1. ROWNINA STRACHU
Martwe, pustynne powietrze mialo wlasciwosci soczewki. Jezdzcy wydawali sie
zamrozeni w czasie, jakby poruszali sie w miejscu. Wzielismy obrotomierz. Nie
moglem uzyskac tej samej liczby przy dwoch obrotach.
Lekki podmuch wiatru zajeczal w koralu i poruszyl liscmi Starego Ojca Drzewa,
ktore zaszelescily mu do wtoru. Od strony polnocnej na horyzoncie pojawily sie
migoczace swiatla jak dalekie blyskawice toczacych wojne bogow.
Rozlegl sie chrzest piasku. Odwrocilem sie. Milczek wskazal na mowiacego
menhira, ktory musial pojawic sie w ciagu ostatnich kilku sekund. Pelzajace skaly.
Zachowuja sie, jakby to byla zabawa.
–Obcy sa na Rowninie – powiedzial menhir.
Kiedy zerwalem sie na rowne nogi, zachichotal. Smiech menhirow to
najokropniejsze i zlowrogie brzmienie, jakie mozna sobie wyobrazic w tej
zaczarowanej historii. Z ponura mina ukrylem sie w cieniu menhira.
–Robi sie tu goraco – warknalem.
–To Jednooki i Goblin wracaja z Grabarza – oznajmil menhir.
Oczywiscie, on mial racje, a ja sie mylilem. Moje nastawienie bylo jednostronne.
Patrol powrocil o miesiac pozniej. Martwilismy sie, poniewaz wojska Pani coraz
czesciej przekraczaly granice Rowniny Strachu.
Glaz znow zachichotal. Mial juz trzynascie stop wysokosci, a byla to dopiero
polowa jego wielkosci, choc glazy rzadko pokazuja wiecej niz pietnascie stop swego
kamiennego cielska.
Jezdzcy zblizali sie, choc trudno bylo to zauwazyc. Przeklete nerwy. Nastaly
beznadziejne czasy dla Czarnej Kompanii. Nie bylo nas stac na straty. Kazdy, kto
ginal, byl wieloletnim przyjacielem. Przeliczylem jeszcze raz. Tym razem zgadzalo sie,
ale jeden kon byl bez jezdzca… Zadrzalem mimo upalu.
Jezdzcy zmierzali do potoku, trzysta jardow od kryjowki, z ktorej ich
obserwowalismy. Wedrujace drzewa przy brodzie poruszyly sie, mimo ze wiatr
ucichl.
Jezdzcy poganiali wierzchowce. Musialy byc bardzo zmeczone, gdyz opieraly sie, a
przeciez wiedzialy, ze sa prawie w domu. Przeszly przez brod, rozpryskujac wode.
Usmiechnalem sie i klepnalem Milczka w plecy. Wrocili wszyscy, co do jednego.
Milczek porzucil swa zwykla powage i rowniez usmiechnal sie. Elmo wysliznal sie z
korala i wyszedl naszym braciom na spotkanie. Otto, Milczek i ja pospieszylismy za
nim.
Za naszymi plecami wzeszlo poranne slonce – wielka krwawa kula.
Mezczyzni rozsiodlali konie. Usmiechali sie, ale wygladali zle. Najgorzej Jednooki i
Goblin. Coz, wrocili na terytorium, na ktorym ich czarnoksieska moc byla
bezuzyteczna. W poblizu Pupilki niczym nie roznili sie od reszty braci.
Obejrzalem sie. Pupilka, cala w bieli, stala w cieniu wyjscia z tunelu. Wygladala jak
widmo.
Mezczyzni usciskali sie, a potem odezwal sie w nich stary nawyk. Wszyscy zgodnie
twierdzili, ze byl to po prostu kolejny dzien sluzby.
–On jest stamtad? – zapytalem Jednookiego, wskazujac na nieznajomego, ktory z
nimi przyjechal.
–Tak. – Wyschniety Murzyn wydal mi sie mniejszy niz dotychczas.
–Dobrze sie czujesz?
–Dostalem strzala – potarl bok. – Otwarta rana.
–Prawie nas dorwali – zaskrzeczal za jego plecami Goblin. – Scigali nas caly
miesiac. Nie moglismy sie ich pozbyc.
–Zejdzmy do jaskini – powiedzialem do Jednookiego.
–Rana nie jest zainfekowana. Oczyscilem ja – rzekl Jednooki.
–Nadal chce ja obejrzec – nalegalem, choc nie watpilem w jego umiejetnosci. Byl
moim asystentem, odkad zwerbowalem go jako lekarz Kompanii. Jednak teraz to ja
bylem odpowiedzialny za jego zdrowie.
–Czekali na nas, Konowale.
Pupilka wycofala sie do naszej podziemnej siedziby. Slonce wciaz mialo krwawy
kolor, pozostalosc po minionej burzy. Cos duzego przelecialo na tle jego tarczy.
Latajacy wieloryb?
–Zasadzka? – Obejrzalem sie na patrol.
–Moze nie konkretnie na nas, ale wpakowalismy sie w nia. Oni byli w kuli.
Patrol mial podwojna misje: skontaktowac sie z naszymi stronnikami w Grabarzu i
dowiedziec sie, czy ludzie Pani przezyli dluga przerwe oraz urzadzic najazd na
garnizon, a to w tym celu, by zaniepokoic cesarstwo wladajace polowa swiata.
–Konowal, na Rowninie sa obcy – powiedzial menhir, gdy przechodzilismy obok
niego.
Dlaczego wlasnie mi sie to przytrafia? Wielkie glazy mowia do mnie czesciej niz do
innych. Podwojny urok? Zastanawialem sie, czy nie powinienem krytyczniej
podchodzic do wiadomosci przekazywanych mi przez menhiry.
–Scigali was? – zapytalem Jednookiego.
Wzruszyl ramionami.
–Nie zrezygnowaliby – odparl.
–Co tam sie dzieje? – Ukrywajac sie na Rowninie, czulem sie, jak pogrzebany za
zycia.
Twarz Jednookiego pozostala nieodgadniona.
–Corder opowie.
–Corder? Ten facet, ktorego przywiezliscie? – Znalem go tylko z imienia. Byl
jednym z naszych najlepszych informatorow.
–Tak.
–Niedobre wiesci, co?
–Nie.
Weszlismy do tunelu prowadzacego w dol, do naszego labiryntu, smrodu, plesni,
wilgoci, do naszych malych, kroliczych nor. Miejsce bylo wstretne, ale bylo tez
sercem i dusza Buntu Nowej Bialej Rozy. Nowej Nadziei, jak szeptano wsrod
zniewolonych narodow. Kpiacej Nadziei dla tych z nas, ktorzy tutaj zyli. Bylo jak cela
wiezienna pelna szczurow, choc czlowiek mogl z niej wyjsc. Jesli nie przejmowal sie
ryzykiem czekajacym go w swiecie, w ktorym cala potega cesarstwa byla zwrocona
przeciwko niemu.
2. ROWNINA STRACHU
Corder byl naszymi oczyma i uszami w Grabarzu. Wszedzie mial kontakty, a jego
praca przeciwko Pani trwala juz kilkadziesiat lat. Byl jednym z niewielu, ktorym udalo
sie umknac przed jej gniewem z Uroku, gdzie zmiazdzyla Buntownikow.
Odpowiedzialnosc za tamta masakre ciazyla na Kompanii, ktora wtedy byla silna
prawa reka Pani i wciagnela jej wrogow w pulapke.
W Uroku zginelo cwierc miliona ludzi. Nigdy nie bylo tak rozleglej i okrutnej bitwy.
Nawet krwawa kleska Dominatora w Starym Lesie pochlonela polowe mniej ofiar.
Los zmusil nas do przejscia na przeciwna strone. Jednak nie bylo nikogo, kto
pomoglby nam w tej walce.
Rana Jednookiego byla tak czysta, jak zapewnial, ze tylko zmienilem mu opatrunek
i pozwolilem rozgoscic sie w moich kwaterach. Pupilka chciala, zeby patrol wypoczal,
zanim poprosi ich o raport. Drzalem z niepokoju, ze wiesci beda gorsze, niz
przypuszczalem.
Stary, zmeczony czlowiek. Oto kim jestem. Co sie stalo z dawnym ogniem, energia,
ambicja? Byly marzeniami minionego czasu. W smutne dni odkurzam je i pieszcze
nostalgicznie, dziwiac sie naiwnemu mlodziencowi, ktory je stworzyl.
Niepokoj przypomnial mi o starym projekcie zwiazanym z osiemdziesiecioma
funtami starozytnych dokumentow odebranych generalowi Szept, gdy my sluzylismy
Pani, a ona Buntownikom. Przypuszczalismy, ze zawieraja klucz do pokonania Pani i
Schwytanych. Studiowalem je przez szesc lat i niczego nie znalazlem. Za duzo
przygnebiajacych klesk. Ostatnio tak czesto, ze trudno bylo uswiadomic sobie
wszystkie, a co dopiero opisac w kronikach.
Od naszej ucieczki z Jalowca dokumenty staly sie czyms wiecej niz osobistymi
zapiskami. Remanent Kompanii zrodzil swego rodzaju podniecenie. Jednak
wiadomosci, ktore otrzymywalismy z zewnatrz byly tak malo wazne i niegodne
zaufania, ze rzadko trudzilem sie, by zapisywac je. Co wiecej, od zwyciestwa nad
swym mezem w Jalowcu, Pani zdawala sie pograzac w bezczynnosci jeszcze bardziej
niz my.
Oczywiscie, pozory myla. A istota Pani jest iluzja.
–Konowale!
Spojrzalem znad strony zapisanej Starym TelleKurre, ktora studiowalem juz ze sto
razy. W drzwiach stal Goblin. Wygladal jak stara ropucha.
–Co jest? – spytalem.
–Cos sie dzieje na szczycie. Lap za miecz.
Chwycilem luk i skorzana oponcze. Za stary jestem na walke wrecz. Raczej zostane
z tylu i postrzelam z luku, jesli w ogole bede musial walczyc. Podazylem za
Goblinem, sciskajac w dloni ten sam luk, ktory dostalem od Pani w czasie bitwy pod
Urokiem. Och, wspomnienia. Strzelajac z niego, pomoglem jej pozbyc sie Duszolapa
– Schwytanego, ktory wciagnal Kompanie w sluzbe Pani. Tamte dni wydawaly sie
teraz niemal prehistoryczne.
Wybieglismy prosto w promienie slonca. Wszyscy rozproszyli sie pomiedzy kaktusy
i koral. Jezdziec, zblizajacy sie jedynym prowadzacym tu szlakiem, nie byl w stanie
nas zobaczyc.
Jechal samotnie na nadgryzionym przez mole mule. Nie byl uzbrojony.
–Takie zamieszanie z powodu jednego staruszka na mule – zapytalem. Mezczyzni
szybko przebiegli przez koral miedzy kaktusami, robiac piekielny halas. Starzec
musial wiedziec, ze tam bylismy. – Lepiej popracujmy nad cichszym
przemieszczaniem sie.
–Racja.
Wiercilem sie nerwowo. Elmo przyczail sie zaraz za mna. Jedna reka przyslanial
oczy. Wygladal na starego i zmeczonego. Kazdego dnia cos przypominalo mi, ze
zaden z nas nie jest juz mlody. Do diabla, juz wtedy nie bylismy mlodzi, kiedy
przybylismy na polnoc, przez Morze Udrek.
–Potrzebujemy mlodej krwi, Elmo – westchnalem.
Elmo zasmial sie szyderczo.
Tak. Bedziemy duzo starsi, zanim to osiagniemy. Jezeli przetrwamy. Na razie
zyskujemy na czasie, majac nadzieje, ze nadejda dla nas lepsze dni.
Jezdziec przecial potok i zatrzymal sie. Kiedy podniosl rece, wyszlismy z ukrycia,
niedbale trzymajac bron. Samotny starzec w sercu obozu Pupilki nie stanowil
zagrozenia.
Elmo, Goblin i ja zeszlismy do niego.
–Dobrze sie bawiliscie z Jednookim? – zapytalem po drodze Goblina.
Przez wieki klocili sie i robili sobie kawaly, ale tutaj, gdzie obecnosc Pupilki
zakazywala tego, nie mogli bawic sie czarodziejskimi trikami.
Goblin usmiechnal sie od ucha do ucha.
–Pokonalem go.
Zblizylismy sie do jezdzca.
–Opowiesz mi pozniej.
Goblin zachichotal, wydajac z siebie dzwiek przypominajacy bulgotanie wody w
czajniczku na herbate.
–Jasne.
–Kim jestes? – zapytal Elmo przybysza.
–Pamiatki.
Nie bylo to nazwisko, lecz haslo dla kuriera z dalekiego zachodu. Nie slyszelismy go
juz od dawna. Zachodni poslancy musieli dotrzec na Rownine, mimo ze wiekszosc
prowincji ulegla Pani.
–No – odezwal sie Elmo – co masz nam do powiedzenia? Zechcesz zsiasc?
Starzec zsunal sie z grzbietu mula i oznajmil:
–Mam tu dwadziescia funtow materialu – wskazal na worek przymocowany za
siodlem. – Kazde przeklete miasto dolozylo sie do tego ladunku.
–Sam pokonales cala droge? – zapytalem.
–Kazda stope z Wiosla.
–Wiosla? To jest…
Wiecej niz tysiac mil. Nie wiedzialem, ze mamy tam kogos. Ale jest sporo rzeczy,
ktorych nie wiedzialem o organizacji utworzonej przez Pupilke. Spedzalem czas na
przegladaniu tych przekletych papierow w nadziei, ze znajde cos, czego moze wcale
w nich nie bylo.
Starzec przeszyl mnie wzrokiem, jakby chcial przejrzec na wylot moja dusze.
