chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 224
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 127

Chadbourn Mark - Wiek zlych rzadow 03 - Na zawsze razem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Chadbourn Mark - Wiek zlych rzadow 03 - Na zawsze razem.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Chadbourn Mark - cykl Wiek zlych rzadow
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 341 stron)

Mark Chadbonen Na zawsze razem Wiek złych rządów Tom III Joanna Urban

PROLOG HISTORIA DRUŻYNY AUTORSTWA MAKSA MICHAELSA1 Jesteśmy cyniczną rasą. Z nieprawdopodobną łatwością umiemy doszukać się jak najgorszych wad w każdej napotkanej osobie. Niby wiemy, że tacy na przykład pracownicy fundacji charytatywnych harują bezinteresownie jak woły, pomagając biedocie ze slumsów metropolii Trzeciego Świata, ale wystarczy, że przyłapiemy jednego z nich, jak po wyjątkowo ciężkim dniu wydziera się na jakąś przypadkową ofiarę, a już obwołujemy go skończonym chamem. Skąd się to bierze? Czyżby tak skutecznie wpojono nam w dzieciństwie, że wszyscy prócz świętych są grzesznikami? Rozejrzyjcie się - żyjemy w świecie rodem z koszmaru, owszem, ale tak samo było wcześniej, zmieniły się tylko nieco dekoracje. Walczymy o przetrwanie, ale przecież się nie poddajemy, dajemy z siebie wszystko, dopasowując się do nowych warunków. A że nikt nie jest doskonały - cóż, taka już nasza natura. Możemy jednak postarać się przezwyciężyć słabości, prawda? Czy nie byłoby to godne pochwały? Jedyny moment, w którym mamy (być może) prawo kogoś oceniać, to schyłek jego życia. Możemy wówczas przyjrzeć się z perspektywy czasu wszystkim błędom i dokonaniom tego człowieka, zadecydować, co tak właściwie było błędem, a co dokonaniem (większość rzeczy uplasuje się gdzieś pośrodku skali), i orzec, czy było to życie przeżyte jak należy, czy też nie. Założę się jednak, że nie odkryjecie tą metodą wielu świętych. Ba, założę się, że nie odkryjecie żadnego! Zobaczycie za to, że przeważająca część ludzi po prostu stara się, jak może. I z tego powinniśmy się cieszyć, to jest naprawdę istotne - nie to, że ludzie są dobrzy, ale że starają się tacy być. Stąd już niedaleko do bohaterstwa. Ciężkie czasy nieodmiennie wyzwalają w ludziach to, co najlepsze. Przyciśnięci do muru, odnajdują w sobie talenty i rezerwy siły, o które nigdy by się nie podejrzewali. Obecnie nastały bardzo ciężkie czasy, nic więc dziwnego, że pojawili się wśród nas prawdziwi bohaterowie. Przedtem niczym się nie wyróżniali, nadal mają swoje słabości i fobie, ale w ciągu ostatnich miesięcy udowodnili, że zasługują na miano herosów. (Wybaczcie mi to pompatyczne określenie: ani jest współczesne, ani cyniczne, ani po brytyjsku powściągliwe. Słowem, właśnie o coś takiego mi chodziło.) Pragnę opisać ich historię, aby, zachowana dla potomności, zainspirowała przyszłe pokolenia. Czy to z mojej strony pretensjonalne? Nie wiem, ale mam poczucie, że to mój obowiązek. Gdybyście przed Wielką Zmianą mijali któregoś z członków drużyny na ulicy, nie dalibyście za niego pięciu groszy. Jack Churchill, dla przyjaciół Church, był niepozornym, zamkniętym w sobie mężczyzną, doprowadzonym na skraj rozpaczy przez samobójstwo swojej dziewczyny Marianny. Ten dobrze zapowiadający się pisarz, z wykształcenia archeolog, po utracie ukochanej nie umiał znaleźć dla siebie miejsca. Jego życie straciło sens, a on sam znajomych i wszelką nadzieję. Ruth Gallagher pracowała wprawdzie w prestiżowej londyńskiej kancelarii prawniczej i, jak na prawniczkę przystało, potrafiła zadziwić swoją błyskotliwością, ale chociaż odniosła sukces zawodowy przed trzydziestką, nie czuła się szczęśliwa. Została prawnikiem tylko po to, by zadowolić ojca, który zmarł później na zawał, dowiedziawszy się, że jego brata zastrzelono podczas nieudanego napadu na bank. W cieszeniu się życiem przeszkadzały też Ruth liczne zahamowania. Miała także problemy ze znalezieniem dla siebie kogoś, kto odpowiadałby jej wysokim wymaganiom. Laura DuSantiago była osobą o chyba najbardziej złożonej psychice z całej piątki, przez co mało kto ją do końca rozumiał. Wszystko w niej odrzucało: jej mizantropia, jej sarkazm, jej cięty język, to, że brała twarde narkotyki i nieraz w przeszłości łamała prawo. Jednocześnie dziewczyna imponowała znajomością nowoczesnych technologii, a śmiałkowie, którzy zdołali się przebić przez mur zgorzknienia, jaki zbudowała wokół siebie, poznawali przyczyny jej opryskliwości i maskowanego pozą zagubienia:

Laura przeszła w dzieciństwie piekło. Jej chora psychicznie, obsesyjnie religijna matka znęcała się nad nią przez wiele lat, aż w końcu posunęła się do oszpecenia córki brzytwą. Kiedy dziewczyna ocknęła się we krwi, okazało się, że kobieta nie żyje. Najprawdopodobniej to Laura zabiła ją w samoobronie. Shavi (nigdy nie zdradził nikomu swojego nazwiska) był z kolei najbardziej wewnętrznie poukładanym członkiem drużyny. Dorastał w rodzinie emigrantów z Azji wyznających islam, ale został l Dziennikarz Max Michaels poznał członków drużyny w tomie Władztwo ciemności (przyp. tłum.).

wypędzony z domu, kiedy jako nastolatek odrzucił wierzenia przodków. Odtąd ustawicznie rozwijał się duchowo, czerpiąc wzorce z różnych religii i ruchu New Age. Aby poszerzyć swoją świadomość, brał miękkie narkotyki. Otwarty i tolerancyjny, był też biseksualistą i zwolennikiem „wolnej miłości". Ze względu na swoje zainteresowania, dołączywszy do drużyny, przyjął rolę szamana, a zarazem moralnej wyroczni. Podobnie jak pozostali, przeżył tragedię. Jego chłopak Lee został brutalnie zamordowany na jego oczach przez niezidentyfikowanego sprawcę. Ostatnim z piątki był Ryan Veitch, agresywny osiłek z południowego Londynu, który w swoim życiu nie przepracował uczciwie ani jednego dnia. W dzieciństwie nawiedzały go niezwykle realistyczne, baśniowe sny. Zapamiętane z nich obrazy nie dawały mu długo spokoju - wreszcie kazał je sobie wytatuować. Matka Ryana zmarła, kiedy był jeszcze mały. Jego ojciec, załamany śmiercią żony, nie był w stanie ani utrzymać stałej pracy, ani zająć się synami - żeby przeżyć, chłopcy musieli kraść. Po kilku latach drobnych włamań postanowili wspólnie napaść na bank. To był duży błąd. Ryana poniosły nerwy i zastrzelił niewinnego człowieka, stryja Ruth. Zadziwiający zbieg okoliczności? Cóż, po Wielkiej Zmianie często mamy z nimi do czynienia. Gdyby Veitch wychował się w lepszych warunkach, byłby zapewne zupełnie innym człowiekiem. Po zabójstwie, dręczony wyrzutami sumienia, starał się odkupić winy. Powtarzał bezustannie, że chce „robić to, co należy", Pragnął być podziwiany i szanowany, a przy okazji zdobyć serce ukochanej dziewczyny. Z całej piątki tylko on świadomie dążył do tego, by dorównać postaciom z legend. Tacy byli nasi bohaterowie, zanim się spotkali. A potem zmienił się świat i zmienili się oni sami. Wspólnie przeżyte dramatyczne doświadczenia pozwoliły im odkryć swoją prawdziwą naturę. Pozory mylą. Brzmi to może banalnie, ale właśnie to chciałbym wam przekazać - pozory mylą. Nie można opierać się bezkrytycznie nawet na swoich zmysłach. Spytacie, w co wierzyć, jeśli nie w to, co się widzi, słyszy, czego się dotyka? Odpowiem: wierzcie w to, co podpowiada wam serce. Zaufajcie wewnętrznemu głosowi. Odbiegam od tematu. Wszystko zaczęło się pewnej zimnej, mglistej nocy nad brzegiem Tamizy, pod londyńskim mostem Alberta. Church i Ruth, którzy zeszli tam osobno zaniepokojeni dziwnymi odgłosami, sądzili, że są świadkami napadu rabunkowego. Olbrzymiej postury mężczyzna bił (jak poinformowała ich później policja) niejakiego Maurice'a Gibbonsa, szeregowego urzędnika Ministerstwa Obrony. Nagle twarz napastnika roztopiła się i przeobraziła w coś tak potwornego, że zarówno Church jak i Ruth stracili przytomność. Oboje byli w szoku. Nie wiedzieli jeszcze, że na ziemię powrócili Zmiennokształtni, znani Celtom jako demoniczni Fomorianie. Istoty te są ludziom tak obce, że nasze mózgi nie radzą sobie z ich postrzeganiem - albo podsuwają nam w zamian fałszywe obrazy, albo chowają prawdę w zakamarkach podświadomości. Church i Ruth uparli się, że rozwikłają zagadkę morderstwa pod mostem. Prywatne śledztwo doprowadziło ich do studia artysty o nazwisku Kraicow. Ten potwierdził ich najgorsze podejrzenia - on również widział Fomorian. Jedno niewytłumaczalne zdarzenie goniło drugie. Kraicow zniknął w tajemniczych okolicznościach, a Church widział pod swoim domem ducha Marianny. Razem z Ruth postanowili, że pojadą do Salisbury spotkać się z poznaną przez Internet Laurą. Dziewczyna twierdziła, że posiada cenne dla pary informacje. Opuszczając Londyn, nie sądzili, że to oni staną się celem następnego ataku Fomorian. Od pewnej śmierci uratował ich nieznajomy, na pierwszy rzut oka podstarzały hipis. Przedstawił się jako Tom, ale tak naprawdę był legendarnym Tomaszem Rymopisem, kilkusetletnim Szkotem obdarzonym umiejętnością przepowiadania przyszłości. Władał językiem, Który Nigdy Nie Kłamie. Podania głoszą, że Królowa Elfów porwała go do swojej krainy, gdzie czas płynie inaczej niż na ziemi. Jak we wszystkich legendach, i w tej kryło się ziarno prawdy. Rzeczywiście mieszkał kilka wieków z „wróżkami", nikt nie jest jednak w stanie opisać, co tam dokładnie przeżył. Ponoć zaznał tyluż przyjemności, co cierpień. Królowa, jak sam to określał, „rozebrała go aż po molekuły i złożyła z powrotem", dzięki czemu zyskał paranormalne zdolności, ale i przestał być zwykłym człowiekiem. Na zawsze oderwany od reszty ludzi, doświadczał nieopisanej samotności. Podróżując na zachód, trzej śmiałkowie zostali zaatakowani przez ziejącą ogniem, latającą poczwarę. Aby ją zmylić, zanocowali w Stonehenge, ponieważ cudowne właściwości tego miejsca uniemożliwiały

