trzymającą zamek strzelby. Kobieta krzyknęła i wyszarpnęła rękę, palce ociekały szkarłatną krwią. Zamierzyła się na Billy’ego strzelbą jak pałką. Momentalnie się odwrócił, przyjmując cios na barki. Zawarczał. Szybki jak błyskawica, zaatakował drugą rękę kobiety i broń potoczyła się na ziemię. Kobieta wrzasnęła znowu, cofając rękę. Nie była istotą ludzką. Jej ręce i ramiona wydłużyły się, podobnie jak zęby. Paznokcie stały się obrzydliwymi, zakrzywionymi pazurami, którymi rozorała pysk wilka. Rozległ się skowyt bólu zmieszany z warczeniem. Billy przetoczył się na bok, dźwignął na nogi i zaczął krążyć, starając się zmusić tę kobietę nie kobietę, by odwróciła się tyłem do mnie. Chłopak na ciężarówce znów wystrzelił cały magazynek. Przestałem się osłaniać tarczą i rzuciłem się w przód, by chwycić strzelbę. Złapałem ją, krzycząc: –Billy, dalej! Wilk uskoczył w bok, a kobieta znalazła się twarzą w twarz ze mną. Jej wykrzywione rysy pełne były wściekłości, usta, z których wystawały kły, ociekały śliną.

Wycelowałem w brzuch i pociągnąłem za spust. Strzelba ryknęła, siła odrzutu ugodziła mnie mocno w ramię. Myśliwska dziesiątka, może nawet gwintówka. Kobieta wrzasnęła, zgięła się wpół, zatoczyła i upadła do tyłu. Nie leżała długo. Prawie natychmiast wstała. Czerwień rozlała się po strzępach jej sukienki, twarz zupełnie już zatraciła ludzkie cechy. Przebiegła koło mnie do ciężarówki i wskoczyła na platformę. Strzelec zaciągnął swojego partnera do samochodu, kierowca uruchomił silnik. Ziemia trysnęła spod kół, ciężarówka, kołysząc się, wyjechała na jezdnię i wmieszała się w ruch uliczny. Przez chwilę patrzyłem w ślad za nią, ciężko dysząc. Opuściłem broń i spostrzegłem, że jakimś cudem wciąż trzymam w lewej ręce żabę. Wierciła się i walczyła w sposób sugerujący, że jestem bliski zmiażdżenia jej, więc spróbowałem rozluźnić uchwyt, nie wypuszczając jej jednak z ręki. Rozejrzałem się za Billym. Wilk podszedł do swoich porzuconych spodni dresowych, zadygotał, po czym z powrotem stał się gołym młodym człowiekiem. Przez twarz, równolegle do linii szczęki, biegły dwie długie szramy, z których krew ściekała na szyję. Napięcie mięśni było jedyną oznaką odczuwania bólu. –Jak tam? W porządku? – zapytałem. Przytaknął i wciągnął na siebie spodnie i koszulkę. –Co to, u diabła, było? –Ghoul – odparłem. – Prawdopodobnie z klanu LaChaise. Współdziałają z Czerwonym Dworem i nie przepadają za mną. –Dlaczego za tobą nie przepadają? –Narobiłem im parę razy kłopotów. Billy uniósł brzeg koszulki do twarzy, aby powstrzymać krwawienie. –Nie spodziewałem się pazurów. –Widzisz, jakie sprytne. –Ghoul, hm. Nie żyje? Pokręciłem głową. –Są jak karaluchy. Prawie nic im nie jest w stanie zaszkodzić. Możesz iść? –Tak. –To dobrze. Zmywajmy się stąd. Ruszyliśmy do mojego garbusa. Po drodze podniosłem woreczek z żabami i

zacząłem je wytrząsać na ziemię. Wypuściłem razem z nimi tę, której o mało nie zgniotłem, i wytarłem rękę o trawę. Billy zerknął na mnie zdziwiony. –Dlaczego je wypuszczasz? –Bo są prawdziwe. –Skąd wiesz? –Jedna zesrała mi się na rękę. Wpuściłem Billy’ego do samochodu, po czym sam wsiadłem. Wygrzebałem spod siedzenia apteczkę i podałem mu. Billy przyłożył do twarzy gazę, przyglądając się żabom. –Czyli sprawy mają się źle? –Niestety – potwierdziłem. Po chwili milczenia powiedziałem: –Uratowałeś mi życie. Wzruszył ramionami. –Więc mam spotkanie o trzeciej, tak? Jak nazwisko? Sommerset? Spojrzał na mnie. Starał się zachować powagę, ale oczy mu się śmiały. –Yhm. Podrapałem się po