ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ciemna plama stawała się coraz większa, niczym atrament rozlewający się po kartce.
Kiedy kątem oka wyłapałam tę dziwaczną ruchomą czerń, poczułam ciarki na plecach. Złe
przeczucie? Czyżby? I niby dlaczego?
Co jest, do cholery? Co jest?!
Wbiłam wzrok w niebo, a tam nic, tylko noc coraz zimniejsza i bez gwiazd, i wiatr coraz
bardziej porywisty.
Czyli wszystko jasne. Już totalnie padło mi na mózg.
Wojna z Fomorianami skończyła się wiele miesięcy temu. Żaden demon ze skrzydłami
nie czai się w pobliżu, czekając tylko na dogodny moment, by rzucić się na mnie. Poza tym,
umówmy się, nie byłam w polu czy w lesie, tylko u siebie. W świątyni, budowli niezwykle
pięknej, która jednak miała za zadanie nie tylko cieszyć oczy. Była również potężną fortecą
i nawet gdyby jakiś dziwaczny potwór kręcił się gdzieś po okolicy (w świecie, w którym
aktualnie przebywałam, człowiek też w końcu nie był pewien dnia ani nocy), to tu, w tym
konkretnie miejscu, byłam całkowicie bezpieczna. Chociaż pewne zagrożenie istniało, z tym że
absolutnie nie chodziło o jakieś krwiożercze monstrum, tylko o otaczających mnie ludzi. To oni
tym swoim bałwochwalczym uwielbieniem i potwornym rozpieszczaniem mogli mnie kiedyś
wykończyć.
Niestety, nadal czułam się nieswojo. Co gorsza, wcale nie po raz pierwszy. Już od
jakiegoś czasu miałam dziwne uczucie, że coś jest nie tak. Teraz też, kiedy szłam po wykładanym
marmurem chodniku wiodącym do pomnika. Znów zawładnęło mną to przeczucie, niewątpliwie
złe, od którego nie mogłam się uwolnić pewnie już od kilku tygodni. Tak! Kiedy zastanowiłam
się nad tym głębiej, dotarło do mnie, że jest kiepsko od co najmniej dwóch, może nawet trzech
tygodni. Przede wszystkim odrzuciło mnie od jedzenia, a to był już wystarczający powód do
paniki. Przecież ja, jak powszechnie wiadomo, kocham jeść!
Chociaż z drugiej strony wstręt do jedzenia łatwo można było wytłumaczyć. Jakiś wirus
o przedłużonym działaniu lub po prostu stres. No właśnie, stres. W końcu całkiem niedawno dane
mi było przeżyć okropną wojnę, podczas której porządni faceci (oczywiście ci, co walczyli po
mojej stronie) musieli pokonać obrzydliwe, okrutne demony, by uchronić świat przed
zniewoleniem i unicestwieniem. Wystarczy, żeby dziewczę zrobiło się trochę nerwowe, prawda?
Tym bardziej że wspomniane dziewczę to skromna nauczycielka angielskiego ze szkoły średniej
w Oklahomie, której przez czysty przypadek przyszło odgrywać rolę ni mniej, ni więcej tylko
Umiłowanego Wcielenia Bogini. A wszystko to działo się w świecie bardziej przypominającym
starodawną Szkocję i starożytną Grecję niż Broken Arrow, urokliwe przedmieście Tulsy
w Oklahomie.
Zgadza się. Ale wojna się skończyła, pokonano demony i (takie przynajmniej są
założenia) wszystko wróciło do normy. Dlaczego więc ciemna plama na niebie wzbudziła we
mnie taki lęk? Dlaczego wydała mi się czymś złowieszczym, czymś nieskończenie złym?
Dlaczego, mimo sensownych argumentów, które powinny wlać w moją duszę spokój, nadal
wcale nie jestem taka pewna, czy gdzieś w pobliżu, w jakimś ciemnym miejscu, nie czai się
demon łaknący mojej krwi?
Ożeż ty! Tyle z tego, że znów głowę mi rozsadza…
Kiedy dochodziłam do pomnika MacCallana, byłam jednym kłębkiem nerwów, musiałam
się więc najpierw wyciszyć. Dlatego przystanęłam na chwilę kawałek przed pomnikiem, żeby
pooddychać głęboko i odsunąć od siebie te wszystkie tak bardzo w tej chwili niepożądane myśli.
Po kilku minutach uznałam, że jest już dobrze i mogę skupić się wyłącznie na tym, co miałam
przed oczami. Zachwycać się pięknem tego miejsca, chłonąć emanujące z niego spokój i powagę.
Pomnik MacCallana. Na podwyższeniu z marmuru trzy smukłe kolumny podtrzymywały
kopułę. W środku stał rzeźbiony marmurowy postument, a na nim duża ciężka urna, zawsze
napełniona wonnym olejem. W urnie dzień i noc płonął wieczny ogień. Tego wieczoru
srebrzystoszara wstęga dymu ulatywała idealnie pionowo, wymykała się przez otwór w kopule
i posuwała się dalej, ku niebu.
Powoli podeszłam do schodów prowadzących na marmurowe podwyższenie,
zachwycając się przepięknym widokiem złocistego płomienia na tle nieba bez gwiazd. To ja
zarządziłam, że pomnik ten to tylko kolumny, kopuła i wieczny ogień. Żadnych ścian, żadnego
ograniczenia. Symbol wolności. Wierzyłam, że człowiek, któremu postawiono ten pomnik, byłby
z tego zadowolony.
Powiał bardzo zimny wiatr. Wzburzył mi włosy, musnął lodem policzki. Zadrżałam,
błogosławiąc jednocześnie w duchu nieocenioną Alannę, która namówiła mnie do włożenia
ciepłej peleryny podbitej gronostajami. Wprawdzie z moich pokoi do pomnika szło się króciutko,
ale ten wieczór był wyjątkowo chłodny i wilgotny.
– Lady Rhiannon!
Między kolumnami pojawiło się młodziutkie dziewczę. Dygnęło wdzięcznie i tak
głęboko, że omal nie przysiadło na ziemi.
– Tak?
– Robi się bardzo chłodno. Czy milady życzy sobie, żebym przyniosła grzanego wina?
– Nie, dziękuję… – Gorączkowo szukałam w pamięci imienia zwiewnej istoty. – Mauro,
niczego mi nie potrzeba. Wracaj do łóżka.
– Jak milady sobie życzy. – Uśmiechnęła się nieśmiało, po czym dodała z młodzieńczą
już żarliwością: – Ale jak milady będzie czegoś potrzebowała, to milady mnie wezwie?
Odwzajemniłam uśmiech, z tym że mój na pewno był promienny.
– Dobrze, wezwę ciebie.
Maura umknęła, ja wymownie spojrzałam na urnę.
– Co to znaczy młodość… – mruknęłam do dymiącego płomienia. – Ale nie będę się
wymądrzać. Przecież najpewniej uważasz, że też mam młodzieńczy temperament!
Odpowiedzi, jak można się było spodziewać, nie usłyszałam. Westchnęłam więc tylko
i wstąpiłam na schody. Na ostatnim, trzecim stopniu przysiadłam. Otuliłam porządnie nogi
peleryną, oparłam się łokciem o kolano i głowę podparłam ręką.
– Z tym że tak naprawdę to skąd mam wiedzieć, co myślisz? Przecież nigdy cię nie
znałam – stwierdziłam melancholijnie, jednocześnie upychając za uchem kosmyk włosów, który
łaskotał w policzek.
Miałam nadzieję, że kiedy trochę posiedzę przy pomniku, nastrój mi się poprawi. Od
dawna był nie najlepszy, a chwile spędzone przy MacCallanie zawsze wpływały na mnie kojąco.
Niestety, tym razem to nie zadziałało, bo nadal byłam przygnębiona. Zły nastrój wciąż się
pogłębiał, z sercem też było coś nie tak. Za każdym uderzeniem kłuło niemiłosiernie.
Znów powiał wiatr, i to bardzo energicznie. Szarpnął peleryną, szarpnął włosami, miałam
wrażenie, że z tyłu się uniosły. Dziwne, bo nie miały prawa, były przecież związane rzemykiem,
żeby nie opadały na twarz. Kiedy odwróciłam głowę, starając się dojrzeć, jak to jest z tym
rzemykiem, nagle kątem oka coś wychwyciłam.
To coś było ciemne i raczej nie chodziło o ciało stałe. Raczej ciekłe, jakaś maź, która się
przesunęła tuż na granicy pola widzenia.
Natychmiast problem wymykających się rzemykowi włosów wywietrzał mi z głowy.
Wkurzyłam się. Siadłam prosto jak świeca, spoglądając z wysoka, gotowa przepędzić wszystko
i wszystkich, którzy ośmielają się naruszać moją prywatność.
– Kto tam jest? – odezwałam się tonem władczyni.
Jednak odpowiedziała mi cisza.
Rozejrzałam się bacznie dookoła. Niebo przesłaniały chmury, jedyną jasną plamą był
płomień tuż przede mną, poza tym wszędzie czerń, bardzo adekwatna do mojego mrocznego
nastroju. Oprócz ciemności nic nie widziałam, nie dochodził mnie też żaden dźwięk, żaden
podejrzany szelest czy trzask gałązki, czyli żaden odgłos świadczący o tym, że ktoś się skrada.
Ożeż ty! Shannon! Wyluzuj, dziewczyno! Po prostu coś ci się przywidziało. Wiatr
porusza drzewami, a twoja wyobraźnia, jak wiadomo, bardzo rzadko jest w stanie spoczynku. Nic
się nie dzieje…
Niestety, gdzieś tam z boku znów coś mignęło. Odwróciłam się błyskawicznie
i zamarłam. Tak! To ona! Znów tamta ciemność, tamta czerń, ciemniejsza niż czerń nocy.
Rozlewa się jak atrament. Czarny atrament po czarnym papierze…
Zadrżałam spazmatycznie, a to z kolei ożywiło moją pamięć. Czerń, ciemności…
Bogowie ciemności… To o nich mówiła Alanna, gdy tylko przybyłam do Partholonu. O złych
bogach, których imion lepiej nie wypowiadać na głos…
W tym momencie mój żołądek ze strachu zwinął się w kłębek. O matko! Co to w ogóle
znaczy?! Przecież nigdy, przenigdy nie miałam z tymi przerażającymi istotami żadnej styczności,
nigdy nie robiłam z nimi jakichś mrocznych interesów! Przecież nawet nic o nich nie wiem!
Dlaczego więc już na samą myśl o bogach ciemności trzęsę się jak galareta?
Nie, to wszystko razem absolutnie mi się nie spodobało!
Jakby okropne przygnębienie, które prześladowało mnie wcale nie od wczoraj, to było
jeszcze za mało! Naprawdę okropne, dołujące o wiele bardziej niż zwyczajny smutek czy
poczucie osamotnienia.
Tragedia.
– Och, tato… – Ukryłam twarz w dłoniach. – Tak bym chciała, żebyś żył! Tak bym
chciała z tobą porozmawiać o tym, co dzieje się we mnie, w moich myślach, duszy… Po prostu
masakra…
Któraś z moich szarych komórek, ta złośliwa, zaśmiała się szyderczo. Co ci da to
jęczenie, idiotko! Przecież on nie jest twoim prawdziwym ojcem. Tak samo jak ten świat wcale
nie jest twoim światem. Jesteś tu zwyczajnym intruzem. Uzurpatorką.
– Nieprawda! Teraz to mój świat! Mój! – krzyknęłam, po czym zalałam się rzęsistymi
łzami.
Mój wrzask wstrząsnął ciszą nocy i odbił się echem od kolumn. Dziwnym echem, bo
wyjątkowo głośnym, o mocy dzwonu.
Aż podskoczyłam ze strachu, ale natychmiast się opamiętałam. I zaśmiałam,
autoironicznie rzecz jasna, bo doszło do tego, że zachowuję się jak debilka.
– No nie! Totalnie mi odbiło! Drę się jak głupia i wyobrażam sobie, że za każdym
drzewem chowa się koszmarne monstrum!
Zabrzmiało to prawie dowcipnie i wreszcie na duszy zrobiło się odrobinę lżej. Otarłam
łzy, odetchnęłam głęboko i spojrzałam w niebo. A tam, ku memu wielkiemu zdumieniu,
zobaczyłam srebrzyste kółko, czyli księżyc w pełni. Natrafił na wyrwę w chmurach, dzięki
czemu mógł ukazać się nad koronami drzew. Dumne ciało niebieskie, porażające eteryczną
urodą. Tak piękne, że musiałam się do niego uśmiechnąć.
I to on, pan Księżyc, wysłuchał mojej krótkiej deklaracji:
– Owszem, nie urodziłam się w tym świecie, ale dla mnie nie ma to żadnego znaczenia.
Kocham tu być, bo tu jest moje miejsce! Koniec, kropka!
Zabrzmiało to bardzo stanowczo, wręcz dramatycznie, ponieważ oznajmiłam
najprawdziwszą prawdę. Znalazłam się tu za sprawą niejakiej Rhiannon, prawdziwego Wcielenia
Umiłowanej Epony, pradawnej celtyckiej Bogini Konia. Rhiannon brutalnie (tylko tak to można
określić) wyrwała mnie z Ameryki dwudziestego pierwszego wieku. Ściślej z Broken Arrow
w Oklahomie, gdzie żyłam sobie spokojnie i w wielkim zadowoleniu jako Shannon Parker,
nauczycielka angielskiego w szkole średniej. Dodam, że wyjątkowo atrakcyjna i nadzwyczaj
inteligentna, a także bez grosza przy duszy. Rhiannon dzięki czarom udało się zamienić ze mną
miejscami. Ona tam, ja tu, do Partholonu. Stało się to jakieś sześć miesięcy temu. Kiedy
odzyskałam przytomność po czymś, co wyglądało na bardzo groźny wypadek samochodowy,
okazało się, że raptem znalazłam się w Partholonie, całkiem innym świecie istniejącym
równolegle z tym naszym zwyczajnym światem. W świecie, gdzie mitologia i magia są na
porządku dziennym, a poza tym – uwaga! uwaga! – żyją tam ludzie, którzy są lustrzanymi
odbiciami ludzi z mojej poprzedniej rzeczywistości, tej, która działa się w Oklahomie. Wyglądają
identycznie, mówią tak samo, mają podobny charakter, reakcje, ale oczywiście są kimś innym.
Kimś stąd, z Partholonu.
