chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony226 274
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań142 307

Cook Glenn - Imperium grozy 3 - Zgromadziła się ciemność

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Cook Glenn - Imperium grozy 3 - Zgromadziła się ciemność.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Cook Glenn - 4 Cykle kpl Cook Glenn - Imperium grozy kpl
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 226 stron)

Glen Cook Imperium Grozy III Zgromadziła sie ciemnosc

wszelaka (All Darkness Met) Przełożył JanKarłowski JEDEN:O Shing, Ehelebe Kobieta krzyczała przy każdym skurczu. Na zewnątrz demon skowytał i pazurami drapał ściany. Nagle zawył jak zraniony słoń i z całej siły rzucił się na drzwi. Grube deski zajęczały. Po twarzy lekarza spływały wielkie krople potu, drżał niczym królik schwytany w sidła. Jego skóra miała szary odcień śmierci. –Dalej, niech się to już skończy! – warknął ojciec dziecka. –Panie!… –Zrób to! – Nu Li Hsi wydawał się zupełnie nieporuszony gwałtownym oblężeniem. Nie dopuszczał możliwości, że lęk opanuje czy to jego, czy też tych, którzy mu służyli. Przyszły władca zjednoczonego Shinsanu nie ośmieliłby się przecież zdradzić choćby śladu uczuć, które tervola mogliby wziąć za oznakę słabości. Lecz lekarz wciąż się ociągał. Znalazł się w beznadziejnej sytuacji – nie mógł wygrać. Demon próbował strzaskać czary osłaniające salę operacyjną. Wewnątrz jego władca miotał się wściekły, ponieważ matka nie była w stanie normalnie powić – dziecko było po prostu zbyt duże. Ponadto kobieta była jego przyjaciółką, a lekarz wątpił, by zdołała przeżyć operację. Jedynym asystentem, którego pozwolono mu zatrzymać, była jego córka. Któraż czternastolatka potrafiłaby sprostać takiej sytuacji? Gorzej, byli jeszcze inni świadkowie. Dwaj tervola stali obok, opierając się o ścianę. Czarownicy generałowie, którzy dowodzili armiami Shinsanu i stanowili jego arystokrację, czekali na wynik eksperymentu Księcia Smoka. Jego celem było dziecko, które wyrośnie na obdarzonego nadludzką siłą i kompetencjami żołnierza. Istotę wprawdzie myślącą, lecz dysponującą niewielkimi zdolnościami rozwinięcia własnej osobowości, ponadto zupełnie niewrażliwą na magię, dzięki której wrogowi udawało się czasem przejąć kontrolę nad obcymi żołnierzami. –Zacznij ciąć – powiedział cicho Nu Li Hsi, a w tonie jego głosu przebrzmiewało: „bo w przeciwnym razie…” – zanim ataki mojego brata nabiorą bardziej kreatywnego charakteru. Od tysiąclecia Nu Li Hsi oraz jego brat bliźniak Yo Hsi walczyli o panowanie nad Shinsanem. Spór trwał praktycznie od chwili, gdy zamordowali swego ojca, Tuana Hoa, założyciela Imperium. –Skalpel – powiedział lekarz. Mówił tak cicho, że prawie nie sposób było go usłyszeć. Rozejrzał się po zatłoczonej sali operacyjnej. Tervola stali oparci o ściany, całkowicie nieruchomi, w swych maskach i szatach przypominali pozbawione życia posągi. Sam Nu Li Hsi ani drgnął, tylko jego oczy biegały. Książęta taumaturgowie nie musieli skrywać twarzy za maskami. Z oblicza Nu Li Hsi lekarz mógł wyczytać nie ustający nawet na chwilę gniew. Zrozumiał, że Książę Smok spodziewa się porażki. Po raz jedenasty książę wykorzystał do eksperymentu własne nasienie. Poprzednich dziesięć prób spełzło na niczym. Nietrudno było stąd wyciągnąć wnioski odnośnie jego męskości… Lekarz otworzył brzuch kobiety. Pół godziny później uniósł dziecko. Przynajmniej był to chłopiec. I żył. Nu Li Hsi podszedł bliżej. –Ręka. Nie wykształciła się. I stopa również… Teraz zawładnęła nim mniej widoczna, ale bardziej niebezpieczna wściekłość, której przyczyną były powtarzające się bez końca porażki. Jaki pożytek może być z nadludzkiego żołnierza ze szpotawa nogą, który na dodatek nie posiada ręki, by utrzymać tarczę? Na zewnątrz znowu rozległo się wycie niby ryk zranionego słonia. Zadrżały ściany. Posypał się pył. Płomienie świec i pochodni zafalowały. Ściany w każdej chwili mogły runąć. Deski drzwi jęczały już właściwie bez przerwy. Pryskały drzazgi. Po raz pierwszy Nu Li Hsi zdradził zainteresowanie tym, co się wokół działo. –Uparty jest, czyż nie? – zapytał, zwracając się do tervola. – Nakarmimy go? Skinęli głowami. Tervola, ustępujący w hierarchii jedynie samym książętom taumaturgom, rzadko włączali się w potyczki współwładców Shinsanu. Jeżeli jednak istota ta przedrze się przez bariery otaczające pomieszczenie, nie będzie zwracała uwagi na aktualny układ sojuszy. AYo Hsi z pewnością zrekompensuje pozostałym tervola to, co się stało, wyrażając równocześnie ubolewanie, iż dwóch z nich znalazło się akurat w samym sercu bitwy. Książę Smok wyciągnął złoty sztylet. Czarne niczym sadza emaliowane litery biegły przez całą długość klingi. Tervola ujęli kobietę za ręce i nogi. Nu Li Hsi przyłożył ostrze sztyletu do jej piersi, ciął, poszerzył ranę i ją rozdarł. Włożył dłoń do środka, schwycił i szarpnął – wszystko wprawnym gestem zdradzającym długoletnią praktykę. Po chwili trzymał w ręku wciąż trzepoczące serce. Krew spływała mu po ręce, plamiąc ubiór. Wrzask córki doktora zagłuszył krzyki ofiary. Natomiast na zewnątrz zapanowała absolutna cisza. Demoniczna istota, przynajmniej na jakiś czas, zaspokoiła swój głód. Ten kto nie znajdował się akurat w pomieszczeniu, w ogóle nie zdawałby sobie sprawy z jej obecności. Zaklęcia osłaniające ściany nie stanowiły przeszkody dla istot tego świata, lecz wyłącznie dla tych, co przychodziły spoza

niego, z Tamtej Strony. Nu Li Hsi westchnął z rezygnacją. –Awięc… będę musiał spróbować znowu. Wiem, że jestem w stanie tego dokonać. Na papierze wszystko się zgadza. – Ruszył do wyjścia. –Panie! – krzyknął lekarz. –Co? Doktor gestem wskazał ciało kobiety i dziecko. –Co mam zrobić z…? Dziecko żyło. Było pierwszym z eksperymentalnych niemowląt, które przeżyło narodziny. –Pozbądź się ich. –To jest twój syn… – Słowa powoli zamierały mu w gardle, gdy docierał doń gniew władcy. Nu Li Hsi miał oczy węża. Nie było w nich śladu litości. – Zajmę się nimi, panie. –Dopatrzę, żebyś tak uczynił. Gdy tylko Książę Smok zniknął za drzwiami, córka lekarza wyszeptała: –Ojcze, nie możesz. –Muszę. Słyszałaś, co powiedział. –Ale… –Wiesz, że nie ma innej możliwości. Wiedziała. Była dzieckiem Imperium Grozy. Ale ledwie skończyła czternaście lat i przepełniała ją młodzieńcza głupota. W rzeczy samej była podwójnie głupia. Już zdołała popełnić największy błąd, jaki mógł się przytrafić dziewczynie w jej wieku. Zaszła w ciążę. Tej nocy wszakże popełniła drugą pomyłkę, która była jednak znacznie okropniejsza. Jej skutki odczuwać będą pokolenia. Uciekła z nowo narodzonym dzieckiem. Jedna po drugiej, sześć osób przemknęło w ciągu godziny do pomieszczenia ukrytego pod podłogą karczmy Żółtooki Smok. Na górze nikt nie wiedział, kim są, ponieważ przybyły pospolicie odziane, z obnażonymi twarzami. Natomiast czarne szaty i wysadzane klejnotami maski bestii włożyły dopiero, gdy znalazły się poza zasięgiem wzroku, w pokoju u szczytu wiodących do piwnicy schodów. Nawet Lin Feng, zarządca Smoka, nie wiedział, kto z kim się u niego spotyka. Wiedział natomiast, że dobrze mu zapłacono. W zamian zadbał o to, by każdy z jego gości mógł przez dziesięć minut pozostać całkowicie sam i zdążyć się przebrać, zanim następnego wpuszczono do przechodniego pomieszczenia. Feng podejrzewał, że są to jacyś konspiratorzy. Zemdlałby chyba, gdyby wiedział, że oto spotykają się u niego tervola. Nie licząc książąt taumaturgów, tervola byli najpotężniejszymi, najbardziej okrutnymi ludźmi w całym Shinsanie, a najpotworniejsze diabły Piekła biegały u nich na posyłki… Ocknąwszy się z omdlenia, Feng zapewne odebrałby sobie życie, tcrvola bowiem nie mogli spiskować przeciwko nikomu innemu, jak tylko jednemu z książąt taumaturgów. Co z kolei z niego czyniło ofiarę najokrutniejszego ze wszystkich losów. Jednak Feng niczego nie podejrzewał. Bez mrugnięcia odegrał swoją rolę. Pierwszy w komnacie znalazł się mężczyzna skrywający twarz za złotą maską, której wizerunek przypominał pysk kota i gargulca, zdobioną cieniutkimi czarnymi żłobieniami i odpowiednio oszlifowanymi rubinami w miejscu oczu i kłów. Ostrożnie wszedł do pomieszczenia i upewnił się, że nie ma w nim niepowołanych świadków. Podczas gdy przybywali pozostali i w całkowitej ciszy zajmowali miejsca, konstruował taumaturgię, która ochroni zebranych przed najbardziej zmyślnymi magicznymi podsłuchami. Kiedy skończył, komnata stała się niewidoczna nawet dla wszystkowidzących książąt taumaturgów. Wreszcie przybył szósty. Człowiek w masce gargulca rzekł: –Dzisiejszego wieczoru pozostali nie będą mogli dotrzymać nam towarzystwa. Jego towarzysze nie odpowiedzieli. W milczeniu czekali, by się dowiedzieć, po co ich wezwano. Dziewięciu rzadko się spotykało. Oczy książąt oraz nie poddanych inicjacji tervola widziały wszystko, ich szpiedzy znajdowali się wszędzie. –Musimy podjąć decyzję. Przemawiający kazał się nazywać Chinem, aczkolwiek słuchacze nie mieli pewności, czy był to rzeczywiście ten sam Chin, którego znali z normalnego życia. Tylko on dokładnie wiedział, z kim ma do czynienia. Spiskowcy nie przeoczyli żadnych środków ostrożności. Ponownie żaden z pięciu się nie odezwał. Jeżeli nie będą mówić, nikt nie rozpozna drugiego po głosie. Grali w niebezpieczną grę, obstawiając iście imperatorskie stawki. –Zlokalizowałem kobietę. Dziecko wciąż z nią jest. Pytanie: Czy postępujemy dalej zgodnie z planem? Znane mi są opinie tych, którzy nie mogą być z nami. Dwu wypowiedziało się za, jeden przeciw. Unieście ręce, jeśli jesteście za. Podniosły się cztery dłonie. –Siedmiu za. Awięc kontynuujemy. – Za rubinowymi soczewkami maski China, niczym w lodowej tafli

oświetlonej promieniami wściekłego słońca, zatańczyły iskry. Ich spojrzenie spoczęło na dysydencie. Jedno z ogniw kręgu zostało osłabione. Chin wcześniej niewłaściwie osądził człowieka w masce dzika. Negatywny głos nieobecnego zrozumiał, zaakceptował i oddalił. Tamtym nie powodował strach. Ale Dzik… Ten człowiek był przerażony. Mógł się załamać. Astawka była zbyt wysoka, aby niepotrzebnie ryzykować. Chin dał niedostrzegalny prawie znak dłonią. Jego znaczenie zrozumie tylko jeden człowiek. Zgromadził tutaj dziewięciu nie po to, by głosowali, ale by poddać Dzika próbie. Dowiedział się już dość. Podjął decyzję. –Rozejdźcie się. Zasady jak zwykle. Nie kwestionowali jego postanowienia, chociaż spotykanie się w sprawie tak drobnej było doprawdy nazbyt wyzywającym kuszeniem Losu. Wychodzili jeden za drugim, postępując dokładnie odwrotnie niźli wówczas, gdy wchodzili, póki w pomieszczeniu nie zostali jedynie Chin oraz człowiek, który otrzymał znak. –Ko Feng, nasz przyjaciel Dzik staje się dla nas zagrożeniem – powiedział Chin. – Puszczają mu nerwy. Wkrótce pobiegnie do jednego z książąt. Skryty za maską niedźwiedzia Ko Feng już wcześniej przedstawił swoje zastrzeżenia. –Cóż poczniemy? – zapytał. –Zrobisz, jak ustaliliśmy. Niech będzie, co ma być. Za metalowym pyskiem Niedźwiedzia okrutne usta rozciągnęły się w nieznacznym uśmiechu. –To jest Shan, z dwunastego legionu. Idź już. Zrób to szybko. W każdej chwili może wszem i wobec wykrzyczeć swój strach. Niedźwiedź ukłonił się lekko, niemalże szyderczo. I wyszedł. Chin zamarł, namyślając się i patrząc w ślad za nim. Niedźwiedź również był niebezpieczny. Stanowił kolejną pomyłkę. Ko Feng miał nazbyt wąskie horyzonty, działał zbyt pochopnie. Jego również należało usunąć. Był najbardziej ambitnym, zimnokrwistym i okrutnym, ale także najbardziej groźnym nie tylko spośród dziewięciu, ale ze wszystkich tervola. Na dłuższą metę musiał się stać ciężarem, póki co jednak był użyteczny. Chin zaczął rozważać w myślach kandydatury następców Dzika. Dziewięciu już od dawna tkwiło w tym spisku. Długo czekali, aż wybije ich godzina. Od wieków każdy z nich uważnie wybierał spośród swoich podwładnych tylko takich ludzi, którzy potrafili być absolutnie lojalni i którzy z kolei sami zbudują z równą dbałością własną dziewiątkę. Pierwsza dziewiątka China istniała od trzystu lat. Przez cały ten czas organizacja rozrosła się jedynie do czterech poziomów. Z tym, że czwarty poziom był w istocie piątym. Istniała dziewiątka usytuowana wyżej niźli krąg China, chociaż jedynie on o niej wiedział. Podobna nieświadomość cechowała członków każdej z podporządkowanych dziewiątek. Wkrótce po wyjściu Niedźwiedzia Chin odwrócił się i podszedł do drugich drzwi. Były tak dobrze ukryte, że umknęły uwagi tamtych. Otworzyły się. Przeszedł przez nie niski, stary, przygarbiony człowiek, który jednak miał młode, psotne i wesołe oczy. Oto był w swoim żywiole – konspirując na wielką skalę. –Doskonale, mój przyjacielu. Absolutnie świetnie. Wszystko idzie po naszej myśli. Reszta nie zajmie nam już dużo czasu. Ale uważaj na Nu Li Hsi. Powinien otrzymywać dość informacji, żeby okazało się to dla nas pomocne, jednak nie aż tyle, by zaczął podejrzewać, że go wykorzystujemy. Nie nadszedł jeszcze czas, by dziewięciu wyszło z ukrycia. Chin znał tego człowieka wyłącznie jako mistrza swojej dziewiątki, rekrutującej członków z całego świata zwierzchniej dziewiątki, zwanej Pracchią. Być może Chin powinien poświęcać więcej uwagi staremu, mniej zaś problemom, jakie miał z własnymi dziewięcioma. Mógłby ustalić tożsamość tamtego, gdyby tylko mu się chciało. –Adziecko? – zapytał Chin. –Jeszcze nie nadszedł jego czas. Pozostanie pod ochroną Ukrytego Królestwa. Nazwa ta streszczała tajemnicę Kręgu, którego Chin był młodszym członkiem. Ehelebe. Ukryte Królestwo. Władza skrywająca się za fasadą wszelkiej władzy. Już Pracchią w tajemnicy rządziła dziesiątą częścią świata. Któregoś dnia, kiedy potęga Shinsanu stanie się tylko narzędziem w jej ręku, Ehelebe cały świat uczyni sobie poddanym. –Będzie gotów, gdy nadejdzie dzień. –To dobrze. Chin trzymał oczy spuszczone, chociaż rubinowe soczewki jego maski i tak dokładnie je skrywały. Podobnie jak Niedźwiedź miał swoje zastrzeżenia i swoje ambicje. Pozostawało mu żywić nadzieję, że zręczniej potrafi je skrywać niźli Ko Feng. –Żegnaj więc. – Zgarbiony starzec wrócił do kryjówki. Z jego twarzy ani na moment nie znikał pełen rozbawienia uśmiech. Kilka chwil później z tylnego podwórca Żółtookiego Smoka wzleciał w powietrze skrzydlaty koń i przemknął skroś tarczy księżyca, znikając pośród tajemnic nocy. –Lang! Tam! – zawołała. – Chodźcie jeść.

