chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony213 437
  • Obserwuję121
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań134 533

Butcher Jim - Akta Harryego Dresdena 08 - Dowody Winy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Butcher Jim - Akta Harryego Dresdena 08 - Dowody Winy.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Butcher Jim - Akta Harryego Dresdena
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 493 osób, 378 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 226 stron)

JIM BUTCHER DOWODY WINY Tłumaczył: Wojciech Szypuła 1 Krew nie zostawia plam na szarej pelerynie Strażnika. Nie wiedziałem o tym aż do dnia, kiedy zobaczyłem, jak Morgan, zastępca dowódcy Strażników Białej Rady, unosi miecz nad klęczącym młodym chłopakiem winnym uprawiania czarnej magii. Młokos, który nie mógł mieć więcej niż szesnaście lat, krzyczał i złorzeczył po koreańsku pod czarnym kapturem, z jego ust wylewały się nienawiść i wściekłość. Młodość i moc kazały mu wierzyć, że jest nieśmiertelny. Nawet nie wiedział, kiedy ostrze opadło. Co — moim zdaniem — było poniekąd przejawem łaski. Chociaż naprawdę niewielkim. Krew siknęła szkarłatnym łukiem. Stałem niecałe dziesięć stóp dalej. Poczułem gorące kropelki na policzku, znacznie więcej krwi wylądowało na połach peleryny z lewej strony, plamiąc ją wściekłą czerwienią. Głowa spadła na ziemię, a ja zauważyłem, że materiał kaptura się porusza, jakby usta chłopaka nadal wykrzykiwały przekleństwa. Ciało przewróciło się na bok. Jeden mięsień łydki zadrgał spazmatycznie, a potem znieruchomiał. Jakieś pięć sekund później głowa także zamarła. Morgan stał przez chwilę nad nieruchomą postacią, trzy-mając jasny, srebrny miecz sprawiedliwości magów z Białej Rady. Oprócz nas dwóch przy egzekucji obecny był tuzin innych strażników oraz dwaj członkowie Rady Starszych: Merlin i mój były mentor, Ebenezar McCoy. Zakryta głowa znieruchomiała ostatecznie. Morgan zerknął na Merlina i skinął głową. Merlin odwzajemnił skinienie. - Oby znalazł ukojenie. - Ukojenie - powtórzyli zgodnie wszyscy Strażnicy. Wszyscy oprócz mnie. Ja odwróciłem się do nich plecami i zrobiłem dwa kroki, a potem zwymiotowałem na podłogę magazynu. Stałem tam przez chwilę roztrzęsiony, aż upewniłem się, że to koniec. Dopiero wtedy wyprostowałem się powoli. Wyczułem, że ktoś do mnie podchodzi. Uniosłem wzrok i zobaczyłem Ebenezara. Był człowiekiem starym, niskim, krępym i prawie łysym (jeśli nie liczyć paru siwych kosmyków). Jego twarz porastała nieokiełznana siwa broda. Nos, policzki i głowę miał rumiane i ogorzałe, z wyjątkiem świeżej fioletowawej blizny na łysinie. Chociaż przeżył wiele stuleci, poruszał się nadzwyczaj energicznie, a jego oczy za okularami w złotych oprawkach pozostały czujne i zadumane. Nosił oficjalne czarne szaty Rady oraz ciemnofioletową stułę członka Rady Starszych. — Harry — odezwał się cicho. — Dobrze się czujesz? — Po czymś takim? — warknąłem dostatecznie głośno, żeby na pewno wszyscy mnie usłyszeli. - Nikt w tym przeklętym miejscu nie powinien się dobrze czuć! Wyczułem nagłe napięcie w powietrzu za plecami. - To prawda — powiedział Ebenezar. Zauważyłem, że ogląda się na pozostałych magów, zaciskając z uporem zęby. Podszedł do nas Merlin, także w oficjalnych szatach i stule. Wyglądał tak, jak powinien wyglądać mag - wysoki mężczyzna o długich siwych włosach, długiej białej brodzie, niebieskich oczach i twarzy pożłobionej wiekiem i mądrością. No, wiekiem na pewno. - Strażniku Dresden — odezwał się. Miał dźwięczny głos wyszkolonego mówcy i mówił z brytyjskim akcentem klasy wyższej. — Jeśli miałeś jakieś dowody świadczące twoim zdaniem o niewinności chłopca, powinieneś był przedstawić je w czasie procesu. - Niczego takiego nie miałem i dobrze o tym wiesz - odpowiedziałem. - Udowodniono mu winę — powiedział Merlin. - Osobiście spojrzałem mu w duszę. Zbadałem ponad dwa

tuziny śmiertelników, których umysły odmienił. Troje z nich może kiedyś odzyska zdrowe zmysły. Czworo innych zmusił do popełnienia samobójstwa. Ponadto ukrył dziewięć ciał przed miejscową policją. I wszystkie ofiary były z nim spokrewnione. Merlin podszedł jeszcze bliżej. W pomieszczeniu nagle zrobiło się gorąco. Oczy zabłysły mu lazurowym gniewem, a basowy głos zadudnił nieugiętą mocą: - Siły, którymi się posługiwał, zniszczyły jego umysł. Zrobiliśmy to, co było konieczne. Odwróciłem się i stanąłem z nim twarzą w twarz. Nie zaciskałem wyniośle zębów, nie próbowałem robić hardych min. W mojej postawie nie było niczego wyzywającego ani wojowniczego. Twarz nie zdradzała gniewu, a ton głosu nie miał w sobie nic z lekceważenia. Kilka ostatnich miesięcy nauczyło mnie, że Merlin nie dostał swojej posady z ogłoszenia: naprawdę był najpotężniejszym magiem na świecie, a na dokładkę miał też stosowny talent, umiejętności i doświadczenie. Gdyby kiedykolwiek doszło między nami do magicznego pojedynku, nie zostałoby ze mnie dość, żeby napełnić woreczek śniadaniowy. Naprawdę nie chciałem z nim walczyć. Ale też się nie wycofałem. — To był dzieciak — odparłem. — Wszyscy kiedyś byliśmy dzieciakami. Popełnił błąd. My też je popełnialiśmy. Merlin obrzucił mnie spojrzeniem, które wyrażało coś pośredniego między irytacją i pogardą. — Wiesz, co może zrobić z człowiekiem czarna magia — zauważył. Nadzwyczajnie subtelne cieniowanie i akcentowanie słów wyraziło dodatkową, doskonale czytelną niewypowiedzianą myśl: „Wiesz, bo sam się nią posługiwałeś. Prędzej czy później noga ci się powinie i nadejdzie twoja kolej”. — Pierwszy raz pociąga za sobą następny i tak to idzie — dodał. — Cały czas tak słyszę, Merlinie — odpowiedziałem. — Powiedz „nie” czarnej magii. Ale temu chłopakowi nie miał kto przedstawić zasad, nikt go nie uczył. Gdyby ktoś wiedział o jego darze i w porę zareagował… Uniósł rękę. Ten prosty gest miał w sobie taką moc, że zamilkłem, oddając mu głos. — Nie dostrzegasz jednego faktu, Strażniku Dresden. Takiego mianowicie, że chłopiec, który popełnił niemądry błąd, zmarł dawno temu, zanim odkryliśmy szkody, których narobił. To, co z niego zostało, było ni mniej, ni więcej, tylko potworem, który przez resztę życia siałby grozę i zadawał śmierć wszystkim w pobliżu. - Wiem - odparłem z naciskiem. Nie potrafiłem ukryć gniewu i frustracji w głosie. — Wiem, co należało zrobić. Wiem, że tylko w taki sposób można go było powstrzymać. Miałem wrażenie, że za chwilę znowu zwymiotuję, zamknąłem więc oczy i oparłem się o solidną dębinę mojej rzeźbionej laski. Zapanowałem nad żołądkiem i otworzyłem oczy, żeby spojrzeć Merlinowi w twarz. - Nie zmienia to jednak faktu, że właśnie zamordowaliśmy chłopca, który pewnie nigdy do końca nie zrozumiał, co się z nim dzieje. - Oskarżanie innych o morderstwo to raczej nie jest kamień, którym możesz rzucić, Strażniku Dresden. - Merlin uniósł srebrną brew. - Czy nie strzeliłeś z broni palnej, z odległości kilku stóp, w potylicę kobiety, którą zaledwie podejrzewałeś o bycie Łowcą Ciał, i nie raniłeś jej śmiertelnie? Przełknąłem ślinę. Oczywiście, że to zrobiłem. W zeszłym roku. To był najpoważniejszy rzut monetą w moim życiu. Gdybym pomylił się przy obstawianiu, że przenoszący się z ciała do ciała mag znany jako Łowca Ciał przeskoczył właśnie do ciała należącego pierwotnie do Strażniczki Luccio, zabiłbym niewinną kobietę i funkcjonariuszkę Białej Rady. Nie pomyliłem się, ale nigdy przedtem… nigdy przedtem nie zabiłem nikogo ot tak, po prostu. Owszem, zdarzało mi się zabijać różne istoty w ogniu walki. Zabijałem także ludzi, choć w mniej bezpośredni sposób. Jednakże zabicie Łowcy Ciał było doświadczeniem innego rodzaju, bardzo osobistym, bezpośrednim i wyrachowanym. Tylko ja, broń i bezwładne ciało. Wciąż doskonale pamiętałem decyzję o strzale, dotyk zimnego metalu w dłoniach, opór cyngla, grzmot wystrzału i sposób, w jaki dało opadło na ziemię w plątaninie członków, ruchem w jakiś sposób zbyt prostym jak na straszliwe znaczenie tego wydarzenia. Zabiłem. Rozmyślnie, celowo zakończyłem czyjeś życie. I nadal nocami prześladowało mnie to w snach. Nie miałem dużego wyboru. Gdyby Łowca Ciał zyskał choć odrobinę czasu, mógłby przyzwać śmiercionośną magię, a wtedy pozostałoby mi co najwyżej łudzić się nadzieją na śmiertelną klątwę, która zabiłaby mnie, kiedy powaliłbym nekromantę. Miałem za sobą kiepski dzień albo dwa i byłem wycieńczony—zresztą nawet gdybym był wypoczęty, raczej nie miałbym szans z Łowcą Ciał w uczciwej walce. Nie dałem mu więc szansy na uczciwą walkę. Strzeliłem w tył głowy, bo trzeba było go powstrzymać, a ja nie miałem innego wyjścia. Dokonałem egzekucji, opierając się na podejrzeniach.

Bez procesu. Bez spojrzenia w duszę. Bez wyroku bezstronnego sędziego. Do diabła, nawet nie próbowałem mu nawrzucać. Bum. Trach. Jeden żywy mag, jeden martwy złoczyńca. Zrobiłem to, żeby zapobiec przyszłym krzywdom, które mógłby wyrządzić mnie i innym. Nie było to najlepsze rozwiązanie, ale było jedyne. Nie wahałem się nawet przez ułamek sekundy. Zrobiłem to bez cienia wątpliwości i stawiłem czoła innym nocnym zagrożeniom. Tak jak powinien postąpić Strażnik. Jakoś to osłabiało wiatr w moich świętoszkowatych żaglach. Bezdenne niebieskie oczy obserwowały moją twarz. Merlin powoli skinął głową. — Dokonałeś na niej egzekucji — powiedział cicho — ponieważ to było konieczne. — To co innego. — W rzeczy samej. Twoje postępowanie wymagało znacznie głębszego zaangażowania. Było ciemno, zimno, a ty byłeś sam. Podejrzany był znaczenie silniejszy od ciebie. Gdybyś strzelił i spudłował, zginąłbyś. A jednak zrobiłeś to. co konieczne. — „Konieczne” nie znaczy „właściwe’’. — Możliwe, ale Prawa Magii to jedyne, co zapobiega nadużyciu mocy przez magów wobec śmiertelników. Nie ma tu miejsca na kompromisy. Jesteś teraz Strażnikiem, Dresden. Musisz skupić się na swoich obowiązkach zarówno wobec śmiertelników, jak i Rady. — Których wypełnianie czasem oznacza zabijanie dzieci? Tym razem nie kryłem pogardy, chociaż nie włożyłem w nią całego serca. — Których wypełnianie zawsze oznacza egzekwowanie Praw — odrzekł Merlin, świdrując mnie wzrokiem. W jego oczach zabłysły iskierki z trudem powściąganego gniewu. — To twój obowiązek. Teraz bardziej niż przedtem. Pierwszy odwróciłem wzrok, zanim stało się coś złego. Ebenezar znajdował się parę kroków ode mnie i obserwował moją minę. — Rzeczywiście widziałeś dużo jak na człowieka w twoim wieku - przyznał Merlin.W jego tonie pojawiła się łagodna nutka. - Jednakże nie widziałeś jeszcze, jak straszliwy obrót mogą przybrać sprawy. O nie. Prawa Magii istnieją nie bez powodu. Musimy trzymać się ich litery. Odwróciłem głowę i spojrzałem na małą kałużę szkarłatu na podłodze obok ciała dzieciaka. Nawet mi nie powiedzieli, jak się nazywał, a teraz już nie żył. — Jasne — przytaknąłem zmęczonym głosem, ocierając rąbkiem szarej peleryny zbryzganą krwią twarz. - Widzę, czym są zapisane. 2 Odwróciłem się do nich plecami i wyszedłem z magazynu. Na dworze czekała na mnie namiastka Miami w Chicago. Lipiec na Środkowym Zachodzie często bywa parny, ale w tym roku panowały wyjątkowe upały i często padało. Magazyn stanowił część nabrzeża nad jeziorem i nawet chłodne wody jeziora Michigan były cieplejsze niż zwykle. Wypełniały powietrze intensywniejszym niż na ogół aromatem wody, błota, stęchlizny i eau de śnięta ryba. Minąłem dwóch ubranych w szare peleryny Strażników stojących przy drzwiach na zewnątrz. Skinęliśmy sobie głowami. Obaj byli młodsi ode mnie, najnowsze nabytki do policyjno-wojskowej organizacji przy Białej Radzie. Minąłem ich, wyczuwając mrowienie zasłony - czaru, który podtrzymywali, żeby ukryć magazyn przed oczami wścibskich. Kiepska była to zasłona, jak na standardy obowiązujące Strażników, ale pewnie dużo lepsza od tego, co ja potrafiłem, a od ubiegłej jesieni i przeprowadzonego przez Czerwony Dwór udanego ataku nie bardzo można było przebierać w Strażnikach. Na bezrybiu i rak ryba. Zdjąłem szatę i pelerynę. Pod spodem nosiłem szorty khaki, czerwoną koszulkę bez rękawów i trampki. Po zdjęciu ciężkich ciuchów wcale nie zrobiło mi się chłodniej, po prostu poczułem się odrobinę mniej beznadziejnie. Poszedłem szybko do swojego samochodu, poturbowanego garbusa. Szyby zostawiłem opuszczone, żeby słońce nie zamieniło wnętrza w piekarnik. Samochód stanowił teraz zlepek różnych kolorów, bo mój mechanik zastępował zniszczone części karoserii blachami ze złomowanych garbusów, ale zaczynał jako jasnobłękitny i zdobył tym przydomek Niebieskiego Chrabąszcza. Usłyszałem za sobą szybkie, zdecydowane kroki. - Harry! - zawołał Ebenezar. Bez słowa rzuciłem szatę i pelerynę na tylne siedzenie garbusa. Parę lat temu wnętrze samochodu zostało