smokowi skuteczne tropienie. To właśnie tam Tom po raz pierwszy uchylił przed Ruth i Churchem rąbka tajemnicy, wyjaśniając, że wszystkie mity i legendy to zniekształcone opowieści o prawdziwych wydarzeniach sprzed stuleci. Najważniejszą z nich, o wojnie pomiędzy siłami światła i ciemności, przechowano we wszystkich kulturach. Po przeciwnych stronach barykady stanęli wówczas: Złoty Lud, dla Celtów Tuatha de Danaan, oraz Nocni Wędrowcy, czyli Fomorianie - piękno i brzydota, anioły i demony. Chciałoby się dodać „dobro i zło", ale niestety Tuatha de Danaan oba te pojęcia są nieznane. Złociści są nieprzewidywalni i wszechmocni, a przez to równie niebezpieczni i obcy ludziom, co Fomorianie. Wojna pomiędzy „bogami" doprowadziłaby nasz świat do zagłady, gdyby nie druga bitwa na równinie Magh Tuireadh. Złoty Lud pokonał Nocnych Wędrowców i zawarł z nimi pakt. Po pierwsze obie strony miały wynieść się do Zaświatów (Tir na n'Og, nieba, piekła - co kto woli), krainy, w której nie obowiązywały ziemskie prawa fizyki. Po drugie, miano zabrać tam z sobą niemal wszystkie baśniowe od tej pory stworzenia. Po trzecie, każda ze stron zobowiązała się Zaświatów nie opuszczać. Oczywiście nie wszyscy zakazu przestrzegali. Na ziemię przedostawano się tam, gdzie granice pomiędzy światami są najcieńsze - przez jeziora, święte góry, kamienne kręgi. Te krótkie i sporadyczne wizyty stoją za takimi zjawiskami, jak UFO czy potwór z Loch Ness. Przymierze obowiązywało przez tysiąclecia, aż nagłe, nie do końca wiadomo jak, Fomorianie w brutalny sposób zerwali umowę. Uwolnili straszliwy Urok Życzeń, którego moc część plemienia Danu uwięziła, a z innych jego członków uczyniła posłuszne siłom ciemności marionetki. Tylko nielicznym Złocistym udało się wymknąć. Na szczęście nasz własny świat nie był wobec zakusów Fomorian zupełnie bezbronny. Całą Ziemię oplata sieć kanałów energii objawiającej się pod postacią błękitnego ognia. Ojej istnieniu nie zapomniało wiele kultur, chociażby Chińczycy nazywają ją chi. Energia ta tworzy krwiobieg planety, płynie nawet w nas samych. To wszechpotężna duchowa siła, która leczy i mobilizuje do działania. Krąży wszędzie, ale najbardziej widoczna jest w tych punktach, które przed wiekami uważano za święte miejsca i dlatego stawiano tam kamienne kręgi albo budowano gotyckie katedry, Z czasem ludzie zapomnieli, jak korzystać z błękitnego ogniu, co nie wyszło im na dobre. Z ziemską energią, co zachowało się w kulturze chińskiej, nierozerwalnie związane były Bestie czyli smoki. Strzegły jej i żywiły się nią, przemieszczając się wzdłuż jej kanałów. Po powrocie Nocnych Wędrowców smoki ponownie zbudziły się do życia. Ten, który zaatakował Churcha, Ruth i Toma, znalazł się pod kontrolą Fomorian tylko tymczasowo - na szczęście są to istoty zbyt potężne, by można je było podporządkować sobie na dłużej. Strażnikami błękitnego ognia wśród ludzi byli od zawsze Bracia i Siostry Smoków - wybrańcy szczególnie podatni na zbawczą moc energii Ziemi. Tom wyjawił swoim dwojgu podopiecznym, że należą do tego grona i że razem ma ich być pięcioro. Tak jak poprzednicy mieli bronić świata przed zagładą, czy się im to podobało, czy nie. Do ich zadań należały nie tylko działania defensywne - mieli do wykonania pewną misję. Przepowiednie łączone z nurtem arturiańskim mówiły o królu, który obudzi się w najczarniejszej godzinie, by ocalić kraj. Król, jak wyjaśnił Tom, był metaforą owej siły duchowej utożsamianej z błękitnym ogniem, a legendy arturiańskie składały się na zakodowany przewodnik po tych miejscach w Wielkiej Brytanii, gdzie energia była potencjalnie najsilniejsza, choć uśpiona. To Bracia i Siostry Smoków mieli ją obudzić w potrzebie. Ruth i Church dowiedzieli się od swojego opiekuna, jak odcyfrowywać te i inne ukryte w podaniach elementy, aby skutecznie przeciwstawić się fomoriańskiemu podbojowi. Oboje byli rzecz jasna oszołomieni natłokiem informacji, zwłaszcza że kłóciły się one z tym, co od dziecka im wpajano. Jakże jednak mogli nie uwierzyć w to, co widzieli na własne oczy? Tej nocy, kiedy spali u stóp kamiennych kolosów Stonehenge, Churcha ponownie odwiedził duch Marianny. Tym razem zostawił mu prezent - czarną różę, Roisin Dubh. Wzruszony mężczyzna przyjął podarek, nie zdając sobie sprawy z jego prawdziwego znaczenia. W Salisbury do drużyny dołączyła Laura, a Ruth spotkała również po raz pierwszy swoją przyszłą patronkę, boginię objawiającą się pod potrójną postacią wiedźmy, matki i dziewicy. Przeciwnicy śmiałków wciąż dawali im się we znaki. W mieście pojawił się Czarny Kieł, monstrualny pies, zwiastun polujących na potępione dusze Dzikich Zastępów. Po zmroku zaczęły wychodzić żądne ludzkiej krwi Baobhan Sith.

Tego wieczoru biesiadowali z niejakim Callowem, który wydał im się nieszkodliwym, ekscentrycznym włóczęgą, zjednującym sobie ludzi teatralnym sposobem mówienia tylko po to, żeby postawili mu kolację. Za swoją łatwowierność mieli zapłacić wkrótce wysoką cenę. Nazajutrz Laura zaprowadziła swoich trzech nowych znajomych do magazynów na terenach przemysłowych, gdzie doświadczyła wcześniej czegoś, co na zawsze odmieniło jej życie. Razem odkryli, że podszywający się pod robotników Fomorianie składują w halach beczki z zagadkową czarną substancją. Church i Laura przenieśli się niespodziewanie w miejsce, o którym opowiadała im już dziewczyna - do zawieszonej pomiędzy światami Strażnicy. Doznawszy kilku niepokojących wizji przyszłych wydarzeń, Church spotkał tam piękną i enigmatyczną Niamh, jedną ze Złotego Ludu, która oparła się Urokowi Życzeń. Mężczyzna miał wrażenie, że skądś ją doskonałe zna. Poniekąd była to prawda - bogini odwiedzała go przed laty nocami, aby przygotować go do roli Brata Smoków. Jako chłopiec Church myślał, że to tylko sen. Teraz Niamh wyjaśniła mu, kim są Tuatha de Danaan i na czym polegać będzie misja drużyny. Należało odnaleźć cztery magiczne przedmioty - miecz, włócznię, kocioł oraz kamień - by za ich pomocą uwolnić pozostałych Tuatha de Danaan. Wspomnienia tych ukrytych od wieków insygniów władzy przewijały się przez wiele ludzkich legend - kocioł, na przykład, był lepiej znany jako święty Graal. Tylko Bracia i Siostry Smoków byli w stanie je odzyskać i uratować ludzkość. Aby ułatwić im zadanie, Niamh podarowała Churchowi Latarnię Drogi. Płonący w jej wnętrzu błękitny ogień wskazywał kierunek do najbliższego z insygniów. Kiedy Church i Laura powrócili do Salisbury, magazyny stały w ogniu, a Tom zapadł się pod ziemię. Nie mieli czasu go szukać - wraz z Ruth wyruszyli do kolejnego celu wędrówki: kamiennego kręgu w Avebury. Napotkali tam na tajemniczego starca, Strażnika Kości, ostatniego z linii strzegących Świętych miejsc druidzkich mędrców, których inwazja Rzymian zmusiła do zejścia do podziemia. Strażnik Kości pokazał, że pod kręgiem, najsilniejszym źródłem energii ziemi na południu Anglii, śpi w grocie najstarsza z latających Bestii. To w pobliżu tej jaskini Laura odzyskała pierwsze z insygniów, kamień Fal, który według legendy miał krzyknąć w rękach prawowitego władcy tego kraju. Zrobił tak, kiedy dotknął go Church, co uświadomiło mężczyźnie, jakie jest jego przeznaczenie. Zostawiwszy Strażnika Kości w Avebury, trójka kompanów wyjechała w kierunku Bristolu, ale po drodze zepsuł im się samochód - dwudziestowieczne technologie miały odtąd coraz częściej odmawiać posłuszeństwa. Przechadzając się po lesie, Church spotkał małą Mariannę, która podarowała mu tandetny medalionik z wizerunkiem zmarłej księżnej Diany. Mężczyzna uznał, że w tej pogodnej, bystrej dziewczynce jest coś niezwykłego, i to nie tylko dlatego, że nosiła imię jego zmarłej ukochanej. Tej nocy Ruth ponownie zetknęła się ze swoją patronką, boginią przyrody, która poprosiła ją o odnalezienie swojej drugiej połowy, a do pomocy przydzieliła jej zaczarowaną sowę. Kobieta uciekła przerażona do obozu. Rankiem musieli odwieźć małą Mariannę do szpitala. Dziewczynka była umierająca. Jak się okazało, od lat żyła ze skrzepem w mózgu, ponieważ jego usunięcie groziło śmiercią. Akurat dziś skrzep się odkleił. Nie był to tego dnia ostatni zbieg okoliczności. Tuż po tym, jak dziecko trafiło na salę operacyjną, w szpitalu zabrakło prądu. Budynek pogrążył się w ciemnościach. Zapanował chaos. I wtedy wydarzyło się coś niesamowitego. Marianna wydostała się z sali operacyjnej i promieniejąc nieziemskim światłem, zdołała wyleczyć nakładaniem rąk wszystkich pacjentów z oddziału onkologicznego. Zmarła zaraz potem. Wyglądało to tak, jakby przed śmiercią pragnęła z całych sił zdziałać jeszcze coś dobrego. Church był tą sprawą bardzo poruszony. Świadczyła ona o tym, że Wielka Zmiana nie była czymś z gruntu złym - na ziemię powróciły nie tylko potwory, ale i cuda. Mężczyzna zatrzymał medalion dziewczynki na pamiątkę. Podążywszy za światłem Latarni Drogi na południe, trójka wędrowców dotarła do gospody w sercu parku narodowego Dartmoor. Planowali tam przenocować, ale w nocy zaatakowały ich Dzikie Zastępy pod wodzą potwornego Króla Olch. Jeźdźcy i ich ogary zgotowali gościom gospody krwawą łaźnię. Church spróbował skupić na sobie uwagę hordy, na motocyklu wyjeżdżając na wrzosowisko, zaś jego towarzyszki uciekły w międzyczasie autem. Ich przyjaciel nie ujechał jednak daleko - wpadł do opuszczonego szybu. Mniej więcej w tym samym czasie, na opustoszałej drodze, Ruth i Laura po raz pierwszy spotkały Shaviego, Razem aż do świtu wymykali się pogoni. Kiedy byli już bezpieczni, sowa Ruth zaprowadziła

ich do Glastonbury. Church ocknął się w niewoli u Fomorian, w podziemnej twierdzy pod wrzosowiskiem. Zamknięto go w jednej celi ze złapanym wcześniej Veitchem. Nocni wędrowcy przetrzymywali tam również Toma, którego od pożaru magazynów w Salisbury więzili i torturowali. Tortur nie uniknął i Church. Jego oprawcą był przywódca głównej frakcji Fomorian Calatin, półkrwi Tuatha de Danaan. Wydawał się on być gorszy od wszystkich swoich kamratów, zapewne dlatego, że okrucieństwo skrywał pod twarzą anioła. Church wiele wycierpiał, ale nic mu nie zdradził. Mężczyźni nie spodziewali się, że kiedykolwiek ujrzą światło dzienne, ale z pomocą przyszła im Niamh, ujawniając, że jest patronką Churcha. Przedarłszy się przez labirynt korytarzy, trzej jeńcy znaleźli się na powierzchni, cudem unikając pochwycenia. Jeszcze tej nocy Church dokonał wstrząsającego odkrycia - jego dziewczyna Marianna nie popełniła samobójstwa, a została zamordowana. Zszokowany, poprzysiągł odnaleźć zabójcę. Ustaliwszy, że drugie z insygniów ukryto właśnie w Glastonbury, Ruth, Shavi i Laura rozpoczęli poszukiwania. W ogrodach Studni Kielicha napotkali duchownego o imieniu James, członka sekretnego bractwa Stróży. Istniało ono od stuleci, być może nawet od tysiącleci, rekrutując swoich członków spośród starszych i mnichów najróżniejszych religii. Odłamy bractwa działały właściwie niezależnie od siebie. Ich zadaniem, jak sądzę, była obrona ludzkości przed nadprzyrodzonymi siłami reprezentowanymi przez Fomorian i Złoty Lud, w razie gdyby obie te rasy zdecydowały się powrócić do naszego świata. Stróże przekazywali sobie z pokolenia na pokolenie istotne informacje, a także strzegli ważnych dla ludzkości miejsc, zwłaszcza tych, w których energia ziemi była najsilniejsza. Błękitny ogień utożsamiali z siłą swojej wiary. Cóż, może mieli co do tego rację. James opowiedział przybyszom o zagadkach związanych z Glastonbury i o tym, jak ukryto Graala pod Chalice Hill. Mityczna naczynie znajdowało się nie w skrytce czy grocie, ale w Zaświatach, do których można się było przez wzgórze przedostać. Tymczasem Church, Tom i Veitch podróżowali autostopom przez Kornwalię, kierując się do miejscowości Tintagel, ponoć dawnej siedziby króla Artura. Odnaleźli tam trzecie z insygniów, legendarny miecz Caledfwlch, ale na nadmorskim klifie Formorianie odcięli im drogę ucieczki. Tym razem było to inne plemię Nocnych Wędrowców, dowodzone przez czarnoksiężnika Mollechta, W wyniku eksperymentów mających zapewnić mu większą moc, Mollecht utracił niegdyś ciało i zmienił się w snop energii, który nie rozpraszał się tylko dzięki temu, że krążyło wokół niego bezustannie kłębowisko wron. Mężczyźni nie wiedzieli, jak walczyć z tym przerażającym stworem. W pewnym momencie wrony rozstąpiły się, by uwolnić nieco zabójczej energii. Nie mając innego wyjścia, Tom skoczył ze stromych skał we wzburzone fale, pociągając za sobą towarzyszy. Jakież było zdumienie Ruth, Laury i Shaviego, gdy na ich oczach cała trójka zmaterializowała się na szczycie wzgórza w Glastonbury! W dodatku krztusili się słoną wodą, choć od morza dzieliło ich wiele kilometrów. Okazało się, że Tom, w odruchu desperacji, zdołał przetransportować Churcha i Veitcha wzdłuż żyły błękitnego ognia do jego najbliższego silnego źródła. Bracia i Siostry Smoków byli pod wrażeniem, co można zdziałać, opanowawszy sztukę poskramiania ziemskiej energii, jednak Tom przyznał, że bez noża na gardle nie potrafiłby powtórzyć swojego wyczynu. Przedstawiwszy sobie nawzajem nowych członków drużyny, piątka wybrańców wraz ze swoim opiekunem przeszła do Tir na n'Og i wyniosła kocioł-Graal z pełnej pułapek budowli. Latarnia Drogi skierowała ich następnie na południe Walii, gdzie po wielu perypetiach odnaleźli i czwarte z insygniów, włócznię Lugha. Wydawało się, że po skompletowaniu magicznych przedmiotów zwycięstwo jest pewne, ale Dzikie Zastępy nie dawały za wygraną. Horda otoczyła drużynę pewnej burzliwej nocy. Wybrańcy byliby zgubieni, gdyby nie Ruth, której godne podziwu męstwo zaskoczyło ją samą. Kobieta rzuciła się bohatersko na Króla Olch i wbiła mu w pierś dopiero co zdobytą włócznię. Sczepieni drzewcem, stoczyli się w dół wzgórza, znikając pozostałym z oczu. U stóp pagórka Ruth stała się świadkiem niesamowitej metamorfozy: Król Olch zmienił się niespodziewanie w jednego z Tuatha de Danaan - rogatego Cemunnosa, boga przyrody. To on był ową drugą połową bogini o trzech wcieleniach. Cemunnos zdradził, że został zaklęty w Króla Olch przez Urok Życzeń, i podziękował Ruth serdecznie za uwolnienie go ze szponów Fomorian. Naznaczając ją swoim symbolem, przyrzekł nigdy nie zawieźć jej w potrzebie. Członkowie drużyny spodziewali się, że skoro nie grożą im już Dzikie Zastępy, lada dzień sprowadzą

