chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony226 274
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań142 307

Butcher Jim - Akta Harryego Dresdena 09 - Biala noc

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Butcher Jim - Akta Harryego Dresdena 09 - Biala noc.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Butcher Jim - Akta Harryego Dresdena
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 195 stron)

JIM BUTCHER BIAŁA NOC Tłumaczył: Michał Jakuszewski 1 Wiele rzeczy nie jest takimi, jakimi się wydają. Najgorsze rzeczy w życiu nigdy takie nie są. Zaparkowałem swojego wielobarwnego volkswagena garbusa, starego i poobtłukiwanego, przy rozsypującym się budynku mieszkalnym w Chicago, niespełna pięć przecznic od punktu, gdzie sam wynajmowałem mieszkanie. W chwili, gdy gliny mnie wzywają, na miejscu na ogół dzieje się mnóstwo rzeczy — co najmniej jeden trup, kilka radiowozów, cała masa migających niebieskich świateł, żółto-czarna taśma oraz przedstawiciele prasy - a przynajmniej wszystko wskazuje na to, że wkrótce należy się tego spodziewać. Tym razem na miejscu zbrodni panował całkowity spokój. Nie widziałem oznakowanych samochodów policyjnych i była tylko jedna karetka. Parkowała w pobliżu, a światła miała zgaszone. Obok przechodziła młoda matka. Jedno dziecko miała w wózku, a drugie trzymało ją za rękę. Mój samochód minął starszy mężczyzna z labradorem na smyczy. Nie widziałem gapiów ani nikogo, kto zachowywałby się nietypowo. Dziwne. Choć było słoneczne majowe popołudnie, po karku przebiegł mi niesamowity dreszczyk. Z reguły mi się to nie zdarza, dopóki co najmniej jeden koszmarny stwór nie dokona jakiegoś spektakularnego, krwawego czynu. Złożyłem to na karb paranoi związanej z zaawansowanym wiekiem. Nie jestem aż taki stary, zwłaszcza jak na maga, ale wieku przybywa z każdą chwilą i na pewno nie planuje on dla mnie nic dobrego. Zaparkowałem Niebieskiego Chrabąszcza i wszedłem do budynku. Wspiąłem się kilka kondygnacji po stopniach, na których kafelki stanowczo wymagały wymiany, a przynajmniej porządnego wyszorowania i wypastowania, po czym skręciłem do korytarza. Pośrodku puszystego szaroniebieskiego dywanu biegła dobrze wydeptana ścieżka. Drzwi mieszkań były stare i poobtłukiwane, ale zrobiono je z grubej dębiny. Murphy czekała już na mnie. Ma metr pięćdziesiąt z hakiem wzrostu i waży może z pięćdziesiąt kilo. Raczej nie przypomina twardej chicagowskiej policjantki stawiającej z pełnym spokojem czoło potworom i maniakom. Tego typu dziewczyny nie owinny być blondynkami z zadartym noskiem. Myślę, że Murphy została twardą policjantką, której zresztą nie rzypomina, wyłącznie z czystej przekory. Wesołe błyski niebieskich oczach i nieszkodliwy wygląd nie są w stanie ukryć jej twardej jak stal natury. Przywitała mnie krótkim skinieniem głowy, dając do zrozumienia, że oboje jesteśmy w pracy. - Cześć, Dresden. - Cześć, porucznik Murphy - wycedziłem z niskim ukłonem i zamaszystym gestem, celowo skontrastowanym z jej szorstkim zachowaniem. W tym przypadku nie była to jednak czysta przekora. To nie w moim stylu. - Po raz kolejny jestem oszołomiony twą obecnością. Spodziewałem się pogardliwego prychnięcia, ale ona uśmiechnęła się tylko do mnie, uprzejmie i nerwowo. - Sierżant Murphy - poprawiła mnie. Znowu gafa. Nie spisałeś się, Harry. Przez ekran jeszcze nie przetoczyła się czołówka śledztwa, a ty już przypomniałeś Murphy, jak wiele zapłaciła za to, że jest twoją przyjaciółką i sojuszniczką. Murphy była porucznikiem policji i kierowała Wydziałem Dochodzeń Specjalnych, będącym reakcją chicagowskiej policji na wszystkie problemy niemieszczące się w granicach „normalności”. Jeśli wampir zamordował pół-wampira, ghoul zabił cmentarnego stróża albo elf rzucił klątwę, z powodu której włosy ofiary zaczęły rosnąć do środka zamiast na zewnątrz, ktoś musiał się zająć tą sprawą. Ktoś musiał zapewnić rząd oraz obywateli, że wszystko jest w porządku. To była niewdzięczna praca, ale Wydział Dochodzeń Specjalnych radził sobie z nią dzięki odwadze, nieustępliwości i sprytowi, a czasami również pomocy maga Harry’ego Dresdena. Szefowie Murphy byli bardzo niezadowoleni, gdy porzuciła obowiązki podczas kryzysu, by pomagać mi w prowadzeniu śledztwa. Już samo kierowanie WDS równało się zsyłce na Syberię, jeśli chodziło o jej karierę, ale po tym fakcie zdegradowano ją, pozbawiono oficerskiego stopnia, na który tak ciężko pracowała. To było upokorzenie, straszliwy cios dla jej dumy oraz poczucia własnej wartości.

- Sierżant - powtórzyłem z westchnieniem. - Wybacz, Murph. Zapomniałem. Wzruszyła ramionami. - Nie przejmuj się. Sama czasami zapominam. Zwłaszcza kiedy odbieram telefon w robocie. - Ale nie powinienem być taki głupi. - Wszyscy tak sądzimy, Harry — odparła Murphy i uderzyła mnie lekko pięścią w biceps. — Ale nikt nie ma do ciebie pretensji. - To bardzo miło z twojej strony, maleńka myszko. Żachnęła się i ruszyła w stronę windy. - Nie sądzisz, że jest tu znacznie spokojniej niż zwykle na miejscu zbrodni? - zapytałem ją po drodze. Skrzywiła się. - To nie jest miejsce zbrodni. - Nie jest? - Niezupełnie. - Zerknęła na mnie. - Nie oficjalnie. - Aha — mruknąłem. - A ja zapewne nie jestem teraz konsultantem. - Oficjalnie nie - powtórzyła. - Stallingsowi znacznie obcięto budżet. Jakoś starcza na konserwację sprzętu i wypłaty dla personelu, ale… Uniosłem brwi. - Potrzebna mi twoja opinia - ciągnęła. - Na jaki temat? Pokręciła głową. - Nie chcę ci niczego sugerować. Popatrz i powiedz mu co widzisz. - Z tym sobie poradzę - zapewniłem. - Zapłacę ci z własnej kieszeni. - Murphy, nie musisz… Przeszyła mnie bardzo ostrym spojrzeniem. Zraniona duma sierżant Murphy nie pozwalała jej przyjmować jałmużny. Uniosłem ręce w żartobliwym akcie kapitulacji. - Jak sobie życzysz, szefowo. - No jasne. Zaprowadziła mnie do mieszkania na szóstym piętrze. Dwoje drzwi w korytarzu uchylało się lekko. Przechodząc obok, zauważyłem przyglądających się nam ukradkiem lokatorów. Na końcu korytarza stało dwóch facetów wyglądających na łapiduchów - znudzonych i zrzędliwych. Jeden z nich palił papierosa, a drugi opierał się o ścianę. Ręce skrzyżował na piersi, a daszek czapki zasłaniał mu oczy. Nawet nie spojrzeli na Murphy, gdy otwierała drzwi. Ona również ich zignorowała. Zaprosiła mnie skinieniem do środka i stanęła na szeroko rozstawionych nogach, najwyraźniej przygotowując się na dłuższe oczekiwanie. Mieszkanie było małe i obskurne, ale czyste. Większą część przeciwległej ściany pokrywała miniaturowa dżungla bardzo zielonych roślin otaczająca dwoje okien. Zauważyłem też mały telewizorek stojący na stoliku, starą wieżę stereo oraz futon. Na futonie leżała martwa kobieta. Dłonie miała splecione na brzuchu. Brakowało mi doświadczenia, by ocenić, jak długo tu leży, ale zwłoki utraciły już wszelkie barwy, a brzuch wyglądał na nieco rozdęty, doszedłem więc do wniosku, że nie żyje co najmniej od doby Trudno mi też było określić jej wiek, ale nie mogła mieć wiele więcej niż trzydziestkę. Miała na sobie różowy frotowy szlafrok, nosiła okulary, a ciemne włosy splotła w kok. Na stoliku przy futonie stała otwarta pusta buteleczka na leki oraz wypełniona złocistobrązowym płynem karafka, posypana proszkiem do zbierania odcisków palców i zabezpieczona plastikową torbą, a także szklanka, w której pozostał jedynie niespełna centymetr wody - być może jedna stopiona kostka lodu albo dwie. Obok szklanki leżał ręcznie napisany list, również zamknięty w plastikowej torebce, oraz żelopis. Przyjrzałem się kobiecie, a potem podszedłem do stolika i przeczytałem list. Nie mogę dłużej znieść strachu. Nic mi już nie zostało. Wybaczcie mi. Janine. Zadrżałem. Nie zrozumcie mnie źle. Nieraz już widywałem trupy. Szczerze mówiąc, widywałem miejsca zbrodni wyglądające

jak zdjęcia z piekielnej rzeźni. Czułem też gorsze zapachy. Uwierzcie mi, smród śmierci i zgnilizny bijący od ciała z wyprutymi wnętrznościami jest tak ohydny, że niemalże wydaje się materialnym przedmiotem. W porównaniu z częścią przypadków, z którymi się zetknąłem, wszystko tu wydawało się zwyczajne i dobrze zorganizowane. Wręcz schludne. Nie wyglądało tu jak w domu umarłej kobiety. Być może stąd właśnie brało się niesamowite wrażenie. Gdyby nie trup Janine, można by pomyśleć, że lokatorzy wyskoczyli na chwilę na miasto, żeby coś zjeść. Kręciłem się po mieszkaniu, uważając, by niczego nie dotknąć. Łazienka i jedna z sypialni wyglądały podobnie jak salon - czyste, dość skromnie umeblowane, może nie bogate, ale z pewnością zadbane. Skierowałem się do kuchni. W zlewie leżały naczynia, moczące się w zimnej już wodzie. W lodówce stał kurczak, marynujący się w jakimś sosie. Szklany półmisek pokryto termoplastyczną folią. Usłyszałem za sobą szybkie kroki. - Samobójcy raczej nie zostawiają po sobie gotowych posiłków w lodówce — zauważyłem. - Ani naczyń w zlewie. Murphy odchrząknęła niezobowiązująco. -Nigdzie nie ma żadnych zdjęć — kontynuowałem. — Fotografii rodziny, z uroczystości rozdania świadectw, pamiątkowych fotek z Disneylandu. - Zwróciłem się ku drugiej sypialni. - Nie ma też włosów w łazience, w zlewie ani w koszu. Komputerów też nie ma. Otworzyłem drzwi głównej sypialni i zamknąłem oczy, sięgając zmysłami do pomieszczenia. Znalazłem tam to, czego się spodziewałem. - Praktykowała — oznajmiłem cicho. Janinę ustawiła swoją świątynię na niskim drewnianym stole pod wschodnią ścianą. Zbliżywszy się do niej, wyczułem delikatną energię, przypominającą żar bijący od dogasającego ogniska, po którym zostały już niemal same popioły. Energia otaczająca stół nigdy nie była silna, a z chwilą śmierci kobiety zaczęła zanikać. Jutro o wschodzie słońca nie zostanie już nic. Na stole spoczywało kilka starannie ułożonych przedmiotów - dzwonek, gruba, oprawna w skórę księga, prawdopodobnie będąca dziennikiem, a także stary cynowy kielich, bardzo prosty, ale wolny od śniedzi, oraz mała, smukła różdżka z mahoniu. Do jej końca przywiązano miedzianym drutem kryształ. Zauważyłem też coś, co tu nie pasowało. Bardzo stary, wczesnorenesansowy sztylet o wąskiej klindze, zwany mizerykordią, leżał na dywanie przed świątynią Jego sztych wskazywał na drugi koniec sypialni. Odchrząknąłem, okrążyłem pokój i podszedłem do noża. Przykucnąłem nad nim i zastanawiałem się przez chwilę. Następnie zerknąłem na rękojeść, podszedłem do drzwi sypialni i zajrzałem do salonu. Uchwyt wskazywał na ciało Janine. Wróciłem do sypialni i ponownie przyjrzałem się sztychowi sztyletu. Wskazywał na przeciwległą ścianę. Zerknąłem na Murphy, która stanęła w drzwiach. - Co znalazłeś? - zapytała, przechylając głowę. - Jeszcze nie mam pewności. Zaczekaj. Podszedłem do ściany i uniosłem dłoń, zatrzymując ją jakiś centymetr od powierzchni. Zamknąłem oczy i skupiłem się na bardzo słabym śladzie energii, który tam jeszcze pozostał. Po kilku minutach koncentracji opuściłem dłoń. - Coś tam jest - oznajmiłem. Ale za słabe, bym mógł to wyczuć bez pomocy Wzroku. A mam już serdecznie dość posługiwania się nim. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała Murphy. - To, że potrzebuję czegoś ze swojej skrzynki. Zaraz wracam. Opuściłem mieszkanie i zszedłem do samochodu, gdzie trzymałem pudło z przyborami wędkarskimi. Zabrałem je i wróciłem do sypialni martwej kobiety. - To coś nowego - zdziwiła się Murphy. - Zapoznawałem uczennicę z taumaturgią. Od czasu do czasu musimy wyjechać za miasto ze względów bezpieczeństwa. — Pogrzebałem w skrzynce i po chwili wyciągnąłem z niej plastikową probówkę pełną metalowych odprysków. - W pierwszych tygodniach wrzucałem wszystko do siatki na zakupy, ale dogodniej było postarać się o bardziej permanentny przenośny pojemnik. - Co to jest? - zainteresowała się Murphy. - Miedziane opiłki - wyjaśniłem. - One przewodzą energię. Jeśli są tu jakieś regularności, mogę być w stanie je