Chłopcy zerknęli w stronę rozsypującej się chatki, odrywając na moment oczy od glinianych figurek, potem popatrzyli na siebie. Lang wykonał następny ruch. –Lang! Tam! Marsz do mnie! Zaraz! Chłopcy westchnęli, wzruszyli ramionami, zebrali gliniane pionki. To była bolesna zagadka. Matki od zarania czasu nie rozumiały konieczności dokończenia gry. Tutaj, w lesie Yanlin Kuo, przez który biegła wschodnia granica Shinsanu, ludzie nazywali ją Babą Jagą, chociaż nie skończyła jeszcze dwudziestu lat. Drwalom i węglarzom świadczyła usługi w ramach najstarszego zawodu świata, dla ich żon i córek zaś rzucała drobne czary i splatała słabe zaklęcia. Była w dostatecznym stopniu skażona Mocą, by dać sobie radę z prostą magią. Prócz tego i kobiecości nie dysponowała niczym więcej. Jej synowie weszli do chatki. Tam utykał z powodu zniekształconej stopy. Posiłek nie był szczególnie okazały – gotowana kapusta, żadnego mięsa. Ale leśni ludzie, nawet ci, którym najlepiej się powodziło, rzadko jadali lepiej. W Yanlin Kuo najbogatsi znali nędzę od podszewki. –Jest ktoś w domu? –Tran! – Radość rozjaśniła twarz kobiety. Do środka wszedł wysoki młodzieniec w wieku lat siedemnastu, z łukiem przewieszonym przez prawe ramię. W lewym ręku niósł królika. Pocałował ją w policzek. –Jak tam, chłopaki? Lang i Tam uśmiechnęli się. Tran był przedstawicielem innej rasy niźli większość mieszkańców Shinsanu. Skóra leśnych ludzi – którzy od stosunkowo niedawna, w sensie historycznym, pozostawali pod panowaniem Shinsanu – miała odcień bardziej mahoniowy. Typem antropologicznym wszak zbliżeni byli do białych z zachodu. Kulturowo natomiast znajdowali się daleko z tyłu za jednymi i drugimi, epokę żelaza udało im się osiągnąć wyłącznie dzięki handlowi. Na swój prymitywny sposób byli równie okrutni, jak ich władcy. Z całego swego ludu Tran był jedynym człowiekiem, do którego kobieta cokolwiek czuła. I jej uczucia były odwzajemnione. Panowało między nimi porozumienie bez słów – w końcu zapewne wezmą ślub. Tran był myśliwym i traperem. Zawsze przynosił Babie Jadze pożywienie, nie prosząc o nic w zamian. I w związku z tym, rzecz jasna, otrzymywał znacznie więcej niźli ci, którzy jej płacili. Chłopcy byli młodzi, jednak wiedzieli, jak mają się sprawy między mężczyznami i kobietami. Połknęli kapustę, potem wynieśli się z chatki. Wrócili do swej gry, ale żadnemu nie udało się zdobyć przewagi nad drugim. Cień padł na krąg, nad którym ślęczeli. Tam uniósł wzrok. Nad Langiem majaczył stwór z najgorszych nocnych koszmarów. Przybrał postać człowieka i człowiek mógł się czaić wewnątrz jego chitynowej czarnej zbroi. Albo diabeł. Nie sposób było tego stwierdzić. Był potężny, sześć cali wyższy od Trana, najwyższego człowieka, jakiego Tam znał. I znacznie lepiej zbudowany. Przez kilka sekund patrzył na Tama, a potem wykonał gest dłonią. –Lang – powiedział cicho Tam. Jeszcze czterech olbrzymów cicho niczym śmierć w nocy weszło na polanę. Czy byli ludźmi? Nawet twarze skrywały maski ukazujące tylko kryształowe płytki w miejscach, gdzie powinny być oczy. Lang spojrzał. Tamci czterej trzymali w dłoniach długie czarne miecze – czubki obnażonych, ostrych niczym brzytwy kling płonęły jak rozżarzone do czerwoności. –Mama! – wrzasnął Lang, zrywając się i pędząc w kierunku chaty. Tam również krzyknął: –Potwory! – i pomknął za nim. Ze zniekształconą stopą nie był w stanie szybko uciekać. Pierwszy olbrzym pochwycił go bez najmniejszych trudności. Czarownica i Tran wypadli z chaty. Lang obiegł ich, a potem przylgnął do nogi myśliwego, wysuwając głowę zza biodra matki. Tam zwijał się i piszczał. Trzymał go jeden olbrzym, pozostali zupełnie go ignorowali. –Och, bogowie! – jęknęła kobieta. – Znaleźli mnie. Tran najwyraźniej wiedział, o czym ona mówi. Wybrał ze stosu drewna na opał gruby kij. Ten, który trzymał Tama, przekazał go jednemu ze swych towarzyszy i wyciągnął miecz. Broń wyglądała tak, jakby jej ostrze zanurzono w kadzi z purpurowoniebieską oliwą. Czubek kołysał się niczym łeb atakującej kobry. –Tran, nie. Spójrz na ich znaki. Są spod Imperialnego Sztandaru. Wysłał ich sam Smok. Powoli w Tranie budził się głos rozsądku. Nie miał najmniejszych szans przeciwko ostatniemu z żołnierzy Shinsanu. Niewielu było takich na świecie, którzy potrafiliby sprostać żołnierzom z Legionu Imperialnego Sztandaru. To nie były legionowe samochwały. Poddawano ich szkoleniu od trzeciego roku życia. Walka była ich sensem, ich religią. Byli sprytni i nie odczuwali strachu. Ich wiara we własną niezwyciężoność była absolutna. Tran mógł tylko dać się zabić. –Proszę, Tran. To koniec. Nic nie możesz zrobić. Jestem już trupem.

Myśliwy się zastanowił. Ukształtowało go życie w lesie. Podjął decyzję. Niektórzy mogliby nazwać go tchórzem. Ale lud Trana składał się z trzeźwych realistów. Nie będzie zeń pożytku, jeśli skończy, zwisając z kolca przewleczonego przez podstawę czaszki, z wnętrznościami wywleczonymi z brzucha, z odciętymi dłońmi i stopami leżącymi na ziemi przed nim. Schwycił Langa i uciekł. Nikt go nie ścigał, ale zatrzymał się dopiero wówczas, gdy dotarł do drzew. Obserwował. Żołnierze schowali broń. Musieli przestrzegać rozkazów. Nic zgwałcili jej ani nie splądrowali chaty niczym barbarzyńcy. Zawsze robili to, co im kazano, i tylko to, co im kazano, i sama służba stanowiła dostateczną nagrodę. Krzyki kobiety przeszyły powietrze popołudnia. Nie zabili Tama, tylko zmusili go, by patrzył. We wszystkich sprawach istnieją imponderabilia, aspekty nieuchwytne i nieprzewidywalne. Najlepiej dopracowany plan nie może uwzględnić każdego najdrobniejszego czynnika. Największy nekromanta nie jest w stanie sformułować przepowiedni na tyle szczegółowo, by wiedzieć dokładnie, jaka będzie przyszłość, póki nie zostanie ona predestynowana. W każdym ludzkim przedsięwzięciu bierze się pod uwagę wyłącznie rzeczy znane. I zazwyczaj interpretuje się je źle. Wszak bogowie również nie są nieomylni. Któż stworzył człowieka? Niektórzy ten oszukańczy czynnik nazywają Losem. Pięciu, którzy przyszli do chaty Baby Jagi, padło ofiarą nieprzewidywalnego. Tam kwilił w ich uścisku, wspominając bezpieczne objęcia matki, kiedy wycie wilków dręczyło noc, a zimny północny wicher dławił płomienie ich niewielkiego ognia. Wspominał i płakał. Zapamiętał też imię Nu Li Hsi. Las rozpościerał się na granicy Shinsanu z Han Chin, które było raczej terytorium plemiennym niż prawdziwym państwem. Hanie starali się nie ściągać na siebie uwagi, czasami jednak nie potrafili się powstrzymać. Oddział, który zaatakował pięciu, liczył setkę napastników. Czterdziestu trzech nie przeżyło. Oto dlaczego świat tak lękał się żołnierzy Shinsanu. Ci, co przeżyli, zabrali Tama, wierząc, że każdy, kto był tak ważny dla legionistów, musi z pewnością być wart okupu. Nikt nigdy nie złożył im oferty. Hanie nauczyli chłopca strachu. Uczynili zeń niewolnika i zabawkę, a kiedy byli w nastroju, by czerpać uciechę z jego krzyków, torturowali go. Nie wiedzieli, kim jest, ale pochodził z Shinsanu i był bezbronny. To im wystarczało. Wśród tych, którzy się spotkali, był już nowy człowiek, aczkolwiek wiedzieli o tym jedynie Chin i Ko Feng. Wśród dziewiątek zawsze wszystko działo się w ten sposób. Jedni przychodzili, inni odchodzili. Niewielu zdawało sobie sprawę ze zmian. To spisek był nieśmiertelny. –Mamy problem – poinformował Chin swoją publiczność. – Hanie złapali naszego kandydata. Sytuacja na Zachodzie robi się napięta i w związku z tym dziewięciu musi odpowiedzieć na pewne pytania. – Chin postępował zgodnie z otrzymanymi instrukcjami. – Książęta taumaturgowie tak umęczyli Varthlokkura, że właściwie nie ma on obecnie innego wyjścia, jak tylko skąpać cały Zachód w pożodze. Proponuję, byśmy przejęli ten plan i wykorzystali go do własnych celów, wtrącając się we właściwym momencie, aż wreszcie dzięki niemu pozbędziemy się książąt. Chodźcie. Zbierzmy się wokół. Chcę powtórzyć inwokację przepowiedni. Pracował ze zręcznością nabytą w wyniku wielowiekowego doświadczenia, dobywając z maleńkiego piecyka chmury dymu. Wrzały i kłębiły się, nawet najmniejszy obłoczek nie został stracony. Rozbłysły miniaturowe groty błyskawic… –Trela stri! Sen me stri! – rozkazał Chin. – Azzari an wallu in walli stri! Chmura wyszeptała doń w tym samym języku. Chin wydał polecenie w mowie rodzimej. –Los, jeszcze raz los chłopca… Istota manifestująca się poprzez chmurę odmruknęła coś niecierpliwie. Pokazała im przeszłość, opowiadając znane dzieje Varthlokkura, a potem zdradziła przyszłość czarodzieja, a także przyszłość chłopca, który żył wśród hanów. Ale mgliście. Istota manifestująca się poprzez chmurę nie potrafiła lub nic chciała dokładnie określić parametrów. To właśnie były owe imponderabilia, aspekty nieuchwytne i nieprzewidywalne. Towarzysze China westchnęli jak jeden mąż. –Propozycja, którą daję wam pod rozwagę, brzmi następująco: Czy powinniśmy się skoncentrować na ukształtowaniu łych przeznaczeń tak, by działały na naszą korzyść? Przez jakiś czas Zachód będzie wymagał całkowitego skupienia naszej uwagi. Wynik? Nasz cel osiągnięty przy zaangażowaniu jedynie dziesiątej części kosztów. Głosowanie było jednomyślne. Zanim dziewięciu wyszło, Chin dał znak. Tym razem pozostał kto inny. Chin rzekł: –Lordzie Wu, jesteś naszym bratem na Wschodzie. Chłopca polecam twojej trosce. Przygotuj go, by zdolny był sięgnąć po tron ojca. Wu się skłonił. Kiedy wyszedł, tajemne drzwi ponownie się otworzyły. –Wspaniale – oznajmił zgarbiony starzec. – Wszystko poszło znakomicie. Moje gratulacje. Twoja wartość dla Pracchii jest nie do przecenienia. Wkrótce wezwiemy cię, byś poznał pozostałych.

Ukryte za rubinowymi okularami oczy China zwęziły się. Maska, którą wkładał na spotkania dziewięciu, stanowiła arogancki rewers jego normalnej maski tervola. Pozostali nosili maski w celu ukrycia tożsamości, Chin zaś szydził ze wszystkich… I znowu starzec odszedł, nawet nie kryjąc lekkiego tajemniczego uśmiechu. Tam miał dziewięć lat, kiedy Shinsan dokonało inwazji na Han Chin. To była błyskawiczna krótka wojenka, aczkolwiek dosyć krwawa. Garstka uczniów czarnoksiężników prowadziła legionistów do miejsc, gdzie ukrywali się tubylcy. Tamci padali jak kawki. Mężczyzna w lesie nic nie rozumiał. Od czterech lat Tran obserwował i czekał. Teraz zdecydował się działać. Porwał Tama i uciekł do jaskini, w której żył wraz z Langiem. Żołnierze przyszli następnego ranka. Tran zapłakał. –To nie jest w porządku – wyszeptał. – To po prostu nie jest w porządku. – Przygotowywał się już na śmierć w walce. Szczupły mężczyzna w czerni ze złotą maską świerszcza na twarzy wszedł w krąg żołnierzy. –To ten? – Wskazał Tama. –Tak, lordzie Wu. Wu stanął twarzą w twarz z Tamem, uklęknął. –Pozdrowienia, Panie. – Użył słowa oznaczającego Władcę Władców: O Shing. Później miało się stać tytułem. – Mój książę. Tran, Lang i Tam patrzyli w milczeniu. Cóż to znowu było za szaleństwo? –Kim są pozostali? – zapytał Wu, wstając. –Dziecko kobiety, panie. Uważają się za braci. Ten drugi nazywa się Tran. Jeden z ludzi lasu. Kochanek kobiety. Przez ostatnie cztery lata chronił chłopca. Dobry i wierny człowiek. –Oddajcie mu więc należne honory. Niech stanie u boku O Shinga. – Znowu ten Władca Władców, tak nagły i zdumiewający. Tran nie rozluźnił się nawet na chwilę. Wu zapytał go: –Znasz mnie? –Nie. –Jestem Wu, z tervola. Lord Liaontungu i Yanlin Kuo, a obecnie również Han Chin. Mój legion to siedemnasty. Rada posłała mnie, abym odbił syna Księcia Smoka. Tran wciąż nie otworzył ust. Nie wierzył własnym uszom. Spojrzenie Tama wędrowało od jednego mężczyzny do drugiego. –Kaleki chłopak. Jest synem Nu Li Hsi. Kobieta porwała go w dniu narodzin. Ci, którzy przyszli przed nami, byli wysłannikami jego ojca. Tran nie powiedział nic, chociaż znał opowieść kobiety. W obliczu biernego oporu Wu powoli zaczynał tracić cierpliwość. –Rozbrójcie go – rozkazał. – Bierzemy go ze sobą. W mgnieniu oka żołnierze postąpili, jak im powiedziano, potem zawlekli całą trójkę do cytadeli Wu w Liaontungu. DWA: Szyderca Takie rzeczy niekiedy zaczynają się niepostrzeżenie. Dla Szydercy początek wszystkiego wyznaczała chwila, w której spełniły się jego marzenia. Ale jeszcze przed końcem tygodnia zmieniły się one w koszmar. Otrzymał zaproszenie do zamku Krief. On, Szyderca. Ciemnoskóry gruby człowieczek, który wraz z rodziną żył w skrajnej nędzy w slumsach Vorgrebergu i który nielicho musiał się natrudzić, by zdobyć garść grosza, balansując na krawędzi prawa. Zaproszenie napełniło go taką rozkoszą, że naprawdę w końcu zdławił swą dumę i pozwolił, by jego przyjaciel marszałek pożyczył mu pieniądze. Przybył pod bramę pałacu, uśmiechając się od jednego mięsistego ucha do drugiego, z zaproszeniem w jednej dłoni, drugą obejmując żonę. –Jam ci przekonany jest, że przyjaciel Niedźwiedź oczy za mną wypłakuje – mówił do Nepanthe. – Żeby zapraszać najgorszego z najgorszych, mnie mianowicie. I to nie tylko, żonę tegoż również. Hai! Może być, samotnie na wysokich szczytach. Pokój jak rak, zżera w milczeniu, wysysa męskość. Wezwie więc przyjaciela z lat wcześniejszych, mając nadzieję na pobudzenie ducha. Od kiedy otrzymał zaproszenie, nie przestawał tak gadać, jednak zdarzały się krótkie chwile, gdy gnębiły go ponure, prawie samobójcze myśli. Marszałek całego Kavelina zapraszał kogoś takiego jak on na obchody Dnia Zwycięstwa? Szyderstwo. To musi być jakiś okrutny żart… –Przestań bełkotać i podskakiwać – wymruczała żona. – Chcesz, żeby sobie pomyśleli, że jesteś jakimś pijanym ulicznym ordynusem? –Pragnienie mego serca, oczy gołębicy. To prawda, absolutna prawda. Jestem nim. Mam rany, które dowieść mogą słuszności tych słów. Blizny. Policz je…