na ziemię Złoty Lud, który pokona okrutnych Zmiennokształtnych. Niestety, nazajutrz rano pozostawioną na straży insygniów Laurę zaatakował włóczęga Callow. Nikczemnik śledził poczynania wybrańców, odkąd natknął się na nich w Salisbury, a w międzyczasie zaoferował Fomorianom swoje usługi w zamian za obietnicę przyszłych korzyści. Zanim zabrał z sobą bezcenne przedmioty, bestialsko okaleczył twarz dziewczyny brzytwą. Laura trafiła do szpitala, ale nie na długo - trzeba było ruszać na północ za Callowem, by odzyskać insygnia. W Krainie Jezior Tom ujawnił się jako współpracownik Fomorian i wydał członków drużyny w ręce Callowa i Calatina. Nie zdradził z własnej woli. Kiedy więziono go pod Dartmoor, umieszczono w jego głowie Caraprix - niewielkie zmiennoksztaltne stworzenie, które posiada każdy Fomorianin i Tuatha de Danaan. Caraprix Toma żył z nim wprawdzie w swoistej symbiozie, ale zmuszał go do postępowania wedle rozkazów sił ciemności i zatajania prawdy o swoim losie. Z pułapki wymknęła się jednie Ruth. Przyjęła ją do siebie pewna kobieta, wyznawczyni patronki Ruth, bogini przyrody. Ta życzliwa osoba zademonstrowała Siostrze Smoków, jaki potencjał kryją przypisywane wiedźmom praktyki. Uzbrojona w tę wiedzę Ruth mogła uwolnić towarzyszy, tym bardziej, że Mollecht zaczął walczyć z Calatinem o insygnia. Winą za wymknięcie się jeńców obarczono później Callowa. Drużyna udała się do Melrose w Szkocji, aby w specjalnym miejscu przejść do Tir na n'Og i spotkać się z Ogmą, strzegącym potężnej biblioteki Tuatha de Danaan. Wybrańcy liczyli na to, że wielki mędrzec wyleczy Laurę i usunie Caraprix z głowy Toma. Tak też się stało. To właśnie w Zaświatach Church i Laura skonsumowali swój związek - związek z góry skazany na niepowodzenie. Czas naglił. Powróciwszy na ziemię, wędrowcy wyruszyli do zamku Dunvegan na wyspie Skye, aby odprawić rytuał mający uwolnić Złoty Lud. Rzecz jasna, Fomorianie zrobili wszystko, co w ich mocy, aby im przeszkodzić: port Kyle of Lochalsh spalono, a samą wyspę obsadzono wojskami ciemności. Ponieważ zniszczono także most, drużyna przedostała się na Skye skradzioną łodzią. Churcha i Veitcha wystawiono jako czujki, reszta poszła na zamek odprawić rytuał. Nikt nie wiedział, że Church padł ofiarą podstępu Fomorian. Roisin Dubh podarowana mu przez ducha Marianny w Stonehenge nie była zwykłym kwiatem, a zdradliwym Pocałunkiem Mrozu. Sącząca się z niego lodowata trucizna zdążyła przeniknąć do ciała i duszy mężczyzny. Church poległ w pojedynku z Calatinem, ale jego poświecenie umożliwiło dokończenie rytuału. Misja drużyny się powiodła: plemię Danu powróciło z wygnania, Zmiennokształtni zaś, nie chcąc z nimi zadzierać, w porę się wycofali. Ubłagany przez Ruth i Toma bóg Nuada pozwolił, by za pomocą czarodziejskiego płynu przywrócić Churcha do życia. Mężczyzna zmartwychwstał niczym bohaterowie legend. Odtąd w jego żyłach miała krążyć zarówno lodowata skaza Fomorian, jak i cudowny eliksir Złotego Ludu. Wybrańcom nie było dane cieszyć się długo z odrodzenia kompana. Chociaż Tuatha de Danaan nadal uważali Nocnych Wędrowców za swoich wrogów, stanowczo odmówili wypowiedzenia im wojny. Powód odmowy był prosty: bogowie nie chcieli mieć do czynienia ze skażonym działaniem fomoriańskiej róży Churchem. Braciom i Siostrom Smoków zadano jeszcze większy cios: dowiedzieli się, że plemię Danu manipulowało nimi od urodzenia, aby zyskać pewność, że wybrańcy będą w stanie w pełni wykorzystać swój potencjał i rzeczywiście na coś się Złotemu Ludowi przydadzą. Kluczem do udanego przyszłego przeobrażenia piątki zwykłych ludzi w drużynę herosów było to, by każdy z nich zetknął się w traumatyczny sposób ze śmiercią. To bogowie, sterując biegiem wydarzeń, doprowadzili do tego, że Veitch zastrzelił stryja Ruth, a ten sam nieznany sprawca zabił chłopaka Shaviego, matkę Laury oraz dziewczynę Churcha. Manipulacja zdawała się być w kontaktach z wyższymi rasami tematem przewodnim. Fomorianie również potraktowali członków drużyny niczym laboratoryjne szczury: złapali Churcha tylko po to, żeby poznał Veitcha; pozwolili im uciec, żeby odzyskali pozostałe insygnia; zrobili z Toma marionetkę, by móc śledzić całą grupę; wreszcie, zwerbowali Callowa, żeby w razie kryzysu trzymać asa w rękawie. Uświadomiwszy sobie, jak często nimi sterowano, wybrańcy poczuli, że nie są godni miana obrońców Ziemi. Przybici, przyglądali się odjazdowi Tuatha de Danaan, wiedząc, że własną lekkomyślnością bardzo,

ale to bardzo, pogorszyli sytuację. Wypuścili z puszki Pandory kolejną potężną rasę obojętną na los ludzkości i chrześcijańską moralność. Era człowieczej supremacji dobiegła końca - władza przeszła w ręce okrutnych bogów. Inni na miej scu piątki załamaliby się i poddali, ale w sercach wybrańców i ich opiekuna wciąż płonął jasnobłękitny ogień. Nie uchylili się od ciążącej na nich odpowiedzialności. Pomimo porażającej przewagi przeciwnika, zdecydowali się kontynuować walkę. Church poprzysiągł uwolnić więzionego przez Fomorian ducha Marianny i zemścić się na ich wysłanniku, owym potrójnym mordercy, przez którego bliscy ofiar tyle wycierpieli. Jedyną szansą dla drużyny była partyzantka. Czasu brakowało. Bogowie dysponowali największymi siłami w święte dni Celtów (Imbolg, Beltane, Lughnasadh i Samhain), a najbliższy z nich - Lughnasadh - przypadał już za trzy miesiące. Data ta wyznaczać miała Koniec Wszystkiego, ponieważ Zmiennokształtni, jak zwykle dążąc do siania jak największego spustoszenia, zamierzali wskrzesić wtedy swojego władcę, jednookiego boga śmierci, Serce Cieni, znanego ludom celtyckim jako Balor. Poległ on ponoć w bitwie na Magh Tuireadh, kiedy jego rasa poniosła klęskę, ale jego energia życiowa nie zgasła, a jedynie się rozproszyła - żaden z bogów nigdy do końca nie umierał ani do końca tak naprawdę nie żył. Piątka śmiałków musiała zdobyć jakieś wskazówki, żeby mieć na czym się oprzeć. Tom zaprowadził ich do odludnego zakątka na zachodnim wybrzeżu Szkocji, gdzie odprawili rytuał przyzywający duchy zmarłych przed wiekami Celtów, pierwszych Braci i Sióstr Smoków. Zjawy doradziły im, co robić, ale w tak zawoalowany sposób, że łatwo było ich słowa błędnie zinterpretować. Wybrańcy uzyskali jednak trzy cenne informacje. Po pierwsze, aby udaremnić powrót Balora, powinni udać się do położonej w Edynburgu Studni Ognia. Po drugie, aby pokonać Fomorian, należało odszukać Szczęście Tego Kraju. Po trzecie, jeden z członków drużyny miał się okazać zdrajcą i w niedalekiej przyszłości wydać pozostałych wrogowi. Zgodnie z podpowiedziami Celtów, wędrowcy skierowali się do Edynburga. Po drodze odwiedzili świętą wyspę na Loch Maree, aby złożyć coś w ofierze swojemu potencjalnemu sprzymierzeńcy, Cemunnosowi. W tajemniczych okolicznościach Laura, podobnie jak wcześniej Ruth, została w niewiadomym celu naznaczona przez boga jego symbolem. Na stałym lądzie czekała na nich przykra niespodzianka - na masce furgonetki, którą się przemieszczali, ktoś, jako ostrzeżenie, umieścił odcięty ludzki palec. Nocowali w Callander. Tej nocy Churchowi objawiła się ponownie Niamh. Zachowanie bogini świadczyło o tym, że interesuje się mężczyzną nie tylko dlatego, że jest Bratem Smoków - od lat była w nim chyba głęboko zakochana. Wydarzenie to przyćmiło jednak wkrótce inne, o wiele bardziej dramatyczne: zniknęła Ruth, a w jej pokoju leżał kolejny odcięty palec - jej własny. Laura, jedyny świadek porwania, twierdziła, że kobietę zabrał ogromny wilk. Trudno było uwierzyć w tę nieprawdopodobną historię. Po bezowocnych poszukiwaniach zrozpaczonym wybrańcom nie pozostawało nic innego, jak udać się do Edynburga. Tymczasem policja z Callander rozesłała za nimi list gończy. Nie trudno było ustalić, gdzie w stolicy Szkocji zadomowiły się siły ciemności - Starówkę spowijały nienaturalnie ciemne cienie. Bracia i Siostry Smoków zamieszkali na Nowym Mieście, a na Starówkę wybrali się po zmroku, na rekonesans. W pubie spotkali byłego funkcjonariusza Urzędu Ochrony Państwa. Nieznajomy oświadczył, że wszystkie nadprzyrodzone zjawiska, których doświadczyli, to efekt stosowania między innymi zbiorowej hipnozy i środków psychotropowych. Najazd bogów był sprytnie pomyślaną zasłoną dymną dla najzupełniej realnego zamachu stanu. Choć cala piątka uznała te sugestie za brednie, przypomnieli sobie jednak, że bogom nie można ufać - nawet ich forma cielesna była jedynie iluzją, projekcją oszołomionych obcymi bodźcami ludzkich mózgów. Wyszedłszy z pubu, śmiałkowie natknęli się na Cailleach Bheur, sprowadzoną przez Fomorian na edynburską Starówkę, aby nikt nie przeszkodził im w tym, do czego zamierzali to miejsce wykorzystać. Cailleach Bheur, niebieskolica wiedźma, była istotą obdarzoną niewyobrażalną mocą, koszmarem rodem z prastarych legend rozporządzającym wszystkimi żywiołami zimy. Członkowie drużyny uciekli przed nią z powrotem na Nowe Miasto, zachodząc w głowę, jak obejść potwornego strażnika. W historii, którą relacjonuję, pierwszych skrzypiec nie grały bynajmniej nadprzyrodzone siły - równie