ogołocone do (metalowych) kości, a wielu napraw dokonałem pośpiesznie za pomocą taśmy izolacyjnej i taniego drewna. Potem jeszcze znajomy odnowił wnętrze wozu i chociaż garbusowi dużo brakowało do standardu i nadal nie wyglądał ładnie, to wygodne kubełkowe fotele były znacznie lepsze od drewnianych skrzynek, z których korzystałem wcześniej. No i znowu miałem przyzwoite pasy bezpieczeństwa. - Harry-powtórzył Ebenezar. - Do diabła, chłopcze, poczekaj. Zastanawiałem się, czy nie wsiąść do samochodu i nie odjechać, ale poczekałem, aż stary mag podejdzie i zdejmie oficjalne szaty i stułę. Pod spodem nosił białą koszulkę z krótkim rękawem, dżinsowe ogrodniczki od Levi’sa i ciężkie skórzane buty turystyczne. - Muszę z tobą o czymś porozmawiać. Odczekałem chwilę, żeby zapanować nad emocjami. A także nad żołądkiem. Nie chciałem narobić sobie wstydu powtórką. - O czym? Zatrzymał się kilka kroków za mną. - Przegrywamy wojnę. Miał na myśli wojnę Białej Rady z wampirycznym Czerwonym Dworem. Przez lata sprowadzała się do podchodów, zasadzek i bijatyk w zaułkach, ale w zeszłym roku wampiry podbiły stawkę. Ich atak zbiegł się w czasie z ożywioną aktywnością zdrajcy w szeregach Rady oraz działalnością kilkorga nekromantów — wyjętych spod prawa magów, którzy wskrzeszali umarłych, tworząc z nich rozjuszone widma albo zombie, tudzież rozliczne inne, mniej sympatyczne istoty. Wampiry uderzyły w Radę. Mocno. Zgładziły niemal dwustu magów, w większości Strażników. To dlatego Strażnicy dali mi szarą pelerynę. Potrzebowali pomocy. Przy okazji wampiry zabiły niemal czterdzieści pięć tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy akurat znajdowali się w pobliżu. Dlatego przyjąłem pelerynę. Czegoś takiego nie mogłem zignorować. - Czytałem raporty - odpowiedziałem. - Podobno Venatori Umbrorum i Bractwo Świętego Idziego solidnie przyłożyli się do roboty. - Chodzi o coś więcej. Gdyby nie rozpoczęli ofensywy, która spowolniła postępy wampirów, Czerwony Dwór zniszczyłby Radę już kilka miesięcy temu. Zaniemówiłem na moment. - Aż tak nam pomagają? Venatori Umbrorum i Bractwo Świętego Idziego byli głównymi sojusznikami Białej Rady w walce z Czerwonym Dworem. Venatori stanowili starożytne tajne stowarzyszenie, stawiające czoło nadprzyrodzonym mrokom wszędzie tam, gdzie to możliwe - trochę jak masoni, tyle że z większą liczbą miotaczy ognia. Poza tym to głównie akademicy i nawet jeśli niektórzy z nich mieli jakieś tam doświadczenie wojskowe, to ich głównym atutem była umiejętność wykorzystywania ludzkich systemów prawnych oraz analizowania informacji pochodzących z szeroko rozproszonych źródeł. Bractwo Idziego to zupełnie inna historia. Byli mniej liczni niż Venatori, ale też niewielu z nich było zwykłymi ludźmi. Większość, o ile dobrze rozumiałem, stanowili ludzie na wpół przemienieni przez wampiry. Dysponowali tą samą mroczną mocą, za sprawą której Czerwony Dwór stanowił tak wielkie zagrożenie, ale dopóki z własnej woli nie wypili czyjejś krwi, pozostawali — częściowo — ludźmi. Byli dzięki temu silniejsi, szybsi i bardziej odporni na obrażenia niż zwykli ludzie, a także nadzwyczaj długowieczni - przynajmniej dopóki nie ulegli dręczącemu ich nieustannie instynktownemu pragnieniu krwi albo nie zostali zabici w trakcie działań przeciwko wrogom z Czerwonego Dworu. Kobieta, na której kiedyś bardzo mi zależało, została zabrana przez wampira z Czerwonego Dworu. Na dobrą sprawę to właśnie ja rozpętałem tę wojnę, kiedy poszedłem tam i odebrałem ją z użyciem wszelkich dostępnych mi narzędzi przemocy. Odzyskałem ją, ale jej nie uratowałem. Została dotknięta przez ciemność i teraz jej życie było nieustanną walką - z wampirami, które ją skrzywdziły, i z żądzą krwi, którą jej narzuciły. Teraz należała do Bractwa. Przyłączali się do niego tacy jak ona oraz — podobno — wielu innych ludzi i półludzi, którzy nigdzie indziej nie mogli sobie znaleźć miejsca. Święty Idzi był patronem trędowatych i wyrzutków. Jego Bractwo nie było może prawdziwą potęgą, taką jak Rada czy któryś z wampirzych dworów, ale okazało się zaskakująco silnym sojusznikiem. — Nasi sprzymierzeńcy nie mogą stawić czoła wampirom w bezpośrednich konfrontacjach — powiedział Ebenezar, kiwając głową — ale destabilizują sieć zaopatrzeniową Czerwonego Dworu, niszczą ich wywiad i

likwidują innych śmiertelnych pomocników. Demaskują wampirzych szpiegów w ludzkim społeczeństwie, doprowadzają do aresztowań lub śmierci kontrolowanych przez Czerwony Dwór ludzi… Albo ich porywają, żeby siłą uwolnić od nałogu. Bractwo i Venatori nadal robią wszystko, co w ich mocy, żeby dostarczyć Radzie informacji. Dzięki nim zdołaliśmy przeprowadzić kilka udanych ataków na wampiry. Nie zadaliśmy im wprawdzie druzgocących strat, ale udało nam się ograniczyć postępy Czerwonego Dworu. Może w dostatecznym stopniu, żeby dać nam szansę na otrząśnięcie się. — Jak wygląda sprawa obozu dla rekrutów? — spytałem. — Luccio jest przekonana, że ostatecznie uda jej się uzupełnić braki w naszych szeregach - odpowiedział Ebenezar. — Nie bardzo widzę, jak mógłbym pomóc. Chyba że chcesz, żeby ktoś zaczął płodzić nowych magów. Podszedł do mnie i rozejrzał się. Miał niewinną minę, ale sprawdzał, czy nikt nie stoi na tyle blisko, żeby go podsłuchać. - Jest coś, o czym nie wiesz. Merlin uznał, że nie należy tego podawać do powszechnej wiadomości. Odwróciłem się do niego i przechyliłem głowę. - Na pewno pamiętasz ubiegłoroczny atak Czerwonego Dworu - powiedział. - Wezwali Intruzów i zaatakowali nas w samej Krainie Elfów. - Fatalne zagranie, tak słyszałem. Elfy każą im to okupić własną krwią. - Wszyscy tak właśnie myśleliśmy - odrzekł staruszek. -Lato wypowiedziało wojnę Czerwonemu Dworowi, przeprowadziło nawet pierwsze ataki… Ale Zima nie zareagowała. A Lato na dobrą sprawę tylko zabezpieczyło swoje granice. - Królowa Mab nie wypowiedziała wojny? -Nie. Zmarszczyłem brwi. -To do niej niepodobne, żeby przegapić taką okazję. Uwielbia krwawe rzezie. - Nas też to zaskoczyło. Chcę cię prosić o przysługę. Patrzyłem na niego bez słowa. - Dowiedz się, dlaczego tak się stało. Masz wtyczki na dworach. Dowiedz się, co się dzieje. Dowiedz się, dlaczego sidhe nie ruszyli na wojnę. - A co, Rada Starszych tego nie wie? Nie macie ambasady, koneksji i oficjalnych kanałów? Może czerwony telefon? Ebenezar uśmiechnął się posępnie. - Wojenna zawierucha nadwątliła zdolności wywiadowcze wszystkich stron - wyjaśnił. - Nawet w krainach nadprzyrodzonych. Wojna toczy się także na zupełnie innym poziomie, pomiędzy nadnaturalnymi szpiegami i emisariuszami zaangażowanych stron. A nasza ambasada u sidhe… — Znużony wzruszył ramieniem. - Cóż, sam wiesz najlepiej, jacy oni są. - Byli uprzejmi, otwarci, mówili zupełnie szczerze, a wy nadal nie macie najmniejszego pojęcia, co jest grane - domyśliłem się. - Otóż to. - Zatem Rada Starszych prosi mnie, żebym się czegoś’ dowiedział? Znowu się rozejrzał. - Nie Rada Starszych. Ja sam. I paru innych. - Jakich innych? - Ludzi, którym ufam — odpowiedział i ponad oprawkami okularów spojrzał mi w oczy. Patrzyłem na niego przez sekundę, a potem poruszyłem bezgłośnie wargami: „Zdrajca”. Wampirom z Czerwonego Dworu trochę za dobrze się wiodło, żeby to była tylko kwestia szczęścia. Jakimś cudem zdobywały kluczowe tajne informacje, wiedziały wszystko na temat rozmieszczenia sił Białej Rady, znały jej plany. Miały u nas swojego informatora. Przez niego zginęło mnóstwo magów, zwłaszcza w czasie najzacieklejszego ataku w zeszłym roku, kiedy wampiry wtargnęły na terytorium sidhe w pościgu za uciekającą Radą. - Myślisz, że zdrajcą jest ktoś z Rady Starszych. - Myślę, że nie możemy ryzykować - odpowiedział zniżonym głosem Ebenezar. - To nie jest oficjalne zadanie. Nie mogę zmusić cię do jego wykonania, Harry. Zrozumiem, jeśli odmówisz, ale nie ma nikogo lepszego do tej

roboty. A nasi sojusznicy nie zdołają dłużej utrzymać obecnego tempa działań. Ich największą bronią zawsze była dyskrecja; za udzielenie nam pomocy wielu ich ludzi zapłaciło życiem. Skrzyżowałem ręce na piersi i odparłem: - Musimy im pomóc, to oczywiste, ale za każdym razem, kiedy choćby zerknę krzywo na Krainę Elfów, pakuję się w coraz gorsze kłopoty. To ostatnie, czego mi trzeba. Jeśli to zrobię, jak… Ebenezar przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę. Żwir głośno zazgrzytał mu pod butami. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że z budynku wychodzą Merlin i Morgan pogrążeni w ożywionej, prowadzonej ściszonymi głosami dyskusji. - Chciałem z tobą porozmawiać - powiedział głośno Ebenezar, najwidoczniej na użytek wszelkich ewentualnych słuchaczy. - Sprawdzić, czy Morgan i pozostali Strażnicy dobrze cię traktują. Podjąłem grę: -Rzadko się do mnie odzywają. Właściwie jedynym Strażnikiem, jakiego widuję, jest Ramirez. Porządny gość. Lubię go. - To bardzo znaczące. - Ale co, że tykająca bomba w Radzie ma na jego temat dobre zdanie? - Poczekałem, aż Morgan i Merlin odejdą, ale zatrzymali się kawałek dalej, nadal rozmawiając. Wbiłem wzrok w żwir na dłuższą chwilę, a potem znacznie ciszej dodałem: - To mogłem być ja, tam, w magazynie. Mogłem być tym chłopakiem. - To było dawno temu. Byłeś wtedy dzieckiem. - Tak jak on. Na twarzy Ebenezara odmalowała się rezerwa. — Przykro mi, że musiałeś to zobaczyć. — To dlatego zorganizowano to tutaj? Po co przyjeżdżać do Chicago na egzekucję? Powoli wypuścił powietrze. — To jedno z wielkich skrzyżowań świata, Harry. Nigdzie indziej nie ma większego ruchu powietrznego niż tutaj. To ogromny port dla wszelkiego transportu: samochodowego, kolejowego, morskiego. To oznacza mnóstwo dróg wejścia i wyjścia, mrowie pasażerów. Obserwatorom z Czerwonego Dworu trudniej jest nas wypatrzeć i meldować o naszych posunięciach. — Uśmiechnął się ponuro. — Na dodatek, nie wiadomo dlaczego, klimat Chicago szkodzi zdrowiu wszystkich pojawiających się tu wampirów. — To całkiem dobra przykrywka. A jak brzmi prawda? Ebenezar westchnął i uniósł rękę w geście pojednania. — To nie był mój pomysł. Patrzyłem na niego przez minutę. — Czyli to Merlin zwołał spotkanie w Chicago — powiedziałem w końcu. Ebenezar skinął głową i uniósł krzaczastą siwą brew. — A to znaczy, że…? — podpowiedział mi. Zagryzłem dolną wargę i zmrużyłem oczy. Nigdy nie pomagało mi to zebrać myśli, ale to nie powód, żeby przestać próbować. — Chciał mi przekazać wiadomość. Upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Ebenezar pokiwał głową. — Chciał cię pozbawić godności Strażnika, ale Luccio nadal jest teoretycznie przełożoną Strażników, chociaż w terenie dowodzi Morgan. Kiedy cię poparła, reszta Rady Starszych go przegłosowała. — Na pewno był zachwycony. Ebenezar zarechotał. — Myślałem, że go szlag trafi. — Fantastycznie. Przecież ja się nie pchałem do tej roboty. — Wiem. Znalazłeś się między młotem a kowadłem, chłopcze. Ni mniej, ni więcej. — Czyli Merlin uznał, że pokaże mi egzekucję i trochę mnie nastraszy, żeby nade mną zapanować. — Zmarszczyłem brwi w zadumie. — Rozumiem, że nie ma nowych wieści na temat ataku w zeszłym roku? Nikt nie znalazł tajemniczych sum na kontach bankowych, które wskazywałyby zdrajcę? — Na razie nie. - Czyli dopóki zdrajca hasa sobie na wolności, wystarczy, żeby Merlin poczekał, aż coś spieprzę. Wtedy uzna to za zdradę i mnie zmiażdży.