wykryć. - Aha. To coś jak proszek do zbierania odcisków palców. - Mniej więcej. Wyciągnąłem z kieszeni kredę i przykucnąłem, by narysować na dywanie ledwie widoczny krąg. Kończąc, zamknąłem go aktem woli i poczułem, jak obudził się do życia, tworząc niewidzialny ekran mocy, który odsuwał ode mnie przypadkowe strumienie energii i skupiał moją magię. Zaklęcie było delikatne, przynajmniej dla mnie, i próba użycia go bez osłony kręgu przypominałaby zapalanie świecy podczas huraganu. Zamknąłem oczy, skupiłem się i wysypałem na prawą dłoń kilka deko miedzianych opiłków. Wyszeptałem w nie odrobinę energii, wystarczająco wiele, by stworzyć magiczny ładunek, który przyciągnie je ku słabej mocy ukrytej w ścianie. - Illumina magus - wyszeptałem, gdy były gotowe. Następnie przerwałem stopą ciągłość kręgu, uwalniając zaklęcie, i skierowałem opiłki przed siebie. Rozjarzyły się ze słyszalnym trzaskiem niczym niebieskobiałe iskierki, uderzyły o ścianę i przylgnęły do niej. Poczułem woń ozonu. Pochyliłem się ku ścianie i dmuchnąłem na nią lekko, by usunąć przypadkowe opiłki, które mogły przyczepić się do niej samoistnie. Potem się odsunąłem. Opiłki ułożyły się w wyraźne kształty. Mówiąc ściślej, w litery. KSIĘGA WYJŚCIA 22,18 Murphy zmarszczyła czoło, wpatrując się w napis. - Werset z Biblii? - Tak jest. - Tego nie znam. A ty znasz? Przytaknąłem. - Ten utkwił mi w głowie. „Czarownicy żyć nie dopuścisz”. 2 - Zatem to morderstwo - stwierdziła Murphy. - Na to wygląda — mruknąłem. - A zabójca chciał, żebyś o tym wiedział. - Podeszła do mnie, wpatrując się w ścianę z zasępioną miną. - Zwykły gliniarz by tego nie znalazł. - Tak jest - potwierdziłem. W pustym mieszkaniu rozległ się cichy trzask osiadającego muru, jeden z tych domowych dźwięków z pewnością świetnie znanych ofierze. - Kogo w takim razie szukamy? - zapytała Murphy lżejszym tonem. - Jakiegoś religijnego świra? Fana Czarownic z Salem? Nowego wcielenia inkwizytora? - Który użył magii, by zostawić mi wiadomość? - zapytałem. - Świry bywają hipokrytami. - Zmarszczyła brwi. - Jak ta wiadomość się tu znalazła? Musiał to zrobić praktykujący? Pokręciłem głową. - Gdy już ją zabili, zapewne po prostu zanurzyli jej palec w wodzie wypełniającej kielich i napisali to nim na ścianie. Woda wyschła, ale ślad energii pozostał. - Od wody? - zdziwiła się. - Błogosławionej wody z kielicha z jej kaplicy - uściśliłem. -To coś w rodzaju wody święconej. Pozytywna energia przesyca ją w taki sam sposób. Murphy popatrzyła na mnie, a potem na ścianę. - Święconej? Myślałam, że magia to tylko energia, matematyka, równania i tak dalej. Jak elektryczność albo termodynamika. - Nie wszyscy tak sądzą — zauważyłem, wskazując głową na ołtarz. - Ofiara była wiccanką. - Czarownicą? - zapytała Murphy. - Czarownicą też - przyznałem. - Nie wszyscy wiccanie mają wewnętrzną siłę potrzebną, by praktykować. Rytuały i obrzędy odprawiane przez większość z nich mają w sobie bardzo niewiele mocy. - W takim razie po co to robią?

- Najukochańsi, zebraliśmy się tu, by połączyć tego mężczyznę i tę kobietę świętym węzłem małżeńskim. - Wzruszyłem ramionami. - Każda wiara ma swoje ceremonie, Murph. - Zatem chodzi o konflikt religijny? — zapytała. Ponownie wzruszyłem ramionami. -Wierzącym wiccanom trudno jest wchodzić w konflikty z innymi religiami. Ich doktryna ma bardzo płynny charakter. Istnieją pewne podstawowe założenia, uznawane przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent wiccan, ale podstawą ich wiary jest wolność jednostki. Wiccanie wierzą, że każdy powinien mieć swobodę wyznawania i praktykowania swej religii, dopóki nikogo w ten sposób nie krzywdzi. Dlatego każdy z nich wierzy w coś trochę innego. To indywidualiści. Murphy, która była w mniejszym lub większym stopniu katoliczką, zmarszczyła brwi. - Wydaje mi się, że chrześcijaństwo ma co nieco do powiedzenia na temat przebaczenia, tolerancji i traktowania innych tak, jak sami chcielibyśmy być traktowani. - Aha - mruknąłem. - A potem nadeszły krucjaty, inkwizycja… - Właśnie w tym rzecz - przerwała mi Murphy. - Bez względu na to, co sądzę o islamie, wicca czy innych religiach, każda wiara ma swoje ceremonie i każda jest w rzeczywistości grupą ludzi. A wśród ludzi zawsze zdarzają się dupki. -I wystarczy tylko jeden dupek, by wywołać konflikt -zgodziłem się. - Ku-Klux-Klan bardzo często cytuje Pismo. Inne reakcyjne organizacje również. I bardzo często wyrywają te cytaty z kontekstu. - Wskazałem na ścianę. — Jak w tym przypadku. - No, nie wiem. „Czarownicy żyć nie dopuścisz”. To brzmi dość jednoznacznie. - Jednoznacznie, ale trzeba to umieścić w odpowiednim kontekście. Nie zapominaj, że ten cytat pochodzi z księgi Biblii aprobującej karę śmierci dla dziecka, które przeklnie swoich rodziców, właściciela wołu, który swą niedbałością spowoduje, że wół kogoś zrani, oraz każdego, kto pracował bądź zapalił ogień w dzień święty albo uprawiał seks ze zwierzęciem. Murphy prychnęła pogardliwie. - Pamiętaj też, że oryginalny tekst napisano przed kilkoma tysiącleciami po hebrajsku. Słowo, którego użyto w tym wersecie, oznacza kogoś, kto rzuca zaklęcia, by zaszkodzić innym. W tamtej kulturze istniało rozróżnienie między dobroczynną a szkodliwą magią. Ale w średniowieczu wśród wiernych zapanowała opinia, że każdy, kto prakty kuje jakikolwiek rodzaj magii, automatycznie jest zły. czyniono już rozróżnienia między białą a czarną magią A w czasach, gdy Biblię tłumaczono na angielski, rządy sprawował król Jakub, który miał fobię na punkcie czarownic. Dlatego słowo oznaczające tego, kto rzuca szkodliwe zaklęcia, przetłumaczono po prostu jako „czarownica”. - Jeśli ująć to w ten sposób, faktycznie wygląda na to, że ktoś wyrwał cytat z kontekstu - przyznała Murph. - Ale bardzo wielu ludzi utrzymuje, że Biblia musi być nieomylna. Że Bóg nie pozwoliłby, żeby do tłumaczenia świętych słów wkradły się błędy. - Myślałem, że Bóg dał wszystkim wolną wolę - odparłem. - Rzecz jasna, oznacza to również wolność popełniania błędów w tłumaczeniu. - Przestań zmuszać mnie do myślenia - obruszyła się Murphy. - Ja muszę wierzyć. - Widzisz? - zapytałem z uśmiechem. - Właśnie dlatego nie jestem religijny. Nie potrafiłbym zbyt długo trzymać gęby na kłódkę tylko po to, by żyć ze wszystkimi w zgodzie. - Myślałam, że chodzi o to, że nie mógłbyś szanować żadnej religii, która zgodziłaby się ciebie przyjąć. - To też - przyznałem. Podczas tej rozmowy żadne z nas nie spoglądało na leżące w salonie zwłoki. Nagle zapadła pełna skrępowania cisza. Podłoga zaskrzypiała. - Zatem to morderstwo - odezwała się wreszcie Murphy, nic przestając się gapić na ścianę. - Może to był ktoś, kto spełniał świętą misję. - Morderstwo - zgodziłem się. - Ale jest jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek założenia. Co cię skłoniło, żeby do mnie zadzwonić? - Ten ołtarz - odpowiedziała. -I dziwne fakty dotyczące ofiary. - Nikt nie uzna za dowód magicznego napisu na ścianie. - Wiem - przyznała. - Oficjalnie uznamy to za samobójstwo. - To znaczy, że piłka jest po mojej stronie - stwierdziłem. - Rozmawiałam ze Stallingsem - odparła. - Wezmę od jutra parę dni urlopu. Pomogę ci.

- Świetnie. — Zmarszczyłem nagle brwi, czując lekkie mdłości. - To nie jest jedyne samobójstwo, prawda? - W tej chwili jestem w pracy - odpowiedziała. - Nie mogę się z tobą dzielić takimi informacjami. Ale mógłby to zrobić ktoś taki jak Butters. - W porządku — zgodziłem się. Murphy poruszyła się bez żadnego ostrzeżenia, unosząc nogę do tyłu i zataczając nią łuk na wysokości kostek. Rozległ się głuchy stuk uderzenia, a potem łoskot czegoś ciężkiego, padającego na podłogę. Policjantka - z zamkniętymi oczami - skoczyła na coś niedostrzegalnego. Jej ręce poruszyły się szybko, zataczając kilka małych kręgów. Palce pochwyciły cel. Potem stęknęła, uniosła ręce i poruszyła lekko barkami. Rozległo się wysokie westchnienie młodej kobiety. Pod policjantką nagle znalazła się jakaś dziewczyna. Murphy wcisnęła ją w podłogę, brzuchem do dołu. Jedną rękę nastolatki wykręciła za plecami, zginając boleśnie jej nadgarstek. Dziewczyna miała na sobie wojskowe buty, czarne spodnie od munduru polowego oraz szarą, przyciętą koszulkę. Była wysoka, dobrze ponad dwadzieścia centymetrów wyższa od policjantki, i mocno zbudowana. Włosy miała krótkie, uczesane na punka i utlenione. Tatuaż na jej szyi znikał pod koszulką, by pojawić się na odsłoniętym brzuchu i znowu zniknąć pod spodniami. Miała mnóstwo kolczyków w uszach, kółko w nosie, pierścień w brwi oraz srebrny kolczyk tuż pod dolną wargą. Na wykręcanej przez policjantkę ręce nosiła bransoletkę z małych, ciemnych, szklanych paciorków. - Harry? — odezwała się Murphy typowym dła siebie tonem, który, choć uprzejmy i cierpliwy, stanowczo domagał się wyjaśnienia. - Murph, pamiętasz moją uczennicę? - odpowiedziałem z westchnieniem. - Molly Carpenter. Policjantka przechyliła się i przyjrzała profilowi dziewczyny. - Ach, jasne. Nie poznałam jej bez różowo-niebieskich włosów. Co więcej, poprzednim razem nie była niewidzialna. Popatrzyła na mnie, pytając wzrokiem, czy ma ją puścić. Mrugnąłem do niej znacząco i przykucnąłem obok leżącej na dywanie dziewczyny, łypiąc na nią złowieszczo. - Powiedziałem ci, żebyś zaczekała pod drzwiami i poćwiczyła ogniskowanie. - Och, daj spokój - obruszyła się. - To niemożliwe, a do tego piekielnie nudne. - Ćwiczenie czyni mistrza, dziewczyno. - Ćwiczyłam cholernie dużo! — sprzeciwiła się Molly-Umiem pięćdziesiąt razy więcej niż rok temu! -I jeśli utrzymasz to tempo przez jakieś sześć, siedem lat, być może, powtarzam: być może, będziesz gotowa do działania na własną rękę. Na razie pozostajesz praktykantką. Ja jestem twoim nauczycielem i musisz robić to, co ci każę. - Mogę ci pomóc! - Nie, jeśli będziesz siedziała w celi - zauważyłem. - Wtargnęłaś na miejsce zbrodni - poinformowała ją Murphy. - Och, doprawdy - odparła Molly tonem, w którym wzgarda mieszała się ze sprzeciwem. (Być może nie wspomniałem o tym, że moja uczennica ma problemy z szacunkiem wobec władzy). To była zapewne najgorsza odpowiedź, jakiej mogłaby udzielić. - Jak sobie życzysz - warknęła Murphy. Wyjęła z kieszeni kajdanki i zapięła je na unieruchomionym nadgarstku dziewczyny. - Masz prawo do zachowania milczenia. Molly spojrzała na mnie, otwierając szeroko oczy. - Co? Harry… - Jeśli rezygnujesz z tego prawa, wszystko, co od tej pory powiesz, może zostać użyte w sądzie przeciwko tobie - zakończyła Murphy miarowym, rytualnym tonem. Wzruszyłem ramionami. - Przykro mi, dziecko. Tak wygląda prawdziwe życie. Posłuchaj, wszystkie kary, które wymierzono ci jako młodocianej, są zatarte. Będziesz odpowiadała jako pełnoletnia, i to twoje pierwsze wykroczenie. Wątpię, byś dostała więcej niż… Murph? Policjantka przerwała recytację prawa Mirandy. - Jakieś trzydzieści do sześćdziesięciu dni aresztu - odpowiedziała i wróciła do swego tekstu. Widzisz? To nic wielkiego. Zobaczymy się za miesiąc albo trzy. Twarz Molly pobladła.