ważne były targające naszymi bohaterami emocje. Odczuwane silnie miłość, zazdrość, antypatia czy gniew zmuszały Braci i Siostry Smoków do określonych zachowań, które potrafiły mieć poważne konsekwencje. Z piątki najbardziej niestabilna emocjonalnie była Laura. Za sprawą swojej paranoi pokłóciła się z Churchem i wyszła na miasto zatracić się w tańcu i narkotykach. Pod koniec wieczoru trafiła do klubu techno zorganizowanego na tę jedną noc w hali na terenie Starego Miasta. Wkrótce przybyła tam i Cailleach Bheur, aby pozbyć się nieproszonych gości. Laura cudem tylko uniknęła śmierci - kiedy skaleczyła się w panice, jej pozieleniała krew ożyła i skruszyła kraty w najbliższym oknie. Dziewczyna nie wiedziała, czy cieszyć się, czy bać. Ten epizod zataiła przed przyjaciółmi. W drużynie narastały konflikty. Nieodpowiedzialny wybryk Laury utwierdził Veitcha w przekonaniu, że dziewczyna maczała palce w porwaniu jego ukochanej Ruth. Studnia Ognia, o której wspominały duchy Celtów, znajdowała się pod Tronem Artura, wygasłym wulkanem górującym nad centrum miasta. Tom opowiedział swoim podopiecznym, że Studnia była w przeszłości jednym z najważniejszych źródeł błękitnego ognia, ale z czasem wyschła. Gdyby przywrócić ją do życia, kanały ziemskiego krwiobiegu w tej części kraju napełniłyby się zbawczą duchową energią, co w znacznym stopniu osłabiłoby Fomorian. Należało tylko ustalić, jak tego dokonać. Postanowiono ponownie skonsultować się ze zmarłymi. W tym celu Shavi odwiedził nawiedzane przez duchy podziemia. Zjawy wyjawiły, że Ruth nadal żyje i jest przetrzymywana w twierdzy Zmiennokształtnych pod edynburskim zamkiem. Inne ich odpowiedzi były mniej jasne: obudzenie Studni Ognia miało najwyraźniej nie wystarczyć do tego, by pokonać Nocnych Wędrowców, bo unieszkodliwić Cailleach Bheur mógł jedynie niejaki Dobry Syn. Shavi musiał drogo zapłacić zmarłym za tę informację - wysłali za nim ducha Lee, jego zamordowanego chłopaka, aby prześladował go każdej nocy. Kim lub czym był Dobry Syn, tego zjawy nie powiedziały. Na szczęście to określenie słyszał już Tom. Nazywano tak jednego z Tuatha de Danaan, Maponusa, syna samego Dagdy, ojca wszystkich ludzi. Maponus zaginął setki lat wcześniej i Złoty Lud nigdy nie wspominał o tym, co się z nim stało, Tom wiedział jednak, że uwięziono go w Kaplicy Rosslyn pod Edynburgiem, średniowiecznym miejscu kultu słynącym z licznych celtyckich i masońskich ornamentów. Szukając dalszych informacji na temat Studni Ognia w miejskiej bibliotece, Church i Laura zostali zaatakowani przez tajemniczego osobnika, który śledził drużynę od wizyty na Eilean Maree. Skryty za przymkniętymi drzwiami, spróbował on odciąć Churchowi palec, a gdy mu się to nie udało, zbiegł, zanim poznano jego tożsamość. Przez cały ten czas Ruth przebywała w niewoli u Fomorian. W celi odwiedzał ją niewidzialny nauczyciel, który do tej pory wspierał ją pod postacią sowy. Poznała dzięki niemu wiele sekretów, jakimi w dawnych wiekach dysponowały czarownice. Nieświadomi tych lekcji Nocni Wędrowcy regularnie poddawali kobietę torturom. Najgorszą z nich, nadzorowaną przez Calatina, było zmuszenie Ruth do połknięcia olbrzymiej czarnej perły. Pozostający na wolności towarzysze postanowili się tymczasem rozdzielić. Church i Tom wyruszyli pod Tron Artura szukać Studni Ognia, Laura i Shavi do Rosslyn po Maponusa, zaś Veitch na edynburski zamek, uratować Ruth. W Kaplicy Rosslyn Shavi i Laura spotkali kolejnego Stróża, który wyjaśnił im symbolikę ornamentów. Wszystkie zdawały się ostrzegać przed budzeniem uśpionej pod budynkiem siły. Laura wzięła sobie te ostrzeżenia do serca, jednak Shavi pozostał na nie głuchy. Jego planów nie zniweczyło nawet pojawienie się Strażnika Kości: szaman nasłał na niego dzikie zwierzęta i zabarykadował drzwi od środka, po czym, pogrążony w amoku, zabrał się do kucia wiekowego muru. Tylko Laura wysłuchała opowieści Strażnika. Wyjaśnił jej, że Maponusa złapali Fomorianie, kiedy usiłował przedostać się do naszego świata z Tir na n’Og. Nie wiadomo, co mu zrobili, ale w rezultacie oszalał i pojawiwszy się na ziemi, zaczął niszczyć wioski i wyrzynać ich mieszkańców. Powstrzymał go dopiero złożony rytuał przeprowadzony przez pobratymców Strażnika Kości. Ciało unieszkodliwionego choć wciąż żywego boga umieszczono w podziemnej komorze, nad którą wzniesiono później kaplicę - na pamiątkę, ale i ku przestrodze. Gdyby Dobrego Syna uwolniono, znów rozpętałoby się piekło. Laura nie zdążyła powstrzymać Shaviego - Maponus opuścił komorę i zabiwszy Stróża, oddalił się w

kierunku miasta. Laura i Shavi uszli z życiem, ale, załamani, stwierdzili, że i ta z pozoru udana misja zakończyła się porażką. U stóp Tronu Artura Tom udzielił Churchowi pierwszej lekcji postrzegania błękitnego ognia. Strużki energii wskazały im drogę do magicznych wrót, przez które przedostali się do równie zagadkowego tunelu. Czas i przestrzeń nie podlegały tam prawom fizyki. Tom zniknął, a osamotniony Church trafił do wielkiej jaskini, gdzie doznał kilku realistycznych wizji. Jego kompan czekał na niego u wylotu kolejnego tunelu. Razem doszli na skraj Studni Ognia - otchłani sięgającej serca ziemi. Jako że według Toma obudzić ją mógłby bliżej niesprecyzowany „akt wiary”, Church postanowił posłużyć się medalionem podarowanym mu przez małą Mariannę - już od dawna podejrzewał, że talizman ten jest czymś więcej niż dziecięcym wisiorkiem. Zanim zdążył jednak coś przedsięwziąć, dostrzegł w korytarzu olbrzymiego wilka, którego Laura widziała idącego do pokoju Ruth w Callander. Ta sama istota najprawdopodobniej zaatakowała ich w bibliotece. Tom wyraził przypuszczenie, że w rzeczywistości nie jest to wcale wilk, ale ktoś, na kim dokonywali eksperymentów bogowie. Ludzkie mózgi nie radziły sobie teraz z percepcją tak nieodwracalnie zdeformowanej osoby. Aby wymknąć się prześladowcy, obaj mężczyźni rozpoczęli żmudną wędrówkę po wąskim występie skalnym ciągnącym się wzdłuż ścian studni, ale wilk poszedł w ich ślady. Church poślizgnął się i spadł w przepaść, wypuszczając z rąk medalion Marianny. Chwilę potem w otchłani pojawiło się rozdarcie - błękitny ogień buchnął z trzewi Ziemi z niewyobrażalną siłą. Jego fale wyniosły Toma i Churcha z labiryntu tuneli. Dochodząc do siebie, obserwowali wylatujące z Tronu Artura smoki. Kilka godzin przed tym wydarzeniem, Veitch znalazł się na Starówce. Przed nim dotarł tam również Maponus, który z miejsca wdał się w pojedynek z Cailleach Bheur. Przechytrzywszy wszystkie straże, Veitch dostał się do wnętrza fomoriańskiej twierdzy. Była wyludniona, bo niemal cała jej załoga zgromadziła się w jednej sali, aby wysłuchać przemówienia Calatina. Mieszańcowi towarzyszył zakuty w czarną zbroję wojownik o imponującym wzroście, z którym drużynie miało jeszcze przyjść się zetknąć. Kiedy Veitch i Ruth wyszli z podziemi, zobaczyli, że smoki przypuszczają już szturm na zamek, a całe miasto pokrywa siatka rozbudzonych kanałów błękitnego ognia - ziemia budziła się po wiekach uśpienia. Maponus i niebieskolica wiedźma zostali przez latające poczwary przepędzeni, a twierdza Nocnych Wędrowców wraz z zamkiem zniszczona potężną eksplozją. Po wybuchu Tom i wszyscy członkowie drużyny spotkali się w umówionym punkcie kolo kościoła franciszkanów. Ze zdziwieniem stwierdzili, że z cmentarza przepędziły ich duchy zmarłych, nazywając ich „nieczystymi". Mimo to byli szczęśliwi - nie tylko odzyskali Ruth, ale i udaremnili wskrzeszenie Balora. Nie bacząc na zmęczenie, wyjechali natychmiast do Anglii. Następnej nocy leśne obozowisko odwiedzili Cormorel i Baccharus, dwaj Tuatha de Danaan zajmujący niższe miejsca w hierarchii rasy. Przemierzali kraj w poszukiwaniu nowych doświadczeń. Podpowiedzieli Churchowi, że jeśli chce zmyć z siebie piętno Pocałunku Mrozu, powinien zanurzyć się w Sadzawce Życzeń na leżących w Zaświatach Wyspach Zachodnich. Kolejnym przystankiem w wędrówce drużyny była moja rodzinna wieś. Panowała tam podejrzana cisza, a żaden z mieszkańców nie śmiał otworzyć nieznajomym drzwi. Schronienie znaleźli dopiero w pubie, gdzie siedziałem jak co wieczór ze znajomymi. Pamiętam doskonale, co poczułem, kiedy stanęli na progu, jako dziennikarz rozmawiałem w życiu z ludźmi o najróżniejszych profesjach i osobowościach, ale nigdy nie miałem do czynienia z kimś takim jak ta piątka. Wybrańcy wyróżniali się już na pierwszy rzut oka, jakby przeszli przez coś, czego nie doświadczył nikt inny. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że tak właśnie było. Rzadko widywaliśmy nowe twarze w tych stronach, więc poszedłem się przywitać i ostrzec przybyszy przed grożącym im niebezpieczeństwem. Od kilku tygodni gnębiły nas pewne drapieżne stwory nie przypominające żadnego znanego nauce zwierzęcia. Właściwie to ledwo je widzieliśmy – wyglądały jak falujące na wietrze płachty ciemnej tkaniny. Za dnia trzymały się z dala od zabudowań, ale po zmroku zakradały się do wsi. Zanim zorientowaliśmy się, że nie potrafią pokonać zamkniętych na klucz drzwi, kilku naszych sąsiadów przypłaciło niewiedzę życiem. Później z kolei wszyscy zarzekali się, że drzwi zamykają, ale i tak nadal ginęli ludzie. Nie umieliśmy rozwikłać tej zagadki. Bracia i Siostry Smoków obiecali pomoc. Słysząc, że Shaviego gnębią wyrzuty sumienia z powodu uwolnienia Maponusa, Church przywołał na

miejscowym kurhanie swoją patronkę. Bogini zgodziła się przekonać pobratymców do złapania oszalałego krewniaka, lecz pod warunkiem, że Church postara się nauczyć ją kochać, uprzednio zerwawszy z Laurą. Chociaż żądanie to potwierdziło tylko podejrzenia Churcha, co do stanu uczuć Niamh, mężczyzna i tak był niemile zaskoczony. Wprawdzie nie wiedział, czy tak właściwie zależy mu na Laurze, a ich związek trudno było uznać za stały, ale nie miał serca bezpardonowo odepchnąć dziewczyny. Z drugiej jednak strony, nie mógł przecież przedkładać spokoju ducha jednej osoby nad życie tysięcy potencjalnych ofiar Maponusa. Poczucie odpowiedzialności wzięło górę - Church przystał na propozycję bogini. Nie zdawał sobie jeszcze wtedy sprawy, że Danaan potrafią nie tylko manipulować biegiem wydarzeń, ale i wpływać na ludzkie decyzje. Ruth martwiła się, że od ostatniej lekcji w celi nie widziała się ze swoim nauczycielem-sową. Aby nawiązać z nim kontakt, wprowadziła Veitcha w tajniki tantrycznego seksu. Sowa ukazała jej się w chwili orgazmu, ale nie miała dla niej dobrych wiadomości; nazwała Ruth „nieczystą" i ostrzegła ją, że jeśli nie znajdzie dla siebie lekarstwa, wkrótce umrze. Przestraszona kobieta wyznała towarzyszom, że nosi w sobie czarną perlę. Tom doradził Ruth wizytę u Tuatha de Danaan. Zawiozłem Churcha, Ruth i Toma do pobliskiego Richmond, gdzie przez przejście w górze zamkowej przedostaliśmy się do Zaświatów, a dokładniej na Dwór Ostatecznego Słowa. Mieszkańcy tego miejsca słynęli jako doskonali medycy, ale ponoć nie gardzili również przeprowadzaniem w ukryciu odrażających eksperymentów, mających na celu zgłębienie wszystkich zagadek istnienia. Ruth zgodził się zbadać najlepszy uzdrowiciel Złotego Ludu, Dian Cecht. Nie wstydzę się napisać, że na jego widok miałem ochotę wziąć nogi za pas. Zamiast tego, przeszedłem z pozostałymi do jego pracowni. Tam, szykując się do operacji, wpuścił do ciała Ruth swojego Caraprixa, żeby dowiedzieć się, co jej dolega. Badanie nie trwało długo - Caraprix wystrzelił z ucha kobiety, jakby coś go goniło. „Na Siostrze Smoków dokonano niewyobrażalnie potwornego zabiegu - oświadczył Dian Cecht. - Stała się narzędziem niezbędnym do wskrzeszenia Serca Cieni". Nie od razu zrozumiałem, co ma na myśli, ale kiedy to się stało, zrobiło mi się niedobrze. Czarna perła, do której połknięcia zmuszono Ruth w Edynburgu, zawierała esencję Balora wydestylowaną z owej tajemniczej substancji trzymanej w beczkach w Salisbury i pod Dartmoor. Za kilka tygodni Balor miał wyłonić się z perły w pełnej krasie, rozrywając swoją nosicielkę na strzępy. Fomorianie wybrali Ruth do tak ważnego zadania najwyraźniej ze względu na jej wytrzymałość fizyczną i niezwykłą siłę charakteru. Nikt inny nie poradziłby sobie z czekającymi ją w tej dziwnej ciąży okropieństwami. Perła nie znajdowała się zresztą tak naprawdę w jej brzuchu, ale w innym wymiarze – tak mi przynajmniej powiedziano, bo mnie samemu nie za bardzo mieściło się to w głowie. Dian Cecht odmówił dalszej pomocy. Plemię Danu nie tolerowało nikogo skażonego przez Nocnych Wędrowców. Wyrzucili nas z Zaświatów, skazując tym samym Ruth na pewną śmierć. Przyjęła to nadzwyczaj dobrze, ale my wszyscy byliśmy zrozpaczeni. Członkowie drużyny myśleli, że szczątki Serca Cieni spoczęły pod gruzami edynburskiej twierdzy, a tymczasem własnoręcznie je ocalili. Wybrańcy stanęli też przed straszliwym dylematem: czy zabić ciężarną Ruth wraz z Balorem i uratować ludzkość przed zagładą, czy darować przyjaciółce życie, pozwalając, by skonała, wydając go na świat. Wracając z Richmond, natknęliśmy się na nieprawdopodobnie wysokiego Fomorianina w czarnej zbroi, którego Veitch widział już z Calatinem w Edynburgu. Potwór przemieszczał się z olbrzymią prędkością, taranując niczym czołg stojące mu na drodze samochody. Zmiennokształtni nakazali mu zapewne przeczesywać okolicę w poszukiwaniu Ruth. Była to dla nas jakaś pociecha, że ich największy skarb, Balor, jest w naszych rękach. Uciekliśmy rycerzowi, ale mało brakowało. Podczas naszego pobytu w Tir na n'Og, Veitch, Laura i Shavi przeprowadzili śledztwo w sprawie porywanych przez drapieżne stwory ludzi. To Veitch odkrył, jak bestie pokonywały zamknięte na klucz drzwi wejściowe - właściciele domów posłusznie się zamykali, ale ktoś później wywarzał zamki. Okazało się, że stoją za tym najbogatsi mieszkańcy wsi. Ponieważ najadłszy się, stwory odchodziły na kilka dni, pozwalając na chwilowy powrót do normalności (w tym na prowadzenie interesów), bogacze postanowili wystawiać drapieżnikom ludzi z szeroko rozumianego marginesu społecznego: pijaczków, bezrobotnych, niezamężne matki. Veitch ukarał pomysłodawcę tej intrygi, szokując Laurę i Shaviego swoim okrucieństwem. Żegnając się z całą piątką, nie byłem jeszcze w pełni świadomy, że poznanie ich odmieniło moje