brodzie, kiwając głową. –Byłem ostatnio rozkojarzony. Może powinienem się najpierw umyć. –Byłoby nieźle – przyznał Billy. Westchnąłem. –Czasem osioł ze mnie. Billy roześmiał się. –Czasem. Jesteś człowiekiem, jak każdy z nas. Uruchomiłem silnik. Zajęczał trochę, ale nakłoniłem garbusa, żeby ożył. Wtedy coś uderzyło w przednią klapę z głuchym odgłosem. I jeszcze raz. Potem nastąpiło kolejne ciężkie uderzenie, tym razem w dach. Poczułem gwałtowny zawrót głowy, nagle zrobiło mi się słabo i musiałem chwycić się kierownicy. Z oddali dobiegł głos Billy’ego, pytający, czy nic mi nie jest. Na zewnątrz moc kłębiła się niespokojnie w powietrzu pełnym zakłóceń. Siły magii zazwyczaj poruszają się według przejrzystego, uporządkowanego schematu, teraz

nagle zawirowały w szaleńczym chaosie. Postarałem się odepchnąć od siebie uczucie słabości i z wysiłkiem otworzyłem oczy. Żaby leciały z nieba. Nie pojedynczo, od czasu do czasu, ale tak gęsto, że aż niebo pociemniało. Nieszczęsne stworzenia uderzały z siłą gradu, rozbryzgując się na betonie, na klapie samochodu. Jedna z żab walnęła mocno w przednią szybę, na której pojawiła się siateczka pęknięć. Wrzuciłem bieg i pomknęliśmy przed siebie. Po kilkuset metrach wydostaliśmy się poza zasięg tego deszczu z innego świata. Oddychaliśmy szybko. Billy miał rację. Deszcz żab oznaczał, że dzieje się coś poważnego, w sensie magicznym. Biała Rada przybędzie wieczorem do miasta, by omówić kwestię wojny. Ja mam się spotkać z klientką, a wampiry najwyraźniej podniosły stawkę, ośmielając się uderzyć we mnie tak otwarcie jak nigdy dotąd. Włączyłem wycieraczki. Krew płazów rozmazywała się na pękniętej szybie w purpurowe smugi. –Dobry Boże – westchnął Billy. –Tak – powiedziałem. – Nie kijem go, to pałką.

Rozdział 2 Podrzuciłem Billy’ego do jego mieszkania w pobliżu kampusu uniwersyteckiego. Nie sądziłem, żeby ghoul mógł stać się przedmiotem raportu policyjnego, ale na wszelki wypadek starłem ślady palców z obrzyna. Billy zawinął broń w ręcznik, który woziłem na tylnym siedzeniu garbusa, i obiecał, że się jej pozbędzie. Jego dziewczyna, Georgia, wiotka pannica o głowę wyższa od niego, czekała na balkonie ubrana w ciemne szorty i purpurowy stanik bikini, hojnie szafując widokiem imponująco opalonego ciała. Wyglądała ponętnie i emanowała pewnością siebie. Rany, jak te dzieciaki wydoroślały. Gdy Billy wysiadł, Georgia spojrzała groźnie znad książki, a jej nozdrza zadrgały. Znikła we wnętrzu domu, po czym ukazała się w drzwiach, z apteczką w ręku. Zerknęła na samochód i na jej twarzy odmalował się niepokój. Skinęła mi głową. Pomachałem, starając się wyglądać sympatycznie. Po minie Georgii zorientowałem się, że wyszedłem tylko na chama. Weszli do mieszkania, a ja odjechałem czym prędzej, zanim ktoś zechciałby wdać się ze mną w pogawędkę. Po chwili zjechałem na bok i zgasiłem silnik. Rzuciłem okiem na swoje odbicie we wstecznym lusterku garbusa. Doznałem szoku. Wiem, że to brzmi głupio, ale nie mam w domu luster. Zbyt wiele istot może użyć lustra jako okna, a nawet drzwi, a tego ryzyka chciałem za wszelką cenę uniknąć. Nie patrzyłem w lustro od tygodni. Wyglądałem jak wrak. Bardziej niż zwykle. Mam pociągłą, szczupłą twarz o kanciastych rysach. Do moich prawie czarnych włosów pasują ciemne oczy. Teraz pod oczami miałem sinoszare kręgi. Bardzo głębokie. Rysy twarzy, tam gdzie nie pokrywał ich wielomiesięczny zarost, były ostre jak krawędzie karty kredytowej. Włosy urosły mi długie i splątane. Nie takie jak u seksownego, młodego gwiazdora rocka. Raczej