- Ale… ale… - Aha - dodałem. - Pamiętaj, że pierwszego dnia musisz kogoś pobić. To powinno zaoszczędzić ci mnóstwa kłopotów. Murphy pociągnęła ją, stawiając na nogi. Obie ręce dziewczyny skuwały kajdanki. - Czy rozumiesz prawa, które ci przedstawiłam? Molly rozdziawiła usta. Na jej twarzy malował się szok. Przenosiła spojrzenie z Murphy na mnie i z powrotem. - Albo - dodałem - możesz przeprosić. - P-przepraszam, Harry - wyjąkała. Westchnąłem. - Nie mnie, dziecko. To nie jest moje miejsce zbrodni. - Ale… - Przełknęła ślinę i ponownie spojrzała na Murphy. - Ja tylko tu stałam. - Masz rękawiczki? - zapytała policjantka. - Nie. - A buty? - Tak. - Dotykałaś czegoś? - Hmm. - Molly znowu przełknęła ślinę. - Drzwi. Tylko je trochę popchnęłam. I tego chińskiego wazonu, w którym zasadziła miętę. Tego pękniętego. - To znaczy - odparła Murphy - że jeśli uda mi się udowodnić, że to morderstwo, badanie wykryje odciski twoich palców, ślady butów, a biorąc pod uwagę, jak kruche są twoje włosy, zapewne też genetyczne ślady w tych, które się ułamały. Ponieważ nie zaliczasz się do prowadzących śledztwo detektywów ani konsultantów, te dowody wystarczą, by uczynić cię podejrzaną w sprawie o morderstwo. Molly pokręciła głową. - Przecież przed chwilą powiedziała pani, że to samobó… - Nawet gdyby tak było, nie znasz prawidłowych procedur, jak Harry, i twoja obecność mogłaby zanieczyścić miejsce zbrodni, prowadząc do zamazania dowodów mogących umożliwić wykrycie prawdziwego zabójcy. To z kolei oznaczałoby, że jeszcze trudniej będzie go zatrzymać, zanim uderzy znowu. Molly gapiła się tylko na nią bezradnie. - Dlatego właśnie wprowadzono prawo zakazujące cywilom wstępu na miejsce zbrodni. To nie jest zabawa, panno Carpenter — ciągnęła Murphy głosem chłodnym, ale wolnym od gniewu. - Błędy popełnione w tym miejscu mogą wielu ludzi kosztować życie. Zrozumiałaś? Molly ponownie przesunęła spojrzenie z Murphy na mnie i z powrotem. Ramiona jej opadły. - Nie chciałam… przepraszam. - Przeprosiny nie zwrócą życia ofiarom - powiedziałem łagodnie. - Wciąż nie nauczyłaś się rozważać konsekwencji swego zachowania. Nie możesz sobie na to pozwolić. Już nie. Wzdrygnęła się lekko i skinęła głową. - Mam nadzieję, że to się już nie powtórzy - rzekła jej Murphy. - Na pewno, proszę pani. Policjantka zerknęła na nią z niedowierzaniem. Następnie spojrzała na mnie. - Miała dobre intencje — zapewniłem. — Chciała być użyteczna. Molly popatrzyła na mnie z wdzięcznością. - Czy nie wszyscy tego chcemy?- mruknęła Murphy łagodniejszym tonem i zdjęła dziewczynie kajdanki. Molly potarła nadgarstki, krzywiąc się boleśnie. - Hmm, pani sierżant? Jak pani się zorientowała, że tu jestem? - Podłoga skrzypiała, mimo że nikt na niej nie stał - wyjaśniłem. - Twój dezodorant. - dodała Murphy. - Raz cmoknęłaś językiem o zęby - zauważyłem. - Przed kilkoma minutami poczułam nagły powiew, który nie wyglądał na przeciąg. - zakończyła policjantka. Molly przełknęła ślinę. Jej twarz poróżowiała. - Ojej. - Ale nie widzieliśmy cię. Prawda, Murph? Policjantka przytaknęła. - Ani kawałeczka.

Drobne upokorzenia i spuszczenie od czasu do czasu powietrza z ego dobrze działają na uczniów. Moja uczennica westchnęła z przygnębieniem. - No cóż, teraz już tu jesteś - stwierdziłem. Skinąłem głową do Murphy i ruszyłem ku drzwiom. - Dokąd idziemy? - zapytała Molly. Dwóch znudzonych łapiduchów zamrugało, spoglądając ze zdumieniem na dziewczynę wychodzącą za mną mieszkania. Idąca na końcu Murphy skinęła na nich, nakazując im zabrać ciało. - Spotkać się z kimś, kogo znam - odparłem. - Lubisz polkę? 3 Nie odwiedzałem Instytutu Medycyny Sądowej na West Harrison Street od czasu zamieszania z nekromantami przed niespełna dwoma laty. Gmach wyglądał całkiem przyjemnie, pomimo faktu, że przechowywano w nim ludzkie ciała czekające na przebadanie. Znajdował się w niewielkim centrum biurowo-przemysłowym, bardzo czystym, pełnym zielonych trawników, wypielęgnowanych krzewów oraz świeżo namalowanych linii odgraniczających miejsca na parkingach. Same budynki nie przyciągały uwagi, były funkcjonalne i zadbane. To było jedno z miejsc, które bardzo często prześladują mnie w koszmarach. Nigdy nie byłem zbyt wielkim fanem oglądania zwłok, ale facet, którego znałem, dostał się w krzyżowy ogień magii i zmienił się w ożywionego supertrupa. Mało brakowało, by gołymi rękami rozerwał mój samochód na drobne kawałeczki. Od tej pory już tu nie wracałem. Miałem lepsze zajęcia niż wspominanie podobnych scen. Gdy już jednak zaparkowałem samochód i ruszyłem ku drzwiom, okazało się, że nie jest aż tak źle. Wszedłem do środka bez wahania. Molly była tu po raz pierwszy. Na moją prośbę usunęła z twarzy większą część biżuterii i zakryła tlenione włosy starą bejsbolówką z napisem „Cubs”. Nadal nie wyglądała zbyt szacownie, ale zadowoliłem się minimalizacją strat. Rzecz jasna, mój strój również nie spełniał wymogów nawet swobodnego dress code’u, a gruby skórzany płaszcz noszony przy ciepłej pogodzie zapewne sugerował, że jestem ekscentrykiem. A przynajmniej tak by mnie nazywano, gdybym lepiej zarabiał. Portier siedzący za biurkiem, przy którym zamordowano Phila, spodziewał się mnie, ale nie Molly, powiedział mi więc, że będzie musiała zaczekać. Odpowiedziałem mu, że ja również zaczekam, dopóki Butters jej nie zatwierdzi. Portier był wyraźnie niezadowolony, że zmuszam go do wysiłku, jakim jest wybranie numeru w interkomie. Wywarczal pytanie do słuchawki, chrząknął kilka razy i nacisnął guzik. Rozległo się brzęczenie oznaczające, że drzwi są otwarte. Weszliśmy z Molly do środka. W prosektorium jest sporo pokojów sekcyjnych, ale zawsze łatwo można poznać, w którym pracuje Butters. W tym, z którego dobiegają dźwięki polki. Miarowe umpa umpa tuby wskazało mi kierunek. Po chwili usłyszałem również tony klarnetu i akordeonu. Pokój numer trzy. Zapukałem krótko do drzwi i otworzyłem je, nie wchodząc do środka. Waldo Butters pochylał się nad blatem biurka wpatrzony w ekran monitora, podczas gdy jego tyłek oraz nogi poruszały się w przód i w tył w rytm polki. Mruknął coś pod nosem, skinął głową i nacisnął łokciem spację w tej samej chwili, gdy zastukał obcasami. - Cześć, Harry - odezwał się, nie spoglądając na mnie. Zamrugałem. - Czy to „Bohemian Rhapsody”? - Yankovic - odparł. - To pieprzony geniusz. Zaczekaj chwilkę, zanim wejdziecie. Muszę wszystko wyłączyć. - Nie ma sprawy - uspokoiłem go. - Pracowałeś już z nim? - zapytała cicho Molly. - Jasne. Jest w porządku. Butters zaczekał, aż usłyszy grzechot drukarki. Następnie wyłączył komputer, wyjął dwie wydrukowane strony i złączył je zszywaczem, po czym opuścił je na stosik innych i połączył całość gumową opaską. - Dobra, to powinno wystarczyć. Odwrócił się i spojrzał na mnie z uśmiechem. Butters jest dziwny. Tylko nieznacznie przewyższa wzrostem Murphy i zapewne jest słabiej od niej umięśniony. Jego czarna czupryna przywodzi na myśl wybuch w fabryce wełny stalowej. Ma sterczące łokcie i kolana, uwydatniane dodatkowo przez zielony fartuch chirurgiczny, szczupłą, kościstą twarz, orli nos i lśniące oczy spoglądające spod okularów.

- Cześć, Harry - powtórzył, wyciągając rękę. - Kopę lat. Jak twoja ręka? Uścisnąłem mu dłoń. Butters ma długie, żylaste palce, bardzo precyzyjne i w żadnym wypadku nie słabe. Na pierwszy rzut oka nikt nie uznałby go za groźnego, ale jest odważny i bystry. - Jakieś trzy miesiące. Nie jest tak źle. Uniosłem lewą, urękawicznioną dłoń i pomachałem wszystkimi palcami. Serdeczny i mały drżały lekko, ale, na Boga, poruszały się, kiedy im kazałem. Mięśnie mojej lewej dłoni niemal całkowicie strawił pożar, który zaskoczył mnie podczas walki z plagą wampirów Lekarze byli zdumieni, że nie muszą jej amputować, ale powiedzieli mi, że już nigdy nie będę się mógł nią posługiwać Butters pomógł mi opracować plan fizykoterapii i prawie całkowicie odzyskałem władzę w palcach. Dłoń nadal wyglądała okropnie, ale nawet to zaczęło się zmieniać, choć tylko powoli. Odrażające bliznowate guzki bladły stopniowo i moja dłoń w coraz mniejszym stopniu przypominała stopiony woskowy model. Paznokcie też mi odrosły. - To świetnie - ucieszył się Butters. - Nadal grasz na gitarze? - Biorę ją w ręce, a ona wydaje dźwięki, ale trudno to nazwać graniem. — Wskazałem na Molly. — Waldo Butters. Moja uczennica, Molly Carpenter. - Uczennica, tak? - Butters wyciągnął rękę w przyjaznym geście. - Miło mi panią poznać. Czy zmienia panią w wiewiórki, żaby i tak dalej, jak w Mieczu w kamieniu? - Dobrze by było - odparła z westchnieniem Molly. -Ciągle go proszę, żeby mnie nauczył zmieniania kształtu, ale on nie chce. - Obiecałem twoim rodzicom, że nie pozwolę ci zmienić się w kupę galarety - odparłem. - Butters, zakładam, że ktoś, nie będę wymieniał nazwisk, powiedział ci, że tu wpadnę. - Jasne — potwierdził patolog, kiwając głową. Uniósł palec, podszedł do drzwi, zamknął je na klucz i oparł się o nie plecami. - Posłuchaj, Dresden. Muszę uważać, jakimi informacjami się z tobą dzielę, tak? Taką już mam robotę. - Oczywiście. - Nie dowiedziałeś się tego ode mnie. - Kto to powiedział? - zapytałem, spoglądając na Molly. - Świetnie - skwitował Butters. Wręczył mi plik papierów. - To nazwiska i adresy zmarłych - wyjaśnił. Przerzuciłem papiery. Całe kolumny tekstu, głównie fachowego, i paskudne fotografie. - Chyba ofiar? - Oficjalnie uznajemy je za zmarłe. - Zacisnął usta. - Ale tak, jestem przekonany, że to ofiary. - Dlaczego? Otworzył usta, zamknął je znowu i zmarszczył brwi. - Zdarza ci się, że zobaczysz coś kącikiem oka, a gdy na to spojrzysz, przekonujesz się, że nic tam nie ma? - Oczywiście. - No więc większość z tych przypadków to klasyczne, oczywiste przykłady samobójstwa. Ale parę szczegółów się nie zgadza. Rozumiesz? - Nie — odparłem. — Wyjaśnij mi to. - Na przykład ta pierwsza — zaczął. — Pauline Moskowitz. Trzydzieści dziewięć lat, dwoje dzieci, mąż i dwa psy. Zniknęła w piątek wieczorem, a o trzeciej w nocy w sobotę podcięła sobie żyły w hotelowej wannie. Przeczytałem tekst. - Dobrze to zrozumiałem? Brała antydepresanty? - Aha - potwierdził Butters. - Ale nic szczególnie mocnego, a jej stan od ośmiu lat był stabilny. Nigdy też nie wykazywała skłonności samobójczych. Przyjrzałem się nieprzyjemnemu zdjęciu przedstawiającemu martwą kobietę o bardzo zwyczajnym wyglądzie, leżącą w wannie wypełnionej mętną cieczą. - I co zaskoczyło twój skalpel? - Rany - wyjaśnił Butters. - Użyła noża do cięcia ppieru. Leżał w wannie razem z nią. Przecięła sobie ścięgna w obu nadgarstkach. - I co z tego? -To, że jeśli przecięła ścięgna w jednej ręce, bardzo trudno było jej precyzyjnie poruszać palcami. W takim razie, jak przecięła je w drugiej? Dwoma nożami jednocześnie? Gdzie się podział drugi? - Może trzymała go w zębach - zasugerowałem.