–To ty jestes lekarzem? Konowale?
–Tak, no i co z tego?
–Przywiozlem dla ciebie cos… osobistego. – Otworzyl swa kurierska torbe. Przez
moment wszyscy obserwowali czujnie kazdy jego ruch. Nigdy nic nie wiadomo. Ale
mezczyzna wyjal z torby paczke zawinieta w nieprzemakalna tkanine, majaca chronic
cos z drugiego konca swiata.
–Przez pol drogi padalo – wyjasnil i podal mi ja.
Zwazylem ja w dloni. Nie byla zbyt ciezka.
–Od kogo to?
Starzec wzruszyl ramionami.
–Gdzie ja dostales? – spytalem ponownie.
–Od kapitana mojej komorki – odparl.
Oczywiscie. Pupilka z wielka uwaga rozbudowywala swa organizacje i dzieki temu
bylo prawie niemozliwe, by Pani zniszczyla wiecej niz jej fragment. To dziecko bylo
geniuszem.
Elmo wysluchal reszty wiadomosci i wydal polecenia.
–Otto, zabierz go na dol i znajdz mu jakies poslanie. Odpocznij, staruszku. Biala
Roza przepyta cie pozniej.
Zapowiadalo sie interesujace popoludnie. Nie moglem sie doczekac, kiedy uslysze
raporty kuriera i Cordera, ale mialem jeszcze tajemnicza przesylke.
–Pojde zobaczyc, co to jest – poinformowalem Elmo.
Kto mogl to przeslac? – zastanawialem sie. Nie znalem nikogo poza Rownina. Coz…
Pani chyba nie wyslalaby listow do podziemia. Chociaz?
Przeszyl mnie dreszcz strachu. Przeciez obiecala, ze bedzie ze mna w kontakcie.
Mowiacy menhir, ktory ostrzegl nas przed zblizajacym sie kurierem, na dobre
zakorzenil sie przy sciezce.
–Konowale, obcy sa na Rowninie – powiedzial, gdy go mijalem.
Zatrzymalem sie.
–Co? Jeszcze wiecej? – zapytalem, ale nie odpowiedzial.
Nigdy nie pojme tych starych kamieni. Do diabla, nadal nie rozumiem, dlaczego sa
po naszej stronie. Nienawidza wszystkich przybyszow z zewnatrz, generalnie i
kazdego z osobna oraz ich czarow.
Zszedlem do mojej kwatery i oparlem luk o sciane. Usiadlem przy stole i otworzylem
paczke.
Nie rozpoznalem charakteru pisma, a na koncu nie znalazlem podpisu. Zaczalem
czytac.
3. OPOWIESC Z WCZORAJSZEGO UCHA
Konowale:
Kobieta znowu zle sie prowadzila. Bomanz rozmasowal skronie, lecz pulsowanie nie
ustalo. Zakryl oczy.
–Saita, sayta, suta – mruczal, swiszczac z wscieklosci.
Ugryzl sie w jezyk. Nie mial wplywu na swoja zone i cierpial z powodu
upokarzajacych konsekwencji mlodzienczego szalenstwa. Ach, ale co za
temperament! Co za prowokacja!
Dosc, glupcze! Studiuj ten przeklety plan.
Ani Jasmine, ani bol glowy nie ustepowali.
–Krwawe pieklo! – Odstawil ciezarki z naroznikow planu i nawinal cienki jedwab na
szklane prety, po czym ukryl plan w wydrazonym drzewcu antycznej wloczni o
lsniacej powierzchni uchwytu.
–Upiaszczony wykrylby plan w ciagu minuty – gderal.
Zacisnal zeby, weszac niebezpieczenstwo. Mial zszarpane nerwy. Obawial sie, ze
peknie przy ostatniej przeszkodzie, ze pozre go tchorzostwo i bedzie zyl na prozno.
Zyc przez trzydziesci siedem lat w cieniu siekiery swego szefa – to bardzo dlugo.
–Jasmine – mruknal. – Zawolaj loche Slicznotke. – Ktos zakolatal do drzwi. – O co
chodzi tym razem? – wrzasnal na dol Bomanz.
Jak zwykle o to samo. Dreczenie nie zwiazane z powodem jej niezadowolenia.
Przerwa w jego studiach, jako zaplata za jej urojenia, przyczynila sie, jego zdaniem,
do zmarnowania ich zycia.
Mogl stac sie waznym czlowiekiem w Wiosle. Mogl dac jej wspanialy dom pelen
rogatej sluzby. Mogl odziac ja w szaty przetykane zlotem i tuczyc miesem,
podawanym na kazdy posilek. Zamiast tego, wybral zycie uczonego, maskujac swoje
imie i profesje, wciagajac ja w ten smutek, szukajac wytchnienia w Starym Lesie. Nie
dal jej nic, procz brudu, lodowatych zim i obelg, ktorymi obrzucal ich Wieczny
Straznik.
Bomanz tupiac zszedl waskimi, stromymi i trzeszczacymi schodami. Przeklal
kobiete, splunal na podloge, wcisnal srebrnika w jej nadstawiona dlon i odeslal ja
pod pretekstem przyniesienia czegos na kolacje. Zniewaga? – pomyslal. Opowiem ci
o zniewadze, ty stara wrono. Opowiem ci, jak to jest zyc z wiecznym lamentem,
odrazajaca tepota, mlodzienczymi marzeniami…
–Przestan, Bomanz – mruknal do siebie. – Ona jest matka twojego syna. Daj jej to,
co sie jej nalezy. Ona nie zdradzila cie. – Nawet jesli, nic ich juz nie laczylo, nadal
dzielili nadzieje zwiazana z mapa na jedwabiu. Oczekiwanie bylo dla Jasmine tym
trudniejsze, ze nieswiadoma postepow poczynionych przez meza, wiedziala tylko, iz
minely blisko cztery dekady, a wciaz nie bylo widocznych rezultatow.
Zadzwieczal dzwonek przy drzwiach sklepowych. Bomanz wcielil sie w postac
sprzedawcy – grubego, lysego mezczyzny z zalozonymi na piersiach rekami,
pokrytymi siecia niebieskich zyl.
–Tokarze – uklonil sie nisko. – Nie spodziewalem sie ciebie tak szybko.
Tokar byl handlarzem z Wiosla i przyjacielem syna Bomanza, Stancila. Jego
szczerosc, uczciwosc i nienaganne maniery sprawialy, ze Bomanz widzial w nim
wlasnego ducha z czasow mlodosci.
–Nie planowalem tak szybkiego powrotu, Bo, ale antyki sa mania, ktorej nie
pojmuje.
–Chcesz kolejna partie towaru? Juz? Ogolocisz mnie – zasmial sie i pomyslal:
Bomanz, to oznacza dopelnienie pracy. Czasu straconego na badania.
–Dominacja jest goraca tego roku. Przestan lepic garnki, Bo. Kos siano i znikaj. W
przyszlym roku ten sklep moze byc tak samo martwy jak Schwytany.
–Oni nie sa… Moze sie starzeje, Tokarze. Nie bawi mnie juz zamieszanie z
Upiaszczonym. Do diabla. Dziesiec lat temu poszedlem go szukac. Dobra sprzeczka
zabija nude. Kopanie tez mnie wykonczylo. Jestem zuzyty. Chce po prostu usiasc i
patrzec, jak mija zycie – paplal Bomanz, wykladajac najlepsze antyczne miecze,
kawalki zbroi, zolnierskie amulety i niemal idealnie zachowana tarcze. Pudelko
grotow do strzal z wygrawerowanymi rozami, pare obosiecznych wloczni, starozytne
glownie zamocowane na replikach drzewc.
–Moge przyslac ci kilku ludzi. Pokaz im, gdzie kopac. Oplace ci pelnomocnictwo.
Nie bedziesz musial nic robic. Do licha, swietna siekiera, Bo. TelleKurre? Moglem
sprzedac cala barke broni TelleKurre.
–UchiTelle, aktualnie. Nie, zadnych pomocnikow. – Akurat potrzebowal bandy
mlodych zapalencow, wiszacych mu na ramionach, kiedy zajety byl swoimi
kalkulacjami.
–To tylko propozycja.
–Przepraszam. Nie miej mi tego za zle. Jasmine byla u mnie dzis rano.
–Znalazles cos zwiazanego ze Schwytanymi? – zapytal ostroznie Tokar.
Przez wszystkie dekady Bomanz ukrywal przerazenie.
–Schwytani? Czy jestem glupcem? Nie dotykalbym tego, gdybym mogl zostawic to
Monitorowi. Tokar usmiechnal sie konspiracyjnie.
–Pewnie. Nie chcemy obrazic Wiecznego Straznika. Tym niemniej… Jest w Wiosle
czlowiek, ktory dobrze zaplacilby za cos, co moglo byc przypisane jednemu ze
Schwytanych. Sprzedalby wlasna dusze za cos, co nalezalo do Pani. Jest w niej
zakochany.
–Ona byla z tego znana. – Bomanz unikal spojrzenia mlodszego mezczyzny.
Jak wiele wyjawil Stance? Czy byl to jeden z polowow Upiaszczonego? Starszy
Bomanz dal o sobie znac w najmniej stosownym momencie. Jego nerwy nie byly w
stanie zniesc tego podwojnego zycia. Kusilo go, by wyspowiadac sie dla ulgi.
Nie, do diabla! Za duzo w to zainwestowal. Trzydziesci siedem lat. Kopiac i skrobiac
kazdej minuty. Skradajac sie i udajac. Zyjac w ponizajacym ubostwie. Nie, nie
zrezygnuje. Nie teraz, kiedy jest tak blisko.
–Ja tez ja kocham, na swoj sposob – wyznal. – Ale nie stracilem zdrowego
rozsadku. Zawylbym na Upiaszczonego, gdybym cos znalazl. I to tak glosno, ze
uslyszalbys mnie w Wiosle.
–W porzadku – usmiechnal sie Tokar. – Koniec przerwy. – Siegnal do skorzanej
torby. – Listy od Stancila. Bomanz spojrzal na spora paczke.
–Nie mialem od niego zadnych wiadomosci, odkad byles tu ostatni raz.
–Moge rozpoczac zaladunek, Bo?
–Pewnie. Idz przodem – powiedzial Bomanz. Sprawial wrazenie nieobecnego. –
Zaznacz wszystko, co wezmiesz – dodal, podajac Tokarowi spis inwentarza.
–Tym razem biore wszystko, Bo – rozesmial sie. – Tylko podaj mi cene.
–Wszystko? Polowa to graty.
–Powiedzialem ci, ze Dominacja jest goraca.
–Widziales Stance'a? Jak sie ma? – zapytal, gdy przeczytal pierwszy list do polowy.
Syn nie mial mu nic konkretnego do zakomunikowania. Tylko trywialne plotki.
Obowiazkowe listy pisane przez syna do rodzicow, nie mogace wypelnic
nieskonczonej pustki.
–Chorobliwie zdrowy i znudzony uniwersytetem. Czytaj dalej, to znajdziesz
niespodzianke.
–Byl tu Tokar – oznajmil Bomanz, usmiechajac sie i przestepujac z nogi na noge.
–Ten zlodziej? – Jasmine rzucila mu ponure spojrzenie. – Pamietales o odebraniu
zaplaty? – Jej pucowata twarz wyrazala wieczne niezadowolenie. Nawet usta mialy te
sama sklonnosc.
–Przywiozl listy od Stance'a. Patrz. – Pokazal jej caly pakiet. Nie mogl sie
opanowac. – Stance przyjezdza do domu.
–Do domu? Nie moze. Przeciez ma posade na uniwersytecie.
–Bierze wolne na lato.
–Dlaczego?
–Zeby nas zobaczyc, pomoc w sklepie, zeby wyrwac sie stamtad i dokonczyc swa
prace.
Jasmine gderala. Nie czytala listow. Nie wybaczyla synowi tego, ze podzielal
zainteresowania ojca Dominacja.
–Przyjezdza tu tylko po to, zeby razem z toba wtykac nos tam, gdzie nie
powinniscie. Zgadza sie?
Bomanz ukradkiem spogladal na sklepowe okna. Jego paranoja byla
usprawiedliwiona.
–Jest Rok Komety. Duchy Schwytanych powstana, by oplakiwac przemijanie
Dominacji.
Tego lata mial nastapic dziesiaty powrot komety, ktora pojawila sie w godzinie
upadku Dominatora. Dziesieciu, Ktorzy Zostali Schwytani manifestowaloby odwaznie.
Bomanz byl juz swiadkiem jednego przejscia, kiedy latem przybyl do Starego Lasu,
na dlugo przed narodzinami Stancila. Kraina Kurhanow zrobila na nim wrazenie, gdy
spacerowaly po niej duchy.
Podniecenie scisnelo mu wnetrznosci. Jasmine mogla tego nie zauwazyc, ale znow
zblizalo sie lato. Koniec dlugiego poszukiwania. Brakowalo mu tylko jednego klucza,
a kiedy juz go znajdzie, bedzie mogl nawiazac kontakt i zaczac czerpac, zamiast
dokladac.
Jasmine zasmiala sie szyderczo.
–Dlaczego wpakowalam sie w to? Matka ostrzegala mnie.
–Kobieto, rozmawiamy o Stancilu, naszym jedynaku.
–Ach, Bo, nie nazywaj mnie okrutna stara kobieta. Oczywiscie, ze powitam go z
radoscia. Czyz ja tez nie darze go uczuciem?
–Nie wysilasz sie, zeby to okazac. – Bomanz przejrzal resztke inwentarza. – Nie
zostalo nic, procz najgorszych gratow. Na sama mysl o kopaniu, ktore mnie czeka,
bola mnie wszystkie stare kosci.