życie. Po raz pierwszy od Wielkiej Zmiany w moje serce wkradła się nadzieja. Tak bardzo w tych ciężkich czasach potrzebowaliśmy bohaterów! Zadecydowałem, że muszę opowiedzieć o nich tym, którzy ich nie spotkali. Misją wybrańców było uratowanie naszego świata - moją, jak stwierdziłem, głoszenie dobrej nowiny. Drużyna udała się na południe, w Góry Pennińskie, Nie wiedzieli za bardzo, co z sobą począć - ukrywali się głównie przed Fomorianami. Z dnia na dzień Ruth robiła się coraz bardziej chora. Tom zasądził, że należy ponownie zwrócić się o pomoc do Tuatha de Danaan. Shavi wyruszył do Windsoru prosić o wstawiennictwo widywanego tam Cemunnosa, zaś Tom i Veitch cofnęli się na północ, do Invemess, błagać o łaskę Królową Wróżek. Church i Laura zostali z Ruth na świętej górze Mam Tor, gdzie ziemska energia biła na tyle silnie, że oślepiała tropiących ich Fomorian. Shavi przyłączył się do komuny travellersów podróżujących kawalkadą kolorowych ciężarówek. Kiedy jedną z kobiet znaleziono zamordowaną z odciętym palcem, szaman uzmysłowił sobie, że śledzący od dawna drużynę wilk podąża teraz jego śladem. Tom i Veitch spotkali w trakcie wędrówki boginię Ceridwen, zalesiającą na nowo zbocza szkockich gór, a także wilkołaki, czyli przedstawicieli rasy Łupina Han, W Invemess straż przyboczna Królowej przeprowadziła dwójkę śmiałków przez Wzgórze Cisów do położonego w Zaświatach Dworu Spragnionego Serca. Tom przestrzegł Veitcha, aby na dworze nic nie jadł i nic nie pił, jeśli nie chciał na wieki stać się więźniem Królowej. Przypomniał mu również, że bogini jest mistrzynią manipulacji. To ostatnie ostrzeżenie na nic się jednak zdało, Veitch zapomniał, że z bogami można się targować i bez namysłu zgodził się na zaproponowane przez Królową warunki. W zamian za wyleczenie Ruth miał schwytać niejaką Tropiącą Bestię, monstrum, które uciekło z Zaświatów do Szkocji. Mężczyzna zdołał namierzyć stwora, ale ten omal go nie zabił. Umierającego myśliwego sprowadzono czym prędzej na Dwór Spragnionego Serca. Tam Królowa niecnie wykorzystała jego wyczerpanie, by skusić go do przełknięcia pojedynczej kropli wody. Veitcha zmuszono do pozostania na dworze, gdzie być może czekał go ten sam los, co niegdyś Toma. Ruth, Church i Laura schronili się na Mam Tor w opuszczonej zagrodzie, której jedną ścianę pokrywały zagadkowe, nieczytelne napisy. Wkrótce górę otoczyły fomoriańske wojska. Trójka śmiałków czekała zrezygnowana na szturm. Pewnego dnia, kiedy Church okazał Laurze czułość, znienacka pojawiła się wściekła Niamh. Bogini sprowadziła Maponusa, aby zemścił się na jej podopiecznym za niedotrzymanie umowy. Szalonego olbrzyma zostawiła u stóp góry. Jakiś czas później Churcha niespodziewanie olśniło i odczytał widniejące na ścianie zagrody napisy. Była to wiadomość od jego zmarłej dziewczyny. Mężczyzna nie miał pojęcia, jak udało jej się z nim skontaktować ani dlaczego stało się to akurat w tym momencie, ale przeżycie to pozwoliło mu zrozumieć nieco lepiej, na czym polega sens życia. Podniesiony na duchu, znalazł w sobie siłę do dalszej walki. Zszedł z Mam Tor rozejrzeć się za Maponusem. Bóg nie był sam - towarzyszył mu Strażnik Kości. Church wtajemniczył starca w swoje plany. Wszystko szło po jego myśli, dopóki w drodze powrotnej do zagrody nie zaatakował go niesławny olbrzymi rycerz. Z opresji wyratował wybrańca niespodziewany sojusznik - Mollecht. Wcześniej więził go w edynburskiej twierdzy Calatin, ale czarnoksiężnik zbiegł po wybuchu. Mollecht nie tylko zgładził rycerza, ale i podarował Churchowi magiczny czarny miecz. Kiedy się oddalił, mężczyzna dołączył do swoich towarzyszek, pragnąc opatrzyć swoje rany i przyszykować się do zbliżającego się nieubłaganie szturmu. W lesie w Windsorze przyzwany Cemunnos wręczył Shaviemu buteleczkę, której zawartość miała przenieść Serce Cieni w inne miejsce, Bóg pouczył szamana, że będzie to wymagało kolejnej ofiary. Po wyjściu na szosę Shaviego na ziemię obalił stary prześladowca. Wilkiem okazał się Callow, potwornie odmieniony przez Calatina za nieumyślne przyczynienie się do powrotu plemienia Danu. Postradawszy od tortur zmysły, Callow śledził Braci i Siostry Smoków, wyglądając sposobności zemsty. Dlaczego obcinał palce, nie potrafił przekonująco wytłumaczyć. Zadźgawszy Shaviego nożem, ruszył dopaść pozostałych. Nocni Wędrowcy rozpoczęli szturm na Mam Tor w przeddzień święta Lughnasadh. Church nakazał

Laurze pełnić wartę przy posłaniu Ruth, a sam wyszedł zmierzyć się z Calatinem. Już raz się pojedynkowali - równe trzy miesiące wcześniej Calatin zabił Churcha na Skye. Tym razem mężczyzna miał nad przeciwnikiem przewagę w postaci magicznego miecza. To obdarzone własną wolą zmiennokształtne narzędzie walczyło praktycznie samo i nie bacząc na wahanie Churcha, zadało Calatinowi cios prosto w serce. Z przywódcy Fomorian, nieśmiertelnego boga, nie pozostała nawet kupka prochu. Po pojedynku miecz powrócił do swojego prawowitego właściciela - w rzeczywistości był to bowiem Caraprix Mollechta. Zanim Fomorianie zdążyli pomścić śmierć Calatina, Strażnik Kości nasłał na nich rozwścieczonego Maponusa. Dobry Syn zmasakrował wszystkich żołnierzy, którzy w porę się nie wycofali. Gdy rzeź dobiegła końca, zabrała go z sobą przybyła konno elita Tuatha de Danaan. Aby zwyciężyć nad siłami ciemności, należało jeszcze zabić Ruth. Church zmierzał już z ciężkim sercem w kierunku zagrody, kiedy kobieta stanęła na jej progu, cudownie ozdrawiała. Niestety, nie było czego świętować. Dzięki działaniu eliksiru Cemunnosa, dostarczonego przez boga zieleni podczas bitwy, esencja Balora przemieściła się z ciała Ruth do ciała Laury, która zgodziła się oddać życie za towarzyszkę. Co gorsza, zaraz potem Laurę porwał Mollecht ze swoją świtą, czym potwierdził swoją pozycję nowego przywódcy Nocnych Wędrowców. Church i Ruth nie mogli uwierzyć, że ktoś tak skrzywiony, jak Laura, zdobył się na ten bohaterski czyn. Wytrąceni z równowagi, czekali na pierwsze zwiastuny nastania rządów Serca Cieni. Nie nastąpił koniec świata, a z nieba nie spadł deszcz ognia, ale zgasły wszystkie światła, a wiatr przyniósł woń popiołów. Powietrze przepełnił namacalny niemal smutek. Gdzieś tam odrodził się Balor, a wraz z jego pojawieniem się znikła wszelka nadzieja. Czy aby na pewno? Jeśli Bracia i Siostry Smoków czegoś mnie nauczyli, to tego, że nadziei nie należy nigdy tracić. Oto przesłanie, jakie chcę głosić. Zapadła noc, ale kiedyś nastanie świt. Musimy w to wierzyć. Tyle miałem wam do przekazania. Na razie.

ROZDZIAŁ 1 KONIEC Krople lodowatego deszczu cięły wściekle wyludnione nadbrzeże niczym kamienie ciskane przez nadąsane dziecko. Jack Churchill i Ruth Gallagher kulili się w siodłach, co rusz naciągając mocniej na głowy kaptury swoich sportowych kurtek. Pomimo trwającej burzy, w powietrzu unosił się drapiący w gardle zapach spalenizny, a posępną atmosferę potęgował zalegający nad Komwalią zmrok. Zdawało się, że wszystko wokół powoli umiera. Rozcinane błyskawicami ciemne chmury kłębiące się nad morskimi bałwanami stanowiły niezbity dowód na to, że padać będzie całą noc. Dwudziesty pierwszy wiek przechodził tu powoli w niepamięć: stojące wzdłuż drogi latarnie nie paliły się, a na poboczach rdzewiały porzucone auta. Z kominów nielicznych domów posiadających paleniska unosił się dym. W niektórych oknach jeźdźcy dostrzegli pojedyncze świeczki - były one w okolicy jedynym źródłem światła. Gdy skręcili za róg, zobaczyli jeszcze jedno - na samym środku ulicy. Zwolnili zaskoczeni, ale podjechali bliżej. Jaskrawa łuna biła od staroświeckiej latami trzymanej przez starszego mężczyznę w zydwestce, rybackim kapeluszu. Nieznajomy z tmdem utrzymywał się w pionie, walcząc z podmuchami wiatru. - A wy kto? - zapytał z silnym komwalij skini akcentem. - Przyjaciele - odpowiedział Church - którzy nie chcą kręcić się po dworze po zachodzie słońca dłużej niż to konieczne. Rybak podniósł latarnię, żeby oświetlić twarze dwojga przybyszy. Sam miał ogorzałe policzki i gęstą, siwą brodę. Przyjrzał się jeźdźcom podejrzliwie, oceniając, czy warto im zaufać. - Skąd jedziecie? - zawołał, przekrzykując wichurę. - Z daleka. - Ruth po raz setny odgarnęła z oczu włosy. - Wyruszyliśmy z północnego Derbyshire. Jesteśmy w podróży już od wielu dni. - No tak, jakże by inaczej. - Kornwalijczyk spoglądał to na jedno z nich, to na drugie, nadal nieprzekonany. Kiedy latarnia ponownie powędrowała w górę, Church dojrzał pod pachą mężczyzny śrutówkę. - Nie musi się pan niczego obawiać... - zaczął. - Doprawdy? - zadrwił rybak. - Myślałem, że wiecie, jak się sprawy mają. Możecie zanocować pod pubem. - Wskazał na rozświetlony świeczkami budynek. Przybysze zsiedli z koni, poprowadzili je pod pub i uwiązali pod wiatą. Kornwalijczyk puścił ich przodem - Church czuł wycelowaną w swoje plecy śrutówkę - ale po chwili postanowił potraktować gości bardziej po ludzku. - I co tam słychać? - Zawahał się. - Macie jakieś świeże wiadomości? Ruth potrząsnęła głową gwałtownie niczym pies, żeby pozbyć się z włosów nadmiam wilgoci. - Źle się dzieje, ale to chyba pan już wie. Rybak zmarkotniał. - Bez telewizji i radia trudno coś powiedzieć. Mieliśmy nadzieję... - Nie - odmówiła nieuprzejmie Ruth. Church, zawstydzony nieco zachowaniem towarzyszki, dodał pospiesznie: - Jechaliśmy wzdłuż trasy M5, a potem samymi głównymi drogami. Nie odważyliśmy się wprawdzie zapuścić do żadnego z miast, ale z tego, co widać... - Nic nie działa - dokończył za niego Kornwalijczyk. Church pokiwał tylko głową. Mężczyzna ciężko westchnął. - Lepiej wejdźcie do środka. Tu przy domach jest niby bezpiecznie, ale nigdy nic nie wiadomo. Widzieliście, co tam się czai. - Zerknął w mrok. - Prędzej czy później rozbestwią się na tyle, żeby