- A może stanę nad jeziorem, zamknę oczy, rzucę kamieniem i trafię w łódkę — odparł Butters. - To technicznie możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne. Druga rana z pewnością nie byłaby tak głęboka i czysta. Widziałem takie, które wyglądały, jakby ktoś szatkował parmezan. W tym przypadku oba cięcia są niemal identyczne. - Jak sądzę, to nie jest rozstrzygający dowód - zauważyłem. - Oficjalnie nie. - Bardzo często słyszę dziś te słowa. — Zmarszczyłem brwi. - Co o tym myśli Brioche? Butters skrzywił się, usłyszawszy nazwisko swego szefa. - „Brzytwa Ockhama”, żeby użyć jego wyjątkowo pozbawionego wrażliwości, a zarazem ironicznego sformułowania. To były samobójstwa i tyle. - Ale ty podejrzewasz, że nóż trzymał ktoś inny? Twarz patologa przybrała smętny wyraz. Butters skinął głową. -To mi wystarczy - stwierdziłem. - A co z dzisiejszym ciałem? - Nic ci nie powiem, dopóki go nie obejrzę. - Obrzucił mnie znaczącym spojrzeniem. - Ale ty uważasz, że to kolejne morderstwo. - Wiem o tym - odparłem. - Ale tylko ja jeden, dopóki Murphy nie dostanie urlopu. - Jasne - odparł z westchnieniem Butters. Przerzuciłem kartki z opisem sprawy pani Moskowitz i przeszedłem do kolejnego zestawu nieprzyjemnych zdjęć. To również była kobieta. Nazywała się Maria Casselli i miała dwadzieścia trzy lata, gdy popiła trzydzieści tabletek valium płynem do udrażniania rur. - Kolejny pokój hotelowy - zauważyłem. Molly zerknęła mi przez ramię, spoglądając na obraz miejsca zbrodni. Pobladła i cofnęła się o kilka kroków. - Tak jest - potwierdził Butters, spoglądając na moją uczennicę. - To trochę niezwykłe. Większość samobójstw popełnia się w domu. Tylko nieliczni samobójcy go opuszczają. Z reguły ci, którzy chcą skoczyć z mostu, wjechać samochodem do jeziora albo coś w tym rodzaju. - Pani Casselli miała rodzinę - zauważyłem. - Mieszkała z mężem i młodszą siostrą. - To prawda - przyznał Butters. - Możesz sobie wyobrazić, co miał do powiedzenia Brioche. - Zostawiła męża i młodszą siostrę, bo chciała z tym wszystkim skończyć? - Aha. - Hmm — wtrąciła Molly. - Chyba muszę… - Na korytarzu — pośpieszył z pomocą Butters, otwierając drzwi. — Pierwsze drzwi po prawej. Wypadła z pokoju i popędziła do wskazanej przez Buttersa łazienki. - Jezu, Harry - odezwał się patolog. - Jest na to trochę za młoda. Pokazałem mu fotografie ciała Marii. - Takie rzeczy często się zdarzają. - Naprawdę jest magiem? Takim jak ty? - Pewnego dnia nim się stanie. Jeśli przeżyje. Przeczytałem akta dwóch kolejnych przypadków. To również były kobiety przed trzydziestką, które najwyraźniej odebrały sobie życie w pokojach hotelowych. Obie miały też współlokatorów. Ostatni profil był inny. Przeczytałem go i zerknąłem na Buttersa. - O co chodzi w tym przypadku? - Profil jest taki sam — odrzekł. - Kobiety znalezione martwe w pokojach hotelowych. Spojrzałem z zamyśloną miną na dokument. - A przyczyna śmierci? - W tym właśnie rzecz. Nie znalazłem żadnej. Uniosłem brwi. - Harry, znam się na swojej robocie — zapewnił, rozpościerając dłonie. - Lubię rozwiązywać takie zagadki. I nie mam najbledszego pojęcia, dlaczego ta kobieta umarła. Wszystkie testy, które przeprowadziłem, dały negatywne wyniki. Żadna z wysuniętych przeze mnie teorii się nie sprawdziła. Z medycznego punktu widzenia wszystko z nią było w porządku. Można by pomyśleć, że ktoś po prostu nacisnął wyłącznik. Wszystko zatrzymało się jednocześnie. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Sprawdziłem dokument. - Jessica Blanche. Dziewiętnaście lat. Była ładna. A przynajmniej w miarę. - Po śmierci trudno to ocenić - stwierdził patolog. - Ale tak, również odniosłem takie wrażenie.

- To nie było samobójstwo. - Jak mówiłem, znaleziono ją martwą w pokoju hotelowym. - I co jeszcze łączy ją z pozostałymi przypadkami? - Drobiazgi - odparł Butters. - Na przykład miała torebkę z dokumentami, ale nie miała ubrania. - To znaczy, że ktoś musiał je zabrać. - Zwinąłem papiery w rulon i z namysłem postukałem się nim w udo. Drzwi się otworzyły i Molly weszła do pokoju, ocierając usta papierowym ręcznikiem. - Ta dziewczyna nadal tu jest? - Panna Blanche? Tak. Dlaczego pytasz? - Być może Molly będzie mogła nam pomóc. Dziewczyna spojrzała na mnie, mrugając. - Hmm. O co chodzi? - To raczej nie będzie przyjemne, Molly - ostrzegłem ją. — Ale może uda ci się coś odczytać. - Z martwej dziewczyny? - zapytała cicho. - To ty chciałaś tu przyjść. Zmarszczyła brwi, nie odwracając wzroku, a potem zaczerpnęła głęboko tchu. - Tak. Hmm. Tak, chciałam. To znaczy, tak, zrobię to. Spróbuję. - Jesteś pewna? - zapytałem. - To nie będzie zabawne. Ale jeśli zdobędziemy więcej informacji, możemy uratować komuś życie. Obserwowałem ją przez chwilę. Wreszcie jej twarz zamarła w wyrazie determinacji. Molly spojrzała mi w oczy, wyprostowała się i skinęła krótko głową. - Tak. - W porządku - zgodziłem się. - Przygotuj się. Butters, będziemy musieli zostawić ją samą na kilka minut. Czy możemy pójść po pannę Blanche? - Hmm - mruknął Butters. - Co właściwie będziemy musieli zrobić? - Nic wielkiego. Wyjaśnię ci to po drodze. Przygryzał przez chwilę wargę, aż wreszcie skinął krótko głową. - Tędy. Poprowadził mnie korytarzem do pomieszczenia, w którym przechowywano zwłoki. To był pokój sekcyjny, taki sam, jak ten, w którym przed chwilą byliśmy, tyle że całą ścianę zajmowały w nim lodówki, w których przechowywano pojedyncze ciała, jakie zawsze widzi się w kostnicach. W tym właśnie pomieszczeniu nekromanta ze zgrają zombiaków radykalnie pozbawili Buttersa zdolności ignorowania świata nadprzyrodzonego. Patolog wyciągnął wózek, sprawdził dane na tabliczce i podjechał do jednej z lodówek. - Po tym, co spotkało Phila, nie lubię już tu przychodzić. - Ja też — przyznałem. Skinął głową. - Tutaj, weź ją z tej strony. Nie miałem ochoty tego robić. Może i jestem magiem, ale brzydzę się trupów, nawet jeśli nie są ożywione i nie próbują mnie wykończyć. Powiedziałem sobie jednak, że to po prostu ciężki worek z zakupami, i pomogłem Butter-sowi przeciągnąć na wózek nakryte grubą tkaniną ciało. - No dobra - stwierdził patolog. - I co zrobi twoja uczennica? - Popatrzy jej w oczy - odpowiedziałem. Obrzucił mnie lekko sceptycznym spojrzeniem. - Spróbuje zobaczyć ostatni obraz, który utrwalił się na jej siatkówkach, albo coś w tym rodzaju? Wiesz, że to mit, prawda? - Ciało przechowuje też inne ślady - odpowiedziałem. -Ostatnie myśli, czasami uczucia albo wrażenia zmysłowe. -Pokręciłem głową. - Formalnie rzecz biorąc, podobne ślady mogą się odcisnąć na niemal każdym nieożywionym przedmiocie. Słyszałeś o odczytywaniu obiektów? -I to rzeczywiście działa? - zapytał. - Tak. Ale tego typu ślady łatwo ulegają zanieczyszczeniu. To piekielnie trudne, a do tego wyniki mogą wprowadzać w błąd. - Ale myślisz, że na zwłokach mogło coś zostać? — zapytał patolog. - Być może. - To chyba bardzo użyteczna sztuczka.

- Potencjalnie. - W takim razie czemu nie robisz tego zawsze? - Bo to subtelne. Jeśli chodzi o magię, subtelność nie jest moją mocną stroną. Zmarszczył brwi i obaj poprowadziliśmy wózek przed sobą. - Ale twoja nie w pełni wyszkolona uczennica sobie z tym radzi? - Zajęcie maga nie jest zestandaryzowane - wyjaśniłem. - Każdy z nas może mieć talent do innego rodzaju magii, ze względu na naturalne predyspozycje, osobowość albo odmienne doświadczenia. Każdy ma inne silne strony. - A jakie są twoje? - Znajdowanie różnych rzeczy. Siedzenie ich. Rozwalanie na kawałki. Z tym radzę sobie świetnie. Zmiana kierunku przepływu energii, wysyłanie jej do świata, by wpadła w rezonans z energią tego, czego szukam. Przesuwanie jej albo magazynowanie celem późniejszego wykorzystania. - Aha - mruknął. - I nic z tego nie jest subtelne? - Mam wystarczająco wiele wprawy, by radzić sobie z rozmaitymi rodzajami subtelnej magii — zapewniłem. - Ale… to co innego, kiedy brzdąkam sobie na gitarze, a co innego, gdy gram trudny, klasyczny hiszpański kawałek. Butters skinął głową. - A ta dziewczyna gra hiszpańskie kawałki? - Coś w tym rodzaju. Nie jest taka silna jak ja, ale ma dar do subtelniejszej magii. Zwłaszcza mentalnej i emocjonalnej. Dlatego właśnie miała tyle kłopotów z… Ugryzłem się w język i umilkłem w pół słowa. Nie miałem prawa mówić innym o tym, że Molly pogwałciła Prawa Magii stworzone przez Białą Radę. I tak będzie miała wystarczająco wiele trudności z zapomnieniem o straszliwych czynach, które popełniła w swej niewinności. Nie musiałem dodatkowo przedstawiać jej jako młodocianego, psychopatycznego monstrum. Butters przez kilka sekund wpatrywał się w moją twarz. Potem skinął głową, zapominając o sprawie. - Jak myślisz, co znajdzie? — zapytał. - Nie mam pojęcia - odpowiedziałem. - Dlatego właśnie chcę to sprawdzić. - A czy ty potrafiłbyś to zrobić? - zapytał. - No wiesz, gdybyś musiał. - Próbowałem - odparłem wymijająco. - Ale kiepsko sobie radzę z rzutowaniem magii w obiekt i bardzo rzadko udaje mi się uzyskać coś zrozumiałego. - Powiedziałeś, że to może być dla niej nieprzyjemne? — ciągnął Butters. - Dlaczego? - Dlatego że jeśli coś tam jest i ona to wykryje, będzie musiała tego doświadczyć. Osobiście. Jakby przeżyła to sama. Butters zagwizdał cicho. - Tak, rozumiem, że to może nie być miłe. Wróciliśmy do pierwszego pokoju. Przed otworzeniem drzwi zajrzałem do środka. Molly siedziała na podłodze. Oczy miała zamknięte, nogi skrzyżowane w pozycji lotosu, a głowę lekko uniesioną. Dłonie położyła na udach, dotykając lekko czubkami kciuków koniuszków środkowych palców. - Cicho - wyszeptałem. - Żadnych dźwięków, dopóki nie skończy. Dobra? Patolog skinął głową. Otworzyłem drzwi tak cicho, jak tylko potrafiłem. Wprowadziliśmy wózek do środka i postawiliśmy go przed Molly. Skinąłem dłonią. Obaj wycofaliśmy się pod przeciwległą ścianę i czekaliśmy. Molly potrzebowała z górą dwudziestu minut, by skupić myśli przed względnie prostym zaklęciem. Koncentracja intencji i woli ma kluczowe znaczenie dla wszystkich rodzajów magii. Skupiałem moc już tak często i przez tak długi czas, że musiałem to robić świadomie tylko wtedy, gdy zaklęcie było szczególnie skomplikowane albo niebezpieczne, bądź wtedy, gdy uważałem, że rozsądek nakazuje zachować ostrożność i unikać pośpiechu. W większości przypadków wystarczała mi niespełna sekunda, by zebrać całą siłę woli. To bardzo użyteczne w każdej sytuacji, w której znaczenie ma szybkość. Śliniące się plugastwa i rozwścieczone wampiry nie dają przeciwnikowi dwudziestu minut na przygotowania. Molly szybko się uczyła, ale miała przed sobą jeszcze długą drogę. Gdy wreszcie otworzyła oczy, miały mętny wyraz i wpatrywały się w pustkę. Wstała, poruszając się powoli i ostrożnie, a potem podeszła do wózka. Odsunęła narzutę, odsłaniając twarz martwej dziewczyny. Następnie pochyliła się, z nadal nieobecnym wyrazem twarzy, zaczęła szeptać pod nosem i uniosła powieki trupa. Odebrała coś niemal natychmiast. Otworzyła szeroko oczy. Z jej ust wyrwało się krótkie westchnienie. Odetchnęła kilka razy, chrapliwie i