Ot, choćby ten posąg MacCallana. Pomyślcie tylko, jest to pomnik mojego ojca,
a zarazem i nie ojca. Natychmiast zrobiło mi się przeraźliwie smutno, i nie tylko dlatego, że mój
ukochany tata był o cały świat stąd. Także dlatego, że jego lustrzane odbicie w tym świecie, czyli
MacCallan, ojciec Rhiannon, został zamordowany w wyjątkowo okrutny sposób, a stało się to
niebawem po moim przybyciu do tego świata. Działy się wtedy straszne rzeczy, ale moc Bogini
sprawiła, że byłam świadkiem śmierci MacCallana i mogłam ostrzec cały tutejszy świat przed
nadciągającym złem.
Tak, byłam świadkiem tragicznych wydarzeń. Rozsądek podpowiadał, że przywódca
klanu, lord MacCallan, który zginął na moich oczach, absolutnie nie był moim ojcem, jednak
serce wiedziało inaczej. Szeptało, że MacCallan był wojownikiem i wodzem, a mój rodzony
ojciec, Richard Parker, też. Był przywódcą młodych ludzi, jego polem bitwy było boisko
futbolowe. W rezultacie, ponieważ serce w moim życiu odgrywa wielką rolę, czułam się mocno
związana ze zmarłym MacCallanem, który tak bardzo przypominał mego ukochanego tatę.
– Czasami naprawdę można się w tym wszystkim pogubić – szepnęłam, po czym wstałam
i pogłaskałam urnę. Mój partholoński tata spoczął snem wiecznym tam, gdzie spoczęli jego
wojownicy, w ruinach spalonego zamku MacCallana, ja jednak czułam wielką potrzebę
wzniesienia mu pomnika tu, w świątyni. W ten sposób pragnęłam okazać cześć dzielnemu
wojownikowi i pielęgnować pamięć o nim. Postąpić tak, jak bym postąpiła w przypadku
rodzonego ojca, tym bardziej że rodzonej córki MacCallana nie było tutaj, ponieważ przemieściła
się do innego świata. A Rhiannon bardzo swego ojca kochała. Dowiedziałam się o niej już
mnóstwo i wiele z tych informacji brzmiało bardzo niepokojąco, a niektóre z nich według mnie
były wręcz upokarzające, niemniej w jej miłość do ojca nikt nie wątpił.
Rhiannon przeniosła się do Ameryki dwudziestego pierwszego wieku, ja do pradawnego
Partholonu. Wskoczyłam na jej miejsce, od razu zajmując oszałamiająco wysoką pozycję.
Zostałam lady Rhiannon, Wielką Kapłanką Partholonu, Umiłowaną Wybranką Epony
i Wcieleniem Bogini. Oczywiście byłam niezmiernie ciekawa, czy Rhiannon w tym samym
stopniu co ja jest zadowolona z nowej pozycji zawodowej i społecznej, kiedy to została kiepsko
opłacaną nauczycielką w szkole publicznej w Oklahomie. (Ha, ha!).
Bardzo rozbawiona tą sugestią wyruszyłam w drogę powrotną do Świątyni Epony,
mamrocząc pod nosem:
– Jasne, że zachwycona! Bo i jest czym, prawda? Zupełnie nie rozumiem, dlaczego
raptem zachciało jej się tu wrócić!
A tak, kilka miesięcy temu podjęła takie zabiegi. Kiedy przypomniałam sobie o nieudanej
próbie Rhiannon ponownej zamiany miejsc, robiło mi się bardzo nijako. Owszem, nie byłam
stąd, z Partholonu, jednak zdążyłam się już do tej mitycznej krainy bardzo przywiązać. Teraz to
był mój kraj, a Partholończycy byli moim ludem. Natomiast Epona moją Boginią.
Przymknęłam oczy i zwróciłam się do Niej, mojej Bogini, z krótką, lecz bardzo gorącą
prośbą:
– Epono, błagam, spraw, żebym nigdy nie ruszała się stąd na krok.
I zaraz potem poczułam tak zwany ucisk w dołku. Nie było to miłe, ale przede wszystkim
bardzo niepokojące. Czyżby droga Rhiannon znów uciekała się do swoich sztuczek, żeby
ściągnąć mnie z powrotem do Oklahomy? A sama wrócić do Partholonu? Nie dało się ukryć, że
było to całkiem możliwe. Moja zła kondycja fizyczna i psychiczna mogła z dużym
prawdopodobieństwem świadczyć o tym, że się nie mylę. Mogłam odczytać to jako znak od
Epony, która uprzedza, że wkrótce pojawi się problem i mam być czujna.
O nie! Tylko nie to! Już na samą myśl, że mogłabym opuścić Partholon, ukochanego
męża i wiele innych osób, które zdążyłam pokochać, zrobiło mi się słabo. A także niedobrze, co
ostatnio nie było zresztą niczym niezwykłym.
Jak i teraz, kiedy w żołądku znów coś przewracało się podejrzanie, czego miałam
serdecznie dość. Podobnie jak strachu, który powrócił, kiedy zimny powiew wiatru po raz
kolejny zmroził mi policzki. Chłód wdarł się pod pelerynę, zadygotałam, a przed oczyma znowu
pojawiła się ruchoma ciemna plama, niepokojąca, tajemnicza, złowroga…
Doszło więc do tego, że mam halucynacje!
Czyli jest super. Ale co się dziwić, skoro mój mąż wyjechał, by sprawdzić, jak Partholon
dźwiga się po pożodze wojennej. Nie ma go już prawie miesiąc i zaczynam świrować.
Ale się nie poddam. Nie! Wyprostowałam się, a ostatnie hasło kilkakrotnie powtórzyłam
w duchu. Nie poddam się, nie ma takiej opcji. Rhiannon jest w Oklahomie, ja w Partholonie, i tak
już pozostanie. Trzeba mieć tylko oczy i uszy otwarte, być wyczulonym na wszystko, co
podejrzane lub choćby dziwne, i będzie dobrze. (Mówić łatwo… Przecież wiem! Ale i tak się nie
poddam). A jeśli chodzi o te mdłości, to jak już wspominałam, pewnie podłapałam jakiegoś
wirusa, na przykład grypę żołądkową. No i do tego dochodzi jeszcze stres. Oczywiście musiał
pojawić się w sytuacji, gdy właśnie wyszłam za mąż, a mój małżonek gdzieś zniknął na cały
miesiąc. Na szczęście ClanFintan lada dzień ma wrócić do domu i wszystko będzie jak dawniej.
Tę pełną optymizmu informację powtórzyłam w duchu kilkakrotnie i starając się nie
zauważać otaczających mnie egipskich ciemności, przyśpieszyłam kroku, wpatrzona przed
siebie, w jasno oświetloną świątynię. Ale to nie wszystko, bo dla kurażu jeszcze sobie
pogwizdywałam. Robiłam to bardzo głośno, a melodyjka, którą gwizdałam, pochodziła z bardzo
popularnego w latach sześćdziesiątych sitcomu „The Andy Griffith Show”.
ROZDZIAŁ DRUGI
Niestety, następnego dnia wcale nie było lepiej.
– O nie… – zajęczałam i szybko wyplułam na rękę do połowy przeżuty kawałeczek
truskawki maczanej w czekoladzie. – Co z nią jest?
Już sam wygląd był podejrzany, przecież przypominała kawałeczek surowego mięsa.
Ostrożnie ją powąchałam, krzywiąc się niemiłosiernie, i z wyrzutem spojrzałam na przyjaciółkę,
która w tym świecie była nie tylko moją najbliższą powierniczką, lecz także nieocenioną
asystentką. Mówię o Alannie, niezastąpionej Alannie, która wiedziała wszystko o wszystkich
i wszystkim w Partholonie. Tylko dzięki jej pomocy zachowywałam się jak prawdziwe Wcielenie
Bogini, a nie jak przysłowiowy słoń w składzie porcelany.
– Alanno, chyba jest spleśniała.
Masakra. Nie dość, że mam za sobą kolejną bezsenną noc, to jeszcze niewiele brakowało,
bym władowała do i tak już zmaltretowanego żołądka coś paskudnego i niezdrowego.
Alanna nachyliła się nad talerzem z truskawkami, które były ułożone bardzo ładnie,
wręcz artystycznie. Wzięła jedną z nich, powąchała i ostrożnie odgryzła kawałeczek.
– Mmm… – Oblizała się jak szczęśliwy kotek po wychłeptaniu śmietany. – Nie, to
musiała być tylko ta jedna, bo moja smakuje cudownie. – Nadgryzioną truskawkę włożyła do ust,
przeżuła, przełknęła.
Smakowała jej, widać było po minie, więc nie pozostawało mi nic innego, jak przyznać
Alannie rację.
– Aha… czyli po prostu ta jedna mi się trafiła. – Niemniej przed wzięciem następnej
truskawki przyjrzałam im się bardzo dokładnie i wybrałam wyjątkowo dorodną i kuszącą
apetycznym wyglądem. Ostrożnie odgryzłam kawałeczek i… znów ta sama historia!
Wspomniany kawałeczek błyskawicznie znalazł się na mojej dłoni. – Fuj! Po prostu obrzydliwa!
Alanno, nie gniewaj się, ale możesz jej spróbować? Proszę! Wolałabym wiedzieć, czy
przypadkiem nie oszalałam.
Alanna nie protestowała, jak na najlepszą przyjaciółkę przystało, poza tym tego dnia była
wyjątkowo sprężona, gotowa do wszelkich czynów i poświęceń, jako że kierowała
przygotowaniami do uroczystości, która miała odbyć się niebawem. Wiadomo, że taka
mobilizacja działa wielostronnie, dlatego nie marudziła, nie krzywiła się, tylko bez wahania
chwyciła napoczętą truskawkę, powąchała i nadgryzła po czerwieńszej stronie, bardziej
wystawionej na cieplutkie słoneczko. Okej, wybrała superdojrzały kawałek, ale i tak tylko
czekałam, kiedy skrzywi się i wypluje wredną truskawkę. Oczywiście na swoją rękę. Moją
przezornie wycofałam poza linię strzału.
No więc czekałam.
Alanna wreszcie przełknęła to, co ugryzła, po czym wlepiła we mnie te swoje przepiękne
sarnie oczy.
– Tylko mi nie mów, że smakowała cudownie! – zawołałam.
– Rheo, bardzo mi przykro, ale tak właśnie jest. Naprawdę bardzo dobra. Proszę, spróbuj
sama.
Podała mi malusieńki kawałeczek, który pozostał ze wspomnianej truskawki, ale gdy
tylko dobiegła mnie kombinacja zapachów czekolada plus truskawka, skrzywiłam się paskudnie
i oznajmiłam:
– O nie! Za nic nie wezmę tego do ust.
– To dlatego, że masz kłopoty z żołądkiem. – Spojrzała na mnie z troską. – Trwa to
stanowczo za długo. – W sarnich oczach była już nie zwykła troska, tylko wielki niepokój. –
Dobrze, że Carolan wraca dziś razem z ClanFintanem.
Carolan, czyli coś w rodzaju lekarza. Oczywiście, że tylko coś w rodzaju, bo co on niby
może wykryć bez badania krwi, promieni rentgenowskich i tak dalej, i co niby może wyleczyć
bez penicyliny, aspiryny i tak dalej? Nic! Rzecz jasna nie podzieliłam się tymi wątpliwościami
z Alanną, ponieważ Carolan nie tylko był uważany za najlepszego Uzdrowiciela pod słońcem.
Był również mężem Alanny.
– Milady! – Jedna z nimfetek, czyli panien służących, podbiegła do mnie i dygnęła
wdzięcznie. – Czy wolno mi umyć rękę milady?
– Dziękuję, zrobię to sama – oświadczyłam, wyjmując jej z rąk wilgotny lniany ręcznik.
I szybko dodałam, żeby swoją odmową nie zranić małego ego nimfetki: – A ty, bardzo proszę,
przynieś mi coś do picia.
– Już biegnę, milady! – zakrzyknęło rozpromienione dziewczę.
– I przynieś, proszę, drugi puchar dla Alanny! – zawołałam za nią, kiedy niemal
dosłownie frunęła już do drzwi.
– Oczywiście, milady! – rzuciła przez ramię, wcale nie zwalniając.
Znikła za progiem, a ja pomyślałam, że żywot Wcielenia Bogini i Umiłowanej Epony jest
bardzo przyjemny. Rewelacyjnie przyjemny! Było mi jak w puchu, kochał mnie, wręcz uwielbiał
tak zwany ogół społeczeństwa. Obsługiwało mnie całe stado gorliwych panien służących, które
nie miały innych ambicji jak tylko to, by spełniać wszystkie moje życzenia i zaspokajać potrzeby.
No i coś jeszcze. Moja garderoba! Przepastne szafy są zapchane ekskluzywną odzieżą, a co to dla
kobiety znaczy, tłumaczyć nie muszę. Powinnam też dodać, że szuflady są pełniusieńkie (ucisz
się, moje serce!) biżuterii. Jak się tego nie zobaczyło na własne oczy, to się nie uwierzy, ale
zapewniam, są tam kilogramy złota, pereł, diamentów, a wszystko to arcydzieła sztuki
jubilerskiej! Bądźmy szczerzy. Na pewno w Partholonie żyłam, delikatnie mówiąc, na wyższym
poziomie niż w Oklahomie, gdzie harowałam w szkole i utrzymywałam się z nader skromnej
pensji. Ale niespodzianka, co?
Wytarłam rękę i wróciłam do stołu, przy czym mojemu bacznemu spojrzeniu nie umknął
fakt, że sarnie oczy nadal wlepiały się we mnie.
– O co znowu chodzi? – spytałam tonem, który jasno oznajmiał, że Alanna, tak się gapiąc,
doprowadza mnie do rozpaczy.
– Rheo, ostatnio jesteś niepokojąco blada.
– Nie zaprzeczam. Bo tak właśnie się czuję, niepokojąco blado – odparłam, co nie
wypadło zbyt grzecznie, dlatego dokończyłam słodziutko i z uśmiechem: – Alanno, doceniam
twoją troskę i bardzo ją sobie cenię, ale naprawdę nie ma powodu do obaw. Może dopadła
mnie… no, na przykład jakaś lżejsza odmiana malarii czy coś w tym stylu.
– Ale tak długo? Aż siedem dni?!
– Albo aż siedem dni, albo tylko siedem dni – rzuciłam swobodnym tonem.
Aha, przypominam, że Partholończycy nie składają siedmiu dni w jeden tydzień.
– Błagam, Rheo, nie taktuj tego tak lekko! – tragizowała Alanna. – Przecież widzę, że nie
jest z tobą dobrze. Przede wszystkim chodzi o jedzenie, pod tym względem całkowicie zmieniłaś
obyczaje, i to na gorsze, na fatalne! Moim zdaniem już straciłaś na wadze!