Cialem byl wprawdzie slaby, lecz silny duchem. Uzupelnianie inwentarza bylo
dobrym pretekstem do wedrowek na obrzeza Krainy Kurhanow.
–Najwyzsza pora zaczac.
–Probujesz wyciagnac mnie z domu?
–Nie zraniloby to moich uczuc.
Bomanz dokonal przegladu sklepu. Bylo tam kilka nadgryzionych przez czas
lachow, zlamane sztylety, mala lodka, ktorej nikomu nie mozna bylo przypisac,
poniewaz brakowalo trojkatnej wstawki charakterystycznej dla oficerow Dominacji.
Kolekcjonerzy nie zainteresowaliby sie rowniez koscmi zwolennikow Bialej Rozy.
Ciekawe – pomyslal. Dlaczego tak bardzo intryguje nas zlo? Biala Roza byla
bardziej bohaterska niz Dominator czy Schwytani. Zostala zapomniana przez
wszystkich, procz ludzi Monitora. Zaden wiesniak nie potrafil wymienic imion polowy
Schwytanych. Kraina Kurhanow, gdzie zlo lezy niespokojnie, jest pilnie strzezona, a
grob Bialej Rozy zaginal.
–Ani tu, ani tam – mruczal Bomanz. – Czas odszukac to miejsce. Tutaj. Tutaj.
Lopata. Rozdzka. Torby… Moze Tokar mial racje. Moze powinienem wynajac
pomocnika. Szczotki. Z pomocnikiem wydobylbym wiecej tych klamotow. Luneta.
Mapy. Nie moge ich zapomniec. Co jeszcze? Zadne wstazki. Oczywiscie, ten godny
pozalowania Men fu.
Drobiazgi zapakowal w wezelek i obwiesil sie sprzetem.
–Jasmine! Jasmine! – wrzasnal, gdy pozbieral juz lopate, grabie i lunete. – Otworz
te cholerne drzwi!
Jasmine wyjrzala przez firanki oddzielajace pomieszczenia mieszkalne.
–Trzeba bylo najpierw je otworzyc, ciemnoto. – Przeszla przez sklep z dumnie
uniesiona glowa. – Kiedy wreszcie nauczysz sie organizowac sobie prace, Bo?
Pewnie dzien po moim pogrzebie.
Szedl ulica potykajac sie i gderajac:
–Zorganizuje sobie wszystko w dniu twojej smierci. Do diabla, lepiej w to uwierz.
Chce, zebys znalazla sie w ziemi, zanim zmienisz zdanie.
4. BLISKA PRZESZLOSC: CORBIE
Kraina Kurhanow lezala daleko na polnoc od Uroku, w Starym Lesie oslawionym w
legendach o Bialej Rozy. Corbie przybyl do miasta rok po tym, jak Dominatorowi nie
udalo sie wydostac z grobu przez Jalowiec. Poddanych Pani zastal w swietnej
formie, gotowych na kazde jej skinienie. Nie bali sie juz starego zla z Wielkiego
Kurhanu, a buntownicy zostali rozgromieni. Cesarstwo nie mialo juz wrogow. Wielka
Kometa, zwiastun wszystkich katastrof, nie wroci przez kilka kolejnych dekad.
Pozostalo tylko samotne ognisko oporu – dziecko podajace sie za reinkarnacje
Bialej Rozy. Ale ono bylo zbiegiem, uciekajacym z niedobitkami zdradzieckiej Czarnej
Kompanii. Nie bylo sie czego obawiac. Pani zgniotlaby ich bez problemu.
Corbie, kulejac, szedl droga z Wiosla. Samotny, z tobolkiem na plecach. Podpieral
sie kijem. Chcial uchodzic za pozbawionego sil weterana kompanii Kulawca. Chcial
pracowac, a tutaj bylo mnostwo pracy dla niezbyt dumnego czlowieka. Wieczni
Straznicy byli dobrze oplacani, a najemnicy wyreczali ich w ciezkiej pracy.
W tym czasie pulk stacjonowal w Krainie Kurhanow. Niewielu cywili krecilo sie
wokol nich, ale Corbie bez trudu wtopil sie w tlum. Kiedy kompanie i bataliony
wyniosly sie, byl juz stala czescia krajobrazu.
Zmywal naczynia, oporzadzal konie, wyprzatal stajnie, przenosil wiadomosci,
wycieral podlogi, obieral warzywa, przyjmowal kazde zlecenie, za ktore mogl zarobic
kilka miedziakow. Byl spokojny, wysoki, ciemny, o powierzchownosci, ktora nie
przysparzala mu przyjaciol ani tez wrogow. Rzadko szukal towarzystwa.
Po kilku miesiacach poprosil o pozwolenie zajecia rozpadajacego sie ze starosci
domu. Zalezalo mu na tym domu, gdyz kiedys nalezal do czarownika z Wiosla. Z
czasem uzbieral srodki na odbudowanie go i, jak jego poprzednik-czarownik,
wypelnial misje, ktora przywiodla go na polnoc.
Dziesiec, dwanascie, czternascie godzin dziennie Corbie pracowal wokol miasta,
potem wracal do domu i dalej pracowal. Ludzie zastanawiali sie, kiedy odpoczywal.
Jesli bylo cos, co przynioslo mu ujme w oczach ludzi, to fakt, ze odmawial
calkowitego przyjecia na siebie swojej roli. Wiekszosc najemnikow musiala znosic
ponizanie i obelgi. Corbie nie zaakceptowalby tego. Tylko jeden czlowiek wywarl
presje na Corbiego, gdy zaskoczyl go skladajacego siebie w ofierze. Corbie zbil go
bezlitosnie.
Nikt nie podejrzewal go o prowadzenie podwojnego zycia. Na zewnatrz byl Corbiem
– najemnikiem i nikim wiecej. Ta rola wrosla mu w serce. Kiedy byl w domu, a miasto
tetnilo jeszcze zyciem, byl Corbiem – odbudowujacym nowy dom ze starego. Dopiero
gdy zapadala noc, a ulice przemierzal tylko nocny patrol, stawal sie Corbiem –
czlowiekiem z misja.
Corbie – znalazl skarb w scianie kuchni czarownika i zabral go na gore, gdzie inny
Corbie – przyszedl z glebin.
Ogladal skrawek papieru, zawierajacy tuziny slow, skreslone drzaca reka.
Zaszyfrowany klucz. Wtedy wychudzona, ogorzala twarz Corbiego rozpromienil
szeroki usmiech. Ciemne oczy zablysly, a palce zapalily lampe. Corbie usiadl i przez
godzine patrzyl przed siebie zamyslony. Potem, nadal usmiechajac sie, zszedl na dol
i wyszedl z domu. Ilekroc spotkal nocny patrol, unosil reke w niemym pozdrowieniu.
Byl teraz znany. Nikt nie kwestionowal jego prawa do spacerowania po okolicy i
ogladania ukladu kol.
Wrocil do domu, gdy jego nerwy uspokoily sie. I tak nie moglby usnac, wiec zabral
sie za studiowanie papierow, odszyfrowywanie i tlumaczenie, az napisal opowiesc w
formie listu, ktory przez cale lata czekal na swoje przeznaczenie.
5. ROWNINA STRACHU
Jednooki przystanal, zeby powiadomic mnie, ze Pupilka zamierza przesluchac
Cordera i poslanca.
–Konowale, widziales ja? Wyglada mizernie.
–Widze, radze, ale ona ignoruje moje uwagi, wiec co moge zrobic?
–Minie ze dwadziescia lat, zanim znowu pokaze sie kometa. Nie ma sensu, zeby
zapracowywala sie na smierc, prawda?
–Jej to powiedz. Ja otrzymuje wciaz te sama odpowiedz, ze zamieszanie zacznie sie
na dlugo przed ponownym pojawieniem sie komety, ze to jest wyscig z czasem.
Wierzyla w to. Ale jej ogien jakos nie mogl nas rozpalic. Bylismy odizolowani na
Rowninie Strachu, odcieci od swiata. Walka z Pania czasami wkradala sie w nasza
szara codziennosc, pobudzajac nas do zycia. Rownina zbyt czesto absorbowala
nasze umysly.
Przylapalem sie na obserwowaniu Jednookiego. Ten przedwczesny pogrzeb nie byl
dla niego dobry. Nie wykorzystujac swych umiejetnosci, oslabl fizycznie. Wiek zaczal
odciskac na nim swoje pietno.
–Podobno ty i Goblin swietnie sie bawiliscie – zagailem, chcac podniesc go na
duchu. Nie mogl sie zdecydowac, czy rozesmiac sie szyderczo, czy obrzucic mnie
ponurym spojrzeniem. – Znowu byliscie soba, co? – podpuszczalem go, ale w
odpowiedzi tylko mruknal cos pod nosem. – Co?
–Hej, wy! – wrzasnal ktos. – Wszyscy na gore! Alarm! Alarm!
Jednooki splunal.
–Dwa razy w jeden dzien? Co za czort?
Wiedzialem, co mial na mysli. W ciagu calych dwoch lat nie mielismy dwudziestu
alarmow, a teraz az dwa w ciagu jednego dnia? Nieprawdopodobne.
Rzucilem sie po luk.
Tym razem wyszlismy z mniejszym halasem. Elmo uciszyl kilku gadajacych
karcacym spojrzeniem. Slonce jeszcze nie zaszlo i swiecilo nam prosto w oczy,
zanim dotarlismy do wyjscia z tunelu.
–Ty cholerny glupku! – wrzeszczal Elmo. – Co robisz, do diabla? – Mlody zolnierz
stal na otwartej przestrzeni i wskazywal cos palcem. Spojrzalem w tamtym kierunku.
–O, do diabla – szepnalem. – Do stu tysiecy diablow. Jednooki tez go zobaczyl.
–Schwytany.
Unoszacy sie w powietrzu punkt zataczal kola nad nasza kryjowka. Nagle zachwial
sie.
–Tak, Schwytany. Szept czy Podroz?
–Dobrze widziec starych przyjaciol – powiedzial Goblin, dolaczajac do nas.
Nie widzielismy Schwytanych, odkad przybylismy na Rownine. Po naszej ucieczce z
Jalowca przez cztery lata deptali nam po pietach, az zmusili nas do ukrycia sie tutaj.
Byli jej satrapami, wykonawcami jej woli. Bylo ich dziesieciu. W czasie Dominacji,
gdy Pani i jej maz zniewolili najpotezniejszych sobie wspolczesnych, uczynili ich
swymi poddanymi. Zwano ich Dziesiecioma, Ktorzy Zostali Schwytani. Cztery wieki
temu, kiedy Biala Roza pokonala Dominatora, Schwytani zeszli pod ziemie razem ze
swoimi wladcami, gdyz kilku pozostalo wiernych Dominatorowi. Wiekszosc jednak
zginela.
Lecz Pani postarala sie o nowych niewolnikow: Piorko, Szept i Podroz. Piorko i
jeden ze starych Schwytanych, Kulawiec, polegli w Jalowcu, gdzie my rowniez
zaplacilismy wysoka cene za uniemozliwienie zmartwychwstania Dominatorowi.
Pozostali – Szept i Podroz – wyjechali.
Latajacy dywan kolysal sie, poniewaz znalazl sie w polu dzialania mocy Pupilki.
Schwytany zawrocil i udalo mu sie odleciec wystarczajaco daleko, by odzyskac
calkowita kontrole nad dywanem.
–Szkoda, ze nie przylecial blizej – powiedzialem. – Spadlby jak glaz.
–Oni nie sa tacy glupi – odpowiedzial Goblin. – Na razie tylko nas tropia. – Pokiwal
glowa i zadrzal. Wiedzial cos, o czym nawet nie mielismy pojecia. Prawdopodobnie
dowiedzial sie czegos w czasie patrolu poza Rownina.
–Kompania rozgrzewa sie? – zapytalem.
–Tak. Co robisz, oddechu nietoperza? – Goblin skarcil Jednookiego. – Uwazaj.
Maly Murzyn, ignorujac Schwytanego, patrzyl na dzikie, uksztaltowane przez wiatr
stromizny na poludnie od nas.
–Naszym zadaniem jest przezyc – powiedzial Jednooki z takim patosem, ze bylo
jasne, iz bylo to wyzwanie dla Goblina. – A to znaczy, nie nalezy dac sie
zaintrygowac pierwszym, blyskotliwym pokazem, jaki zobaczysz.
–Co to znaczy, do diabla? – rzekl Goblin.
–To, ze podczas gdy wszyscy wybaluszaliscie oczy na tego klauna na gorze, inny
wyladowal za tamtymi skalami i wysadzil kogos – odparl Jednooki.
Obaj z Goblinem spojrzelismy na czerwone klify, ale nic nie zauwazylismy.
–Za pozno – powiedzial Jednooki. – Juz odlecial. Uwazam, ze ktos powinien isc i
zlapac szpiega. Uwierzylem Jednookiemu.
–Elmo! Otrzasneli sie – wyjasnilem.
–Zaczeli dzialac – mruknal. – Wlasnie kiedy mialem juz nadzieje, ze o nas
zapomnieli.
–Och, zapewniam cie, ze nie zapomnieli – powiedzial Goblin.
Znow odnioslem wrazenie, ze mial cos na mysli.
Elmo dokladnie zbadal teren miedzy nami a klifem. Wiedzial, rownie dobrze jak my
wszyscy, ze pewnego dnia nasze zycie bedzie zalezalo bardziej od tego, co wiemy o
nim niz o naszym przesladowcy.
–W porzadku – powiedzial do siebie.-Widze to. Wezme czterech ludzi, ale najpierw
musze zobaczyc sie z Porucznikiem.