gorączkowo, a potem oczy zapadły jej się w głąb czaszki. Przez kilka niepokojących sekund stała zupełnie sztywno. Następnie wypuściła powietrze z płuc z cichym, ochrypłym krzykiem. Kolana się pod nią ugięły. Nie tyle upadła na podłogę, ile spłynęła na nią. Leżała tam, dysząc spazmatycznie, a z jej ust płynął nieustanny strumień gardłowych jęków. Oddychała szybko i intensywnie, a oczy miała pozbawione wyrazu. Przez jej ciało przebiegło kilka powolnych, wężowych fal, przyciągających uwagę do jej bioder i piersi. Potem oklapła, a jej oddech się uspokoił, choć z każdym wydechem wydawała z siebie ciche dźwięki z całą pewnością świadczące o zadowoleniu. Popatrzyłem na nią. No cóż. Tego z pewnością się nie spodziewałem. Butters przełknął głośno ślinę. - Hmm. Czy przed chwilą zrobiła to, co mi się zdawało? - Niewykluczone — odparłem, wydymając wargi. - Co się właściwie wydarzyło? - Hmm… — Zakasłałem. — Odebrała coś. - Coś z pewnością odebrała — mruknął z westchnieniem Butters. - Ja nie odbierałem niczego w tym rodzaju już od dwóch lat. W moim przypadku były to cztery lata. - Słyszę cię - odparłem z emfazą większą, niż było to moim zamiarem. - Czy ona jest pełnoletnia? W prawnym sensie? - Tak. - To bardzo dobrze. Nie czuję się już tak bardzo jak w powieści Nabokova. — Przeczesał włosy palcami. — I co teraz zrobimy? - Zaczekamy, aż wróci do siebie - odparłem, starając się zachować spokój i profesjonalizm. - Hmm. - Spojrzał z westchnieniem na Molly. - Muszę popracować nad życiem towarzyskim. Nie ty jeden, kolego. - Butters, czy mógłbyś znaleźć dla niej trochę wody? - Jasne. A dla ciebie? - Nie, dziękuję. - Zaraz wracam. Zakrył zwłoki i wymknął się z pokoju. Podszedłem do dziewczyny i przykucnąłem obok. — Hej, nowicjuszko, słyszysz mnie? Odpowiedź nadeszła z nieco większym opóźnieniem, niżby należało, jakbym rozmawiał przez telefon z kimś na drugim końcu świata. - Tak… słyszę cię. — Dobrze się czujesz? — O Boże. - Westchnęła z uśmiechem. - Tak. Mruknąłem coś pod nosem i potarłem czoło między oczami, czując zaczynający się ból głowy. Mój umysł wypełniły mroczne myśli. Niech to szlag, za każdym razem, gdy dla dobra śledztwa narażałem się na jakiś straszliwy mentalny szok, dodawałem do swojej kolekcji kolejny koszmar. Dla nowicjuszki był to pierwszy raz i w nagrodę dostała… Właściwie co? — Masz mi natychmiast opowiedzieć, co poczułaś. Czasami szczegóły szybko zanikają, jak wspomnienia ze snu. — Dobra — odpowiedziała sennym, powolnym szeptem. -Szczegóły… — Molly pokręciła głową. - Czuła się dobrze. Naprawdę bardzo dobrze. - Tyle się domyśliłem. I co jeszcze? Nadal kręciła ospale głową. — Nie było nic więcej. Tylko to. Tylko wrażenie. Czysta ekstaza. - Zmarszczyła lekko brwi, jakby próbowała uporządkować myśli. - To było tak, jakby rozkosz oślepiła wszystkie jej zmysły. Nie sądzę, by tam było coś więcej. Żadnych obrazów ani dźwięków, myśli ani wspomnień. Zupełnie nic. Nawet nie zauważyła, kiedy umarła. - Zastanów się - poprosiłem ją cicho. - Wszystko, co sobie przypomnisz, może być ważne. W tej właśnie chwili wrócił Butters z butelką wody pokrytą kroplami rosy. Rzucił mi ją i podsunąłem Molly zimny płyn. - Masz. Napij się.

- Dziękuję. Otworzyła butelkę, obróciła się na bok i zaczęła chciwie przełykać wodę, nawet nie siadając. W tej pozycji jej ubranie wydawało się znacznie bardziej obcisłe. Butters gapił się na nią przez krótką chwilę, po czym westchnął i wyraźnie zmusił się do powrotu za biurko. Zaczął ostrzyć ołówki. - I czego się dowiedzieliśmy? - Najwyraźniej umarła szczęśliwa - odpowiedziałem. -Robiłeś testy toksykologiczne? - Aha. Znalazłem ślady tetrahydrokannabinolu, ale mogła je złapać przez kontakt na jakimś koncercie. Poza tym była czysta. - Niech to szlag — warknąłem. — Czy przychodzi ci do głowy coś innego, co mogłoby… mieć podobne działanie? - Nic z dziedziny farmakologii — odpowiedział. - Może gdyby ktoś wprowadził przewód do ośrodka przyjemności ‘v jej mózgu i stymulował go nieustannie. Tyle że… nie ma żadnych śladów operacji na otwartym mózgu. Coś takiego * pewnością bym zauważył. - Hmm - mruknąłem. - To musiało być coś z niesamowitej strony. - Całkiem możliwe. — Ponownie zajrzałem do swoich dokumentów. - Czym się zajmowała? - Nikt tego nie wie - odparł Butters. -W ogóle nikt nic o niej nie wiedział. Nikt nie zgłosił się po ciało. Nie znaleźliśmy żadnej rodziny. Dlatego nadal tu leży. - Nie ma też miejscowego adresu — zauważyłem. - To prawda. Tylko prawo jazdy z Indiany, ale ono nic nam nie dało. Poza nim miała w torebce bardzo niewiele. - A jej ubranie zabrał zabójca. — Najwyraźniej — zgodził się Butters. — Ale po co? Wzruszyłem ramionami. — Mogło być w nim coś, co chciał przed wami ukryć. -Wydąłem wargi. — A może chciał to ukryć przede mną. Molly usiadła raptownie. — Harry, coś sobie przypomniałam. - Tak? - Wrażenie — odpowiedziała, trzymając jedną rękę na pępku. - To było, jakby… Nie wiem. Jakby słyszała dwadzieścia grup grających jednocześnie, ale to był dotyk, nie słuch. Czuła na brzuchu jakieś mrowienie. Jakby ten medyczny wiatraczek. — Wiatraczek Wartenberga — podpowiedział Butters. - Hę? - zapytałem. — Kiedyś testowałem nim nerwy na twojej ręce, Harry. - Ach, prawda. - Spojrzałem ze srogą miną na Molly -Skąd, do licha, wiesz, jakie to wrażenie? — To jedna z tych rzeczy, których wolałbyś się nie dowiadywać - odparła z leniwym, figlarnym uśmiechem. Butters kaszlnął cicho. - Czasami używa się ich w celach rekreacyjnych, Harry. Poczułem, że policzki mi płoną. — Ach. Rozumiem. Butters, masz jakiś mazak? Wyjął pisak z szuflady i rzucił mi go. Podałem go Molly, - Pokaż mi gdzie. Skinęła głową, znowu położyła się na plecach i podwinęła koszulkę, odsłaniając brzuch. Następnie zdjęła skuwkę i zaczęła powoli rysować po brzuchu, marszcząc czoło w wyrazie skupienia. Kiedy skończyła, czarny tusz ułożył się w wyraźne, wielkie litery. WJ 22,18 Znowu Księga Wyjścia. - Panie i panowie, mamy seryjnego zabójcę - oznajmiłem cicho. 4 Kiedy wracaliśmy, Molly nie mówiła zbyt wiele. Wsparła się o okno i przymrużyła powieki, zapewne napawając się pozostałością odebranego wrażenia. — Molly - odezwałem się najdelikatniej jak potrafiłem. -Heroina też jest przyjemna. Zapytaj Rosie i Nelsona. Rozkoszny uśmieszek zniknął z jej twarzy. Przez pewien czas gapiła się na mnie. Na jej twarzy pojawił się wyraz

głębokiego namysłu, który stopniowo przerodził się w grymas niesmaku. — To ją zabiło - stwierdziła wreszcie. - Zabiło ją. Wydawało się cudowne… ale nie było. Skinąłem głową. - O niczym nie wiedziała. Nie miała szans. Jeszcze przez jakiś czas sprawiała wrażenie, że zaraz dopadną ją mdłości. - To był wampir, tak? Z Białego Dworu? No wiesz, one używają seksu, by żerować na energii życiowej, prawda? -To jedna z możliwości — przyznałem cicho. - Ale w Nigdynigdy żyje mnóstwo demonicznych stworzeń posługujących się rutyną sukuba. - Zabito ją w hotelu - ciągnęła. - Gdzie nie było progu, który uchroniłby ją przed demonem. - Znakomicie, nowicjuszko — pochwaliłem ją. - Ale jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że innych ofiar nie uśmiercono w stylu Białego Dworu, musimy uznać, że albo jest wielu zabójców, albo nasz zabójca stosuje różne metody. Na razie możemy jedynie zgadywać na ślepo. -I co teraz zrobisz? - zapytała, znowu się zasępiając. Zastanawiałem się nad tym przez jakąś minutę. - Muszę ustalić, czy ofiary cokolwiek ze sobą łączy. - Wszystkie nie żyją - zasugerowała Molly. Uśmiechnąłem się blado. - Ale poza tym. - No dobra - mruknęła. - Co więc zrobisz? Wskazałem głową na leżące na desce rozdzielczej dokumenty, które dostałem od Buttersa. - Zacznę od nich. Zobaczę, co uda mi się wywnioskować z danych, jakie tam znajdę. Potem zacznę zadawać pytania. - A czym ja mam się zająć? - zapytała. - To zależy. Ilu paciorkami poruszasz? - zapytałem. Przez dłuższą chwilę łypała tylko na mnie spode łba. Wreszcie zdjęła bransoletkę z ciemnych paciorków, którą miała na lewej ręce, i uniosła ją. Wszystkie osunęły się na dół, pozostawiając może z dziesięć centymetrów odsłoniętego sznurka. Skupiła uwagę na bransolecie. Zrobiłem ją po to, by ułatwić Molly koncentrację i wyciszenie myśli. Skupienie i spokój są ważne, gdy ktoś ciska zaklęciami na lewo i prawo. Magia to pierwotna moc wszechświata i reaguje na nasze myśli oraz uczucia, czy tego chcemy, czy nie. Jeśli nasze myśli stają się niejasne bądź fragmentaryczne albo jeśli nie skupiamy w pełni uwagi na tym, co robimy, reakcja magii może być nieprzewidywalna i niebezpieczna. Molly dopiero się tego uczyła. Nie zrozumcie mnie źle, naprawdę miała talent. Brakowało jej nie zdolności, lecz rozsądku. Tego właśnie próbowałem ją nauczyć od mniej więcej roku - odpowiedzialności i ostrożności w użyciu mocy oraz szacunku dla niebezpieczeństw wiążących się ze Sztuką. Jeśli nie nauczy się pewniej trzymać głowy na karku, magiczny talent doprowadzi ją do zguby, a ja zapewne zginę razem z nią. Molly była czarnoksiężnikiem. Wpłynęła swą magią na umysły dwojga przyjaciół, pragnąc uwolnić ich od uzależnienia od narkotyków, ale jej motywy były mieszane, a rezultaty okazały się umiarkowanie przerażające. Jedno z tej dwójki - chłopak - wciąż nie było zdolne do samodzielnego funkcjonowania. Dziewczyna wróciła do siebie, ale nadal miała mnóstwo problemów. W normalnej sytuacji Biała Rada czarodziejów zabija każdego, kto złamie jedno z Praw Magii. Robią wyjątek właściwie jedynie wtedy, gdy któryś z magów należących do Rady weźmie na siebie odpowiedzialność za przyszłe zachowanie czarnoksiężnika do czasu, gdy Rada się upewni, że winny wrócił na właściwą ścieżkę, a jego intencje są dobre. Jeśli tak się stanie, to w porządku. W przeciwnym razie czarnoksiężnik musiał umrzeć, a razem z nim ten, kto wziął za niego odpowiedzialność. Byłem kiedyś czarnoksiężnikiem. Do licha, wielu członków Rady nadal zadawało sobie pytanie, czy nie jestem bombą zegarową czekającą na chwilę wybuchu. Gdy Molly zawleczono przed oblicze Rady, związaną i w kapturze na głowie, ująłem się za nią. Musiałem to zrobić. Czasami diabelnie żałuję tej decyzji. Gdy ktoś raz poczuł moc czarnej magii, bardzo trudno jest mu oprzeć się pokusie ponownego jej użycia. Dziewczyna miała dobre serce, ale była cholernie młoda. Wychowywano ją surowo i gdy tylko uciekła z domu, oszalała od nadmiaru wolności. Teraz wróciła, ale nadal miała trudności z odnalezieniem odwagi i samodyscypliny potrzebnej, by przeżyć jako mag.