Roześmiała się. I pomyślała: Tak uścisnę Bragiego, że połamię mu żebra. Wydawało się, iż wieki minęły od czasu, gdy byli tak szczęśliwi, i wiek cały, odkąd ostatni raz była tak rozbawiona, iż nie mogła powstrzymać śmiechu. Los nie okazał się dla nich łaskawy. Wszystko, czego Szyderca próbował, kończyło się fiaskiem. Albo – kiedy przypadkowo jakieś przedsięwzięcie mu się powiodło – wstrząsały nim paroksyzmy optymizmu, zaczynał grać – z pewnością uda mu się rozbić bank – i wtedy znowu tracił wszystko. Jednak mieli swoją miłość. Jej nie utracili nigdy, nawet kiedy szczęście odwracało się od nich pozornie bezpowrotnie. Maleńkim trójkątnym kosmosem, którego wierzchołki stanowili oni i ich syn, rządziła rzeczywistość bliska doskonałości. Czas dobrze się obszedł z Nepanthe. Chociaż miała już czterdzieści jeden lat, wciąż wyglądała, jakby niedawno przekroczyła trzydziestkę. Straszliwe okrucieństwo jej ubóstwa w większym stopniu nadżarło ducha niźli ciało. Z Szydercą sprawa wyglądała odwrotnie. Większość jego blizn pochodziła od ciosów pięści i noży wrogów. Wewnątrz jednak pozostał niespożyty, jak zawsze przekonany o wielkości oczekującego go przeznaczenia. Straż przy bramie pałacu pełnił żołnierz nowo powstałej armii narodowej. Marszałek budował ją od czasu swego zwycięstwa pod Baxendalą. Wartownik okazał się uprzejmym młodzieńcem, posiadającym wessońskich przodków, którego jednak trzeba było przekonywać, iż przynajmniej jedno z nich nie zostało właśnie wyrzucone z jakiegoś przyjęcia. –Gdzie jest wasz powóz? – zapytał. – Wszyscy przybywają powozami. –Żadne z nas nie może sobie nań pozwolić. Ale mój mąż jest jednym z bohaterów tej wojny. – Nepanthe zawsze mówiła za Szydercę, gdy jasność była najważniejsza. – Czy zaproszenie jest nieważne? –Jest ważne. Wszystko w porządku. On może wejść. Ale kim ty jesteś? – Patrzył na stojącą przed nim kobietę, taką wysoką, bladoskórą i chłodną. Niemalże królewską. Na ten wieczór Nepanthe przybrała arystokratyczną pozę, która zresztą stanowiła jej naturalny sposób bycia, zanim pokochała szaleńca obecnie będącego jej mężem… Och, wydawało jej się, że wieki już minęły od tamtych czasów. –Jego żoną. Powiedziałam przecież, że to mój mąż. Żołnierz miał etniczne uprzedzenia właściwe Kavelinianom. Zaskoczenie było widoczne na jego twarzy. –Czy powinniśmy okazać akt małżeństwa? Czy też wolisz raczej, żeby on najpierw sam wszedł do środka, a potem poprosił marszałka, aby mnie wprowadził? – Jej głos pełen był sarkazmu, który ciął niczym brzytwa. Ze słów potrafiła uczynić najbardziej śmiercionośną broń. Szyderca stał tylko z boku i uśmiechał się, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. Marszałek doprawdy miewał dziwnych przyjaciół. Żołnierz jednak dostatecznie długo już służył w gwardii, by widzieć wielu dziwniejszych nawet od tej dwójki. Ostatecznie skapitulował. Był tylko żołnierzem. Nie płacono mu za to, by myślał. Jeśli okaże się, że nie pasują do reszty zgromadzonych, znajdzie się kto inny, by ich wyrzucić. Ponadto – jednak tę opinię zachował już dla siebie – tych dwoje było znacznie bardziej sympatycznych niźli wielu pasażerów powozów, których wpuścił niedawno. Niektórym z nich z przyjemnością poderżnąłby gardła. Ci dwaj z Hammad al Nakiru… Byli ambasadorami narodu, który z radością pochłonąłby jego niewielką ojczyznę. Trudniej było pod drzwiami cytadeli, jednak marszałek przewidział, że mogą mieć problemy z wejściem. Pojawił się jego adiutant i zadbał o to, aby ich wpuszczono. Wszystko to było nieco denerwujące, jednak Nepanthe pohamowała swój język. Raz jeden, choć na krótko, była władczynią królestwa, w którym Kavelin mógł stanowić co najwyżej skromnych rozmiarów prowincję. Szyderca niczego nawet nie zauważył. –Gołębiopiersia. Oto spójrz. Jesteśmy wewnątrz królewskiego pałacu. I ja jestem zaproszony. Ja. Zaproszony do środka. W czasach minionych bywałem już wprawdzie w kilku pałacach, zazwyczaj jednak wleczono mnie do nich w łańcuchach albo łomy wałem się… włamywałem… jakiekolwiek słowo opisuje nieuprawnione wejście do środka z zamiarem grabieży… a i proszony bywałem nawet przez tylne drzwi, by omówić czyny tchórzliwe i podłe, których spełnienia pożądali moi pracodawcy. Ale zaproszony? Jako gość honorowy? Nigdy. Adiutant marszałka, Gjerdrum Eanredson, zaśmiał się i poklepał grubasa po plecach. –Ty się nigdy nie zmienisz, nieprawdaż? Minęło już chyba sześć czy siedem lat. Trochę przybyło siwizny, nieco urósł brzuch, ale człowiek wewnątrz nie zmienił się nawet na jotę. – Zmierzył wzrokiem Nepanthe. W jego oczach dostrzegła przelotny błysk, który powiedział jej, że tamten podziwia to, co zobaczył. –Ale ty się zmieniłeś, Gjerdrum – powiedziała, a melodyjny ton jej głosu nie pozostawiał wątpliwości, iż odgadła jego myśli. – Co się stało z tamtym osiemnastoletnim chłopcem? Spojrzenie Gjerdruma spoczęło na Szydercy, który szedł w zadumie, obserwując otaczające go bogactwa, znowu pomknęło do głębokiego wycięcia jej stanika i raz jeszcze ku oczom. Zanim zdążył się zorientować, co robi, oblizał usta, u potem z poczerwieniałą twarzą wyjąkał: –Sądzę, że dorósł…

Nie potrafiła się oprzeć pokusie podręczenia go trochę, może nawet poflirtowania z nim. Kiedy prowadził ich do wielkiej komnaty, zadawała prowokujące pytania o jego stan cywilny oraz o to, które z dam dworu są jego kochankami. Zanim doszli na miejsce, zdołała wyprowadzić go z równowagi. Na tę właśnie chwilę Nepanthe przez cały czas czekała z najgłębszą trwogą. W pewnym momencie przyszło jej nawet do głowy, żeby się wymówić. Ale teraz czuła tylko przepełniające ją podniecenie. Zadowolona była, że jednak przyszła. Grube pasmo długich czarnych włosów przerzuciła przez ramię tak, by spływało po jej nagiej skórze, przyciągając oczy i akcentując wypukłość biustu. Przez chwilę poczuła się, jakby miała znowu osiemnaście lat. W następnej chwili dostrzegła Zonę marszałka, Elanę, czekającą tuż za drzwiami. Nepanthe znowu poczuła ukłucie lęku. Ta kobieta, która kiedyś była jej najlepszą przyjaciółką, obecnie być może wcale nie miała ochoty jej oglądać. Ale: –Nepanthe! – Rudowłosa objęła ją, co przegnało wszelkie wątpliwości. Po chwili puściła ją i powtórzyła to samo przedstawienie z Szydercą. – Boże, Nepanthe, wyglądasz naprawdę dobrze. Jak ci się udaje tego dokonać? Nie postarzałaś się nawet o sekundę. –Zręczny artysta, ja mianowicie, mag sławny, dysponujący tajemnicami kobiecego piękna opracowanymi w leżącym obecnie w gruzach Escalonie… a wiadomo, że Escalonianki najpiękniejsze stają się w jesieni życia, zachowując światło nastoletniej urody aż poza pięćdziesiątkę… Dostarczyłem jej mikstur najprzedniejszych przeciwko ziszczeniom… zniszczeniom?… przynoszonym przez czas – oznajmił uroczyście Szyderca… a potem wybuchnął śmiechem. Oddał uścisk Elanie, chytrze tak układając dłonie, by objąć jej pośladki, potem ruszył z nią na moment w szaleńczy wirujący taniec. –To on – zauważyła Elana. – Przez jakąś chwilę nie mogłam go poznać, ponieważ trzymał usta zamknięte na kłódkę. Chodźcie. Chodźcie. Bragi będzie taki szczęśliwy, mogąc was znowu widzieć. Również z Elaną czas obszedł się łaskawie. Tylko kilka siwych pasm znaczyło jej miedziane włosy, a mimo że powiła wiele dzieci, jej figura pozostawała wciąż szczupła. Nepanthe powiedziała jej to otwarcie. –To jest dopiero prawdziwa sztuka – wyznała Elana. – Żadne oszukańcze triki twojego udawanego czarodzieja. Te ubrania… przejechały całą drogę z Sacuescu, Dar ojca królowej. Miał nadzieję na swoją następną wizytę. – Zamrugała. – Wypychają mnie tutaj, spłaszczają tu, prostują w tym miejscu. Bez ubrania lepiej na mnie nie patrzeć. – Chociaż próbowała mężnie wszystko skryć, w jej głosie słychać było ślad goryczy. –Czas jest największym wrogiem ze wszystkich – zauważył Szyderca. – Największym ze wszystkich złem. Pożera wszelkie piękno. Niszczy każdą nadzieję. – W jego słowach również dawało się wyczuć gorycz. – Jest Pożeraczem, Bestią Która Czyha w Zasadzce, Ostatecznym Niszczycielem. – Opowiedział treść znanej zagadki. Wszędzie wokół nich pełno było ludzi – arystokraci z Kavelina, pułkownicy armii i najemnicy gildii, przedstawiciele środowisk dyplomatycznych. W komnacie panowała wesołość. Ludzie, którzy przez resztę roku byli śmiertelnymi wrogami, teraz świętowali jak najserdeczniejsi przyjaciele – ponieważ razem dzielili największe trudy w cieniu skrzydeł Śmierci, tamtego dnia, tak dawno już temu, kiedy odłożyli na bok swoje spory i stanęli wspólnym frontem przeciwko Imperium Grozy… i pokonali niezwyciężoną armię. Były wśród nich również piękne kobiety, jakie Szyderca widywał jedynie w snach. Ze wszystkich świadectw potęgi i bogactwa one właśnie wywarły na nim największe wrażenie. –To skandaliczne – oznajmił. – Zupełnie skandaliczne. Targowisko próżności. Jaskinia dekadencji. Triumf sybarytyzmu. O, Słabości, imię twe Kobieta… Ja dzielnie będę starał się opanować, obawiam się wszak, że powstrzymywanie języka dłużej niemożliwe się stanie. Mogą trysnąć słowa płomiennej mowy mej, kastrującej… nie karcącej… grzeszne żywoty towarzystwa. Hańba! – Zagapił się na szczupłą długowłosą blondynkę, która samym faktem swego istnienia sprawiała, że jego kręgosłup zmieniał się w galaretę. Potem spojrzał na żonę i uśmiechnął się szeroko. – Pamiętasz pasaż z Czarodziejów z Ilkazaru, z listą grzechów tychże? Może być wspaniałą kanwą przemówienia, co? Nie? Nepanthe uśmiechnęła się i pokręciła głową. –Nie sądzę, by miejsce było stosowne. Tudzież czas. Mogą pomyśleć, że mówisz poważnie. –Tu są pieniądze. Spójrz. Ja, którym jest mówcą pierwszej wody, splatam pajęczyny słów. W tym zgromadzeniu, zgodnie ze słynnym prawem średnich, musi istnieć przynajmniej jeden przypadek kompletnego głupca. A najprawdopodobniej dwadzieścia trzy takie przypadki. Hai! Więcej. Dlaczego nie? Myśl w wielkim stylu. Ja, com jest badaczem pająka perfekcyjnych ścieżek, rzucam się na okazję. W sidła swoje złapię bardzo delikatnie, zupełnie nie jak pająk, i odmiennie od niego, wyssam bardzo delikatnie. Elana również pokręciła głową. –Nie zmienił się nawet na jotę. Wcale, ale to wcale. Nepanthe, musisz mi wszystko opowiedzieć. Co robiłaś cały ten czas? Jak się miewa Ethrian? Czy wiesz, ile mnie kosztowało odnalezienie was? Valther zaprzągł do pracy połowę swoich szpiegów. Wszędzie musieli was szukać. Awy przez cały czas byliście w dzielnicy siluro tuż pod nosem. Dlaczego nie odezwaliście się ani razu? W tym momencie wypatrzyły ich oczy Bragiego Ragnarsona, marszałka Kavelina. Oszczędził Nepanthe konieczności udzielenia odpowiedzi na kłopotliwe pytanie. –Szyderca! – zagrzmiał, sprawiając, że połowa komnaty pogrążyła się w milczeniu. Bez jednego słowa porzucił

towarzystwo lordów. – Tak! Oto i Ser Smalec! – Wyprowadził miażdżący cios. Grubas wykonał unik i odpowiedział kopniakiem, który zwalił tamtego z nóg. W komnacie zapanowała cisza absolutna. Niemalże trzy setki mężczyzn, nie licząc kobiet i służby, patrzyły szeroko rozwartymi oczyma. Szyderca wyciągnął dłoń. I kręcił głową, pomagając marszałkowi powstać. –Wyznać ci muszę, że dręczy mnie pewna kwestia. Jedna tylko i bardzo drobna, która wszakże nie daje mi spokoju niczym bzyczenie komara. –O co chodzi? – Ragnarson, w pozycji wyprostowanej liczący sześć stóp i pięć cali, patrzył na grubasa z góry. –Jedno maleńkie pytanie. Przyjaciel Niedźwiedź, zawsze niezgrabny, niezdolny do obronienia się przed co trzecim jednorękim dzieckiem, zawsze wybierany jest przez wielkich tego świata, by bronił ich przed wrogami o przemożnej kompetencji. To dopiero zabija mi klina. Czary? Przekracza to zakres mego pojmowania. –Może i czary. Ale sam przyznasz, że dopisuje mi szczęście. –Prawdę rzekłeś – powiedział Szyderca kwaśno i zamilkł. Szczęście, jak wierzył Szyderca, stanowiło jego nemezis. Ta wstrętna harpia znienawidziła go chyba już w momencie przyjścia na świat… Ale jego dzień nadchodził. Szczęśliwy los zbliżał się wielkimi krokami. Kiedy wreszcie zapanuje na dobre… Po prawdzie, to z jego niepowodzeniami szczęście mniej miało wspólnego niźli nałogowy hazard i niewzruszona niechęć do budowania swej kariery za pomocą społecznie akceptowalnych środków. Ten nieporządnie odziany, mały, smagły mężczyzna, mieszkający w najgorszych slumsach getta siluro, przepuścił większe fortuny niźli obecnych tu lordów. Araz, naprawdę, trafiła mu się okazja, by położyć dłoń na legendarnym skarbie Ilkazaru. Nie będzie inwestował. Nie ma mowy. Któregoś dnia, wierzył w to z całą siłą, kości potoczą się wreszcie jak należy. Stary przyjaciel grubasa, z którym w dniach młodości zabawiali się przygodami, jakie śmiertelnie przeraziłyby ich obecnych towarzyszy, prowadził go na podium, gdzie już ich dostrzeżono. Szydercę przeszył dreszcz. Chwila błaznowania na parkiecie była wystarczająco ambarasująca. Ale stanąć przed tymi rzeszami… Ledwie dostrzegł sześć osób, które towarzyszyły marszałkowi na podium. Jedna z nich zmierzyła go spojrzeniem, jakiego mógłby oczekiwać od człowieka, który właśnie dostrzegł kogoś nie widzianego od dziesiątków lat. –Cisza! – krzyknął Ragnarson. – Proszę o chwilę ciszy! W miarę jak rozbawione-aż-do-obrzydzenia trajkotanie milkło, Szyderca przyglądał się ubiorowi swego przyjaciela. Taki strojny. Kamizelka obrzeżona futrem. Jedwabna koszula. Pantofle, które musiały kosztować więcej, niż on wyciągał przez miesiąc… Pamiętał jeszcze, jak tamten nosił niedźwiedzią skórę na gołym grzbiecie. Kiedy cisza wreszcie zapadła, Ragnarson oznajmił: –Panie i panowie! Chcę wam kogoś przedstawić. Człowieka, którego tropiłem ze znacznym nakładem sił i środków, ponieważ jego obecność stanowi decydujący element naszych obchodów Dnia Zwycięstwa. Był on jednym z tych cichych bohaterów, którzy wiedli nas drogą do Baxendali, jednym z mężczyzn, których cichy ból i poświęcenie uczyniły zwycięstwo możliwym. – Ragnarson wysoko uniósł dłoń Szydercy. – Panie i panowie! Oddaję w wasze ręce pierwszy autorytet świata. Zmieszany ambasador Altei zapytał: –Autorytet w jakiej mianowicie kwestii? Ragnarson wyszczerzył zęby, klepnął Szydercę po ramieniu. –W każdej. Szyderca nie należał do ludzi, których zmieszanie trwałoby długo. Zwłaszcza w nawale publicznych oklasków. Nikt lepiej się nie sprawdzał w roli samochwały. Teraz jednak, ze względu zapewne na przyrodzone skłonności, podejrzewał, że szydzą zeń. Rzucił przyjacielowi błagalne spojrzenie, które mimo liii rozłąki Ragnarson odczytał właściwie. Cicho rzekł: –Nie. Nie zaprosiłbym cię tutaj po to. To jest powrót do domu. Debiut. Aoto publiczność. Zdobądź ich. Znany z dawnych lat paskudny uśmiech skaził oblicze grubasa. Stanął twarzą do tłumu. Już dłużej się ich nie bał. Zmienią się w zabawki w jego rękach. Śmiało obraźliwie przyglądał się twarzom ludzi stojących najbliżej podium. Złośliwe szczęśliwe iskierki rozbłysły w jego oczach – nikt nie mógł niewłaściwie pojąć ich znaczenia. Większość pękała ze śmiechu, zanim jeszcze wyrzekł choćby słowo. Swoją mowę zbudował na kanwie tegoż właśnie wyjątku z eposu, 0 którym wcześniej wspomniał, a przemawiał z taką radością, taki śmiech nabrzmiewał w jego głosie, że nikt prawie nie miał mu za złe, iż wyraźnie wszystkich obrażał. Minione lata nauczyły go paru rzeczy. Choćby wystrzegania się niedyskrecji. Mimo iż język kręcił się niczym fryga w jego ustach – szaleńczym, podniosłym bełkotem, który sprawiał, że kandelabry grzechotały echami salw śmiechu – zachował wszak wystarczającą kontrolę nad swym natchnieniem, by oskarżając zgromadzonych o wszelkie mroczne czyny, jakie tylko można sobie wyobrazić, nigdy nie wymienił z imienia nikogo, o czyich zbrodniach mówiła plotka. W dzielnicy siluro, gdzie mieszkali cisi, mali ludzie, którzy zajmowali się ciężką pracą w