Słuchałam jej jak urzeczona. Kochana Alanna nadawała jak najprawdziwsza mamuśka.
Żadna tam najlepsza przyjaciółka, tylko zatroskana mamuśka.
– Alanno, podziębiłam się, to wszystko. Pogoda nas nie rozpieszcza…
– Przecież jeszcze nie ma zimy.
– No… niby tak, ale odkąd tu jestem, upałów też nie ma, prawda? A naiwnie na początku
myślałam, że tu zawsze jest cieplutko. Tak pomyślałam, kiedy zobaczyłam to! – Spojrzałam
znacząco na ścianę ozdobioną pięknym malowidłem przedstawiającym pewną osobę łudząco
podobną do mnie.
Owa osoba dosiadała srebrzystobiałej klaczy, prezentując przy okazji całemu światu
kompletnie goły biust. Podkreślam – owa osoba, nie klacz! A kilkanaście skąpo odzianych panien
służących (panien przynajmniej w teorii) baraszkowało dookoła, sypiąc obficie kwiatki.
Alanna roześmiała się.
– Rhiannon w całym Partholonie kazała namalować mnóstwo fresków przedstawiających
obrzędy wiosenne i letnie. Uwielbiała skąpe stroje.
– Nie tylko to… – mruknęłam, ponieważ byłam już doinformowana.
Gdy tylko tu się zjawiłam, szybko dotarło do mnie, że wszystkie osoby, które są
lustrzanymi odbiciami osób znanych mi z dawnego świata (na przykład Alanna była odbiciem
lustrzanym mojej najlepszej przyjaciółki Suzanny), także charakterem nie różnią się od
pierwowzoru. Jedynym wyjątkiem było moje lustrzane odbicie, czyli Rhiannon. Miała całkiem
inny charakter. Powiem nawet nieskromnie, że była całkowitym przeciwieństwem osoby tak
sympatycznej i kontaktowej jak ja. Razem z Alanną podejrzewałyśmy, że przyczyny należy
szukać przede wszystkim w wychowaniu. Mnie wychował ojciec, od pieluszek wpajając zdrowe
zasady moralne, a Rhiannon od pieluszek szykowano na skrajnie samolubną, nieludzko
rozpuszczoną Wielką Kapłankę. W rezultacie wyrosła z niej kompletna świruska. Każdy, kto
poznał ją choć trochę bliżej, albo ją przeklinał, albo jej się bał. Albo i bał się, i przeklinał
zarazem. Była potworną, pozbawioną jakichkolwiek zasad egoistką i egocentryczką.
Teraz rozumiecie, że wcale nie było mi łatwo wejść w jej skórę.
Tylko trzy osoby w Partholonie wiedziały, że nie jestem prawdziwą Rhiannon. Alanna, jej
mąż Carolan i mój mąż, ClanFintan. Wszyscy pozostali byli pewni, że charakter lady Rhiannon
przed kilkoma miesiącami uległ diametralnej i zachwycającej zmianie. Wtedy też dokonałam
korekty w imieniu, puszczając w obieg skróconą wersję, która brzmi: Rhea. Natomiast moja
prawdziwa tożsamość, jak sobie tego życzyłam, dla ogółu pozostała tajemnicą. Moim zdaniem
nie było najmniejszego sensu informować partholońskiego ludu, że osoba, której oddają cześć,
została podebrana z innego świata i z innego czasu, to znaczy z Oklahomy w początkach
dwudziestego pierwszego wieku. A poza tym, co niewątpliwie w ostatecznym rozrachunku
najbardziej przyczyniło się do tego, że zajęłam takie właśnie stanowisko, Epona, Bogini tego
świata, dała mi jasno do zrozumienia, że to mnie, właśnie mnie wybrała na swoją Umiłowaną.
Naprawdę!
Musiałam przerwać te rozważania, ponieważ Alanna cichym chrząknięciem przypomniała
o swojej obecności.
A po chrząknięciu rozległ się jej pełen troski głos:
– Rheo, dziewczęta mówiły, że wczoraj wieczorem byłaś przy pomniku MacCallana
dłużej niż zazwyczaj.
– Dobrze wiesz, że lubię tam posiedzieć – mruknęłam, odruchowo umykając wzrokiem.
Robiłam tak, gdy nie chciałam, by przyjaciółka zbyt wiele ze mnie wyczytała, a była w tym
dobra. Jak i we wszystkim zresztą. Nie chciałam więc, by upewniła się, że jednak nie wszytko
jest w porządku. Pamiętałam przecież doskonale, że wczoraj wieczorem przy pomniku
MacCallana spotkało mnie coś bardzo niemiłego. – Alanno, wiesz, chciałam się ciebie o coś
zapytać. Kiedyś wspomniałaś o jednym ze służących Rhiannon, no… o tym, który nazywał się…
tak jakoś… chyba na B.
– Bres. – Wypowiedziała to imię z nieskrywaną odrazą.
– A tak, Bres. Mówiłaś, że on czci bogów ciemności. Czy tak?
– Tak – przyznała Alanna. – Bres posiadł moc, którą dostał od zła i ciemności. –
Przerwała na moment. – Rheo, dlaczego w ogóle o niego pytasz?
Wzruszyłam ramionami, starając się sprawiać wrażenie osoby, dla której przedmiot
rozmowy tak naprawdę jest obojętny.
– Och, sama nie wiem… Może dlatego, że wczoraj wieczorem było bardzo zimno
i pochmurnie. Rozumiesz, tak jakoś nieprzyjemnie, i czegoś tam się nawet wystraszyłam.
– Rheo, to też mnie bardzo martwi. Bo ty…
Na szczęście nasza rozmowa została przerwana, bo ktoś wszedł, czy raczej wbiegł po
marmurowej posadzce. Oczywiście była to nimfetka. Niosła tacę, na której stały dwa kryształowe
puchary z czymś, co wyglądało (o radości!) na mego ulubionego merlota. Nimfetka wbiegła, ale
ani kropla cennego trunku z pucharów się nie uroniła. Nimfetki tak już mają.
– Przyniosłam wino dla milady.
– Dziękuję… – odparłam, jak zwykle gorączkowo szukając w pamięci imienia kolejnej
nimfetki z mego licznego stadka – …Noreen!
– Jestem szczęśliwa, że mogłam usłużyć Umiłowanej Epony – odpowiedziała elegancko
nimfetka i oddaliła się. Biegiem, jak to nimfetka. Rude włosy powiewały na wietrze, który
wytwarzała przecież sama. Nieprawdopodobne, ileż w tej małej energii! Jak w każdej nimfetce
zresztą.
Jeden z pucharów podałam Alannie, drugi uniosłam wysoko.
– Za szczęśliwy powrót naszych mężów!
Specjalnie wzniosłam taki toast, mając nadzieję, że pod jego wpływem temat rozmowy
ulegnie zmianie. I faktycznie, myśli Alanny błyskawicznie pobiegły innym torem. Wiadomo
jakim, bo zarumieniła się jak panienka.
– O tak! Wypijmy za naszych mężów! – zawołała uśmiechnięta od ucha do ucha.
Uniosłyśmy puchary do ust i…
– O nie! – wrzasnęłam, omal się nie dławiąc pierwszym łykiem boskiego zazwyczaj
napoju. – Obrzydliwość! – Wetknęłam nos w puchar i skrzywiłam się. Wino było skwaśniałe, co
do tego nie miałam żadnych wątpliwości, dlatego kontynuowałam podniesionym głosem: – Nie,
kompletnie tego nie rozumiem! Jestem Umiłowaną Epony! Czyżby ten fakt raptem stał się
nieistotny i dlaczego podaje mi się wszystko spleśniałe i skwaśniałe? Same paskudztwa?!
Zepsute, przeleżałe, nieświeże?!
Taki wybuch absolutnie nie był w moim stylu. Jasne, mam temperament, ale nie jestem
jędzą. Gdy to do mnie dotarło, przeżyłam szok, a także zrodziły się w mojej głowie oczywiste
pytania: Co się ze mną dzieje? I dlaczego wciąż się tak czuję, jakbym zaraz miała się rozryczeć?
– Rheo, pozwól mi spróbować twego wina.
Alanna odebrała ode mnie puchar, czujnie powąchała, po czym wypiła całkiem porządny
łyk.
A po pierwszym zaraz drugi.
– No i co? – spytałam tonem, który znakomicie wyrażał całą moją frustrację, w której
niewoli się znalazłam.
– I nic – odparła Alanna, patrząc mi prosto w oczy. – Wino jest bardzo dobre.
– O kurde… – Tak, wyrzuciłam z siebie to popularne nieeleganckie słowo, a następnie
osunęłam się na szezlong obok zastawionego stołu. – Czyli umieram. Na pewno mam raka…
albo guza mózgu… albo tętniaka. Możliwości jest wiele, w każdym razie już się kończę. – Teraz
faktycznie byłam bardzo bliska łez.
Co musiało być doskonale widoczne, ponieważ Alanna błyskawicznie znalazła się obok
mnie. Przysiadła na szezlongu, wzięła mnie za rękę i powiedziała kojąco:
– Rheo, to wszystko nerwy, na pewno. Nie ma się czemu dziwić, skoro w tak krótkim
czasie przeżyłaś tak wiele. Och, bardzo, bardzo wiele. Dlatego jesteś tak podenerwowana
i strasznie wybuchowa.
Czyli w oczach najbliższej przyjaciółki przemieniłam się w zwyczajną choleryczkę. Nie
tylko w jej oczach, w swoich też. I co teraz? Będą wypędzać ze mnie złe humory, puszczając mi
krew? Wywiercą dziurę w czaszce albo mają na podorędziu jeszcze jakąś inną metodę, taką
rozkoszną, rodem ze średniowiecza?
A jeśli to jakieś bakterie? Zaraz, chwileczkę, jak to tam było z tym produkowaniem
penicyliny ze spleśniałego chleba?
– Nie martw się, Rheo. Carolan będzie wiedział, jak ci pomóc – powiedziała miękko
Alanna, głaszcząc mnie po ramieniu.
– O tak. Na pewno – mruknęłam.
Oczywiście! Pomoże mi! Po swojemu, w tym świecie przecież nie ma żadnych
technologii, żadnych akademii medycznych, aparatury, nic, po prostu nic. Carolan
najprawdopodobniej każe mi pić wywar ze zdechłej żaby czy z innego ścierwa, a sam będzie
wymrukiwać jakieś zaklęcia.
Czyli mój los jest już przesądzony. Nadziei nie ma.
– A teraz kąpiel – oświadczyła Alanna i nadal trzymając mnie mocno za rękę, wstała
z szezlonga. – Od razu poczujesz się lepiej. Wypluskasz się, a potem pomyślimy, co na siebie
włożysz, a na koniec dobierzemy klejnoty. Chodź, Rheo. Proszę.
Wstałam. Nie powiem, że żwawo, dlatego spryciula Alanna szybko dodała:
– Rano, kiedy byłaś u Epi, do świątyni przyjechał złotnik. Przywiózł nowe klejnoty. O ile
mnie pamięć nie myli, są wśród nich bardzo ładne kolczyki z diamentami. Aha, zauważyłam też
przepiękną broszę ze złota.
– No cóż… Skoro nalegasz…
Uśmiechnęłyśmy się do siebie szeroko. Przecież od razu odgadłam, co jest grane.
Kochana przyjaciółka wiedziała, jak mnie skusić. Moja słabość do najprzeróżniejszych błyskotek
była powszechnie znana. Nowe kolczyki czy brosza były znakomitym sposobem na to, by
poprawić mi samopoczucie. Prawie tak samo skutecznym, jak chwile spędzane razem z Epi, moją
niezwykłą klaczą. Epi oficjalnie nosiła imię Bogini, uznałam jednak, że to zbyt napuszone,
dlatego Eponę przerobiłam na Epi. Kochana klaczka stanowiła swoisty koński ekwiwalent mojej
osoby, ponieważ też była Umiłowaną Bogini. Od razu połączyła nas bardzo silna więź, choć takie
określenie brzmi za słabo. Ta więź była po prostu magiczna.
Nagle, gdzieś tak w połowie drogi do moich pokoi przystopowałam.
– Alanno! A może moje dziwne zachowanie jest reakcją na to, co teraz dzieje się z Epi?
Klacz miała być kryta w Samhain, czyli w nocy z trzydziestego października na
pierwszego listopada według kalendarza obowiązującego w Oklahomie. Zgodnie z tradycją
odbywało się to co trzy lata, ponieważ w Partholonie liczba trzy miała magiczną moc. Dlatego
klacz, a w istocie rzeczy Wcielenie Bogini, zawsze była kryta pod koniec trzeciego roku, co
miało zapewnić dobre plony podczas kolejnych trzech lat.
Do Samhain musieliśmy poczekać jeszcze kilka dni, ale Epi już była bardzo niespokojna.
Od tygodnia, dokładnie od dnia, w którym do świątyni przybył jej przyszły oblubieniec.
– Rhiannon nigdy podczas krycia Epi nie zachowywała się inaczej – poinformowała mnie
Alanna.
– Wcale się nie dziwię! Ta jędza absolutnie nie potrafiła wczuć się w nastrój swojej
klaczy, przecież widziała tylko siebie, czuła tylko swoje nastroje! A poza tym sama bez przerwy
była napalona! Rozumiesz, o co chodzi?
Alanna pokiwała głową, po czym zgodnie wybuchnęłyśmy śmiechem. Było mi to bardzo
potrzebne, bo wreszcie trochę się odprężyłam.
Dotarłyśmy do drzwi pokoju kąpielowego, pilnie strzeżonych przez dwóch
fantastycznych wojowników, których, dodam mimochodem, w świątyni nie brakowało. Epona
była przecież Boginią Wojownikiem, dlatego w skład jej personelu wchodziła okrągła setka
niezwykle przystojnych, dziarskich młodzieńców. Takich jak te dwa ciacha przy drzwiach, które,
jak zauważyłam nie bez żalu, przywdziały już cieplejsze mundury, czyli przepaski na biodrach
-nieduże, choć do zasłaniania miały sporo – uzupełnili skórzanymi tunikami. Stąd moje ciche
westchnienie. Zasłanianie tylu wspaniałych mięśni to po prostu zbrodnia!
Dobrze, już dobrze! Oczywiście, że jestem mężatką. Pamiętam o tym. Ale trupem też nie
jestem, prawda?!