Ebenezar skinął głową, a ja dostrzegłem ostrzeżenie w jego oczach. Kolejny powód, by przyjąć zadanie, które mi przedstawił. — Jest przeświadczony, że to ty jesteś zdrajcą. Jeśli twoje zachowanie potwierdzi jego przekonania, zrobi wszystko, co konieczne, żeby cię powstrzymać. Parsknąłem. — Był już kiedyś taki gość, nazywał się McCarthy. Jeśli Merlin chce znaleźć zdrajcę, to znajdzie go niezależnie od tego, czy on naprawdę istnieje. Ebenezar skrzywił się i zerknął na Merlina. — To prawda. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć. Skinąłem głową, nadal na niego nie patrząc. Nie cierpiałem, kiedy ktoś mnie w coś wrabiał, ale nie czułem, żeby Ebenezar próbował przyprzeć mnie do muru. Prosił o przysługę. Wyświadczając mu ją, mogłem pomóc także sobie, a gdybym nawet odmówił, nie próbowałby mi zaszkodzić. To nie było w jego stylu. Spojrzałem mu w oczy i pokiwałem głową. — W porządku. Odetchnął z ulgą i też pokiwał głową. Na jego twarzy malowała się wdzięczność. — Aha, jeszcze jedno — powiedział, podając mi kopertę. — Co to? — Nie wiem. Odźwierny poprosił, żebym ci to dał. Odźwierny: najbardziej małomówny mag z Rady Starszych, któremu nawet Merlin okazywał ogromny szacunek. Był wyższy ode mnie (co już coś znaczyło) i trzymał się z dala od większości politycznych rozgrywek w Radzie Starszych (co znaczyło jeszcze więcej). Wiedział o wielu rzeczach, o których nie powinien był wiedzieć — nawet bardziej niż inni magowie — i o ile się orientowałem, zawsze był ze mną szczery. Otworzyłem kopertę. W środku znajdowała się pojedyncza kartka. List napisano schludnym, zamaszystym charakterem pisma: Dresden! W ciągu ostatnich dziesięciu dni w Chicago kilkakrotnie użyto czarnej magii. Jako najwyższy rangą Strażnik w okręgu jesteś odpowiedzialny za przeprowadzenie dochodzenia i znalezienie sprawców. Moim zdaniem jest sprawą niezwykłej wagi, abyś jak najszybciej zajął się tym problemem. O ile mi wiadomo, nikt inny nie jest świadomy zaistniałej sytuacji. Rashid Potarłem powieki. Super. Jeszcze więcej czarnej magii w Chicago. Albo jakiś bełkoczący czub z pianą na ustach, albo kolejny dzieciak taki jak ten, który przed chwilą tu zginął. Nie było wielu wariantów pośrednich. Wolałbym żądnego krwi wariata. Albo wariatkę, bo przecież poprawność polityczna obowiązuje. Z takimi potrafiłem sobie radzić. Miałem wprawę. Z tym drugim typem chyba nie dałbym sobie rady. W zadumie włożyłem list z powrotem do koperty. Najpewniej była to sprawa tylko między mną i Odźwiernym. Nie poprosił mnie publicznie ani nie powiedział Ebenezarowi, co jest grane, a to znaczyło, że mogę swobodnie zdecydować, w jaki sposób zajmę się tą sprawą. Gdyby Merlin wiedział o tym i oficjalnie wyznaczył mi zadanie, dopilnowałby, żebym nie miał wielkiego wyboru w kwestii jego realizacji. Byłbym obserwowany jak robak pod mikroskopem. A Odźwierny po prostu zdał się na mnie; zaufał, że zajmę się tym w sposób, który uznam za stosowny. Co było jeszcze gorsze. Kurczę, czasem naprawdę mam dość bycia facetem, który rzekomo potrafi załatwić wszelkie niezałatwialne sprawy. Podniosłem wzrok i stwierdziłem, że Ebenezar na mnie patrzy. Mrużył przy tym oczy, przez co jego twarz stała się jedną wielką siatką zmarszczek. — No co? - spytałem. — Ściąłeś włosy, Hoss? — Nie jakoś ostatnio. A co? — Wyglądasz… — Stary mag zamyślił się i zawiesił głos. — Inaczej. Serce zabiło mi nieco szybciej. Ebenezar nie był raczej świadomy istnienia istoty, która dzierżawiła nieużywane

fragmenty mojego mózgu; chciałem, żeby tak pozostało. Miał wprawdzie reputację magicznego awanturnika, specjalizującego się w wykorzystywaniu pierwotnych, niszczycielskich sił, ale potrafił znacznie więcej, niż przypuszczali członkowie Rady. Nie mogłem wykluczyć, że wyczuwa we mnie ślad obecności upadłego anioła. — Jak by ci to powiedzieć… Od niedawna noszę pelerynę organizacji, do której przez większość dorosłego życia żywiłem urazę - odpowiedziałem. - Z tego powodu, a także z racji tego, że jestem kaleką, od prawie roku nie dosypiam. — To może być to - zgodził się Ebenezar, kiwając głową. — Jak ręka? Powstrzymałem cisnącą się na usta pierwszą, ostrą odpowiedź, że nadal jest okaleczona i pokryta bliznami po poparzeniach, przez co wygląda jak fatalnie stopiony kawałek woskowej rzeźby. Jakiś czas temu stawiłem czoło pewnej wrednej, cwanej bestii. Suka zorientowała się, że moja magia obronna pomaga mi powstrzymywać energię kinetyczną, ale nie cieplną — a ja przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy dwójka nasłanych przez nią psychopatycznych zbirów obryzgała mnie zaimprowizowanym napalmem. Tarcza zatrzymała płonącą galaretę, ale jej żar przebił się i przypiekł mi rękę, którą trzymałem wyciągniętą przed siebie, żeby utrzymać zaporę. Uniosłem lewą rękę w rękawiczce i poruszyłem kciukiem i dwoma palcami. Zakres ruchów był skromny, a same poruszenia szarpane i niepewne, ale pozostałe dwa palce nie ruszały się prawie w ogóle. — Nie mam w niej jeszcze za dużo czucia, ale mogę podnieść piwo. Albo złapać kierownicę. Lekarz kazał mi zacząć grać na gitarze, żebym trochę więcej ruszał palcami i częściej ich używał. — Świetnie — powiedział Ebenezar. — Ćwiczenie jest dobre dla ciała, ale muzyka jest dobra dla duszy. — Nie w moim wykonaniu. Uśmiechnął się cierpko i z przedniej kieszeni ogrodniczek wyjął kieszonkowy zegarek. — Czas na lunch — orzekł. — Zgłodniałeś? Ton jego głosu niczego nie zdradzał, ja jednak odczytałem podtekst. Ebenezar był moim mentorem, kiedy rozpaczliwe tego potrzebowałem. Nauczył mnie niemal wszystkiego, co uważałem za dostatecznie ważne, by warto było to wiedzieć. Zawsze był wobec mnie hojny, cierpliwy, lojalny i życzliwy. Tyle że okłamywał mnie przez cały ten czas, ignorując zasady, które sam mi wpajał. Z jednej strony uczył mnie, co to znaczy być magiem; twierdził że jego magia wypływa z najgłębszej wiary i że czynienie złej magii nie jest po prostu zwykłym przestępstwem, lecz kpiną z istoty magii, swoistym świętokradztwem. Z drugiej strony przez cały czas był Czarnym Kosturem Białej Rady, a więc człowiekiem, który w imię politycznej konieczności ma licencję na zabijanie, łamanie Praw Magii i kpienie sobie ze wszystkiego, co w magii szlachetne i dobre. I korzystał z tej licencji. Wielokrotnie. Pokładałem w nim kiedyś takie zaufanie i wiarę, jakimi nie darzyłem nikogo innego. Oparłem swoje życie na fundamencie tego, czego nauczył mnie o posługiwaniu się magią i o tym, co jest dobre, a co złe. A on mnie zawiódł. Żył w kłamstwie. Odkrycie tego faktu zabolało mnie do żywego i teraz, dwa lata później, na samo wspomnienie czułem ściskanie w żołądku i ten sam mglisty, przyprawiający o mdłości niepokój. Mój stary nauczyciel proponował mi gałązkę oliwną; starał się odsunąć na bok rzeczy, które nas podzieliły. Wiedziałem, że powinienem z nim pójść. Wiedziałem, że jest człowiekiem równie niedoskonałym jak my wszyscy. Wiedziałem, że powinienem puścić urazę w niepamięć, pogodzić się z nim, żyć dalej. Tak mówił rozsądek. To byłoby odpowiedzialne i miłosierne. To byłoby właściwe. A jednak nie mogłem. Nadal byłem zbyt głęboko zraniony, żeby zdobyć się na rozsądną refleksję. Spojrzałem na niego. - Wiesz, grożenie mi śmiercią pod przykrywką oficjalnej egzekucji jakoś odebrało mi apetyt… Skinął głową, przyjmując moje tłumaczenie z cierpliwością i spokojem, chociaż dostrzegłem żal w jego oczach. Uniósł rękę w geście pożegnania i odszedł do swojego zdezelowanego pickupa, forda czasów Wielkiego Kryzysu. Naszły mnie wątpliwości. Może powinienem był coś powiedzieć? Może powinienem był pójść z nim i coś przekąsić? Tyle że moja wymówka wcale nie była kłamstwem. Chwilowo nie byłbym w stanie niczego przełknąć. Nadal czułem kropelki gorącej krwi na twarzy, przed oczami miałem ciało leżące w nienaturalnej pozie, a pod nim rozlewającą się w kałużę krew. Ręce zaczęły mi się trząść. Zamknąłem oczy, usiłując zepchnąć w cień te żywe, krwawe wspomnienia. A potem wsiadłem do samochodu i spróbowałem zostawić je za sobą.

Niebieski Chrabąszcz nie był żadną podrasowaną bryką, ale ruszając, sypnął spod kół całkiem przyzwoitą ilością żwiru. Ruch nie był tak duży jak zwykle, ale nadal było goręcej niż w piekle, więc na pierwszych światłach otworzyłem okna i spróbowałem zebrać myśli. Dowiedzieć się, co z elfami. Cudnie. Sprawa na sto procent się skomplikuje, zanim zbiorę jakieś użyteczne informacje. Była jedna rzecz, której fae serdecznie nie znosiły: udzielanie jasnych odpowiedzi na jakikolwiek temat. Próba wyciągnięcia od któregoś z nich kilku prostych słów przypominała wyrywanie zębów. Własnych zębów. Przez nos. Ebenezar miał jednak rację. Byłem chyba jedynym członkiem Rady mającym znajomości zarówno na Dworze Lata, jak i Zimy. Jeśli ktoś mógł się czegoś dowiedzieć, to właśnie ja. Hurra. Jakby tego było mało, miałem jeszcze wytropić jakieś bliżej nieokreślone źródło czarnej magii i ją powstrzymać - tym właśnie zajmowali się Strażnicy, kiedy nie prowadzili wojny, ja sam również zająłem się tym ze dwa, trzy razy, ale to nigdy nie było przyjemne. Czarna magia zawsze oznacza jakiegoś czarnoksiężnika, a czarnoksiężnicy to tacy szczególni goście, którzy nie tylko chętnie zabiliby każdego maga wtrącającego się w ich sprawy, lecz w dodatku dysponują odpowiednimi środkami, by naprawdę to zrobić. Elfy. Czarna magia. Nieszczęścia chodzą parami. 3 Między jednym uderzeniem serca a drugim fotel pasażera nagle okazał się zajęty. Wrzasnąłem przeraźliwie. Prawie odbiłem się Niebieskim Chrabąszczem od jakiegoś do stawczaka, udręczone opony zapiszczały i zacząłem wpadać w poślizg. Udało mi się skontrować i wyprowadziłem wóz na prostą. Gdybym miał na karoserii jedną warstwę lakieru więcej, otarłbym się o sąsiedni samochód. Serce podeszło mi do gardła, ale odzyskawszy panowanie nad kierownicą, odwróciłem się, żeby spiorunować wzrokiem niespodziewanego pasażera. Na miejscu pasażera siedziała Lasciel, zwana też Kusicielką tudzież Tkaczką Sieci, podająca się za posiadaczkę osobowości upadłego anioła. Mogła wyglądać dowolnie, ale najczęściej przybierała kształt wysokiej, wysportowanej blondynki w białej tunice w greckim stylu, która sięgała jej prawie do kolan. W tej chwili siedziała z rękami na po-dołku, patrzyła przez przednią szybę i uśmiechała się leciutko. - Co ty, u diabła, wyprawiasz? - warknąłem. - Próbujesz mnie zabić? - Nie maż się - odparła rozbawiona. - Nikomu nic się nie stało. - To nie twoja zasługa — burknąłem. — Zapnij pasy. Spojrzała na mnie beznamiętnie. - Nie mam postaci materialnej, śmiertelniku. Nie istnieję poza twoim umysłem. Jestem wyobrażeniem. Iluzją. Hologramem, który tylko ty widzisz. Nie ma powodu, żebym zapinała pasy. - Chodzi o zasady. Mój samochód, mój mózg, moje zasady. Albo zapniesz te cholerne pasy, albo wypad z wozu. Westchnęła ciężko. - W porządku. Wykręciła się nieco, przeciągnęła pas przez pierś i talię i go zapięła. Wiedziałem, że nie mogła zrobić tego z materialnym pasem bezpieczeństwa, oglądałem więc tylko iluzję, lecz była to iluzja naprawdę przekonująca. Musiałbym mocno się wysilić, żeby zobaczyć, że prawdziwy pas nawet nie drgnął. Lasciel spojrzała na mnie. - Może być? - Ujdzie. Rozmyślałem gorączkowo. Demonica Lasciel — w postaci, w jakiej mi się teraz ukazała - była zaledwie cząstką upadłego anioła, który tkwił uwięziony w starożytnym srebrnym denarze, rzymskiej monecie pogrzebanej pod kilkoma stopami betonu w mojej piwnicy. Dotknąwszy denara, stworzyłem coś na kształt ujścia dla demonicznej osobowości, żyjącej jako całkiem konkretny byt mentalny w mojej głowie — najpewniej w tych dziewięćdziesięciu procentach obszarów mózgu, których przeciętny człowiek nigdy nie wykorzystuje (w moim przypadku pewnie nawet dziewięćdziesięciu pięciu procentach). Lasciel potrafiła mi się ukazywać, widziała to samo co ja, odczuwała to samo co ja, mogła w pewnym stopniu zaglądać do moich wspomnień oraz - co