Porucznik nie wychodzil na alarmy. On i dwaj inni mezczyzni pelnili straz pod
drzwiami kwater Pupilki. Jesli kiedykolwiek wrog dotarlby do niej, to po ich trupach.
Latajacy dywan oddalil sie na zachod. Zastanawialem sie, dlaczego stworzenia
Rowniny nie wyzwaly go. Poszedlem do menhira, ktory mowil do mnie wczesniej i
zapytalem, ale nie chcial mi tego wyjasnic.
–Konowale, zaczyna sie. Zaznacz ten dzien – powiedzial tylko.
–Tak. Jasne. – I nazwalem ten dzien poczatkiem, choc wszystko zaczelo sie wiele
lat temu. Byl to dzien pierwszego listu, dzien Schwytanych, dzien Tropiciela i Psa
Zabojcy Ropuch.
Menhir mial jeszcze koncowa uwage.
–Na Rowninie sa obcy. – Najwyrazniej nie zamierzal bronic Schwytanych.
–Menhir mowi, ze mozemy miec wiecej gosci – powiedzialem, gdy wrocil Elmo.
–Teraz twoja i Milczka kolej na obserwacje? – zapytal, unoszac brwi.
–Tak.
–Badzcie ostrozni. Goblinie i Jednooki, chodzcie tutaj. – Pochylili ku sobie glowy.
Potem Elmo wybral jeszcze czterech mezczyzn i poszli na polowanie.
6. ROWNINA STRACHU
Poszedlem na moj punkt obserwacyjny. Nigdzie nie bylo widac Elma i jego ludzi.
Menhir tez zniknal. Slonce bylo nisko, a jedynym dzwiekiem, jaki docieral do moich
uszu, byl jek wiatru.
Milczek usiadl wewnatrz rafy koralowej, gdzie przez splatane galezie przedostawalo
sie niewiele promieni slonecznych. Koral stanowil dobra kryjowke. Niektorzy rdzenni
mieszkancy Rowniny uwazali rafy za trujace. Tak wiec tubylcza egzotyka zawsze jest
dla obserwatora wiekszym zagrozeniem niz nasi wrogowie.
Przekradlem sie miedzy martwymi grzbietami do Milczka. Byl wysokim,
przygarbionym mezczyzna. Jego ciemne oczy zdawaly sie skupiac na marzeniu,
ktore umarlo. Odlozylem bron.
–Nic?
Pokrecil glowa w niemym zaprzeczeniu. Uporzadkowalem poduszki, ktore
przynioslem. Z kazdej strony oslanialy nas galezie korala, wznoszace sie dwadziescia
stop w gore. Nie widzielismy zbyt wiele. Jedynie przejscie przez potok, kilka
martwych menhirow i wedrujace drzewa na dalekiej pochylosci. Jedno z drzew stalo
nad brzegiem potoku z korzeniami zanurzonymi w wodzie. Jakby wyczuwajac moje
zainteresowanie, zaczelo powoli wycofywac sie.
Widoczna Rownina jest jalowa. Egzystuje na niej tylko skromna, pustynna flora i
fauna – porosty i karlowate krzaki, zmije i jaszczurki, skorpiony i pajaki, dzikie psy i
nornice. Natykasz sie na nia glownie wtedy, gdy jest ci to nie na reke i stawia
prawdziwy opor w najmniej odpowiednim momencie. Porucznik, ktory kiedys chcial
popelnic samobojstwo, mogl spedzic tu cale lata, nie zaznajac uczucia smutku.
Przewazajacymi kolorami byly czerwienie i brazy, rdza, ochra. Piasek na
stromiznach mial odcien krwawy, jak czerwone wino, a miejscami przechodzacy w
pomarancz. Rafy koralowe lezaly w dole, upstrzone biela i rozami. Nigdzie nie bylo
ani skrawka prawdziwej zieleni. Wedrujace drzewa i karlowate krzaki mialy
zakurzone, szarozielone liscie, w ktorych zielen istniala jakby z przyzwyczajenia.
Menhiry, zyjace i martwe, byly szarobrazowe, jak zadne rodzime kamienie na
Rowninie.
Nabrzmialy cien przemknal ponad dzikimi osypiskami klifow. Pokryl wiele akrow i
byl zbyt ciemny, by mogl byc cieniem chmury.
–Latajacy wieloryb? – spytalem.
Milczek skinal glowa.
Wieloryb krazyl miedzy nami a sloncem, ale nie moglem go dostrzec. Od lat nie
widzialem ani jednego. Ostatnim razem, kiedy wraz z Elmo i Szeptem przemierzalem
Rownine na polecenie Pani… Dawno temu? Tak, czas plynie szybko, kpiac sobie ze
wszystkich.
–Obce wody pod mostem, przyjacielu.
Milczek, jak to milczek, skinal glowa, nie odzywajac sie.
Nie odzywal sie, odkad go poznalem, przez wszystkie lata spedzone z Kompania,
choc Jednooki i moj poprzednik, Kronikarz, twierdzili zgodnie, ze potrafi mowic. Z
nagromadzonych aluzji i plotek wywnioskowalem, ze w mlodosci, zanim zaciagnal sie
do Kompanii, poprzysiagl nigdy nie mowic. Niezaglebianie sie we wczesniejsze zycie
czlowieka bylo zelaznym prawem Kompanii, wiec niczego nie moglem sie dowiedziec.
Kilka razy widzialem, ze niewiele brakowalo, a odezwalby sie, kiedy byl bardzo zly
albo rozbawiony. Jednak zawsze powstrzymywal sie w ostatniej chwili. Przez dlugi
czas ludzie zabawiali sie drazniac go, probujac naklonic do zlamania przyrzeczenia,
ale wiekszosc szybko z tego rezygnowala. Milczek mial setki sposobow na
zniechecenie natretow, jak na przyklad napelnianie ich poslan kleszczami.
Cienie wydluzaly sie. W koncu Milczek wstal, przeskoczyl nade mna i wrocil do
tunelu. Byl jedynie ciemno ubranym cieniem w mroku. Dziwnym facetem. Nie tylko
nie mowil, ale nie plotkowal. I jak tu polegac na kims takim?
Na dodatek to jeden z moich najstarszych i najblizszych przyjaciol. I jak to
wyjasnic?
–No, Konowale. – Glos brzmial glucho. Poderwalem sie. Zlowrogi smiech wstrzasnal
rafa koralowa. Menhir zaskoczyl mnie, zjawiajac sie nagle. Odwrocilem sie
lekcewazaco. Menhir stal na srodku sciezki, ktora podazyl Milczek. Mial dwanascie
stop wysokosci i byl ohydny.
–Czesc, skalo.
Zabawiwszy sie moim kosztem, zignorowal mnie. Stal milczacy, jak glaz. Ha, ha.
Menhiry sa naszymi glownymi sprzymierzencami na Rowninie. Rozmawiaja z innymi
czujacymi gatunkami, lecz informuja nas tylko wtedy, gdy im to odpowiada.
–Co sie dzieje z Elmo? – zapytalem.
–Nic – odrzekl menhir.
Czy sa magiczne? Nie sadze. W przeciwnym razie nie przezylyby w promieniu
oddzialywania mocy Pupilki. Ale czym sa? Tajemnica, jak wiekszosc zyjacych tu
dziwnych stworzen.
–Na Rowninie sa obcy – powiedzial menhir.
–Wiem, wiem.
Nocne stworzenia wyszly ze swych kryjowek. Na tle ciemniejszego nieba pojawily
sie swiecace punkty. Latajacy wieloryb oddalil sie na wschod i wreszcie moglem
dostrzec jego polyskujace podbrzusze. Potem znizyl lot i wlokac za soba pnacza,
zaznaczal swoj szlak. Poczulem podmuch wiatru.
Charakterystyczny zapach ziol draznil moje nozdrza. Powietrze chichotalo i
szeptalo, mruczalo i gwizdalo w koralu. W oddali rozlegala sie melodia wietrznych
dzwonow Starego Ojca Drzewa.
Nie wiem, czy pierwszym, czy ostatnim ze swego rodzaju, ale byl unikatem. Stal
tam, wysoki na dwadziescia stop i gruby na dziesiec, rozmyslajacy nad brzegiem
potoku, promieniujacy czyms podobnym do strachu, z korzeniami wrosnietymi w
geograficznym centrum Rowniny. Milczek, Goblin i Jednooki probowali rozwiklac
znaczenie Starego Ojca Drzewa. Udalo im sie dowiedziec tylko tyle, ze nieliczni, dzicy
tubylcy czcza go i mowia, ze byl tu od switu. Tubylcy nie mieli bowiem poczucia
czasu.
Wzeszedl ksiezyc. Kiedy skamienialy i pekaty wisial nad horyzontem, wydawalo mi
sie, ze cos przecielo jego tarcze. Schwytany? Albo jedno ze stworzen zyjacych na
Rowninie?
Z tunelu dochodzil halas.
–Tego mi jeszcze trzeba – jeknalem. – Goblin i Jednooki. Wolalbym, zeby zawrocili.
Goblin doskoczyl do korala i usmiechnal sie zachecajaco. Wygladal na
wypoczetego. Najwyrazniej odzyskal juz sily.
–Dziwnie sie czujesz, Konowale? – zapytal Jednooki.
–To malo powiedziane. Co tu robicie? – spytalem.
–Potrzebowalismy troche swiezego powietrza. – Zadarl glowe, spogladajac na linie
klifow. A wiec martwili sie o Elmo.
–Nic mu sie nie stanie – powiedzialem.
–Wiem – odpowiedzial Jednooki. – Sklamalem. Pupilka nas tu przyslala. Wyczula
jakies poruszenie na zachodniej krawedzi swego pola oddzialywania.
–Tak?
–Nie wiem, co to bylo, Konowale. – Nagle Jednooki przyjal obronna postawe. Byl
przygnebiony. Gdyby nie Pupilka, wiedzialby, co sie dzieje. Nie mogac robic tego, co
cwiczyl przez cale zycie, zajal moje miejsce medyka.
–Co zamierzacie zrobic?
–Wzniecic ogien.
–Co?
Ogien huczal. Jednooki dal upust swoim ambicjom i zwlokl wystarczajaco duzo
suchego drewna, by wyposazyc w nie pol legionu. Plomienie rozjasnialy ciemnosc
tak, ze moglismy dojrzec teren za potokiem w odleglosci piecdziesieciu jardow. W
koncu wedrujace drzewa wycofaly sie na bezpieczna odleglosc. Prawdopodobnie
zwietrzyly nadchodzacego Jednookiego.
Jednooki z Goblinem przywlekli powalone drzewo zwyklego gatunku. Wedrujace
zostawili w spokoju, oprocz pokrak nie radzacych sobie z podrozowaniem na
wlasnych korzeniach, ale tych bylo niewiele.
Sprzeczali sie, depczac sobie po pietach, az wreszcie rzucili drzewo.
–Znikac – powiedzial Goblin i w tym samym momencie nie zostalo po drzewach
sladu. Ludzac sie, dokladnie zbadalem ciemnosc. Nie widzialem i nie slyszalem juz
niczego.
Stwierdzilem, ze mam klopoty z zachowaniem przytomnosci. Polamalem martwe
drzewo, zeby tylko cos robic. Potem ogarnelo mnie dziwne uczucie.
Wstrzymalem oddech. Jak dlugo zbieraly sie menhiry? W obrebie swiatla naliczylem
ich czternascie. Rzucaly dlugie glebokie cienie.
–Co sie dzieje? – zapytalem. Nerwy mialem napiete do granic wytrzymalosci.
–Na Rowninie sa obcy – rzekl menhir.
Niech diabli wezma ton, jakim to mowi. Usiadlem tylem do niego i dorzucilem
drewna do ognia. Po przeciwnej stronie zobaczylem kolejnych dziesiec menhirow.
–Niezbyt dokladna wiadomosc – rzeklem po chwili.
–Przyszedl jeden.
To bylo cos nowego. I na dodatek powiedziane z namietnoscia, ktorej nigdy
przedtem nie bylem swiadkiem. Raz czy dwa wydawalo mi sie, ze uchwycilem cien
emocji w jego glosie, ale nie mialem pewnosci. Ogien zaczal przygasac, wiec
dorzucilem wiecej drewna.
Od strony potoku powoli posuwal sie w moja strone jakis cien. Sprawial wrazenie
zmeczonego. Siedzialem, udajac, ze spie. Mezczyzna podszedl blizej. Przez prawe
ramie przewieszone mial siodlo, w lewej rece trzymal dluga, drewniana skrzynke, a
pod pacha koc. Politurowana skrzynka blyszczala w swietle ognia. Miala siedem stop
dlugosci i cztery cale grubosci oraz osiem cali szerokosci. Ciekawe.
Kiedy mezczyzna przeszedl przez potok, zauwazylem takze psa. Wynedznialego,
parszywego kundla o brudnobialej siersci z czarna lata na jednym oku i kilkoma
czarnymi plamkami na bokach. Kulal, unoszac nad ziemia jedna lape. Gdy spojrzal na
ogien, jego oczy zaplonely jasna czerwienia.
Mezczyzna mial ponad szesc stop wzrostu i okolo trzydziestu lat. Mimo zmeczenia
poruszal sie zwinnie. Byl muskularny. Poszarpana koszula odslaniala ramiona i piersi
pokryte pajeczyna blizn. Twarz nie wyrazala zadnych uczuc. Zblizajac sie do ognia,
napotkal moje spojrzenie. Nie usmiechnal sie ani nie zdradzil wrogich zamiarow.
Niemal czulem na skorze bijacy od niego chlod. Wygladal na twardego, lecz
niewystarczajaco, by samotnie zmierzac sie z Rownina Strachu.