Kiedy wkroczyłyśmy do rozjaśnionego blaskiem niezliczonych świec pokoju
kąpielowego, natychmiast owionął mnie tak dobrze znajomy i bardzo lubiany zapach wody ze
źródła mineralnego. Czyściusieńkiej i cudownie gorącej, stąd kuszący obłok pary nad
basenikiem, w którym woda była w ciągłym ruchu. Z jednej strony do baseniku nieprzerwanie
napływała czysta woda z bulgoczącego gorącego źródła, a nadmiar odpływał z drugiej strony,
tworząc cicho szemrzący wodospadzik. Gama miłych sercu dźwięków zapraszała serdecznie do
jak najszybszego zanurzenia się w wodzie, obiecując solennie, że przyniesie to wielką ulgę
i ciału, i duszy.
Zsunęłam ciepłą pelerynę, niezbędną część garderoby o tej porze roku, Alanna kilkoma
zręcznymi ruchami pozbawiła mnie jedwabnej szaty, i wreszcie mogłam zanurzyć się powoli
w rozkosznie bulgoczącej wodzie. Usiadłam na dnie baseniku, oparłam się o zaokrąglony brzeg
ulubionej kamiennej półki, zamknęłam oczy i słuchałam, jak Alanna wysyła kolejną nimfetkę.
Po herbatkę ziołową.
Czyli upadek, kompletny upadek. Byłam okropnie zniesmaczona tą nagłą awersją do
wina. Spotkało to mnie, właśnie mnie! Przecież kieliszek mocnego czerwonego wina wypijany
przy różnych okazjach w towarzystwie, albo i samotnie, stanowił, można by rzec, istotną część
mojej osobowości. To nie była zwykła przyjemność. To byłam ja!
Słusznie użyłam czasu przeszłego. Byłam, nie jestem. Innymi słowy, zaczynam się
starzeć, i to w paskudny, nieprzewidziany przeze mnie sposób.
Lat trzydzieści pięć i pół. Niby sporo, a zarazem niezbyt wiele, taka przejściówka,
w każdym razie do wieku sędziwego droga jeszcze daleka. Z tym że sporo myślałam o tej
dalekiej przyszłości, a jakże. Dokładnie zaplanowałam, jak to wtedy ze mną będzie. A będzie
super, ponieważ stanę się jedną z tych ekscentrycznych starszych pań obwieszonych biżuterią,
z głową zawsze prosto od fryzjera, które piją dużo wina, znają się na nim i umierają nagle na
jedną z Chorób Starych Białych Kobiet. (Bardzo korzystnie jest zejść na anewryzm po
wyjątkowo obfitym obiedzie. Podobno wtedy nic nie boli). W związku z powyższym od dawna
pilnie trenowałam złotą i pełną wina jesień życia, co dawało mi wiele radości.
A od jakiegoś czasu od wina mnie odrzuca. Tragedia, po prostu tragedia! Dlatego mocząc
się w źródlanej wodzie, po raz nie wiadomo który próbowałam siebie przekonać, że to na pewno
jakaś wyjątkowo wredna grypa, z powodu której, cytując Alannę, zmieniłam swoje obyczaje
w zakresie żywienia (i picia), poza tym mam regularnego doła, mdłości i wyobrażam sobie różne
okropne rzeczy. Czyli w sumie nie jest sympatycznie, ale to minie, na pewno.
No i po jakimś czasie z grubsza udało mi się siebie przekonać, choć zdawałam sobie
sprawę, że niewątpliwie ma na to wielki wpływ fakt, że jest biały dzień. Gdy jest jasno, koszmary
minionej nocy zawsze wydają się odległe, nierealne, po prostu śmieszne. Co więcej, tego właśnie
dnia miał wrócić do domu ClanFintan. Kiedy pomyślałam, że wieczorem będę miała go przy
sobie, od razu czułam się lepiej. Tak bardzo się za nim stęskniłam, nie było go przecież prawie
przez cały miesiąc. Był to dla mnie bardzo trudny czas, tym bardziej że w tym świecie nie ma
telefonów i poczty elektronicznej. Byliśmy małżeństwem niecałe pół roku, a ja już tak bardzo
przywykłam do nowego życia i tak mocno przywiązałam się do ClanFintana, że chwilowa
rozłąka okazała się po prostu tragedią. Mówiąc najkrócej, czułam przerażającą pustkę i niemoc.
Można by mnie porównać do dzwonu pozbawionego serca. Skorupa pozostała, lecz poza nią nie
ma nic.
No, przesadziłam z tym porównaniem, w każdym razie radziłam sobie z trudem, tym
bardziej że w Partholonie przebywałam od niedawna. W rezultacie czułam się trochę tak, jakby
mnie wsadzili do któregoś z odcinków „Star Treka”, gdzie akcja rozgrywa się w innym wymiarze
wszechświata i nic nie dzieje się tak, jak bym tego chciała. Na przykład nie ma Kirka i żadnej
ślicznotki, do której chciałby się dobrać. A rozwijając tę metaforę, nie jestem ślicznotką dla
żadnego Kirka.
– Proszę, spróbuj to wypić – powiedziała Alanna, podając mi kubek z gorącą herbatą. –
Dobrze ci zrobi na żołądek.
Odebrałam kubek i ostrożnie pociągnęłam nosem, czekając tylko, kiedy aromatyczna
herbatka zmieni się w jakieś obrzydlistwo (taki syndrom Midasa). Tymczasem nic z tych rzeczy.
Nadal czułam przyjemny, kojący zapach ziół i miodu, w związku z czym zdecydowałam się na
pierwszy oszczędny łyczek. I dalej nic. A skoro tak, to można już było zacząć sukcesywnie
wlewać w siebie herbatkę, która miała za zadanie uspokoić zbuntowany żołądek.
– Dzięki, droga przyjaciółko. Już poczułam się lepiej.
Będzie, jak powiedziałam… Będzie, jak powiedziałam… Oby!
– Rheo, służąca mówiła, że wartownicy zauważyli nadciągających wojowników.
Niebawem tu będą, tak jak zapowiadali. Carolan zarzekał się, że wrócą na dzień, dwa przed
Samhainem, do którego zostały dwa dni, i mój Carolan dziś już tu będzie!
Jej oczy rozbłysły. To oczywiste, na tę chwilę, jak każda świeżo upieczona mężatka,
czekała z utęsknieniem.
Doskonale wiedziałam, co teraz przeżywa. Przecież ja, mocząc się w cudownie gorącej
wodzie, wciąż miałam przed oczami fantastyczny, seksowny tors mego małżonka.
– O matko… – ni to szepnęłam, ni to jęknęłam. – Nie mogę się go doczekać.
– Ja też! Ja też! – wyznała żarliwie Alanna. – Okropnie się stęskniłam za Carolanem.
Uśmiechnęłyśmy się do siebie jak dwie serdeczne przyjaciółki, którymi przecież byłyśmy.
A teraz jeszcze, mówiąc obrazowo, jechałyśmy na tym samym wózku.
Po chwili poprosiłam Alannę, by podała mi gąbkę, po czym powiedziałam:
– Domyślasz się, że na powitanie męża chcę być czyściutka, pachnąca i pięknie ubrana.
Z tym że ubranie będzie niezbędne tylko podczas części oficjalnej, bo potem…
Wzięłam z półki śliczną buteleczkę z ulubionym mydłem waniliowym i zaczęłam
nasączać gąbkę, natomiast Alanna zabrała się do przekopywania zapchanych szaf.
– Dobrze, że Victoria też już wróci – powiedziałam, namydlając się zawzięcie. Stęskniłam
się za Wielką Łowczynią, tym bardziej że nie widywałam jej często. Victoria z racji swojej…
hm… profesji prawie zawsze była w drodze. Dlatego wiadomość, którą przekazał mi posłaniec
centaur (coś w rodzaju poczty konnej, tyle że kurier wmontowany jest w konia) niezmiernie mnie
ucieszyła. A powiadomił nas, że Victoria dołączyła do wojowników mego męża i wraca razem
z nimi. Z Wielką Łowczynią łączyła mnie serdeczna przyjaźń. Bardzo chciałam, by Świątynia
Epony stała się jej drugim domem.
– Być może znowu zobaczymy uśmiechniętego Dougala! – zawołała Alanna, spoglądając
na mnie roziskrzonym wzrokiem.
– Nie jest tak źle, Alanno. Czasami się uśmiecha. Widziałam na własne oczy.
– Owszem, też widziałam, jak coś tam robił z twarzą, ale dla mnie nie był to uśmiech,
tylko jakiś grymas, jakby bolał go brzuch. Może zaraził się od ciebie!
– Przestań, Alanno! Dougal naprawdę nie ma lekkiego życia. ClanFintan ciągle się
z niego nabija, ty też. Te wasze nieustające docinki o nim i Victorii… W rezultacie biedny
chłopak cały czas chodzi czerwony jak burak.
– A właśnie! Czerwieni się! Ciekawe, jak to właściwie między nimi jest. Co o tym
sądzisz?
– Na początku myślałam, że Dougal zadurzył się w Victorii, a ona nie zwraca na niego
uwagi. Ot, kolejna nieszczęśliwa jednostronna miłość… Ale posłuchaj tylko, podpatrzyłam, jak
nagle znikają ze świątyni. Rozumiesz, i ona, i on, prawie w tej samej chwili. Niby osobno, niby
każde gdzieś tam się udaje w swoich sprawach, ale wiadomo, o co chodzi, prawda? Następnego
dnia Victoria wyjechała i od tej pory Dougal chodzi jak struty. Wystarczy o niej wspomnieć, a on
od razu robi się czerwony jak burak. Innymi słowy, choć tak do końca nie wiadomo, jak to
między nimi jest, można uznać prawie na sto procent, że mamy nową parę kochanków. Nie, nie
prawie. Na całych sto procent!
Alanna zachichotała, po czym stwierdziła zachwycona:
– A on rumieni się tak słodko, prawda?
– I kto to mówi! – Chlapnęłam wodą.
Alanna, zręcznie odskakując w bok, zaprotestowała:
– Wcale się nie rumienię!
– Oczywiście, że nie! Ty się nie rumienisz, a ja nie przeklinam! Wszystko prawda! –
Śmiałyśmy się jak głupie, a kiedy w końcu przestałam rechotać, poprosiłam: – Alanno, rzuć we
mnie ręcznikiem! – I zaczęłam wycierać się bardzo energicznie, wręcz desperacko, ponieważ
właśnie podjęłam pewną decyzję. A była to decyzja z tych nieodwołalnych. Bez względu na to,
co działo się dotąd, tego wieczoru, kiedy wreszcie znajdę się u boku męża i wśród mnóstwa
przyjaciół, będę czuła się dobrze. Więcej, znakomicie. Nic, absolutnie nic nie będzie mi dolegać.
– Jestem bardzo zadowolona, Alanno, że ClanFintan kazał Dougalowi zostać w świątyni
i nadzorować budowę nowych kwater dla centaurów. Dzięki temu chłopak ma poważne zadanie
do wykonania i brak mu czasu na smutne rozmyślania.
Przed kilkoma miesiącami Dougal stracił brata. Jakiś czas potem, jak wskazywały
wszystkie znaki na niebie i na ziemi, zakochał się w Wielkiej Łowczyni. Niby coś tam się między
nimi zaczęło, ale gładko nie poszło, dlatego młody centaur bardzo potrzebował zajęcia, które by
go zaabsorbowało, odegnało smutne wspomnienia o zmarłym bracie i przesłoniło obraz pięknej
łowczyni.
– A wiesz, Rheo, mam dziwne przeczucie, że Victoria wcale nie przypadkiem natknęła się
na naszych wojowników i postanowiła towarzyszyć im w drodze powrotnej do świątyni. Tak
naprawdę to ona chce wrócić do… – Alanna zrobiła znaczącą minę, unosząc jednocześnie brwi,
przez co wyglądała jak jasnowłosy króliczek – …do Dougala!
– Mam nadzieję, że tak jest – odparłam pełna wiary, bo życzyłam im jak najlepiej. Gdy
skończyłam się wycierać, Alanna podsunęła zwój połyskliwej tkaniny do oceny. Pogłaskałam
materiał, wyraziłam pełną aprobatę i dalej toczyłam swój wywód: – Moim zdaniem Victoria
i Dougal to wspaniała para. Różnica wieku nie ma żadnego znaczenia, tym bardziej że na moje
wyczucie Victoria powinna mieć kogoś młodego, silnego, kto aż cały buzuje od tej młodości
i siły. Jakoś mi to do niej pasuje! – Znów zaśmiałyśmy się zgodnym chórem.
Owinięta ręcznikiem rozsiadłam się przed toaletką, natomiast Alanna podjęła próbę
ujarzmienia moich rozpasanych rudych włosów.
– Taki gąszcz, że sama już nie wiem… – marudziła, ale bez cienia złości, tylko
z podziwem.
– Stanowczo powinnam je podciąć – stwierdziłam po chwili, przeprowadzając w duchu
błyskawiczną kalkulację. Kiedy po raz ostatni byłam u fryzjera? Przed wiekami. Na pewno minął
miesiąc od ostatniej wizyty w salonie Ricka, kiedy nastała wiekopomna chwila i ściągnięto mnie
do tego świata. A jestem tu już prawie pół roku. W rezultacie gdyby Rick teraz mnie zobaczył, na
pewno dostałby apopleksji i w Oklahomie zabrakłoby najlepszego fryzjera.
A w każdym razie najbardziej przeze mnie ulubionego, bo Rick jest super. A już te jego
teksty! Na przykład:
– Nie rozumiem, kochana, jak mogłaś dopuścić, żeby do twoich włosów dotykała się
jakaś kobieta! Naprawdę taka naiwniaczka z ciebie? Dla każdej innej samiczki, choćby
i najlepszej przyjaciółeczki, jesteś rywalką, więc zawsze tak pokombinuje, żebyś wyglądała jak
siedem nieszczęść. A ja to co innego. Nie mam nic przeciwko temu, żebyś wyglądała
fantastycznie!
Trzeba przyznać, że to, co mówił, miało sens.
– Kobiety nie podcinają włosów – zdecydowanym tonem oświadczyła Alanna.
Nie było to dla mnie nowością, ponieważ identyczne stanowisko reprezentował mój
małżonek. Co więcej, ClanFintan traktował te kwestie co najmniej z taką samą powagą co Alanna
i wszyscy inni Partholończycy, przecież chodziło o uświęcony wielopokoleniową tradycją
obyczaj.
Niemniej byłam nieugięta.
– Moja droga, pozwól, że cię trochę oświecę – wygłosiłam do odbicia Alanny w lustrze. –
Kobieta też może czasami swoim włosom zrobić ciachu-ciachu i nie ma w tym nic złego. Wręcz
przeciwnie, bo muszę ci powiedzieć, że w życiu nie widziałam tylu rozdwojonych końcówek co
w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. To katastrofa dla włosów! No i w ogóle ta cała szopa na
głowie zaczyna bardzo mnie wnerwiać. Jakbym była w ośrodku zielonoświątkowców!