najbardziej niepokojące - tworzyć iluzje, których przejrzenie wymagało ode mnie wielkiego wysiłku, tak jak właśnie teraz stworzyła iluzję swojej obecności w moim samochodzie. Wyjątkowo atrakcyjnej, absolutnie hożej i ponętnej obecności. Suka. - Myślałem, że to ustaliliśmy - warknąłem. - Nie chcę, żebyś mi się zwidywała, dopóki cię nie wezwę. -I szanuję naszą umowę - odpowiedziała. - Po prostu przyszłam ci przypomnieć, że moje usługi i zasoby są do twojej dyspozycji, gdybyś ich potrzebował, i że cała moja osoba obecnie przebywająca pod podłogą twojej pracowni jest także gotowa ci pomóc. - Zachowujesz się, jakbym kiedykolwiek życzył sobie twojej obecności. Gdybym wiedział, jak usunąć cię z mojej głowy i przy tym nie zginąć, zrobiłbym to w okamgnieniu. - Część mnie, która dzieli z tobą umysł, jest zaledwie cieniem prawdziwej mnie. Uważaj jednak, śmiertelniku. Ja jestem. Istnieję. I pragnę nadal istnieć. - Przecież powiedziałem: nie zginąć przy tym - wytknąłem jej gniewnie. - A na razie, jeżeli nie chcesz, żebym cię skuł łańcuchami i zamknął w małej czarnej szafie mojego umysłu, zejdź mi z oczu. Usta jej drgnęły, może z irytacji, ale twarz nie zdradziła niczego więcej. - Jak sobie życzysz - odrzekła, skinąwszy głową. — Jeśli jednak w Chicago znów wzbiera fala czarnej magii, możesz potrzebować wszelkich dostępnych narzędzi. Musisz przetrwać, żebym i ja przetrwała, mam więc dobry powód, by ci pomagać. - W maleńkim czarnym pudełku - dodałem. — Bez dziurek w wieczku. W którym cuchnie jak w szatni w mojej szkole średniej. Znowu wykrzywiła usta w wyrazie nieufnego rozbawienia. — Jak sobie życzysz, gospodarzu. I zniknęła, wracając do niedorozwiniętych lochów mojego umysłu, czy dokąd tam się udawała. Przeszedł mnie dreszcz. Upewniłem się, że moje myśli są dobrze zamknięte, osłonięte przed jej postrzeganiem. Nie mogłem w żaden sposób uniemożliwić Lasciel widzenia i słyszenia tego, co sam widziałem i słyszałem, ani myszkowania na oślep w moich wspomnieniach, ale odkryłem, że mogę przynajmniej ukryć przed nią swoje świadome myśli. Robiłem to nieustannie, żeby nie dowiedziała się za wiele i zbyt szybko. Bo ta wiedza pomogłaby jej osiągnąć cel - to znaczy przekonać mnie, żebym wydobył starożytną srebrną monetę, którą pogrzebałem pod podłogą pracowni i szczelnie zamknąłem za pomocą zaklęć i betonu. Wewnątrz monety, w starym rzymskim denarze, jednym ze zbioru trzydziestu sztuk, znajdował się cały upadły anioł. Cała Lasciel. Gdybym zdecydował się z nią sprzymierzyć, zyskałbym najróżniejsze moce. Wiedza i potęga upadłego anioła mogły każdego przemienić w śmiercionośne i praktycznie nieśmiertelne narzędzie zagłady - i to za marną, naprawdę marną cenę jednej duszy. Gdy zawrzesz umowę z którymś z najprawdziwszych Aniołów Piekieł, nie siedzisz już sam na kapitańskim fotelu: im bardziej pozwalasz, żeby anioł ci pomagał, tym bardziej podporządkowujesz mu swoją wolę i prędzej czy później to on zaczyna dyktować warunki. Złapałem monetę na ułamek sekundy przed tym, nim sięgnął po nią synek przyjaciela. Dotknięcie jej powierzchni przeniosło część osobowości i intelektu Lasciel do mojej głowy. Ubiegłej jesieni pomogła mi przetrwać kilka paskudnych dni; jej wsparcie okazało się nieocenione. I w tym sęk: nie mogłem pozwolić sobie na to, by stale polegać na jej pomocy, bo prędzej czy później przyzwyczaiłbym się do niej. Zaczęłoby mi się to podobać. Aż w pewnym momencie wykopanie monety z piwnicy nie wydawałoby się już takim kiepskim pomysłem. Wszystko to znaczyło, że muszę się wystrzegać dobrych rad upadłego anioła. Cena za nie mogła być ukryta, lecz i tak przyszłoby mi ją zapłacić. Lasciel nie myliła się jednak, kiedy przypominała mi, jak niebezpieczna może stać się sytuacja, gdy w grę wchodzi czarna magia. Mogło się jeszcze okazać, że faktycznie będę potrzebował pomocy. Pomyślałem o tych, którzy wcześniej walczyli u mojego boku. Pomyślałem o moim przyjacielu Michaelu, którego dzieciak omal nie podniósł monety. Od tamtego czasu nie widziałem się z Michaelem. Nie dzwoniłem. On dzwonił parę razy, zapraszał mnie na kolację z okazji Święta Dziękczynienia i wielokrotnie pytał, czy dobrze się miewam. Odrzucałem jego zaproszenia i ucinałem każdą rozmowę telefoniczną. Michael nie wiedział, że podniosłem jeden z Poczerniałych Denarów; że wszedłem w posiadanie przedmiotu, który zapewne mógł mnie uczynić członkiem Zakonu Poczerniałego Denara. Walczyłem z kilkoma Denarianami. Jednego z nich zabiłem. Byli potworami najgorszego rodzaju — a Michael był Rycerzem Krzyża: jednym z zaledwie trzech ludzi na całej Ziemi, które zostały wybrane do tego, by władać świętymi mieczami, najprawdziwszymi świętymi mieczami, w których klingi wkuto ponoć gwoździe z (pisanego wielką literą) Krzyża. Michael walczył z istotami zła i mroku.

Zwyciężał je. Ratował dzieci i niewinnych ludzi znajdujących się w niebezpieczeństwie i bez mrugnięcia okiem wystąpiłby przeciwko najmroczniejszym stworom, jakie można sobie wyobrazić - tak silna była jego wiara, że Wszechmogący da mu siłę do przezwyciężenia stojącej przed nim ciemności. I nie miał litości dla swoich zaprzysięgłych wrogów - Denarian, żądnych władzy psychopatów, których determinacji w szerzeniu bólu i cierpienia dorównywała tylko determinacja Michaela, żeby ich powstrzymać. Nie powiedziałem mu o monecie. Nie chciałem, żeby wiedział, że dzielę przestrzeń w mózgu z demonem. Nie chciałem, by stracił dobre zdanie na mój temat. Michael był prawym człowiekiem. Przez większość mojego dorosłego życia Biała Rada była przekonana, że jestem jakimś potworem, który tylko czeka na właściwy monet, żeby pokazać prawdziwą twarz i zacząć siać spustoszenie. Tymczasem Michael od chwili naszego pierwszego spotkania niezachwianie stał po mojej stronie. Dzięki jego niezłomnemu wsparciu czułem się o niebo lepiej, myśląc o swoim życiu. Nie chciałem, by patrzył na mnie tak, jak patrzył na Denarian, z którymi walczyliśmy. Dlatego dopóki nie pozbędę się Lasciel, tej mentalnej pacynki, nie zamierzałem prosić go o pomoc. Sam sobie poradzę. Byłem przekonany, że gorzej już tego dnia nie będzie. Kiedy tylko o tym pomyślałem, rozległ się potworny zgrzyt i moja głowa gwałtownie uderzyła o zagłówek fotela kierowcy. Garbus dygotał i podskakiwał szaleńczo, a ja walczyłem, żeby nad nim zapanować. A można by się spodziewać, że powinienem był wyzbyć się złudzeń. 4 Zdołałem rzucić jedno szaleńcze spojrzenie w bok i dostrzec prawdziwy pancernik, starego ciemnoszarego chryslera z przyciemnianymi szybami — który zaraz potem znowu uderzył w garbusa; niewiele brakowało, żeby wpędził mnie w zabójczy poślizg. Głowa poleciała mi w bok, uderzyłem o szybę. Niemal czułem smród tlących się opon, kiedy zblokowane koła sunęły jednocześnie do przodu i w obok. Poczułem, jak samochód uderza w krawężnik, a potem podskakuje. Szarpnąłem kierownicą i wcisnąłem hamulce; moje ciało reagowało na fakty, za którymi nie nadążał zaszokowany mózg. Chyba uratowałem się przed całkowitą katastrofą, bo zamiast wykręcić piruet i wpakować się pod nadjeżdżające z przeciwka samochody albo pod ostrym kątem uderzyć w mur, zdołałem przywalić bokiem garbusa (od strony pasażera) w budynek przy ulicy. Cegła zgrzytała o stal, dopóki nie zatrzymałem się pięćdziesiąt stóp dalej. Gwiazdy wyroiły mi się przed oczami. Próbowałem je odpędzić, żeby spojrzeć na tablice rejestracyjne chryslera, ale ten zniknął w okamgnieniu. Przynajmniej takie miałem wrażenie. Prawdę mówiąc, kręciło mi się w głowie, i to tak, że samochód mógłby wykonać taniec nowoczesny w liliowym tutu, a ja pewnie bym tego nie zauważył. Siedzenie w miejscu wydawało mi się dobrym pomysłem, więc siedziałem. Po jakimś czasie naszło mnie mgliste przeświadczenie, że powinienem sprawdzić, czy nikomu nic się nie stało. Spojrzałem po sobie. Żadnej krwi, to dobrze. Rozejrzałem się nieprzytomnie wokół samochodu. Żadnych krzyków. Żadnych trupów we wstecznym lusterku. Nic nie płonęło. Wszędzie walało się potłuczone szkło z okna po stronie pasażera, bo tylna szyba już jakiś czas temu została zastąpiona taflą pleksi. Garbus, niezłomny krzyżowiec w walce z siłami zła i alternatywnymi paliwami, nadal działał, chociaż w tradycyjnym opryskliwym poświstywaniu silnika pojawiła się dziwna jękliwa nuta. Sprawdziłem swoje drzwi. Nie chciały się otworzyć. Spuściłem szybę i wygramoliłem się powoli z samochodu. Gdybym jeszcze był w stanie wykrzesać z siebie dość energii, żeby prześliznąć się w poprzek po masce, mógłbym iść na przesłuchanie do Diuków Hazzardu. - My tu w hrabstwie Hazard - mruknąłem z leniwym południowym akcentem - nie przepadamy za kierowcami, którzy uciekają z miejsca wypadku. Minęła niewiadoma liczba minut, zanim zjawił się pierwszy policjant - gość z patrolu, którego rozpoznałem i przypomniałem sobie, że nazywa się Grayson: starszy facet, wysoki, z wielkim czerwonym nosem i pokaźnym mięśniem piwnym. Wyglądał, jakby mógł wyrzucać z knajp awanturujących się pijaków — albo przepijać do nich tak długo, aż osuną się pod stół. Wysiadł z samochodu i zatroskanym głosem zaczął zadawać mi pytania. Odpowiadałem mu najlepiej, jak umiałem, ale chyba gdzieś po drodze między moim mózgiem i ustami nastąpiło jakieś zwarcie, bo złapałem go na tym, że przygląda mi się podejrzliwie i zagląda do garbusa w poszukiwaniu otwartej butelki. W końcu usadowił mnie na ziemi i zaczął kierować ruchem. Wylądowałem na krawężniku, co w pełni mi odpowiadało. Patrzyłem, jak chodnik wiruje wokół mnie, dopóki ktoś nie dotknął mojego ramienia.

Karrin Murphy, szefowa Wydziału Dochodzeń Specjalnych chicagowskiej policji, wyglądała jak czyjaś słodka młodsza siostra. Miała może o płatek róży więcej niż pięć stóp wzrostu, jasne włosy, niebieskie oczy, nosek jak mops i ledwie dostrzegalne piegi. Cała składała się ze sprężystych mięśni, ale sylwetka gimnastyczki nie wykluczała kobiecych krągłości. Tego dnia nosiła białą bawełnianą koszulkę, niebieskie dżinsy, bejsbolówkę Cubsów i lustrzane ciemne okulary. - Harry? - spytała. - Nic ci nie jest? - Wujek Jesse będzie potwornie zawiedziony, że jeden z przydupasów Bossa Hogga przywalił w Generała Lee - odpowiedziałem, wskazując samochód. Wpatrywała się we mnie przez chwilę, a potem zagadnęła: - Wiesz, że masz siniaka na skroni? - E tam — żachnąłem się. Szturchnąłem się w to miejsce palcem. — Serio? Murphy westchnęła i delikatnie pchnęła mój palec, żebym go opuścił. - Harry, mówię poważnie. Jeśli tak ci odwaliło, że nie możesz ze mną rozmawiać, to muszę zabrać cię do szpitala. - Przepraszam, Murph, już i tak mam za sobą długi dzień, a teraz jeszcze solidnie wyrżnąłem łbem w szybę. Za minutę dojdę do siebie. Odetchnęła, a potem skinęła głową i usiadła obok mnie na krawężniku. - Masz coś przeciwko temu, żeby obejrzał cię jeden z sanitariuszy? Na wszelki wypadek? - Będą chcieli zabrać mnie do szpitala. To zbyt niebezpieczne. Mógłbym doprowadzić do spięcia w czyjejś aparaturze podtrzymywania życia. W dodatku Czerwoni obserwują szpitale i atakują naszych rannych. Mógłbym ściągnąć ogień na pacjentów. - Wiem — odpowiedziała cicho. — Nie pozwolę im cię zabrać. - W takim razie w porządku. Sanitariusz mnie obejrzał. Zaświecił mi w oczy, za co kopnąłem go lekko w piszczel. Mruczał nade mną przez minutę, szturchał mnie to tu, to tam, badał, mierzył, zliczał i tak dalej. Potem pokręcił głową i wstał. -Możliwe lekkie wstrząśnienie. Na wszelkie wypadek powinien trafić do lekarza, pani porucznik. Murphy pokiwała głową, podziękowała mu i spojrzała znacząco na karetkę. Sanitariusz oddalił się chyłkiem z wyrazem dezaprobaty na twarzy. Murphy znowu przy mnie usiadła. - W porządku, gadaj. Co się stało? - Ciemnoszary chrysler próbował zaparkować na moim tylnym siedzeniu. - Machnąłem z rozdrażnieniem ręką, kiedy otworzyła usta.-Nie zapamiętałem tablic rejestracyjnych. Byłem zbyt zajęty rozważaniem dalszej kariery w roli manekina zderzeniowego. - Nie wiem jak z tym manekinem, ale na razie nadałbyś się na pajaca. Pracujesz nad czymś nowym? - Jeszcze nie — pożaliłem się. — Na miłość boską, Murphy, raptem pół godziny temu powiedziano mi, że gdzieś w Chicago ktoś uprawia złe juju. Nie miałem nawet czasu, żeby to sprawdzić, a już ktoś inny próbował zrobić ze mnie reklamę pasów bezpieczeństwa i poduszek powietrznych. - Jesteś pewny, że to było celowe? - Tak. Chociaż ktokolwiek to był, nie jest zawodowcem. - Dlaczego tak mówisz? - Bo gdyby był, z łatwością by mnie załatwił. Nawet nie miałem pojęcia, że tam jest, dopóki we mnie nie uderzył. Mógłby mnie wepchnąć w piruet i poślizg tak, że nie dałbym rady odzyskać kontroli nad wozem. Wtedy bym przekoziołkował parę razy i zabił się na amen. - Potarłem kark. Przyjemny, wszechogarniający ból zaczynał rozlewać mi się po mięśniach. — I nie było to też najlepsze miejsce na atak. - Atak przy sposobności — powiedziała Murphy. - Co to takiego? Uśmiechnęła się lekko. - Tak się mówi, kiedy nie miałeś zamiaru strzelać, ale na widok celu zdejmujesz go, zanim stracisz okazję. - Tak, to mogło być coś takiego. Murphy pokręciła głową. - Słuchaj, może mimo wszystko powinnam zabrać cię do lekarza. — Nie. Naprawdę. Nic mi nic jest. Ale chciałbym jak najszybciej zniknąć z ulicy. Odetchnęła powoli i skinęła głową.

