chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 224
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 127

Cook Glenn - Garret 7 - Śmiercionośne rtęciowe kłamstwa

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :826.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Cook Glenn - Garret 7 - Śmiercionośne rtęciowe kłamstwa.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Cook Glenn - 4 Cykle kpl Cook Glenn - Garret kpl
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 165 stron)

Garret 07 Smiertelne rteciowe klamstwa

Garret 07 Smiertelne rteciowe klamstwa Glen Cook Śmiertelne rtęciowe kłamstwa I Nie ma sprawiedliwości, gwarantuję to absolutnie i nieodwołalnie. Siedzę ja sobie jak człowiek w gabinecie, nogi na biurku, z kufelkiem porteru od Weidera w jednej ręce, najnowszym bestsellerem Espinosy w drugiej, Eleanor czyta mi przez ramię. Ona lepiej rozumie Espinosę niż ja. Cholerny Papagaj, choć raz milczy, a ja napawam się tą słodką ciszą z jeszcze większym entuzjazmem niż piwem. I wtedy jakiś idiota zaczął walić do drzwi. Walenie miało w sobie coś niecierpliwego i aroganckiego. Czyli ktoś, kogo nie mam przyjemności oglądać. - Dean! Zobacz, kto tam! Powiedz, żeby sobie poszedł. Nie ma mnie w mieście. Jestem na tajnej misji dla króla. Wracam za kilka lat. A nawet, jeśli jestem w domu, to i tak nic kupię. Cisza. Znaczy, to mój kucharz-kreska-gospoś-kreska-lokaj wybrał się poza miasto. Byłem na łasce niedoszłych klientów i Cholernego Papagaja. Dean pojechał do TemisYar. Jedna z jego stadka udomowionych bratanic wychodziła za mąż. Pewnie chciał dopilnować, żeby ten głupek żonkoś nie wytrzeźwiał, zanim będzie za późno. Chyba już nawalił siniaków moim drzwiom. Właśnie je zamontowałem, bo poprzednie wytłukł jakiś drań, który nie potrafił pojąć aluzji. - Cholerny gruboskórny dupek - wymamrotałem. Teraz do walenia dołączyły wrzaski i groźby. Sąsiedzi się wkurzą. Znowu. Z małego pokoiku pomiędzy moim biurem a drzwiami zaczęły dochodzić zaspane, nieco zdziwione pomruki. - Normalnie gościa zabiję, jeśli obudzi tę gadającą kwokę. Obejrzałem się na Eleanor. Nie chciała mi nic poradzić. Wisiała sobie, przetrawiając Espinosę. - Chyba lepiej rozwalę mu łeb, zanim mnie napadnie komitet obywatelski - albo zanim rozwali mi drzwi. No co, drzwi są drogie, a do tego trudno je zdobyć. Opuściłem nogi na ziemię, wyciągnąłem w górę moje dwa metry coś i powlokłem się do wejścia. Cholerny Papagaj coś tam bąknął pod dziobem. Zajrzałem do jego pokoju. Mały gnojek tylko gadał przez sen. Dossskonale! Ładny był z niego potwór. Miał żółtą głowę, niebieską etolę wokół szyi, a korpus i skrzydła czerwono-zielone. Piórka w ogonie były na tyle długie, że jak będę potrzebował forsy, to zrobię na nich fortunę, sprzedając je gnomom na ozdoby do kapelusza. Ale był potworem, to na pewno. Ktoś kiedyś musiał przekląć parszywy dziób tego wybrakowanego sępa i obdarzył go słownikiem rynsztokowego poety. Niektórzy żyją tylko po to, żeby utrudniać życie innym. Dostałem go od „przyjaciela” Morleya Dotesa. Zastanawiam się, czy to aby na pewno przyjaźń. Cholerny Papagaj - zwany też Pan Wielki - poruszył się. Wymknąłem się z pomieszczenia, zanim przyjdzie mu do łba, żeby się zbudzić. Mam w drzwiach judasza. Wyjrzałem i wymamrotałem. - Winger. Jak mogłem się nie domyślić? II Moje szczęście i woda mają wiele wspólnych cech, zwłaszcza tendencję spadkową. Winger to

urodzona katastrofa, szukająca miejsca, żeby się wydarzyć. Uparta katastrofa. Wiedziałem, że będzie walić, aż zgłodnieje, a nie wyglądała na niedożywioną. I raczej będzie miała gdzieś moich sąsiadów. Zwykle liczyła się z opinią innych mniej więcej tak, jak mastodont liczy się z krzaczkiem jagód. Otworzyłem. Winger władowała się do środka bez zaproszenia. Nie ustąpiłem z drogi i omal nie przypłaciłem tego życiem. Winger jest wysoka i piękna, ale pod sufitem ma niewiele i do tego nierówno. - Muszę z tobą pogadać, Garrett - warknęła. - Potrzebuję pomocy. Biznes. Powinienem był wiedzieć, że to śmierdzi. Do licha, wiedziałem, że to śmierdzi! Ale czasy były spokojne. Dean nie chodził mi po nerwach. Truposz spał od wielu tygodni. Do towarzystwa miałem wyłącznie Cholernego Papagaja. Wszyscy moi przyjaciele wystraszyli się jednej przyjaciółki, a coś takiego nie zdarzyło mi się od wielu lat. - W porząsiu. Wiem, że tego pożałuję, ale niech ci będzie. Zamieniam się w słuch. I nic nie obiecuję. - Może jakieś piweńko do towarzystwa? - Winger nieśmiała? Nie sądzę. Ruszyła w kierunku kuchni. Dyskretnie łypnąłem na zewnątrz, zanim zamknąłem drzwi. Nie wiadomo, kogo Winger mogła przywlec za sobą. Nie miała dość rozumu, żeby się obejrzeć. Żyła dzięki szczęściu, a nie kompetencjom. - Auć! Jasny gwint! Garrett! Ale jaja! Kurde! Nie zamknąłem drzwi pokoiku i mam za swoje. Na ulicy widać było jedynie grupki ludzi, zwierząt, karłów i elfów i szwadron centaurów- imigrantów. Nic niezwykłego. Zatrzasnąłem drzwi. Poszedłem do pokoiku i tam też zamknąłem, ignorując pełne oburzenia oskarżenia o zaniedbanie. - Wsadź je sobie, ptaszynko. Chyba, że mam cię zaniedbać wprost do garnka najbliższego człekoszczura. Śmiał się. Jaja sobie ze mnie robił. I miał rację. Nie cierpię ludzi-szczurów, ale tego bym im nie zrobił. Zaczął wrzeszczeć, że go gwałcą. Nie szkodzi. Winger już to zna. - Poczęstuj się, proszę bardzo - powiedziałem, wchodząc do kuchni. Tak, jakby tego jeszcze nie zrobiła. I do tego wyszarpała największy kufel w całym domu. Mrugnęła do mnie. - Zdrówcio, wielgasie. - Wiedziała dokładnie, co robi, ale nawet nie udawała skrępowania. - Twoje i twojego kumpla. - Hej, a może ty chcesz papugę? - Nalałem sobie kufelek i postawiłem na kuchennym stole. - Tę wronę przebraną za klauna? A co ja bym z nim zrobiła? - Rozsiadła się naprzeciwko, tuż za wzgórzem brudnych talerzy. - Kup sobie klapkę na oko i najmij się do piratów. - Chyba nie umiałabym tańczyć z drewnianą nogą. A mówi czasem „Wszyscy na wanty” albo „Wsadź mi reję bombramsla”? - Hę? - Właśnie tak sądziłam. Chcesz mi wetknąć niedorobionego ptaka. - Co? - To nie jest ptak żeglarza, Garrett. To mieszczuch. Zna slang rynsztokowy lepiej ode mnie. - No to go naucz paru szant.

- Yo ho ho ho, Dean wreszcie odwalił kitę? - Objęła wzrokiem stos naczyń do mycia. - Wyjechał. Bratanica wychodzi za mąż. Szukasz roboty na pół etatu? Winger zna bratanice Deana, które słowu „domatorka” nadały całkiem nowe znaczenie. Opanowała jednak zdumienie i udała, że nie słyszy mojej uwagi na temat garów. - Kiedyś byłam mężatką. O, nie. Mogłem mieć tylko nadzieję, że znowu nie zacznie. Wciąż pozostawała mężatką, ale takie prawne szczegóły nie miały dla niej znaczenia. - Chyba na mnie nie lecisz, Winger? - Lecieć? Na ciebie? Chyba by mi mózg wyłysiał. Gdybyście nie zauważyli, Winger jest cokolwiek oryginalna. Ma dwadzieścia sześć lat, jest mojego wzrostu, zbudowana jak przysłowiowy kowal - tylko na skalę epicką. I jeszcze ma coś, co niektórzy uważają za kompleks tożsamości. Nie umie się znaleźć. - Chciałaś ode mnie pomocy. - Przypomniałem jej. Na wszelki wypadek. Mój antałek nie jest bez dna. Skrzywiłem się. Może jest dość zdesperowana, żeby mnie uwolnić od Cholernego Papagaja. - Uhm - co znaczyło, że oświeci mnie dopiero, kiedy się napełni po brzegi. Wtedy się zorientuję, jak się ma jej sakiewka. - Dobrze wyglądasz. Winger - nawet ona lubi słuchać takich rzeczy. - Pewnie nieźle ci się wiedzie. Uznała, że chodzi o jej strój. Faktycznie nowy i, jak zwykle, oryginalny do bólu. - Tam, gdzie teraz pracuję, każą się elegancko ubierać. Zachowałem powagę. „Niezwykły” to najostrożniejsze, najłagodniejsze określenie gustu Winger. Ujmijmy to w ten sposób: trudno ją zgubić w tłumie. Gdyby się przeszła z Cholernym Pa-pagajem na ramieniu, ptaka nikt by nie zauważył. - Dość skromnie. Pamiętasz, kiedy pracowałaś dla tego tłustego zboka Lubbocka... - Kwestia terytorium. Musisz się wmieszać w tłum. Znów zachowałem pełną powagę. Śmiać się z Winger, kiedy ona się nie śmieje może grozić śmiercią lub kalectwem - zwłaszcza, jeśli zaczniesz błaznować na temat jej wmieszania się w tłum. - Staruszek sobie pojechał, hę? A paskuda? - Mówiła o moim partnerze, Truposzu, zwanym tak dlatego, że nawet nie kiwnął palcem od dnia, kiedy ktoś wetknął mu nóż pod żebro. To było czterysta lat temu.”Paskuda” jest mądry. Nie jest człowiekiem, lecz Loghyrem, dlatego wciąż jeszcze pęta się po tym padole tyle lat po śmierci. Loghyrowie to powolna i uparta rasa, zwłaszcza, jeśli chodzi o uwolnienie się ze śmiertelnej powłoki. On by powiedział, że są pełni namysłu. - Śpi. Nie zawracał mi tyłka od wielu tygodni. Jestem w niebie. Winger zachichotała i odrzuciła z twarzy blond grzywkę. - Może się zbudzić? - Może, jeśli dom się spali. Masz coś do ukrycia? - Naczelnym trickiem Truposza jest czytanie myśli. - Nie więcej, niż zwykle. Tak tylko sobie myślałam, posucha okropna. Z tego co słyszałam, u ciebie też niespecjalnie. Cała moja kochana kumpela Winger. Sama skromność i przyzwoitość. Romantyzm i przygoda ściekały po niej jak woda po kaczce. - Myślałem, że masz kłopoty. - Kłopoty? - Omal nie wywaliłaś mi drzwi. Wrzaskami i wyciem obudziłaś Cholernego Papagaja. - Niedoszły kurak z rożna we frontowym pokoiku darł dzioba jak opętany. - Byłem pewien, że elfy-