Nauczenie jej ciskania w cel kulami ognia nie sprawiło mi zbyt wielkich trudności. Znacznie trudniej było wytłumaczyć jej, kiedy i dlaczego powinna to robić, a kiedy lepiej będzie się powstrzymać. Molly widziała w magii najlepsze rozwiązanie wszystkich możliwych problemów. To nie było dobrym wyjściem i tego właśnie musiała się nauczyć. W tym celu zrobiłem dla niej bransoletkę. Gapiła się na nią przez z górą minutę, aż wreszcie jeden z paciorków przesunął się w górę i dotknął jej palca. Po chwili dołączył do niego drugi. Trzeci drżał przez kilka sekund, zanim również się uniósł. Czwartemu zajęło to jeszcze więcej czasu. Piąty podskakiwał i kręcił się przez parę chwil, aż wreszcie Molly wypuściła z warknięciem powietrze z płuc i paciorki ponownie uległy ziemskiemu przyciąganiu. - Cztery z trzynastu - zauważyłem, skręcając w podjazd. - Nie najgorzej. Ale jeszcze nie jesteś gotowa. Przez pewien czas wpatrywała się ze złością w bransoletkę, pocierając czoło. - Wczoraj wieczorem uniosłam sześć. - Pracuj dalej - odparłem. - Wszystko sprowadza się do koncentracji, spokoju i klarowności. - A co to właściwie znaczy? - zapytała poirytowana. - To, że przed tobą ciągle wiele pracy. Wysiadła z westchnieniem z samochodu i spojrzała na swój rodzinny dom. Był naprawdę piękny, otoczony białym parkanem i tak dalej. Jakimś cudem udało mu się zachować charakter typowy dla przedmieść, mimo że ze wszystkich stron otaczało nas miasto. - Nie tłumaczysz mi tego zbyt dobrze - poskarżyła się. - Możliwe - przyznałem. - A może to ty nie uczysz się zbyt dobrze. Łypnęła na mnie ze złością i wyraźnie zirytowana pokręciła głową. - Przepraszam, że stworzyłam tę zasłonę i spróbowałam pójść za tobą. Nie chciałam cię urazić. - Nie czuję się urażony. Sam kiedyś taki byłem. Dziecko, nie wymagam od ciebie, żebyś cały czas zachowywała się idealnie. Uśmiechnęła się blado. - To, co się dziś wydarzyło… - Było, minęło - przerwałem jej. - A poza tym wszystko skończyło się dobrze. Nie wiem, czy sam potrafiłbym cokolwiek wyczytać z tego ciała. - Naprawdę? - zapytała z nadzieją w głosie. Skinąłem głową. - To, czego się dowiedziałaś, może nam bardzo pomóc. Świetnie się spisałaś. Dziękuję. Wręcz się rozpromieniła. Raz czy dwa zdarzyło się, że, usłyszawszy komplement, zaczęła naprawdę świecić, ale po paru miesiącach udało się nam nad tym zapanować. Obdarzyła mnie uśmiechem nadającym jej wygląd jeszcze młodszej, niż była w rzeczywistości, a potem wbiegła na ganek i zniknęła w domu. Zostałem sam z licznymi stronami wydruku opisującymi martwe kobiety. Pragnąłem dowiedzieć się o nich czegoś więcej prawie tak mocno, jak wsadzić własne genitalia do radioaktywnego rębaka do drewna. Westchnąłem. Musiałem zagłębić się w tę sprawę, ale mogłem przynajmniej zrobić to z drinkiem w ręku. Poszedłem do McAnally’ego. Pub Maca - musicie pamiętać, że to pub, a nie bar -jest jednym z nielicznych w Chicago lokali odwiedzanych niemal wyłącznie przez reprezentantów nadprzyrodzonej sceny. Przed wejściem nie ma szyldu. Musiałem zejść po schodach do nieoznakowanych drzwi frontowych. W nisko sklepionym wnętrzu znajdują się nieregularnie rozmieszczone, ręcznie rzeźbione kolumny z drewna oraz zakrzywiony kontuar. Mimo że kręci się tu mnóstwo magicznych typów, Mac ma u siebie prąd - częściowo dlatego, że rzadko się zdarza, by ktokolwiek poza pełnoprawnym magiem, takim jak ja, spowodował nieuniknioną awarię wszystkich urządzeń w pobliżu, a częściowo z powodu tego, że podejmuje mnóstwo czynności zapobiegawczych. Nie zawraca sobie głowy oświetleniem - ciągła wymiana żarówek byłaby zbyt kosztowna - ale pod sufitem wiruje mnóstwo wentylatorów i jest tu też działający telefon. Na ścianie obok drzwi wisi drewniana tabliczka z napisem Uzgodnione terytorium neutralne. Znaczyło to, że Mac ogłosił, że jego lokal nie opowiada się po żadnej ze stron we wszelkich konfliktach zgodnie z ustaleniami Traktatu Unseelie, który jest czymś w rodzaju Konwencji Genewskiej dla świata nadprzyrodzonego. Każdy przedstawiciel któregoś z sygnatariuszy traktatu mógł wejść tu spokojnie i reprezentanci innych sygnatariuszy nie mieli prawa go niepokoić. Wszystkie strony miały obowiązek przestrzegać neutralności terytorium i zabierać na zewnątrz wszelkie spory, które mogłyby się tu zacząć. W świecie nadprzyrodzonym przysięgi, uprawnienia i

zobowiązania gościnności niemal dorównują mocą prawom natury. Dzięki temu w Chicago zawsze można umówić się na spotkanie w miejscu, gdzie cywilizowany przebieg rozmowy jest wysoce prawdopodobny. Z drugiej strony oznaczało to, że w pubie Maca łatwo można się natknąć na złe towarzystwo. Zawsze siadałem tam zwrócony plecami do okopconej dymem ściany. Nadeszło już późne popołudnie i tłok w lokalu był większy, niżby należało. Tylko dwa z trzynastu stolików były wolne. Wybrałem ten stojący dalej od reszty i cisnąłem na blat swój płaszcz oraz papiery. Ruszyłem do kontuaru, powstrzymując odruch nakazujący mi się schylać za każdym razem, gdy przechodziłem pod którymś z wentylatorów - zawieszonych stanowczo za nisko dla wysokiego jak tyczka maga. Przywitałem Maca skinieniem głowy. Jest szczupłym mężczyzną o wzroście nieco większym niż przeciętny. Głowę goli na łyso, a jego wiek określiłbym na trzydzieści do pięćdziesięciu lat. Był ubrany w dżinsy, białą koszulę i biały fartuch. Choć ma grill opalany drewnem, nie widziałem na jego ubraniu nawet najmniejszej plamki. - Cześć, Mac - odezwałem się. - Daj mi piwa. Wyciągnął spod lady ciemnobrązową butelkę piwa własnej roboty. Otworzyłem ją, wypiłem i oddałem mu razem z dwudziestodolarowym banknotem. - Dawaj następne. Chrząknął z zaskoczeniem, unosząc brwi. - Lepiej nie pytaj. Skinął głową, krzyżując ramiona na piersi. - Kluczyki. Przez krótką chwilę wlepiałem w niego gniewne spojrzenie, lecz bez większego przekonania. Potem rzuciłem na bar kluczyki Niebieskiego Chrabąszcza. Mac podał mi kolejne piwo i ruszyłem do stolika, pijąc je po drodze. Gdy okrążyłem kolumnę wyrzeźbioną na kształt paskudnego olbrzyma, otoczonego u stóp przez atakujących jego kostki elfich rycerzy, i usiadłem za swoim stolikiem, ubyło już pół butelki piwa. Z reguły nie żłopię go tak szybko. Powinienem być ostrożniejszy, ale naprawdę nie miałem ochoty zagłębiać się w te materiały na trzeźwo. Doszedłem do wniosku, że jeśli zamroczę sobie umysł w wystarczającym stopniu, być może wszystkie okropności, które do niego wprowadzę, nie pozostawią aż tak głębokich śladów. Usadowiłem się wygodnie i zacząłem przeglądać otrzymane od Buttersa materiały, dość często robiąc przerwę na kolejny łyk piwa. Czytałem słowa, ale wypełniała mnie dziwna pustka. Czytałem i rozumiałem, ale z jakiegoś powodu wydawały mi się nieistotne i znikały niczym kamyki wrzucone do studni. Najpierw drobne zmarszczki na wodzie, a potem nic. Miałem wrażenie, źe poznaję dwie ofiary, choć nie p0 nazwisku. Zapewne gdzieś je widziałem, być może nawet u McAnally’ego. Innych niepoznawałem ale przecież nie mogłem twierdzić, że znam wszystkich członków społeczności. Przerwałem czytanie na kilka minut i wypiłem jeszcze trochę piwa. Nie chciałem kontynuować. Nie miałem ochoty dłużej patrzeć na takie rzeczy. Wolałbym nie angażować się w tę sprawę. Naoglądałem się już rannych albo zabitych ludzi. Widziałem zbyt wiele martwych kobiet. Najchętniej spaliłbym te dokumenty, wyszedł z pubu i ruszył prosto przed siebie. Wróciłem do lektury. Kiedy skończyłem, nadal nie udało mi się znaleźć nic, co łączyłoby ofiary ze sobą. Dopijałem już piąte piwo, a na dworze było ciemno. W barze zapadła cisza. Uniosłem głowę i zauważyłem, że nie ma tu nikogo poza mną i Makiem. To było dziwne. W pubie zwykle nie jest zbyt tłoczno, ale wieczorami widuje się tu sporo gości. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio był zupełnie pusty w porze kolacji. Mac podszedł do mnie z kolejną butelką i postawił ją na blacie, gdy tylko skończyłem poprzednią. Potem spojrzał na szereg opróżnionych flaszek. - Zużyłem już dwudziestaka? — zapytałem. Skinął głową. Chrząknąłem, wyjąłem portfel i położyłem na blacie kolejną dwudziestodolarówkę. Popatrzył na nią, a potem na mnie. - Wiem - przyznałem. — Z reguły tyle nie piję. Prychnął cicho. Mac używa niewielu słów. Wskazałem na papiery.