— Zabiorę cię do domu. — Dzięki. Grayson podszedł do nas powolnym krokiem. — Pomoc drogowa już jedzie. Co tu mamy? — Kolizję drogową — odparła Murphy. — Sprawca zbiegł z miejsca zdarzenia. Grayson uniósł brwi i zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem. — Serio? Dla mnie to wygląda, jakbyś porządnie oberwał. Znaczy się, celowa robota. — O ile się orientuje, to naprawdę był wypadek — odpowiedziałem. Gliniarz pokiwał głową. — Na tylnym siedzeniu leżą jakieś ciuchy. Wyglądają, jakby była na nich krew. -To z ostatniego Halloween - wyjaśniłem. - Kostium. Peleryna, szaty i takie tam… Oblałem je sztuczna krwią. Wyszło tandetnie jak diabli. Garson prychnął. - Jesteś gorszy od mojego dzieciaka. Nadal wozi na tylnym siedzeniu koszulki piłkarskie z zeszłej jesieni. — Pewnie ma ładniejszy wóz. - Zerknąłem na garbusa. Po wypadku wyglądał tak żałośnie, ze aż się skrzywiłem. Nie był jakimś bezcennym antykiem, nic z tych rzeczy, ale był mój. Jeździłem nim w różne miejsca. Lubiłem go. - Właściwie to jestem pewien, że ma ładniejszy wóz. Grayson zaśmiał się z przekąsem. — Muszę uzupełnić dokumenty. Pomożesz mi wypełnić luki w papierach? — Pewnie. — Dzięki za cynk, sierżancie — powiedziała Murphy. — De nada.— odparł Grayson, muskając palcem daszek czapki. — Przyniosę te formularze, Dresden, kiedy tylko przyjedzie pomoc drogowa. — Świetnie. Policjant odszedł. Murphy taksowała mnie wzrokiem. — No co? — zapytałem cicho. — Okłamałeś go. W kwestii ubrań i krwi. Wzruszyłem jednym ramieniem. — I nieźle ci to wyszło. Gdybym cię nie znała… — Pokręciła głową. — Zaskoczyłeś mnie, prawdę mówiąc. Kiedyś nie umiałeś kłamać. — Ehm… — Nie bardzo wiedziałem, jak to przyjąć.. — Dzięki? Parsknęła drwiąco. — Zatem jak brzmi prawdziwa wydarzeń: — Nie tutaj. Pogadamy za parę minut. Przez chwilę przyglądała się mojej twarzy, a potem jeszcze mocniej zmarszczyła brwi. — Harry? Co się stało? Przed oczami stanęło mi bezwładne i bezgłowe ciało bezimiennego młodego chłopaka. Przyniosło ze sobą zbyt wiele emocji i poczułem, że gardło mi się zaciska tak, że nie byłem w stanie mówić. Pokręciłem lekko głową i wzruszyłem ramionami. Murphy pokiwała głową. - Dojdziesz do siebie? W jej głosie pojawiła się osobliwa łagodność. Pracując w policji, obracała się w czysto męskim swiecie, dlatego otoczyła się aurą stalowej twardości, dzięki której budziła niemal taki respekt, na jaki faktycznie zasługiwała. Ta otoczka nigdy nie znikała, przynajmniej w oficjalnych sytuacjach, kiedy w pobliżu byli inni policjanci. Kiedy jednak spojrzała teraz na mnie, w jej głosie zabrzmiała cicha, zdecydowana i bezwstydna bezbronność. W przeszłości zdarzało nam się poróżnić, ale Murphy była cholernie dobrym przyjacielem. Posłałem jej mój najlepszy z krzywych uśmieszków. — Zawsze jestem w świetnej formie. Mniej więcej. Odgarnęła mi z czoła zabłąkane pasemko włosów. — Straszny z ciebie mazgaj, Dresden. Wystarczy mała stłuczka, a ty już się rozklejasz. — Zerknęła znowu na garbusa i nagle jej oczy zapłonęły zimnym, błękitnym ogniem. -Wiesz, kto ci to zrobił? — Jeszcze nie — warknąłem. Przyjechał wóz pomocy drogowej. - Ale możesz być pewna, że się dowiem.

5 Zanim dojechaliśmy do mnie, moja głowa weszła na swoje normalne obroty i z nadzwyczajną precyzją poinformowała mnie, jak bardzo potrafi boleć: do kompletu z siniakami dostałem solidny, przenikający całe ciało ból. Światło popołudniowego słońca raziło mnie w oczy radośnie i zajadle, więc z przyjemnością powlokłem się schodami do swojego mieszkania w suterenie, rozbroiłem magiczne zabezpieczenia, otworzyłem zamki i mocno pchnąłem drzwi. Nie otworzyły się. W zeszłym roku zombie rozniosły moje stalowe drzwi i zrujnowały mieszkanie. Mimo że Strażnicy wypłacali mi teraz skromną pensję, nadal nie miałem pieniędzy na remont i sam musiałem naprawić drzwi. Nie poradziłem sobie najlepiej z framugą, ale starałem się zachować optymizm — nowe drzwi stanowiły bezsprzecznie lepsze zabezpieczenie niż stare. Tyle że ledwie dawały się otworzyć, nawet kiedy nie były zamknięte na klucz. A kiedy już przeszedłem w tryb remontowy, położyłem linoleum w kuchni, wykładzinę dywanową w salonie i sypialni oraz kafelki w łazience. I powiem wam jedno: to nie jest wcale takie proste, jak sugerują poradniki dla majsterkowiczów. Musiałem trzy, cztery razy uderzyć w drzwi, zanim wreszcie jęknęły i się otworzyły. - Myślałam, że zamierzasz wziąć fachowca do naprawy drzwi - powiedziała Murphy. - Jak będę miał pieniądze. - Podobno dostajesz pensję. Westchnąłem. - Tak, tylko że stawkę ustalono w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku i od tamtej pory Rada nie dała żadnej podwyżki ze względu na wzrost kosztów utrzymania. Zdaje się, że za parę lat znów będą dumać nad rewaloryzacją. - Rety. Działają wolniej niż nasz ratusz. - Zawsze znajdzie się jakiś pozytyw. Wszedłem do mieszkania i nadepnąłem na gigantyczną zmarszczkę wykładziny, która jakimś cudem wyrosła za drzwiami. Moje mieszkanie nie jest ogromne. Mam względnie przestronny salon z małą wnęką kuchenną naprzeciwko wejścia. Drzwi do maleńkiej sypialni i łazienki są z prawej strony, a obok jest wbudowany w ścianę ceglany kominek. Mój oryginalny plakat z Gwiezdnych Wojen przetrwał atak, ale biblioteczka składająca się z książek w miękkiej oprawie solidnie oberwała. Te cholerne zombie zawsze zaginają rogi w książkach i łamią grzbiety, kiedy tylko przestaną ociekać ohydną mazią i łamać meble. Mam dwie używane sofy; łatwo je kupić za nieduże pieniądze, więc stare szybko zastąpiłem nowymi. Dwa stare wygodne fotele koło kominka, niski stolik i mała góra szaro-czarnego futra dopełniały reszty umeblowania. Prądu nie ma, więc norka w suterenie jest ciemna, ale przy okazji także chłodna, przez co stanowiła miłą odmianę po panującym na zewnątrz skwarze. Mała góra futra otrząsnęła się i coś zadudniło w ścianę obok niej, kiedy podniosła się i przybrała kształt dużego, krępego psiska porośniętego gęstym kołtunem szarej sierści oraz ciemniejszą, na wpół lwią grzywą na karku, gardle, piersi i barkach. Pies od razu podszedł do Murphy i podał jej przednią prawą łapę. Murphy zaśmiała się i uścisnęła ją lekko; nie była w stanie objąć łapy palcami. - Cześć, Myszek — Podrapała go za uszami. — Kiedy go tego nauczyłeś, Harry? — Nie uczyłem go — odpowiedziałem i też podrapałem Myszka za uszami. Potem wyminąłem go i podszedłem do lodówki. — Gdzie Thomas? — zapytałem. Myszek sapnął i spojrzał na zamknięte drzwi do mojej sypialni. Przystanąłem pod nimi, nasłuchując, i wychwyciłem słabe bulgotanie wody w rurach. Thomas był pod prysznicem. Wyjąłem z lodówki coca-colę i zerknąłem pytająco na Murphy. Skinęła głową. Wyjąłem więc drugą puszkę dla niej i na drżących nogach dowlokłem się do kanapy, gdzie usiadłem powoli i ostrożnie dręczony bólem i siniakami. Otworzyłem colę, napiłem się i z zamkniętymi oczami opadłem na oparcie sofy. Myszek przyczłapał i usiadł obok, kładąc potężny łeb na moim kolanie. Szturchnął mnie łapą w nogę. — Nic mi nie jest — uspokoiłem go. Sapnął, wyrażając po psiemu powątpiewanie, a ja na poparcie swoich słów znów podrapałem go po uszach. — Dzięki za podwiezienie, Murphy. — Nie ma sprawy.

Wyciągnęła plastikowy worek, który przyniosła ze sobą, i rzuciła go na podłogę. W środku były moja szata, stuła i peleryna. Wszystko zbryzgane krwią. Podeszła do kuchennego zlewu i odkręciła kran. — No to pogadajmy. Pokiwałem głową i powiedziałem jej o koreańskim chłopaku. W tym czasie włożyła stułę do zimnej wody i zaczęła ją energicznie prać. —To właśnie takie dzieciaki jak ten mają na myśli magowie, kiedy mówią o czarnoksiężnikach — powiedziałem. - Czarnoksiężnik to ktoś, kto zdradził ideę magii; kto od samego początku był zły. Murphy odczekała chwilę, a potem odezwała się cichym, złowieszczym głosem: — Zabili go tutaj? W Chicago? - Tak. - Ogarnęło mnie jeszcze większe znużenie. -Podobno to jedno z naszych najbezpieczniejszych miejsc spotkań. — Widziałeś to? - Tak. — Nie powstrzymałeś ich? — Nie miałem szans. Tam były same grube ryby, Murphy. Poza tym… — Odetchnąłem głęboko. — Wcale nie jestem przekonany, że postąpili niewłaściwie. — Oczywiście, że postąpili! — warknęła. — Mam w głębokim poważaniu, co Biała Rada wyczynia w Anglii albo Ameryce Południowej, czy gdzie tam się zechcą spotkać, żeby potrzepać brodami. Ale tym razem przyjechali tutaj. - To nie miało nic wspólnego z tobą. To znaczy z wymiarem sprawiedliwości. To sprawa wewnętrzna. W każdym miejscu zrobiliby to samo z tym dzieciakiem. Jej ruchy stały się gwałtowniejsze, woda wychlapywała się ze zlewu. Dopiero po chwili z wyraźnym wysiłkiem Murphy trochę się rozluźniła, odłożyła stułę i zaczęła prać szatę. - Dlaczego tak uważasz? - Chłopak parał się czarną magią na dużą skalę. Kontrola umysłów. Odbieranie ludziom wolnej woli. Spojrzała na mnie chłodno. — Nie bardzo rozumiem. —To czwarte Prawo Magii — odpowiedziałem. — Nie wolno kontrolować umysłu innej istoty ludzkiej, tyle że… Do diabła, to jedna z pierwszych rzeczy, jakiej próbują te głupie dzieciaki. Stara sztuczka Jedi. Czasem zaczynają od tego, że nauczyciel nie zauważa nieodrobionej pracy domowej, albo przekonują rodziców, żeby kupili im samochód. Odkrywają w sobie magiczne zdolności kiedy mają jakieś piętnaście lat, a zanim skończą siedemnaście albo osiemnaście, dysponują już w pełni rozwiniętym talentem. -I to źle? — Najczęściej tak. Pomyśl o chłopakach w tym wieku. Nie wytrzymają dziesięciu sekund bez myślenia o seksie. Prędzej czy później, jeśli ktoś ich nie nauczy czegoś innego, zagną parol na najładniejszą cheerleaderkę, żeby zgodziła się na randkę. I nie tylko na randkę. A potem wezmą się za kolejne dziewczyny. Albo za facetów, gwoli poprawności politycznej. Ktoś się w końcu wkurzy, ktoś straci dziewczynę, czyjaś córka zajdzie w ciążę… Wtedy dzieciak próbuje naprawić swój błąd za pomocą jeszcze mocniejszej magii. — Ale dlaczego to uprawnia do egzekucji? — Widzisz… — Zmarszczyłem brwi. - Wejście w taki sposób do czyjegoś umysłu jest trudne i niebezpieczne. A kiedy zmieniasz innych, prędzej czy później zaczynasz także zmieniać siebie. Pamiętasz Mickyego Malone’a? Murphy może nie zadygotała, ale jej ręce zamarły na długą chwilę. Micky Malone był emerytowanym policjantem. Kilka miesięcy po tym, jak wycofał się z gry, pewna gniewna i złowroga istota nadprzyrodzona zmaltretowała go psychicznie i na dokładkę rzuciła na niego powodujący katusze czar. Atak przemienił starego, serdecznego jak dobry dziadunio policjanta we wrzeszczącego świra, który w ogóle nad sobą nie panował. Robiłem dla biedaka, co tylko mogłem, ale było z nim naprawdę źle. - Pamiętam - przytaknęła półgłosem Murphy. - Kiedy wchodzisz komuś do głowy, wywołujesz najróżniejszego rodzaju uszkodzenia, w rodzaju tych, jakie przytrafiły się Micky’emu Malone. Ale uszkadzasz też własny mózg. Im bardziej wypaczasz swój umysł, tym łatwiej przychodzi ci z czasem wypaczanie cudzego. To makabryczne błędne koło. Na dodatek bardzo niebezpieczne dla ofiary, i to nie tylko z powodu tego, co może się wydarzyć, jeśli uwierzy, że czarnoksiężnik jest królem-bogiem wszechświata. Taka ingerencja nadwyręża jej psyche; im bardziej niezgodnie ze swoją naturą musi się zachowywać i odczuwać, tym większe są szkody. Najczęściej kończy się to całkowitym załamaniem.