zabójcy depczą ci po piętach. - Przydałoby się. Mówiłam ci, jakie mam ostatnio szczęście. Chciałam tylko zwrócić twoją uwagę - dopełniła swój kufel, potem mój i ruszyła w kierunku biura. - No dobra, Garrett. Najpierw biznes. Zatrzymała się, nasłuchując. T.C. Papagaj wychodził z siebie. Wzruszyła ramionami, wśliznęła się do gabinetu. Szybciutko podążyłem za nią. W obecności Winger przedmioty nabierają dziwnych skłonności do włażenia jej w kieszenie, jeśli się ich nie przypilnuje. Rozsiadlem się w fotelu, bezpiecznie odgrodzony biurkiem. Eleanor strzegła tyłów. Winger skrzywiła się pod adresem obrazu, zezem spojrzała na okładkę książki. - Espinosa? Nie za ciężkie dla ciebie? - Porywająca rzecz. - Właściwie nie nadążam za tokiem myślenia Espinosy. Facet ma pomysły, które nikomu ciężko pracującemu na życie nie przyszłyby do głowy. Wybrałem się na randkę z bibliotekarką Biblioteki Królewskiej. Zostałem z książką w garści. - Filozofia porywająca? Jak hemoroidy. Ten facet powinien był poszukać sobie jakiegoś przyzwoitego zajęcia. - Miał. Filozofię. Odkąd to umiesz czytać? - Nie udawaj takiego zdziwienia. Uczyłam się. Musiałam coś robić z tą krwawą forsą, no nie? Wydawało mi się, że trochę wykształcenia może mi się kiedyś przydać. Teraz przynajmniej wiem, że nauka nie wystarczy, żeby się poznać na ludziach. Już miałem się zgodzić. Znam kilku dość tępych uczonych, którzy obracają się w innym świecie, ale Winger nie dała mi dojść do słowa. - Starczy kłapania paszczęką. Do roboty. Ta stara wywłoka Maggie Jenn wybiera się do ciebie. Nie wiem, co kombinuje, ale mój szef chce zapłacić ciężką forsę, żeby się dowiedzieć. Ta wiedźma Jenn zna mnie, więc nie mogę jej podejść. Pomyślałam sobie, a dlaczego nie miałaby cię wynająć, a potem ty mi powiesz, o co chodzi, a ja przekażę szefowi. Stara, dobra Winger. - Maggie Jenn? - Dokładnie. - Wydaje się, że powinienem wiedzieć, o kogo chodzi. Kto to taki? - A myślisz, że wiem...? Jakiś stary wycirus z Góry. - Z góry? - odchyliłem się w tył, jak zapracowany człowiek interesu, który właśnie robi sobie przerwę na pogawędkę ze starym przyjacielem. - Mam robotę. - A co tym razem? Zbiegły jaszczur? - zaśmiała się. Jej śmiech brzmiał jak stado gęsi odlatujących na zimę na północ. - Miau, miau! Kilka dni wcześniej przyszpiliła mnie sąsiadka-staruszka, której zginął ukochany Moggie. Pomińmy szczegóły. Rumienię się na samo wspomnienie. - Rozeszło się? - Po całym mieście - Winger wsparła stopy na blacie biurka. Dean musiał maczać w tym paluchy. Ja się nie przyznałem nikomu. - Najlepsza historia o Garretcie, jaką słyszałam. Tysiąc marek za kota? Daj se spokój. - Wiesz, co starsze panie mają na punkcie kotów. Kota. - Kot właściwie nie stanowił problemu. Kłopoty zaczęły się dopiero wtedy, kiedy znalazłem prawdziwe zwierzę, które do złudzenia przypominało to wyobrażone i zmyślone. - Kto by przypuszczał, że przemiła starsza pani zechce mnie skonsumować do kolacji? Chi-chi, cha-cha.

- Ja bym nabrała podejrzeń, gdyby nie chciała przyjść do mnie do domu. Uratował mnie znaleziony kot. Połapałem się, kiedy próbowałem go odstawić do domciu. - No pewnie. Truposz mógł mi zaoszczędzić wstydu. Gdyby wtedy nie spał. I teraz drżę na samą myśl, jak długo jeszcze będzie mi to wypominał. - Nieważne. Skoro już o starszych paniach mowa, powiedz mi, czego mogłaby chcieć ode mnie ta Maggie Jenn. - Chyba chce kogoś zabić. - Co niby? - tego się nie spodziewałem. - Ejże! - No wiesz... Ktoś jeszcze próbował, czy moje drzwi frontowe wytrzymają. Ten ktoś miał kamienne pieści wielkie jak kamienie. - Mam złe przeczucia - mruknąłem. - Za każdym razem, kiedy tłumy ludzi zaczynają mi się dobijać do drzwi... Winger przełknęła złośliwy chichot. - No to znikam. - Nie zbudź Truposza. - Żartujesz chyba. - Wskazała palcem na sufit. - Tam będę. Przyjdź, jak skończysz. Właśnie tego się obawiałem. Przyjaźń bez zobowiązań ma swoje zady i walety. W pokoiku od frontu ucichło. Przystanąłem i rozwiesiłem uszy. Doskonałej ciszy nie skalało ani jedno przekleństwo. T.C. Papa-gaj zasnął. Przyszło mi do głowy, że może powinna to być ostatnia drzemka tego wypierdka z dżungli, najdłuższa podróż do Krainy Wiecznych Łowów, naj... Bum! Bum! Bum! Wyjrzałem przez dziurę. Ostrożny Garrett, to ja. Chcę dożyć tysiąca lat. Ujrzałem tylko drobnego rudzielca płci żeńskiej w lewym pół-profilu. Istota gapiła się na coś. Ciekawe, czy to ona tak waliła w drzwi? Nie wyglądała na aż tak silną. Otwarłem drzwi. Ruda dalej obserwowała ulicę. Ostrożnie wychyliłem się na zewnątrz. Nastoletnie rusałki z sąsiedztwa obsiadły wieżyczki i rynny brzydkiej trzypiętrowej kamienicy o dwie przecznice dalej i obrzucały przechodniów zgniłymi owocami. Przechodzące pod spodem gnomy klęły i wymachiwały laskami. Wszystkie były stare, brzydko ubrane i miały bokobrody. Żadne tam brody, tylko prawdziwe bokobrody, takie, jakie się widuje na portretach dawnych generałów, książąt i dowódców. Wszystkie gnomy wydają się stare i niemodne. Nigdy nie widziałem młodego gnoma. Gnoma-samicy też nie. Jeden cokolwiek cwańszy kurdupelek zanucił barwną pieśń wojenną o stopach dyskontowych i przyszłości żyta, podniósł kamień i walnął nim tak celnie, że jedna z rusałek rzeczywiście wywinęła salto i spadła ze swej pozycji na łbie gargulca. Gnomy zawyły radośnie, skacząc i zanosząc modły dziękczynne do niejakiego Wielkiego Rozjemcy, ale właśnie wtedy latająca gówniara rozpostarła skrzydła i wzleciała w górę, skrzecząc szyderczo. - Daremne wysiłki - wyjaśniłem rudej. - Tylko się wściekają i wrzeszczą. Tak jest już od miesiąca i jeszcze nikt nie oberwał naprawdę. Jeśli ktoś umrze, to chyba ze wstydu. Gnomy już takie są. Chętnie zbijają majątek na wojnie, ale nie lubią oglądać rozlewu krwi. Kątem oka spostrzegłem lektykę zaparkowaną przy skrzyżowaniu z Zaułkiem Czarowników. Obok niej stał gość ujawniający wyraźne rodzinne podobieństwo z gorylem, a jego pieści doskonale

pasowały do śladów, jakie widniały na moich drzwiach. - Nie gryzie? - zapytałem. - Mugwump? Ten kochany chłopak? Jest człowiekiem, tak samo, jak ty. - Ton rudej sugerował, że być może nieświadomie obraża swojego kumpla Mugwumpa. - Czy mogę w czymś pomóc? - Kurde, chciałem jej pomóc. Mugwump może się ugryźć. Zawsze staram się być uprzejmy dla rudzielców płci żeńskiej, przynajmniej do chwili, kiedy to one przestają być miłe dla mnie. Zawsze lubiłem czerwień, ale blond i czarny nie pozostawały daleko w tyle. Kobieta raczyła na mnie spojrzeć. - Pan Garrett? - zapytała lekko schrypniętym i mocno erotycznym głosem. Nikomu nic nie byłem winien. - Z przykrością potwierdzam. Niespodzianka, niespodzianka. Była o dobrą dychę starsza, niż mi się na początku wydawało, ale czas jej jakoś nie szkodził. Była jawnym dowodem, że kobieta jest jak wino. Po drugim spojrzeniu dawałem jej trzydzieści pięć do czterdziestu. Jako młoda, niewinna trzydziestka nie oglądam się za tak dojrzałymi owockami. - Pan się gapi, panie Garrett. Słyszałam, że to niegrzeczne. - Co? A, tak. Przepraszam bardzo. Cholerny Papagaj zaczął przez sen mamrotać coś na temat nekrofilii międzygatunkowej. To mnie otrzeźwiło. - Co mogę dla pani zrobić, madame? - Poza tym, co oczywiste, jeśli szukasz ochotników. Huhu. Zdziwiłem się. Cóż, prawda, że mam słabość i bywam ślepy wobec samic mojego gatunku, ale w innym przedziale wiekowym. Tym razem jednak czułem, że mnie bierze, a ona doskonale o tym wiedziała. Garrett, jesteś w pracy. - Madame, panie Garrett? Tak już ze mną źle? Zakrztusiłem się, przełknąłem i przydepnąłem sobie ten parszywy ozór, aż poczerniał od błota. Zlitowała się wreszcie nade mną i obdarzyła mnie promiennym uśmiechem. - Możemy wejść do środka? - Jasne. - Odstąpiłem na bok, przytrzymałem drzwi. Coś nie tak z pogodą? Śliczna, jak na zamówienie. Chmurek tylko tyle, żebyś miał się czego przytrzymać, gdybyś chciał wzbić się w najbłękitniejsze na świecie niebo. Prześliznęła się obok mnie bez żadnych sztuczek, tylko na tyle blisko, na ile naprawdę musiała. Zacisnąłem oczy. Zacisnąłem zęby. - Moje biuro to drugie drzwi po lewej - wyrzęziłem. - Mam tylko piwo i brandy. Mój służący ma wychodne. Ta baba to wiedźma. Albo ja wyszedłem z wprawy. Niedobrze. - Brandy będzie doskonała, panie Garrett. Jasne. Czysta klasa. - Zaraz wracam. Proszę się czuć jak u siebie w domu. - Zanurkowałem do kuchni. Kop, kop, kop... wreszcie wygrzebałem jakąś brandy. Wreszcie trochę szczęścia. Dean chowa butelki po kątach, żebym nie wiedział, ile naprawdę kupił. Nalałem z butelki w nadziei, że to coś przyzwoitego. W końcu co ja wiem o brandy? III Moją ulubioną potrawą jest piwo. Pożeglowałem do biura. Ruda laska rozsiadła się w moim gościnnym fotelu i ze zmarszczonymi brwiami studiowała Eleanor.