- Nie mogę znieść, gdy kobiety spotyka coś złego. To samo powinno dotyczyć wszystkich, ale jest gorzej, gdy chodzi o kobiety. Albo o dzieci. Popatrzyłem na dokumenty, a potem rozejrzałem się po pustym pubie i zorientowałem się, o co chodzi. - Przynieś następne i siadaj — powiedziałem mu. Mac uniósł brwi, wrócił za kontuar, wziął sobie piwo i usiadł koło mnie. Od niechcenia otworzył obie butelki wprawnymi ruchami rąk. Mac to zawodowiec i nie potrzebuje otwieracza. Jedną butelkę przesunął do mnie, a drugą uniósł. Skinąłem głową. Stuknęliśmy się butelkami i pociągnęliśmy po łyku. -I co tu jest grane? - zapytałem cicho. Mac odstawił butelkę i rozejrzał się po pustym lokalu. - Widzę - odparłem. — Gdzie są wszyscy? - Poszli — odpowiedział. Gdyby Scrooge oszczędzał słowa zamiast pieniędzy, w porównaniu z Makiem mógłby robić za konferansjera. Mac nie uznawał retorycznych zwrotów. - Poszli - powtórzyłem. - Chcesz powiedzieć, że uciekli ode mnie. Skinął głową. - Boją się. Dlaczego? - Szary płaszcz. Wypuściłem powietrze z płuc. Byłem Strażnikiem Białej Rady już od blisko dwóch lat. Strażnicy są siłami zbrojnymi Rady, osobami przywykłymi do przemocy oraz konfliktów. W normalnej sytuacji polegało to na nadzorowaniu innych magów, pilnowaniu, by nie łamali Praw Magii, używając swej mocy przeciwko reszcie ludzkości. Ale sytuacja nie była normalna. Rada już od lat prowadziła wojnę z Dworami Wampirów. Większość Strażników zginęła w walce i Rada rozpaczliwie poszukiwała nowych magów, którzy zgodzą się wdziać szary płaszcz będący symbolem tego urzędu. Byli tak zdesperowani, że zwrócili się nawet do mnie, pomimo mojej nieco podejrzanej przeszłości. Wielu ludzi ma jakiegoś rodzaju talent, ale tylko bardzo nieliczni dysponują mocą potrzebną, by zostać członkiem Białej Rady. Pozostali z reguły oglądają jej Strażników tylko raz — gdy ci odwiedzają ich, by przekazać ostrzeżenie przed nadużywaniem mocy. Gdy jednak któryś z nich złamie Prawa Magii, Strażnicy mają obowiązek go zatrzymać, osądzić, skazać i zazwyczaj również stracić. Budzili strach nawet w kimś takim jak ja, kto grał w przybliżeniu w ich lidze. Dla posiadaczy drobnych talentów - jak większość gości w pubie Maca - Strażnik był kimś pośrednim między aniołem zemsty a postrachem na niegrzeczne dzieci. Najwyraźniej zaczęli kojarzyć mnie z tą rolą. To utrudni mi poszukiwania cytującego Księgę Wyjścia zabójcy. Ofiary zapewne należały do miejscowej nadnaturalnej społeczności, ale wielu wiccan niechętnie opowiada o swych wierzeniach i nie lubi zdradzać tożsamości innych wyznawców. Częściowo chodzi o typowy dla wicca szacunek wobec prywatności oraz wolności osobistej, ale w grę wchodzi również dziedziczna nieufność na tle teologicznym. Oba te czynniki sprawiają, że ludzie nie będą chcieli ze mną rozmawiać. Jeśli uważają, że Strażnicy mają coś wspólnego z zabójstwami, zamkną usta szybciej, niż zdążyłbym wypowiedzieć słowa „spalić wiedźmę”. - Nikt nie ma powodów do obaw - zapewniłem. - Oficjalnie wszystkie te przypadki uznano za samobójstwa. Gdyby instynkt nie podpowiedział Murphy, że coś tu nie gra, nawet nie wiedzielibyśmy, że w mieście grasuje zabójca. Mac popijał bez słowa piwo. - Chyba że - podjąłem - jakiś czynnik, o którym nic nie wiem, wyraźnie wskazał wszystkim z nas, że to nie były samobójstwa. Mac odstawił butelkę. - Coś je ze sobą łączy - stwierdziłem cicho. - Ofiary. Coś, czego nie znajdzie się w aktach policyjnych. Ale ci, którzy posługują się magią, o tym wiedzą. I dlatego się boją. Mac zmarszczył brwi, wpatrując się w butelkę. Potem przeniósł wzrok na tabliczkę przy drzwiach. - Wiem - potwierdziłem. - Nie chcesz się w to mieszać. Ale ktoś w mieście zabija kobiety. I zostawia wizytówki skierowane do mnie osobiście. Nie przestanie tego robić, dopóki go nie znajdę. Mac nie ruszał się z miejsca. Nadal naciskałem na niego delikatnie. - Przychodzi tu bardzo wielu ludzi. Jedzą i piją. I rozmawiają. A ty stoisz przy grillu i nalewasz im piwo. Równie

dobrze mógłbyś być niewidzialny. Ale wiem, że słyszysz znacznie więcej, niż się ludziom wydaje, Mac. Myślę, że wiesz coś, co mogłoby mi pomóc. Gapił się na mnie przez chwilę z pozbawioną wyrazu twarzą. - Czy to ty? - zapytał nagle. Omal nie parsknąłem głośnym śmiechem, ale nagle uświadomiłem sobie, że mówi poważnie. Minęło trochę czasu, nim zdołałem to zrozumieć. Już od chwili rozpoczęcia działalności w Chicago zawsze starałem się pomagać nadprzyrodzonej społeczności. Podejmowałem się egzorcyzmów, rozwiązywałem problemy z duchami, uczyłem młode bądź niekontrolowane talenty dyscypliny potrzebnej, by zapanować nad mocą. Świadczyłem też ludziom inne, drobniejsze przysługi, niekoniecznie wiążące się z użyciem magii — radziłem im, jak radzić sobie w kontaktach z przyjaznymi, ale nieludzkimi istotami stykającymi się ze świadomymi istnienia magii śmiertelnikami, pomagałem rodzicom pogodzić się z faktem, że nagle się okazało, że ich dziecko potrafi podpalić kota, i tak dalej. A teraz ci sami ludzie, którym starałem się pomagać, zaczęli się mnie bać. Nawet Mac. Pewnie nie mogłem mieć o to do nich pretensji. Nie byłem już tak dostępny jak kiedyś. Mój czas wypełniały obowiązki Strażnika, wojna oraz szkolenie Molly. Pojawiałem się publicznie właściwie tylko wtedy, gdy wydarzyło się coś nieprzyjemnego i zginęli ludzie. Czasami zapominam, jak przerażające mogą być nadnaturalne zjawiska. Jestem stosunkowo potężny. Nie łudzę się, że potrafię sobie poradzić ze wszystkim, co stanie mi na drodze, ale nie jestem też mięczakiem, i jeśli dobrze rozegram sprawę, potrafię zagrozić nawet straszliwie potężnym istotom. Jednakże ci ludzie nie mieli takich możliwości. W nadnaturalnym świecie byli nędzarzami, pozbawionymi możliwości, jakie stwarzała mi moc. A w końcu to właśnie ja powinienem ich bronić przed magicznymi zagrożeniami. Jeśli rzeczywiście wierzyli, że te kobiety zamordowano, musieli dojść do wniosku, że albo byłem tak okrutny że sam co uczyniłem, albo tak obojętny bądź bezradny że do tego dopuściłem. Tak czy inaczej, nie stawiało to mnie w zbyt korzystnym świetle. Dodajmy do tego narastające poczucie zagrożenia i ich reakcja stanie się zrozumiała. Niemniej poczułem się dotknięty. - To nie ja — odparłem cicho. Mac przyglądał się przez chwilę mojej twarzy. Wreszcie skinął głową. - Musiałem to usłyszeć. - Jasne - odparłem. — Nie wiem, kto za tym stoi. Ale daję ci słowo, że gdy złapię winnego, załatwię go bez względu na to, kim jest i dla kogo pracuje. Masz moje słowo, Mac. Wypił kolejny łyk piwa, wyraźnie na coś czekając. Zacząłem znowu przerzucać stronice, przyglądając się makabrycznym zdjęciom. Mac również je zobaczył. Z jego gardła wyrwało się ledwie słyszalne warknięcie. Odchylił się na krześle, by nie widzieć fotografii. Postawiłem na blacie ostatnią butelkę i rozpostarłem dłonie. - Pomóż mi, Mac. Proszę. Przez chwilę wpatrywał się w swoją flaszkę. Potem znowu zerknął na tabliczkę przy drzwiach. Zdjął ze sterty górną stronicę, wyjął ołówek z kieszeni fartucha i napisał coś na odwrocie. Następnie oddał mi kartkę. Napis głosił: Anna Ash, Ordo Lebes, jutro o czwartej po południu. - Co to jest? - zapytałem. Uniósł swoją butelkę i wstał. - Początek. 5 - Ordo Lebes - powtórzyła Murphy. Zdjęła pokrywkę z kubka z kawą i dmuchnęła na gorący płyn, usuwając nieco pary. — Z łaciną u mnie raczej kiepsko. — To dlatego, że nie jesteś mistrzynią wiedzy tajemnej, jak ja. Wzniosła oczy ku niebu. — Jasne. — Słowo „lebes” znaczy „wielki garnek” - oznajmiłem. Cały czas przesuwałem siedzenie, ale nie udało mi się

odnaleźć wygodnej pozycji. Saturnów coupe nie produkowano z myślą o ludziach mojego wzrostu. - Zatem „Ordo Lebes” to „Zakon Wielkiego Garnka”. — A może „Zakon Kotła”? - zasugerowała Murphy. - To brzmi znacznie mniej głupio i kojarzy się z czarownicami. — Pewnie masz rację - przyznałem. Prychnęła pogardliwie. — Mistrz wiedzy tajemnej. — Uczyłem się łaciny na kursie korespondencyjnym-Trzeba było wziąć mój samochód. — Volkswagen ma mniejsze wnętrze od saturna. - Ale wiem, gdzie co jest - odparłem, próbując uwolnić prawą stopę, która ugrzęzła w zakamarku. - Czy wszyscy magowie tak ciągle marudzą? - Murphy popiła łyk kawy. - Po prostu chciałbyś sam prowadzić. Masz obsesję na punkcie kontrolowania wszystkiego. - Obsesję? - Obsesję - potwierdziła. - Powiedziałaś, że nie znajdziesz jej adresu, jeśli nie dam ci prowadzić, ale to ja mam obsesję? - W moim przypadku to nie jest obsesja tylko element życia - odparła. — Poza tym ten twój błazeński samochód mocno rzuca się w oczy, a to miała być dyskretna obserwacja. Spojrzałem na widoczny za przednią szybą samochodu budynek, w którym Anna Ash urządziła ponoć spotkanie Zakonu Wielkiego Ga… Zakonu Kotła. Murphy znalazła na ulicy miejsce tak dogodne, że zadałem sobie pytanie, czy jednak nie ma jakichś magicznych talentów. Tylko jakaś forma jasnowidzenia mogła jej umożliwić odnalezienie ukrytego w cieniu budynku punktu, z którego wyraźnie widzieliśmy wejście. - Która godzina? - zapytałem. - Pięć minut temu była trzecia - odparła Murphy. - Nie mogę być pewna, ale nasuwa mi się przypuszczenie, że teraz musi być trzecia zero pięć. Skrzyżowałem ręce na piersi. - Na ogół nie zajmuję się obserwacją. - Tak też sobie pomyślałam, że to może być dla ciebie miła odmiana. Ciągłe rozwalanie drzwi i podpalanie budynków musi być bardzo męczące. - Nie zawsze rozwalam drzwi - sprzeciwiłem się. - Czasami to są mury. - Ale w ten sposób będziemy mogli zobaczyć, kto wchodzi do środka. Może się czegoś dowiemy. Chrząknąłem podejrzliwie. - Dowiemy? - Ból szybko minie. Murphy upiła kolejny łyk kawy i wskazała głową na zmierzającą ku wejściu kobietę, odzianą w prostą letnią sukienkę, na którą włożyła białą męską koszulę z przypiętym kołnierzykiem. Mogła mieć niespełna czterdzieści lat, a ciemne, upstrzone siwizną włosy związała w kok. Nosiła okulary przeciwsłoneczne, a na nogach miała sandały. - I co powiesz? - Poznaję ją — potwierdziłem. Widziałem ją kilka razy w sklepie „Bock: książki na zamówienie”. Kobieta weszła dziarskim krokiem do budynku. Wróciliśmy z Murphy do obserwacji. W ciągu następ-nych czterdziestu pięciu minut zjawiły się cztery kolejne kobiety. Rozpoznałem dwie z nich. Murphy zerknęła na kieszonkowy zegarek, mający w środku prawdziwy mechanizm zamiast baterii i mikrochipów. - Już prawie czwarta - stwierdziła. - Maksimum sześć? - Na to wygląda - zgodziłem się. - I nie zauważyłeś żadnych ewidentnych złoczyńców. - Problem ze złoczyńcami polega na tym, że nie zawsze chcą być ewidentni. Zapominają o woskowaniu wąsów i kozich bródek, rogi zostawiają w domu, a czarne kapelusze oddają do pralni. Czasami bywają dziwni. Murphy obrzuciła mnie bezpośrednim, pozbawionym wesołości spojrzeniem. - Wchodzimy na górę? - Dajmy im jeszcze pięć minur. Żadna siła w znanym wszechświecie nie zmusi kogoś, kto nadał swej organizacji łacińską nazwę, do zrobienia czegokolwiek na czas. Jeśli wszystkie członkinie zjawiły się