Przede wszystkim nalezalo rozmawiac z nim tak, by zyskac na czasie. Ogien
powinien zaalarmowac Otta, a kiedy przyjdzie sprawdzic, co sie dzieje, zobaczy
obcego i sprowadzi pomoc.
–Witaj – powiedzialem.
Mezczyzna zatrzymal sie i wymienil spojrzenie ze swym kundlem. Pies zblizyl sie
powoli, weszac w powietrzu, jakby badal otaczajaca nas noc. Zatrzymal sie kilka stop
ode mnie, otrzepal, jakby dopiero co wyszedl z wody, i polozyl na brzuchu.
Obcy podszedl na te sama odleglosc.
–Rozgosc sie – zaprosilem go.
Zrzucil z ramienia siodlo, odlozyl skrzynke i usiadl. Byl sztywny. Mial klopoty ze
skrzyzowaniem nog.
–Straciles konia?
Przytaknal.
COOK GLEN BIALA ROZA
1. ROWNINA STRACHU Martwe, pustynne powietrze mialo wlasciwosci soczewki. Jezdzcy wydawali sie zamrozeni w czasie, jakby poruszali sie w miejscu. Wzielismy obrotomierz. Nie moglem uzyskac tej samej liczby przy dwoch obrotach. Lekki podmuch wiatru zajeczal w koralu i poruszyl liscmi Starego Ojca Drzewa, ktore zaszelescily mu do wtoru. Od strony polnocnej na horyzoncie pojawily sie migoczace swiatla jak dalekie blyskawice toczacych wojne bogow. Rozlegl sie chrzest piasku. Odwrocilem sie. Milczek wskazal na mowiacego menhira, ktory musial pojawic sie w ciagu ostatnich kilku sekund. Pelzajace skaly. Zachowuja sie, jakby to byla zabawa. –Obcy sa na Rowninie – powiedzial menhir. Kiedy zerwalem sie na rowne nogi, zachichotal. Smiech menhirow to najokropniejsze i zlowrogie brzmienie, jakie mozna sobie wyobrazic w tej zaczarowanej historii. Z ponura mina ukrylem sie w cieniu menhira. –Robi sie tu goraco – warknalem. –To Jednooki i Goblin wracaja z Grabarza – oznajmil menhir. Oczywiscie, on mial racje, a ja sie mylilem. Moje nastawienie bylo jednostronne. Patrol powrocil o miesiac pozniej. Martwilismy sie, poniewaz wojska Pani coraz czesciej przekraczaly granice Rowniny Strachu. Glaz znow zachichotal. Mial juz trzynascie stop wysokosci, a byla to dopiero polowa jego wielkosci, choc glazy rzadko pokazuja wiecej niz pietnascie stop swego kamiennego cielska. Jezdzcy zblizali sie, choc trudno bylo to zauwazyc. Przeklete nerwy. Nastaly beznadziejne czasy dla Czarnej Kompanii. Nie bylo nas stac na straty. Kazdy, kto ginal, byl wieloletnim przyjacielem. Przeliczylem jeszcze raz. Tym razem zgadzalo sie, ale jeden kon byl bez jezdzca… Zadrzalem mimo upalu. Jezdzcy zmierzali do potoku, trzysta jardow od kryjowki, z ktorej ich obserwowalismy. Wedrujace drzewa przy brodzie poruszyly sie, mimo ze wiatr ucichl. Jezdzcy poganiali wierzchowce. Musialy byc bardzo zmeczone, gdyz opieraly sie, a przeciez wiedzialy, ze sa prawie w domu. Przeszly przez brod, rozpryskujac wode. Usmiechnalem sie i klepnalem Milczka w plecy. Wrocili wszyscy, co do jednego.
Milczek porzucil swa zwykla powage i rowniez usmiechnal sie. Elmo wysliznal sie z korala i wyszedl naszym braciom na spotkanie. Otto, Milczek i ja pospieszylismy za nim. Za naszymi plecami wzeszlo poranne slonce – wielka krwawa kula. Mezczyzni rozsiodlali konie. Usmiechali sie, ale wygladali zle. Najgorzej Jednooki i Goblin. Coz, wrocili na terytorium, na ktorym ich czarnoksieska moc byla bezuzyteczna. W poblizu Pupilki niczym nie roznili sie od reszty braci. Obejrzalem sie. Pupilka, cala w bieli, stala w cieniu wyjscia z tunelu. Wygladala jak widmo. Mezczyzni usciskali sie, a potem odezwal sie w nich stary nawyk. Wszyscy zgodnie twierdzili, ze byl to po prostu kolejny dzien sluzby. –On jest stamtad? – zapytalem Jednookiego, wskazujac na nieznajomego, ktory z nimi przyjechal. –Tak. – Wyschniety Murzyn wydal mi sie mniejszy niz dotychczas. –Dobrze sie czujesz? –Dostalem strzala – potarl bok. – Otwarta rana. –Prawie nas dorwali – zaskrzeczal za jego plecami Goblin. – Scigali nas caly miesiac. Nie moglismy sie ich pozbyc. –Zejdzmy do jaskini – powiedzialem do Jednookiego. –Rana nie jest zainfekowana. Oczyscilem ja – rzekl Jednooki. –Nadal chce ja obejrzec – nalegalem, choc nie watpilem w jego umiejetnosci. Byl moim asystentem, odkad zwerbowalem go jako lekarz Kompanii. Jednak teraz to ja bylem odpowiedzialny za jego zdrowie. –Czekali na nas, Konowale. Pupilka wycofala sie do naszej podziemnej siedziby. Slonce wciaz mialo krwawy kolor, pozostalosc po minionej burzy. Cos duzego przelecialo na tle jego tarczy. Latajacy wieloryb? –Zasadzka? – Obejrzalem sie na patrol. –Moze nie konkretnie na nas, ale wpakowalismy sie w nia. Oni byli w kuli.
Patrol mial podwojna misje: skontaktowac sie z naszymi stronnikami w Grabarzu i dowiedziec sie, czy ludzie Pani przezyli dluga przerwe oraz urzadzic najazd na garnizon, a to w tym celu, by zaniepokoic cesarstwo wladajace polowa swiata. –Konowal, na Rowninie sa obcy – powiedzial menhir, gdy przechodzilismy obok niego. Dlaczego wlasnie mi sie to przytrafia? Wielkie glazy mowia do mnie czesciej niz do innych. Podwojny urok? Zastanawialem sie, czy nie powinienem krytyczniej podchodzic do wiadomosci przekazywanych mi przez menhiry. –Scigali was? – zapytalem Jednookiego. Wzruszyl ramionami. –Nie zrezygnowaliby – odparl. –Co tam sie dzieje? – Ukrywajac sie na Rowninie, czulem sie, jak pogrzebany za zycia. Twarz Jednookiego pozostala nieodgadniona. –Corder opowie. –Corder? Ten facet, ktorego przywiezliscie? – Znalem go tylko z imienia. Byl jednym z naszych najlepszych informatorow. –Tak. –Niedobre wiesci, co? –Nie. Weszlismy do tunelu prowadzacego w dol, do naszego labiryntu, smrodu, plesni, wilgoci, do naszych malych, kroliczych nor. Miejsce bylo wstretne, ale bylo tez sercem i dusza Buntu Nowej Bialej Rozy. Nowej Nadziei, jak szeptano wsrod zniewolonych narodow. Kpiacej Nadziei dla tych z nas, ktorzy tutaj zyli. Bylo jak cela wiezienna pelna szczurow, choc czlowiek mogl z niej wyjsc. Jesli nie przejmowal sie ryzykiem czekajacym go w swiecie, w ktorym cala potega cesarstwa byla zwrocona przeciwko niemu. 2. ROWNINA STRACHU Corder byl naszymi oczyma i uszami w Grabarzu. Wszedzie mial kontakty, a jego praca przeciwko Pani trwala juz kilkadziesiat lat. Byl jednym z niewielu, ktorym udalo
sie umknac przed jej gniewem z Uroku, gdzie zmiazdzyla Buntownikow. Odpowiedzialnosc za tamta masakre ciazyla na Kompanii, ktora wtedy byla silna prawa reka Pani i wciagnela jej wrogow w pulapke. W Uroku zginelo cwierc miliona ludzi. Nigdy nie bylo tak rozleglej i okrutnej bitwy. Nawet krwawa kleska Dominatora w Starym Lesie pochlonela polowe mniej ofiar. Los zmusil nas do przejscia na przeciwna strone. Jednak nie bylo nikogo, kto pomoglby nam w tej walce. Rana Jednookiego byla tak czysta, jak zapewnial, ze tylko zmienilem mu opatrunek i pozwolilem rozgoscic sie w moich kwaterach. Pupilka chciala, zeby patrol wypoczal, zanim poprosi ich o raport. Drzalem z niepokoju, ze wiesci beda gorsze, niz przypuszczalem. Stary, zmeczony czlowiek. Oto kim jestem. Co sie stalo z dawnym ogniem, energia, ambicja? Byly marzeniami minionego czasu. W smutne dni odkurzam je i pieszcze nostalgicznie, dziwiac sie naiwnemu mlodziencowi, ktory je stworzyl. Niepokoj przypomnial mi o starym projekcie zwiazanym z osiemdziesiecioma funtami starozytnych dokumentow odebranych generalowi Szept, gdy my sluzylismy Pani, a ona Buntownikom. Przypuszczalismy, ze zawieraja klucz do pokonania Pani i Schwytanych. Studiowalem je przez szesc lat i niczego nie znalazlem. Za duzo przygnebiajacych klesk. Ostatnio tak czesto, ze trudno bylo uswiadomic sobie wszystkie, a co dopiero opisac w kronikach. Od naszej ucieczki z Jalowca dokumenty staly sie czyms wiecej niz osobistymi zapiskami. Remanent Kompanii zrodzil swego rodzaju podniecenie. Jednak wiadomosci, ktore otrzymywalismy z zewnatrz byly tak malo wazne i niegodne zaufania, ze rzadko trudzilem sie, by zapisywac je. Co wiecej, od zwyciestwa nad swym mezem w Jalowcu, Pani zdawala sie pograzac w bezczynnosci jeszcze bardziej niz my. Oczywiscie, pozory myla. A istota Pani jest iluzja. –Konowale! Spojrzalem znad strony zapisanej Starym TelleKurre, ktora studiowalem juz ze sto razy. W drzwiach stal Goblin. Wygladal jak stara ropucha. –Co jest? – spytalem. –Cos sie dzieje na szczycie. Lap za miecz. Chwycilem luk i skorzana oponcze. Za stary jestem na walke wrecz. Raczej zostane
z tylu i postrzelam z luku, jesli w ogole bede musial walczyc. Podazylem za Goblinem, sciskajac w dloni ten sam luk, ktory dostalem od Pani w czasie bitwy pod Urokiem. Och, wspomnienia. Strzelajac z niego, pomoglem jej pozbyc sie Duszolapa – Schwytanego, ktory wciagnal Kompanie w sluzbe Pani. Tamte dni wydawaly sie teraz niemal prehistoryczne. Wybieglismy prosto w promienie slonca. Wszyscy rozproszyli sie pomiedzy kaktusy i koral. Jezdziec, zblizajacy sie jedynym prowadzacym tu szlakiem, nie byl w stanie nas zobaczyc. Jechal samotnie na nadgryzionym przez mole mule. Nie byl uzbrojony. –Takie zamieszanie z powodu jednego staruszka na mule – zapytalem. Mezczyzni szybko przebiegli przez koral miedzy kaktusami, robiac piekielny halas. Starzec musial wiedziec, ze tam bylismy. – Lepiej popracujmy nad cichszym przemieszczaniem sie. –Racja. Wiercilem sie nerwowo. Elmo przyczail sie zaraz za mna. Jedna reka przyslanial oczy. Wygladal na starego i zmeczonego. Kazdego dnia cos przypominalo mi, ze zaden z nas nie jest juz mlody. Do diabla, juz wtedy nie bylismy mlodzi, kiedy przybylismy na polnoc, przez Morze Udrek. –Potrzebujemy mlodej krwi, Elmo – westchnalem. Elmo zasmial sie szyderczo. Tak. Bedziemy duzo starsi, zanim to osiagniemy. Jezeli przetrwamy. Na razie zyskujemy na czasie, majac nadzieje, ze nadejda dla nas lepsze dni. Jezdziec przecial potok i zatrzymal sie. Kiedy podniosl rece, wyszlismy z ukrycia, niedbale trzymajac bron. Samotny starzec w sercu obozu Pupilki nie stanowil zagrozenia. Elmo, Goblin i ja zeszlismy do niego. –Dobrze sie bawiliscie z Jednookim? – zapytalem po drodze Goblina. Przez wieki klocili sie i robili sobie kawaly, ale tutaj, gdzie obecnosc Pupilki zakazywala tego, nie mogli bawic sie czarodziejskimi trikami. Goblin usmiechnal sie od ucha do ucha. –Pokonalem go.
Zblizylismy sie do jezdzca. –Opowiesz mi pozniej. Goblin zachichotal, wydajac z siebie dzwiek przypominajacy bulgotanie wody w czajniczku na herbate. –Jasne. –Kim jestes? – zapytal Elmo przybysza. –Pamiatki. Nie bylo to nazwisko, lecz haslo dla kuriera z dalekiego zachodu. Nie slyszelismy go juz od dawna. Zachodni poslancy musieli dotrzec na Rownine, mimo ze wiekszosc prowincji ulegla Pani. –No – odezwal sie Elmo – co masz nam do powiedzenia? Zechcesz zsiasc? Starzec zsunal sie z grzbietu mula i oznajmil: –Mam tu dwadziescia funtow materialu – wskazal na worek przymocowany za siodlem. – Kazde przeklete miasto dolozylo sie do tego ladunku. –Sam pokonales cala droge? – zapytalem. –Kazda stope z Wiosla. –Wiosla? To jest… Wiecej niz tysiac mil. Nie wiedzialem, ze mamy tam kogos. Ale jest sporo rzeczy, ktorych nie wiedzialem o organizacji utworzonej przez Pupilke. Spedzalem czas na przegladaniu tych przekletych papierow w nadziei, ze znajde cos, czego moze wcale w nich nie bylo. Starzec przeszyl mnie wzrokiem, jakby chcial przejrzec na wylot moja dusze. –To ty jestes lekarzem? Konowale? –Tak, no i co z tego? –Przywiozlem dla ciebie cos… osobistego. – Otworzyl swa kurierska torbe. Przez moment wszyscy obserwowali czujnie kazdy jego ruch. Nigdy nic nie wiadomo. Ale mezczyzna wyjal z torby paczke zawinieta w nieprzemakalna tkanine, majaca chronic cos z drugiego konca swiata.