- Proszę uprzejmie. - Dziękuję. Interesujący obraz. Jeśli się długo przyglądać, można wiele zobaczyć. Usiadłem, przelotnie spoglądając na moją ślicznotę. Była uroczą, śmiertelnie przerażoną blondynką i uciekała przed czymś, co kryło się w tle obrazu. Jeśli jednak przyjrzeć się obrazowi uważniej, można było odczytać całą jej przerażającą historię. Obraz był zaklęty, choć część magii uleciała w chwili, kiedy dorwałem faceta, który zamordował Eleanor. Opowiedziałem jej tę historię. Była dobrą słuchaczką. Udało mi się uniknąć zatrucia własnymi hormonami. Obserwowałem ją tylko uważnie. - Może się pani przedstawi, zanim przejdziemy do konkretów? - zaproponowałem. - Nigdy nie lubiłem mówić do kobiety „Hej, ty tam”. Uśmiechnęła się tak, że zęby mi zmiękły. - Nazywam się Maggie Jenn. To znaczy Margat Jenn, ale wszyscy zawsze mówili do mnie Maggie. Potęga proroctwa. Stara wiedźma z tej Winger. Pewnie jej chłopa odbiła. - Maggie nie pasuje do rudych włosów. Uśmiechnęła się cieplej. Nie do wiary! - Panie Garrett, nie wygląda pan na takiego naiwnego. - Wystarczy Garrett. Pan Garrett był moim dziadkiem. Nie, doskonale wiem, że kobiety potrafią się zmienić z dnia na dzień. - Cóż, to tylko płukanka. Trochę bardziej czerwona niż mój naturalny kolor. Zwykła próżność. Jeszcze jeden szaniec obrony w mojej wojnie z czasem. Jasne. Biedna, bezzębna wiedźma. - Mnie się wydaje, że czas nie ma z tobą szans. - Słodki jesteś. - Uśmiechnęła się znowu i rozgrzała mnie do białości. Pochyliła się w przód... Maggie Jenn chwyciła mnie za rękę, ścisnęła. - Kobiety czasem lubią, kiedy się tak na nie patrzy. Czasem nawet odpowiadają takim samym spojrzeniem. - Połaskotała wnętrze mojej dłoni. Zdławiłem w gardle przyspieszony oddech. Obrabiała mnie, a ja miałem to gdzieś. - Ale może lepiej przejdźmy do rzeczy. To ważne. Cofnęła dłoń. Prawdopodobnie miałem zmięknąć i prosić o litość. Zmiękłem. Ale o litość nie prosiłem. - Podoba mi się ten pokój, Garrett. Wiele o tobie mówi. Potwierdza wszystko, co o tobie słyszałam. Czekałem. Każdy klient przez to przechodzi. Zjawiają się tu w desperacji. Gdyby tak nie było, w ogóle by nie przyszli. Drepczą w miejscu i bełkoczą, byle tylko nie przyznać, że życie wymknęło im się spod kontroli. Większość zwykle tłumaczy się, dlaczego wybrali właśnie mnie. Tak samo zrobiła Maggie Jenn. Niektórzy zmieniają zdanie, zanim przejdą do rzeczy. Ale nie Maggie Jenn. - Nie wiedziałem, że jestem aż tak znany. Trochę mnie to przeraża - zdaje się, że moje nazwisko cieszyło się sporą popularnością wśród klasy rządzącej, do której najwyraźniej należała Maggie Jenn, choć ze wszystkich sił starała się tego nie zdradzić. Powinienem unikać rozgłosu w tym kierunku. Nie lubię być zauważany. - Znajdujesz się na każdej liście specjalistów, Garrett. Jeśli chcę zbudować powóz, idę do Lindena Atwooda. Chcę unikalną zastawę stołową, zamawiam ją u Rickmana Plaxa i Synów. Chę najlepsze buty, kupuję u Tate’a. A kiedy potrzebuję nosa, by go wetknąć w cudze sprawy albo wywęszyć intrygę, biorę Garretta.

- A skoro już o wtykaniu nosa mowa... - Chcesz, żebym przeszła do rzeczy. - Przyzwyczaiłem się, że ludzie niechętnie mówią o swoich kłopotach. Zamyśliła się na chwilę. - Rozumiem, dlaczego. To trudne. No cóż, przejdźmy do rzeczy. Chcę, żebyś odnalazł moją córkę. - Hę? - To był cios znienacka. Już byłem przygotowany, że mam kogoś zabić, a ona chciała tylko podstawowej usługi Garretta. - Chcę, żebyś odnalazł moją córkę. Nie ma jej od sześciu dni. Martwię się. No, co jest? Dziwnie wyglądasz. - Zawsze tak mam, kiedy myślę o robocie. - Znany jesteś z tego. To ile trzeba, żeby cię wytaszczyć z domu? - Więcej informacji. I ustalone honorarium. - O, właśnie. Byłem z siebie dumny. Przejąłem dowodzenie, byłem rzeczowy i pokonałem słabość. No dobra, ale w takim razie, jakim cudem prawie na ślepo przyjąłem sprawę? W istocie, pomimo opinii obiboka i wrodzonej niechęci do pracy, tyrałem równo, choć niedużym kosztem i, co za tym idzie, z niewielkim zyskiem. Udawało mi się za to unikać domu, razem z Deanem, Truposzem i Cholernym Papagajem. Zwłaszcza pierwsza parka cierpi na urojenie, że jeśli się zatyram na śmierć, im się od razu poprawi. No, bo T.Ch.P. wyłącznie marudzi. - Garrett, ona ma na imię Justina. Jest dorosła, choć bardzo młodziutka. Ale nie łażę za nią. - Dorosła? To ile miałaś lat, dziesięć? - Pochlebstwem daleko zajdziesz. Miałam osiemnaście lat. Ona skończyła osiemnastkę trzy miesiące temu. No dobrze, nie licz już... - Do licha, świeżutka jesteś. Dwadzieścia jeden lat i tylko troszkę więcej doświadczenia. Założę się, że wszyscy cię biorą za siostrę Justiny. - Ależ ty potrafisz słodzić! - No nie, ja tylko jestem szczery. Za bardzo mnie rozkojarzyłaś... - Założę się, że dziewczyny cię uwielbiają, Garrett. - Aha. Sama słyszałaś, jak śpiewają na ulicy, jak się wspinają na ściany, żeby przedrzeć się przez okienka na piętrze. TunFaire to TunFaire. Mój dom posiada tylko jedno okno na parterze, w kuchni, a i to zakratowane. Oczy Maggie Jenn zabłysły. - Mam wrażenie, że zaraz zacznę żałować, że nie poznałam cię wcześniej, Garrett. Te oczu wiele obiecywały. Może ja też zacznę troszkę żałować. Każda ruda zbija mnie z nóg. Nie ma zmiłuj. - Wracajmy do rzeczy - ciągnęła. - Znowu. Justina zadawała się z niewłaściwymi ludźmi. Och, nic szczególnego. Po prostu młodzi ludzie, którzy mi się nie podobali. Miałam wrażenie, że kombinują coś niezdrowego. Nie, nigdy nie widziałam niczego, co mogłoby to potwierdzić. Rodzice, szukający zagonionych dzieci mają jedną wspólną cechę. Nie podoba im się towarzystwo, w jakim dziecko się obraca. Dzieciak uciekł, ponieważ wpadł w złe towarzystwo. Nawet, jeśli starają się okazać obiektywizm, i tak od razu zakładają, że to kumple są be. A jeśli już przypadkiem są pici odmiennej, to w ogóle szok! - Pewnie chcesz się o niej wszystkiego dowiedzieć, zanim zaczniesz, co? Pierwotne założenie było takie, że pracuję dla Mamuśki Jenn. Mamuśka Jenn zaś zawsze stawia na swoim. - Tak będzie najlepiej. Znałem w mojej profesji takiego gościa, który uważał, że najlepiej jest

wcielić się w poszukiwanego. Zapominał o wszystkim, poza tym jednym. Stawał się tą osobą. Oczywiście, czasem szybciej i łatwiej by było, gdyby spoglądał na sprawę nieco szerzej... - Musisz kiedyś opowiedzieć mi o swoich sprawach. Nie znam takiego życia. Pewnie jest bardzo podniecające. Może przyjdziesz do mnie na taką wcześniejszą kolacyjkę? Będziesz mógł obejrzeć sobie pokój Justiny, jej rzeczy, wypytać wszystkich. A potem zdecydujesz, czy weźmiesz te sprawę. Uśmiechnęła się tak, że jej poprzednie starania wypadły blado jak śmierć. Wiedziała, co robi. Byłem przypiekany, przysmażany, manipulowany i cholernie mi się to podobało. - Zdaje się, że mam wolny wieczór - odparłem. - Doskonale. - Wstała, zaczęła wciągać jasnobeżowe rękawiczki, których wcześniej nie zauważyłem. Jeszcze raz spojrzała na Eleanor i lekko spochmurniała. Wzdrygnęła się. No cóż, na niektórych ludzi Eleanor właśnie tak działa. - Piąta? - zapytała. - Zjawię się na pewno, powiedz tylko, gdzie. Zmarszczyła brwi. O, Garrett. Duży błąd. Powinienem był wiedzieć bez pytania. Niestety, wiedziałem o Maggie Jenn tak niewiele, że nie miałem pojęcia, iż narażę jej się samą moją niewiedzą. IV No, ale dama była dobrym graczem i zniosła tę obelgę. Wahała się przez chwilę, zanim wreszcie podała mi adres, a ja nagle się zrobiłem cholernie nerwowy. Mowa była o Górze, i to wysoko. Tam, gdzie mieszkali najbogatsi i najpotężniejsi z bogatych i potężnych. O miejscu, gdzie samo wzniesienie jest najlepszym wskaźnikiem siły i zamożności. Dla mnie ulica Błękitnego Księżyca znajdowała się w królestwie baśni. Maggie Jenn była damą o potężnych koneksjach, ale wciąż nie mogłem sobie przypomnieć, dlaczego powinienem znać jej nazwisko. Przypomnę sobie dopiero wtedy, kiedy okaże się to najmniej potrzebne. Odprowadziłem mojego uroczego gościa do drzwi frontowych. Uroczy gość nie przestawał żarzyć się kusząco. Ciekawe, czy wieczór będzie miał cokolwiek wspólnego z zaginioną córką? Stałem jak wryty, obserwując rozkołysaną Maggie Jenn zdążającą w kierunku lektyki. Wiedziała, że się gapię. I starała się jak mogła. Morderczy wypierdek Mugwump widział, że się gapię. Nie odniosłem wrażenia, aby był mi przyjazny. - Nigdy nie przestaniesz się ślinić, co? Przyłapałem się na tym, że przysiadłem, aby rozkoszować się każdą sekundą odjazdu Maggie. Oderwałem wzrok, żeby sprawdzić, która to z moich wścibskich sąsiadek uznała za stosowne zlać mnie zimnym prysznicem dezaprobaty. Ale nie - przede mną stała drobna, atrakcyjna brunetka. Chyba nadeszła z drugiej strony. - Linda Lee! - Była to moja przyjaciółka z Biblioteki Królewskiej, ta, o której myślałem dopieszczając tomik Espinosy. - Najmilsza niespodzianka, jaka mi się przytrafiła już od jakiegoś czasu. Zbiegłem po schodach na jej spotkanie. - Cieszę się, że zmieniłaś zdanie. Linda Lee miała zaledwie pięć stóp wzrostu, śliczne brązowe oczy młodego szczeniaka i w ogóle była najśliczniejszą przedstawicielką swojej profesji. - Siad, chłopie. To miejsce publiczne. - Wstąp do mojego salonu.