służbie cywilnej oraz tworzyli kupiecką elitę, niewiele sekretów dotyczących możnych dawało się utrzymać w tajemnicy. Skończył proroctwem niezbyt odbiegającym od słów poety. Sąd, ogień piekielny i siarka. 1 jeszcze przesłanie: –Wybór jest jasny. Ukorzcie się. Zacznijcie żyć godnie. Odrzućcie rozkosze. Złóżcie brzemię wszelkiego grzechu na barkach tego, który sobie z nim poradzi, albo ścigać was będzie moja klątwa. – Przerwał, aby popatrzeć im w oczy, w oczy szczupłej blondynki spojrzał dwukrotnie. Potem cicho, z powagą dodał: – Ja zgłaszam się na ochotnika do tej pracy. Bragi poklepał go po plecach. Ludzie, którzy przypomnieli sobie teraz Szydercę z wojny, podeszli, aby go pozdrowić i jeśli się da, wymienić kilka zwykłych w takiej sytuacji kłamstw odnośnie do dawnych czasów. Pozostali, włącznie z sylficzną blondynką, tłoczyli się wokół, chwaląc występ. Szyderca czuł rozgoryczenie, patrząc na blondynkę. W jej oczach odczytał właściwy sygnał, ale nic nie mógł w tej kwestii przedsięwziąć. –O żesz – wymamrotał. – Że też ten tłusty korpus miał dożyć dnia… Ale tak naprawdę wcale nie szalał z frustracji. To był najszczęśliwszy wieczór ostatnich dziesięciu lat jego życia. Korzystał więc, chłonąc każdą mijającą sekundę. Ale nie przestał obserwować. Wkrótce doszedł do wniosku, że oto ma przed sobą raj śmierdzieli. Millennium nie nastało. Trzej twardzi mężczyźni w skórzanych uniformach stali w cieniu za podwyższeniem. Znał ich równie dobrze, jak znał Ragnarsona. Haaken Czarny Kieł, przyszywany brat Bragiego, potężniej od niego zbudowany, a posturą przypominający niedźwiedzia raczej niźli człowieka, śmiertelnie groźny wojownik. Reskird Smokbójca, następny relikt dawnych dni, kolejny diabeł w boju, który na jedno słowo Bragiego skakał wrogom do gardeł niczym wilk. I Rolf Preshka, Iwiańczyk o stalowym spojrzeniu, którego wrogość oznaczała pewną śmierć. Jego oddanie dla żony Bragiego graniczyło z chorobą i powinno być sygnałem ostrzegawczym dla jej męża – wyjąwszy fakt, że Preshka jeszcze bardziej oddany był właśnie jemu. Stali tam też inni starzy towarzysze, w bocznych przejściach, w cieniach, w alkowach krużganków i drzwi. Turran z Ravenkraku, brat Nepanthe, całkiem już posiwiały, niemniej nadal groźny. Ich brat Valther, popędliwy w sprawach serca i klingi, dysponujący umysłem równocześnie epileptyka i boga. Jarl Ahring, Dahl Haas, Thom Altenkirk. Wszyscy tu byli, starzy chłodni mężczyźni, wszyscy, którym udało się przeżyć i którzy byli prawdziwymi bohaterami wojny domowej. Awśród nich kilka nowych twarzy, o których wiedział, że w równym stopniu oddani być muszą swojemu dowódcy – w przeciwnym razie znajdowaliby się na tanecznym parkiecie razem z resztą pawi. Asytuacja wcale nie była dobra. Wiedział o tym już w momencie, gdy wspinał się na podium. Na dwóch honorowych miejscach siedzieli wysłannicy z Hammad al Nakiru. Od ich najstarszego wroga, El Murida. Od tego dręczonego nienasyconym apetytem narodu giganta, położonego dokładnie na południe od Kavelina, za górami Kapenrung. Potrzeba było połączonych potęg kilkunastu królestw, by pokonać tę fanatyczną hierokrację w odległej o dwa dziesięciolecia, na poły już zapomnianej potyczce, znanej obecnie pod nazwą wojen El Murida. Ci dwaj najwyraźniej przeszli przez ten wykańczający pojedynek, podobnie jak Szyderca, Bragi i większość ludzi stojących w cieniu. Pamiętali. I wiedzieli, że bój nie przyniósł rozstrzygnięcia. Po prawdzie to jeden z gości pamiętał pewne rzeczy lepiej niż drugi. W szczególności zaś lepiej niźli ten szczęśliwie pijany sobą, mały smagły człowieczek. Pamiętał dzień, kiedy ostatni raz się spotkali. Pamiętał, kim był ten, który przyszedł z północy na Pustynię Śmierci, i wykorzystując sztuczki taniego aktorzyny, zdobył sławę czarodzieja, a potem do żywego ugodził nadzieję serca jego pana, El Murida, adepta. W owym czasie dzisiejszy poseł był młodym żołnierzem, dzikim, nieopanowanym, służącym w tylnej straży Niezwyciężonych lorda Nassefa. Ale nie zapomniał. Gruby, młody, smagły człowieczek przyszedł, by zabawiać strażników rodziny El Murida opowieściami i sztuczkami – a potem, pewnej nocy, zarżnął pół tuzina wartowników i uciekł ze skarbem adepta, jego bezcennym skarbem, jedyną rzeczą na całym świcie, którą tamten wyżej cenił niźli misję zleconą mu przez Boga. Grubas porwał dziewiczą córkę El Murida. I odtąd nigdy już jej nie widziano. To podłamało El Murida – przynajmniej na czas, jakiego niewierni potrzebowali, by odeprzeć falę przypływu jeźdźców pustyni zalewającą ziemie Złego. Aon, Habibullah, który potrafił rąbać jak diabeł, kiedy miał wroga twarzą w twarz, leżał tam, z brzuchem rozprutym przez cios zadany w mroku i płakał. Nie z bólu, nie dlatego że oczekiwał już tylko śmierci, której zresztą sam się domagał, gdy Adept później go przesłuchiwał, ale ponieważ rozumiał nieszczęście i udrękę, jakiej przysporzył swemu panu. Ateraz siedział w pałacu niewiernego i milczał, obserwując spod przymkniętych powiek. Akiedy nikt nie mógł usłyszeć, powiedział do swego towarzysza: –Achmed, Bóg jest miłosierny. Bóg jest sprawiedliwy. Bóg sam wydaje wrogów w ręce wiernych. Achmed nie zrozumiał, o co tamtemu chodzi. Pojął jednak, że ich poselstwo do kraju pogan w końcu zrodziło jakieś owoce. Niespodziane owoce, ale słodkie i soczyste, jeśli sądzić po wyrazie twarzy Habibullaha.

–Ten szarlatan, ten gaduła – wyszeptał Habibullah. – Jeszcze się spotkamy. Ta wymiana słów uszła uwagi pozostałych zgromadzonych. W pewnej chwili oczy wszystkich zwróciły się ku cieniom za podium. Szyderca odwrócił się na samo wejście królowej, Fiany Melicar Sardyga secundo voto Krief. Nie widział jej już od lat, mimo iż z niezrozumiałego powodu zwykła często spacerować ulicami miasta i mieszać się z pospólstwem Vorgrebergu. Czas nie potraktował jej łaskawie. Chociaż wciąż nie przekroczyła trzydziestki, wyglądała dostatecznie siaro, by być matką tamtej blondynki. Nie chodziło nawet o to, że zbrzydła. Pozostała piękna, chociaż jej piękno stało się bardziej dojrzałe, bardziej obiecujące niźli lo, które Szyderca zapamiętał. Ale wyglądała na skrajnie wyczerpaną. Jakby była zmęczona do granic i trzymała się na nogach jedynie dzięki oddaniu się roli władczyni narodu. Wychodziło na to, że nikt się jej nie spodziewał. Podeszła prosto do Bragiego, a wtedy jej oczy zalśniły, co natychmiast wyjaśniło wcześniejszą gorzką uwagę Elany. Po mieście krążyły plotki, które dotarły nawet do dzielnicy siluro. Prawie nikt o to nie dbał, przynajmniej póki sprawy serca nie kolidowały z racją stanu. Szyderca przyjrzał się uważniej Rolfowi Preshce. Wyraz bólu na twarzy tamtego potwierdził jego przypuszczenia. –Wasza Królewska Mość – oznajmił Bragi z tak doskonale wypracowaną dwornością, że Szyderca zachichotał, przypominając sobie jego maniery z dawnych czasów. – Cóż za nieoczekiwany zaszczyt. Zgromadzeni kłaniali się lub klękali, zależnie od obyczajów panujących w ich krajach. Nawet ambasadorowie z Hammadu al Nakiru przywitali damę głębokimi ukłonami. Tylko Szyderca nawet odrobinę nie zgiął karku, spoglądając jej prosto w oczy ponad plecami Bragiego. Rozbawienie odmłodziło jej twarz o dobre pięć lat. –Awięc to tak. Teraz już rozumiem całą wrzawę. Skąd cię ekshumowano? –Wasza Królewska Mość, znaleźliśmy go w ostatnim miejscu, w jakie ktokolwiek zechciałby zajrzeć – poinformował ją Ragnarson. – Chociaż ja powinienem pamiętać, że to jest pierwsze miejsce, w które powinien udać się każdy, kto go poszukuje. Przez cały czas był tutaj, w mieście. –Witamy więc z powrotem, stary przyjacielu. Fiana zrobiła jedną z tych rzeczy, które zdumiewały i przerażały szlachtę, lecz równocześnie zapewniały jej ciepłe miejsce w sercach ludu. Uścisnęła mocno Szydercę, okręciła go na pięcie, stawiając twarzą do zebranych. Potem stanęła obok, obejmując familiarnie jego ramiona. Oczy mu rozbłysły. Napotkał wzrok Nepanthe i w jej oczach dostrzegł podobne spojrzenie. Za nimi niemalże widać było jej myśli: „Mówiłam ci”. Ach ta jego uparta duma, strach, że wyda się żebrakiem przy towarzyszach, którym się lepiej powiodło… Uśmiechnął się, potarł palcem płatek nosa, a potem postąpił z królową w taki sam sposób jak wcześniej ze swoją publicznością, mianowicie zwymyślał ją porządnie. Dama śmiała się równie głośno jak wszyscy. W pewnej chwili, kiedy udało jej się odzyskać panowanie nad sobą, by zaczerpnąć tchu, wspięła się na palce i wyszeptała coś do ucha Ragnarsona. Bragi skinął głową. Kiedy Szyderca skończył, Fiana zajęła swoje miejsce na tronie, który jak dotąd stanowił wyłącznie symboliczne tło jej władzy. Dłonią dała znak, by kontynuowano zabawę. Zdyszany Szyderca usiadł ze skrzyżowanymi nogami u stóp Fiany, przyłączając się do niej i tych, którzy tylko obserwowali święto. W pewnym momencie wyszeptała: –To jest najlepszy Dzień Zwycięstwa, jaki kiedykolwiek się odbył. – Ainnym razem: – Rozważam uczynienie cię moim speakerem w Zgromadzeniu. Przydałoby im się trochę luzu. Szyderca skinął uroczyście głową, jakby przyjmował zupełnie na poważnie złożoną propozycję, potem rozbawił ją, przedstawiając wydumane warunki zatrudnienia i sposób, w jaki zapędzi do kąta cały parlament. Tymczasem Bragi zostawił ich, aby zatańczyć żoną i porozmawiać z Nepanthe, którą wkrótce odprowadził do ciemnego kąta, gdzie przyczaili się jej bracia. Nie widziała ich od lat. Szyderca miał znakomite wyczuciem śmieszności i nonsensu. Nonsens bywa śmieszny i żałosny. On, tańcząc z żoną wyższą od niego o kilka cali, stanowiłby przykład tego drugiego. Amusiał przecież dbać o swój wizerunek. TRZY: Starzy przyjaciele Następnego dnia Szyderca wciąż przebywał w zamku Krief. Radosny nastrój zdążył opuścić wszystkich oprócz niego. Nadszedł czas, by zająć się interesami. Bragi prowadził go właśnie na naradę, po to, jak wyjaśnił, by zorientował się w nowinach i zrozumiał, dlaczego starzy przyjaciele chowają się w cieniu, mając na sobie skórzane zbroje, miast cieszyć się celebracją zwycięstwa, które wszak sami wywalczyli. –Ja – oznajmił Szyderca, kiedy szli na spotkanie – muszę wyznać całkowite me zdumienie. Znam wszak wielkiego przyjaciela, prawda to, od wielu już lat. Więcej, niźlim w stanie dorachować. – Zaczął odliczać na palcach. Przy tych rzadkich okazjach, kiedy nie proklamował