jak u włóczęgi, którego siłą wlecze się do fryzjera. Nie były nawet symetryczne, bo z jednej strony zostały upalone do gołej skóry, kiedy wraz z pizzą dostarczono mi niewielki ładunek wybuchowy. Wtedy, gdy jeszcze stać mnie było na zamówienie pizzy. Miałem bladą, wręcz ziemistą cerę. Wyglądałem jak śmierć na ostatnich nogach, pod warunkiem że ktoś skłoniłby śmierć do wzięcia udziału w Maratonie Bostońskim. Byłem zmęczony. Wypalony. Zużyty. Usiadłem głębiej w fotelu. Nie cierpię się mylić. Jednak musiałem przyznać, że Billy i wilkołaki (słowo daję, brzmi to jak nazwa kiepskiego zespołu rockowego) mieli rację. Spróbowałem sobie

przypomnieć, kiedy ostatnio byłem u fryzjera i się goliłem. Prysznic brałem w zeszłym tygodniu. Czy na pewno? Potarłem twarz drżącymi dłońmi. Dni i noce ostatnio zlewały się w jedno. Spędzałem czas w laboratorium, prowadząc badania dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Laboratorium mieści się w piwnicy pod sutereną, w której mieszkam – wilgotne kamienie, brak okien. Zakłócenie rytmu snu i czuwania. Ba! Zupełnie sobie odpuściłem rozróżnianie dnia od nocy. Zbyt wiele miałem do przemyślenia, żeby zwracać uwagę na przyziemne szczegóły. Mniej więcej dziewięć miesięcy wcześniej o mało nie doprowadziłem do śmierci swojej dziewczyny. Może nawet gorzej niż do śmierci. Kiedy się spotkaliśmy, Susan Rodriguez pracowała jako reporterka w „Środkowozachodnich Arkanach”. W przeciwieństwie do większości ludzi nigdy nie kwestionowała istnienia zjawisk nadnaturalnych. Wygrzebywała każdy szczegół, każdą historię, każdy okruch dowodu, by podnieść poziom powszechnej świadomości co do tych spraw. W końcu poszła za mną na bal do wampirów. I potwory ją dopadły. W tej kwestii Billy również miał rację. Wampiry z Czerwonego Dworu odmieniły ją, czy też, stosowniej będzie powiedzieć, zainfekowały. Choć formalnie nadal była istotą ludzką, zarażona została ich makabrycznym pragnieniem. Gdyby je zaspokoiła, stałaby się jednym z nich, potworem ciałem i duszą. Jakaś jej część musiałaby przy tym umrzeć. To dlatego prowadziłem badania. Szukałem czegoś, co mogłoby jej pomóc. Chciałem stworzyć szczepionkę albo znaleźć inny sposób. Coś. Cokolwiek. Poprosiłem ją o rękę. Odmówiła. Potem wyjechała z miasta. Prowadziła nadal swoją kolumnę w „Arkanach”, przysyłając artykuły do redakcji. Czytywałem je, więc wiedziałem przynajmniej, że żyje. Poprosiła mnie, żebym jej nie szukał, i nie szukałem. Nie będę, dopóki nie znajdę sposobu na wydobycie jej z bagna, w jakie ją wpędziłem. Musi być coś, co mogę zrobić. Musi być. Musi. Pochyliłem głowę, grymas ściągnął mi twarz tak, że mięśnie skurczyły się w piekącym bólu. W piersiach czułem ucisk, całe ciało zdawało się spalać w bezużytecznym, bezsilnym ogniu. Jestem magiem. Powinienem być w stanie ochronić Susan. Powinienem być w stanie ją uratować. Powinienem umieć jej pomóc. Powinienem być mądrzejszy, powinienem być szybszy, powinienem być lepszy. Powinieneś był jej powiedzieć, że ją kochasz, zanim było za późno. Prawda, Harry? Starałem się nie płakać. Opanowałem się siłą woli, dzięki wieloletniej nauce,