Alanna, która przywykła już do mego ględzenia o czymś, o czym nie ma, nomen omen,
P. C. Cast W kręgu mocy Partholonu Powrót bogini cz. 1
SPIS TREŚCI KSIĘGA PIERWSZA.......................................................................................................................3 ROZDZIAŁ PIERWSZY.............................................................................................................4 ROZDZIAŁ DRUGI.....................................................................................................................7 ROZDZIAŁ TRZECI.................................................................................................................19 ROZDZIAŁ CZWARTY............................................................................................................34 ROZDZIAŁ PIĄTY...................................................................................................................38 KSIĘGA DRUGA...........................................................................................................................48 ROZDZIAŁ PIERWSZY...........................................................................................................49 ROZDZIAŁ DRUGI...................................................................................................................52 ROZDZIAŁ TRZECI.................................................................................................................60 ROZDZIAŁ CZWARTY............................................................................................................62 ROZDZIAŁ PIĄTY...................................................................................................................76 ROZDZIAŁ SZÓSTY................................................................................................................83
KSIĘGA PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY Ciemna plama stawała się coraz większa, niczym atrament rozlewający się po kartce. Kiedy kątem oka wyłapałam tę dziwaczną ruchomą czerń, poczułam ciarki na plecach. Złe przeczucie? Czyżby? I niby dlaczego? Co jest, do cholery? Co jest?! Wbiłam wzrok w niebo, a tam nic, tylko noc coraz zimniejsza i bez gwiazd, i wiatr coraz bardziej porywisty. Czyli wszystko jasne. Już totalnie padło mi na mózg. Wojna z Fomorianami skończyła się wiele miesięcy temu. Żaden demon ze skrzydłami nie czai się w pobliżu, czekając tylko na dogodny moment, by rzucić się na mnie. Poza tym, umówmy się, nie byłam w polu czy w lesie, tylko u siebie. W świątyni, budowli niezwykle pięknej, która jednak miała za zadanie nie tylko cieszyć oczy. Była również potężną fortecą i nawet gdyby jakiś dziwaczny potwór kręcił się gdzieś po okolicy (w świecie, w którym aktualnie przebywałam, człowiek też w końcu nie był pewien dnia ani nocy), to tu, w tym konkretnie miejscu, byłam całkowicie bezpieczna. Chociaż pewne zagrożenie istniało, z tym że absolutnie nie chodziło o jakieś krwiożercze monstrum, tylko o otaczających mnie ludzi. To oni tym swoim bałwochwalczym uwielbieniem i potwornym rozpieszczaniem mogli mnie kiedyś wykończyć. Niestety, nadal czułam się nieswojo. Co gorsza, wcale nie po raz pierwszy. Już od jakiegoś czasu miałam dziwne uczucie, że coś jest nie tak. Teraz też, kiedy szłam po wykładanym marmurem chodniku wiodącym do pomnika. Znów zawładnęło mną to przeczucie, niewątpliwie złe, od którego nie mogłam się uwolnić pewnie już od kilku tygodni. Tak! Kiedy zastanowiłam się nad tym głębiej, dotarło do mnie, że jest kiepsko od co najmniej dwóch, może nawet trzech tygodni. Przede wszystkim odrzuciło mnie od jedzenia, a to był już wystarczający powód do paniki. Przecież ja, jak powszechnie wiadomo, kocham jeść! Chociaż z drugiej strony wstręt do jedzenia łatwo można było wytłumaczyć. Jakiś wirus o przedłużonym działaniu lub po prostu stres. No właśnie, stres. W końcu całkiem niedawno dane mi było przeżyć okropną wojnę, podczas której porządni faceci (oczywiście ci, co walczyli po mojej stronie) musieli pokonać obrzydliwe, okrutne demony, by uchronić świat przed
zniewoleniem i unicestwieniem. Wystarczy, żeby dziewczę zrobiło się trochę nerwowe, prawda? Tym bardziej że wspomniane dziewczę to skromna nauczycielka angielskiego ze szkoły średniej w Oklahomie, której przez czysty przypadek przyszło odgrywać rolę ni mniej, ni więcej tylko Umiłowanego Wcielenia Bogini. A wszystko to działo się w świecie bardziej przypominającym starodawną Szkocję i starożytną Grecję niż Broken Arrow, urokliwe przedmieście Tulsy w Oklahomie. Zgadza się. Ale wojna się skończyła, pokonano demony i (takie przynajmniej są założenia) wszystko wróciło do normy. Dlaczego więc ciemna plama na niebie wzbudziła we mnie taki lęk? Dlaczego wydała mi się czymś złowieszczym, czymś nieskończenie złym? Dlaczego, mimo sensownych argumentów, które powinny wlać w moją duszę spokój, nadal wcale nie jestem taka pewna, czy gdzieś w pobliżu, w jakimś ciemnym miejscu, nie czai się demon łaknący mojej krwi? Ożeż ty! Tyle z tego, że znów głowę mi rozsadza… Kiedy dochodziłam do pomnika MacCallana, byłam jednym kłębkiem nerwów, musiałam się więc najpierw wyciszyć. Dlatego przystanęłam na chwilę kawałek przed pomnikiem, żeby pooddychać głęboko i odsunąć od siebie te wszystkie tak bardzo w tej chwili niepożądane myśli. Po kilku minutach uznałam, że jest już dobrze i mogę skupić się wyłącznie na tym, co miałam przed oczami. Zachwycać się pięknem tego miejsca, chłonąć emanujące z niego spokój i powagę. Pomnik MacCallana. Na podwyższeniu z marmuru trzy smukłe kolumny podtrzymywały kopułę. W środku stał rzeźbiony marmurowy postument, a na nim duża ciężka urna, zawsze napełniona wonnym olejem. W urnie dzień i noc płonął wieczny ogień. Tego wieczoru srebrzystoszara wstęga dymu ulatywała idealnie pionowo, wymykała się przez otwór w kopule i posuwała się dalej, ku niebu. Powoli podeszłam do schodów prowadzących na marmurowe podwyższenie, zachwycając się przepięknym widokiem złocistego płomienia na tle nieba bez gwiazd. To ja zarządziłam, że pomnik ten to tylko kolumny, kopuła i wieczny ogień. Żadnych ścian, żadnego ograniczenia. Symbol wolności. Wierzyłam, że człowiek, któremu postawiono ten pomnik, byłby z tego zadowolony. Powiał bardzo zimny wiatr. Wzburzył mi włosy, musnął lodem policzki. Zadrżałam, błogosławiąc jednocześnie w duchu nieocenioną Alannę, która namówiła mnie do włożenia ciepłej peleryny podbitej gronostajami. Wprawdzie z moich pokoi do pomnika szło się króciutko,
ale ten wieczór był wyjątkowo chłodny i wilgotny. – Lady Rhiannon! Między kolumnami pojawiło się młodziutkie dziewczę. Dygnęło wdzięcznie i tak głęboko, że omal nie przysiadło na ziemi. – Tak? – Robi się bardzo chłodno. Czy milady życzy sobie, żebym przyniosła grzanego wina? – Nie, dziękuję… – Gorączkowo szukałam w pamięci imienia zwiewnej istoty. – Mauro, niczego mi nie potrzeba. Wracaj do łóżka. – Jak milady sobie życzy. – Uśmiechnęła się nieśmiało, po czym dodała z młodzieńczą już żarliwością: – Ale jak milady będzie czegoś potrzebowała, to milady mnie wezwie? Odwzajemniłam uśmiech, z tym że mój na pewno był promienny. – Dobrze, wezwę ciebie. Maura umknęła, ja wymownie spojrzałam na urnę. – Co to znaczy młodość… – mruknęłam do dymiącego płomienia. – Ale nie będę się wymądrzać. Przecież najpewniej uważasz, że też mam młodzieńczy temperament! Odpowiedzi, jak można się było spodziewać, nie usłyszałam. Westchnęłam więc tylko i wstąpiłam na schody. Na ostatnim, trzecim stopniu przysiadłam. Otuliłam porządnie nogi peleryną, oparłam się łokciem o kolano i głowę podparłam ręką. – Z tym że tak naprawdę to skąd mam wiedzieć, co myślisz? Przecież nigdy cię nie znałam – stwierdziłam melancholijnie, jednocześnie upychając za uchem kosmyk włosów, który łaskotał w policzek. Miałam nadzieję, że kiedy trochę posiedzę przy pomniku, nastrój mi się poprawi. Od dawna był nie najlepszy, a chwile spędzone przy MacCallanie zawsze wpływały na mnie kojąco. Niestety, tym razem to nie zadziałało, bo nadal byłam przygnębiona. Zły nastrój wciąż się pogłębiał, z sercem też było coś nie tak. Za każdym uderzeniem kłuło niemiłosiernie. Znów powiał wiatr, i to bardzo energicznie. Szarpnął peleryną, szarpnął włosami, miałam wrażenie, że z tyłu się uniosły. Dziwne, bo nie miały prawa, były przecież związane rzemykiem, żeby nie opadały na twarz. Kiedy odwróciłam głowę, starając się dojrzeć, jak to jest z tym rzemykiem, nagle kątem oka coś wychwyciłam. To coś było ciemne i raczej nie chodziło o ciało stałe. Raczej ciekłe, jakaś maź, która się przesunęła tuż na granicy pola widzenia.
Natychmiast problem wymykających się rzemykowi włosów wywietrzał mi z głowy. Wkurzyłam się. Siadłam prosto jak świeca, spoglądając z wysoka, gotowa przepędzić wszystko i wszystkich, którzy ośmielają się naruszać moją prywatność. – Kto tam jest? – odezwałam się tonem władczyni. Jednak odpowiedziała mi cisza. Rozejrzałam się bacznie dookoła. Niebo przesłaniały chmury, jedyną jasną plamą był płomień tuż przede mną, poza tym wszędzie czerń, bardzo adekwatna do mojego mrocznego nastroju. Oprócz ciemności nic nie widziałam, nie dochodził mnie też żaden dźwięk, żaden podejrzany szelest czy trzask gałązki, czyli żaden odgłos świadczący o tym, że ktoś się skrada. Ożeż ty! Shannon! Wyluzuj, dziewczyno! Po prostu coś ci się przywidziało. Wiatr porusza drzewami, a twoja wyobraźnia, jak wiadomo, bardzo rzadko jest w stanie spoczynku. Nic się nie dzieje… Niestety, gdzieś tam z boku znów coś mignęło. Odwróciłam się błyskawicznie i zamarłam. Tak! To ona! Znów tamta ciemność, tamta czerń, ciemniejsza niż czerń nocy. Rozlewa się jak atrament. Czarny atrament po czarnym papierze… Zadrżałam spazmatycznie, a to z kolei ożywiło moją pamięć. Czerń, ciemności… Bogowie ciemności… To o nich mówiła Alanna, gdy tylko przybyłam do Partholonu. O złych bogach, których imion lepiej nie wypowiadać na głos… W tym momencie mój żołądek ze strachu zwinął się w kłębek. O matko! Co to w ogóle znaczy?! Przecież nigdy, przenigdy nie miałam z tymi przerażającymi istotami żadnej styczności, nigdy nie robiłam z nimi jakichś mrocznych interesów! Przecież nawet nic o nich nie wiem! Dlaczego więc już na samą myśl o bogach ciemności trzęsę się jak galareta? Nie, to wszystko razem absolutnie mi się nie spodobało! Jakby okropne przygnębienie, które prześladowało mnie wcale nie od wczoraj, to było jeszcze za mało! Naprawdę okropne, dołujące o wiele bardziej niż zwyczajny smutek czy poczucie osamotnienia. Tragedia. – Och, tato… – Ukryłam twarz w dłoniach. – Tak bym chciała, żebyś żył! Tak bym chciała z tobą porozmawiać o tym, co dzieje się we mnie, w moich myślach, duszy… Po prostu masakra… Któraś z moich szarych komórek, ta złośliwa, zaśmiała się szyderczo. Co ci da to
jęczenie, idiotko! Przecież on nie jest twoim prawdziwym ojcem. Tak samo jak ten świat wcale nie jest twoim światem. Jesteś tu zwyczajnym intruzem. Uzurpatorką. – Nieprawda! Teraz to mój świat! Mój! – krzyknęłam, po czym zalałam się rzęsistymi łzami. Mój wrzask wstrząsnął ciszą nocy i odbił się echem od kolumn. Dziwnym echem, bo wyjątkowo głośnym, o mocy dzwonu. Aż podskoczyłam ze strachu, ale natychmiast się opamiętałam. I zaśmiałam, autoironicznie rzecz jasna, bo doszło do tego, że zachowuję się jak debilka. – No nie! Totalnie mi odbiło! Drę się jak głupia i wyobrażam sobie, że za każdym drzewem chowa się koszmarne monstrum! Zabrzmiało to prawie dowcipnie i wreszcie na duszy zrobiło się odrobinę lżej. Otarłam łzy, odetchnęłam głęboko i spojrzałam w niebo. A tam, ku memu wielkiemu zdumieniu, zobaczyłam srebrzyste kółko, czyli księżyc w pełni. Natrafił na wyrwę w chmurach, dzięki czemu mógł ukazać się nad koronami drzew. Dumne ciało niebieskie, porażające eteryczną urodą. Tak piękne, że musiałam się do niego uśmiechnąć. I to on, pan Księżyc, wysłuchał mojej krótkiej deklaracji: – Owszem, nie urodziłam się w tym świecie, ale dla mnie nie ma to żadnego znaczenia. Kocham tu być, bo tu jest moje miejsce! Koniec, kropka! Zabrzmiało to bardzo stanowczo, wręcz dramatycznie, ponieważ oznajmiłam najprawdziwszą prawdę. Znalazłam się tu za sprawą niejakiej Rhiannon, prawdziwego Wcielenia Umiłowanej Epony, pradawnej celtyckiej Bogini Konia. Rhiannon brutalnie (tylko tak to można określić) wyrwała mnie z Ameryki dwudziestego pierwszego wieku. Ściślej z Broken Arrow w Oklahomie, gdzie żyłam sobie spokojnie i w wielkim zadowoleniu jako Shannon Parker, nauczycielka angielskiego w szkole średniej. Dodam, że wyjątkowo atrakcyjna i nadzwyczaj inteligentna, a także bez grosza przy duszy. Rhiannon dzięki czarom udało się zamienić ze mną miejscami. Ona tam, ja tu, do Partholonu. Stało się to jakieś sześć miesięcy temu. Kiedy odzyskałam przytomność po czymś, co wyglądało na bardzo groźny wypadek samochodowy, okazało się, że raptem znalazłam się w Partholonie, całkiem innym świecie istniejącym równolegle z tym naszym zwyczajnym światem. W świecie, gdzie mitologia i magia są na porządku dziennym, a poza tym – uwaga! uwaga! – żyją tam ludzie, którzy są lustrzanymi odbiciami ludzi z mojej poprzedniej rzeczywistości, tej, która działa się w Oklahomie. Wyglądają