się pierwszym autorytetem świata, udawał, że jest najbardziej naiwnym jego dzieckiem. Ale Ragnarson nie zabrał go ze sobą dla jego ignorancji czy głupoty. ASzyderca zaczynał podejrzewać – wnioskując z charakteru wizyty królowej na obchodach święta ostatniego wieczoru – że nie został „ekshumowany” tylko dlatego, iż był jednym ze starych wojowników, który zasłużył na chwilę chwały. Z pewnością nie nastąpiło to też tylko dlatego, że Bragi postanowił zapewnić mu pośrednie wsparcie, zapoznając z kilkoma potencjalnymi jeleniami. Bragi ufał jego intuicji i wiedzy i potrzebował jego rady – jeśli nie wręcz udziału w jakiejś durnej intrydze. Chodziło o obie sprawy. Marszałek zebrał w gabinecie sztabu tych samych ludzi, których Szyderca zeszłego wieczoru wypatrzył w cieniu, prócz nich znalazła się tu Fiana oraz ambasadorowie Altei i Tamerice. Ich kraje były odwiecznymi sprzymierzeńcami Kavelina, ambasadorowie zaś byli przyjaciółmi Bragiego. –Szyderco – zwrócił się doń Ragnarson, gdy tylko drzwi zostały zamknięte i strażnicy objęli przy nich wartę. – Chciałem, żebyś był tu z nami, ponieważ jesteś jedynym znanym specjalistą w pewnej kwestii o decydującym znaczeniu. To znaczy specjalistą, którego odpowiedziom ufam. –Awięc odpowiedz wreszcie na to cholerne pytanie. –Hę? Jakie pytanie? –Zacząłem zdawać je w korytarzu. Zdumienie? Palce? –W porządku. Dawaj. –Ja znam przyjaciela Niedźwiedzia od wieków. Aż do ostatniej nocy nie widziałem, by był ogolony. Wyjaśnienia. Taki przykład non seąuitur zupełnie zbił Ragnarsona z tropu. Potem się uśmiechnął. Tą techniką Szyderca posługiwał się po mistrzowsku i to od bardzo dawna. –Dokładnie to, co sobie myślisz. Ci zdegenerowani południowcy zrobili ze mnie pozbawioną jaj babę. –W porządku. Przejdźmy do pytań dotyczących Harouna. Ragnarsonowi opadła szczęka. Jego adiutant Gjerdrum natychmiast zapytał: –W jaki sposób…? –Jam potężny czarownik… Królowa przerwała mu prawie natychmiast. –Otrzymał dosyć wskazówek, Gjerdrum. Czy jest tutaj jeszcze ktoś, kto zarówno marszałka, jak i bin Yousifa może nazwać przyjaciółmi? Szyderca wyszczerzył zęby, mrugnął. Fiana zaskoczyła go bez reszty, odmrugnąwszy. –Cholernie bystra jest ta kobieta – szyderczo wyszeptał do Bragiego. –Masz cholerną rację. Jest przerażająca. Ale wróćmy do rzeczy. –Określcie dylemat. Zdefiniujcie jego tezy. Szyderca miał wielkie uszy. Żył w krainie często odwiedzanej przez wygnańców, którzy poszli za nemezis El Murida – Harounem bin Yousifem, Królem bez Tronu. Wiedział dużo o poczynaniach tamtego, przynajmniej jak na kogoś, kto nie był dopuszczony do otaczającego go ścisłego kręgu. I znał go z dawnych jeszcze czasów. Przez kilka lat po wojnach El Murida, zanim bin Yousifa opanowała obsesja na punkcie przywrócenia rojalistycznej władzy w Hammad al Nakirze, oddawał się poszukiwaniu przygód w towarzystwie Szydercy i Ragnarsona. –Stary przyjaciel szczur pustyni znowu spłatał wam przykry numer, co? Taka natura stwora. Weźcie wiewiórkę. Czy ryczy i łowi gazelę niczym lew? Weźcie lwa. Czy tenże legnie spokojnie obok jagnięcia? Być może wówczas, gdy jagnię będzie już w jego żołądku. Kotlet barani. Kotlet barani! Mai! Minęły już ziemskie wieki, zanim coś takiego przeszło przez wygłodniałe usta zubożałej dostatniości, mam na myśli siebie. Bragi szturchnął Szydercę pochwą sztyletu u brzuch. –Jeśli zdołasz oszczędzić nam komentarza dotyczącego Karni, postaram się wszystko wyjaśnić. –Daj spokój! Mam delikatny brzuch. Jam… Bragi ukłuł go znowu. –Oto cała wiedza w pigułce. Od lat już Haroun wiódł rajdy na Hammad al Nakir z obozów położonych w Kapenrungu. Z terytoriów Kavelina oraz Tamerice, wykorzystując pieniądze Altei i Itaskii. Zawsze udawałem, że akurat patrzę w drugą stronę, kiedy z północnych ośrodków szmuglował rekrutów dla uchodźców. –Mhm. I co? –Cóż. Zaczęło to sprawiać coraz większy kłopot. Potem jednak, zupełnie znienacka, najwyraźniej postanowił sobie odpuścić. Przestał naciskać. Teraz tylko siedzi na swoich wzgórzach z nogą założoną na nogę. Od czasu do czasu wysyła po kilku facetów, żeby El Murid nie przestał się wkurzać, ale nie zadaje mu poważniejszych strat. –Natomiast sam El Murid staje się coraz starszy i coraz bardziej zwariowany. Widziałeś jego ambasadorów? –Wczoraj. Węże w trawie czy może raczej w piasku, czekające, by wbić w kogoś jadowite kły… –Tym razem pokazali się wszystkim zebranym. Przywieźli ultimatum przynajmniej z tuzinem rozmaitych

rozwiązań. Albo my załatwimy Harouna, albo oni zrobią to za nas. Jak dotąd im się nie udało. Ale kroczą po bezpiecznym gruncie. Atak na obozy Harouna na pewno wywoła mnóstwo smrodu, jednak nikt z tego powodu nie pójdzie na wojnę. Na pewno nie w sytuacji, gdy El Murid nie zamierza po raz kolejny nawracać nas na swoją wiarę. To może nawet rozwiązać kilka problemów miast, w których przebywa zbyt wielu uchodźców. Bez Harouna, który wciąż ich podburza, osiądą wreszcie i zasymilują się z otaczającą ludnością. Odwracanie uwagi potencjalnych sprawców kłopotów jest głównym powodem, dla którego Haroun wciąż otrzymuje pieniądze z Raithela. Ambasador Altei skinął głową. Książę Raithela umarł, jednak jego polityka wciąż obowiązywała. –Więc tak. Stary przyjaciel w nowych bezpiecznych okolicznościach pyta, czy ja nie sprzedam przypadkiem innego starego przyjaciela zza rzeki? –Nie. Nie. Chcę tylko wiedzieć, co on zamierza. Dlaczego nic nie robił przez ostatnich kilka lat. Po części zresztą już to wiem. Pogrążył się w badaniach nad czarami. Kończy to, co zaczął jako dzieciak. Jeśli to wszystko, w porządku. Ale to zupełnie nie w jego stylu, czaić się gdzieś w krzakach. –El Murid to miecz, który wisi nad Kavelinem na cienkiej niteczce. Czy Haroun ma zamiar ją przeciąć? Ty go znasz. Co on planuje? Spojrzenie Szydercy powędrowało ku Valtherowi, bratu jego żony, który był człowiekiem-cieniem Vorgrebergu. Zgodnie z plotką zarządzał u Bragiego ludźmi płaszcza i sztyletu. Valther wzruszył ramionami i powiedział: –To wszystko, czego udało nam się dowiedzieć. Nie mamy u niego nikogo. –Oho! Oto prawda odsłoniła nagi wstrętny fundament przed oczyma dziewiczego głupiego mnie. O, zboczeńcu, prawdo! Odejdź! – Ado Bragiego, co stanowiło zapewne najprostsze zdanie, jakie kiedykolwiek wypowiedział, rzucił: – Nie. –Jeszcze nie przedstawiłem swojej propozycji. –Jestem największym z żyjących nekromantów. Czytam w umysłach niczym w otwartej księdze. Znam najmroczniejsze sekrety serca tego, którego nazywam przyjacielem. I nie jestem kimś, kogo by można wykorzystać. Gjerdrum próbował polemizować: –Ale Kavelin cię potrzebuje! Apel do patriotyzmu? Żaden grot nie mógł trafić dalej od celu. Grubas zaśmiał się Gjerdrumowi w twarz. –Czym dla mnie jest Kavelin? Głupcze. Spójrz na mnie. Potem spójrz na siebie. Czy jestem jasnowłosym, niebieskookim nordmenem? Czym wessończykiem? – Zerknął na Bragiego, pokręcił głową, wystawił kciuk w stronę Eanredsona. Bragi znał Szydercę. Musiał być bez reszty przygnębiony, skoro przemawiał tak prosto. Ragnarson wiedział również doskonale, w jaki sposób przebić powłokę rozpaczy grubasa. Wyciągnął wielką złotą monetę, udawał, że ogląda ją w smudze światła wpadającego przez jedno z wąskich okien. –Co z Ethrianem? – zapytał. – Jak się miewa mój syn chrzestny. – Puścił w ruch monetę po wypolerowanym blacie stołu, tuż poza zasięgiem rąk Szydercy. Wyciągnął następną, postąpił z nią podobnie. Grubas zaczął się pocić. Patrzył na pieniądze w taki sposób, juk alkoholicy patrzą na trunek po dłuższym okresie przymusowej abstynencji. Były to podwójne noble kaveliniańskie, specjalnie bite na potrzeby handlu ze Wschodem, piękne sztuki z bliźniaczymi dwugłowymi orłami oraz grubo wytłaczanym wyrazistym profilem Fiany. Nie były przeznaczone do normalnego obiegu, służyły wyłącznie do transferów między komercyjnymi rachunkami banków handlowych w Vorgrebergu. Jedna taka sztuka złota była warta więcej, niż robotnik był w stanie zarobić przez rok. Szyderca miał już za sobą ciężkie czasy. Przeprowadził szybkie kalkulacje, rachując wartość pokusy. Rzeczy, które mógłby za nie kupić dla Ethriana i Nepanthe… Ragnarson położył drugą monetę na pierwszej, wbił wzrok w blat stołu, kiedy równo składał ich brzegi. Wyciągnął kolejną. Nastawienie Szydercy nieznacznie się zmieniło. Bragi wyczuł to. Umieścił trzecią monetę na tamtych, skrzyżował ramiona. –Biada! – krzyknął nagle Szyderca, zaskakując wszystkich zgromadzonych. – Jestem biednym, starym tłustym kretynem tchórzliwego ducha znanego na świat cały, słabym głową i mięśniami. Ja o nic więc nie proszę. Tylko żebym mógł zostać sam, aby przeżyć kilka pozostałych mi lat życia w towarzystwie oddanej żony, w pokoju, wychowując syna. –Widziałem to miejsce, w którym trzymasz moją siostrę – zauważył Turran, może nawet ostrzej, niż zamierzał. Bragi machnął ostrzegawczo dłonią. –Hai! Jam nigdy nie… –Jak w tym starym dowcipie – powiedział Bragi. – Wiemy, kim jesteś. Targujemy się wyłącznie o cenę. Szyderca wbił wzrok w trzy złote monety. Potem omiótł spojrzeniem pomieszczenie. Głowy zebranych szły śladem jego spojrzenia jak łby ogarów czekających na spuszczenie ze smyczy. Nie podobało mu się to. Ani trochę. Ale złoto! Tyle złota. Cóż mógłby zrobić z tym dla swego syna i żony… Postarzał się, zmiękł, zaczął troszczyć o

własne bezpieczeństwo. Aprzecież trzeba było też zatroszczyć się o innych, na tym polegała powinność mężczyzny. Uniósł lewą dłoń, drżała. Zająknął się. Znowu się rozejrzał. Tak wiele zwężonych oczu. Niektórych nawet nie znał. Miał parę rzeczy do powiedzenia Bragiemu, ale nie tutaj, nie teraz, nie przed publicznością. –Określ zadanie – zażądał. – Nie znaczy to jeszcze,).c stary gruby łotr na krawędzi zniedołężnienia, omalże kaleka, zgodzi się je przyjąć. Jedyną racją stojącą za pragnieniem zapoznania się z celem misji jest zrozumiałe żądanie rzeczonego człowieka, którego posyłają, gdzie księżyc nie świeci. –Proste. Tylko odwiedź Harouna. Dowiedz się, o co chodzi. Przynieś mi wieści. –Szyderca zaśmiał się najbardziej sarkastycznym ze swoich (Śmiechów. –Jam jest słynny idiota, przyznaję. Przy którego jasności umysłu najtańsza łojowa świeczka świeci niczym słońce w nowiu księżyca. Czasami być może zapominam nawet, że należy się schronić przed deszczem. Ale jednak żyję. Rozumiesz? Ranny tutaj, tutaj, wszędzie, od słuchania przyjaciół w przeszłości. Jednak jestem ulubieńcem bogów. Urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą. Jeszcze nie minął mój czas. Atakoż świadom jestem sposobów, na jakie przemawiają ludzie. Proste, powiada stary przyjaciel? Znaczy, że zadanie jest śmiertelnie niebezpieczne… –Nieprawda! – zaprotestował Ragnarson. – Mówiąc szczerze, gdybym wiedział, gdzie znaleźć Harouna, sam bym pojechał. Ale ty go znasz. Jest tutaj, jest tam, ale plotki zawsze są mylne. Może się znajdować na drugim końcu świata. Nie mogę tracić czasu. –Kalekie. Wymówka kuleje niczym sześćdziesięcioletni reumatyk. W rzeczy samej była to naga prawda. I Szyderca o tym wiedział. Wstał. –Znakomicie się bawiłem w tym pojedynku inteligencji ze starym przyjacielem półgłówkiem. Ojciec skromnej mej osoby, nieżyjący już od dawna, zwykł mawiać: „Nigdy nie walcz z bezbronnym człowiekiem”. Muszę iść już. Pokój z wami. – Wykonał gest będący prześmiewczą imitacją błogosławieństwa udzielanego przez kapłana. Strażnicy przy wewnętrznych drzwiach równie dobrze mogliby być ślepi i głusi. Albo zamienieni w kamienne posągi blokujące przejście. –Więc to tak! Teraz jestem więźniem. Biada! Największy z możliwych głupiec, ja, mówiłem sobie w duchu, by się trzymać z dala od pałaców, które stanowią wszak istne gniazda niegodziwości… –Szyderco, Szyderco… – powiedział Bragi. – Chodź tutaj. Usiądź z nami. Nie jestem już tak młody jak niegdyś. Brak mi już dawnej cierpliwości. Nie sądzisz, że moglibyśmy wreszcie zrezygnować z tych bzdur i przejść do rzeczy? Szyderca podszedł, usiadł, ale wyraz jego twarzy jednoznacznie dawał do zrozumienia, że czuje się przymuszany i będzie się upierał. Żadna siła, czy to w piekle, czy w niebie, nie była zdolna do niczego zmusić upartego Szydercy. Ragnarson rozumiał jego niechęć. Nepanthe była zawsze zdecydowanie przeciwna wciąganiu swego męża w jakiekolwiek sprawy, które choćby z daleka mogły przypominać przygodę. Była skrajnie zależna. Nie potrafiła wytrzymać rozstań na dłużej. –Turran! Mógłbyś przekonać Nepanthe? –Ja to zrobię – oznajmił Valther. On i Nepanthe zawsze byli blisko. – Mnie posłucha. Ale nie będzie jej się to podobało. Szyderca stawał się coraz bardziej wzburzony. Jego problemy domowe omawiano tutaj na głos, bez najmniejszego skrępowania… Bragi potarł twarz dłońmi. Ostatnimi czasy nie mógł się porządnie wyspać. Wymogi licznych stanowisk, jakie zajmował, powoli dawały mu się we znaki. Zastanawiał się nad rezygnacją z funkcji publicznego konsula. Nie wymagała ona wiele, ale zabierała czas, który przecież mógł wykorzystać, aby wywiązać się z obowiązków marszałka i rzeczywistego wicekróla. –Dlaczego nie sformułujesz wyraźnie swoich obiekcji… Derel, spisz je… Apotem zajmiemy się nimi kolejno. Szyderca był zdruzgotany. –To koniec. Nie ma go. Jest nieżywy, całkowicie i ostatecznie, przyjaciel młodości owinął się kokonem czasu, a potem wyszedł z poczwarki już jako doskonały biurokrata, zniecierpliwiony i obojętny. Amoże to jakiś samozwaniec zajął miejsce prawdziwego dżentelmena z dawnych czasów? Powstał z Morza Zagłady, zamiast włosów ma węże reguł i macki rozporządzeń… Bękarcie dziecię-bestia ładu… Dosyć. Jam ci jest ukochany pomiot chaosu. Mam własne interesy do załatwienia. Gdzie indziej. Otwórzcie drzwi. – Był naprawdę zły, i Ragnarson w pewnej chwili poczuł pokusę przeproszenia go, z tym że właściwie nie miał pojęcia, za co. –Pozwól mu iść, Luther. Powiedz Malvenowi, żeby zaprowadził go do jego pokoi. – W otwartą dłoń zbierał jeden po drugim podwójne noble. Zdał sobie sprawę, że częściowo winę za porażkę ponosi on sam. Rzeczywiście się zmienił. Ale równy udział miał w niej Szyderca. Nigdy dotąd nie był tak drażliwy. Michael Trebilcock, jedna z osób, których Szyderca nie zbił, zapytał: –Co teraz? Ragnarson gestem nakazał milczenie. Szyderca nie zdążył Jeszcze minąć strażnika. Kiedy Luther dał krok na bok, grubas odwrócił się i zapytał w zadumie:

–Pięć podwójnych nobli? – Wyszczerzył zęby. – Hai! Może to pozwoli mi uciszyć sumienie, jeśli będę miał za co przez rok lub dwa uchronić żonę i syna przed ewentualnością pewnej śmierci, choćby wiązało się to z zostaniem skretyniałym łowcą marzeń starych przyjaciół. Polem przez kilka minut wyrzekał na Losy, przeklinając Je za zapędzenie do kąta, z którego nie miał innego wyjścia Jak tylko samobójstwo. Wszystko to było wyłącznie pokazem. Misja, którą zlecał mu Bragi, nie powinna być szczególnie niebezpieczna. W końcu ustalili wreszcie, że Szyderca opuści Vorgreberg następnego ranka. Zebrani w komnacie powoli rozchodzili się do swoich pokoi, póki nie zostali w niej tylko Ilrugi z Fianą. Patrzyli na siebie z bliska, choć czasami dzieliły leli całe mile. Na koniec ona zapytała: –Czy zaczynasz się mną już nudzić? Pokręcił głową. –O co więc chodzi? Znowu potarł twarz dłońmi. –Napięcie. Coraz większe i większe. Mam kłopoty z poświęcaniem uwagi. Czemukolwiek. –Elanie również, nawet odrobinę? Myślisz, że ona wie? –Ona wie. Najprawdopodobniej od samego początku. Fiana pokiwała głową w zamyśleniu. –To by wiele wyjaśniało. Bragi zmarszczył brwi. –Co mianowicie? –Nieważne. Masz problemy z sumieniem? –Może. Może. Zamknęła drzwi na zamek, usiadła mu na kolanach. Nie opierał się, ale również jej nie zachęcał. Pociągnęła go za ucho i wyszeptała: –Zawsze fantazjowałam o robieniu tego tutaj. Na stole. Gdzie podpisywane są wszystkie ważne kodeksy i traktaty. Istniały pewne rzeczy, których Ragnarson nigdy nikomu by nie powiedział, a pierwsze miejsce wśród nich stanowiła odpowiedź „nie” chętnej damie. Później spotkał się z pułkownikiem Balfourem, który dowodził regimentem gildii mającym stacjonować w Kavelinie do czasu, aż kraj nie będzie w stanie sam wystawić armii zawodowych żołnierzy. Wysoka Iglica stawała się powoli nieco arogancka i coraz bardziej drażliwa, w miarę jak nieuchronnie zbliżał się moment odwołania regimentu. Każdego roku gildia w coraz mniej subtelny sposób dawała do zrozumienia, że kontrakt powinien być renegocjowany. Byli najemnicy i Najemnicy. Ci ostatni należeli do gildii, której kwatera główna znajdowała się w Wysokiej Iglicy na zachodnim wybrzeżu, nieco na północ od Dunno Scuttari. Gildia stanowiła bractwo wolnych żołnierzy, przypominające niemalże zakon złożony z mniej więcej dziesięciu tysięcy członków rozsianych po całym zachodzie od Ipopotam po Iwę Skołowdą, od gór M’Hand do Freylandii. Ragnarson i wielu jego najbliższych współpracowników okres dorastania spędziło w jej szeregach i – przynajmniej nominalnie – wciąż stanowili część jej hierarchii. Jednak później więzi te osłabły, mimo iż w ciągu lat Wysoka Iglica dokonywała im regularnych promocji. Ponieważ jednak cytadela nie uznawała rozwodów, wciąż rościła sobie prawo do domagania się posłuszeństwa. Żołnierzy gildii nie obowiązywała żadna inna lojalność, ani wobec ludzi, ani narodów, ani wiar. I byli najlepiej wyszkolonymi żołnierzami na całym Zachodzie. Opinia Wysokiej Iglicy w sprawie tego, czy należy przyjąć, czy odrzucić zlecenie, często decydowała o losie przedsięwzięcia ewentualnego pracodawcy, zanim jeszcze padły pierwsze ciosy. Wielu książąt podejrzewało, że cytadela – serce Wysokiej Iglicy, skąd rządzili emerytowani generałowie – kształtowała przeznaczenie zgodnie z własnym snem. Ragnarson sam często żywił takie podejrzenia, zwłaszcza gdy spotykał się z naciskami domagającymi się przedłużenia okresu służby regimentu w Kavelinie. Przy licznych okazjach próbował przekonać czynniki decydujące o polityce gildii, że jego niewielkie państwo zwyczajnie nie może pozwolić sobie na taką ochronę. Kavelin wyszedł przecież z wojny domowej poważnie zadłużony. Dowodził, że wyłącznie nisko oprocentowane pożyczki i otwarte darowizny z Itaskii nie pozwalają skarbowi królestwa pójść na dno. Jeśli El Murid umrze lub zostanie zdetronizowany, pomoc się skończy. Itaskia nie będzie dłużej potrzebowała bufora na granicy z Hammad al Nakirem. Wkrótce po nieuchronnie gorzkiej kłótni z Balfourem Bragi przemówił w Zgromadzeniu, dokładając wszelkich starań, aby wypełnić obowiązki wynikające z pełnionych przez niego funkcji. Jednak jako naczelny wódz sił zbrojnych skoncentrował się na przemówieniu wokół stosownych środków zdobywania pieniędzy. Wystawiony rachunek w całości szedł na utrzymanie regimentu najemników. Parlament wypowiedział się za jego dalszym wynajęciem jeszcze mniej entuzjastycznie niźli sam Ragnarson. Tego typu kwestie, w połączeniu z problemami osobistymi, rozpraszały go do tego stopnia, że w ciągu kilku następnych miesięcy niewielką zwracał uwagę na przedłużającą się nieobecność swego tłustego przyjaciela, któremu wcześniej i tak przecież nakazał zniknąć.

Szyderca postanowił, że jego bezpośrednim celem powinno być Sedlmayr, drugie co do wielkości miasto Kavelina, usadowione wśród przedpiersi Kapenrungu, odległe o kilka dni od pierwszych obozów Harouna. Tam przeprowadzi wstępne badania, zwracając na siebie uwagę agentów bin Yousifa. Reakcja, z jaką się spotka, określi cel późniejszych działań. W promieniu pięćdziesięciu mil znajdowało się kilkanaście obozów. Być może skończy się na tym, że aby znaleźć Harouna, będzie musiał wędrować od jednego do drugiego. Dachy Vorgrebergu właśnie schowały się za horyzontem, kiedy za swoimi plecami usłyszał tętent pędzącego konia. Zerknął za siebie. Kolejny samotny jeździec. Zwolnił i pozwolił, by tamten go dogonił. –Witaj, przyjacielu spotkany na szlaku. Mężczyzna uśmiechnął się, odpowiedział uprzejmie i odtąd już jechali razem – przypadkowi towarzysze, którzy zabawiali się rozmową mającą odwrócić uwagę od trudów podróży. Podróżnik poinformował go, że nazywa się sir Keren z Sincic, jest nordmeńskim rycerzem udającym się na północ w sprawach osobistych. Szyderca nie zorientował się w znakach. Wziął Bragiego za słowo. Żadnego zagrożenia podczas tej misji. Nie wyczuł żadnego niebezpieczeństwa. Póki czterej nie wyskoczyli nań z zasadzki, pół dnia drogi dalej na południe. A kiedy drugiego z napastników trafił właśnie pchnięciem zbyt szybkim, by oko mogło za nim nadążyć, rycerz powalił go ciosem w plecy. Na poły nieprzytomny bełkotał jeszcze, gdy go wiązali: –Biada! Starzeję się. Słaby jestem na głowie. Uwierzyłem obcemu. Jakimż głupcem jesteś, idiotą, Szyderco? Absolutnie zasłużyłeś sobie na to, co cię czeka. Ci, którzy przeżyli, trochę naigrywali się z niego, potem pobili niemiłosiernie. Szyderca zanotował sobie w pamięci małego z przepaską na oku. Kiedy sytuacja się zmieni, tamtego czekały najbardziej wymyślne tortury. Szyderca nie wątpił nawet przez chwilę, że tak się właśnie stanie. Wydarzenia przeszłości całkowicie usprawiedliwiały tę wiarę. Po zmroku ci, którzy go schwytali, wyruszyli na południe bocznymi drogami i leśnymi duktami, aż dotarli do prowincji Uhlmansiek. Byli tak pewni siebie, że niczego przed nim nie ukrywali. –Wysłał nas mój przyjaciel – powiedział rycerz. – Ambasador Habibullah. –To doprawdy niezwykle zastanawiające. Sam jestem bowiem praktykującym oszustem. Spotkałem ci go dwie noce temu, wyłącznie przelotnie, może raz wymieniłem z nim słowo. Dlatego przestać nie mogę się zastanawiać, po cóż istnemu moja pozbawiona znaczenia… aczkolwiek obfita, przyznaję… osoba, złapana niczym niewolnik przez drugorzędnych złodziei, udających, że wykonują zadanie? Sir Keren się roześmiał. –Ależ spotkałeś go już wcześniej. Bardzo dawno temu. Wypatroszyłeś go jak wieprzka i zostawiłeś, by umarł. Tej nocy, gdy porwałeś córkę El Murida. Jeśli tak rzeczywiście było, sprawy przybrały zły obrót. Szyderca poczuł, jak targa nim nie znany dotąd porażający strach. Teraz już wiedział, jaki jest cel ich wędrówki. Przygotowano dlań bardzo specjalne, bolesne powitanie w Al Rhemish. Ale Los uniemożliwił mu odwiedzenie najświętszych świątyń Mrazkim. Znajdowali się gdzieś w łańcuchu Kapenrungu na terytorium Uhlmansieku, kiedy to się zdarzyło. Pokonali właśnie zakręt drogi. Dwaj jeźdźcy blokowali ścieżkę. Jednym był pułkownik gildii Balfour, drugim – równie twardy i pokryły bliznami dowódca batalionu najemników. Szyderca pamiętał obu z obchodów Dnia Zwycięstwa. –Hai! – wrzasnął, jeśli bowiem sir Keren popełnił choć jeden błąd, było nim pozostawienie go bez knebla. – Pomoc nadchodzi. Nie zapomniano o biednym, starym, grubym głupcu… Mały facet z jednym okiem uderzył go w usta. Bandyci sir Kerena byli starymi wyjadaczami. Nie bacząc na okoliczności, Szyderca przyłapał się na tym, że podziwia ich profesjonalizm. Rozciągnęli się, trzech przeciwko dwóm. Nie było pardonu. Jednak intrygi były naprawdę ukryte głęboko. Jednooki ruszył znienacka naprzód, ułamek sekundy po tym, jak sir Keren i jego towarzysz przypuścili atak. Jego klinga znalazła wąską szczelinę pod okapem hełmu sir Kerena. W tej samej chwili zginął również towarzysz Balfoura, trafiony przez towarzysza sir Kerena. Sam Balfour ledwie się zdołał obronić, póki jednookiemu nie udało się wreszcie nadziać tamtego od tyłu. Radość Szydercy wkrótce przygasła, zaczął podejrzewać, iż pomoc dla niego wcale nie była tym, czym się z początku wydawała. W rzeczy samej mogła to w ogóle nie być żadna pomoc. Postanowił skorzystać z najlepszej szansy, jaka mu się dotąd przytrafiła. Dawno już rozluźnił krępujące go więzy, teraz zawrócił błyskawicznie rumaka i pognał w przeciwną stronę. Musieli zupełnie nie zdawać sobie sprawy, z kim mają do czynienia, myślał, gdy drzewa lasu przesuwały się po jego obu stronach. W przeciwnym razie podjęliby stosowne środki ostrożności. Sztuczki z uciekaniem były jednym ze sposobów jego zarabiania na skromne życie. Udało mu się pokonać jakieś dwieście jardów, zanim tamci się zorientowali. Pościg ruszył. Trwał krótko. Gdy Szyderca pokonał zakręt drogi, jego koń zatrzymał się gwałtownie, przysiadł na zadzie, kwiknął.

Szlak blokował wysoki szczupły mężczyzna w czerni. Na twarzy miał złotą maskę kotagargulca, żłobioną delikatnymi czarny rowkami, z klejnotami w miejsce oczu oraz kłów. I chociaż słowa potrafią opisać tę maskę, nie są w stanie oddać grozy i obrzydzenia, jakie wzbudzała. Szyderca wbił mocno pięty w boki konia, zamierzając tamtego stratować. Koń kwiknął i znowu przysiadł na zadzie. Szyderca przeleciał nad jego karkiem. Ogłuszony, potoczył się po grubej ściółce z sosnowych igieł, bełkocząc: –Biada! Oto historia całego mojego życia. Zawsze kolejne zło czyhające za następnym zakrętem. – Leżał, gdzie się zatrzymał, kurcząc w sobie i udając kontuzję. Palce tymczasem przesypywały sosnowe igły w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć jako broń. Pojawili się Balfour i jednooki. Ten drugi zeskoczył z konia i kopnął Szydercę, potem ponownie go związał. –O mały włos a byście zawiedli – oskarżył ich obcy. Balfour nie zdradził ani strachu, ani skruchy. –Byli dobrzy. Aty w końcu i tak go złapałeś. Tylko to się liczy. Zapłać Rica. Służył nam dobrze. Zasłużył sobie na naszą szczodrość. Ja muszę wracać do Vorgrebergu. –Nie. Balfour poklepał rękojeść swego miecza. –Moja broń jest szybsza od twojej. – Obnażył co najmniej stopę klingi. – Jeżeli nie potrafimy dochowywać honoru we wzajemnych stosunkach, wówczas nasza porażka jest nieunikniona. Mężczyzna w czerni skłonił się nieznacznie. –Dobrze powiedziane. Chodziło mi tylko o to, że nie byłoby mądrze z twojej strony tam wracać. Zbyt wiele narobiliśmy tutaj zamieszania. Oczy nas widziały. Ludzie lasu, marena dimura, patrzą przez cały czas. Niemożliwością będzie wytropić wszystkich świadków. Prościej byłoby, gdybyś zniknął. Balfour wyciągnął klingę z pochwy na kolejną stopę. Rico, niepewny, co się dzieje, przesunął się w miejsce, z którego mógł zaatakować z boku. Szczupły mężczyzna ostrożnie uniósł dłonie. –Nie. Nie. Jak rzekłeś, musimy mieć do siebie zaufanie. Troszczyć się o siebie wzajem. Inaczej jak moglibyśmy przekonać innych do naszej sprawy? Balfour skinął głową, ale nie rozluźnił się nawet odrobinę. Szyderca słuchał i obserwował spod przymkniętych powiek. Jego serce biło jak młot. Jakaż to groza powaliła go? I dlaczego? –Rico – powiedział obcy. – Weź. To złoto. – Podał mu worek. Jednooki spojrzał na Balfoura, wziął worek, zerknął do środka. –Prawdę mówi. Jakieś trzydzieści sztuk. Itaskiańskie. Z Iwy Skołowdej. –Powinny wystarczyć, póki gra nie rozpocznie się na dobre i będziesz mógł bezpiecznie wrócić – oznajmił zamaskowany człowiek. Balfour schował broń do pochwy. –W porządku. Znam miejsce, gdzie nikt nas nie znajdzie. Gdzie nawet do głowy nie przyjdzie im szukać. Będziesz potrzebował pomocy z nim? – Czubkiem buta trącił Szydercę. Grubas niemalże mógł wyczuć paskudny uśmiech za odrażającą maską. –Z nim? Tą małą ropuchą? Nie. Idźcie już, zanim wieści dotrą do jego przyjaciół. –Rico, idziemy. Gdy Rico i Balfour zniknęli, wysoki mężczyzna stanął nad ciałem Szydercy i zaczął się zastanawiać. Szyderca, jak to Szyderca, musiał spróbować, mimo iż od początku zdawał sobie sprawę z próżności wszelkiego usiłowania. Kopnął. Wysoki mężczyzna uniósł nogę z pogardliwą łatwością, wyciągnął dłoń, dotknął go… Wszechświat Szydercy skurczył się do iskierki światła, która rozbłysła na moment i wkrótce zgasła. Potem otoczyła go bezdenna czerń, a pojęcie czasu zatraciło sens. CZTERY: Znaki Ragnarson zsiadł z konia, przerzucił wodze przez niską gałąź. – Dlaczego, chłopcy, nie dołączycie do mnie? – zapytał, rozsiadając się pod pniem dębu. Chłodny wiatr szeptał w liściach drzew lasu Gudbrandsdal, w Rezerwacie Królewskim tuż za zachodnią granicą Siedliska Vorgrebergu. – Tu jest bardzo przyjemnie. Przymrużonymi oczami wpatrzył się w słońce, które przezierało przez tańczące szczeliny w roślinności. Turran, Valther, Czarny Kieł, Smokbójca i sekretarz Ragnarsona, uczony z Hellin Daimiel imieniem Derel Prataxis, również zsiedli z koni. Valther położył się na brzuchu w świeżej trawie, źdźbło wystawało mu z zębów. Przyszywany brat Ragnarsona, Czarny Kieł, w ciągu kilku sekund już chrapał. Zaczęło się wszystko jako polowanie na dzika. Naganiacze byli już w lesie, starając się wypłoszyć zwierzynę. Pozostałe grupy szły po ich obu bokach, kilkaset jardów z tyłu. Ale Bragi opuścił stolicę tylko po to, by uciec przed nawałem obowiązków. Pozostali rozumieli. –Czasami – w zadumaniu oznajmił Ragnarson kilka minut później – wydaje mi się, że lepiej nam było dawno temu, kiedy jedynym powodem do zmartwień był następny posiłek.