doświadczeniu, samodyscyplinie. Płacz nic by mi nie dał. Nie przybliżyłby mnie ani trochę do celu, jakim jest znalezienie lekarstwa dla Susan. Byłem tak cholernie zmęczony. Ukryłem twarz w dłoniach. Nie chciałem, by ktoś zobaczył mnie w rozpaczy. Długo trwało, zanim doszedłem do siebie. Nie jestem pewien, ile, ale cień się przesunął i prażyłem się teraz w samochodzie, pomimo opuszczonych szyb. Musiało być dobrze po południu. Doszedłem do wniosku, jasnego jak słońce, że głupio tak siedzieć na ulicy i dać się znaleźć bandytom najętym przez wampiry. Byłem zmęczony, brudny i głodny, ale nie miałem pieniędzy, żeby sobie kupić coś do jedzenia, ani czasu, żeby wrócić do domu na zupę. Musiałem przecież zdążyć na spotkanie z panią Sommerset. To spotkanie było mi potrzebne. W tym też Billy się nie mylił. Jeśli nie zacznę zarabiać, stracę i biuro, i mieszkanie. A nie da się prowadzić badań, mieszkając w kartonowym pudle na ulicy. Zatem czas zacząć działać. Przeczesałem palcami szopę włosów, z marnym skutkiem, i ruszyłem w kierunku biura. Mijany zegar zasygnalizował, że jestem już parę minut spóźniony na spotkanie. Do tego jeszcze mój wygląd – czyż klientka nie będzie pod wrażeniem? Szło mi po prostu coraz lepiej tego dnia. Moje biuro znajduje się w śródmieściu. Budynek nie jest imponujący, ale i tak za dobry dla kogoś takiego jak ja w obecnym stanie. Podstarzały portier przyjrzał mi się uważnie, miałem szczęście, że mnie pamiętał. Jakiś nowy najprawdopodobniej wykopałby mnie bez mrugnięcia okiem. Z uśmiechem skinąłem mu głową, starając się przybrać wygląd człowieka interesu. W drodze do schodów minąłem windę. Kartka na drzwiach informowała o awarii. Winda nie była już taka jak przedtem, od kiedy ogromny skorpion rozdarł sufit kabiny i ktoś poderwał windę w górę szybu podmuchem wiatru, by zmiażdżyć skorpiona o dach. Następnie winda spadła, co spowodowało zniszczenia w całym budynku, więc z powodu strat podniesiono czynsz. Tak w każdym razie słyszałem. No co? To mógł być ktoś inny. Dobra, może nie ortodonta z trzeciego ani nie psychiatra z piątego. Prawdopodobnie nie agencja ubezpieczeniowa z szóstego i nie księgowy z ósmego. Być może nie prawnicy z ostatniego piętra. Być może. Ale kiedy wydarza się katastrofa, nie zawsze musi w tym być moja wina. W każdym razie nikt mi nie może niczego udowodnić.

Otworzyłem drzwi na klatkę schodową i wszedłem na czwarte piętro, na którym znajduje się moje biuro. Idąc do drzwi, słyszałem w korytarzu ciche odgłosy firmy konsultingowej zajmującej większość powierzchni na tym piętrze. Napis na drzwiach z mlecznego szkła głosił: Harry Dresden – mag. Wyciągnąłem rękę, żeby otworzyć drzwi. Kiedy moje palce znalazły się w odległości kilku centymetrów od klamki, przeskoczyła iskra. Poczułem niewielkie, ale ostre, nieprzyjemne kopnięcie. Zatrzymałem się. Nawet w budynku przepełnionym prądem zmiennym nie miało prawa być tak zimne i suche. Może i jestem paranoikiem, ale nic tak ostrzegawczo nie działa na człowieka jak zamach na jego życie w biały dzień. Znów skoncentrowałem się na bransolecie, odwołując się do przeczuć, jakie miałem, by przygotować tarczę, na wypadek gdybym jej potrzebował. Drugą ręką pchnąłem drzwi biura. Zazwyczaj w moim biurze panuje porządek. W każdym razie nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wyglądało tak niechlujnie. Biorąc pod uwagę, jak niewiele w nim ostatnio bywałem, zakrawało na niesprawiedliwość, że wygląda aż tak okropnie. Stolik przy drzwiach, na którym wykładam broszury o tytułach Magia dla początkujących albo Jak zostać magiem – zapytaj fachowca, stał krzywo pod ścianą. Broszury walały się na blacie i na podłodze. Wyczułem zapach przypalonej kawy, pewnie zapomniałem wyłączyć. A niech to… Biurko pokrywała pleśń luźnych kartek. Kilka szuflad w kartotece było wysuniętych, akta leżały na wierzchu lub sterczały wetknięte byle jak. Wentylator pod sufitem wirował, trzeszcząc przy każdym obrocie. Ktoś