identycznie, mówią tak samo, mają podobny charakter, reakcje, ale oczywiście są kimś innym. Kimś stąd, z Partholonu. Ot, choćby ten posąg MacCallana. Pomyślcie tylko, jest to pomnik mojego ojca, a zarazem i nie ojca. Natychmiast zrobiło mi się przeraźliwie smutno, i nie tylko dlatego, że mój ukochany tata był o cały świat stąd. Także dlatego, że jego lustrzane odbicie w tym świecie, czyli MacCallan, ojciec Rhiannon, został zamordowany w wyjątkowo okrutny sposób, a stało się to niebawem po moim przybyciu do tego świata. Działy się wtedy straszne rzeczy, ale moc Bogini sprawiła, że byłam świadkiem śmierci MacCallana i mogłam ostrzec cały tutejszy świat przed nadciągającym złem. Tak, byłam świadkiem tragicznych wydarzeń. Rozsądek podpowiadał, że przywódca klanu, lord MacCallan, który zginął na moich oczach, absolutnie nie był moim ojcem, jednak serce wiedziało inaczej. Szeptało, że MacCallan był wojownikiem i wodzem, a mój rodzony ojciec, Richard Parker, też. Był przywódcą młodych ludzi, jego polem bitwy było boisko futbolowe. W rezultacie, ponieważ serce w moim życiu odgrywa wielką rolę, czułam się mocno związana ze zmarłym MacCallanem, który tak bardzo przypominał mego ukochanego tatę. – Czasami naprawdę można się w tym wszystkim pogubić – szepnęłam, po czym wstałam i pogłaskałam urnę. Mój partholoński tata spoczął snem wiecznym tam, gdzie spoczęli jego wojownicy, w ruinach spalonego zamku MacCallana, ja jednak czułam wielką potrzebę wzniesienia mu pomnika tu, w świątyni. W ten sposób pragnęłam okazać cześć dzielnemu wojownikowi i pielęgnować pamięć o nim. Postąpić tak, jak bym postąpiła w przypadku rodzonego ojca, tym bardziej że rodzonej córki MacCallana nie było tutaj, ponieważ przemieściła się do innego świata. A Rhiannon bardzo swego ojca kochała. Dowiedziałam się o niej już mnóstwo i wiele z tych informacji brzmiało bardzo niepokojąco, a niektóre z nich według mnie były wręcz upokarzające, niemniej w jej miłość do ojca nikt nie wątpił. Rhiannon przeniosła się do Ameryki dwudziestego pierwszego wieku, ja do pradawnego Partholonu. Wskoczyłam na jej miejsce, od razu zajmując oszałamiająco wysoką pozycję. Zostałam lady Rhiannon, Wielką Kapłanką Partholonu, Umiłowaną Wybranką Epony i Wcieleniem Bogini. Oczywiście byłam niezmiernie ciekawa, czy Rhiannon w tym samym stopniu co ja jest zadowolona z nowej pozycji zawodowej i społecznej, kiedy to została kiepsko opłacaną nauczycielką w szkole publicznej w Oklahomie. (Ha, ha!). Bardzo rozbawiona tą sugestią wyruszyłam w drogę powrotną do Świątyni Epony,
mamrocząc pod nosem: – Jasne, że zachwycona! Bo i jest czym, prawda? Zupełnie nie rozumiem, dlaczego raptem zachciało jej się tu wrócić! A tak, kilka miesięcy temu podjęła takie zabiegi. Kiedy przypomniałam sobie o nieudanej próbie Rhiannon ponownej zamiany miejsc, robiło mi się bardzo nijako. Owszem, nie byłam stąd, z Partholonu, jednak zdążyłam się już do tej mitycznej krainy bardzo przywiązać. Teraz to był mój kraj, a Partholończycy byli moim ludem. Natomiast Epona moją Boginią. Przymknęłam oczy i zwróciłam się do Niej, mojej Bogini, z krótką, lecz bardzo gorącą prośbą: – Epono, błagam, spraw, żebym nigdy nie ruszała się stąd na krok. I zaraz potem poczułam tak zwany ucisk w dołku. Nie było to miłe, ale przede wszystkim bardzo niepokojące. Czyżby droga Rhiannon znów uciekała się do swoich sztuczek, żeby ściągnąć mnie z powrotem do Oklahomy? A sama wrócić do Partholonu? Nie dało się ukryć, że było to całkiem możliwe. Moja zła kondycja fizyczna i psychiczna mogła z dużym prawdopodobieństwem świadczyć o tym, że się nie mylę. Mogłam odczytać to jako znak od Epony, która uprzedza, że wkrótce pojawi się problem i mam być czujna. O nie! Tylko nie to! Już na samą myśl, że mogłabym opuścić Partholon, ukochanego męża i wiele innych osób, które zdążyłam pokochać, zrobiło mi się słabo. A także niedobrze, co ostatnio nie było zresztą niczym niezwykłym. Jak i teraz, kiedy w żołądku znów coś przewracało się podejrzanie, czego miałam serdecznie dość. Podobnie jak strachu, który powrócił, kiedy zimny powiew wiatru po raz kolejny zmroził mi policzki. Chłód wdarł się pod pelerynę, zadygotałam, a przed oczyma znowu pojawiła się ruchoma ciemna plama, niepokojąca, tajemnicza, złowroga… Doszło więc do tego, że mam halucynacje! Czyli jest super. Ale co się dziwić, skoro mój mąż wyjechał, by sprawdzić, jak Partholon dźwiga się po pożodze wojennej. Nie ma go już prawie miesiąc i zaczynam świrować. Ale się nie poddam. Nie! Wyprostowałam się, a ostatnie hasło kilkakrotnie powtórzyłam w duchu. Nie poddam się, nie ma takiej opcji. Rhiannon jest w Oklahomie, ja w Partholonie, i tak już pozostanie. Trzeba mieć tylko oczy i uszy otwarte, być wyczulonym na wszystko, co podejrzane lub choćby dziwne, i będzie dobrze. (Mówić łatwo… Przecież wiem! Ale i tak się nie poddam). A jeśli chodzi o te mdłości, to jak już wspominałam, pewnie podłapałam jakiegoś
wirusa, na przykład grypę żołądkową. No i do tego dochodzi jeszcze stres. Oczywiście musiał pojawić się w sytuacji, gdy właśnie wyszłam za mąż, a mój małżonek gdzieś zniknął na cały miesiąc. Na szczęście ClanFintan lada dzień ma wrócić do domu i wszystko będzie jak dawniej. Tę pełną optymizmu informację powtórzyłam w duchu kilkakrotnie i starając się nie zauważać otaczających mnie egipskich ciemności, przyśpieszyłam kroku, wpatrzona przed siebie, w jasno oświetloną świątynię. Ale to nie wszystko, bo dla kurażu jeszcze sobie pogwizdywałam. Robiłam to bardzo głośno, a melodyjka, którą gwizdałam, pochodziła z bardzo popularnego w latach sześćdziesiątych sitcomu „The Andy Griffith Show”.
ROZDZIAŁ DRUGI Niestety, następnego dnia wcale nie było lepiej. – O nie… – zajęczałam i szybko wyplułam na rękę do połowy przeżuty kawałeczek truskawki maczanej w czekoladzie. – Co z nią jest? Już sam wygląd był podejrzany, przecież przypominała kawałeczek surowego mięsa. Ostrożnie ją powąchałam, krzywiąc się niemiłosiernie, i z wyrzutem spojrzałam na przyjaciółkę, która w tym świecie była nie tylko moją najbliższą powierniczką, lecz także nieocenioną asystentką. Mówię o Alannie, niezastąpionej Alannie, która wiedziała wszystko o wszystkich i wszystkim w Partholonie. Tylko dzięki jej pomocy zachowywałam się jak prawdziwe Wcielenie Bogini, a nie jak przysłowiowy słoń w składzie porcelany. – Alanno, chyba jest spleśniała. Masakra. Nie dość, że mam za sobą kolejną bezsenną noc, to jeszcze niewiele brakowało, bym władowała do i tak już zmaltretowanego żołądka coś paskudnego i niezdrowego. Alanna nachyliła się nad talerzem z truskawkami, które były ułożone bardzo ładnie, wręcz artystycznie. Wzięła jedną z nich, powąchała i ostrożnie odgryzła kawałeczek. – Mmm… – Oblizała się jak szczęśliwy kotek po wychłeptaniu śmietany. – Nie, to musiała być tylko ta jedna, bo moja smakuje cudownie. – Nadgryzioną truskawkę włożyła do ust, przeżuła, przełknęła. Smakowała jej, widać było po minie, więc nie pozostawało mi nic innego, jak przyznać Alannie rację. – Aha… czyli po prostu ta jedna mi się trafiła. – Niemniej przed wzięciem następnej truskawki przyjrzałam im się bardzo dokładnie i wybrałam wyjątkowo dorodną i kuszącą apetycznym wyglądem. Ostrożnie odgryzłam kawałeczek i… znów ta sama historia! Wspomniany kawałeczek błyskawicznie znalazł się na mojej dłoni. – Fuj! Po prostu obrzydliwa! Alanno, nie gniewaj się, ale możesz jej spróbować? Proszę! Wolałabym wiedzieć, czy przypadkiem nie oszalałam. Alanna nie protestowała, jak na najlepszą przyjaciółkę przystało, poza tym tego dnia była wyjątkowo sprężona, gotowa do wszelkich czynów i poświęceń, jako że kierowała przygotowaniami do uroczystości, która miała odbyć się niebawem. Wiadomo, że taka
mobilizacja działa wielostronnie, dlatego nie marudziła, nie krzywiła się, tylko bez wahania chwyciła napoczętą truskawkę, powąchała i nadgryzła po czerwieńszej stronie, bardziej wystawionej na cieplutkie słoneczko. Okej, wybrała superdojrzały kawałek, ale i tak tylko czekałam, kiedy skrzywi się i wypluje wredną truskawkę. Oczywiście na swoją rękę. Moją przezornie wycofałam poza linię strzału. No więc czekałam. Alanna wreszcie przełknęła to, co ugryzła, po czym wlepiła we mnie te swoje przepiękne sarnie oczy. – Tylko mi nie mów, że smakowała cudownie! – zawołałam. – Rheo, bardzo mi przykro, ale tak właśnie jest. Naprawdę bardzo dobra. Proszę, spróbuj sama. Podała mi malusieńki kawałeczek, który pozostał ze wspomnianej truskawki, ale gdy tylko dobiegła mnie kombinacja zapachów czekolada plus truskawka, skrzywiłam się paskudnie i oznajmiłam: – O nie! Za nic nie wezmę tego do ust. – To dlatego, że masz kłopoty z żołądkiem. – Spojrzała na mnie z troską. – Trwa to stanowczo za długo. – W sarnich oczach była już nie zwykła troska, tylko wielki niepokój. – Dobrze, że Carolan wraca dziś razem z ClanFintanem. Carolan, czyli coś w rodzaju lekarza. Oczywiście, że tylko coś w rodzaju, bo co on niby może wykryć bez badania krwi, promieni rentgenowskich i tak dalej, i co niby może wyleczyć bez penicyliny, aspiryny i tak dalej? Nic! Rzecz jasna nie podzieliłam się tymi wątpliwościami z Alanną, ponieważ Carolan nie tylko był uważany za najlepszego Uzdrowiciela pod słońcem. Był również mężem Alanny. – Milady! – Jedna z nimfetek, czyli panien służących, podbiegła do mnie i dygnęła wdzięcznie. – Czy wolno mi umyć rękę milady? – Dziękuję, zrobię to sama – oświadczyłam, wyjmując jej z rąk wilgotny lniany ręcznik. I szybko dodałam, żeby swoją odmową nie zranić małego ego nimfetki: – A ty, bardzo proszę, przynieś mi coś do picia. – Już biegnę, milady! – zakrzyknęło rozpromienione dziewczę. – I przynieś, proszę, drugi puchar dla Alanny! – zawołałam za nią, kiedy niemal dosłownie frunęła już do drzwi.
– Oczywiście, milady! – rzuciła przez ramię, wcale nie zwalniając. Znikła za progiem, a ja pomyślałam, że żywot Wcielenia Bogini i Umiłowanej Epony jest bardzo przyjemny. Rewelacyjnie przyjemny! Było mi jak w puchu, kochał mnie, wręcz uwielbiał tak zwany ogół społeczeństwa. Obsługiwało mnie całe stado gorliwych panien służących, które nie miały innych ambicji jak tylko to, by spełniać wszystkie moje życzenia i zaspokajać potrzeby. No i coś jeszcze. Moja garderoba! Przepastne szafy są zapchane ekskluzywną odzieżą, a co to dla kobiety znaczy, tłumaczyć nie muszę. Powinnam też dodać, że szuflady są pełniusieńkie (ucisz się, moje serce!) biżuterii. Jak się tego nie zobaczyło na własne oczy, to się nie uwierzy, ale zapewniam, są tam kilogramy złota, pereł, diamentów, a wszystko to arcydzieła sztuki jubilerskiej! Bądźmy szczerzy. Na pewno w Partholonie żyłam, delikatnie mówiąc, na wyższym poziomie niż w Oklahomie, gdzie harowałam w szkole i utrzymywałam się z nader skromnej pensji. Ale niespodzianka, co? Wytarłam rękę i wróciłam do stołu, przy czym mojemu bacznemu spojrzeniu nie umknął fakt, że sarnie oczy nadal wlepiały się we mnie. – O co znowu chodzi? – spytałam tonem, który jasno oznajmiał, że Alanna, tak się gapiąc, doprowadza mnie do rozpaczy. – Rheo, ostatnio jesteś niepokojąco blada. – Nie zaprzeczam. Bo tak właśnie się czuję, niepokojąco blado – odparłam, co nie wypadło zbyt grzecznie, dlatego dokończyłam słodziutko i z uśmiechem: – Alanno, doceniam twoją troskę i bardzo ją sobie cenię, ale naprawdę nie ma powodu do obaw. Może dopadła mnie… no, na przykład jakaś lżejsza odmiana malarii czy coś w tym stylu. – Ale tak długo? Aż siedem dni?! – Albo aż siedem dni, albo tylko siedem dni – rzuciłam swobodnym tonem. Aha, przypominam, że Partholończycy nie składają siedmiu dni w jeden tydzień. – Błagam, Rheo, nie taktuj tego tak lekko! – tragizowała Alanna. – Przecież widzę, że nie jest z tobą dobrze. Przede wszystkim chodzi o jedzenie, pod tym względem całkowicie zmieniłaś obyczaje, i to na gorsze, na fatalne! Moim zdaniem już straciłaś na wadze! Słuchałam jej jak urzeczona. Kochana Alanna nadawała jak najprawdziwsza mamuśka. Żadna tam najlepsza przyjaciółka, tylko zatroskana mamuśka. – Alanno, podziębiłam się, to wszystko. Pogoda nas nie rozpieszcza… – Przecież jeszcze nie ma zimy.