–Przez pol drogi padalo – wyjasnil i podal mi ja. Zwazylem ja w dloni. Nie byla zbyt ciezka. –Od kogo to? Starzec wzruszyl ramionami. –Gdzie ja dostales? – spytalem ponownie. –Od kapitana mojej komorki – odparl. Oczywiscie. Pupilka z wielka uwaga rozbudowywala swa organizacje i dzieki temu bylo prawie niemozliwe, by Pani zniszczyla wiecej niz jej fragment. To dziecko bylo geniuszem. Elmo wysluchal reszty wiadomosci i wydal polecenia. –Otto, zabierz go na dol i znajdz mu jakies poslanie. Odpocznij, staruszku. Biala Roza przepyta cie pozniej. Zapowiadalo sie interesujace popoludnie. Nie moglem sie doczekac, kiedy uslysze raporty kuriera i Cordera, ale mialem jeszcze tajemnicza przesylke. –Pojde zobaczyc, co to jest – poinformowalem Elmo. Kto mogl to przeslac? – zastanawialem sie. Nie znalem nikogo poza Rownina. Coz… Pani chyba nie wyslalaby listow do podziemia. Chociaz? Przeszyl mnie dreszcz strachu. Przeciez obiecala, ze bedzie ze mna w kontakcie. Mowiacy menhir, ktory ostrzegl nas przed zblizajacym sie kurierem, na dobre zakorzenil sie przy sciezce. –Konowale, obcy sa na Rowninie – powiedzial, gdy go mijalem. Zatrzymalem sie. –Co? Jeszcze wiecej? – zapytalem, ale nie odpowiedzial. Nigdy nie pojme tych starych kamieni. Do diabla, nadal nie rozumiem, dlaczego sa po naszej stronie. Nienawidza wszystkich przybyszow z zewnatrz, generalnie i kazdego z osobna oraz ich czarow. Zszedlem do mojej kwatery i oparlem luk o sciane. Usiadlem przy stole i otworzylem paczke.
Nie rozpoznalem charakteru pisma, a na koncu nie znalazlem podpisu. Zaczalem czytac. 3. OPOWIESC Z WCZORAJSZEGO UCHA Konowale: Kobieta znowu zle sie prowadzila. Bomanz rozmasowal skronie, lecz pulsowanie nie ustalo. Zakryl oczy. –Saita, sayta, suta – mruczal, swiszczac z wscieklosci. Ugryzl sie w jezyk. Nie mial wplywu na swoja zone i cierpial z powodu upokarzajacych konsekwencji mlodzienczego szalenstwa. Ach, ale co za temperament! Co za prowokacja! Dosc, glupcze! Studiuj ten przeklety plan. Ani Jasmine, ani bol glowy nie ustepowali. –Krwawe pieklo! – Odstawil ciezarki z naroznikow planu i nawinal cienki jedwab na szklane prety, po czym ukryl plan w wydrazonym drzewcu antycznej wloczni o lsniacej powierzchni uchwytu. –Upiaszczony wykrylby plan w ciagu minuty – gderal. Zacisnal zeby, weszac niebezpieczenstwo. Mial zszarpane nerwy. Obawial sie, ze peknie przy ostatniej przeszkodzie, ze pozre go tchorzostwo i bedzie zyl na prozno. Zyc przez trzydziesci siedem lat w cieniu siekiery swego szefa – to bardzo dlugo. –Jasmine – mruknal. – Zawolaj loche Slicznotke. – Ktos zakolatal do drzwi. – O co chodzi tym razem? – wrzasnal na dol Bomanz. Jak zwykle o to samo. Dreczenie nie zwiazane z powodem jej niezadowolenia. Przerwa w jego studiach, jako zaplata za jej urojenia, przyczynila sie, jego zdaniem, do zmarnowania ich zycia. Mogl stac sie waznym czlowiekiem w Wiosle. Mogl dac jej wspanialy dom pelen rogatej sluzby. Mogl odziac ja w szaty przetykane zlotem i tuczyc miesem, podawanym na kazdy posilek. Zamiast tego, wybral zycie uczonego, maskujac swoje imie i profesje, wciagajac ja w ten smutek, szukajac wytchnienia w Starym Lesie. Nie dal jej nic, procz brudu, lodowatych zim i obelg, ktorymi obrzucal ich Wieczny Straznik.
Bomanz tupiac zszedl waskimi, stromymi i trzeszczacymi schodami. Przeklal kobiete, splunal na podloge, wcisnal srebrnika w jej nadstawiona dlon i odeslal ja pod pretekstem przyniesienia czegos na kolacje. Zniewaga? – pomyslal. Opowiem ci o zniewadze, ty stara wrono. Opowiem ci, jak to jest zyc z wiecznym lamentem, odrazajaca tepota, mlodzienczymi marzeniami… –Przestan, Bomanz – mruknal do siebie. – Ona jest matka twojego syna. Daj jej to, co sie jej nalezy. Ona nie zdradzila cie. – Nawet jesli, nic ich juz nie laczylo, nadal dzielili nadzieje zwiazana z mapa na jedwabiu. Oczekiwanie bylo dla Jasmine tym trudniejsze, ze nieswiadoma postepow poczynionych przez meza, wiedziala tylko, iz minely blisko cztery dekady, a wciaz nie bylo widocznych rezultatow. Zadzwieczal dzwonek przy drzwiach sklepowych. Bomanz wcielil sie w postac sprzedawcy – grubego, lysego mezczyzny z zalozonymi na piersiach rekami, pokrytymi siecia niebieskich zyl. –Tokarze – uklonil sie nisko. – Nie spodziewalem sie ciebie tak szybko. Tokar byl handlarzem z Wiosla i przyjacielem syna Bomanza, Stancila. Jego szczerosc, uczciwosc i nienaganne maniery sprawialy, ze Bomanz widzial w nim wlasnego ducha z czasow mlodosci. –Nie planowalem tak szybkiego powrotu, Bo, ale antyki sa mania, ktorej nie pojmuje. –Chcesz kolejna partie towaru? Juz? Ogolocisz mnie – zasmial sie i pomyslal: Bomanz, to oznacza dopelnienie pracy. Czasu straconego na badania. –Dominacja jest goraca tego roku. Przestan lepic garnki, Bo. Kos siano i znikaj. W przyszlym roku ten sklep moze byc tak samo martwy jak Schwytany. –Oni nie sa… Moze sie starzeje, Tokarze. Nie bawi mnie juz zamieszanie z Upiaszczonym. Do diabla. Dziesiec lat temu poszedlem go szukac. Dobra sprzeczka zabija nude. Kopanie tez mnie wykonczylo. Jestem zuzyty. Chce po prostu usiasc i patrzec, jak mija zycie – paplal Bomanz, wykladajac najlepsze antyczne miecze, kawalki zbroi, zolnierskie amulety i niemal idealnie zachowana tarcze. Pudelko grotow do strzal z wygrawerowanymi rozami, pare obosiecznych wloczni, starozytne glownie zamocowane na replikach drzewc. –Moge przyslac ci kilku ludzi. Pokaz im, gdzie kopac. Oplace ci pelnomocnictwo. Nie bedziesz musial nic robic. Do licha, swietna siekiera, Bo. TelleKurre? Moglem sprzedac cala barke broni TelleKurre. –UchiTelle, aktualnie. Nie, zadnych pomocnikow. – Akurat potrzebowal bandy mlodych zapalencow, wiszacych mu na ramionach, kiedy zajety byl swoimi
kalkulacjami. –To tylko propozycja. –Przepraszam. Nie miej mi tego za zle. Jasmine byla u mnie dzis rano. –Znalazles cos zwiazanego ze Schwytanymi? – zapytal ostroznie Tokar. Przez wszystkie dekady Bomanz ukrywal przerazenie. –Schwytani? Czy jestem glupcem? Nie dotykalbym tego, gdybym mogl zostawic to Monitorowi. Tokar usmiechnal sie konspiracyjnie. –Pewnie. Nie chcemy obrazic Wiecznego Straznika. Tym niemniej… Jest w Wiosle czlowiek, ktory dobrze zaplacilby za cos, co moglo byc przypisane jednemu ze Schwytanych. Sprzedalby wlasna dusze za cos, co nalezalo do Pani. Jest w niej zakochany. –Ona byla z tego znana. – Bomanz unikal spojrzenia mlodszego mezczyzny. Jak wiele wyjawil Stance? Czy byl to jeden z polowow Upiaszczonego? Starszy Bomanz dal o sobie znac w najmniej stosownym momencie. Jego nerwy nie byly w stanie zniesc tego podwojnego zycia. Kusilo go, by wyspowiadac sie dla ulgi. Nie, do diabla! Za duzo w to zainwestowal. Trzydziesci siedem lat. Kopiac i skrobiac kazdej minuty. Skradajac sie i udajac. Zyjac w ponizajacym ubostwie. Nie, nie zrezygnuje. Nie teraz, kiedy jest tak blisko. –Ja tez ja kocham, na swoj sposob – wyznal. – Ale nie stracilem zdrowego rozsadku. Zawylbym na Upiaszczonego, gdybym cos znalazl. I to tak glosno, ze uslyszalbys mnie w Wiosle. –W porzadku – usmiechnal sie Tokar. – Koniec przerwy. – Siegnal do skorzanej torby. – Listy od Stancila. Bomanz spojrzal na spora paczke. –Nie mialem od niego zadnych wiadomosci, odkad byles tu ostatni raz. –Moge rozpoczac zaladunek, Bo? –Pewnie. Idz przodem – powiedzial Bomanz. Sprawial wrazenie nieobecnego. – Zaznacz wszystko, co wezmiesz – dodal, podajac Tokarowi spis inwentarza. –Tym razem biore wszystko, Bo – rozesmial sie. – Tylko podaj mi cene. –Wszystko? Polowa to graty.
–Powiedzialem ci, ze Dominacja jest goraca. –Widziales Stance'a? Jak sie ma? – zapytal, gdy przeczytal pierwszy list do polowy. Syn nie mial mu nic konkretnego do zakomunikowania. Tylko trywialne plotki. Obowiazkowe listy pisane przez syna do rodzicow, nie mogace wypelnic nieskonczonej pustki. –Chorobliwie zdrowy i znudzony uniwersytetem. Czytaj dalej, to znajdziesz niespodzianke. –Byl tu Tokar – oznajmil Bomanz, usmiechajac sie i przestepujac z nogi na noge. –Ten zlodziej? – Jasmine rzucila mu ponure spojrzenie. – Pamietales o odebraniu zaplaty? – Jej pucowata twarz wyrazala wieczne niezadowolenie. Nawet usta mialy te sama sklonnosc. –Przywiozl listy od Stance'a. Patrz. – Pokazal jej caly pakiet. Nie mogl sie opanowac. – Stance przyjezdza do domu. –Do domu? Nie moze. Przeciez ma posade na uniwersytecie. –Bierze wolne na lato. –Dlaczego? –Zeby nas zobaczyc, pomoc w sklepie, zeby wyrwac sie stamtad i dokonczyc swa prace. Jasmine gderala. Nie czytala listow. Nie wybaczyla synowi tego, ze podzielal zainteresowania ojca Dominacja. –Przyjezdza tu tylko po to, zeby razem z toba wtykac nos tam, gdzie nie powinniscie. Zgadza sie? Bomanz ukradkiem spogladal na sklepowe okna. Jego paranoja byla usprawiedliwiona. –Jest Rok Komety. Duchy Schwytanych powstana, by oplakiwac przemijanie Dominacji. Tego lata mial nastapic dziesiaty powrot komety, ktora pojawila sie w godzinie upadku Dominatora. Dziesieciu, Ktorzy Zostali Schwytani manifestowaloby odwaznie. Bomanz byl juz swiadkiem jednego przejscia, kiedy latem przybyl do Starego Lasu, na dlugo przed narodzinami Stancila. Kraina Kurhanow zrobila na nim wrazenie, gdy
spacerowaly po niej duchy. Podniecenie scisnelo mu wnetrznosci. Jasmine mogla tego nie zauwazyc, ale znow zblizalo sie lato. Koniec dlugiego poszukiwania. Brakowalo mu tylko jednego klucza, a kiedy juz go znajdzie, bedzie mogl nawiazac kontakt i zaczac czerpac, zamiast dokladac. Jasmine zasmiala sie szyderczo. –Dlaczego wpakowalam sie w to? Matka ostrzegala mnie. –Kobieto, rozmawiamy o Stancilu, naszym jedynaku. –Ach, Bo, nie nazywaj mnie okrutna stara kobieta. Oczywiscie, ze powitam go z radoscia. Czyz ja tez nie darze go uczuciem? –Nie wysilasz sie, zeby to okazac. – Bomanz przejrzal resztke inwentarza. – Nie zostalo nic, procz najgorszych gratow. Na sama mysl o kopaniu, ktore mnie czeka, bola mnie wszystkie stare kosci. Cialem byl wprawdzie slaby, lecz silny duchem. Uzupelnianie inwentarza bylo dobrym pretekstem do wedrowek na obrzeza Krainy Kurhanow. –Najwyzsza pora zaczac. –Probujesz wyciagnac mnie z domu? –Nie zraniloby to moich uczuc. Bomanz dokonal przegladu sklepu. Bylo tam kilka nadgryzionych przez czas lachow, zlamane sztylety, mala lodka, ktorej nikomu nie mozna bylo przypisac, poniewaz brakowalo trojkatnej wstawki charakterystycznej dla oficerow Dominacji. Kolekcjonerzy nie zainteresowaliby sie rowniez koscmi zwolennikow Bialej Rozy. Ciekawe – pomyslal. Dlaczego tak bardzo intryguje nas zlo? Biala Roza byla bardziej bohaterska niz Dominator czy Schwytani. Zostala zapomniana przez wszystkich, procz ludzi Monitora. Zaden wiesniak nie potrafil wymienic imion polowy Schwytanych. Kraina Kurhanow, gdzie zlo lezy niespokojnie, jest pilnie strzezona, a grob Bialej Rozy zaginal. –Ani tu, ani tam – mruczal Bomanz. – Czas odszukac to miejsce. Tutaj. Tutaj. Lopata. Rozdzka. Torby… Moze Tokar mial racje. Moze powinienem wynajac pomocnika. Szczotki. Z pomocnikiem wydobylbym wiecej tych klamotow. Luneta. Mapy. Nie moge ich zapomniec. Co jeszcze? Zadne wstazki. Oczywiscie, ten godny pozalowania Men fu.