jednak najwyraźniej usiłował zaprowadzić tu nieco ładu. Moja poczta leżała porządnie posortowana na trzy kupki. Oba metalowe kosze na papiery były podejrzanie puste. A więc Billy i jego drużyna. Na ruinach mojego biura stała kobieta niezwykłej urody. Dla takich kobiet mężczyźni gotowi są zabijać przyjaciół i wszczynać wojny. Stała przy biurku, zwrócona do drzwi, ze skrzyżowanymi ramionami i biodrem wysuniętym w bok. Miała sceptyczny wyraz twarzy. Jej włosy były białe. Nie jasnoblond, nie platynowe. Białe jak śnieg, jak najprzedniejszy marmur, upięte jak spętana chmura, odsłaniały smukłą szyję. Nie mam pojęcia, jak przy tych włosach jej skóra mogła wyglądać blado, ale tak właśnie było. Jej usta miary barwę zmrożonych morw, wręcz szokującą wobec gładkiej, pięknej twarzy. Ciemnozielone oczy przybrały ton niebieski, kiedy przechyliła głowę i spojrzała na mnie. Nie była stara. Nie była młoda. Była wyłącznie oszałamiająca. Usilnie starałem się, żeby szczęka nie opadła mi do samej podłogi, i zmusiłem mózg do działania, notując szczegóły stroju nieznajomej. Ubrana była w ciemnoszary kostium skrojony nienagannie. Spódnica odsłaniała nogi akurat na tyle, by nie dało się nie patrzeć, a obcasy ciemnych pantofli miały akurat taką wysokość, żeby

zaczęła działać wyobraźnia. Pod żakietem miała porcelanowo białą bluzkę z trójkątnym dekoltem, dokładnie na tyle głębokim, żeby przyszła mi ochota zobaczyć, jak bierze głęboki wdech. Opale oprawne w srebro połyskiwały w jej uszach i na szyi, lśniąc tęczą kolorów, jakich nie spodziewałbym się po opalach – nazbyt wiele purpury, fioletu i ciemnego błękitu. Lakier na paznokciach opalizował tak samo. Poczułem woń jej perfum, dziką i głęboką, ciężką i słodką jak orchidee. Moje serce biło w przyspieszonym rytmie, a kierowana testosteronem część mózgu kazała żałować, że nie dane mi było się wykąpać. Albo ogolić. Żebym przynajmniej nie miał na sobie spodni od dresu… Na jej wargach zaigrał uśmieszek, a jedna jasna brew uniosła się lekko. Nic nie mówiąc, kobieta pozwalała mi się gapić. Jedno było pewne – tego typu kobieta przynajmniej ma pieniądze. Mnóstwo pieniędzy. Pieniędzy, których mógłbym użyć, żeby zapłacić czynsz, zrobić zakupy spożywcze, może nawet roztrwonić trochę i nabyć taczki, które byłyby pomocne przy sprzątaniu mieszkania. Przez mgnienie oka wahałem się, rozpatrując kwestię, czy w pełni wykwalifikowanemu magowi, członkowi Białej Rady, przystoi aż tak interesować się pieniędzmi. Szybko podjąłem decyzję. Do diabła z nadzwyczajnymi kosmicznymi mocami. Mam płatności. –Hm, rozumiem, że pani Sommerset – wykrztusiłem w końcu. Ależ ja jestem szarmancki. Żeby dopełnić wrażenia, powinienem się jeszcze o coś potknąć. – Harry Dresden to ja. –Widzę, że się pan spóźnił – odparła. Głos pani Sommerset pasował do ubioru. Był głęboki, sugestywny, kulturalny. Z lekkim akcentem, którego nie potrafiłem rozpoznać. Może europejskim. W każdym razie interesującym. – Pański asystent poinformował mnie, kiedy mam przybyć. Nie lubię, by kazano mi czekać pod drzwiami, więc pozwoliłam sobie wejść. – Zerknęła na moje biurko, potem znów na mnie. – I prawie tego żałuję. –No tak. Nie wiedziałem, że pani przyjdzie aż do… hm… – Rozejrzałem się po biurze, zbity z tropu, i zamknąłem za sobą drzwi. – Wiem, że nie wygląda to profesjonalnie. –Właśnie. Podszedłem do jednego z krzeseł przeznaczonych dla klientów i pośpiesznie zrzuciłem, co na nim leżało. –Proszę spocząć. Napije się pani kawy albo czegoś innego? –Warunki urągają higienie. Czemu miałabym ryzykować?