Murphy zadrżała na całym ciele. - Tak jak w przypadku tamtych ludzi ze schroniska, których załatwiła Mavra? I renfieldów? Na to wspomnienie fantomowy ból przeszył moją okaleczoną rękę. - Właśnie. - Co można osiągnąć za pomocą magii tego rodzaju? — zapytała nieco bardziej opanowanym głosem. - Zbyt wiele. Ten chłopak zmuszał innych do samobójstwa, do morderstwa… Z mnóstwa ludzi, głównie swoich krewnych, zrobił sobie osobistych niewolników. - Dobry Boże - mruknęła cicho Murphy. — To ohydne. Pokiwałem głową. -To czarna magia. Jeśli masz jej w sobie dostatecznie dużo, zmienia cię. Kala. - Rada nie mogła zrobić nic innego? - Ten dzieciak zapędził się za daleko, ale w innych przypadkach próbowali wszystkiego, co możliwe. I jeśli nawet czasem wydawało się, że czarnoksiężnikowi się poprawia, to ostatecznie wszyscy poddawali się złu. A wtedy ginęli kolejni ludzie. Dlatego jeżeli ktoś z Rady nie weźmie osobistej odpowiedzialności za czarnoksiężnika, po prostu się go zabija. Zastanawiała się nad tym chwilę, a potem zapytała: - Mógłbyś to zrobić? Wziąć za niego odpowiedzialność? Skrępowany przestąpiłem z nogi na nogę. - Teoretycznie chyba tak. Gdybym wierzył, że da się go uratować. Zacisnęła usta i wbiła wzrok w zlew. - Murph… - odezwałem się tak łagodnie, jak potrafiłem - Prawo nie poradziłoby sobie z kimś takim. Nie mogłabyś go aresztować, zatrzymać, bez potężnej magii, która neutralizowałaby jego moce. Gdybyś spróbowała aresztować rozeźlonego czarnoksiężnika, sytuacja przybrałaby paskudny obrót. Byłoby jeszcze gorzej niż z loup- garou. - Musi istnieć inny sposób. - Kiedy pies zachoruje na wściekliznę, nie możesz go już wyleczyć. Możesz tylko zadbać o to, żeby nie skrzywdził innych. Najlepszą metodą jest zapobieganie: trzeba wynajdować dzieciaki obdarzone ponadprzeciętnym talentem i od samego początku uczyć je tego, co słuszne. Kłopot w tym, że przez ostatnie sto lat na świecie przybyło tylu mieszkańców, że Biała Rada nie jest w stanie zidentyfikować wszystkich młodych magów i do nich dotrzeć. Zwłaszcza podczas wojny. Jest nas zwyczajnie za mało. Murphy przechyliła głowę i spojrzała na mnie. - Nas? Pierwszy raz słyszę, żebyś mówił o Białej Radzie w taki sposób, jakbyś do niej należał. Nie bardzo wiedziałem, co na to odpowiedzieć, więc dopiłem colę. Murphy przez minutę jeszcze prała, po czym odłożyła szatę na bok i sięgnęła po szarą pelerynę. Wrzuciła ją do zlewu, zmarszczyła brwi i wyjęła ją z powrotem. - Spójrz na to — powiedziała. — Krew zeszła, ledwie zanurzyłam pelerynę w wodzie. Sama. - Jakby chłopak wcale nie zginął. Super - odmruknąłem. Murphy obserwowała mnie przez chwilę. - Może tak właśnie się czują cywile, kiedy patrzą, jak gliniarze odwalają brudną robotę. Bardzo często nie mają pojęcia, co się dzieje. Widzą coś, co im się nic podoba, i są wstrząśnięci, bo nie znają całej historii; nie muszą osobiście stawić czoła problemowi; nie wiedzą, o ile gorsza byłaby alternatywa. - Być może - zgodziłem się. - Słabe to. - Przykro mi. Rzuciła mi przelotny uśmiech, ale zaraz spoważniała, podeszła i usiadła obok mnie. - Naprawdę myślisz, że to było konieczne? Oby Bóg miał mnie w swojej opiece, bo skinąłem głową. - To dlatego Rada tak ostro cię traktowała przez tyle czasu? Uważali, że jesteś czarnoksiężnikiem, i spodziewali się, że wrócisz na złą drogę? - Właściwie tak, chociaż z jedną poprawką: niepotrzebnie użyłaś czasu przeszłego. - Pochyliłem się, przygryzłem wargę. — Murph, to jest jedna z tych spraw, w które policjanci nie mogą się mieszać. Uprzedzałem cię, że takie rzeczy będą się zdarzały. Nie podoba mi się to tak samo jak tobie, ale bardzo cię proszę, nie wtrącaj się. To nikomu w niczym nie pomoże.

- Nie mogę zignorować zwłok. - Nie będzie żadnych zwłok. Pokręciła głową i zagapiła się na colę. - W porządku - ustąpiła. - Ale jeśli czyjeś ciało wypłynie, ktoś je znajdzie czy coś, nie będę miała wyboru. - Rozumiem. — Rozejrzałem się w poszukiwaniu pretekstu do zmiany tematu. — No więc… Ktoś w Chicago posługuje się czarną magią. Tak przynajmniej wynika z nieznośnie mglistego listu od Odźwiernego. - Kto to jest? - Mag. Wybitnie tajemniczy. - Wierzysz mu? -Tak. Powinniśmy spodziewać się zabójstw, niezwykłych wypadków i tak dalej. Jak zwykle. - Jasne. Będę się rozglądać za trupami, dziwadłami i potworami. Drzwi do sypialni otworzyły się i w progu stanął mój przyrodni brat Thomas, świeżo po prysznicu i pachnący leciutko wodą kolońską. Miał dobre sześć stóp wzrostu i był zbudowany jak arcykapłan fitnessu - cały składał się ze smukłych mięśni, wyrzeźbionych i pięknie uformowanych, chociaż bez przesady. Nosił czarne spodnie i czarne buty, a wchodząc do pokoju, jasnoniebieską koszulką zakrywał właśnie kaloryferek na brzuchu. Murphy przyglądała mu się z błyskiem w niebieskich oczach. Thomas stanowi potwornie miły widok — a przy okazji jest wampirem z Białego Dworu. Te z Białego Dworu w mniejszym stopniu słyną z kłów i krwi, w znacznie większym zaś z bladości oblicza i nadnaturalnie namiętnego seksu, ale wcale nie są mniej niebezpieczne tylko przez to, że zamiast krwi żywią się surową energią życiową. Thomas ciężko pracował, żeby utrzymać w ryzach głód i nikogo za bardzo nie skrzywdzić przy żerowaniu, wiedziałem jednak, że bardzo się z tym męczy, i zawsze wyczuwało się w nim napięcie. Uwidaczniało się w wyrazie jego twarzy i sprawiało, że jego ruchy przywodziły na myśl smukłego, głodnego drapieżnika. - Potworami? — zapytał, wciągając koszulkę przez głowę-Uśmiechnął się przyjaźnie i dodał: - Dzień dobry, Karrin. - Dla ciebie porucznik Murphy, przystojniaczku — odgryzła się, ale na jej twarzy malował się wyrażający aprobatę uśmiech. W odpowiedzi Thomas wyszczerzył zęby, zerkając na nią spod grzywki, która nawet mokra i nieuczesana zwijała się naturalnie i wyglądała ładnie. - Pięknie dziękuję za miłe słowo — odrzekł. Pochylił się, żeby podrapać Myszka za uszami, skinął mi głową i podniósł swoją dużą czarną torbę sportową. - Kroi się jakaś nowa robótka? — zagadnął. - Takie chodzą słuchy. Nie miałem jeszcze czasu się tym zająć. Przekrzywił głowę i spojrzał na mnie badawczo. - Cholera, co ci się stało? - Kłopoty z samochodem. - Aha. — Przerzucił pasek torby przez ramię. - Słuchaj, jeśli będziesz potrzebował pomocy, po prostu daj mi znać. -Zerknął na zegar. - Muszę zmykać. - Jasne — powiedziałem do jego pleców. Zatrzasnął za sobą drzwi. Murphy uniosła brew. - To było dość szorstkie. Czy wy na pewno jakoś się dogadujecie? Skrzywiłem się i skinąłem głową. - Thomas… Sam nie wiem. Ostatnio był bardzo chłodny. I prawie nie ma go w domu. Dniami i nocami. Śpi tutaj i je, ale przeważnie kiedy jestem w pracy. Jeśli go widuję, to zawsze w taki sam sposób: w przelocie. Wiecznie się śpieszy, żeby być gdzie indziej. - Gdzie? Wzruszyłem ramionami. — Martwisz się o niego — zauważyła. — Pewnie. Zwykle jest znacznie bardziej spięty niż teraz. No wiesz, głód inkuba, te sprawy. Martwię się, że może doszedł do wniosku, że panowanie nad apetytem jest dobre dla ptaków. — Myślisz, że robi komuś krzywdę? — Nie - odpowiedziałem natychmiast, odrobinę za szybko. Zmusiłem się, żeby się uspokoić, i dodałem: - Nie dosłownie. Chciałbym, żeby ze mną porozmawiał, ale od jesieni trzyma mnie na dystans.

— Pytałeś go? Zerknąłem na nią. -Nie. — Dlaczego nie? — Tego się tak nie załatwia. — Dlaczego nie? — Bo faceci tego tak nie załatwiają. — Powiem wprost: chcesz, żeby z tobą porozmawiał, ale nie powiesz mu tego ani go o nic nie zapytasz. Siedzicie tylko w milczeniu, cali spięci, i żaden się nie odzywa. — Zgadza się. Popatrzyła na mnie. — Musisz mieć prostatę, żeby to zrozumieć — wyjaśniłem. Pokręciła głową. — Dość już zrozumiałam. — Wstała. — Jesteście idiotami-Powinieneś z nim porozmawiać. — Może. — A ja w tym czasie będę miała oczy otwarte. Jeśli natrafię na coś dziwnego, dam znać. — Dzięki. — Co zamierzasz? — Poczekam do zmierzchu. — A co potem? Pomasowałem obolałą głowę. Ogarnął mnie nagły gniew na człowieka, który zepchnął mnie z drogi, i na parającego się czarną magią dupka, który rozrabia w moim mieście. — Potem założę swój kapelusz czarodzieja i dowiem się, co jest grane. 6 Murphy została, dopóki się nic upewniła, że nie stracę znienacka przytomności, ale i tak kazała mi obiecać, że na wszelki wypadek zadzwonię do niej za dwie godziny. Myszek odprowadził ją do drzwi, które zamknęła za sobą, ciągnąc obiema rękami i postękując, żeby docisnąć je do futryny. A potem odpaliła wóz i odjechała. Tak długo poszturchiwałem mózg zaostrzonym patykiem, aż wreszcie obmyślił moje następne posunięcie. Zwrócił mi uwagę, że znam aktualnego Rycerza Lata, który na dokładkę ma u mnie pokaźny dług wdzięczności. Uratowałem mu życie, gdy jako przerażony odmieniec usiłował nie dać się wciągnąć w wir rodzącej się wojny między Zimą i Latem. Kiedy wreszcie sytuacja się unormowała, został nowym Rycerzem Lata, śmiertelnym czempionem Dworu Lata - co dawało mu spore wpływy w połowie królestwa sidhe, dzięki czemu znał jego tajniki lepiej niż ktokolwiek inny z naszego świata. Mój mózg uznał, że byłoby cudownie, gdybym zadzwonił do Fixa i dostał wszystkie potrzebne mi informacje na temat dworów sidhe podane na srebrnej tacy. Mój mózg przejawia czasem nadmierny optymizm, ale tym razem mu uległem. A nuż wygram los na loterii detektywistycznej? Sięgnąłem po telefon. Dzwonek rozległ się jedenaście razy. zanim ktoś odebrał. -Tak? — Fix? — Mhm — usłyszałem zmęczony męski głos. — Kto mówi? — Harry Dresden. — Harry! — Głos natychmiast się rozchmurzył i ze słuchawki dobiegł wesoły, chociaż nieco zaspany okrzyk, który znacznie lepiej pasował do Rycerza Lata. — Cześć, jak się masz? Co słychać? — To pytanie numer jeden tego dnia. Muszę porozmawiać z tobą o sprawach Lata. Senność zniknęła z jego głosu. Tak samo jak przyjacielskość. — Aha. — Słuchaj, nie chodzi o nic wielkiego, muszę tylko… — Harry — przerwał mi ostrym tonem. Fix nigdy przedtem nie wszedł mi w słowo. Właściwie, gdybyście chcieli poznać moją fachową opinię, to rok temu orzekłbym, że nigdy w życiu nikomu nie wszedł w słowo. — Nie możemy o tym rozmawiać. Ktoś może podsłuchiwać. — Daj spokój, stary. Nie da się podsłuchiwać na linii telefonicznej za pomocą czaru. Kabel zaraz by się spalił.