Smokbójca, szczupły, twardy brunet, pokiwał głową. –To miało swoje dobre strony. Nie musieliśmy się przejmować niczym innym. Ragnarson machnął dłonią gestem zdradzającym zagubienie. –Tutaj jest spokojnie. Nic nas nie rozproszy. Smokbójca wyprostował nogę, trącił nią Czarnego Kła. –Hm? Co się dzieje? –O to właśnie chodzi – powiedział Bragi. – Coś się dzieje. Spokój panował już od tak dawna, że pierwsze zmarszczki wydarzeń, chociaż subtelne, natychmiast wywołały w nim pełną niepokoju czujność. Jego towarzysze również to wyczuli. Valther jęknął: –Mogę się tym zająć. Płynny rytm codziennego życia w Vorgrebergu zaczął się jakby lekko jąkać i potykać. Ogólny niepokój nawiedzał wszystkich, od żyjących w pałacu po mieszkańców slumsów. Była po temu przynajmniej jedna znana wszystkim przyczyna. Niedyspozycja królowej. Ale Bragi nikomu nic na ten temat nie mówił. Nawet swemu bratu. –Coś się dzieje – upierał się Ragnarson. Prataxis zerknął w jego stronę, delikatnie pokręcił głową i wrócił do swej kaligrafii. Uczeni z Hellin Daimiel przyjmowali tego rodzaju posady. Umożliwiały im zdobycie wiadomości z pierwszej ręki. Prataxis był historykiem Pomniejszych Królestw. Prowadził dokładne zapiski w sprawie wszystkich wydarzeń, jakie działy się wokół człowieka, u którego służył. Pewnego dnia, kiedy już wróci do Rebsamenu, napisze definitywną monografię okresu historycznego za czasów Ragnarsona. –Coś się gromadzi, zbiera się – ciągnął Bragi. – Cicho, poza zasięgiem wzroku. Czekajcie! Gestem dał znak, by zamilkli. Jeden po drugi również zrozumieli dlaczego. Śmiała wiewiórka podeszła, by sobie ich dokładnie obejrzeć. W miarę jak czas upływał i mały szelma nie widział żadnego zagrożenia, podchodził coraz bliżej. Potem jeszcze bliżej. Tych pięciu twardych mężczyzn, te poszczerbione miecze, weterani najbardziej ponurych, krwawych łaźni, jakie znał świat, patrzyli w namyśle na zwierzątko. APrataxis obserwował ich. Jego pióro poruszało się szybko po papierze, gdy notował, że potrafili odnaleźć przyjemność w prostych rzeczach, w naturalnym pięknie stworzenia. Nie była to cecha charakteru, z którą skłonni byliby się zdradzić w teatrze pałacu. Pałac stanowił okrutną scenę, nie pozwalającą aktorom nawet na moment wytchnienia od granych ról. Wiewiórka ostatecznie znudziła się i pobiegła dalej. –Jeżeli chociaż trochę racji jest w tych rzeczach z reinkarnacją, nie miałbym nic przeciwko odrodzeniu się następnym razem w skórze wiewiórki – zauważył Turran. – Oczywiście, gdyby nie było sów, lisów, sokołów i innych takich. –Zawsze będą drapieżniki – zareplikował Czarny Kieł. – Jeśli o mnie chodzi, jestem zadowolony ze swojej pozycji na szczycie. My, dwunogi, jesteśmy numerem jeden. Nic nas nie zabija. Z wyjątkiem nas samych. –Haaken, kiedy to zabrałeś się do filozofowania? – zapytał Bragi. Jego przyrodni brat był milczącym, solidnym mężczyzną, którego najbardziej znaczącą cechą charakteru było to, że bez reszty można było na nim polegać. –Filozofowanie? Nie potrzeba geniusza, żeby wiedzieć, że będąc ludźmi, jesteśmy na pierwszym miejscu. Zawsze możesz zawołać i zebrać oddział, by poradzić sobie z każdym stworem, który przysparza ci kłopotów. Jak to się niby stało, że w tej części świata nie ma już lwów czy wilków? Wszystkie udały się na tę porę roku do Ipopotam? –Mój przyjacielu – oznajmił Prataxis. – Obdarłeś go niemalże do szkieletowej postaci, ale nadal mamy do czynienia z argumentem filozoficznym. Czarny Kieł spojrzał spode łba na uczonego, niepewny, czy nie szydzą z niego. Antyintelektualne nastawienie starego wiarusa było jego powodem do dumy. –Nie zajdziemy daleko, rozważając takie kwestie – powiedział Ragnarson. – Ale być może cisza pozwoli nam coś wymyślić. Oto zadanie, moi przyjaciele. Co się dzieje? Valther wypluł źdźbło trawy. Szukając następnego, powiedział: –Ludzie robią się nerwowi. Jedyną rzeczą, o której wiem, która jest konkretna, to to, że martwią się, ponieważ Fiana zamknęła się w Karak Strabger. Jeśli ona umrze… –Wiem. Następna wojna domowa. –Czy nie możesz skłonić jej, by wróciła? –Nie, póki nie dojdzie do siebie. – Bragi po kolei spoglądał im w oczy. Czy wiedzieli? Bardzo pragnął, by to przeklęte dziecko pośpieszyło się i wtedy będzie miał spokój z całym cholernym zamieszaniem. Myślami wrócił do tej nocy, kiedy mu wreszcie powiedziała. Leżeli na sofie w jego gabinecie podczas jednej z tych rzadkich okazji, gdy mieli sposobność bycia razem. Kiedy pozwolił swej dłoni wędrować powoli w dół jej smukłego brzucha, zapytał: –Może zbyt dużo jesz tej bakławy? Trochę przybrałaś… Nigdy nie był zbyt delikatny, dlatego nie zaskoczyły go jej łzy. Po chwili jednak wyszeptała:

–Nie tyję. Kochany… jestem w ciąży. –O, cholera. – Poczuł, jakby po całym jego wnętrzu rozbiegło się stado myszy w panice. Co, u diabła, miał teraz zrobić? Co powie Elana? Już dostatecznie dużo podejrzewała… – Myślałem… Doktor Wachtel powiedział, że nie możesz mieć więcej dzieci. Po Carolan miałaś być bezpłodna. –Wachtel się pomylił. Przykro mi. – Przytuliła się do niego, jakby próbowała wpełznąć do kryjówki. –Ale… Cóż… Dlaczego mi nie powiedziałaś? – Minęło już dużo czasu. Tylko umiejętnie uszyta suknia skrywała wszystko przed oczyma widzów. –Z początku sama nie potrafiłam uwierzyć. Sądziłam, że może chodzi o coś innego. Apotem nie chciałam, żebyś się martwił. Cóż… tak… faktycznie oszczędziła mu zmartwień, przynajmniej aż do tej chwili. Ponieważ i tak właściwie nic innego nie miał do roboty, jak tylko się zamartwiać. Jeśli skandal nabierze charakteru publicznego, zbyt wielu ludziom można w ten sposób wyrządzić krzywdę: Elanie, jemu, jego dzieciom, Fianie, Kavelinowi. Spędził mnóstwo czasu, przeklinając własną głupotę. W niewielkim zaś stopniu skłonny był przyznać, że główną obiekcję stanowił strach, by nie dać się złapać. Prawdopodobnie dalej brałby ją do łóżka, gdyby udało mu się wykpić z tej sprawy. Zanim jej sylwetka zmieniła się na tyle, by wywołać publiczne plotki, Fiana zabrała ze sobą wiernych służących oraz Gjerdruma i przeniosła się do Karak Strabger w Baxendali, gdzie Ragnarson wygrał bitwę, którą Kavelin świętował podczas Dnia Zwycięstwa. Jej skargi na wyczerpanie duchowe nie były wcale takie niewiarygodne. Czasy, w których przyszło jej panować, nie były łatwe, rzadko kiedy mogła sobie pozwolić choćby na chwilę wytchnienia. Dźwięk rogów przywołał go do rzeczywistości. –Ruszyła zwierzyna – zauważył Smokbójca, wstając. –Idźcie – powiedział Bragi. – Myślę, że raczej chyba polezę tutaj i zdrzemnę się trochę. Haaken, Reskird, Turran i Valther byli przyzwyczajeni do bardziej aktywnego życia. Poszli. Lepszy wypoczynek zapewni im polowanie. –Aty, Derel? –Żartujesz? Taki stary, gruby i leniwy jak ja? Poza tym nigdy nie widziałem sensu w ściganiu jakiegoś zwierza przez las, przy czym tylko można sobie kark skręcić. –To daje ci poczucie wszechwładzy. Chociaż przez chwilę jesteś świetny. Oczywiście, niekiedy trochę obrywasz, jeśli zwierzyna cię zrani albo zagna na drzewo. – Zachichotał. – Cholernie trudno zachować godność, jeśli wisisz na gałęzi, a pod tobą wściekły odyniec próbuje urwać kawałek twojej dupy. Wtedy zaczynasz się zastanawiać. I dochodzisz do tego, że to, co Haaken powiedział o nas jako głównym zwierzęciu świata, nie zawsze jest słuszne. –Czy możesz rozwiązać tę szaradę w ciągu najbliższych dwóch miesięcy? –Co? –Moje obliczenia dowodzą, że dziecko przyjdzie na świat za miesiąc. Będzie potrzebowała jeszcze jednego miesiąca, by dojść do siebie na tyle, aby móc się pokazać… Oczy Ragnarsona stały się nagle zimne i okrutne. –Aponadto – oznajmił Prataxis, którego nie sposób było onieśmielić, ponieważ w Hellin Daimiel uczeni mogli głosić najbardziej skandaliczne i oszczercze uwagi, nie narażając się przy tym na żadne konsekwencje – istnieje możliwość, aczkolwiek bardzo niewielka, że umrze przy porodzie. Czy wziąłeś pod uwagę wszystkie polityczne konsekwencje? Czy podjąłeś stosowne kroki? Kavelin może w jednej chwili stracić wszystko, co wy dwoje zbudowaliście. –Derel, spacerujesz po cienkiej linie. Lepiej uważaj. –Wiem. Ale znam ciebie. I mówię teraz o tym tylko dlatego, że ktoś musiał wreszcie poruszyć tę kwestię i każdą ewentualność należy wziąć pod uwagę. Ostatnimi czasy śmierć coś często porażała Pomniejsze Królestwa. Książę Raithel w zeszłym roku. Ale on był stary. Wszyscy się tego spodziewali. Ale król Shanight w Anstokinie odszedł podczas zimy, w okolicznościach wciąż pozostawiających wiele wątpliwości. Ateraz i król Jostrandu z Volstokin pożegnał się z tym światem, nie zostawiając po sobie nikogo prócz trzęsącej się królowej, która musi wziąć wodze w dłoń. –Chcecie powiedzieć, że za ich śmiercią coś się kryje? Że Fiana może być następna? Mój Boże! Jostrand był zalany w trupa, kiedy spadł z konia. –Próbuję tylko sformułować tezę. Mroczna Pani nawiedza kolejne domy panujących Pomniejszych Królestw. A Fiana z pewnością jest podatna na ciosy. Ta ciąża w ogóle nie powinna się zdarzyć. Spłodzenie dziecka Shinsanu zrujnowało jej organy wewnętrzne. Ma kłopoty, nieprawdaż? Trzeba było być człowiekiem szczególnego rodzaju, żeby się nie obrazić z powodu bezpośredniości uczonych z Hellin Daimiel. Ragnarson bardzo szczycił się swoją tolerancją, swoim spokojem. Jednak w obecnej chwili miał trudności, by dojść do ładu z Prataxisem. Ten człowiek mówił o rzeczach, o których nigdy nie dyskutowało się

otwarcie. –Tak. Tak właśnie jest. Martwimy się. „My” oznaczało tutaj jego, Gjerdruma oraz doktora Wachtela, królewskiego medyka. Fiana była tak przerażona, że na poły odchodziła od zmysłów. Przekonana była, że musi umrzeć. Ale Bragi ignorował to. Elana była matką dziesięciorga dzieci, z których dwoje nie przeżyło, i za każdym razem przechodziła przez identyczną histerię. –Zmieńmy temat. Myślałeś o pułkowniku Oryonie? –O tym aroganckim małym gadzie? Odczuwam pokusę, by go wychłostać. Albo odesłać do domu… z głową pod pachą. Zastępstwo przysłane mu za Balfoura uznał za nieznośnie denerwujące. Ostatnie pogróżki Wysokiej Iglicy, dotyczące rychłego ściągnięcia wojennych długów Kavelina, nie poprawiły jego nastawienia. Bragi uważał również, że tamten zbyt wiele szumu robi wokół zniknięcia Balfoura. Zastanawiał się często, czy było ono w jakikolwiek sposób związane ze zmianą polityki Wysokiej Iglicy wobec Kavelina. Chociaż był rzeczywistym generałem w ich rejestrach, w ciągu ostatnich dwudziestu lat niewiele miał wspólnego z Gildią Najemników. Wysoka Iglica awansowała go systematycznie, jak podejrzewał wyłącznie dlatego, że w ten sposób utrzymywała więzi, które cytadela mogła zechcieć kiedyś wykorzystać. Natomiast ich cele strategiczne stanowiły dlań całkowitą zagadkę. –Tak naprawdę – oznajmił – skarbiec zebrał już dostatecznie dużo, żeby ich spłacić. Tylko że oni jeszcze o tym nie wiedzą. Wedle mego mniemania, chcą nam zrobić dokładnie to samo, co wcześniej zrobili małym państewkom na wybrzeżu. Przygwoździć nas, byśmy musieli oddać im jakiś majątek. Być może nawet kilka tytułów wraz z posiadłościami dla swoich starców. Taki jest wzorzec ich działania. –To możliwe. Od wieku już rozwijają swoją bazę ekonomiczną. –Co? –Mój przyjaciel badał dokładnie politykę i praktyki gildii. Naprawdę interesująco zaczyna być, gdy prześledzi się cyrkulację pieniądza oraz przyjmowanych zamówień. Kłopot wszakże polega na tym, że wzorzec nie jest dość kompletny, by zdradzić strategiczne cele. –Aty, co myślisz? Czy lepiej byłoby im oddać jedną lub dwie baronie? Jeden z tych niedziedzicznych tytułów, które stworzyliśmy po wojnie? –Zawsze możecie je później znacjonalizować… kiedy uznacie, że będziecie w stanie powiesić ich głowami w dół. –Jeśli zapłacimy, niewiele zostanie na nieprzewidziane wypadki. –Odnowienie kontraktu jest już prawie przesądzone. W Zgromadzeniu nie będą temu towarzyszyły szczególnie życzliwe nastroje. –W moim sercu zresztą również nie. – Ragnarson obserwował promienie słońca bawiące się w chowanego między liśćmi. – Trudno mi samego siebie przekonać, że ich potrzebujemy, skoro od siedmiu lat nie mieliśmy kłopotów. Ale armia jeszcze nie jest zdolna do poważniejszej operacji. Prawdziwym kosztem wojny było niemalże całkowite zniszczenie tradycyjnej struktury militarnego przywództwa w Kavelinie, mianowicie nordmeńskiej szlachty. Setki z nich poległy w rebelii przeciwko Fianie. Setki poszły na wygnanie. Kolejne setki uciekły z królestwa. Ludziom, których Bragi zaciągnął do szeregów, nie brakowało woli, lecz prostych struktur dowodzenia. Zdołał częściowo zaradzić temu, wykorzystując weteranów, których przywiódł wówczas do Kavelina, tworząc kilka przyzwoitych regimentów piechoty. Ale dyplomatycznie mówiąc, militarna siła państwa wciąż zależała od obecności gildii. Ich jeden regiment cieszył się większym szacunkiem niźli jego siedem rodzimych. Kavelin miał chciwych sąsiadów, a ich zamiary w sytuacji, gdy trzy kraje straciły swoich panujących podczas ostatniego roku, były niepewne. –Gdyby udało mi się przeprowadzić akt o uzbrojeniu… Wkrótce po zakończeniu wojny Fiana ogłosiła, że każdy wolny mężczyzna powinien się wyposażyć w miecz. Pomysł był Ragnarsona, który nie docenił jego kosztów. Nawet zupełnie prosta broń była droga. Niewielu chłopów dysponowało pieniędzmi. Rozdzielanie zdobytej broni pomogło jedynie w niewielkim stopniu. Tak więc przez te wszystkie lata próbował przeprowadzić w Zgromadzeniu prawa, które zezwolą jego Ministerstwu Wojny uzbroić lud. Potrzebował tego aktu, ponieważ wówczas mógłby się pozbyć najemników. Zgromadzenie natomiast najpierw chciało się pozbyć najemników. Impas. Bragi przekonywał się, że polityka jest dla niego niby kolec w tylnej części ciała. Powrócili Reskird i Haaken, potem Turran i Valther. Z pustymi rękoma. –Ten dzieciak, Trebilcock, oraz Rolf dorwali się tam wcześniej – wyjaśnił Reskird. – W każdym razie i tak locha okazała się stara i twarda. –Kwaśne winogrona? – zachichotał Bragi. – Valther, miałeś już jakieś wieści od Szydercy? Albo o nim? Minęło ponad pół roku, kiedy wysłał grubasa na południe. Odtąd tamten nie dawał znaku życia. –Zaczyna mnie to martwić – przyznał Valther. – Dwa miesiące temu uczyniłem z tej sprawy priorytet, kiedy tylko