Usiadła wyprostowana na brzeżku krzesła, wiodąc za mną oczami, kiedy zajmowałem miejsce po drugiej stronie biurka. Czułem chłód i ciężar tego spojrzenia. –Należy pani do osób, które podejmują ryzyko? – spytałem, marszcząc brwi. –Lubię się zabezpieczyć – mruknęła. – Weźmy na przykład pana, panie Dresden. Przyszłam tu dziś, aby zadecydować, czy powinnam, czy też nie, postawić wiele na pańskie umiejętności. – Przerwała na chwilę. – Jak dotąd, nie sprawił pan wrażenia solidnego człowieka – dodała. Oparłem łokcie na biurku i zetknąłem czubki palców. –No tak. Wiem, że przez to wszystko wyglądam prawdopodobnie jak… –Człowiek zdesperowany? – zasugerowała. – Ktoś, kto jest obsesyjnie zaprzątnięty innymi sprawami. – Wskazała głową na sterty kopert na biurku. – Ktoś, kto wkrótce straci lokal, jeśli nie spłaci zadłużenia. Myślę, że potrzebuje pan pracy. – Zaczęła się zbierać. – Ale skoro brakuje panu umiejętności, żeby zadbać o tak drobne kwestie, wątpię, czy na coś mi się pan przyda. –Proszę zaczekać – powiedziałem, wstając. – Proszę. Przynajmniej niech wolno mi będzie wysłuchać… Jeśli uznam, że mogę pani pomóc… Uniosła podbródek i przerwała mi bez trudu: –Ale nie w tym rzecz, nieprawdaż? – spytała. – Rzecz w tym, czy ja uznam, że może mi pan pomóc. Nie zaprezentował pan nic, co by skłaniało mnie do przypuszczenia, że pan potrafi. – Przerwała i usiadła z powrotem. – A przecież… Ja też usiadłem. –Przecież? –Słyszałam coś, panie Dresden, o ludziach z pańskimi umiejętnościami. O umiejętności patrzenia w oczy. Przechyliłem głowę. –Nie nazwałbym tego umiejętnością. To się po prostu zdarza. –Przecież pan potrafi patrzeć w oczy i widzieć przez nie? Nazywacie to spojrzeniem w głąb duszy, prawda? Z rezerwą skinąłem głową i zacząłem dodawać do siebie poszczególne drobne elementy.

–Tak. –Odkryć czyjąś prawdziwą naturę? Dostrzec prawdę o osobie, na którą pan patrzy? –A ta osoba widzi mnie w ten sam sposób. Tak. Uśmiechnęła się spokojnie i prześlicznie. –Więc spójrzmy na siebie nawzajem, panie Dresden. Pan i ja. Wtedy dowiem się, czy może mi się pan na coś przydać. Z pewnością nic mnie to nie będzie kosztować. –Nie byłbym taki pewny. To zostaje z człowiekiem na zawsze. – Jak blizna po wycięciu wyrostka albo łysina. Spojrzenia w duszę nie da się zapomnieć. Nigdy. Nie podobał mi się kierunek naszej rozmowy. – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. –Ależ czemu nie? – naciskała. – To nie potrwa długo, prawda, panie Dresden? –Naprawdę nie o to chodzi. Jej usta zacisnęły się w mocną linię. –Rozumiem. A zatem proszę wybaczyć… Tym razem to ja jej przerwałem. –Pani Sommerset, wydaje mi się, że może się pani mylić w swoich ocenach. W jej oczach błysnął gniew, zimny i odległy. –Czyżby? Skinąłem głową. Wysunąłem szufladę biurka i wyjąłem z niej blok do notowania. –Cóż, miałem ostatnio trudny okres. –Cóż, niewiele mnie to obchodzi. Wyjąłem pióro, zdjąłem skuwkę i położyłem je obok bloku. –No, no. Po czym zjawia się pani. Bogata, wspaniała, aż za dobra, żeby być prawdziwa. –I? – zainteresowała się. –Za dobra, żeby być prawdziwa – powtórzyłem. Wyjąłem z szuflady rewolwer kaliber 44, wymierzyłem go w nią i odwiodłem spust. – Może pani nazwać mnie szaleńcem, ale ostatnio pomyślałem sobie, że jeżeli coś jest za dobre, żeby być prawdziwe, to takie nie jest. Proszę położyć ręce na biurku.