Drobiazgi zapakowal w wezelek i obwiesil sie sprzetem. –Jasmine! Jasmine! – wrzasnal, gdy pozbieral juz lopate, grabie i lunete. – Otworz te cholerne drzwi! Jasmine wyjrzala przez firanki oddzielajace pomieszczenia mieszkalne. –Trzeba bylo najpierw je otworzyc, ciemnoto. – Przeszla przez sklep z dumnie uniesiona glowa. – Kiedy wreszcie nauczysz sie organizowac sobie prace, Bo? Pewnie dzien po moim pogrzebie. Szedl ulica potykajac sie i gderajac: –Zorganizuje sobie wszystko w dniu twojej smierci. Do diabla, lepiej w to uwierz. Chce, zebys znalazla sie w ziemi, zanim zmienisz zdanie. 4. BLISKA PRZESZLOSC: CORBIE Kraina Kurhanow lezala daleko na polnoc od Uroku, w Starym Lesie oslawionym w legendach o Bialej Rozy. Corbie przybyl do miasta rok po tym, jak Dominatorowi nie udalo sie wydostac z grobu przez Jalowiec. Poddanych Pani zastal w swietnej formie, gotowych na kazde jej skinienie. Nie bali sie juz starego zla z Wielkiego Kurhanu, a buntownicy zostali rozgromieni. Cesarstwo nie mialo juz wrogow. Wielka Kometa, zwiastun wszystkich katastrof, nie wroci przez kilka kolejnych dekad. Pozostalo tylko samotne ognisko oporu – dziecko podajace sie za reinkarnacje Bialej Rozy. Ale ono bylo zbiegiem, uciekajacym z niedobitkami zdradzieckiej Czarnej Kompanii. Nie bylo sie czego obawiac. Pani zgniotlaby ich bez problemu. Corbie, kulejac, szedl droga z Wiosla. Samotny, z tobolkiem na plecach. Podpieral sie kijem. Chcial uchodzic za pozbawionego sil weterana kompanii Kulawca. Chcial pracowac, a tutaj bylo mnostwo pracy dla niezbyt dumnego czlowieka. Wieczni Straznicy byli dobrze oplacani, a najemnicy wyreczali ich w ciezkiej pracy. W tym czasie pulk stacjonowal w Krainie Kurhanow. Niewielu cywili krecilo sie wokol nich, ale Corbie bez trudu wtopil sie w tlum. Kiedy kompanie i bataliony wyniosly sie, byl juz stala czescia krajobrazu. Zmywal naczynia, oporzadzal konie, wyprzatal stajnie, przenosil wiadomosci, wycieral podlogi, obieral warzywa, przyjmowal kazde zlecenie, za ktore mogl zarobic kilka miedziakow. Byl spokojny, wysoki, ciemny, o powierzchownosci, ktora nie przysparzala mu przyjaciol ani tez wrogow. Rzadko szukal towarzystwa. Po kilku miesiacach poprosil o pozwolenie zajecia rozpadajacego sie ze starosci
domu. Zalezalo mu na tym domu, gdyz kiedys nalezal do czarownika z Wiosla. Z czasem uzbieral srodki na odbudowanie go i, jak jego poprzednik-czarownik, wypelnial misje, ktora przywiodla go na polnoc. Dziesiec, dwanascie, czternascie godzin dziennie Corbie pracowal wokol miasta, potem wracal do domu i dalej pracowal. Ludzie zastanawiali sie, kiedy odpoczywal. Jesli bylo cos, co przynioslo mu ujme w oczach ludzi, to fakt, ze odmawial calkowitego przyjecia na siebie swojej roli. Wiekszosc najemnikow musiala znosic ponizanie i obelgi. Corbie nie zaakceptowalby tego. Tylko jeden czlowiek wywarl presje na Corbiego, gdy zaskoczyl go skladajacego siebie w ofierze. Corbie zbil go bezlitosnie. Nikt nie podejrzewal go o prowadzenie podwojnego zycia. Na zewnatrz byl Corbiem – najemnikiem i nikim wiecej. Ta rola wrosla mu w serce. Kiedy byl w domu, a miasto tetnilo jeszcze zyciem, byl Corbiem – odbudowujacym nowy dom ze starego. Dopiero gdy zapadala noc, a ulice przemierzal tylko nocny patrol, stawal sie Corbiem – czlowiekiem z misja. Corbie – znalazl skarb w scianie kuchni czarownika i zabral go na gore, gdzie inny Corbie – przyszedl z glebin. Ogladal skrawek papieru, zawierajacy tuziny slow, skreslone drzaca reka. Zaszyfrowany klucz. Wtedy wychudzona, ogorzala twarz Corbiego rozpromienil szeroki usmiech. Ciemne oczy zablysly, a palce zapalily lampe. Corbie usiadl i przez godzine patrzyl przed siebie zamyslony. Potem, nadal usmiechajac sie, zszedl na dol i wyszedl z domu. Ilekroc spotkal nocny patrol, unosil reke w niemym pozdrowieniu. Byl teraz znany. Nikt nie kwestionowal jego prawa do spacerowania po okolicy i ogladania ukladu kol. Wrocil do domu, gdy jego nerwy uspokoily sie. I tak nie moglby usnac, wiec zabral sie za studiowanie papierow, odszyfrowywanie i tlumaczenie, az napisal opowiesc w formie listu, ktory przez cale lata czekal na swoje przeznaczenie. 5. ROWNINA STRACHU Jednooki przystanal, zeby powiadomic mnie, ze Pupilka zamierza przesluchac Cordera i poslanca. –Konowale, widziales ja? Wyglada mizernie. –Widze, radze, ale ona ignoruje moje uwagi, wiec co moge zrobic?
–Minie ze dwadziescia lat, zanim znowu pokaze sie kometa. Nie ma sensu, zeby zapracowywala sie na smierc, prawda? –Jej to powiedz. Ja otrzymuje wciaz te sama odpowiedz, ze zamieszanie zacznie sie na dlugo przed ponownym pojawieniem sie komety, ze to jest wyscig z czasem. Wierzyla w to. Ale jej ogien jakos nie mogl nas rozpalic. Bylismy odizolowani na Rowninie Strachu, odcieci od swiata. Walka z Pania czasami wkradala sie w nasza szara codziennosc, pobudzajac nas do zycia. Rownina zbyt czesto absorbowala nasze umysly. Przylapalem sie na obserwowaniu Jednookiego. Ten przedwczesny pogrzeb nie byl dla niego dobry. Nie wykorzystujac swych umiejetnosci, oslabl fizycznie. Wiek zaczal odciskac na nim swoje pietno. –Podobno ty i Goblin swietnie sie bawiliscie – zagailem, chcac podniesc go na duchu. Nie mogl sie zdecydowac, czy rozesmiac sie szyderczo, czy obrzucic mnie ponurym spojrzeniem. – Znowu byliscie soba, co? – podpuszczalem go, ale w odpowiedzi tylko mruknal cos pod nosem. – Co? –Hej, wy! – wrzasnal ktos. – Wszyscy na gore! Alarm! Alarm! Jednooki splunal. –Dwa razy w jeden dzien? Co za czort? Wiedzialem, co mial na mysli. W ciagu calych dwoch lat nie mielismy dwudziestu alarmow, a teraz az dwa w ciagu jednego dnia? Nieprawdopodobne. Rzucilem sie po luk. Tym razem wyszlismy z mniejszym halasem. Elmo uciszyl kilku gadajacych karcacym spojrzeniem. Slonce jeszcze nie zaszlo i swiecilo nam prosto w oczy, zanim dotarlismy do wyjscia z tunelu. –Ty cholerny glupku! – wrzeszczal Elmo. – Co robisz, do diabla? – Mlody zolnierz stal na otwartej przestrzeni i wskazywal cos palcem. Spojrzalem w tamtym kierunku. –O, do diabla – szepnalem. – Do stu tysiecy diablow. Jednooki tez go zobaczyl. –Schwytany. Unoszacy sie w powietrzu punkt zataczal kola nad nasza kryjowka. Nagle zachwial sie. –Tak, Schwytany. Szept czy Podroz?
–Dobrze widziec starych przyjaciol – powiedzial Goblin, dolaczajac do nas. Nie widzielismy Schwytanych, odkad przybylismy na Rownine. Po naszej ucieczce z Jalowca przez cztery lata deptali nam po pietach, az zmusili nas do ukrycia sie tutaj. Byli jej satrapami, wykonawcami jej woli. Bylo ich dziesieciu. W czasie Dominacji, gdy Pani i jej maz zniewolili najpotezniejszych sobie wspolczesnych, uczynili ich swymi poddanymi. Zwano ich Dziesiecioma, Ktorzy Zostali Schwytani. Cztery wieki temu, kiedy Biala Roza pokonala Dominatora, Schwytani zeszli pod ziemie razem ze swoimi wladcami, gdyz kilku pozostalo wiernych Dominatorowi. Wiekszosc jednak zginela. Lecz Pani postarala sie o nowych niewolnikow: Piorko, Szept i Podroz. Piorko i jeden ze starych Schwytanych, Kulawiec, polegli w Jalowcu, gdzie my rowniez zaplacilismy wysoka cene za uniemozliwienie zmartwychwstania Dominatorowi. Pozostali – Szept i Podroz – wyjechali. Latajacy dywan kolysal sie, poniewaz znalazl sie w polu dzialania mocy Pupilki. Schwytany zawrocil i udalo mu sie odleciec wystarczajaco daleko, by odzyskac calkowita kontrole nad dywanem. –Szkoda, ze nie przylecial blizej – powiedzialem. – Spadlby jak glaz. –Oni nie sa tacy glupi – odpowiedzial Goblin. – Na razie tylko nas tropia. – Pokiwal glowa i zadrzal. Wiedzial cos, o czym nawet nie mielismy pojecia. Prawdopodobnie dowiedzial sie czegos w czasie patrolu poza Rownina. –Kompania rozgrzewa sie? – zapytalem. –Tak. Co robisz, oddechu nietoperza? – Goblin skarcil Jednookiego. – Uwazaj. Maly Murzyn, ignorujac Schwytanego, patrzyl na dzikie, uksztaltowane przez wiatr stromizny na poludnie od nas. –Naszym zadaniem jest przezyc – powiedzial Jednooki z takim patosem, ze bylo jasne, iz bylo to wyzwanie dla Goblina. – A to znaczy, nie nalezy dac sie zaintrygowac pierwszym, blyskotliwym pokazem, jaki zobaczysz. –Co to znaczy, do diabla? – rzekl Goblin. –To, ze podczas gdy wszyscy wybaluszaliscie oczy na tego klauna na gorze, inny wyladowal za tamtymi skalami i wysadzil kogos – odparl Jednooki. Obaj z Goblinem spojrzelismy na czerwone klify, ale nic nie zauwazylismy.
–Za pozno – powiedzial Jednooki. – Juz odlecial. Uwazam, ze ktos powinien isc i zlapac szpiega. Uwierzylem Jednookiemu. –Elmo! Otrzasneli sie – wyjasnilem. –Zaczeli dzialac – mruknal. – Wlasnie kiedy mialem juz nadzieje, ze o nas zapomnieli. –Och, zapewniam cie, ze nie zapomnieli – powiedzial Goblin. Znow odnioslem wrazenie, ze mial cos na mysli. Elmo dokladnie zbadal teren miedzy nami a klifem. Wiedzial, rownie dobrze jak my wszyscy, ze pewnego dnia nasze zycie bedzie zalezalo bardziej od tego, co wiemy o nim niz o naszym przesladowcy. –W porzadku – powiedzial do siebie.-Widze to. Wezme czterech ludzi, ale najpierw musze zobaczyc sie z Porucznikiem. Porucznik nie wychodzil na alarmy. On i dwaj inni mezczyzni pelnili straz pod drzwiami kwater Pupilki. Jesli kiedykolwiek wrog dotarlby do niej, to po ich trupach. Latajacy dywan oddalil sie na zachod. Zastanawialem sie, dlaczego stworzenia Rowniny nie wyzwaly go. Poszedlem do menhira, ktory mowil do mnie wczesniej i zapytalem, ale nie chcial mi tego wyjasnic. –Konowale, zaczyna sie. Zaznacz ten dzien – powiedzial tylko. –Tak. Jasne. – I nazwalem ten dzien poczatkiem, choc wszystko zaczelo sie wiele lat temu. Byl to dzien pierwszego listu, dzien Schwytanych, dzien Tropiciela i Psa Zabojcy Ropuch. Menhir mial jeszcze koncowa uwage. –Na Rowninie sa obcy. – Najwyrazniej nie zamierzal bronic Schwytanych. –Menhir mowi, ze mozemy miec wiecej gosci – powiedzialem, gdy wrocil Elmo. –Teraz twoja i Milczka kolej na obserwacje? – zapytal, unoszac brwi. –Tak. –Badzcie ostrozni. Goblinie i Jednooki, chodzcie tutaj. – Pochylili ku sobie glowy. Potem Elmo wybral jeszcze czterech mezczyzn i poszli na polowanie.