— Są tacy, którzy wyznaczają nowe zasady. A podsłuch nie jest aż tak trudny do skonstruowania. Zmarszczyłem brwi. - Słuszna uwaga - zgodziłem się. - W takim razie musimy porozmawiać. - Kiedy? - Jak najszybciej. - Na uzgodnionym neutralnym gruncie - odpowiedział. Miał na myśli pub McAnally’ego, stałe miejsce spotkań istot nadnaturalnych w Chicago. Kiedy wybuchła wojna, ktoś zdołał umieścić pub na liście terytoriów neutralnych: zgodnie z umową zwaną Przymierzem wszyscy szanowali neutralność lokalu i powinni zachowywać się tam przyzwoicie. Nie zapowiadało się więc szczególnie intymne spotkanie, ale było to chyba najbezpieczniejsze miejsce w mieście na tego typu rozmowę. - Dobrze. Kiedy? - Dziś wieczorem mam coś do załatwienia… Mogę się spotkać najwcześniej jutro. W porze obiadowej? - W południe. Po drugiej stronie rozległ się senny pomruk. Głos kobiety. - Ciii - mruknął Fix. - Jasne, Harry. Do zobaczenia. Rozłączyliśmy się, a ja z zaciśniętymi ustami spojrzałem na telefon. Fix, który śpi do tej godziny? I to z dziewczyną? I przerywa magom bez chwili zastanowienia? Rozwinął się chłopak. Oczywiście spędził sporo czasu z elfami, odkąd poprzednio się widzieliśmy. I jeśli dysponował mocą porównywalną z tą, jaką widziałem wcześniej u czempionów sidhe, to miał czas, żeby się oswoić ze swoimi nowymi możliwościami. Nigdy nie wiadomo, jak ktoś zareaguje na przypływ władzy, dopóki faktycznie nie dostanie jej do ręki i nie przekona się, ile może z nią zdziałać. Fix z pewnością się zmienił. Ścisnęło mnie w żołądku, który w ten sposób ostrzegał mnie, że w rozmowie z Fixem powinienem zachować zdecydowanie większą ostrożność niż zazwyczaj. Nie podobało mi się to uczucie. Zanim jednak pogrążyłem się w przydługich rozmyślaniach, zmusiłem się do ponownego sięgnięcia po telefon i podjęcia działań, które mój mózg uznał za drugi rozsądny krok. Należało sprawdzić, czy ktoś nie słyszał o złych istotach grasujących w mieście. Zadzwoniłem do kilku osób: do Billy’ego Wilkołaka, świeżo upieczonego żonkosia; do Mortimera Lindquista, ektomanty; do Waldo Buttersa, eksperta od medycyny sądowej i kompozytora „Polki Quasimodo”; oraz do kilkunastu innych płotek świata magicznego, w tym wydawcy Midwest Arcane, szefa mojej byłej. Nikt o niczym nie słyszał, a ja przestrzegłem ich, żeby mieli oczy szeroko otwarte. Zatelefonowałem nawet do Archiwum, ale połączyłem się tylko z automatyczną sekretarką i nikt do mnie nie oddzwonił. Siedziałem i gapiłem się przez chwilę na bazę aparatu telefonicznego; w lewej ręce trzymałem słuchawkę rozbrzmiewającą sygnałem zgłoszenia. Nie zadzwoniłem do Michaela ani do księdza Forthilla. Pewnie powinienem był to zrobić, wychodząc z prostego założenia, że im więcej pomocy, tym lepiej. Z drugiej strony, gdyby Ministerstwo Spraw Wewnętrznych chciało, żeby Michael zajął się sprawą, to zająłby się nią niezależnie od tego, czy ktoś do niego zadzwonił i ile przeszkód nie do poruszenia pojawiłoby się na jego drodze. Widziałem to już dostatecznie często, żeby wierzyć, że taka jest prawda. To była dobra racjonalizacja, ale nikogo nie zwiodła. Nawet mnie. Prawda była taka, że nie chciałem rozmawiać z żadnym z nich, dopóki naprawdę, ale to naprawdę nie będę musiał. Sygnał zgłoszenia zamienił się w denerwujące bip-bip-bip sygnalizujące brak połączenia. Odłożyłem słuchawkę drżącą ręką. Potem wstałem, odciągnąłem koślawo przycięty kawałek dywanu skrywający klapę w podłodze i ją otworzyłem. Rozkładane drewniane schodki opadły do mojej pracowni. Pracownia znajduje się w piwnicy pod sutereną (tak powiedziane brzmi to lepiej niż „w piwnicy pod piwnicą”). Na dobrą sprawę jest to wielka betonowa klatka z drabiną prowadzącą na górę, do wyjścia. Pod ścianami stoją przepełnione blaszane białe regały, jakie za grosze można kupić w Wall-Marcie. W mojej pracowni znajdują się na nich wszelkiej maści pojemniki: od foliowych torebek począwszy, przez plastikową zaprawę do mikrofali, aż po ciężkie drewniane szkatuły, a także jedna wyłożona ołowiem i zaplombowana skrzynka, w której trzymam odrobinę sproszkowanego zubożonego uranu. Książki, notatniki, koperty, papierowe torebki, ołówki i na pozór przypadkowe przedmioty zajmują każdy skrawek wolnej przestrzeni, poza jedną prostą drewnianą półką: na jej końcach stoją dwie świece, poza tym swoje miejsce znalazły tam cztery romansidła, katalog Victoria’s Secret i pobielała ludzka czaszka. Przez środek pomieszczenia biegł długi stół. Kawałek podłogi przy jego drugim końcu był pusty, całkowicie wolny od wszelkich gratów. Znajdował się tam krąg z czystego srebra - mój krąg przywołania. Pod nim wylano

około półtorej stopy betonu, a jeszcze głębiej znajdowała się kolejna ciężka metalowa skrzynka, zamknięta we własnym kręgu zabezpieczeń i czarów. W skrzynce leżała poczerniała srebrna moneta. Nagle zaswędziała mnie lewa dłoń, potwornie poparzona - z wyjątkiem ocalałego skrawka skóry przedstawiającego anielski symbol Lasciel. Potarłem ręką o nogę i przestałem zwracać na nią uwagę. Zwykle na stole walało się mnóstwo materiałów, ale teraz było inaczej. Nagle poczułem, że powinienem kogoś przeprosić. Kiedy Murphy zapytała o pieniądze od Rady, odpowiedź, której jej udzieliłem, była zasadniczo prawdziwa. Wysokość zarobków Strażników rzeczywiście ustalono w latach pięćdziesiątych, ale nawet Rada nie była aż tak skostniała, żeby nie dostrzegać takich oczywistości jak inflacja. Wypłaty dla Strażników dotrzymywały kroku rzeczywistości dzięki uznaniowym dofinansowaniom w… Rety, zaczynam mówić, jakbym sam należał do establishmentu. Krótko mówiąc: Strażnicy mają swoje pokrętne sposoby uzyskiwania wyższych zarobków i pieniądze, które dostawałem, mimo że nie oszałamiały, były nie do pogardzenia. Nie wydałem ich jednak na remont mieszkania. Wydawałem je na to, co znajdowało się na moim stole w pracowni. - Bob — zawołałem - obudź się! Pomarańczowe płomyki zapłonęły niechętnie w pustych oczodołach czaszki. - Na miłość boską - rozległ się jęk — nie możesz chociaż raz wziąć sobie wolnego? Robota się skończy, jak się skończy, Harry. -Nie ma pokoju dla potępionych - odpowiedziałem wesoło. - A to znaczy, że my też nie możemy się opieprzać, bo tamci nas uprzedzą. Głos z czaszki brzmiał płaczliwie: - Biedzimy się nad tym durnym ustrojstwem co wieczór od sześciu miesięcy. Nawiasem mówiąc, już ci się włosy przylizują i zęby coraz bardziej sterczą w przód. Rób tak dalej, a wylądujesz w domu opieki dla zdziwaczałych magów. - Cmoje boje - odrzekłem. - Nie zbywaj mnie tak - zrzędził Bob. — Nawet nie wiesz, co to znaczy. - Pewnie, że wiem. To znaczy, że duchy powietrza powinny się przymknąć i pomagać swojemu magowi, bo inaczej mag znowu je wyśle na patrol i każe wypatrywać grzybodemonów. - Za grosz szacunku… — westchnął Bob. — Już dobrze, dobrze. Co chcesz teraz zrobić? Wskazałem na stół. - Gotowe? -Gotowe? To nigdy nie będzie gotowe, Harry. Twój obiekt jest płynny, wiecznie zmienny. Dlatego model też musi się zmieniać Jeśli chcesz, żeby był jak najdokładniejszy, będziesz miał niezły ból głowy z nieustannym aktualizowaniem. - Chcę i wiem o tym. Pogadajmy więc. Na czym stoimy? Możemy to przetestować? — Posadź mnie w jeziorze — odpowiedział Bob. Uprzejmie zdjąłem czaszkę z półki i postawiłem ją na wschodnim krańcu stołu. Czaszka znalazła się obok makiety Chicago, zbudowanej na stole i tak dokładnej, jak tylko pozwalały na to moje nowe zarobki. Wieżowce wyrastały na ponad stopę nad blatem; model każdego budynku został odlany z cyny. Sporo to kosztowało, bo każdy trzeba było wykonać osobno, na zamówienie. Ulice z prawdziwego asfaltu zostały wylane między budynkami, a wzdłuż nich stały lampy i precyzyjnie odtworzone skrzynki pocztowe. W sumie makieta rozciągała się na blisko dwie mile we wszystkie strony od Portu Burnhama. Im bliżej obrzeży, tym gorzej było ze szczegółami, ale w miarę możliwości odtworzyłem każdy budynek, każdą drogę, każdy kanał, każdy most i drzewo najdokładniej, jak potrafiłem. Przez wiele miesięcy krążyłem po mieście, zbierając skrawki i drobiny z każdego obiektu odtworzonego na mapie. Korę z drzew. Odłamki asfaltu z ulic. Młotkiem odstukałem kawałeczek albo dwa materiału z każdego budynku: te fragmenty zostały następnie wtopione w modele gmachów na makiecie. Jeśli wszystko zrobiłem właściwie, makieta będzie nieoceniona w mojej pracy. Za pomocą rozmaitych technik będę mógł robić najróżniejsze rzeczy w mieście: odnajdywać zaginione przedmioty, podsłuchiwać rozmowy toczące się na obszarach przedstawionych na makiecie, śledzić ludzi i wykręcać inne kapitalne numery - a wszystko to ze względnie bezpiecznego zacisza własnej pracowni. Model pozwoli mi ze znacznie większą łatwością posyłać magię w miasto i zdecydowanie poszerzy moje możliwości w porównaniu z tym, co byłem w stanie osiągnąć do tej pory.

A jeśli coś zrobiłem niewłaściwie… -Ta mapa jest naprawdę imponująca - orzekł Bob. -Właściwie to aż dziwne, że jeszcze się nią nikomu nie pochwaliłeś. - Nie żartuj. Mała makietka miasta w moim laboratorium w piwnicy… Jak na mój gust za dużo w niej złej i chorej aury Leksa Luthora. - Bzdura! Żaden z geniuszów zła, z którymi miałem okazję pracować, nie dokonałby czegoś podobnego. — Zamilkł na dłużej. - Prędzej już któryś psychopata… - Jeśli to miał być komplement, to musisz nad tym popracować. -Jedyne, na czym mi zależy, to twoje ego, szefie. Chyba nie zaprzeczysz? Czaszka obróciła się powoli od lewej strony do prawej; płomyki w jej oczodołach przyglądały się uważnie makiecie miasta - oczywiście nie jej materialnym aspektom, lecz wbudowanym przeze mnie w blat liniom mocy, torom magicznej energii przepływającej przez miasto jak krew przez ludzkie ciało. -To jest… - Wydał z siebie taki odgłos, jak człowiek, który mimochodem wciąga powietrze przez zęby. - Ej, to jest całkiem niezłe, Harry. Masz talent do takiej roboty. Ten model muzeum naprawdę zmienił przepływ mocy wokoł stadionu. Teraz jest prawie tak jak w rzeczywistości, taumaturgicznie rzecz biorąc. - Takie słowo istnieje? - Powinno — odparł, pociągając z wyższością nosem. — Myślę, że nasze Małe Chicago powinno już co nieco wytrzymać, jeśli chcesz je przetestować. — Czaszka odwróciła się do mnie. - Powiedz mi, że to nie ma nic wspólnego z siniakami na twojej twarzy. - Nie jestem pewien. Dostałem dzisiaj wiadomość od Odźwiernego… Bob zadygotał. - …który uważa, że w mieście ktoś posługuje się czarną magią i że powinienem się tym zająć. - I chcesz wypróbować Małe Chicago, żeby ją wyśledzić? - Może. Myślisz, że to się uda? - Bracia Wright raczej nie bez powodu wypróbowali swoją nową zabawkę nad Kitty Hawk, a nie nad Wielkim Kanionem - odrzekł Bob. - Konkretnie chodziło o to, że gdyby ich samolocik rozpadł się z powodu wad projektowych, to nad Kitty Hawk mieli szansę przeżyć. -A może nie stać ich było na podróż gdzie indziej. Ale mniejsza z tym: jak bardzo może to być niebezpieczne? Bob przyjrzał mi się badawczo. - Co wieczór przez pół roku przelewałeś energię w tę makietę. W tej chwili zawiera jakieś trzysta razy więcej mocy, niż pomieści ten pierścień kinetyczny, który nosisz na palcu. Zamurowało mnie. W pełni naładowany pierścień był w stanie niemal przewrócić samochód. Trzysta razy więcej energii przekładało się na… No, na coś, czego wolałbym nie doświadczyć w mojej ciasnej pracowni. - Aż tyle? - Tak. W dodatku nie przeprowadziłeś jeszcze żadnych testów. Jeśli schrzaniłeś coś w harmonice, to w najgorszym wypadku całość może wybuchnąć ci prosto w twarz, A w najlepszym zostanie zniszczona tylko makieta i będziesz mógł zacząć od punktu zerowego. - Od zera - poprawiłem go. — Od zera, to znaczy od początku. Punkt zerowy to miejsce wybuchu bomby. - W tym przypadku może wyjść na jedno - odparł kwaśno Bob. -Jakoś muszę żyć z tym ryzykiem - odrzekłem. - Na tym właśnie polega ekscytujące życie zawodowego maga i jego śmiałego asystenta. - Daruj sobie. Asystentom się płaci. W odpowiedzi sięgnąłem do papierowej torby znajdującej się pod stołem, poza zasięgiem jego wzroku, i wyjąłem dwa romansidła w miękkiej oprawie. Bob zapiszczał i czaszka zaczęła podskakiwać i podrygiwać na pomalowanym na niebiesko blacie reprezentującym jezioro Michigan. - To jest to? To jest to? - popiskiwał. -Tak. Jakieś stowarzyszenie miłośników romansów uznało je za „Ogniście gorące”. - Bezmiar seksu i perwersji! — zaćwierkał Bob. — Dawaj! Wrzuciłem książki z powrotem do torby i przeniosłem wzrok z Boba na Małe Chicago. Czaszka również odwróciła się w stronę makiety. - Wiesz, jaki to rodzaj czarnej magii? - zapytał Bob. - Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że jest czarna.