- Jeśli to zrobię, zapomnę, po co tu przyszłam. - Przysiadła boczkiem na stopniu, krzyżując kostki, podciągnęła kolanka wysoko pod bródkę i objęła je ramionami, podnosząc na mnie spojrzenie ucieleśnionej niewinności. Wiedziała, że zacznę się palić od środka. Zdaje się, że na dobre stałem się zabawką dużych dziewczynek. Jakoś sobie z tym poradzę. Urodziłem się do roli pluszowego misia do zadań specjalnych. Linda Lee Luther nie była niewiniątkiem, choć nietrudno było się nabrać. Ciężko jednak pracowała nad maską lodowej dziewicy, którą według niej powinna nosić każda bibliotekarka. Prawdziwy lód nie leżał w jej naturze. Stałem tam zatem, przyodziany w najbezczelniejszy z moich uśmiechów, pewien, że zaraz da się przekonać do opuszczenia miejsca publicznego. - Przestań! - Niby co? - spytałem. - Tak się na mnie gapić. Wiem, co ci chodzi po głowie. - Nic na to nie poradzę. - No, bo przez ciebie zapomnę, z czym tu przyszłam. Ani na chwilę w to nie wierzyłem, ale jestem grzeczny chłopczyk. Potrafię udawać. - W porządku. Zamieniam się w słuch. - Co? - No, co cię przywiodło w szpony mojego nieodpartego uroku? - Potrzebuję twojej pomocy. Zawodowo. Dlaczego ja? Nie uwierzyłem. Bibliotekarki nie wplątują się w sprawy, z których musiałyby się potem wyplątywać przy pomocy takich facetów, jak ja. Nie takie śliczne małe brzdące, jak Linda Lee Luther. Zacząłem małymi kroczkami posuwać się w stronę drzwi. Zaaferowana dziewczyna wstała i ruszyła za mną. Już po chwili była w środku, a ja bezpiecznie zamknąłem drzwi i zasunąłem zasuwę. Cholerny Papagaj mamrotał przez sen jakieś świństwa. Urocza Linda Lee nic nie zauważyła. Zacząłem sobie przypominać, dlaczego tak lubię tę dziewczynę. - Czym się tak przejęłaś? - zapytałem. Miała ostatnią szansę, żeby rzucić coś inteligentnego i sugestywnego. Zwykle by jej nie zmarnowała. Teraz jednak tylko jęknęła. - Wywalą mnie. Wiem, po prostu wiem, że mnie wywalą. - Nie sądzę. - Naprawdę w to nie wierzyłem. - Nie rozumiesz, Garrett. Zgubiłam książkę. Rzadką książkę. Taką, której nie można odkupić. Może ją ktoś ukradł... Wśliznąłem się do gabinetu. Linda za mną. No i gdzie ten mój słynny urok, kiedy go najbardziej potrzebuję? - Muszę ją znaleźć, zanim się dowiedzą - ciągnęła Linda Lee. - Nie powinnam była do tego dopuścić. - Uspokój się - odpowiedziałem. - Weź dwa głębokie oddechy. Spokojnie. A potem opowiesz mi wszystko od samego początku. Póki co, mam robotę i przez chwilę będę zajęty, ale jest szansa, że uda mi się coś ci podpowiedzieć. Wziąłem ją za ramiona, nakierowałem na fotel klienta i posadziłem. - Opowiedz mi wszystko od początku - poleciłem. Grrrr! Najlepiej zaplanowane kampanie i tak dalej... Zamiast snuć swoją żałosną, pełną smutku opowieść, zaczęła się pluć i wymachiwać ramionami, całkiem zapominając, po co tu przyszła. O rany. Espinosa. Na moim biurku. Dokładnie pośrodku. No cóż, nie dopilnowałem wszystkich formalności, kiedy ją wypożyczałem. Wielki Duch

biblioteki nie ufa maluczkim na tyle, aby pożyczać im książki. Jeszcze by im się zaczęło roić w głowach... Wybąkałem coś, żeby ją udobruchać, ale moje słowa utonęły w ogólnym jazgoci. - Jak mogłeś mi to zrobić, Garrett? I tak już mam kłopoty... Jeśli zauważą, że tej książki też nie ma, to już nie żyję. Jak mogłeś. Jak? Całkiem po prostu. Książka nie była duża, a staruszek weteran przy drzwiach uciął sobie drzemkę. I tak miał tylko jedną nogę. A z ust Lindy Lee nadal wypływał potok słów jak woda z rzygacza fontanny. Co za występ. Porwała Espinosę, jakby to był jej pierworodny właśnie porywany przez karła o wielosylabowym imieniu. Jak można walczyć z paniką? Poddałem się. - Ua-huuu! - stwierdził Cholerny Papagaj. Wspaniały pretekst, żeby rozpętać piekło. Natychmiast zabrał się do roboty. W chwilę później oglądałem Linde od tyłu, jak maszerowała przez Macunado. Jej gniew był tak widoczny, że nawet dwu - i półmetrowe ogry schodziły jej z drogi. V Jej odwiedziny trwały tak krótko, że zdążyłem jeszcze pochwycić spojrzeniem lektykę Maggie Jenn, zanim i ta także znikneła w tłumie. Mugwump obdarzył mnie spojrzeniem, które mogło mi się przyśnić w nocy. Co za dzień. Kto następny? Jedna rzecz przynajmniej zdawała się pewna. Koniec z wizytami ślicznotek. Szkoda. Najwyższy czas sprawdzić, co Eleanor sądzi o Maggie Jenn. Usiadłem za biurkiem, spojrzałem na Eleanor. - No i co sądzisz o Maggie, kotku? Mogę się z tobą posprzeczać? A może pójść na to, chociaż jest ode mnie starsza? Eleanor niewiele się odzywa, ale potrafię zgadnąć, co myśli. - Tak, wiem. Na ciebie też poleciałem. Na ducha. Wyobraźcie to sobie. Z tysiąc razy już byłem zadurzony, ale zakochany tylko dwukrotnie. Ostatnio w kobiecie, która umarła, kiedy miałem cztery latka. - No i co z tego, że jest starsza o kilka lat? Dziwne rzeczy mi się przytrafiają. Wampiry. Martwi bogowie, którzy próbują zmartwychwstać.. Morderczy zombie. Seryjni mordercy, którzy zabijali nawet wtedy, kiedy już ich dopadłeś i wysłałeś do krainy wiecznych łowów. No i co z tego, że przeleciałem ducha? - Tak, wiem. To by było cyniczne. Co? Och, ona też na pewno chce mnie wykorzystać, Wiem, wiem. Ale niechby sobie skorzystała, no co... Z holu usłyszałem nagle: - Garrett, mam tu osiwieć? Winger. Kurde! Przecież nie mogę pamiętać o wszystkim, no nie? Wstałem powoli, nieco roztargniony. Maggie Jen rzuciła na mnie urok, to pewne. Prawie zapomniałem o rozczarowaniu Lindą Lee. Znalazłem Winger przycupniętą na stopniach. - Co ty wyprawiasz, Garrett? Ta stara suka wyszła piętnaście minut temu. - Nic nie wspomniała o jazgocie Lindy. - Musiałem pomyśleć. - To niebezpiecznie dla faceta w twoim stanie.

- Co? - Riposta jakoś nie przyszła mi do głowy. Po raz mniej więcej dziesięciotysięczny w życiu. Doskonała odpowiedź przychodzi mi do głowy zazwyczaj w czasie bezsennych godzin przed świtem. Winger podeszła do drzwi sypialni Truposza i wsadziła nos do środka. Jego pokój zajmuje połowę parteru. Zerknąłem jej przez ramię. Całe 450 funtów cielska leżało w fotelu. Jak zwykle nieruchomo, jak przystoi trupowi. Słoniowy ryj Loghyra zwisał mu na piersi. Zdążył się jakby trochę przykurzyć, ale robactwo jeszcze się do niego nie dobrało. Nie ma sensu sprzątać wcześniej. Może Dean wcześniej wróci i oszczędzi mi zachodu. Winger cofnęła się i chwyciła mnie za łokieć. - On śpi. - Wiedziała, ponieważ nie zareagował na jej obecność. Nie przepada za kobietami w ogóle, a za Winger w szczególności. Kiedyś mu zagroziłem, że dam kopa Deanowi i zatrudnię ją. - Co powiedziała - zapytała Winger, kiedy ruszyliśmy na górę. - Kto jest celem? - Niby nie wiesz? - Nic a nic. Wiem tylko, że mi dobrze płacą, żeby się dowiedzieć. Forsa była dla Winger bardzo ważna. Jak dla wszystkich, tyle, że większość traktuje ją jak kobietę - miło ją mieć, jeszcze milej jej używać. Ale dla Winger kasa była czymś w rodzaju świętego patrona. - Chce, żebym odnalazł jej córkę. Dziewczyny nie ma już od sześciu dni. - Co takiego? Niech mnie przeczyści. Byłam pewna, że wiem, co się święci. - Dlaczego? - Bez powodu, Chyba źle pododawałam dwa do dwóch i wyszło sześć. Szuka dziecka? Wziąłeś tę robotę? - Myślę o tym. Mam ją odwiedzić, sprawdzić rzeczy zaginionej, a dopiero potem zdecydować. - Ale weźmiesz tę robotę, no nie? Zarobisz sobie trochę kasy na stare lata? - Ciekawy pomysł. Tyle, że od młodych lat jeszcze mi się to nie udało. - Ty świntuchu. Myślisz tylko, jak wleźć na ten stary materac. Jesteś tu ze mną, a myślisz o niej. Sukinsyn z ciebie. Pierwszej wody. - Winger! Ta kobieta mogłaby być moją matką. - No to albo ty, albo mama kłamiecie na temat swojego wieku. - To ty cały czas gadasz, co to z niej za stara wiedźma. - A co to ma w ogóle do rzeczy? Hej, przebaczam ci, Garrett. Tak, jak powiedziałam. Ty jesteś tutaj, a ona nie. Kłótnia z Winger przypomina walenie grochem o ścianę. Niewiele z tego wynika. Wyrwałem się na kolację z Maggie Jenn tylko kosztem heroicznego wysiłku. VI - Tra-ta-ta - mruknąłem pod adresem Truposza, po cichutku, żeby Cholerny Papagaj nie usłyszał. - Spędziłem cały dzień z piękną blondynką. Za pokutę spędzę wieczór z przepysznym rudzielcem. Nie odpowiedział. Gdyby nie spał, już bym to odczuł. A już do Winger ma szczególną słabość. Prawie uwierzył w to, że zamierzam się z nią ożenić. Śmiejąc się pod nosem jak ostatni łajdak, podreptałem w kierunku drzwi frontowych. Przed wyjazdem, niewiarygodnym nakładem środków (dla mnie) Dean zainstalował zamek z kluczem, tak, jakbym miał nie przeżyć, jeśli on nie zasunie za mną wszystkich zasuw i nie zahaczy wszystkich haczyków. Dean ufał nie temu, co trzeba. Zamek z kluczem powstrzyma jedynie uczciwego człowieka. Naszym prawdziwym zabezpieczeniem jest Truposz. Loghyrowie, żywi czy martwi, mają wiele talentów. Pomaszerowałem przed siebie, uśmiechając się głupio, nieczuły na docinki. W sąsiedztwie