punktualnie, będziemy wiedzieli, że mamy do czynienia z czarną magią. Murphy prychnęła pogardliwie, ale zaczekaliśmy jeszcze kilka minut. - Jak idzie wojna? - zapytała, żeby zabić czas. - Boże, co za pytanie — dodała po chwili przerwy. - Powoli — odparłem. - Od czasu naszej małej wizyty w Arctis Tor i łomotu, jaki spuściliśmy potem wampirom, sytuacja nieco się uspokoiła. Wiosną wybrałem się do Nowego Meksyku. - A po co? - Żeby pomóc Luccio w szkoleniu młodych Strażników -wyjaśniłem. - Jeśli chcesz zapoznać grupę uczniów z magią ognia, musisz naprawdę oddalić się od cywilizacji. Poświęciliśmy dwa dni na zamianę w szkło dwunastu hektarów porośniętej karłowatymi krzewami pustyni. A potem zjawiły się dwa ghoule z Czerwonego Dworu i zabiły dwoje dzieciaków. Murphy spojrzała na mnie, czekając na więcej. Zacisnąłem zęby, wracając myślą do tych wydarzeń. Wspomnienia w niczym nie mogły już pomóc ofiarom, udałem więc, że nie zauważyłem, że chciała dać mi szansę opowiedzenia o tym. - Od tego czasu nic było już żadnych poważniejszych starć. Tylko drobne potyczki. Merlin stara się zmusić wampiry do negocjacji. - Coś mi mówi, że nie uważasz tego za dobry pomysł -wtrąciła. - Czerwony Król nadal sprawuje władzę - odpowiedziałem. - To on zaczął tę wojnę. Jeśli teraz zgodzi się zawrzeć pokój, to tylko po to, by wampiry miały czas wylizać się z ran i nadrobić straty liczebne. Potem wróci na powtórkę. - A może by tak zabić wszystkie? - zasugerowała. -Niech Bóg rozpozna swoje. - Nie obchodzi mnie, czy je rozpozna. Mam już dość oglądania ich ofiar. Zazgrzytałem zębami. Nawet nie zauważyłem że tak mocno je zaciskam. Spróbowałem się uspokoić. Nie udało mi się tak, jak na to liczyłem. Zamiast się rozluźnić i złagodzić gniew, poczułem się tylko bardziej zmęczony. - Ach, Murph. Zbyt wiele osób ucierpiało. Czasami odnoszę wrażenie, że choćbym reagował najszybciej, jak tylko potrafię, to i tak nic nie zmienia. - Mówisz o tych zabójstwach w Nowym Meksyku -stwierdziła. - O nich również. -To nie twoja wina, Harry - zapewniła ze spokojem Murphy. - Jeśli ktoś zrobił wszystko, co mógł, nie moze już zrobić nic więcej. Nie ma sensu obwiniać się z tego powodu. - Naprawdę? - To słyszę od terapeutów. - Przyjrzała mi się z namysłem. - A kiedy patrzę na ciebie, łatwiej mi zrozumieć, o co im chodzi. - A co, jeśli mogłem zrobić, więcej, Murph? - zapytałem. - W tym właśnie problem. - Ale co właściwie mogłeś zrobić? - Nie wiem. Coś, co powstrzymałoby te krwiożercze zwierzęta. Jak w Nowym Meksyku. Jezu, o tym nie chciałem myśleć. Potarłem czoło, czując ból głowy, znowu zaczynający się między moimi brwiami. Murphy dała mi jeszcze chwilę, bym mógł zdecydować, czy chcę o tym rozmawiać. - Pora już ruszać? - zapytała, gdy nadal milczałem. Jej głos nabrał lżejszego brzmienia. Próbowała zmienić temat. Skinąłem głową. - Aha - odparłem, również starając się przemawiać swobodniej. - Szkoda tylko, że nogi zdeformowała mi ta izba tortur, którą nazywasz swoim samochodem. Otworzyłem drzwi i wygramoliłem się na zewnątrz, przeciągając się jednocześnie. Nim zdążyłem je zamknąć, zobaczyłem kobietę idącą w kierunku obserwowanego przez nas budynku. Była wysoka i szczupła, a włosy miała krócej ostrzyżone ode mnie. Nie nosiła nawet śladu makijażu, a czas nie był łaskawy dla surowych rysów jej twarzy. Bardzo się zmieniła od czasu, gdy ostatnio ją widziałem. Wtedy Helen Beckitt była naga, a w ręce trzymała mały rewolwer kalibru dwadzieścia dwa. Postrzeliła mnie w biodro. Wpadła razem z mężem, gdy niejaki Harry Dresden przedstawił początkującego posługującego się czarną magią czarownika Victora Sellsa jego krwiożerczym stworzeniom. Znajdowali się na najniższym piętrze budowanego przez Victora magicznego imperium zbrodni. Stanęli przed sądem za tę zbrodniczą część i trafili do federalnego

więzienia za handel narkotykami. Zamarłem w całkowitym bezruchu, choć i tak byłem wyraźnie widoczny Nagły ruch przyciągnąłby tylko jej uwagę. Minęła mnie szybkim krokiem. Jej twarz była wyprana z wszelkich uczuć, a nawet śladów życia, podobnie jak w dawnych czasach. Kobieta weszła do budynku. Murphy wzięła przykład ze mnie i również znieruchomiała. — Harry? Kto to był? — zapytała, zauważywszy przelotnie znikającą w drzwiach Helen Beckitt. - Sprawa się komplikuje. - odpowiedziałem. 6 - To mi się nie podoba - stwierdziła Murphy. - Helen Beckitt ma mnóstwo powodów, by nie darzyć cię sympatią. - A kto nie ma? — żachnąłem się. - Mówię poważnie, Harry. — Drzwi windy się zamknęły i ruszyliśmy w górę. Budynek był stary i winda nie zaliczała się do najszybszych na świecie. Policjantka pokręciła głową. - Jeśli ludzie rzeczywiście zaczęli się ciebie bać, to musi istnieć jakiś powód. Może ktoś rozpuszcza plotki? - A ty byś chciała, żeby to była Helen? - Już raz próbowała cię zastrzelić, ale się nie udało. Może doszła do wniosku że pora spróbować czegoś poważniej szego. - Kule, kamienie i małokalibrowe pociski kości mi połamią, ale czyjeś słowa nigdy mnie nie zranią - zauważyłem. - To bardzo dziwny zbieg okoliczności, że tu się zjawiła - odpowiedziała Murphy. - Jest kryminalistką, Harry. Przez ciebie wylądowała w pace. Nie potrafię sobie wyobrazić, że skontaktowała się z miejscową społecznością magiczną tylko dlatego, że pragnie się z nią zbratać. -Nie przypuszczałem, że gliniarze wiedzą cokolwiek o takich pragnieniach. Czy na pewno jesteś prawdziwą policjantką, Murph? Zerknęła na mnie z irytacją. - Czy nigdy nie przestajesz żartować? - Mamroczę przez sen nieprzyzwoite limeryki. - Obiecaj mi, że będziesz ostrożny. - Z Nantucket dziewczyna wspaniała - zacząłem. - Ust nigdy nie zamykała. Sfrustrowana Murphy uniosła obie ręce w geście kapitulacji. - Niech cię szlag, Dresden. - Czyżbyś się o mnie martwiła? — zapytałem, unosząc brwi. - Tam są kobiety — zauważyła. — A gdy w grę wchodzą kobiety, nie zawsze myślisz jasno. - I dlatego uważasz, że muszę być ostrożny? - Tak. Popatrzyłem na nią. - Kurde, Murph, jak ci się zdaje, dlaczego chciałem, żebyś ze mną pojechała? - zapytałem łagodniejszym tonem. Uniosła wzrok i uśmiechnęła się do mnie. W kącikach jej oczu pojawiły się drobne zmarszczki, choć głos zachował cierpkie brzmienie. - Pomyślałam sobie, że potrzebny ci ktoś, kto zauważy szczegóły mniej oczywiste niż świecący neon. - Och, nie przesadzaj - sprzeciwiłem się. - Wcale nie musi świecić. Drzwi windy się otworzyły i ruszyłem pierwszy w stronę drzwi mieszkania Anny Ash. Jakieś półtora metra od nich wkroczyłem w zasłonę delikatnej, świerzbiącej energii. Zatrzymałem się tak gwałtownie, że Murphy musiała wesprzeć dłoń o moje plecy, żeby na mnie nie wpaść. - Co to? - zapytała. Uniosłem lewą rękę. Choć moja uszkodzona dłoń nadal pozostawała niewrażliwa na większość konwencjonalnych bodźców, nigdy nie miała trudności z wyczuwaniem subtelnych wzorców zorganizowanej energii magicznej. Rozpostarłem palce szeroko, starając się objąć nimi jak największe pole, a potem zamknąłem oczy i skupiłem się na magicznych zmysłach. - To osłona - rzekłem cicho. - Jak w twoim mieszkaniu? - Nie taka mocna — odpowiedziałem, powoli przesuwając po niej dłonią. - I trochę gorzej wykonana. Ja mam cegły i drut kolczasty. To przypomina raczej aluminiową okładzinę i drucianą siatkę. Ale daje całkiem niezłego

kopa. To chyba ogień. - Rozejrzałem się po korytarzu. - Hmm. Chyba nie zabije nikogo na miejscu, ale może być piekielnie bolesna. - W dodatku ogień uruchomi alarm przeciwpożarowy -zauważyła Murphy. - Ludzie zaczną uciekać. Zawiadomią straż. - Aha - zgodziłem się. - To odstraszy przeciętnego intruza, magicznego albo nie, ale nie ma za zadanie go zabić. — Odsunąłem się i skinąłem głową do Murphy. - Zapukaj do drzwi. Zerknęła na mnie z ironią. - To miał być żart, tak? - Gdyby osłona nie była odpowiednio ustawiona, zareagowałaby po zetknięciu z moją aurą. - Nie możesz po prostu jej usunąć?

- Ten, kto ją stworzył, poświęcił mnóstwo czasu i wysiłku, by uczynić dom bezpieczniejszym. Postąpiłbym nieuprzejmie, gdybym ją zniszczył. Przechyliła na moment głowę i nagle zrozumiała. - A wystraszyłbyś je, gdybyś po prostu przez nią przeszedł, jakby jej nie było. - Tak - potwierdziłem cicho. - One się boją, Murph. Muszę być ostrożny, bo inaczej nie powiedzą mi nic, co mogłoby im pomóc. Skinęła głową i zapukała do drzwi. Klamka zaczęła się obracać już przy trzecim uderzeniu. Drzwi otworzyła niska kobieta, pulchna i dość ładna. Była jeszcze niższa od Murphy wyglądała na czterdzieści parę lat. Miała blond włosy i różowe policzki cherubinka, wyraźnie przywykłe do uśmiechów. Była ubrana w lawendową suknię, a na rękach trzymała maleńkiego pieska, być może yorka. - Oczywiście wiem, kim pani jest, sierżant Murphy -oznajmiła z uśmiechem. Jakieś pół sekundy po tym, jak zaczęła mówić, moja przyjaciółka również się odezwała. - Dzień dobry, jestem sierżant Murphy, detektyw z chicagowskiej policji. Zamrugała nagle i umilkła. - Och - odezwała się kobieta. - Przepraszam, czasami się zapominam. - Machnęła ręką z roztargnieniem. - Jestem taka roztrzepana. Zacząłem się przedstawiać, ale pulchna kobieta nie dała mi dojść do słowa. - Oczywiście wszystkie wiemy, kim pan jest, panie Dresden - poinformowała mnie, gdy tylko otworzyłem usta. -Uniosła palec do lekko drżących warg. - Och, przepraszam, znowu się zapomniałam. Jestem Abby. - Miło mi panią poznać, Abby - rzekłem cicho i wyciągnąłem spokojnie rękę do yorkusia, zwracając dłoń wewnętrzną powierzchnią w dół. Piesek powąchał ją, drżąc radośnie. Zaczął machać ogonem. - Cześć, pieseczku. - Nazywa się Toto - oznajmiła Abby. - Wiem, że to klasyczne, ale jeśli coś się sprawdza, po co to zmieniać? - Skinęła do mnie głową. - Wybaczcie, proszę. Pozwolę, by nasza gospodyni z wami porozmawiała. Ja byłam po prostu najbliżej wejścia. Zatrzasnęła nam drzwi przed nosem. - Nie ma sprawy — powiedziałem do nich. - To dziwne - stwierdziła Murphy, spoglądając na mnie. Wzruszyłem ramionami. - Przynajmniej pies mnie polubił. - Harry, ona z góry wiedziała, co powiemy. - Zauważyłem. - Jest telepatką albo kimś w tym rodzaju? Pokręciłem głową. - Nie w takim sensie, w jakim to sobie wyobrażasz. Nie ukrywa tego, co robi. Gdyby grzebała ukradkiem w ludzkich głowach, Rada już dawno zrobiłaby coś w tej sprawie. - W takim razie skąd wiedziała, co powiemy? - Podejrzewam, że ma zdolność przewidywania - odparłem. - Widzi przyszłość. Zapewne tylko na sekundę albo dwie i zapewne nie potrafi zbyt dobrze nad tym panować. - To może się przydać - mruknęła zamyślona Murphy. - W pewnym sensie - przyznałem. - Ale przyszłość nie jest wyryta w kamieniu. Zmarszczyła brwi. - Na przykład, jakbym w ostatniej chwili zdecydowała, że nazywam się „Karrin Murphy”, a nie „sierżant”? - Tak jest, mogła się pomylić. Tego typu ludzie wyczuwają… coś w rodzaju obłoku możliwych przyszłości. Znajdowaliśmy się w określonej przez społeczne konwenanse sytuacji, stosunkowo przewidywalnej nawet dla kogoś pozbawionego zdolności magicznych. Dlatego mogło się wydawać, że dokładnie ujrzała przyszłość, ale w rzeczywistości wcale tak nie było. Musiała odgadnąć, co jest najbardziej prawdopodobne, a w tym akurat przypadku nie było to zbyt trudne. - To dlatego sprawiała wrażenie takiej roztargnionej -skonkludowała Murphy. - Tak. Śledziła to, co się działo i co mogło się wydarzyć, a jednocześnie starała się zdecydować, co zapewne się nie wydarzy. I wszystko to w ciągu kilku sekund. - Pokręciłem głową. - Kiedy sięgają dalej w przyszłość, robi się