6. ROWNINA STRACHU Poszedlem na moj punkt obserwacyjny. Nigdzie nie bylo widac Elma i jego ludzi. Menhir tez zniknal. Slonce bylo nisko, a jedynym dzwiekiem, jaki docieral do moich uszu, byl jek wiatru. Milczek usiadl wewnatrz rafy koralowej, gdzie przez splatane galezie przedostawalo sie niewiele promieni slonecznych. Koral stanowil dobra kryjowke. Niektorzy rdzenni mieszkancy Rowniny uwazali rafy za trujace. Tak wiec tubylcza egzotyka zawsze jest dla obserwatora wiekszym zagrozeniem niz nasi wrogowie. Przekradlem sie miedzy martwymi grzbietami do Milczka. Byl wysokim, przygarbionym mezczyzna. Jego ciemne oczy zdawaly sie skupiac na marzeniu, ktore umarlo. Odlozylem bron. –Nic? Pokrecil glowa w niemym zaprzeczeniu. Uporzadkowalem poduszki, ktore przynioslem. Z kazdej strony oslanialy nas galezie korala, wznoszace sie dwadziescia stop w gore. Nie widzielismy zbyt wiele. Jedynie przejscie przez potok, kilka martwych menhirow i wedrujace drzewa na dalekiej pochylosci. Jedno z drzew stalo nad brzegiem potoku z korzeniami zanurzonymi w wodzie. Jakby wyczuwajac moje zainteresowanie, zaczelo powoli wycofywac sie. Widoczna Rownina jest jalowa. Egzystuje na niej tylko skromna, pustynna flora i fauna – porosty i karlowate krzaki, zmije i jaszczurki, skorpiony i pajaki, dzikie psy i nornice. Natykasz sie na nia glownie wtedy, gdy jest ci to nie na reke i stawia prawdziwy opor w najmniej odpowiednim momencie. Porucznik, ktory kiedys chcial popelnic samobojstwo, mogl spedzic tu cale lata, nie zaznajac uczucia smutku. Przewazajacymi kolorami byly czerwienie i brazy, rdza, ochra. Piasek na stromiznach mial odcien krwawy, jak czerwone wino, a miejscami przechodzacy w pomarancz. Rafy koralowe lezaly w dole, upstrzone biela i rozami. Nigdzie nie bylo ani skrawka prawdziwej zieleni. Wedrujace drzewa i karlowate krzaki mialy zakurzone, szarozielone liscie, w ktorych zielen istniala jakby z przyzwyczajenia. Menhiry, zyjace i martwe, byly szarobrazowe, jak zadne rodzime kamienie na Rowninie. Nabrzmialy cien przemknal ponad dzikimi osypiskami klifow. Pokryl wiele akrow i byl zbyt ciemny, by mogl byc cieniem chmury. –Latajacy wieloryb? – spytalem. Milczek skinal glowa.
Wieloryb krazyl miedzy nami a sloncem, ale nie moglem go dostrzec. Od lat nie widzialem ani jednego. Ostatnim razem, kiedy wraz z Elmo i Szeptem przemierzalem Rownine na polecenie Pani… Dawno temu? Tak, czas plynie szybko, kpiac sobie ze wszystkich. –Obce wody pod mostem, przyjacielu. Milczek, jak to milczek, skinal glowa, nie odzywajac sie. Nie odzywal sie, odkad go poznalem, przez wszystkie lata spedzone z Kompania, choc Jednooki i moj poprzednik, Kronikarz, twierdzili zgodnie, ze potrafi mowic. Z nagromadzonych aluzji i plotek wywnioskowalem, ze w mlodosci, zanim zaciagnal sie do Kompanii, poprzysiagl nigdy nie mowic. Niezaglebianie sie we wczesniejsze zycie czlowieka bylo zelaznym prawem Kompanii, wiec niczego nie moglem sie dowiedziec. Kilka razy widzialem, ze niewiele brakowalo, a odezwalby sie, kiedy byl bardzo zly albo rozbawiony. Jednak zawsze powstrzymywal sie w ostatniej chwili. Przez dlugi czas ludzie zabawiali sie drazniac go, probujac naklonic do zlamania przyrzeczenia, ale wiekszosc szybko z tego rezygnowala. Milczek mial setki sposobow na zniechecenie natretow, jak na przyklad napelnianie ich poslan kleszczami. Cienie wydluzaly sie. W koncu Milczek wstal, przeskoczyl nade mna i wrocil do tunelu. Byl jedynie ciemno ubranym cieniem w mroku. Dziwnym facetem. Nie tylko nie mowil, ale nie plotkowal. I jak tu polegac na kims takim? Na dodatek to jeden z moich najstarszych i najblizszych przyjaciol. I jak to wyjasnic? –No, Konowale. – Glos brzmial glucho. Poderwalem sie. Zlowrogi smiech wstrzasnal rafa koralowa. Menhir zaskoczyl mnie, zjawiajac sie nagle. Odwrocilem sie lekcewazaco. Menhir stal na srodku sciezki, ktora podazyl Milczek. Mial dwanascie stop wysokosci i byl ohydny. –Czesc, skalo. Zabawiwszy sie moim kosztem, zignorowal mnie. Stal milczacy, jak glaz. Ha, ha. Menhiry sa naszymi glownymi sprzymierzencami na Rowninie. Rozmawiaja z innymi czujacymi gatunkami, lecz informuja nas tylko wtedy, gdy im to odpowiada. –Co sie dzieje z Elmo? – zapytalem. –Nic – odrzekl menhir. Czy sa magiczne? Nie sadze. W przeciwnym razie nie przezylyby w promieniu
oddzialywania mocy Pupilki. Ale czym sa? Tajemnica, jak wiekszosc zyjacych tu dziwnych stworzen. –Na Rowninie sa obcy – powiedzial menhir. –Wiem, wiem. Nocne stworzenia wyszly ze swych kryjowek. Na tle ciemniejszego nieba pojawily sie swiecace punkty. Latajacy wieloryb oddalil sie na wschod i wreszcie moglem dostrzec jego polyskujace podbrzusze. Potem znizyl lot i wlokac za soba pnacza, zaznaczal swoj szlak. Poczulem podmuch wiatru. Charakterystyczny zapach ziol draznil moje nozdrza. Powietrze chichotalo i szeptalo, mruczalo i gwizdalo w koralu. W oddali rozlegala sie melodia wietrznych dzwonow Starego Ojca Drzewa. Nie wiem, czy pierwszym, czy ostatnim ze swego rodzaju, ale byl unikatem. Stal tam, wysoki na dwadziescia stop i gruby na dziesiec, rozmyslajacy nad brzegiem potoku, promieniujacy czyms podobnym do strachu, z korzeniami wrosnietymi w geograficznym centrum Rowniny. Milczek, Goblin i Jednooki probowali rozwiklac znaczenie Starego Ojca Drzewa. Udalo im sie dowiedziec tylko tyle, ze nieliczni, dzicy tubylcy czcza go i mowia, ze byl tu od switu. Tubylcy nie mieli bowiem poczucia czasu. Wzeszedl ksiezyc. Kiedy skamienialy i pekaty wisial nad horyzontem, wydawalo mi sie, ze cos przecielo jego tarcze. Schwytany? Albo jedno ze stworzen zyjacych na Rowninie? Z tunelu dochodzil halas. –Tego mi jeszcze trzeba – jeknalem. – Goblin i Jednooki. Wolalbym, zeby zawrocili. Goblin doskoczyl do korala i usmiechnal sie zachecajaco. Wygladal na wypoczetego. Najwyrazniej odzyskal juz sily. –Dziwnie sie czujesz, Konowale? – zapytal Jednooki. –To malo powiedziane. Co tu robicie? – spytalem. –Potrzebowalismy troche swiezego powietrza. – Zadarl glowe, spogladajac na linie klifow. A wiec martwili sie o Elmo. –Nic mu sie nie stanie – powiedzialem. –Wiem – odpowiedzial Jednooki. – Sklamalem. Pupilka nas tu przyslala. Wyczula
jakies poruszenie na zachodniej krawedzi swego pola oddzialywania. –Tak? –Nie wiem, co to bylo, Konowale. – Nagle Jednooki przyjal obronna postawe. Byl przygnebiony. Gdyby nie Pupilka, wiedzialby, co sie dzieje. Nie mogac robic tego, co cwiczyl przez cale zycie, zajal moje miejsce medyka. –Co zamierzacie zrobic? –Wzniecic ogien. –Co? Ogien huczal. Jednooki dal upust swoim ambicjom i zwlokl wystarczajaco duzo suchego drewna, by wyposazyc w nie pol legionu. Plomienie rozjasnialy ciemnosc tak, ze moglismy dojrzec teren za potokiem w odleglosci piecdziesieciu jardow. W koncu wedrujace drzewa wycofaly sie na bezpieczna odleglosc. Prawdopodobnie zwietrzyly nadchodzacego Jednookiego. Jednooki z Goblinem przywlekli powalone drzewo zwyklego gatunku. Wedrujace zostawili w spokoju, oprocz pokrak nie radzacych sobie z podrozowaniem na wlasnych korzeniach, ale tych bylo niewiele. Sprzeczali sie, depczac sobie po pietach, az wreszcie rzucili drzewo. –Znikac – powiedzial Goblin i w tym samym momencie nie zostalo po drzewach sladu. Ludzac sie, dokladnie zbadalem ciemnosc. Nie widzialem i nie slyszalem juz niczego. Stwierdzilem, ze mam klopoty z zachowaniem przytomnosci. Polamalem martwe drzewo, zeby tylko cos robic. Potem ogarnelo mnie dziwne uczucie. Wstrzymalem oddech. Jak dlugo zbieraly sie menhiry? W obrebie swiatla naliczylem ich czternascie. Rzucaly dlugie glebokie cienie. –Co sie dzieje? – zapytalem. Nerwy mialem napiete do granic wytrzymalosci. –Na Rowninie sa obcy – rzekl menhir. Niech diabli wezma ton, jakim to mowi. Usiadlem tylem do niego i dorzucilem drewna do ognia. Po przeciwnej stronie zobaczylem kolejnych dziesiec menhirow. –Niezbyt dokladna wiadomosc – rzeklem po chwili. –Przyszedl jeden.
To bylo cos nowego. I na dodatek powiedziane z namietnoscia, ktorej nigdy przedtem nie bylem swiadkiem. Raz czy dwa wydawalo mi sie, ze uchwycilem cien emocji w jego glosie, ale nie mialem pewnosci. Ogien zaczal przygasac, wiec dorzucilem wiecej drewna. Od strony potoku powoli posuwal sie w moja strone jakis cien. Sprawial wrazenie zmeczonego. Siedzialem, udajac, ze spie. Mezczyzna podszedl blizej. Przez prawe ramie przewieszone mial siodlo, w lewej rece trzymal dluga, drewniana skrzynke, a pod pacha koc. Politurowana skrzynka blyszczala w swietle ognia. Miala siedem stop dlugosci i cztery cale grubosci oraz osiem cali szerokosci. Ciekawe. Kiedy mezczyzna przeszedl przez potok, zauwazylem takze psa. Wynedznialego, parszywego kundla o brudnobialej siersci z czarna lata na jednym oku i kilkoma czarnymi plamkami na bokach. Kulal, unoszac nad ziemia jedna lape. Gdy spojrzal na ogien, jego oczy zaplonely jasna czerwienia. Mezczyzna mial ponad szesc stop wzrostu i okolo trzydziestu lat. Mimo zmeczenia poruszal sie zwinnie. Byl muskularny. Poszarpana koszula odslaniala ramiona i piersi pokryte pajeczyna blizn. Twarz nie wyrazala zadnych uczuc. Zblizajac sie do ognia, napotkal moje spojrzenie. Nie usmiechnal sie ani nie zdradzil wrogich zamiarow. Niemal czulem na skorze bijacy od niego chlod. Wygladal na twardego, lecz niewystarczajaco, by samotnie zmierzac sie z Rownina Strachu. Przede wszystkim nalezalo rozmawiac z nim tak, by zyskac na czasie. Ogien powinien zaalarmowac Otta, a kiedy przyjdzie sprawdzic, co sie dzieje, zobaczy obcego i sprowadzi pomoc. –Witaj – powiedzialem. Mezczyzna zatrzymal sie i wymienil spojrzenie ze swym kundlem. Pies zblizyl sie powoli, weszac w powietrzu, jakby badal otaczajaca nas noc. Zatrzymal sie kilka stop ode mnie, otrzepal, jakby dopiero co wyszedl z wody, i polozyl na brzuchu. Obcy podszedl na te sama odleglosc. –Rozgosc sie – zaprosilem go. Zrzucil z ramienia siodlo, odlozyl skrzynke i usiadl. Byl sztywny. Mial klopoty ze skrzyzowaniem nog. –Straciles konia? Przytaknal.