mieliśmy sporo nie-ludzi, zazwyczaj uchodźców z Kantardu, a ci nigdy specjalnie nie liczyli się ze słowami. Zawsze coś się tam działo. Jeszcze gorsi byli proto-rewolucjoniści. Ci tłoczyli się na poddaszach i w noclegowniach, przepełniali knajpy, gdzie bezsensownie kłapali paszczekami, rozpracowując coraz to głupsze dogmaty. Wiedziałem, co nimi kieruje. Sam też nie mam wielkiego serca do Korony. Ale wiem doskonale, że żaden z nas nie nadaje się na króla. Prawdziwa rewolucja tylko pogorszyłaby sprawę. A w ogóle w całej Karencie nie ma dwóch rewolucjonistów, którym chodziłoby o to samo. Będą się musieli hurtowo wymordować, zanim... Próbowali już nie raz, ale tak niezdarnie, że tylko tajna policja się domyśliła... Ignorowałem zarośniętych, odzianych na czarno agentów chaosu pochowanych za węgłami, paranoicznie wykrzywionych w zaciętej dyskusji nad dogmatycznymi pierdołami. Korona nie miała się czego obawiać. Mam wtyczki w nowej policji miejskiej, wśród Straży i wiem, że połowa z tych buntowników to w gruncie rzeczy szpiedzy. Machałem do ludzi, gwizdałem pod nosem. Co za śliczny dzionek. I jeszcze do tego miałem robotę. Podśpiewując wędrowałem sobie na kolację z piękną damą, ale uważnie obserwowałem otoczenie i od razu się zorientowałem, że mam ogon. Przyspieszyłem, zwolniłem, skręciłem, zatoczyłem pętlę. Usiłowałem się zorientować, czego facet może chcieć. Nie był za dobry. Zacząłem rozważać różne warianty. Może by tak obrócić role? Zgubię go, a potem sprawdzę, do kogo się uda z raportem. Przykro stwierdzić, ale miewam wrogów. W trakcie wykonywania zawodu od czasu do czasu zdarzyło mi się wprawić w zakłopotanie niezbyt sympatyczne osoby. Ktoś mógł nabrać ochoty na wyrównanie rachunków. Nie lubię takich, którzy nie umieją przegrywać. Mój kumpel Morley Dotes, profesjonalny zabójca, który przebiera się za wegetariańskiego kucharza, twierdzi, że to wyłącznie moja wina. Nie trzeba było zostawiać ich przy życiu. Obserwowałem mój ogon, dopóki nie byłem pewien, że dam rnu radę, a potem pognałem na spotkanie z Maggie Jenn. Dom Jenn był pięćdziesięciopokojową rezydencją w wewnętrznym kręgu Góry. Żaden zwykły kupiec, choćby i najbogatszy, choćby i najpotężniejszy, nie może nawet marzyć, żeby się tam dostać. Ciekawe. Maggie Jenn nie wydała mi się typem szczególnie arystokratycznym... Nazwisko ciągle nie dawało mi spokoju. Wciąż nie wiedziałem, dlaczego miałbym je znać. Ta część Góry była cała z kamienia, w pionie i w poziomie. Żadnych dziedzińców, ogrodów, chodników, zieleni, jeśli nie liczyć rzadkich balkonów na drugim piętrze. Żadnej cegły. Czerwona lub brązowa cegła to budulec plebsu. Zapomnieć o cegle. Budować z kamienia sprowadzanego z innych krajów i przewożonego barkami na przestrzeni setek mil. Nigdy tu nie byłem, więc od razu straciłem orientację. Pomiędzy budynkami nie było wolnych przestrzeni. Ulice były tak wąskie, że dwa powozy nie wyminęłyby się bez najeżdżania na krawężnik. Było tu czyściej, niż w reszcie miasta, ale bruk i budynki z szarego kamienia sprawiały posępne wrażenie. Ulica przypominała ponury, wapienny kanion. Spacer tu to żadna przyjemność. VII Adres Jenn znajdował się pośrodku bezpłciowej kamiennej bryły. Drzwi przypominały bardziej bramę do magazynu, niż wejście do domu. Żadne z okien nie wychodziło na ulicę. Ściana była gładka, pozbawiona nawet ozdób. Dziwne. Na Górze budowało się tylko po to, aby prześcignąć sąsiadów w pokazie złego smaku.

Jakiś cwany architekt musiał wmówić temu w sumie niegłupiemu przecież gościowi, że nagość jest sposobem na wyróżnienie się w tłumie. Bez wątpienia popłynęła rzeka złota, bo ascetyczna fasada wyglądała na droższą, niż niejedno złocenie. Ale ja lubię tandetę. Chcę mieć stado podwójnie brzydkich gargulców i kilka małuszków sikających do kanału na rogach. Kołatka była tak dyskretna, że z trudem ją znalazłem. Nie była nawet z mosiądzu, tylko z jakiegoś szarego metalu, coś jakby cyna czy ołów. Wydała z siebie pełne rezerwy cyk-cyk. Byłem pewien, że w środku nikt nie usłyszał. Proste tekowe drzwi otwarły się jednak natychmiast. Znalazłem się nos w nos z gościem, który wyglądał tak, jakby na przełomie wieku otrzymał od rodziców piękne imię Ichabod i od tamtej pory przez kolejne dekady starał się usilnie żyć tak, jak wypada gościowi z takim imieniem. Był długi, kościsty i zgarbiony. Miał czerwone oczka i białe włosy, a jego skóra była och, jaka strasznie blada. - A więc tak kończą na starość - wymamrotałem. - Odwieszają miecz na ścianę i dorabiają jako lokaje. Miał jabłko Adama, które wyglądało jak zbłąkany grapefruit, który mu uwiązł w gardle. Nic nie powiedział, tylko stał jak stary pies, czekający, aż mu gnat wystygnie. Nad oczami miał największe kościste arkady, jakie zdarzyło mi się oglądać. Porastały je białe dżungle. - Czy mam przyjemność z Doktorem Śmiercią? - Dr Śmierć był postacią z teatrzyku Puncha i Judy. Ichabod i tamten lekarz mieli ze sobą wiele wspólnego, ale marionetka była niższa o jakie sześć stóp. Niektórzy ludzie nie mają poczucia humoru. Ten tutaj też nie miał. Ani się nie uśmiechnął, ani nawet nie ruszył jednym z zagajników, które hodował nad oczami. Ale przemówił. Ładnie, po karentyńsku. - Ma pan jakiś powód, aby zakłócać spokój tego domostwa? - Pewnie. - Nie cierpię tonu, jakim wypowiada się służba z Góry. Są tak pełni obronnego snobizmu, jak kieszonkowiec przyłapany na gorącym uczynku. - Chciałem sprawdzić, czy wy rzeczywiście rozpadacie się w proch na słońcu. Miałem w tej grze pewne fory, ponieważ zostałem zaproszony, a on z pewnością dostał mój rysopis. I również na pewno mnie rozpoznał. Gdyby tak nie było, już miałbym drzwi na nosie. Po łobuzach i zabijakach w sąsiedztwie poszłaby fama, że kręci się tu taki jakiś... I zaraz zebrałaby się odpowiednia grupa, żeby dać mi przykładną nauczkę. Jak się tak zastanowić, to może już się zbierają, tak czy owak, jeśli kumple Ichaboda nie dysponują lepszym poczuciem humoru. - Nazywam się Garrett - oznajmiłem. - Maggie Jenn zaprosiła mnie na kolację. Stary upiór odstąpił na bok. Nie odezwał się, ale widać było, że powątpiewa w rozum swojej pani. Nie podobało mu się, kiedy takie typy jak ja kręciły mu się po domu. Nie wiadomo, co mi wyciągną z kieszeni, zanim mnie wypuszczą. Albo wyskoczy ze mnie parę pcheł i zadomowi się w ich dywanach... Obejrzałem się, żeby sprawdzić, jak sobie radzi mój ogon. Biedaczek męczył się jak w piekle, żeby wyglądać na przechodnia. - Ładne drzwi - zauważyłem i pomacałem krawędź. Miały ze cztery cale grubości. - Spodziewacie się komornika z taranem? Ludzie z Góry miewają takie problemy. Mnie tam nikt nie pożyczy na tyle, żebym wpadł w