podchodzić pod okna. - Rozstawiacie nocą warty? - spytała Ruth. - Tak, mamy wyznaczone dyżury, nikt się nie próbował wymigać. Staramy się jakoś ciągnąć to wszystko. Opowiedzą wam więcej w pubie. Kuląc się, przebiegli spod wiaty na próg pubu, ale zanim dotarli do drzwi, niebo nad morzem rozdarła błyskawica i Church zatrzymał się ze wzrokiem utkwionym w dole ulicy. - Co jest? - Ruth zmrużyła oczy, wypatrując tego, co go zaniepokoiło. - Wydawało mi się, że coś zobaczyłem. - Pewnie innego wartownika. - Nie, to coś przemieszczało się szybko po dachu. Wyglądało jak... - Zamilkł. - Chodźmy już, chodźmy. * * * Płonące w kominku polana były najmilszym widokiem, jaki wędrowcom było dane widzieć od tygodni. Palenisko i migotanie wbitych w butelki po winie świeczek przenosiły w jakieś dawne, baśniowe czasy. W pomieszczeniu zebrało się około trzydziestu osób. Młoda matka z niemowlęciem na ręku doglądała grupki bawiących się dzieci. W kącie czterech starszych mężczyzn grało w karty z takim zacięciem, jakby od wyniku ich rozgrywki zależały losy świata. Gdy drzwi się otworzyły, wszyscy obecni jak na komendę odwrócili głowy: młodsi z zaciekawieniem, starsi z przestrachem. Na ścianie przy wejściu wisiało lustro i uwagę Churcha na ułamek sekundy przykuło jego własne odbicie. Sięgające już niemal do ramion włosy i krótko przycięta kozia bródka świadczyły o tym, że przestał walczyć z własnym przeznaczeniem - przypominał już siebie z wizji przyszłości, którą miał w Strażnicy, z tej, w której przyglądał się płonącemu miastu. Postarzała go zmartwiona mina. Ruth, choć wycierpiała znacznie więcej, nie zmieniła się z kolei ani odrobinę. Okolona ciemnobrązowymi lokami twarz kobiety była równie piękna i pogodna co wtedy, kiedy spotkał przyjaciółkę po raz pierwszy. Niedawno pojawiła się tylko widoczna w jej oczach większa pewność siebie. Do przybyszy podszedł z wyciągniętą ręką przysadzisty pięćdziesięciolatek. Jego ogorzała cera zdradzała, że większość życia spędził na dworze. - Komitet powitalny - przedstawił się głębokim basem. - Malcolm, jestem miejscowym przedsiębiorcą. Uścisnęli sobie dłonie. - Co was sprowadza do Mousehole? Nie gościmy tu tego lata zbyt wielu turystów. Malcolm starał się brzmieć przyjaźnie, ale w jego głosie wyczuwało się lęk. Co się z nami porobiło, pomyślał Church. - Szukamy schronienia - oświadczyła wymijająco Ruth. - Na zewnątrz nie jest zbyt przyjemnie. Słysząc ten eufemizm, wszyscy się uśmiechnęli. Spokój kobiety podziałał na nich jak balsam: jeden po drugim się rozluźnili. - Wiecie może, co się takiego stało, że jest, jak jest? - Malcolm wyglądał na kogoś, kto nie był do końca pewny, czy chce poznać odpowiedź na swoje pytanie. - My tu stawiamy na wojnę nuklearną: oni nas, my ich... - Nie, nie - powiedział stanowczo Church. - W kraju nie ma śladu po żadnym ataku nuklearnym. Ani chemicznym, ani biologicznym zresztą. - Spójrz prawdzie w oczy, Malcolm, to po prostu koniec świata - wtrącił się długowłosy trzydziestolatek z kuflem piwa. - Nie oszukuj siebie, że to coś normalnego. Na Boga, wszyscy widzieliśmy znaki! Malcolm skrzywił się. Nie miał ochoty wysłuchiwać podobnych teorii. - Najważniejsze, że jakoś sobie radzimy - stwierdził niemalże radośnie. - Okoliczne gospodarstwa nawiązały z sobą współpracę, żeby nikomu niczego nie brakowało. Najgorszy jest brak telefonów, ale jakoś to idzie. - Idzie, idzie - zadrwił długowłosy. - Zobaczymy zimą!

Malcolm zgromił go wzrokiem. - Nie zwracajcie na Richarda uwagi - doradził przybyszom. - Wciąż pracuje nad odpowiednią postawą. - Nie jesteście sami - pocieszyła go Ruth. - W ciągu ostatnich kilku dni przejechaliśmy dziesiątki kilometrów. W całym kraju ludzie próbują się na nowo zorganizować. Rozpogodził się. - Muszę wracać do swojego stolika, mamy tam dużo spraw do obgadania. Pewnie jesteście głodni - coś dla was zaraz skombinuję. Nie możemy zaoferować zbyt dużo, ale... - Nie przejmuj się - powiedziała Ruth. - Dziękujemy za waszą hojność. - Kiedy być hojnym, jak nie teraz? Malcolm zostawił ich przy stoliku w zacienionym kącie sali. - Mam wyrzuty sumienia, że nie mówimy im wszystkiego - szepnęła Ruth, siadając. - Nie muszą wiedzieć, w jak bardzo beznadziejnej sytuacji się znaleźli. - Beznadziejnej? Przecież widzę, że nie wierzysz, że to koniec. Church wzruszył ramionami. - Jeszcze się ruszam. - I to mi się właśnie w tobie podoba. - Ruth ścisnęła jego dłoń. - Och, Church, jesteś takim kretynem. * * * Odkąd zeszli z Mam Tor, żyli w ciągłym strachu. Chociaż nie spotkali się po drodze z żadnymi nadprzyrodzonymi zjawiskami, byli przekonani, że śmierć czyha na nich za każdym rogiem. Gdzieś tam, nie wiadomo gdzie, odrodziło się zło w najczystszej postaci - jednooki bóg śmierci lada moment miał rozpętać piekło. Nie na darmo chyba plemię Danu nazwało powrót Balora Końcem Wszystkiego. Wędrowcy spodziewali się w Lughnasadh, że z nieba spadnie deszcz ognia, a wszystkie rzeki w kraju spłyną krwią. Rzeczywistość okazała się bardziej prozaiczna. Z początku czuło się po prostu, że coś jest nie tak; później doszło do tego jeszcze wrażenie, że owa dziwna „cisza przed burzą" nie potrwa już długo - wrażenie, przez które oboje bezustannie wyglądali niebezpieczeństwa. Ale nic się nie działo. Ot, wiatr zaczął kwaśno pachnieć, a gwałtowne burze zdarzały się nieco częściej niżby wypadało. Jedynym wyraźnym dowodem na to, że na świecie zaszła zmiana, było to, że przestały działać wszelkie nowoczesne urządzenia. Z szos znikły samochody, a z gniazdek prąd. Panujące nocami egipskie ciemności dawały wyobrażenie o życiu w czasach Dickensa. Strażnik Kości podpowiedział Churchowi i Ruth, że Balor odzyska pełnię sił dopiero trzydziestego pierwszego października, w wigilię Samhain, kolejnego po Lughnasadh świętego dnia celtyckiego kalendarza. Kościół chrześcijański przekształcił Samhain w Dzień Wszystkich Świętych, a jego wigilię obchodzono w dwudziestym pierwszym wieku pod nazwą Halloween. To, co miało wydarzyć się za trzy miesiące, miało niestety przypominać Halloween znane z horroru, a nie to z niewinnych dziecięcych przebieranek. Fomorianie nie mogli nie wykorzystać najbardziej sprzyjającej im daty w roku. Nie było wątpliwości, że już coś szykują. Kątem oka można było dostrzec gęstniejący na skraju pola widzenia mrok. Światło słoneczne słabło z dnia na dzień. Przyroda odliczała godziny do ostatecznej zagłady. Czy dwójka wybrańców miała szansę pokonać Balora w dwanaście tygodni? Z pozoru znajdowali się na straconej pozycji, ale Church doświadczył od lutego tylu cudów, że nawet teraz nie tracił nadziei. Doświadczenie nauczyło go, że wszystko ma sens, że nie warto poddawać się fatalizmowi, niezależnie od okoliczności. Mógł jeszcze zmyć z siebie skazę Roisin Dubh, przekonać do siebie Danaan i zwyciężyć. Aby stać się godnym przychylności Złotego Ludu, musiał udać się na Wyspy Zachodnie w Tir na n'Og. To dlatego przyjechali z Ruth do Komwalii. Legenda głosiła, że kto stanie na nadbrzeżu w Mousehole i spojrzy na wystającą z morza Skałę Merlina, temu objawi się statek wróżek, zdolny zawieźć do dowolnego miejsca w Zaświatach. Church obawiał się tylko jednego - w podaniach Wyspy Zachodnie zwano również Wyspami Umarłych. Mężczyzna pocieszał się z towarzystwa Ruth. Przy nikim innym z dmżyny nie czułby się tak pewnie. Tortury Fomorian i ciąża z Balorem, zamiast kobietę złamać, w niezwykłym stopniu ją zahartowały.

Odkąd czarny klejnot opuścił jej ciało, przestała odczuwać zwątpienie i strach. Kiedy Church zaglądał w jej ciemne oczy, widział w nich coś na kształt nurtu potężnej rzeki. Utrzymywała, że tuż przed tym, jak w zagrodzie na Mam Tor pojawił się Cemunnos, zmarła i tylko ofiara Laury wezwała ją na powrót do świata żywych. Niezależnie od tego, czy była to prawda, czy też chora doświadczyła halucynacji, Ruth zmieniła się w inną, silniejszą osobę. Kilka dni po Lughnasadh, gdy zmierzali na południowy zachód, dołączyła do nich pomocnica Ruth, jej czarodziejska sowa. Kobieta nie ukrywała swojej radości, ale Church, obserwując ptaka, czuł się nieswojo. Pamiętał, jak stworzenie objawiło mu się w Callander jako pierzasty, człekokształtny stwór i zastanawiał się, czy czemuś tak obcemu ludziom można zaufać. Chociaż nie darzył nauczyciela Ruth sympatią, był jednak pod wrażeniem wiedzy, jaką ten przekazał jej w fomoriańskiej celi. Przyjaciółka opowiadała mu wcześniej, że sowie wykłady zapadały jej w pamięć z taką łatwością, jakby nie uczyła się rzeczy nowych, ale przypominała sobie fakty znane jej od urodzenia. I tak, kiedy Church zatruł się wodą z zanieczyszczonego strumienia, wiedziała, które ziele dać mu do żucia, a przy innej okazji, kiedy na pustkowiu zaskoczył ich deszcz, oddaliła się na moment i natychmiast się rozpogodziło. Church doceniał podobne umiejętności, ale mimo to podejrzewał wciąż, że kryje się za nimi coś niedobrego. * * * Kolejne błyskawice wyginały się w ekstatycznym tańcu ponad spienionym, stalowoszarym morzem. Było ich zbyt dużo, by wierzyć, że trwająca burza jest czymś zwyczajnym - a może to natura próbowała zbuntować się przeciwko nowemu władcy świata? Oparłszy się o framugę okna w przypisanej Ruth sypialni, Church pozwolił swoim myślom kotłować się w podmuchach wichru. To rozważał różne możliwe scenariusze, to znowu modlił się, by siła wiary okazała się coś warta. - Mam nadzieję, że nie cierpisz na chorobę morską. Słowa Ruth sprowadziły mężczyznę z powrotem na ziemię. Odwrócił się twarzą do pokoju. Było to przytulne, staroświecko umeblowane pomieszczenie o drewnianej podłodze i ścianach pokrytych udrapowanymi sieciami, latarniami i innymi rybackimi pamiątkami. Mieszanka zapachów kopcących się świec, kurzu i świeżo wypranego płótna potęgowała iluzję bezpiecznych domowych pieleszy. Ruth siedziała na skraju łóżka, kończąc przygotowaną przez właścicieli pubu kolację złożoną z zimnej jagnięciny, sosu pieczeniowego i ziemniaczanego puree. - Żałuję, że nie mamy im się czym odwdzięczyć - powiedziała. - To tacy dobrzy ludzie. Przyjęli nas z otwartymi ramionami, chociaż zdobywanie jedzenia nie jest dziś takie łatwe. - Odpłacimy im z nawiązką, ratując ich przed Balorem. Ruth uśmiechnęła się tylko smutno. - Nie mam zamiaru się załamać tak jak po śmierci Marianny. Będę walczył do samego końca. Znasz zespół Prefab Sprout? W jednej piosence śpiewają: „Gdyby umarli mogli przemówić, wiem, co by powiedzieli - nie marnujcie ani jednego dnia". Tak właśnie chcę przeżyć swoje życie. Zwłaszcza, jeśli mam niedługo zginąć. Ruth spojrzała na niego zaintrygowana i zarazem zmartwiona. - Naprawdę uważasz, że mamy szansę? - A ty nie? - Staram się nie wybiegać myślami poza najbliższą dobę. Rama okna zaskrzypiała głośno na wietrze, pokazując, jak kruche jest ich schronienie. - A ja myślę o naszych przyjaciołach. Bardzo dużo o nich myślę. Ruth narysowała w sosie widelcem dwa nachodzące na siebie okręgi. Przez chwilę oboje wpatrywali się w nie jak zahipnotyzowani. - Może jeszcze żyją - odezwała się cicho. - Boję się, że wrócili na Mam Tor i nikogo tam nie zastali. - Sądzę, że jeśli żyją, to nas znajdą. Już raz się przecież odnaleźliśmy, na samym początku, prawda? Łącząca nas więź jest bardzo silna. - Ale wtedy było nas pięcioro. - Church przysiadł koło niej na łóżku i opadł z rezygnacją na plecy. - I