– No… niby tak, ale odkąd tu jestem, upałów też nie ma, prawda? A naiwnie na początku myślałam, że tu zawsze jest cieplutko. Tak pomyślałam, kiedy zobaczyłam to! – Spojrzałam znacząco na ścianę ozdobioną pięknym malowidłem przedstawiającym pewną osobę łudząco podobną do mnie. Owa osoba dosiadała srebrzystobiałej klaczy, prezentując przy okazji całemu światu kompletnie goły biust. Podkreślam – owa osoba, nie klacz! A kilkanaście skąpo odzianych panien służących (panien przynajmniej w teorii) baraszkowało dookoła, sypiąc obficie kwiatki. Alanna roześmiała się. – Rhiannon w całym Partholonie kazała namalować mnóstwo fresków przedstawiających obrzędy wiosenne i letnie. Uwielbiała skąpe stroje. – Nie tylko to… – mruknęłam, ponieważ byłam już doinformowana. Gdy tylko tu się zjawiłam, szybko dotarło do mnie, że wszystkie osoby, które są lustrzanymi odbiciami osób znanych mi z dawnego świata (na przykład Alanna była odbiciem lustrzanym mojej najlepszej przyjaciółki Suzanny), także charakterem nie różnią się od pierwowzoru. Jedynym wyjątkiem było moje lustrzane odbicie, czyli Rhiannon. Miała całkiem inny charakter. Powiem nawet nieskromnie, że była całkowitym przeciwieństwem osoby tak sympatycznej i kontaktowej jak ja. Razem z Alanną podejrzewałyśmy, że przyczyny należy szukać przede wszystkim w wychowaniu. Mnie wychował ojciec, od pieluszek wpajając zdrowe zasady moralne, a Rhiannon od pieluszek szykowano na skrajnie samolubną, nieludzko rozpuszczoną Wielką Kapłankę. W rezultacie wyrosła z niej kompletna świruska. Każdy, kto poznał ją choć trochę bliżej, albo ją przeklinał, albo jej się bał. Albo i bał się, i przeklinał zarazem. Była potworną, pozbawioną jakichkolwiek zasad egoistką i egocentryczką. Teraz rozumiecie, że wcale nie było mi łatwo wejść w jej skórę. Tylko trzy osoby w Partholonie wiedziały, że nie jestem prawdziwą Rhiannon. Alanna, jej mąż Carolan i mój mąż, ClanFintan. Wszyscy pozostali byli pewni, że charakter lady Rhiannon przed kilkoma miesiącami uległ diametralnej i zachwycającej zmianie. Wtedy też dokonałam korekty w imieniu, puszczając w obieg skróconą wersję, która brzmi: Rhea. Natomiast moja prawdziwa tożsamość, jak sobie tego życzyłam, dla ogółu pozostała tajemnicą. Moim zdaniem nie było najmniejszego sensu informować partholońskiego ludu, że osoba, której oddają cześć, została podebrana z innego świata i z innego czasu, to znaczy z Oklahomy w początkach dwudziestego pierwszego wieku. A poza tym, co niewątpliwie w ostatecznym rozrachunku
najbardziej przyczyniło się do tego, że zajęłam takie właśnie stanowisko, Epona, Bogini tego świata, dała mi jasno do zrozumienia, że to mnie, właśnie mnie wybrała na swoją Umiłowaną. Naprawdę! Musiałam przerwać te rozważania, ponieważ Alanna cichym chrząknięciem przypomniała o swojej obecności. A po chrząknięciu rozległ się jej pełen troski głos: – Rheo, dziewczęta mówiły, że wczoraj wieczorem byłaś przy pomniku MacCallana dłużej niż zazwyczaj. – Dobrze wiesz, że lubię tam posiedzieć – mruknęłam, odruchowo umykając wzrokiem. Robiłam tak, gdy nie chciałam, by przyjaciółka zbyt wiele ze mnie wyczytała, a była w tym dobra. Jak i we wszystkim zresztą. Nie chciałam więc, by upewniła się, że jednak nie wszytko jest w porządku. Pamiętałam przecież doskonale, że wczoraj wieczorem przy pomniku MacCallana spotkało mnie coś bardzo niemiłego. – Alanno, wiesz, chciałam się ciebie o coś zapytać. Kiedyś wspomniałaś o jednym ze służących Rhiannon, no… o tym, który nazywał się… tak jakoś… chyba na B. – Bres. – Wypowiedziała to imię z nieskrywaną odrazą. – A tak, Bres. Mówiłaś, że on czci bogów ciemności. Czy tak? – Tak – przyznała Alanna. – Bres posiadł moc, którą dostał od zła i ciemności. – Przerwała na moment. – Rheo, dlaczego w ogóle o niego pytasz? Wzruszyłam ramionami, starając się sprawiać wrażenie osoby, dla której przedmiot rozmowy tak naprawdę jest obojętny. – Och, sama nie wiem… Może dlatego, że wczoraj wieczorem było bardzo zimno i pochmurnie. Rozumiesz, tak jakoś nieprzyjemnie, i czegoś tam się nawet wystraszyłam. – Rheo, to też mnie bardzo martwi. Bo ty… Na szczęście nasza rozmowa została przerwana, bo ktoś wszedł, czy raczej wbiegł po marmurowej posadzce. Oczywiście była to nimfetka. Niosła tacę, na której stały dwa kryształowe puchary z czymś, co wyglądało (o radości!) na mego ulubionego merlota. Nimfetka wbiegła, ale ani kropla cennego trunku z pucharów się nie uroniła. Nimfetki tak już mają. – Przyniosłam wino dla milady. – Dziękuję… – odparłam, jak zwykle gorączkowo szukając w pamięci imienia kolejnej nimfetki z mego licznego stadka – …Noreen!
– Jestem szczęśliwa, że mogłam usłużyć Umiłowanej Epony – odpowiedziała elegancko nimfetka i oddaliła się. Biegiem, jak to nimfetka. Rude włosy powiewały na wietrze, który wytwarzała przecież sama. Nieprawdopodobne, ileż w tej małej energii! Jak w każdej nimfetce zresztą. Jeden z pucharów podałam Alannie, drugi uniosłam wysoko. – Za szczęśliwy powrót naszych mężów! Specjalnie wzniosłam taki toast, mając nadzieję, że pod jego wpływem temat rozmowy ulegnie zmianie. I faktycznie, myśli Alanny błyskawicznie pobiegły innym torem. Wiadomo jakim, bo zarumieniła się jak panienka. – O tak! Wypijmy za naszych mężów! – zawołała uśmiechnięta od ucha do ucha. Uniosłyśmy puchary do ust i… – O nie! – wrzasnęłam, omal się nie dławiąc pierwszym łykiem boskiego zazwyczaj napoju. – Obrzydliwość! – Wetknęłam nos w puchar i skrzywiłam się. Wino było skwaśniałe, co do tego nie miałam żadnych wątpliwości, dlatego kontynuowałam podniesionym głosem: – Nie, kompletnie tego nie rozumiem! Jestem Umiłowaną Epony! Czyżby ten fakt raptem stał się nieistotny i dlaczego podaje mi się wszystko spleśniałe i skwaśniałe? Same paskudztwa?! Zepsute, przeleżałe, nieświeże?! Taki wybuch absolutnie nie był w moim stylu. Jasne, mam temperament, ale nie jestem jędzą. Gdy to do mnie dotarło, przeżyłam szok, a także zrodziły się w mojej głowie oczywiste pytania: Co się ze mną dzieje? I dlaczego wciąż się tak czuję, jakbym zaraz miała się rozryczeć? – Rheo, pozwól mi spróbować twego wina. Alanna odebrała ode mnie puchar, czujnie powąchała, po czym wypiła całkiem porządny łyk. A po pierwszym zaraz drugi. – No i co? – spytałam tonem, który znakomicie wyrażał całą moją frustrację, w której niewoli się znalazłam. – I nic – odparła Alanna, patrząc mi prosto w oczy. – Wino jest bardzo dobre. – O kurde… – Tak, wyrzuciłam z siebie to popularne nieeleganckie słowo, a następnie osunęłam się na szezlong obok zastawionego stołu. – Czyli umieram. Na pewno mam raka… albo guza mózgu… albo tętniaka. Możliwości jest wiele, w każdym razie już się kończę. – Teraz faktycznie byłam bardzo bliska łez.
Co musiało być doskonale widoczne, ponieważ Alanna błyskawicznie znalazła się obok mnie. Przysiadła na szezlongu, wzięła mnie za rękę i powiedziała kojąco: – Rheo, to wszystko nerwy, na pewno. Nie ma się czemu dziwić, skoro w tak krótkim czasie przeżyłaś tak wiele. Och, bardzo, bardzo wiele. Dlatego jesteś tak podenerwowana i strasznie wybuchowa. Czyli w oczach najbliższej przyjaciółki przemieniłam się w zwyczajną choleryczkę. Nie tylko w jej oczach, w swoich też. I co teraz? Będą wypędzać ze mnie złe humory, puszczając mi krew? Wywiercą dziurę w czaszce albo mają na podorędziu jeszcze jakąś inną metodę, taką rozkoszną, rodem ze średniowiecza? A jeśli to jakieś bakterie? Zaraz, chwileczkę, jak to tam było z tym produkowaniem penicyliny ze spleśniałego chleba? – Nie martw się, Rheo. Carolan będzie wiedział, jak ci pomóc – powiedziała miękko Alanna, głaszcząc mnie po ramieniu. – O tak. Na pewno – mruknęłam. Oczywiście! Pomoże mi! Po swojemu, w tym świecie przecież nie ma żadnych technologii, żadnych akademii medycznych, aparatury, nic, po prostu nic. Carolan najprawdopodobniej każe mi pić wywar ze zdechłej żaby czy z innego ścierwa, a sam będzie wymrukiwać jakieś zaklęcia. Czyli mój los jest już przesądzony. Nadziei nie ma. – A teraz kąpiel – oświadczyła Alanna i nadal trzymając mnie mocno za rękę, wstała z szezlonga. – Od razu poczujesz się lepiej. Wypluskasz się, a potem pomyślimy, co na siebie włożysz, a na koniec dobierzemy klejnoty. Chodź, Rheo. Proszę. Wstałam. Nie powiem, że żwawo, dlatego spryciula Alanna szybko dodała: – Rano, kiedy byłaś u Epi, do świątyni przyjechał złotnik. Przywiózł nowe klejnoty. O ile mnie pamięć nie myli, są wśród nich bardzo ładne kolczyki z diamentami. Aha, zauważyłam też przepiękną broszę ze złota. – No cóż… Skoro nalegasz… Uśmiechnęłyśmy się do siebie szeroko. Przecież od razu odgadłam, co jest grane. Kochana przyjaciółka wiedziała, jak mnie skusić. Moja słabość do najprzeróżniejszych błyskotek była powszechnie znana. Nowe kolczyki czy brosza były znakomitym sposobem na to, by poprawić mi samopoczucie. Prawie tak samo skutecznym, jak chwile spędzane razem z Epi, moją
niezwykłą klaczą. Epi oficjalnie nosiła imię Bogini, uznałam jednak, że to zbyt napuszone, dlatego Eponę przerobiłam na Epi. Kochana klaczka stanowiła swoisty koński ekwiwalent mojej osoby, ponieważ też była Umiłowaną Bogini. Od razu połączyła nas bardzo silna więź, choć takie określenie brzmi za słabo. Ta więź była po prostu magiczna. Nagle, gdzieś tak w połowie drogi do moich pokoi przystopowałam. – Alanno! A może moje dziwne zachowanie jest reakcją na to, co teraz dzieje się z Epi? Klacz miała być kryta w Samhain, czyli w nocy z trzydziestego października na pierwszego listopada według kalendarza obowiązującego w Oklahomie. Zgodnie z tradycją odbywało się to co trzy lata, ponieważ w Partholonie liczba trzy miała magiczną moc. Dlatego klacz, a w istocie rzeczy Wcielenie Bogini, zawsze była kryta pod koniec trzeciego roku, co miało zapewnić dobre plony podczas kolejnych trzech lat. Do Samhain musieliśmy poczekać jeszcze kilka dni, ale Epi już była bardzo niespokojna. Od tygodnia, dokładnie od dnia, w którym do świątyni przybył jej przyszły oblubieniec. – Rhiannon nigdy podczas krycia Epi nie zachowywała się inaczej – poinformowała mnie Alanna. – Wcale się nie dziwię! Ta jędza absolutnie nie potrafiła wczuć się w nastrój swojej klaczy, przecież widziała tylko siebie, czuła tylko swoje nastroje! A poza tym sama bez przerwy była napalona! Rozumiesz, o co chodzi? Alanna pokiwała głową, po czym zgodnie wybuchnęłyśmy śmiechem. Było mi to bardzo potrzebne, bo wreszcie trochę się odprężyłam. Dotarłyśmy do drzwi pokoju kąpielowego, pilnie strzeżonych przez dwóch fantastycznych wojowników, których, dodam mimochodem, w świątyni nie brakowało. Epona była przecież Boginią Wojownikiem, dlatego w skład jej personelu wchodziła okrągła setka niezwykle przystojnych, dziarskich młodzieńców. Takich jak te dwa ciacha przy drzwiach, które, jak zauważyłam nie bez żalu, przywdziały już cieplejsze mundury, czyli przepaski na biodrach -nieduże, choć do zasłaniania miały sporo – uzupełnili skórzanymi tunikami. Stąd moje ciche westchnienie. Zasłanianie tylu wspaniałych mięśni to po prostu zbrodnia! Dobrze, już dobrze! Oczywiście, że jestem mężatką. Pamiętam o tym. Ale trupem też nie jestem, prawda?! Kiedy wkroczyłyśmy do rozjaśnionego blaskiem niezliczonych świec pokoju kąpielowego, natychmiast owionął mnie tak dobrze znajomy i bardzo lubiany zapach wody ze