kłopoty. - Proszę za mną. - Ichabod odwrócił się tyłem. - Miało być chyba „proszę za mną, sir”. - Nie wiedziałem dlaczego, ale facet mnie wkurzał. - Jestem gościem. A ty jesteś fagas. Zacząłem zmieniać zdanie na temat rewolucji. Kiedy chodzę do Królewskiej Biblioteki, żeby się zobaczyć z Lindą Lee, od czasu do czasu zaglądam też do książek. Kiedyś czytałem coś na temat rebelii. Zdaje mi się, że służba upadłych monarchów jest gorsza, niż ich panowie - o ile nie są dość inteligentni, żeby stać się agentami rebeliantów. - W istocie. - Ach. Komentarz. Prowadź, Ichabodzie. - Nazywam się Zeke, sir. - Słowo sir ociekało sarkazmem. - Zeke - nie lepsze niż Ichabod. W każdym razie niewiele. - Tak, sir. Idzie pan? Pani nie lubi czekać. - No to prowadź. Tysiąc i jeden bogów TunFaire niech mnie bronią, jeśli pozwolę czekać Jej Rudzielcowatości. VIII Zeke uznał, że nie ma o czym gadać. Sądził chyba, że mam konflikt osobowości. Oczywiście, miał racje, ale nie z tych powodów, co sądził. W ogóle trochę mi było wstyd. Pewnie był miłym staruszkiem z hordą wnuków, a do pracy zmuszali go niewdzięczni potomkowie jego synów zabitych w Kantardzie. E, sam w to nie wierzyłem. Ani przez chwilę. Wnętrze domu nie przypominało fasady. Było cokolwiek zakurzone, ale kiedyś chyba stanowiło spełnienie marzeń jakiegoś portowego utracjusza, który wyobraził sobie, że jest potentatem. Albo potentata o guście portowego utracjusza. Znałem trochę i takich, i takich... a tu brakowało tylko pęczka hurys. Wnętrze było zapchane kiczowatymi świadectwami wielkiego bogactwa. Wszystko w pluszu, nawet to, co nie trzeba, a kiedy się zbliżyliśmy do środka tej jaskini, okazało się, że nawet jeszcze więcej. Wydawało się, że przechodzimy od jednej strefy do drugiej, a każda w coraz to gorszym guście. - Niech mnie! - mruknąłem, bo już nie mogłem zdzierżyć. - I to też tu jest... „To” było stojakiem na laski i parasole z nogi mamuta. - Nieczęsto się teraz takie widuje... Zeke spojrzał na mnie uważnie, domyślając się mojej reakcji na ten przejaw dziadowskiego szyku i jego twarz złagodniała na chwilę. Zgadzał się ze mną. W tym momencie zawarliśmy chwiejny i cherlawy pakt o nieagresji. Z pewnością przetrwa on nie dłużej, niż podobne pakty między Yenagetą a Karentą. Najdłuższy trwał całe sześć i pół godziny. - Nieraz trudno człowiekowi rozstać się z przeszłością, sir. - Czy Maggie Jenn polowała kiedyś na mamuty? Pokój został zerwany. Tak po prostu. Stary pokuśtykał dalej z nadęta miną. Chyba dlatego, że właśnie się przyznałem, iż nie miałem zielonego pojęcia o przeszłości Maggie Jen. Dlaczego, do jasnej cholery, wszyscy byli tak przekonani, że powinienem ją znać? Ze mną włącznie? Moja słynna pamięć zachowywała się dzisiaj wyjątkowo bezsensownie. Zeke wprowadził mnie do najgorszej z komnat i oznajmił: - Pani zaraz przyjdzie. Rozejrzałem się, osłaniając oczy dłonią i zacząłem się zastanawiać, czy pani nie była kiedyś

panienką. Pokój był urządzony w stylu współczesny późny burdel, pewnie przez tych samych dekoratorów wnętrz, którzy urządzają co elegantsze lokale w Polędwicy. Obejrzałem się, żeby zapytać. Ichabod zdezerterował. Omal nie zakwiczałem, żeby wracał. - Och, Zeke, przynieś mi opaskę na oczy! Nie wierzyłem, że bez niej zdołam znieść ten gwałt na moich zmysłach wzroku i estetyki. Powaliło mnie. Stałem, jakbym nagle nawiązał kontakt wzrokowy z bazyliszkiem. Nigdy w życiu nie widziałem tyle czerwieni. Wszystko wokoło było czerwone, najczerwieńszą z możliwych czerwieni, czerwone do granic wytrzymałości. Ozdoby ze złoconych liści tylko potęgowały i tak porażające wrażenie. - Garrett. Maggie Jenn. Nie miałem siły, żeby się obejrzeć. Obawiałem się, że jest odziana w szkarłat, a na ustach ma szminkę takiej barwy, że wygląda jak wampir przy śniadaniu. - Żyjesz? - Trochę mną potrzepało. - Machnąłem ręką. - Ciut to przytłaczające. - Miażdży, prawda? Ale Teddy’emu się podobało, bogowie wiedzą, dlaczego. Ten dom był podarkiem od niego, więc pozostawiłam go takim, jakim go lubił. Dopiero wtedy się obejrzałem. Nie, nie była ubrana na czerwono. Miała na sobie coś w rodzaju wiejskiej sukienki, jasnobrązowej z pianą białych koronek i śmieszny czepeczek z białego płótna, jak mleczarka. Miała też uśmiech numer jedenaście, co oznaczało, że świetnie się bawi moim kosztem, ale jeśli chcę, mogę się przyłączyć. - Czegoś nie rozumiem, albo nie znam się na żartach - stwierdziłem. Jej uśmiech zbladł wyraźnie. - Co o mnie wiesz? - Niewiele. Znam twoje imię. Wiem, że jesteś najseksowniejszą kobietą, jaką spotkałem w ciągu ostatnich stu lat. Wiele różnych, bardzo widocznych rzeczy. Na przykład, że mieszkasz w eleganckiej dzielnicy. I to by było na tyle. Pokręciła głową, aż zatrzęsły się rude loki. - Zdaje się, że nawet zła sława się zużywa. Chodźmy stąd. Nie możemy tu zostać, bo oślepniesz. Fajnie, że ktoś sobie ze mnie robi jaja. Oszczędza mi to niepotrzebnego i bardzo krępującego wysiłku myślenia. Poprowadziła mnie przez kilka ogromnych komnat, widocznie nie dość ważnych, aby o nich wspominać. Wreszcie bam! Wychynęliśmy w realny świat. Jadalnia z nakryciem dla dwóch osób. - Jak wieczór na Wzgórzu Elfów - mruknąłem. Usłyszała. - Kiedyś też tak się czułam. Te pokoje mogą przytłaczać. No, naprzód. Siadaj. Zająłem miejsce naprzeciwko niej, po drugim końcu stołu na trzydzieści osób. - Miłosne gniazdko? - Moja najmniejsza jadalnia - uśmiechnęła się bledziutko. - Twoja i Teddy’ego? - Cóż. Nawet hańba się wypala. Już nikt nie pamięta, oprócz rodziny. No cóż, nie szkodzi. I tak swoje przeżyli. Teddy to Teodoric, Książę Kamarku. Został Teodorikiem IV i przetrwał na tronie cały rok. - Król? - Coś mi zaczynało dzwonić. Wreszcie. - Chyba sobie coś przypominam. - Dobrze. Nie chciałabym wnikać w zbyt kręte wyjaśnienia. - Niewiele wiem. W tym okresie byłem w Marines. W Kantardzie nikt nie zwraca uwagi na skandale dworskie.

- Nie wiedziałem, kto jest królem i nic mnie to nie obchodziło. - Mggie Jenn uśmiechnęła się promiennie. - Już to słyszałam. Teraz pewnie też nie śledzisz dworskich skandali. - W niewielkim stopniu wpływają na moje życie. - Ani na twoją pracę dla mnie, zapewniam cię. Niezależnie od tego, czy znasz te wszystkie brudy, czy nie. Weszła kobieta. Podobnie jak Zeke, była stara jak grzech pierworodny i maleńka - mogła mieć z pięć stóp wzrostu, tyle, co dorastające dziecko. Nosiła okulary. Maggie dbała o swoją służbę. Okulary są drogie. Staruszka stanęła, krzyżując dłonie na piersi. Nie poruszyła się, ani nie odezwała. - Zaczniemy, kiedy będziesz gotowa, Laurie - odezwała się Maggie. Staruszka skłoniła się i wyszła. - Opowiem ci to i owo - ciągnęła Maggie. - Choćby po to, aby zaspokoić twoją sławetną ciekawość. Żebyś mógł robić to, za co ci płacę, zamiast grzebać w mojej przeszłości. Sieknąłem. Laurie i Zeke wnieśli zupę. Zacząłem się ślinić. Zbyt długo byłem już na własnym wikcie. Tylko dlatego stęskniłem się za Deanem! No, jakże by nie... - Byłam metresą króla, Garrett. - Pamiętam. No, wreszcie. To był prawdziwy skandal, książę krwi wpadł w sidła prostaczki tak doszczętnie, że ulokował ją na Górze. Jego żona nie była zachwycona. Stary Teddy nie bawił się w dyskrecję. Był zakochany i gdzieś miał, czy wie o tym cały świat. Paskudne zachowanie u gościa, który mógł zostać królem. Świadczyło o poważnych wadach charakteru. Z pewnością. Król Teodoric IV okazał się aroganckim, ograniczonym i samolubnym dupkiem, który dał się załatwić w ciągu jednego roku. Nie jesteśmy tolerancyjni dla królewskich słabostek. To znaczy: nasza szlachta i dwór nie są tolerancyjni. Bo nikt inny nie brałby pod uwagę królobójstwa. Tego się po prostu nie robi poza rodziną. Nawet nasi stuknięci buntownicy nigdy by się do tego nie posunęli. - Myślę o jego córce - mruknąłem. - Nie jego. Siorbałem w zadumie zupę. Był to rosół z czosnkiem i ktoś wrzucił do niego strzępki kurczaka. Smakował mi. Puste miski powędrowały do kuchni. Pojawiła się przystawka. Milczałem. Może Maggie zacznie mówić, żeby tylko podtrzymać rozmowę. - Popełniłam w życiu parę błędów, Garrett. Moja córka jest wynikiem jednego z nich. Skubnąłem coś, co się składało z drobiowej wątróbki, bekonu i gigantycznego jądra orzecha. - Dobre to. - Miałam szesnaście lat. Ojciec ożenił mnie ze zwierzakiem, opętanym na punkcie dziewictwa, który miał córki w wieku mojej matki. Potrzebował go do interesów. A ponieważ nikt mi nie powiedział, co robić, żeby nie zajść w ciążę, szybko zaszłam. Mąż dostał szału. Nie miałam rodzić bachorów, tylko rozgrzewać jego łóżko i opowiadać mu, jaki to z niego buhaj. A kiedy urodziłam córkę, odbiło mu kompletnie. Jeszcze jedna córka. Nie miał synów. To był babski spisek. Dobrałyśmy mu się do skóry. Nigdy nie miałam dość odwagi, żeby mu powiedzieć, co się stanie, kiedy my, kobiety, zabierzemy się za niego. Sam się przekonał - paskudny uśmieszek. Przez chwilę ujrzałem mroczną twarz innej Maggie. Zaczęła skubać swoją porcję, dając mi szansę na komentarz. Skinąłem głową, nie przestając żuć. - Stary drań nigdy nie przestał mnie wykorzystywać, cokolwiek sobie o mnie myślał. Jego córki