Niamh, i Tom, i cała reszta tłumaczyli nam, że Braci i Sióstr Smoków jest pięcioro. Że stanowimy nierozerwalną jedność, że się wzajemnie uzupełniamy... - A Laura nie żyje? Tak, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. - Ruth zadrżała. - I co teraz? - Odsunęła od siebie rachityczny stolik. - Cóż, nie ma sensu łamać sobie nad tym głowy. - Niepokoi mnie coś jeszcze. Oznajmił to tak dziwnym tonem głosu, że oczy Ruth odruchowo powędrowały ku jego twarzy. Church przesłaniał ją akurat ręką. - Trzy miesiące temu - ciągnął - kiedy Tom zwrócił się z prośbą o radę do duchów Celtów, dowiedzieliśmy się, że jedno z nas okaże się zdrajcą... - Wiesz dobrze, że zmarli nie stronią od niewybrednych żartów. - Ruth liczyła na to, że Church przesunie rękę, ale leżał nieruchomo, jakby spał. - To nie ja, jeśli do tego zmierzasz. - Niczego nie insynuuję, rozpamiętuję tylko... - To przestań. Zamyślił się. - Mam nadzieję, że się nadaję. - Do czego? - Do tego wszystkiego. - Machnął ręką. - Robię, co w mojej mocy - każdy na moim miejscu robiłby, co wjego mocy - ale... - Nie każdy - poprawiła go. - Na tym polega różnica. - ...ale czasami - dokończył - zastanawiam się, ile się tak właściwie ode mnie wymaga. - Powiem ci jedno: nigdy nie należałam do osób, które wierzą w przeznaczenie przez duże P, ale im dłużej w tym siedzę, tym wyraźniej widzę, że los to tylko nazwa na coś zupełnie innego. Zostaliśmy wybrani, nie da się tego ukryć... - Przez Boga? - spytał z niedowierzaniem. - Boga, ducha istnienia, cokolwiek. Mamy do odegrania pewne role, to wszystko. Church westchnął. - Jestem taki zmęczony... Nie fizycznie - duchowo. Nie wiem, jak długo jeszcze pociągnę. - Tak długo, jak to będzie konieczne! Mamy misję do wykonania, misję, przy której my dwoje jesteśmy niczym! Odpoczniemy sobie po śmierci. Zapanowała długa, niezręczna cisza, aż wreszcie Church się podniósł. - Do zobaczenia o świcie. Pocałował delikatnie Ruth w policzek. Był to jedynie przyjacielski gest, ale kobiecie przypomniał o tym, że w jej sercu panuje chaos. - Tylko ty i ja - szepnął. - Jak wtedy, kiedy wyjeżdżaliśmy z Londynu. - Tak... Ty i ja kontra reszta świata. * * * Kiedy wyszedł na korytarz, do jego uszu dobiegły szmery prowadzonych na dole rozmów, ale nie dał im się skusić i poszedł prosto do swojego pokoju. Planujący swoją przyszłość mieszkańcy wsi wydali mu się nagle żałośni - ich zebrania w pubie i racjonalizatorskie pomysły nie miały najmniejszego sensu w obliczu ogromu nieszczęść, które szykował dla tych ludzi Balor. Church jeszcze bardziej posmutniał. Położywszy się w łóżku, zaczął przypatrywać się malującym na suficie cieniom, szykując swój obolały umysł do snu. Po głowie chodziła mu piosenka The Doors - na przemian oddalała się i wracała. Skoncentrował się na swoich zamierzeniach, gotowy zginąć, jeśli taki miałby być kaprys losu. Mimo wszystko, w głębi duszy czuł głęboki spokój. Wiele obezwładniających emocji, które towarzyszyły mu w ciągu ostatnich miesięcy, przestało go dręczyć; znikła rozpacz wywołana samobój stwem Marianny, znikło też pragnienie zemsty, jakie pojawiło się, gdy odkrył, że dziewczyna została zamordowana. Świadomość, że jej dusza nadal istnieje, była dla Churcha źródłem transcendentalnego zachwytu. Niby wiedział o tym, odkąd zobaczył Mariannę pod oknami swojego londyńskiego mieszkania, ale wówczas, pogrążony w marazmie, nie uzmysłowił sobie, co tak naprawdę oznacza pojawienie się zjawy. A przecież wniosek nasuwał się sam! Teraz trudno było mu uwierzyć, że mógł być aż tak ślepy. Zbyt wiele się wjego

życiu wtedy działo - w natłoku zdarzeń nie zauważył najważniejszego przesłania, przesłania tak porażającego, że było w stanie odmieniać życie każdego, kto je poznał, przesłania, dzięki któremu widział sens w cierpieniu. Brzmiało ono: czy po tej, czy po tamtej stronie, dla żywych czy umarłych, zawsze jest nadzieja. Nie wiedzieć kiedy, myśli Churcha powędrowały ku Laurze, Wspominając ją, czuł przede wszystkim ogromny smutek, choć zdarzało się też, że gryzło go sumienie. Czynił sobie wyrzuty, że tak niesprawiedliwie ją oceniał. Owszem, była cyniczna, samolubna, złośliwa, tchórzliwa, jednak na koniec oddała życie za drugą osobę. Tęsknił za nią. Wprawdzie nie zaangażował się w ich związek tak mocno, jak ona, nie spalał się z miłości zrodzonej z desperacji, samotności i strachu, ale niezaprzeczalnie mu na Laurze zależało. Żałował, że nie dał dziewczynie tego, czego pragnęła. W innych okolicznościach być może stać by go było na coś więcej. Gdzieś nad głową usłyszał głośny łoskot - czyżby wichura zerwała kilka dachówek albo strąciła nasadkę kominową? Church zesztywniał, nadstawił uszu. Wiatr chłostał budynek niesłabnącymi podmuchami, ale przez jego wycie zdawały się przebijać i inne odgłosy. To pewnie dachówki się ześlizgują, pomyślał. Paradoksalnie, w kotłowaninie żywiołów, mimo jej gwałtowności, było coś kojącego - otaczała pub zwartą warstwą niczym ściany macicy. Powieki mężczyzny zaczęły się powoli zamykać. Nagle Church doznał niezwykłego wrażenia: nie znajdował się wcale w Komwalii w pokoju nad pubem, w świecie owładniętym przez nadprzyrodzone moce, lecz w śnieżnobiałym, jaskrawo oświetlonym laboratorium. Leżał przywiązany do czegoś w rodzaju stołu operacyjnego, lampy świeciły mu prosto w oczy, a wokół niego kręcili się ludzie w zielonych kitlach. Ktoś stał tuż nad nim z gotową do użycia strzykawką... A w jego głowie rozchodził się echem głos, mówiący: „Wszystko zależy od tego, jak postrzega się rzeczywistość". Church przeraził się nie na żarty. Chciał krzyknąć, ale wargi odmówiły mu posłuszeństwa. To tylko sen, próbował się uspokoić, to tylko sen. I wizja przeszła szybko w zwyczajny sen. Ale tamte słowa wyryły się w jego świadomości na dobre. „Wszystko zależy od tego, jak postrzega się rzeczywistość". * * * Ostatnimi czasy Ruth miewała problemy z zasypianiem. Wystarczyło, że zbliżyła się do granicy snu i jawy, by jej umysł przenosił ją do zagrody na Mam Tor, gdzie, brzemienna, leżała niedawno na łożu śmierci. Czuła, jak wtedy, że w jej trzewiach wiją się żmije, że wężowe ogony wślizgują się do jej tętnic i żył, że wjej głowie zagnieżdża się kolonia karaluchów. Im bliższa była data rozwiązania, tym było gorzej. Pewnego lipcowego dnia zdała sobie sprawę, że jej umysł penetruje jakaś obca jaźń - że dojrzewający w jej ciele obcy przegląda ją na wylot, poznając jej najskrytsze sekrety. Wrażenie było takie, jakby bezustannie przebywała w ciemnym pokoju z stojącym tuż za jej plecami zwyrodnialcem. Zawsze w tym momencie się budziła, roztrzęsiona i zlana potem. Czy ktoś przed nią przeżył coś potworniejszego? Zadane jej psychice rany miały się już chyba nigdy nie zabliźnić. Ruth bała się, że nigdy nie zdoła wymazać tamtych tygodni z pamięci. W dodatku, w chwilach największego zwątpienia pojawiał się w niej lęk przed czymś znacznie gorszym - że Balor nie do końca ją opuścił, że już na zawsze mieli być z sobą związani. A potem przychodził po nią litościwy Morfeusz. * * * Ruth śniła, ale jakaś cząstka jej półprzytomnego mózgu wiedziała dobrze, że to wcale nie jest sen. Składał się na niego korowód przykrych emocji ilustrowanych abstrakcyjnymi migawkami. Niewiele szczegółów zdawało się mieć sens. Podejrzenie, które pojawiło się jako pierwsze, przechodziło stopniowo w coraz większą pewność: tak, coś Ruth obserwowało! Nie było to nieprzyjemne, ale przerażające - tak paraliżująco przerażające, że kobieta o mało nie umarła ze strachu. Gdzieś, nie wiadomo gdzie, otwierało się Oko. Ruth rzuciła się w bok, by usunąć się z linii strzału,

ale było już za późno. Rozumne i wrogie, spojrzało prosto na nią, przeszywając ją spojrzeniem niczym sztyletem. Po kobietę sięgnęły znane jej, odrażające dłonie. Ruth straciła głowę. Chciała uciec z krzykiem, ale jedna ręka złapała ją z siłą imadła, a druga zaczęła natarczywie obmacywać. Zdzierała z jej jestestwa jedną warstwę po drugiej. Oko, które przyglądało się Ruth z taką uwagą, kryło się w wielkiej jak świat czarnej chmurze. Było źródłem obłędu, nienawiści i rozpaczy. Kwintesencją zła. Końcem Wszystkiego. Zauważył ją. Balor ją zauważył. Obudziła się raptownie z imieniem boga śmierci wypalonym na sercu. Rozejrzała się po pokoju nicwidzącymi oczami. Wspomnienie tego, co się przed chwilą wydarzyło, było w niej wciąż żywe. Rozumiała już, co dzieje się na ziemi. Siły ciemności krążyły po obrzeżach wszechrzeczy, coraz bezczelniej penetmjąc jej tkankę, szykując się do oddarciajej od kośćca życia. Ruth wzdrygnęła się i opadła z powrotem na poduszki. Zamierzała poświęcić swojej wizji nieco czasu, ale zanim zdążyła zastanowić się, czy jej przypuszczenia są słuszne, wyrwał ją z zadumy wychwycony kątem oka ciemny kształt, który przemknął w deszczu za okienną szybą. Ktoś lub coś czaiło się na dachu. * * * Church obudził się rozbity i rozdrażniony, ze świadomością, że ze snu wyrwał go jakiś dźwięk. Skoncentrował się. Na zewnątrz nadal szalała burza, ale w szumie nawałnicy szybko wychwycił to, o co mu chodziło: nawoływania sowy zlewające się w jedno z wyjątkowo wysokim kwileniem, wyprowadzającym z równowagi podobnie jak pisk trącej o tablicę kredy. Mężczyzna natychmiast wyskoczył z łóżka i wypadł na korytarz. Przypomniało mu się Callender i pokój Ruth zalany krwią. Nie mylił się - hałasy dochodziły zza zamkniętych drzwi sypialni jego towarzyszki. Kwilenie było na progu tak donośne, że jeżyły się od niego włosy. Nie wahając się ani sekundy, Church otworzył drzwi kopniakiem i wbiegł do środka. Owionął go zimny, wilgotny powiew - wybite okno było otwarte na oścież i trzymało się w ramie tylko na jednym zawiasie. Po widocznym przez nie wycinku nocnego nieba kołowała sowa Ruth, groźne pohukując. Pod stopami wyczuł drobiny szkła. W kącie pokoju dostrzegł olbrzymiego, szarego wilka, ale istota ta przeobraziła się zaraz w coś mniejszego, choć równie koszmarnego: zdeformowanego człowieka przypominającego biało-czarnego pająka. Na jego widok Churchowi zebrało się na wymioty. Intruz może i był przedstawicielem homo sapiens, ale wzbudzał te same reakcje co zmiennokształtni Fomorianie. Church przeniósł wzrok na Ruth. Ledwie można było ją poznać, tak bardzo była odmieniona. Jej wykrzywiona gniewem twarz zdawała się być odlana ze spiżu, a ciemne loki unosiły się na wietrze. Kobieta stała przygarbiona kolo łóżka, z jedną ręką wyciągniętą przed siebie, jakby machała do napastnika. Kilka centymetrów od jej dłoni powietrze przechodziło w gęstą galaretę, której masa najwyraźniej uderzała rytmicznie o intruza niczym taran. Kwilenie okazało się być jękami bólu. Biało- czarny nie wiedział, czy wypuścić trzymany przez siebie nóż i uciec, czy też może jednak przemóc się i zaatakować. Wtargnięcie Churcha rozproszyło Ruth na moment i chroniąca ją galareta zrobiła się nieco rzadsza. Napastnik błyskawicznie to wykorzystał. Z dzikim rykiem jął się przez nią przedzierać, wymachując nożem. Churcha zamurowało, zresztą stał zbyt daleko. Bezbronna Ruth nie miała żadnych szans. Zamiast uciekać, kobieta zmarszczyła tylko czoło i nakreśliła coś ręką w powietrzu. Biało-czarny padł nieprzytomny na ziemię. Church ruszył w stronę przyjaciółki. Do głowy cisnęły mu się setki pytań, ale wszystkie rozpierzchły się, kiedy oczy jego i Ruth się spotkały. Niedoszła ofiara nadal pogrążona była w dziwnym transie. Podniosła rękę, żeby powtórzyć magiczny gest. - Ruth! Przez ułamek sekundy nie było wiadomo, czy kobieta zaatakuje, czy nie. Wreszcie ochłonęła. - Drań sądził, że dam mu się wziąć z zaskoczenia po raz drugi - oznajmiła zmęczonym głosem. Church podszedł bliżej, mając się na baczności, dopóki nie upewnił się, że tamta demoniczna Ruth