źródła mineralnego. Czyściusieńkiej i cudownie gorącej, stąd kuszący obłok pary nad basenikiem, w którym woda była w ciągłym ruchu. Z jednej strony do baseniku nieprzerwanie napływała czysta woda z bulgoczącego gorącego źródła, a nadmiar odpływał z drugiej strony, tworząc cicho szemrzący wodospadzik. Gama miłych sercu dźwięków zapraszała serdecznie do jak najszybszego zanurzenia się w wodzie, obiecując solennie, że przyniesie to wielką ulgę i ciału, i duszy. Zsunęłam ciepłą pelerynę, niezbędną część garderoby o tej porze roku, Alanna kilkoma zręcznymi ruchami pozbawiła mnie jedwabnej szaty, i wreszcie mogłam zanurzyć się powoli w rozkosznie bulgoczącej wodzie. Usiadłam na dnie baseniku, oparłam się o zaokrąglony brzeg ulubionej kamiennej półki, zamknęłam oczy i słuchałam, jak Alanna wysyła kolejną nimfetkę. Po herbatkę ziołową. Czyli upadek, kompletny upadek. Byłam okropnie zniesmaczona tą nagłą awersją do wina. Spotkało to mnie, właśnie mnie! Przecież kieliszek mocnego czerwonego wina wypijany przy różnych okazjach w towarzystwie, albo i samotnie, stanowił, można by rzec, istotną część mojej osobowości. To nie była zwykła przyjemność. To byłam ja! Słusznie użyłam czasu przeszłego. Byłam, nie jestem. Innymi słowy, zaczynam się starzeć, i to w paskudny, nieprzewidziany przeze mnie sposób. Lat trzydzieści pięć i pół. Niby sporo, a zarazem niezbyt wiele, taka przejściówka, w każdym razie do wieku sędziwego droga jeszcze daleka. Z tym że sporo myślałam o tej dalekiej przyszłości, a jakże. Dokładnie zaplanowałam, jak to wtedy ze mną będzie. A będzie super, ponieważ stanę się jedną z tych ekscentrycznych starszych pań obwieszonych biżuterią, z głową zawsze prosto od fryzjera, które piją dużo wina, znają się na nim i umierają nagle na jedną z Chorób Starych Białych Kobiet. (Bardzo korzystnie jest zejść na anewryzm po wyjątkowo obfitym obiedzie. Podobno wtedy nic nie boli). W związku z powyższym od dawna pilnie trenowałam złotą i pełną wina jesień życia, co dawało mi wiele radości. A od jakiegoś czasu od wina mnie odrzuca. Tragedia, po prostu tragedia! Dlatego mocząc się w źródlanej wodzie, po raz nie wiadomo który próbowałam siebie przekonać, że to na pewno jakaś wyjątkowo wredna grypa, z powodu której, cytując Alannę, zmieniłam swoje obyczaje w zakresie żywienia (i picia), poza tym mam regularnego doła, mdłości i wyobrażam sobie różne okropne rzeczy. Czyli w sumie nie jest sympatycznie, ale to minie, na pewno. No i po jakimś czasie z grubsza udało mi się siebie przekonać, choć zdawałam sobie
sprawę, że niewątpliwie ma na to wielki wpływ fakt, że jest biały dzień. Gdy jest jasno, koszmary minionej nocy zawsze wydają się odległe, nierealne, po prostu śmieszne. Co więcej, tego właśnie dnia miał wrócić do domu ClanFintan. Kiedy pomyślałam, że wieczorem będę miała go przy sobie, od razu czułam się lepiej. Tak bardzo się za nim stęskniłam, nie było go przecież prawie przez cały miesiąc. Był to dla mnie bardzo trudny czas, tym bardziej że w tym świecie nie ma telefonów i poczty elektronicznej. Byliśmy małżeństwem niecałe pół roku, a ja już tak bardzo przywykłam do nowego życia i tak mocno przywiązałam się do ClanFintana, że chwilowa rozłąka okazała się po prostu tragedią. Mówiąc najkrócej, czułam przerażającą pustkę i niemoc. Można by mnie porównać do dzwonu pozbawionego serca. Skorupa pozostała, lecz poza nią nie ma nic. No, przesadziłam z tym porównaniem, w każdym razie radziłam sobie z trudem, tym bardziej że w Partholonie przebywałam od niedawna. W rezultacie czułam się trochę tak, jakby mnie wsadzili do któregoś z odcinków „Star Treka”, gdzie akcja rozgrywa się w innym wymiarze wszechświata i nic nie dzieje się tak, jak bym tego chciała. Na przykład nie ma Kirka i żadnej ślicznotki, do której chciałby się dobrać. A rozwijając tę metaforę, nie jestem ślicznotką dla żadnego Kirka. – Proszę, spróbuj to wypić – powiedziała Alanna, podając mi kubek z gorącą herbatą. – Dobrze ci zrobi na żołądek. Odebrałam kubek i ostrożnie pociągnęłam nosem, czekając tylko, kiedy aromatyczna herbatka zmieni się w jakieś obrzydlistwo (taki syndrom Midasa). Tymczasem nic z tych rzeczy. Nadal czułam przyjemny, kojący zapach ziół i miodu, w związku z czym zdecydowałam się na pierwszy oszczędny łyczek. I dalej nic. A skoro tak, to można już było zacząć sukcesywnie wlewać w siebie herbatkę, która miała za zadanie uspokoić zbuntowany żołądek. – Dzięki, droga przyjaciółko. Już poczułam się lepiej. Będzie, jak powiedziałam… Będzie, jak powiedziałam… Oby! – Rheo, służąca mówiła, że wartownicy zauważyli nadciągających wojowników. Niebawem tu będą, tak jak zapowiadali. Carolan zarzekał się, że wrócą na dzień, dwa przed Samhainem, do którego zostały dwa dni, i mój Carolan dziś już tu będzie! Jej oczy rozbłysły. To oczywiste, na tę chwilę, jak każda świeżo upieczona mężatka, czekała z utęsknieniem. Doskonale wiedziałam, co teraz przeżywa. Przecież ja, mocząc się w cudownie gorącej
wodzie, wciąż miałam przed oczami fantastyczny, seksowny tors mego małżonka. – O matko… – ni to szepnęłam, ni to jęknęłam. – Nie mogę się go doczekać. – Ja też! Ja też! – wyznała żarliwie Alanna. – Okropnie się stęskniłam za Carolanem. Uśmiechnęłyśmy się do siebie jak dwie serdeczne przyjaciółki, którymi przecież byłyśmy. A teraz jeszcze, mówiąc obrazowo, jechałyśmy na tym samym wózku. Po chwili poprosiłam Alannę, by podała mi gąbkę, po czym powiedziałam: – Domyślasz się, że na powitanie męża chcę być czyściutka, pachnąca i pięknie ubrana. Z tym że ubranie będzie niezbędne tylko podczas części oficjalnej, bo potem… Wzięłam z półki śliczną buteleczkę z ulubionym mydłem waniliowym i zaczęłam nasączać gąbkę, natomiast Alanna zabrała się do przekopywania zapchanych szaf. – Dobrze, że Victoria też już wróci – powiedziałam, namydlając się zawzięcie. Stęskniłam się za Wielką Łowczynią, tym bardziej że nie widywałam jej często. Victoria z racji swojej… hm… profesji prawie zawsze była w drodze. Dlatego wiadomość, którą przekazał mi posłaniec centaur (coś w rodzaju poczty konnej, tyle że kurier wmontowany jest w konia) niezmiernie mnie ucieszyła. A powiadomił nas, że Victoria dołączyła do wojowników mego męża i wraca razem z nimi. Z Wielką Łowczynią łączyła mnie serdeczna przyjaźń. Bardzo chciałam, by Świątynia Epony stała się jej drugim domem. – Być może znowu zobaczymy uśmiechniętego Dougala! – zawołała Alanna, spoglądając na mnie roziskrzonym wzrokiem. – Nie jest tak źle, Alanno. Czasami się uśmiecha. Widziałam na własne oczy. – Owszem, też widziałam, jak coś tam robił z twarzą, ale dla mnie nie był to uśmiech, tylko jakiś grymas, jakby bolał go brzuch. Może zaraził się od ciebie! – Przestań, Alanno! Dougal naprawdę nie ma lekkiego życia. ClanFintan ciągle się z niego nabija, ty też. Te wasze nieustające docinki o nim i Victorii… W rezultacie biedny chłopak cały czas chodzi czerwony jak burak. – A właśnie! Czerwieni się! Ciekawe, jak to właściwie między nimi jest. Co o tym sądzisz? – Na początku myślałam, że Dougal zadurzył się w Victorii, a ona nie zwraca na niego uwagi. Ot, kolejna nieszczęśliwa jednostronna miłość… Ale posłuchaj tylko, podpatrzyłam, jak nagle znikają ze świątyni. Rozumiesz, i ona, i on, prawie w tej samej chwili. Niby osobno, niby każde gdzieś tam się udaje w swoich sprawach, ale wiadomo, o co chodzi, prawda? Następnego
dnia Victoria wyjechała i od tej pory Dougal chodzi jak struty. Wystarczy o niej wspomnieć, a on od razu robi się czerwony jak burak. Innymi słowy, choć tak do końca nie wiadomo, jak to między nimi jest, można uznać prawie na sto procent, że mamy nową parę kochanków. Nie, nie prawie. Na całych sto procent! Alanna zachichotała, po czym stwierdziła zachwycona: – A on rumieni się tak słodko, prawda? – I kto to mówi! – Chlapnęłam wodą. Alanna, zręcznie odskakując w bok, zaprotestowała: – Wcale się nie rumienię! – Oczywiście, że nie! Ty się nie rumienisz, a ja nie przeklinam! Wszystko prawda! – Śmiałyśmy się jak głupie, a kiedy w końcu przestałam rechotać, poprosiłam: – Alanno, rzuć we mnie ręcznikiem! – I zaczęłam wycierać się bardzo energicznie, wręcz desperacko, ponieważ właśnie podjęłam pewną decyzję. A była to decyzja z tych nieodwołalnych. Bez względu na to, co działo się dotąd, tego wieczoru, kiedy wreszcie znajdę się u boku męża i wśród mnóstwa przyjaciół, będę czuła się dobrze. Więcej, znakomicie. Nic, absolutnie nic nie będzie mi dolegać. – Jestem bardzo zadowolona, Alanno, że ClanFintan kazał Dougalowi zostać w świątyni i nadzorować budowę nowych kwater dla centaurów. Dzięki temu chłopak ma poważne zadanie do wykonania i brak mu czasu na smutne rozmyślania. Przed kilkoma miesiącami Dougal stracił brata. Jakiś czas potem, jak wskazywały wszystkie znaki na niebie i na ziemi, zakochał się w Wielkiej Łowczyni. Niby coś tam się między nimi zaczęło, ale gładko nie poszło, dlatego młody centaur bardzo potrzebował zajęcia, które by go zaabsorbowało, odegnało smutne wspomnienia o zmarłym bracie i przesłoniło obraz pięknej łowczyni. – A wiesz, Rheo, mam dziwne przeczucie, że Victoria wcale nie przypadkiem natknęła się na naszych wojowników i postanowiła towarzyszyć im w drodze powrotnej do świątyni. Tak naprawdę to ona chce wrócić do… – Alanna zrobiła znaczącą minę, unosząc jednocześnie brwi, przez co wyglądała jak jasnowłosy króliczek – …do Dougala! – Mam nadzieję, że tak jest – odparłam pełna wiary, bo życzyłam im jak najlepiej. Gdy skończyłam się wycierać, Alanna podsunęła zwój połyskliwej tkaniny do oceny. Pogłaskałam materiał, wyraziłam pełną aprobatę i dalej toczyłam swój wywód: – Moim zdaniem Victoria i Dougal to wspaniała para. Różnica wieku nie ma żadnego znaczenia, tym bardziej że na moje
wyczucie Victoria powinna mieć kogoś młodego, silnego, kto aż cały buzuje od tej młodości i siły. Jakoś mi to do niej pasuje! – Znów zaśmiałyśmy się zgodnym chórem. Owinięta ręcznikiem rozsiadłam się przed toaletką, natomiast Alanna podjęła próbę ujarzmienia moich rozpasanych rudych włosów. – Taki gąszcz, że sama już nie wiem… – marudziła, ale bez cienia złości, tylko z podziwem. – Stanowczo powinnam je podciąć – stwierdziłam po chwili, przeprowadzając w duchu błyskawiczną kalkulację. Kiedy po raz ostatni byłam u fryzjera? Przed wiekami. Na pewno minął miesiąc od ostatniej wizyty w salonie Ricka, kiedy nastała wiekopomna chwila i ściągnięto mnie do tego świata. A jestem tu już prawie pół roku. W rezultacie gdyby Rick teraz mnie zobaczył, na pewno dostałby apopleksji i w Oklahomie zabrakłoby najlepszego fryzjera. A w każdym razie najbardziej przeze mnie ulubionego, bo Rick jest super. A już te jego teksty! Na przykład: – Nie rozumiem, kochana, jak mogłaś dopuścić, żeby do twoich włosów dotykała się jakaś kobieta! Naprawdę taka naiwniaczka z ciebie? Dla każdej innej samiczki, choćby i najlepszej przyjaciółeczki, jesteś rywalką, więc zawsze tak pokombinuje, żebyś wyglądała jak siedem nieszczęść. A ja to co innego. Nie mam nic przeciwko temu, żebyś wyglądała fantastycznie! Trzeba przyznać, że to, co mówił, miało sens. – Kobiety nie podcinają włosów – zdecydowanym tonem oświadczyła Alanna. Nie było to dla mnie nowością, ponieważ identyczne stanowisko reprezentował mój małżonek. Co więcej, ClanFintan traktował te kwestie co najmniej z taką samą powagą co Alanna i wszyscy inni Partholończycy, przecież chodziło o uświęcony wielopokoleniową tradycją obyczaj. Niemniej byłam nieugięta. – Moja droga, pozwól, że cię trochę oświecę – wygłosiłam do odbicia Alanny w lustrze. – Kobieta też może czasami swoim włosom zrobić ciachu-ciachu i nie ma w tym nic złego. Wręcz przeciwnie, bo muszę ci powiedzieć, że w życiu nie widziałam tylu rozdwojonych końcówek co w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. To katastrofa dla włosów! No i w ogóle ta cała szopa na głowie zaczyna bardzo mnie wnerwiać. Jakbym była w ośrodku zielonoświątkowców! Alanna, która przywykła już do mego ględzenia o czymś, o czym nie ma, nomen omen,