- Mgliste to. Niezbyt pomocne. -I nadzwyczaj denerwujące. - Ojejku, Odźwierny nie zrobił tego po to, żeby cię zdenerwować - odparł Bob. — Chciał po prostu zapobiec ewentualnemu paradoksowi. - Para… — Zaniemówiłem. — Paradoksowi? - On o tej czarnej magii na pewno wie z perspektywy czasu. - Z pespektywy czasu… — mruknąłem. - Chcesz powiedzieć, że wybrał się w przyszłość, żeby się tego dowiedzieć? - Wiesz, złamałby wtedy jedno z Praw Magii, więc pewnie nie — zastrzegł się Bob. — Ale mógł przesłać sobie wiadomość z przyszłości. Albo może dowiedział się tego od jakiegoś ducha wieszczącego. Mógł nawet sam wykształcić w sobie taki talent. Niektórym magom się to udaje. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę powiedzieć, że może jeszcze nic się nie wydarzyło, ale Odźwierny chciał cię uprzedzić o czymś, co nastąpi w najbliższej przyszłości. - Dlaczego po prostu mi tego nie powiedział? Bob westchnął. - Widzę, że nic a nic nie chwytasz, hmm? - Najwyraźniej. - No dobrze. Wyobraźmy sobie, że Odźwierny dowiaduje się, że jutro ktoś ukradnie ci samochód. - No jasne - przytaknąłem rozgoryczony. - Wyobraźmy sobie. - Dobrze. Nie może po prostu zadzwonić do ciebie i powiedzieć ci, żebyś przestawił samochód. - Dlaczego? - Ponieważ jeśli znacząco zmieni przeszłość, którą zna z przyszłości, może spowodować najróżniejszego rodzaju niestabilności temporalne. To z kolei mogłoby sprawić, że w punkcie zmiany rzeczywistość się rozszczepi, pojawią się nowe rzeczywistości równolegle i albo nastąpią fluktuację i wydarzenia, których nie mógł przewidzieć, albo dozna silnego wstrząsu temporalnego, który może go doprowadzić do szaleństwa. - Bob znowu na mnie zerknął. — Ciebie to by akurat pewnie nie zniechęciło, ale inni magowie traktują takie rzeczy dość poważnie, - Dzięki, Bob. Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego coś takiego mogłoby się wydarzyć. - Dobra - westchnął Bob. - Uważaj: to będzie wstęp do nauk temporalnych. Powiedzmy, że Odźwierny dowiaduje się, że twój samochód został skradziony Cofa się w czasie, żeby de ostrzec; efekt jest taki, że samochód zostaje w twoich rękach. - Na razie brzmi to całkiem dobrze. -Jeśli jednak nie ukradziono ci samochodu, to skąd Odźwierny miałby wiedzieć, że powinien wrócić i cię ostrzec? Zmarszczyłem brwi. -To właśnie jest paradoks, który może mieć najróżniejsze paskudne skutki. Teoria mówi, że w ten sposób można wręcz zniszczyć naszą rzeczywistość, jeśli paradoks nastąpi w jej wyjątkowo osłabionym punkcie. Nigdy tego nie dowiedziono i oczywiście nigdy do czegoś takiego nie doszło, o czym najlepiej świadczy fakt, że nasza rzeczywistość nadal istnieje. - No dobrze, rozumiem. Ale jaki wobec tego sens ma wysyłanie takich wiadomości w przeszłość, jeśli nie można niczego zmienić? - Alei można, można. Jeżeli zrobisz to dostatecznie subtelnie, wystarczająco niebezpośrednio, to możesz zmienić mnóstwo rzeczy. Na przykład Odźwierny mówi ci, że twój wóz zostanie skradziony. Przestawiasz więc Chrabąszcza na parking podziemny, skąd zwija go nie ćpun, który zabrałby co z ulicy i przy okazji cię zastrzelił, ale zawodowiec, który kradnie brykę, nie robiąc ci krzywdy. Delikatnie zmieniając los samochodu, Odźwierny zmienia także twoją przyszłość. Zmarszczyłem brwi. - Rozróżnienie jest naprawdę subtelne. - Owszem, dlatego jedno z Praw zabrania majstrowania przy czasie — odrzekł Bob. — Można zmienić przeszłość, ale trzeba tego dokonać nie wprost. Jeżeli coś spieprzysz, grozi ci paradoksagedon. - Czyli twierdzisz, że przesyłając mi to ostrzeżenie, Odźwierny pracuje pośrednio nad czymś całkiem innym? - Twierdzę tylko, że Odźwierny zwykle jest o wiele konkretniejszy w tego typu sprawach. Wszyscy członkowie Rady Starszych bardzo poważnie traktują czarną magię. Nie bez powodu dał ci sygnał w taki sposób. Serce mi

podpowiada, że Odźwierny igra z czasem. - Nie masz serca - rzuciłem kwaśno. - Twoja zazdrość o moją wyższość intelektualną jest naprawdę paskudna, Harry. Po prostu paskudna. Skrzywiłem się. - Do rzeczy, Bob. -Jasne, szefie — odpowiedziała czaszka. - Sęk w tym, że czarną magię bardzo trudno odnaleźć, kiedy szukasz jej wprost. Jeśli spróbujesz wywołać na makiecie przypadki użycia czarnej magii, jak na jakimi radarze złego juju, to model najpewniej wybuchnie ci prosto w twarz. - Odźwierny przestrzegł mnie przed czarną magią, ale być może zrobił to tylko po to, żebym wypatrywał czegoś zupełnie innego. Czegoś tylko powiązanego z czarną magią. -A twój model może ci znacząco ułatwić to zadanie - dodał radośnie Bob. - Pewnie, gdybym tylko miał choć przybliżone pojęcie, czego szukać. - Zmarszczyłem brwi i skrzywiłem się. - Czyli… zamiast szukać czarnej magii jako takiej, szukamy czegoś, co się z nią wiąże? - Bingo! Im bardziej zwyczajne to będzie, tym lepiej. Wyciągnąłem stołek, usiadłem i pogrążyłem się w zadumie. -To może poszukamy trupów? Krew. Strach. Standardowe akcesoria czarnej magii. -I ból - dodał Bob. - Czarnoksiężników kręci ból. -Tak jak miłośników sado-maso. W ośmiomilionowym mieście znajdziesz ich parędziesiąt tysięcy. - Fakt, słuszna uwaga. - Kto jak kto, ale ty akurat powinieneś sam na to wpaść -triumfowałem. - Kłopot w tym, że sado-maso nie boją się bólu. Dlatego po prostu szukaj strachu. Prawdziwego, nie takiego, jaki przeżywa się w kinie. Szukaj autentycznego j przerażenia. Zgrozy. Poza tym nie znajdziesz za dużo ludzkiej krwi w miejscach, gdzie nie doszło do aktów przemocy, chyba że ktoś coś spaprze w szpitalu albo coś w tym guście… To samo dotyczy trupów. - Zabębniłem palcami zdrowej ręki o stół obok Boba. - Myślisz, że Małe Chicago poradzi sobie z czymś takim? Zastanawiał się nad tym długą chwilę, zanim ostrożnie odparł: - Może z jedną z tych rzeczy. Ale to będzie bardzo trudne, bardzo długie i bardzo niebezpieczne dla ciebie zaklęcie. Jesteś naprawdę niezły jak na swoje lata, ale wciąż jeszcze nie nabyłeś precyzji i kontroli, jakie przychodzą z wiekiem. Będzie to od ciebie wymagało całkowitego skupienia. I będzie cię to bardzo dużo kosztowało, o ile w ogóle sobie z tym poradzisz. Odetchnąłem głęboko i skinąłem głową. - Dobrze. W takim razie potraktujmy to jak regularny rytuał. Oczyszczenie, medytacja, kadzidło, wszystko jak trzeba. - Nawet jeśli zrobisz to właściwie, może się nie udać. A jeśli okaże się, że Małe Chicago jest niedoskonałe, to się dla ciebie bardzo źle skończy. Pokiwałem powoli głową, patrząc na makietę. W moim mieście mieszkało osiem milionów ludzi. Spośród nich zaledwie dwoje, może troje byłoby w stanie przeciwstawić się mrocznej magii; zaledwie dwoje lub troje dysponowało wiedzą i mocą pozwalającymi im powstrzymać czarnego maga. W dodatku istniało spore prawdopodobieństwo, że tylko ja jeden potrafię odnaleźć kogoś takiego i mu się postawić, zanim on puści w ruch morderczą lawinę. Poza tym byłem chyba jedynym człowiekiem, który został ostrzeżony. Może rozsądniej byłoby nieco zwolnić. Poczekać, aż przyjaciele dadzą mi o czymś znać. Wtedy byłbym w stanie lepiej rozpoznać zagrożenie i zorientować się, jak sobie z nim poradzić. W końcu czy warto było ryzykować własne życie przy rzucaniu zaklęcia, kiedy cierpliwość mogłaby mi dostarczyć niemal równie dobrych informacji? Może i nie było to warte mojego życia, ale za moją zwłokę ktoś inny zapłaciłby swoim. Tam, gdzie pojawia się czarna magia, ludzie cierpią; bywa i tak, że tych, którzy zostali po prostu zamordowani, wypadałoby zaliczyć do szczęściarzy. Jeśli nie wykorzystam makiety, będę musiał poczekać, aż to ci źli wykonają pierwszy ruch. Dlatego musiałem to zrobić. Miałem dość oglądania ofiar i trupów. — Zbierz wszystko, co wiesz na temat tego typu zaklęć, Bob — powiedziałem, zniżywszy głos. — Ja pójdę po coś do jedzenia, a potem odprawimy rytuał. O zmierzchu zacznę szukać strachu. — Się robi — odparł Bob. Mówił serio, nie próbował mi się odgryzać. O kurczę. Wszedłem na schodki prowadzące do mieszkania, żeby nie myśleć o tym za dużo i nie zmienić zdania.

7 Magia rytualna nie jest czymś, co lubię najbardziej na świecie. Niezależnie od tego, co próbuję uzyskać, nadal czuję się głupawo, kiedy przychodzi czas kąpieli i przywdziania białej szaty z kapturem, zapalenia świec i kadzidła, śpiewnej recytacji i zabawy z małym arsenałem świeczek, różdżek, lasek, płynów i innych akcesoriów potrzebnych w magicznych rytuałach. Jednakże niezależnie od mojego zażenowania, akcesoria i cały proces rytualny ogromnie pomagały w pracy z poważną magią — uwalniały moją uwagę od dziesiątków drobnych szczególików, które zwykle byłbym zmuszony sobie wyobrażać i niezachwianie utrzymywać w myślach. Najczęściej nie zawracałem sobie głowy rzetelną wizualizacją, przy czym robiłem to od tak dawna, że weszło mi to w krew. Było to jednak rozwiązanie dobre do krótkich robótek, kiedy musiałem utrzymać doskonałą koncentrację przez kilka sekund. Przy czarach zabierających więcej czasu poziom niezbędnego skupienia rósł wykładniczo. Trzeba mieć znacznie więcej mentalnej samodyscypliny ode mnie, żeby bez żadnej pomocy rzucić czar wymagający półgodzinnego rytuału. I o ile istnieli pewnie jacyś doświadczeni magowie, którzy daliby sobie z tym radę, o tyle niewielu w ogóle tego próbowało, bo najczęściej istniała prostsza, bezpieczniejsza i najpewniej skuteczniejsza alternatywa. Zebrałem potrzebne do rytuału rekwizyty, poczynając od żywiołów. Srebrny kielich, który napełnię winem, symbolizował wodę. Geoda wielkości mojej pięści, zawierająca kryształy w żywych odcieniach fioletu i zieleni, symbolizowała ziemię. Ogień miała reprezentować świeca zrobiona przez elfy ze świeżego wosku pszczelego, z knotem ze splecionych w warkoczyk włosów z grzywy jednorożca. Za powietrze odpowiadały dwie sokole lotki z czystego złota, wykute z niewyobrażalną wręcz precyzją przez ciemne elfy, które poprzez śmiertelnych wspólników sprzedawały swoje wyroby w pewnym sklepie w Norwegii. Jako symbol piątego żywiołu, ducha, zamierzałem wykorzystać srebrny amulet w kształcie pentagramu należący do mojej matki. Potem przyszła kolej na rekwizyty, które zaangażują zmysły. Kadzidło dla węchu. Świeże winogrona dla smaku. Dla dotyku kwadrat o boku długości trzech cali, który pokryłem z jednej strony aksamitem, a z drugiej papierem ściernym. Dość duży, mocno zabarwiony opal w srebrnej oprawie odbijający wszystkie barwy tęczy miał utrwalić wizualny aspekt czaru. A kiedy zacznę działać, uderzę moim wysłużonym kamertonem o podłogę, żeby uzyskać dźwięk. Na koniec zostawiłem umysł, ciało i serce. Umysł miał być symbolizowany przez mój stary wojskowy nóż, rytualny athame, tak jak zazwyczaj. Świeże kropelki krwi na czystym białym płótnie będą uosabiały moje ciało, a serce będzie reprezentowane przez wizerunki bliskich mi osób, w woreczku ze srebrzysto-białego jedwabiu: fotografie moich rodziców, Susan, Murphy, Thomasa, Myszka i Mistera (mojego ważącego trzydzieści funtów kocura, który w tej chwili był na obchodzie). Po chwili wahania dołożyłem do nich zdjęcia Michaela i jego rodziny. Przygotowałem rytualny krąg na podłodze w pracowni: pieczołowicie go omiotłem, wytarłem na mokro, jeszcze raz zamiotłem, a na koniec obmyłem deszczówką z małego srebrnego dzbanka. Przyniosłem wszystkie rekwizyty i wyłożyłem je. Byłem gotowy. Potem przygotowałem siebie. W łazience zapaliłem sandałowe kadzidło i elfie świece, odkręciłem prysznic i po kawałku cały się obmyłem, koncentrując myśli na czekającym mnie zadaniu. Woda spłukująca moje ciało miała zmyć wszelką niechcianą energię magiczną, co było kluczowe przy posługiwaniu się magią: zanieczyszczenie energii czaru innymi siłami sprawiłoby, że będzie nieskuteczny. Skończyłem się myć, wytarłem się i włożyłem białą szatę. Ukląkłem na podłodze u szczytu schodów prowadzących do pracowni, zamknąłem oczy i zacząłem medytować. Tak jak obce energie nie miały przystępu do rytuału, tak i nieskalana powinna zostać moja uwaga. Przypadkowe myśli, zmartwienia, lęki i emocje sabotowałyby zaklęcie. Skupiłem się na oddechu, na uspokojeniu myśli i poczułem, jak robi mi się trochę chłodniej w nogi i w ręce, a moje serce zwalnia. Codzienne zmartwienia, bóle i myśli o przyszłości - to wszystko musiało odejść. Potrzebowałem sporo czasu, żeby osiągnąć odpowiedni stan umysłu; zanim skończyłem, było już od dwóch godzin ciemno, a gdzieś na obrzeżach świadomości tłukł mi się ból kolan. Otworzyłem oczy i cały świat nabrał idealnej ostrości. Wszystko poza mną samym, moją magią i czekającym mnie rytuałem zostało zepchnięte na bok. Samo przygotowanie było dlugie i męczące, a jeszcze nawet nie zacząłem rzucać czaru. Jeśli jednak magia miała mi pomóc szybciej przyszpilić złych gości, to było to warte kilku godzin wysiłku. Cisza i koncentracja ponad wszystko.