znikła na dobre. I tak wolał nie pytać jej jeszcze o te porażające umiejętności. - Kto to taki? - Kto to taki? - powtórzyła gorzko, przechodząc przez pokój. Ku zdumieniu Churcha, kopnęła nieprzytomnego jak psa. - To ten sam łajdak, co w Callender odciął mi palec. - Pokazała Churchowi swoją oszpeconą dłoń. - Ten sam, co oddał mnie Fomorianom. Ten sam, co skazał mnie na tygodnie niewyobrażalnych cierpień. - Obróciła bezwładne ciało stopą. - To przecież Callow. Church przyjrzał się z niedowierzaniem intruzowi, który leżał teraz na plecach. Po raz pierwszy zobaczył jego twarz. Rzeczywiście, był to Callow, ale wielce odmieniony. Nadal miał siwe włosy, a na sobie wytarty, ciemny garnitur, ale jego skóra była sucha i biała jak pergamin, a wszystkie naczynia krwionośne czarne jak smoła. Spomiędzy warg mężczyzny wystawały pieńki gnijących zębów. Pozbawione powiek oczy wpatrywały się tępo w przestrzeń. - Dobry Boże, co oni z nim zrobili? Church przykucnął, żeby zbadać Callowa, ale bił od niego smród nie do wytrzymania. - Uważaj - powiedziała Ruth. - Niedługo się ocknie. * * * Związawszy go ciasno zdjętą z ściany siecią rybacką, zaczekali, aż odzyska przytomność. Church bał się, że z racji tego, że Callow nie miał powiek, przegapią ten moment i mężczyzna będzie ich chytrze podpatrywał, ale kiedy ich jeniec doszedł do siebie, w charakterystyczny sposób drgnęły mu mięśnie twarzy. - Powinnam cię zabić - syknęła Ruth. - Nie krępuj się - jęknął. - Mam dość tych męczarni. Spojrzał w bok. W kącikach jego oczu pojawiły się łzy, ale nie miał ich czym osuszyć, więc ciekły mu po policzkach. - Nie próbuj brać nas na litość - ostrzegła go Ruth. - Ta studnia wyschła już dawno temu - Nie chcę litości. - Przybrał ton rozkapryszonego dziecka. - Ani współczucia, ani niczego podobnego. Chcę tylko twojej śmierci. Nadęte wiatrem zasłony poderwały się niczym stado spłoszonych ptaków. Na policzkach całej trójki osiadły krople deszczu. - Okazaliśmy ci dużo serdeczności, kiedy spotkaliśmy cię po raz pierwszy - przypomniał Chuch. - Gdyby nie wy, to bym tak nie wyglądał. Gdyby nie wy, nie stałbym się nie wiadomo czym. Nie mogę już przebywać wśród ludzi, a Calatin... - Calatin został zabity przez jednego ze swoich pobratymców - przerwał mu Church. Callow był w szoku. Po chwili znowu się rozpłakał, bezgłośnie, ale spazmatycznie. - W takim razie nie mam już dokąd pójść! Ruth pozostała nieczuła na jego niedolę. - Co z nim zrobić? - zwróciła się do Churcha poirytowana. Szlochanie nagle ustało. Callow przyglądał się im obojgu uważnie. - Różowe paróweczki! - Rozchichotał się. - Jesteście jak pięć małych paluszków, a ja odcinam was sobie jednego po drugim! Pięć palców za tę rękę, którą na mnie podnieśliście! Twój już odciąłem, czyż nie, ślicznotko? Powinienem był odebrać ci i życie, ale ten błąd jeszcze da się naprawić. Poza tym mam jeszcze jedną paróweczkę w swojej kolekcji! Zrozumieli, czym się chełpi, z niewielkim opóźnieniem, Ruth zerwała się na równe nogi. - Czyj? - spytała ostro, stając nad Callowem. Tatuaż czarnych żył przemieścił się, ustępując miejsca szerokiemu uśmiechowi. - Jeden różowy paluszek, jedno głupie życie... Ruth pochyliła się i wymierzyła związanemu mężczyźnie policzek. Church złapał ją za nadgarstek, bo była gotowa powtórzyć cios. - Co to? Zapominamy o dobrych manierach? - Teatralność głosu Callowa, niegdyś tak dopasowana do jego wizerunku wiecznego tułacza, gryzła się teraz upiornie z jego nowym wcieleniem. Arogancja jeńca znikła, gdy tylko Ruth zmroziła go spojrzeniem. Mruknąwszy coś pod nosem, odpowiedział na jej

pytanie. - Tego długowłosego azjaty, z cerą gładką jak u dziewczyny. - Shavi. Imię przyjaciela u więzło Ruth w gardle. Callow pokiwał z powagą głową. - Nie żyje, jestem tego w stu procentach pewny. Zadźgałem go nożem w Windsorze, a potem odciąłem mu palec. Zmroziło ich. Skoro Callow wspomniał o Windsorze, nie mógł kłamać - to tam zmierzał Shavi po ratunek dla Ruth. Nie zważając na wichurę, kobieta podeszła wolno do zniszczonego okna. Wyjrzała w mrok, krzyżując ręce na piersi, jakby miały ją ochronić przed ogarniającym ją smutkiem. Church zapragnął do niej podejść i jakoś ją pocieszyć, ale zamiast tego skupił uwagę najeńcu. Callow znowu zachichotał - zachowywał się nieco jak przyłapany na gorącym uczynku uczniak, Church poczuł, że wzbiera w nim straszliwy gniew. Nic nie stało na przeszkodzie, by rozładować kłębiące się w nim emocje, zadając zabójczy cios, ale opanował się. - Żal mi ciebie - powiedział do leżącego. Wyznanie to na moment zbiło Callowa z pantałyku, ale po paru sekundach zaskoczenie ustąpiło złości. - Pierwszy z piątki! - wydarł się. - A wy będziecie następni! Church przytulił się od tyłu do znieruchomiałej Ruth. W dotyku była chłodna i sztywna jak manekin. Przez zbitą szybę do wnętrza pokoju wpadał lodowaty deszcz, ale Churcha to nie odstraszyło. Minęło kilka minut, zanim kobieta się do niego odwróciła. - Biedny Shavi - szepnęła. Churchowi przypomniało się, jak bardzo Shavi kochał życie, jak zachowywał spokój w najgorszych sytuacjach, jak zadziwiał taktem. Był dla nich wszystkim autorytetem. - Nie pozwólmy, by to nas załamało - doradził cicho. Ruth oparła głowę o jego ramię i nic nie odpowiedziała. Wstali o pierwszym brzasku, spędziwszy bezsenną noc w łóżku Churcha, próbując się pogodzić ze śmiercią przyjaciela. Chociaż znali się zaledwie pół roku, wywarł na nich oboje wielki wpływ. Czuli, że stracili kogoś więcej niż wiernego druha. Plażę w Mousehole znaczyły niezliczone kałuże i stosy różnorodnego śmiecia wyrzuconego przez fale, ale na zaróżowionym świtem niebie nie uświadczyło się ani jednej chmurki. Tak ładnej pogody nie było od Lughnasadh, co mimo zaistniałych okoliczności dodawało dwójce śmiałków otuchy. Z pokoju Ruth, w którym zostawili zakneblowanego Callowa, nie dochodził żaden dźwięk, więc uspokojeni zeszli na parter. Nie zastawszy tam nikogo, nieśmiało zakradli się do kuchni i sami przygotowali dla siebie śniadanie. Świadomi trudności z zaopatrzeniem, nie zamierzali się obżerać - zadowolili się kilkoma kromkami chleba odkrojonymi od bochenka z domowego wypieku. Usiedli przy masywnym, mocno porysowanym stole. Jedząc, Church przyglądał się stojącym na półkach słojom z kawą i herbatą. - Ciekaw jestem, co dzieje się w innych częściach świata - stwierdził. - Zastanawiałam się już nad tym. - Ruth zerknęła łakomym okiem na masło, ale oparła się pokusie. - Mam teorię, że nam objawiają się bogowie i stwory znane z legend celtyckich, bo to nasze kulturowe dziedzictwo. Co ty na to? Czy w Grecji pojawił się Zeus, we Włoszech Jowisz, w Indiach Wisznu albo Siwa, a w Ameryce bóstwa z mitów plemion indiańskich? Te same istoty postrzegane inaczej przez różne narody i ludy? Church wzruszył ramionami. - Być może. Tylko dlaczego polem bitwy jest akurat Wielka Brytania? - Nie mamy radia, telewizji, telefonów ani Internetu, więc kto wie, może na całym świecie dzieje się to samo, co tutaj. Church nie mógł oderwać wzroku od puszek z kawą i herbatą. Oba te importowane towary weszły do codziennej diety Brytyjczyków kilka ładnych pokoleń wcześniej, a teraz miało ich na dobre zabraknąć.

- Załamie się światowa gospodarka - zauważył. - W wielu rejonach zapanuje głód, wybuchną epidemie. Miliony ludzi stracą życie. Nikt z zewnątrz im nie pomoże. Nawet tu, w Zjednoczonym Królestwie, nie żywiliśmy się tym, co rosło na miejscu, masę rzeczy sprowadzaliśmy z zagranicy. Nam będzie ciężko, a co dopiero ludziom z jakichś mniej uprzywilejowanych rejonów. - Spójrz na to z drugiej strony - pocieszyła go Ruth. - Przynajmniej wszyscy bankierzy i inni kredytodawcy stracą pracę. Church zaśmiał się wyłącznie przez grzeczność. - Lepiej o tym nie myśleć. - Ruth zabrała się za przeżuwanie suchej skibki, wypatrując w twarzy kompana oznak gnębiącej go już nie raz melancholii. - Śmierć to ostatnia pozycja na naszej liście zmartwień. Może nadejść w każdej chwili - bach i cała ziemia przestanie istnieć. Church wstał i się przeciągnął. - Masz rację. - Zawsze mam rację, powinieneś już o tym wiedzieć. To moje hobby. - Przełknęła ostatni kawałek chleba, ignorując dochodzące z jej żołądka burczenie. - Musimy podjąć decyzję, co zrobić z Callowem. Church zmełł w ustach przekleństwo. - Na śmierć zapomniałem o draniu. - Moglibyśmy go zabić - zaproponowała Ruth, niby to w żartach. Church uśmiechnął się krzywo. - Nie możemy go tutaj zostawić. Miejscowi mają dość problemów na głowie i bez psychopaty grasującego po okolicy. A jeśli Ryan i Tom żyją, jak nic pójdzie ich szukać. - Chcesz go zabrać na Wyspy Zachodnie?! - Nie wiemy jeszcze, czy w ogóle tam dotrzemy. Ale jeśli by się nam udało, moglibyśmy spróbować wyleczyć Callowa w Sadzawce Życzeń. Ja jadę tam odczynić zły urok rzucony na mnie przez Fomorian, więc może i on mógłby uczynić to samo. - Wyleczyć Callowa?! - powtórzyła z niedowierzaniem. - Łajdak zamordował Shaviego! Mało brakowało, a zamordowałby i Laurę! Oszpecił ją na całe życie! Obciął mi palec! - Wiem, Ruth, wiem, ale, widzisz, jest takie powiedzenie: „Dbaj o swoich przyjaciół, a o wrogów dbaj jeszcze bardziej" Ruth chrząknęła, co miało oznaczać, że mimo oporów się z nim zgadza, lecz wstając od stołu, mruknęła: - Ja tam wolałabym go zabić. - Z dnia na dzień robisz się coraz bardziej podobna do Laury - zaśmiał się Church. Na dworze było ciepło, jak na lato przystało. W powietrzu unosiły się słonawe wonie wodorostów i ryb. Za dnia Mousehole było urokliwą rybacką wioską. Cukierkowe kolory domów kontrastowały z poszarpaną linią komwalijskiego wybrzeża. Dwoje Śmiałków pędziło związanego Callowa niczym niewolnika na targ. Półczłowiek kulił się, chroniąc pozbawione powiek oczy przed działaniem ostrego słońca. Church był niemile zaskoczony, widząc, że były szpieg Fomorian nawet rusza się jak pająk - to zwalnia, to przyspiesza, stawiając drobne kroczki. - Rzuć się tylko do ucieczki, a wykipię ci oczy na odległość - zagroziła jeńcowi Ruth. - Wiesz, że umiem. Callow zerknął na nią z zawziętą miną, która nie pozostawiała wątpliwości, że gdyby tylko mógł, rzuciłby się kobiecie do gardła. Church posłał przyjaciółce podejrzliwe spojrzenie. Czy i to potrafiła? Odkąd posiadła magiczne umiejętności, stała się taka tajemnicza. Nie robiła też nic, żeby temu przeciwdziałać. - Jak się przyzywa ten cały statek? - spytała. - Mając już w polu widzenia Skałę Merlina, po prostu się go głośno woła. Zabrzmiało to wyjątkowo idiotycznie. Church pożałował, że nie ma z nimi Toma. Rymopis denerwował go wprawdzie swoją kostycznością, ale i imponował bogatą wiedzą na temat wszystkich aspektów nowego porządku świata. Wiedzieli, dokąd się kierować, bo o skałę spytali już w pubie poprzedniego wieczora. Droga nie był długa ani skomplikowana - należało przejść kilkaset metrów wzdłuż nadbrzeża. Przypatrując się