Brwi podjechały jej do góry. Te jej wspaniałe oczy zrobiły się tak okrągłe, że widać było białka wokół tęczówek. Poruszyła rękami, przełykając ślinę, i położyła dłonie na biurku. –Co pan wyprawia? – spytała. –Sprawdzam teorię – odparłem. Nie opuszczając broni ani nie spuszczając z nieznajomej wzroku, otworzyłem inną szufladę. – Widzi pani, ostatnio miewałem niemiłych gości. To skłoniło mnie do zastanowienia, jakiego rodzaju kłopotów mogę się spodziewać. I myślę, że panią przejrzałem. –Nie wiem, o czym pan mówi, panie Dresden, ale jestem pewna… –Oszczędź sobie. Poszperałem w szufladzie i po chwili znalazłem to, czego potrzebowałem. Wyjąłem zwykły, stary gwóźdź i położyłem go na blacie. –Co to jest? – szepnęła. –Probierz – odparłem. Następnie delikatnie popchnąłem gwóźdź palcem, aby potoczył się po biurku w kierunku jej perfekcyjnie zadbanych dłoni. Ruszyła się dopiero na ułamek sekundy przed tym, nim gwóźdź jej dotknął. Dwoma susami odskoczyła od biurka, przewracając krzesło. Gwóźdź stoczył się z blatu i spadł na podłogę, wydając metaliczny dźwięk. –Żelazo – oznajmiłem. – Zimne żelazo. Elfy go nie lubią. Jej twarz straciła wszelki wyraz. Jeszcze przed chwilą malowała się na niej arogancja i zarozumialstwo, wyniosłość, wyższość i niefrasobliwa pewność siebie. Teraz to wszystko znikło, pozostał chłód pięknych rysów, odległych, pozbawionych jakichkolwiek emocji, czegokolwiek, co można by rozpoznać jako ludzkie. –Układ z moją matką chrzestną powinien obowiązywać jeszcze przez kilka miesięcy – powiedziałem. – Przez rok i dzień miała mnie zostawić w spokoju. Taka była umowa. Jeśli próbuje się z niej wykręcić, bardzo się zdenerwuję. Przyglądała mi się przez chwilę w milczeniu. Jej twarz niepokoiła, była tak śliczna, a tak obca. Za tymi rysami czaiło się coś nie z tego świata i nawet nie chciało zadać sobie trudu, by się porozumieć. Na widok tej pustej maski gardło mi się ścisnęło. Musiałem bardzo się starać, żeby ręka, w której trzymałem rewolwer, nie drżała. Wtedy ona się uśmiechnęła, co sprawiło, że wyglądała jeszcze bardziej obco,

bardziej przerażająco. Jej usta przypominały zakrzywione ostrze noża. Kiedy przemówiła, jej głos brzmiał równie pięknie jak przedtem. Teraz był jednak pusty, cichy, obezwładniający. Mówiła, a ja chciałem pochylić się ku niej, by słyszeć wyraźniej. –Sprytny – mamrotała. – Tak. Rozproszony, ale nie na tyle, żeby nie myśleć. Dokładnie to, czego mi trzeba. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. –Nie chcę żadnych kłopotów – powiedziałem. – Po prostu odejdź i oboje możemy udawać, że nic się nie stało. –Ale się stało. – Sam dźwięk jej głosu sprawiał, że w pokoju zrobiło się chłodniej. – Przejrzałeś zasłonę. Dowiodłeś swej wartości. Jak to zrobiłeś? –Wyładowanie elektryczne na klamce – zacząłem wyliczać. – Drzwi powinny być zamknięte, więc musiałaś przez nie przejść. Poza tym odpowiadałaś na moje pytania wymijająco, zamiast wprost. Wciąż się uśmiechając, skinęła głową. –Mów dalej. –Nie masz torebki. Która kobieta wychodzi w kostiumie za trzy tysiące dolarów i bez torebki? –Hm – mruknęła. – Tak. Pasuje pan doskonale, panie Dresden. –Nie wiem, o czym mówisz – uciąłem. – Nie mam nic wspólnego z elfami. –Nie podoba mi się, kiedy tak się mnie nazywa, panie Dresden. –Możesz nie słuchać. Wynoś się z mojego biura. –Powinien pan wiedzieć, panie Dresden, że mój ród, od największych po maluczkich, zobowiązany jest mówić prawdę. –Co nie przeszkadza wam oszukiwać. Jej oczy rozbłysły i zobaczyłem, jak źrenice powoli zmieniają kształt z okrągłych, ludzkich, na podłużne, kocie. Przyglądała mi się kocimi oczami bez mrugnięcia. –Jak już powiedziałam, mam zamiar postawić. I stawiam na ciebie.