zlitowały się i pokazały mi wszystko, co powinnam była wiedzieć. Nienawidziły go jeszcze bardziej, niż ja. Grałam na zwłokę. A potem mojego ojca zabili rabusie. Zyskali na tym dwanaście miedziaków i parę starych butów do gnoju. - To cale TunFaire. Skinęła głową. To rzeczywiście całe TunFaire. - Twój tato zginął - zachęciłem ją. - I już nie miałam powodu, żeby być miłą dla męża. - Rzuciłaś go. - Ale najpierw dorwałam go w czasie snu i wybiłam z niego bebechy pogrzebaczem. - Chyba wziął to sobie do serca. - Lepiej by było. - W oczach miała „ten” błysk. Uznałem, że zaczynam ją lubić. Każda dziewczyna, która przeszła przez to co ona i jeszcze miała błysk w oku... To była interesująca kolacja. Musiałem się dowiedzieć, jak spotkała Teddy’ego, ale nie usłyszałem ani słowa na temat okresu pomiędzy jej specyficznym rozwodem a pierwszym wybuchowym spotkaniem z przyszłym królem. Podejrzewałem, że kochała Teddy’ego tak samo, jak on kochał ją. Nie przechowuje się czegoś tak paskudnego, jak te czerwone pokoje na pamiątkę kogoś, kogo się nie kochało. - Ten dom to więzienie - szepnęła wreszcie nieco niewyraźnym głosem. - Wyszłaś, żeby mnie odwiedzić. - Może wystawili ją na wabia. - Nie o to chodzi. Zapchałem sobie gębę i czekałem, aż puści trochę więcej farby. Nie znam się na ładniejszych metaforach. - Mogę odejść, kiedy tylko zechcę, Garrett. Nawet zachęcano mnie, żebym odeszła. I to często. Ale jeśli to zrobię, stracę wszystko. Nic tu naprawdę nie należy do mnie. Korzystam z tego i tyle. - Zatoczyła krąg dłonią. - Tak długo, dopóki tu jestem. - Rozumiem. - Rozumiałem. Była więźniem okoliczności. Musiała zostać. Niezamężna kobieta z dzieckiem. Zaznała nędzy i już wiedziała, że lepsze jest bogactwo. Bieda też bywa więzieniem. - Chyba cię polubię, Maggie Jenn. Uniosła jedną brew. Cóż za urocza umiejętność! Niewielu z nas ma dość pierwotnego talentu. Tylko najlepsi z ludzi potrafią wymachiwać brwią. - Niewielu z moich klientów lubię - dodałem. - Sądzę, że ludzie, których można polubić, nie pakują się w takie sytuacje, aby wymagali twojej pomocy. - Nieczęsto, to fakt. Biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich rozpoczęło się nasze spotkanie, uznałem, że istnieje pewna możliwość, iż od chwili, kiedy otwarłem drzwi frontowe mojego domu, to znaczy od samego początku sprawy zmierzały w jednym, konkretnym kierunku. Nie należę do facetów, którzy wyciągają macki na pierwszej randce, ale nigdy też nie opierałem się zbyt mocno kaprysom losu. Zwłaszcza, aby uniknąć tego właśnie konkretnego losu. Kolacja dobiegła końca. Poczułem się niezręcznie. Maggie Jenn wyprawiała różne rzeczy ze swoimi oczami. Takie rzeczy, od których nawet mózg biskupa się ścina, a ślubowanie celibatu świętego przestaje mieć znaczenie. Takie rzeczy, że nawet wyobraźnia wielebnego fundamentalisty zaczyna wyprawiać szalone harce, kierując się w królestwa, skąd nie ma powrotu, jeśli nie zrobisz czegoś głupiego. Byłem zbyt przejęty, żeby sprawdzić, czy już sobie zaśliniłem cały przód koszuli, czy nie.

Były igraszki słowne i dobroduszne kpinki. Była dobra. Naprawdę dobra. Już się szykowałem, żeby złapać za trąbkę i odtrąbić atak. Siedziała w milczeniu, analizując mnie, jakby sprawdzała, czy jestem już dosmażony, czy jeszcze nie. Skupiłem myśli, kosztem heroicznego wysiłku woli. - Możesz mi coś powiedzieć, Maggie Jenn? - wyrzęziłem w końcu. - Kto byłby zainteresowany twoimi sprawami? Nie odpowiedziała, tylko znów uniosła brew. Była zaskoczona. Nie tego się po mnie spodziewała. Musiała teraz trochę zyskać na czasie. - Nie próbuj rzucać na mnie swoich czarów, kobieto. Nie wywiniesz się tak łatwo od odpowiedzi. Roześmiała się gardłowo, z przesadną, namiętną chrypką i pokręciła biodrami, ot, tyle tylko, żeby mi pokazać, że rozproszy mnie tak dalece, jak uzna za stosowne. Rozważałem, czy nie warto trochę się przewietrzyć i wstać, żeby pooglądać sobie obrazy na ścianach, ale odkryłem, że mogłoby się to okazać kompromitujące i krępujące. Podniosłem więc tylko wzrok na sufit, udając, że szukam natchnienia pośród faunów i cherubinów na sklepieniu. - Co masz na myśli, mówiąc o ludziach zainteresowanych moimi sprawami? - zapytała. Zawahałem się, zanim wreszcie odpowiedziałem: - Cofnijmy się trochę w czasie - zaproponowałem. - Kto wiedział, że się do mnie wybierasz? Ktoś musiał. Inaczej Winger nie zjawiłaby się u mnie. Potrzebowałem jednak punktu widzenia Maggie. - To nie była tajemnica, jeśli o to ci chodzi. Popytałam trochę, kiedy uznałam, że potrzebuję kogoś takiego, jak ty. Hmm... Kogoś takiego, jak ja? Nie było to nieznane mi zjawisko. Czasem moi nieprzyjaciele dowiadują się o wszystkim od potencjalnego klienta, który szuka pomocy. - No to dalej. Kto nie chciałby, żebyś szukała swojej córki? - Chyba nikt... - zaczynała nabierać podejrzeń. - Aha. Wygląda, że nikogo to nie powinno obchodzić. Chyba, że musieliby ci pomóc. - Przerażasz mnie, Garrett. Nie wyglądała na przerażoną. - Może to nawet dobry pomysł. Widzisz, wiedziałem, że się u mnie zjawisz. - Co? - Teraz naprawdę do niej dotarło, że ma kłopoty. Wcale jej się to nie podobało. - Zanim się zjawiłaś, kolega po fachu wpadł do mnie i uprzedził o twojej wizycie. Przesadziłem trochę mówiąc, że Winger i ja jesteśmy kolegami po fachu. Winger wejdzie we wszystko, co przyniesie jej brzęczący zysk. Najlepiej szybko i bez potu. - Myślał, że chcesz wynająć kogoś do mokrej roboty i uznał, że powinienem być uprzedzony. Sprytnie odwróciłem uwagę od płci informatora. Nawet martwy Loghyr nie uznałby Winger za faceta. - Mokra robota? Ja? - Znała gryps. Zatrzęsło nią, ale szybko wracała do siebie. - Był pewien, że o to chodzi. - Zacząłem się jednak zastanawiać. Winger często korzystała ze skrótów myślowych. Wielka, powolna, kochana, głupia, zręczna, bigoteryjna i leniwa Winger. Przekonana, że każdy, kogo nie może rozszyfrować rozumem, zacznie gadać wobec staroświeckiego kopniaka w zadek. Była prostą i prostacką wiejską dziewczyną, o wiejskim i prostackim sposobie bycia - o ile zaakceptuje się ją taką, jaka jest. Będę sobie musiał z nią pogadać o Maggie Jenn. Jeśli ją znajdę. A to chyba nie będzie trudne.

Ten wiejski tłumok sam się wkrótce nawinie. Pewnie zanim jeszcze będę gotów. - A potem ktoś mnie śledził w drodze do ciebie - stwierdziłem. - Co? Kto? Dlaczego? - I tu mnie masz. Wspomniałem o tym tylko dlatego, żeby ci pokazać, że kogoś to jednak obchodzi. Maggie pokręciła głową. Ładna to była głowa. Znów zacząłem tracić koncentrację, więc skupiłem się na opisie łobuza, który mnie śledził. Maggie uśmiechnęła się przebiegle. - Garrett! Czy ty nigdy nie myślisz o niczym innym? - Bardzo często - pomyślałem, że może już czas zacząć zawody, kto szybciej dojdzie do celu. - Garrett! - Sama zaczęłaś. W przeciwieństwie do innych kobiet, nie zaprzeczyła. - Tak, ale... - Postaw się na moim miejscu. Jesteś krwistym młodym człowiekiem, który nagle znalazł się sam na sam z kimś takim jak ty. - Pochlebstwem daleko zajdziesz - zachichotała. Auć! To już zaczynało boleć. - Nie wstyd ci tak się podlizywać? Zachichotałem także i postawiłem się na swoim miejscu, przyjmując, że i ona chce się postawić na swoim miejscu i wszystko wreszcie ruszy z miejsca. Ale po bolesnej pielgrzymce na jej stronę stołu wszystko co ruszyło z miejsca, zatrzymało się ze zgrzytem. Niechętnie - albo tak mi się przynajmniej wydawało - odsunęła się ode mnie. - Nie możemy tego ciągnąć, jeśli chcesz mnie wynająć, żebym zaczął szukać twojej córki. - Masz rację. Interes to interes. Nie możemy dać się opanować instynktom. A niechby mnie instynkty poniosły jak najdalej, ale wykrztusiłem: - Poza tym, ja się tak nie daję wynająć. Potrzebtyę logiki i faktów. To cały ja. Garrett same fakty, pszepani. A może być mi powiedziała to i owo, zamiast marnować całą energię na rozpalanie tych błagalnych oczu? - Garrett, nie bądź okrutny. Dla mnie to tak samo trudne, jak dla ciebie. IX Ostatecznie dotarliśmy do apartamentu córki Maggie, Emerald. - Emerald? - zdziwiłem się. - A co się staio z Justiną? Emerald. Kto by pomyślał. Gdzie się podziały urocze Patrycje i Bettiny? - Ma na imię Justiną, ale każe się nazywać Emerald. Sama wybrała, nie patrz tak na mnie. - Jak niby? - Tak, jakbyś mówił „jaja sobie ze mnie robisz”. Sama je wybrała. Miała czternaście lat. Wszyscy zaczęli tak na nią mówić, więc i mnie się tak czasem wypsnie. - Jasne. Emerald. Tak kończą Patrycje i Bettiny. Każą się nazywać Amber, Brandi albo Fawn. - Ale teraz może uchodzić za Justinę. Kiedy życie zaczyna grać z nimi poważnie, wracają do swoich korzeni. Czy jest coś, co powinienem wiedzieć, zanim zacznę przekopywać ten apartament. - Co masz na myśli? - Czy nie znajdę czegoś, co wymagałoby usprawiedliwienia jeszcze teraz, zanim to znajdę? Cud nad cudami - zrozumiała! - Może i tak. Ale ja tu nigdy nie wchodzę, więc nie wiem, co by to mogło być. Jeszcze nie - spojrzała na mnie dziwnie. - Chcesz się pokłócić? - Nie. - Choć może, podświadomie, nie miałem ochoty, żeby mi wisiała nad głową. - Wracając