usłyszałem, że Haroun opuścił swe obozy. Wyruszył na północ. Nikt nie wie dokąd ani dlaczego. –ASzyderca? –Praktycznie rzecz biorąc, ani widu, ani słychu. Przeszukałem cały kraj aż do Sedlmayr. Nigdy tam nie dotarł. Lecz jeden z moich ludzi natrafił na plotkę, iż ponoć widziano go Uhlmansieku. –To daleka droga z Sedlmayr… –Wiem. I nie był sam. –Kto był z nim? –Nie wiemy. Najbliższe rysopisu stwierdzenie, jakim dysponuję, głosi, że jednym z nich był jakiś jednooki. –To cię martwi? –Jest pewien jednooki imieniem Wilis Northen, alias Rico, który już od wielu lat znajduje się na mojej liście. Sądzimy, że pracuje dla El Murida. –I? –Northen zniknął mniej więcej w tym samym czasie. –Ho, ho. Sądzisz, że El Murid go dostał? Jakie są szanse? –Nie mam pojęcia. To jest raczej hipoteza. –Dobrze więc. Zastanówmy się. Szyderca pojechał, żeby zobaczyć się z Harounem. Przejęli go agenci El Murida. Pytanie brzmi: skąd wiedzieli? –Właśnie. To martwi mnie znacznie bardziej niźli kwestia, gdzie jest Szyderca. Może to bowiem nas kosztować wszystko. Próbowałem rozwiązać tę zagadkę na wszelkie sposoby, jakie tylko byłem w stanie wymyślić. Nie mogę znaleźć najmniejszego przecieku. Próbowałem karmić informacjami wszystkich, którzy byli na miejscu, gdy namawialiśmy Szydercę, by podjął się zdania. Rezultaty? Żadne. Ragnarson pokręcił głową. Znał tych ludzi. Już wcześniej zawierzał im swoje życie. Ale jakaś cała rzecz przeciekła. Czy Szyderca komuś powiedział? Tak właśnie działa umysł szpiega. Musi być jakiś spisek, jakiś związek. Zbiegi okoliczności nie są brane pod uwagę. Habibullah nie miał zielonego pojęcia o celu misji Szydercy. Zwyczajnie wysłał swoich agentów, żeby schwytali człowieka, opierając się na wieściach, które stanowiły powszechny temat rozmów w dzielnicy siluro, mianowicie że wyrusza do Sedlmayr. Szyderca osobiście rozpowszechniał tę opowieść. Mężczyzna w czerni miał inne źródła. –Zajmuj się tym dalej. W rzeczy samej dobrze byłoby nawiązać kontakt z ludźmi Harouna. –Przepraszam? –Haroun ma tutaj swoich ludzi. Wiem nieco o twojej pracy. W swoim czasie sam się tym trochę zajmowałem. Przyznaj. Ty ich znasz i oni znają ciebie. Poproś ich, żeby go odnaleźli. Możesz też porozmawiać z naszymi przyjaciółmi z Altei. Są w bezpośrednim kontakcie. Nawet jeśli się przekonasz, że nic nie wiedzą, już coś będziemy mieli. Będziemy wiedzieli, że Szyderca nie dotarł do obozów. Ach. Zapytaj marena dimura. Oni wiedzą, co się dzieje na wzgórzach. –Stamtąd mam właśnie tę plotkę o Uhlmansieku. Marena dimura byli pierwotnymi mieszkańcami tych terenów, żyli tu, zanim jeszcze Ilkazar zainicjował falę migracji, które sprowadziły na te ziemie pozostałe trzy grupy ludności: siluro, wessończyków i nordmenów. Na poły nomadne plemiona marena dimura trzymały się obszarów leśnych i górskich – nade wszystko cenili niezależność. I chociaż pomagali jej podczas wojny domowej, odmówili jednak uznania Fiany za prawomocną monarchinię Kavelina. Całe wieki po Podboju wciąż jeszcze postrzegali pozostałych jako okupantów… Aczkolwiek niewiele wysiłku wkładali w to, by odmienić sytuację. Brali pomstę, kradnąc kury i owce. Była wczesna wiosna. Słońce powoli toczyło się po niebie ku zachodowi. Zerwał się lekki popołudniowy wiatr, który przyniósł chłód. Drżąc, Bragi ogłosił: –Wracam do miasta. O zmierzchu będzie już cholernie zimno. Atyle czasu miała im zabrać droga do domu. Prataxis i Valther przyłączyli się do niego. Mieli pracę do wykonania. –Powinieneś od czasu do czasu odwiedzić swoją żonę – zwrócił się Ragnarson do Valthera. – Gdybym miał żonę, która tak wygląda, nie wychodziłbym nawet do sklepu. Valther spojrzał na niego dziwnie. –Elana nie jest zła. Aty zostawiasz ją samą właściwie przez cały czas. Poczucie winy szarpnęło sumieniem Ragnarsona. To była prawda. Jego obowiązki otwierały powoli przepaść między nim a Elaną. I nie tylko ją zaniedbywał. Także dzieci – rosły, jakby były mu zupełnie obce. Przestał więc napominać Valthera. Jego małżeństwo było nawet jeszcze bardziej udane niż związek Szydercy. –Tak. Tak. Masz rację. Minie jeszcze kilka dni, zanim będę miał tę rzecz z nowym uzbrojeniem. Może nasadzę dzieci na Nepanthe i zabiorę gdzieś Elanę. Koło jeziora Tutntine jest ponoć piękna okolica. –Brzmi znakomicie. ANepanthe z pewnością spodoba się, gdy będzie mogła je dostać. Powoli zaczyna wariować, siedząc zamknięta sama z Ethrianem.

Nepanthe zatrzymała się w pałacu. Ale w całym zamku Krief nie było dzieci w wieku jej syna. –Być może powinna przenieść się do mnie? Rodzina Ragnarsona zajmowała dom będący wcześniej własnością jednego z buntowników, lorda Lindwedela, który został ścięty jeszcze podczas wojny. Budynek był tak wielki, że cała zgraja dzieci, służących oraz Haaken, kiedy zatrzymywał się na noc, nie mogli go wypełnić. –Może – wymamrotał Valther. – Mój dom byłby znacznie lepszy. – Choć nie znajdował się wcale daleko od Ragnarsona. Szef służb wywiadowczych nie zawsze mówił swemu pracodawcy wszystko, co wiedział. PIĘĆ: Podróżny w czerni Na północ od Kracznodianów, od strony trolledyngjańskiego wejścia na Średnią Przełęcz, stała gospoda prowadzona przez Fritę Towarsona. Należała do jego rodziny od czasu Jana Żelaznej Ręki. W pobliżu przebiegał główny trakt handlowy wiodący z Tonderhofnu i interioru Trolledyngji, który później przekraczał góry, tworząc wątłe ogniwo łączące północ z południem. Dla wędrujących nim podróżników gospoda stanowiła pierwszą bądź ostatnią porcję wygód, następującą po lub poprzedzającą wyczerpujące przejście. W odległości wielu dni drogi próżno by szukać innego schronienia. Frita był już stary, jednak wciąż miły w obejściu, niemalże każdy rok jego małżeństwa przynosił mu potomka. Od swych gości nie wymagał wiele więcej prócz rozsądnej opłaty, skromnego zachowania oraz wieści z dalekich stron świata. W gospodzie od wieków panowały określone zwyczaje. Każdego gościa proszono, by swoją opowieścią ubarwił wieczór. Zakosami schodząca z wysokiego łańcucha górskiego ścieżka zeszłej nocy pokryła się śniegiem. Pierwsi podróżni tej wiosny wkraczali już na przełęcz z południa. Ścieżka wiła się niczym wstążka cienia, kiedy docierała do pokrytego zaspami wrzosowiska, gdzie na jej dno nie docierało światło nisko wiszącego nad horyzontem Wilczego Księżyca w pełni. Mroźny arktyczny wiatr zawodził w gałęziach kilku podobnych do szkieletów drzew. Poskręcane stare dęby wyglądały niczym przykucnięci olbrzymi, zanoszący modły do nieba dłońmi o kościstych palcach i szponach. Wiatr spiętrzył śnieg pod północnym murem otaczającym gospodę Frity. Z tej strony jego domostwo wyglądało niczym przykryty śniegiem kurhan. Ale od południowej na podróżnych czekały gościnne drzwi. Jeden z nich właśnie pokonywał bezludne wrzosowisko – drżąca czarna sylwetka na tle zalanych księżycową poświatą Kracznodianów. Miał na sobie obszerny ciemny płaszcz, którym owinął się ściśle, naciągając kaptur głęboko na czoło dla ochrony przed chłodem. Patrzył tępo pod nogi, z oczu spływały mu łzy. Policzki spalił mróz. Desperacko zastanawiał się czy uda mu się dotrzeć do gospody, chociaż już dużo wcześniej zobaczył i wyczuł dym. Przeprawa przez góry okazała się, okropna. Nie przywykł do takiego klimatu. Frita spojrzał z wyczekiwaniem, kiedy powiew zimna wpadł do gospody. Na jego twarzy wykwitł powitalny uśmiech. –Cześć! – warknął jeden z gości. – Zamknij te przeklęte drzwi! Nie jesteśmy lodowymi olbrzymami. Przybysz rozejrzał się po wspólnej sali. Siedziały w niej dokładnie trzy osoby. Żona Frity przywitała go szybkim, nieco otępiałym spojrzeniem i zaproponowała coś do picia. Sam Frita skinął na najstarszą z córek. Alowa zsunęła się ze stołka i szybko poszła do kuchni po grzane wino. –Nie! – zwróciła się do klienta, którego mijała po drodze do przybysza. Frita zachichotał. Potrafił rozpoznać „tak”, kiedy już je słyszał. Gość przyjął wino, przycupnął obok kominka. –Wkrótce będzie mięso – poinformowała go Alowa. – Pozwolisz, żebym wzięła twój płaszcz? – Jej blond włosy kołysały się kusząco, kiedy odgarniała ich pasma z twarzy. –Nie. – Dał jej monetę. Przyjrzała się jej, zmarszczyła brwi, rzuciła ojcu. Frita wbił wzrok w pieniądz. Był dziwny. Rzadko widywał podobne. Zamiast jakiegoś popiersia była na nim korona oraz skomplikowane litery. Niemniej było to prawdziwe srebro. Alowa znowu zapytała gościa o płaszcz. –Nie. – Podszedł do stołu, usiadł, oparł się na blacie, jakby miał zasnąć, kładąc głowę na przedramionach. Teraz zaczną się kłopoty, pomyślał Frita. Nie będzie w stanie zasnąć, póki nie wyświetli zagadki. Poszedł za nią do kuchni. –Alowa, zachowuj się. Człowiek potrzebuje trochę prywatności. –Czy to może być ten? –Ten, czyli który? –Ten, na którego czeka obserwator? Frita wzruszył ramionami. –Wątpię. Zważ moje słowa, dziewczyno. Niech sobie siedzi w spokoju. To jest twardy mężczyzna. Przelotnie

zauważ wyraz twarzy tamtego, kiedy odwracał się od ognia. Gdzieś czterdziestka, pomarszczony szczupły, ciemnooki, smagły z okrutną linią nosa i okrutnymi zmarszczkami wokół ust. Kiedy się poruszał, towarzyszyło temu pobrzękiwanie metalu. Spracowana rękojeść miecza wystawała z rozcięcia w płaszczu. –To nie jest żaden kupiec próbujący jako pierwszy zagwarantować sobie najlepsze futra. Frita wrócił do wspólnej sali. Panowała w niej cisza. Garstka podróżnych czekała, by gość opowiedział coś o sobie i o swoich interesach. Ciekawość Frity rosła z każdą chwilą. Tamten nawet nie odrzucił kaptura. Czy jego twarz była aż tak przerażająca? Czas mijał, po większej części w całkowitym milczeniu. Gość zupełnie zepsuł panujący przed jego przybyciem nastrój, kiedy to były i śpiewy, i żarty, i rubaszne ubieganie się o wdzięki Alowy. Jadł w milczeniu, skryty w cieniu kaptura. Nastrój Alowy stopniowo zmieniał się z pełnego zaciekawienia oczarowania w poczucie krzywdy. Nigdy jeszcze nie spotkała w swym życiu mężczyzny tak nieczułego na jej wdzięki. Frita zdecydował, że nadszedł już czas na opowieści. Jego goście zbyt dużo pili, chcąc czymś wypełnić czas. Nastrój stawał się coraz bardziej ponury. Potrzebne było coś, co nieco go rozjaśni, zanim alkohol doprowadzi do burd. –Brigetta, przyprowadź dzieciaki. Skinąwszy głową, jego żona wstała od szycia, wyrwała młodsze dzieci z wieczornej drzemki, a starsze oderwała od prac kuchennych. Frita zmarszczył brwi na najmłodsze, które natychmiast zaczęły się bawić z psami jednego z podróżnych. –Czas na opowieści – oznajmił. Przy stole zasiadło ledwie siedmioro ludzi, łącznie z nim. Dwoje z pozostałych to były jego żona oraz Alowa. –Obyczaj panujący w domostwie. Nieobowiązkowy. Ale kto opowie najlepszą historię, nie płaci. – Jego spojrzenie spoczęło na tym, którego zwali obserwatorem – małym, nerwowym jednookim hultaju. Przybył niemalże rok temu w towarzystwie dysponującego sporymi środkami dżentelmena, który zachowywał się niczym uciekinier. Dżentelmen zostawił obserwatora i pośpieszył na północ, jakby ścigała go zagłada. Jednak późniejsze wydarzenia na nic takiego nie wskazywały. Frita nie lubił obserwatora. Był ponury, niemiły, małostkowy. Jedyną wyróżniającą go cechą była tłusta sakiewka. Alowa kazała mu płacić za to, co każdemu innemu dawała za darmo, napomknęła też kiedyś, że jego gusta są okrutne. Jeden z gości powiedział: –Pochodzę z Itaskii, gdzie byłem niegdyś kupcem i żeglarzem. – I przedstawił opowieść o ponurych bitwach morskich z korsarzami wysp, w których żadna ze stron nie okazywała drugiej choćby śladu miłosierdzia. Frita słuchał półuchem. Waśnie itaskiańskich magnatów żeglugi z Czerwonym Bractwem stanowiły stały motyw współczesnej historii. Drugi gość rozpoczął swą opowieść: –Pewnego razu przyłączyłem się do ekspedycji na teren Czarnego Lasu i tam usłyszałem tę historię. – Apotem rozwinął zabawny wątek o bezzębnym smoku, który miał straszliwe problemy ze znalezieniem odpowiednio delikatnego mięsa. Najmniejsze dzieci były urzeczone. Frita jednak słyszał ją już wcześniej. Nienawidził ogłaszać zwyciężczynią starej opowieści. Ale ku jego zaskoczeniu obserwator również chciał opowiedzieć swoją historię. Od miesięcy już nie dbał o to. Wstał, aby ściągnąć uwagę słuchaczy, a potem, opowiadając, szeroko wymachiwał dłońmi. Miał kłopoty z władzą w lewej ręce. Frita widział ją obnażoną. W przeszłości musiał odnieść naprawdę poważną ranę. –Dawno temu i daleko stąd – zaczął obserwator na modłę bajarzy – w czasie, kiedy jeszcze elfy wędrowały po ziemi, żył sobie wielki król elfów. Miał na imię Micalgilad, a jego namiętnością były podboje. Był potężnym wojownikiem, niepokonanym w bitwie czy pojedynku. On i jego dwunastu paladynów byli czempionami świata, póki nie nastąpiły wydarzenia, o których właśnie wam opowiem. Frita zmarszczył brwi, odchylił się na krześle. Była to baśń, której nigdy dotąd jeszcze nie słyszał. Szkoda że opowiadający tak kiepski był w swej sztuce. –Pewnego dnia u bram zamku króla elfów stanął rycerz. Na jego tarczy widniał nie znany nikomu herb. Koń był dwakroć naturalnej wielkości i czarny niczym węgiel. Strażnicy przy bramie odmówili mu przejścia. Zaśmiał się i brama runęła. Tak, pomyślał Frita, to byłaby znakomita opowieść w ustach kompetentnego bajarza. Obserwator opisał pojedynek króla elfów z Tym Który Się Śmiał, który nastąpił po tym, jak obcy pozabijał już jego dwunastu czempionów. Potem walczył z samym królem, który zwyciężył go, uciekając się do podstępu, ale nie potrafił go zabić ze względu na niemożliwe do skruszenia czary zbroi. Frita pomyślał, że wie już, dokąd wszystko zmierza. Słyszał już tak wiele opowieści, że nawet zakończenia najlepszych potrafił przewidzieć. Była to moralna przypowieść o próżności wysiłków uniknięcia nieuchronnego. Król elfów cisnął swego przeciwnika na kupę gnoju pod zamkiem i tam też Ten Który Się Śmiał obiecał mu kolejny, jeszcze straszliwszy pojedynek. I, jak to nietrudno przewidzieć, następnym razem, gdy król elfów udał się