–Co takiego? –Życzę sobie twoich usług. Skradziono coś cennego i chcę, żebyś to odzyskał. –Powiedzmy wprost – powiedziałem. – Ty chcesz, żebym ja zwrócił ci skradzione dobra? –Nie mnie – wymruczała. – Prawowitym właścicielom. Życzę sobie, byś wykrył i schwytał złodzieja, i oczyścił mnie z zarzutów. –Sama to zrób – zaproponowałem. –W tej sprawie nie mogę działać całkiem sama. Dlatego właśnie wybrałam ciebie na mojego emisariusza. Mojego agenta. Roześmiałem się jej w twarz. W doskonałych rysach pojawiło się coś nowego – gniew. Zimny i straszliwy gniew zapłonął w elfich oczach i zmroził mi śmiech w krtani. –Nic z tego – powiedziałem. – Nie zawieram więcej umów z twoim ludem. Nawet nie wiem, kim jesteś. –Drogie dziecko – zaczęła rozwlekle – umowa już została zawarta. Oddałeś swoje życie, swój los, swoją przyszłość w zamian za moc. –Tak. Mojej matce chrzestnej. I wciąż można to zakwestionować. –Już nie – powiedziała. – Nawet tu, w świecie śmiertelników, długi przechodzą z rąk do rąk. Sprzedaż wierzytelności, tak? Poczułem chłód w żołądku. –O czym ty mówisz? Pokazała ostre, białe zęby. –Twoja wierzytelność, dziecko śmiertelne, została sprzedana. Ja ją kupiłam. Jesteś mój. I pomożesz mi w tej sprawie. Odłożyłem rewolwer na biurko i otworzyłem górną szufladę. Wyjąłem z niej nóż do papieru, typowy, masowej produkcji, z ciężkim, płaskim ostrzem i rowkowanym trzonkiem. –Mylisz się – powiedziałem bez przekonania. – Moja matka chrzestna nigdy by tego nie zrobiła. Oszukujesz. Uśmiechnęła się, patrząc na mnie jasnymi oczami. –Zatem proszę bardzo, przekonaj się, jaka jest prawda. Moja lewa dłoń opadła na

biurko. Patrzyłem zdumiony, jak chwytam prawą ręką nóż do papieru w sposób podpatrzony w kiepskich filmach kryminalnych. W panice usiłowałem to powstrzymać, rzucić nóż, ale moje ręce działały automatycznie, jakby należały do kogoś innego. –Czekaj! – krzyknąłem. Przyglądała mi się chłodno, z beznamiętnym zainteresowaniem. Mocno wbiłem nóż w lewą dłoń. Biurko mam tandetne. Stal bez trudu przeszła przez ciało pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym i wbiła się w blat. Byłem przygwożdżony. Krew pociekła z rany, a ból przeszył mi ramię. Próbowałem go zwalczyć, ale w panice nie potrafiłem narzucić sobie dyscypliny. Mimowolnie jęknąłem. Chciałem wyciągnąć ostrze, wydobyć je z dłoni, ale moja ręka tylko się obróciła, przekręcając nóż w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Ból mnie obezwładnił. Nie byłem nawet w stanie zaczerpnąć tchu, żeby krzyczeć. Kobieta sięgnęła ku moim palcom i zdjęła je z rękojeści noża. Potem jednym zdecydowanym ruchem wyszarpnęła go i położyła na biurku. Na ostrzu lśniła krew. –Magu, wiesz równie dobrze jak ja, że gdybyś nie był związany ze mną, nie miałabym nad tobą takiej władzy. W tej chwili wiedziałem przede wszystkim, że boli mnie ręka, i tylko jakiś mroczny zakątek umysłu potwierdzał, że nieznajoma mówi prawdę. Elfy nie mogą tak po prostu kimś owładnąć i kierować jak marionetką. Trzeba im na to pozwolić. Ja pozwoliłem mojej matce chrzestnej, Lei, kiedyś, przed laty, kiedy byłem młodszy i głupszy. W zeszłym roku wymknąłem się jej, wymogłem zawieszenie roszczeń, które miało mnie chronić przez rok i dzień. A teraz ona oddała sprawy w cudze ręce. Komuś, kogo ta umowa nie obowiązywała. Spojrzałem na nią. Ból i nagły gniew sprawiły, że mój głos zabrzmiał jak niski, chrapliwy pomruk. –Kim jesteś? Kobieta przejechała opalizującym paznokciem po strużce krwi na biurku. Uniosła palec do warg i jakby w roztargnieniu dotknęła językiem. Uśmiechnęła się leniwie, bardziej zmysłowo, ale ani trochę mniej obco. –Mam wiele imion – zamruczała. – Ale dla ciebie będę Mab. Królową Przestworzy i Ciemności. Władczynią Zimowego Dworu Sidhe, szlachetnych elfów.