do imienia. Możemy równie dobrze zabrać się do tego po kolei. Najpierw dowierasie wszystkiego, co potrafisz mi powiedzieć, a potem sam zacShę szukać tego, czego ty nie wiesz. Znów obrzuciła mnie tym dziwnym spojrzeniem. Chyba zacząłem być upierdliwy. Czyżbym wyhodował w sobie aż taką niechęć do pracy? A może mówiłem tak dlatego, że wiedziałam, iż skłamie, a do tego zrobi wszystko, żeby ukształtować rzeczywistość zgodnie z własną wizją? Wszyscy to robią, nawet jeśli nie ma nadziei, że się nie połapię. Ech, ludzie. Aż się sam czasem zastanawiasz. - Justina to imię po mojej babce. Wyczułem to z tonu jej głosu. Nie ma dzieciaka, który by się nie buntował, że nazwano go po jakimś starym pierdole, którego nawet nie znał i który go kompletnie nie obchodził. Moja mama grała w tę grę ze mną i z bratem. Nigdy nie zdołałem zrozumieć, ile to dla niej znaczyło. - Z jakiegoś szczególnego powodu? - To imię pozostaje w naszej rodzinie od dawna. Babci byłoby przykro, gdyby... Jak zwykle. Nigdy tego nie zrozumiem. Skazujesz dzieciaka na całe życie cierpień, bo inaczej komuś, kogo to już właściwie nie obchodzi, byłoby przykro. Chyba zaraz zacznę wrzeszczeć: dupki, dup-ki, dup-ki! W końcu to nie oni potem mają przechlapane. Do apartamentów Emerald wchodziło się przez mały salonik. W saloniku znajdowało się biurko z jasnego drewna i dopasowane do niego krzesełko. Na biurku stała lampa naftowa. Jeszcze jedno krzesło, skrzynia na odzież z poduszką na wierzchu i kilka półek. Pokój był przerażająco czysty i wyglądał jeszcze bardziej spartańsko, niż to wynika z opisu. Niezbyt obiecujące. Nienawidzę, kiedy się sprząta przed przyjściem gości. - Czy twoja córka wcześniej bywała na gigancie? Maggie lekko się zawahała. - Nie. - Dlaczego się zawahałaś? - Nie byłam pewna. Ojciec porwał ją, kiedy miała cztery latka. Paru przyjaciół przekonało go, że dziecku lepiej będzie z matką. - A czy dziś też mógłby tego próbować? - Raczej nie. Od ośmiu lat nie żyje. - No to chyba raczej niekoniecznie... - Martwi zazwyczaj nie wdają się w spory o opiekę nad dzieckiem. - Ma chłopaka? - No, co ty? Dziewczyna z Góry? - Zwłaszcza dziewczyna z Góry. No to ilu ich ma? - Co? - Słuchaj, możesz mi wierzyć lub nie, dziewczyny z Góry mają łatwiej, niż te z miasta - opowiedziałem jej kilka przypadków z moich poprzednich spraw, na czele z gromadą dziewczyn z Góry pracujących w Polędwicy dla samego dreszczyku. Maggie Jenn opadła szczęka. Macierzyńska ślepa plamka nie pozwalała jej wierzyć, że ukochane maleństwo może nie być aż tak idealne, jak sobie to wymarzyła. Nie przyszło jej do głowy, że Emerald złamie jej serce. Nigdy by jej nie przyszło do głowy, że jedni ludzie mogą innym zrobić kuku z innego powodu niż prawo dżungli. Kurestwo jako rodzaj rozrywki było dla niej nie do pomyślenia. Jedynie klasy średnie nie wierzą w kurestwo. - Nie pochodzisz z Góry. - Nigdy się tego nie wypierałam, Garrett. Podejrzewałem, że w zamieszaniu pomiędzy mężem a księciem krwi moja śliczna Maggie musiała ciężko harować na życie. Ale na razie nie musiałem tego

wiedzieć. Jeszcze nie. Może później, kiedy przeszłość nabierze znaczenia dla sprawy. - Klapnij sobie. Opowiedz mi o Emerald, a ja popracuję. Ruszyłem w trasę po pokoju. - O ile wiem, nie miała chłopaka - odezwała się Maggie. - Przy naszym trybie życia nie spotykamy wielu ludzi. Nie jesteśmy akceptowane w towarzystwie. Stanowimy oddzielną klasę społeczną. Bardzo ekskluzywna klasa społeczna, choć Maggie Jenn i jej córka nie były jej jedynymi przedstawicielkami. Siostrzany zakon kochanek i utrzymanek jest raczej liczny. W górnych partiach drabiny społecznej facet musi mieć kochankę, bo tak wypada prawdziwemu mężczyźnie. A dwie to nawet jeszcze lepiej niż jedna. - A jacyś przyjaciele? - Niewielu. Może koleżanki z lat dziecięcych. Możektoś, zjtim chodziła do szkoły. Dzieciaki są wrażliwe na status Społeczny i wątpię, żeby ktokolwiek przypuścił ją do bliższej komitywy. - Jak wygląda? - Tak jak ja, tylko o dwadzieścia lat mniej zużyta. I wsadź sobie ten głupi uśmiech. - Myślałem, że gdybym zaczął szukać kogoś młodszego od ciebie o dwadzieścia lat, musiałbym zacząć grzebać w pieluchach. - I wiesz co, nie zapominaj, że masz znaleźć moją dziewczynkę. - Racja, racja, racja. Były między wami jakieś napięcia, zanim zniknęła? - Co? - Pokłóciłyście się o coś? A może wybiegła stąd, tupiąc i wrzeszcząc, że jej noga więcej w tym domu nie postanie? - Nie - zachichotała. - To ja urządzałam matce takie sceny. Pewnie dlatego ani nie mrugnęła, kiedy ojciec mnie sprzedał. Nie. To nie Emerald. To dziecko jest inne, Garrett. Nigdy nie pragnęła niczego na tyle, aby walczyć. Naprawdę, uczciwie przysięgam na wszystkich bogów, nie byłam wymagająca. A ona chciała tylko sobie istnieć. Życie było dla niej rzeką, a ona unoszącym się na wodzie kawałkiem drewna. - No to może coś przegapiłem. Albo przypominam sobie rzeczy, których nie było. Przysiągłbym, że wspominałaś coś o złym towarzystwie. Maggie zaśmiała się pogardliwie. Przez chwilę wydawała się zmieszana. I w jednym i w drugim było jej do twarzy. Próbowałem sobie wyobrazić, jak wyglądała w czasach Teodorika i kolana się pode mną ugięły. Wreszcie przestała się krygować. - Trochę przesadziłam. Słyszałam, że miałeś do czynienia z Siostrami Zguby i pomyślałam sobie, że dziecko w tarapatach cię wzruszy. - Siostry Zguby to dziewczęcy gang uliczny, ale wszystkie dziewczyny zostały zdeprawowane, zanim jeszcze wyszły na ulice. - Miałem do czynienia z jedną Siostrą, a ona zeszła z ulicy. - Przepraszam. Chyba przegięłam. - Co? - Widzę, że dotknęłam czułego punktu. - Och, tak. Maya była szczególnym dzieckiem. Spieprzyłem coś ładnego, bo nie wziąłem jej poważnie. Straciłem przyjaciółkę, ponieważ nie umiałem słuchać. - Przykro mi, szukałam dobrego punktu zaczepienia. - Czy Emerald spotykała się z kimś regularnie? - Biznes pozwoli mi oderwać się od wspomnień. Maya nie była jedną z moich wielkich miłości, ale czułem do niej coś szczególnego. Nawet Dean i Truposz ją lubili. Nie zaszło nic oficjalnego, po prostu przestała się pojawiać, a wspólni znajomi dali mi do zrozumienia, że wróci, kiedy trochę dorosnę.

Moje ego trochę ucierpiało. Dziewczyna nie miała jeszcze osiemnastu lat. Biurko Emerald miało kilka półeczek i małych szufladek. Przetrząsałem je kolejno, nie przerywając rozmowy. Niewiele znalazłem. Większość była pusta. - Ma przyjaciół, ale przyjaźń to niełatwa sprawa. Znowu inna opowieść, niż ta sprzed kilku minut. Zacząłem podejrzewać, że kłopoty Emerald nie mają nic wspólnego z jej statusem społecznym. Raczej żyła w cieniu matki. - Będę szukał śladów wśród przyjaciół. Potrzebuję nazwisk. Muszę wiedzieć, gdzie znaleźć tych ludzi i ich znajomych. - Oczywiście - przytaknęła. Zatrzasnąłem szufladę, odwracając wzrok. Musiałem myśleć o robocie. Ta baba to wiedźma. A potem zerknąłem. Czy naprawdę mam ją tak zostawić i wyruszyć na poszukiwanie kogoś, kto pewnie nie chce dać się znaleźć? Ha! Jest coś! Srebrny wisior. - Co to jest? - pytanie czysto retoryczne. Wiedziałem, co mam w ręku. Amulet w kształcie srebrnego pentagramu na ciemnym tle, z głową kozła pośrodku gwiazdy. Pytanie brzmiało: co on robił w miejscu, w którym go znalazłem? Maggie wzięła go do ręki, przyjrzała mu się uważnie. Obserwowałem jej reakcję. Reakcji nie było. - Ciekawe, skąd to się wzięło? - mruknęła. - Czy Emerald interesowała się okultyzmem? - Nic o tym nie wiem. Ale o dzieciach nigdy się nie wie wszystkiego. Mruknąłem coś pod nosem i wróciłem do poszukiwań. Maggie trajkotała jak sroka, głównie o córce, ale raczej snuła rozważania, bo faktów tam nie było za grosz. Słuchałem jednym uchem. Na biurku nie było nic więcej. Podszedłem do półek. Po ilości książek mogłem sądzić, jaki majątek Maggie mogłaby stracić. Kopiowanie książki trwa całą wieczność i jest to najkosztowniejszy prezent, jaki można sprawić dzieciakowi. Przy trzeciej książce sieknąłem z wrażenia. Była mała, oprawna w skórę, sfatygowana, ale nie na tyle, żeby nie było widać wytłoczonej na okładce koźlej głowy. Skóra była wytarta, stronice prawie nieczytelne. Bardzo stara książka. Od razu stwierdziłem, że nie była napisana w nowym karentyńskim. Jak zwykle, no nie? Nikt by ich nie wziął poważnie, gdyby pierwszy lepszy dupek mógł rozszyfrować strzeżone przez wieki tajemnice. - Zobacz sobie. - Rzuciłem książkę Maggie i nie spuszczałem z niej wzroku, choć udawałem, że szukam dalej. - Dziwne, dziwniutkie, Garrett. Moje maleństwo mnie zaskakuje. - Jasne - Może. Cała ta wizyta była jednym wielkim zaskoczeniem. Poszlaki wskazujące na demoniczne czarnoksięskie praktyki były wielkie jak góra i grube jak drzewa. Sypialnia i łazienka skrywały kolejne akcesoria okultyzmu. W jakiś czas później spytałem: - Czy Emerald była pedantyczna? Nie znam nastolatka, którego można by określić tym mianem. - Tylko na tyle, na ile musiała. Dlaczego pytasz? X Nie powiedziałem. Wszedłem w pełny tryb śledztwa. My, prywatni detektywi z wolnej ręki nigdy nie odpowiadamy na pytania dotyczące naszych pytań, zwłaszcza zadawanych przez klientów, prawników, oraz każdego, kto mógłby nas uchronić od głębszego smrodu. Faktem jednak było, że w