chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 363
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 185

Dickson Gordon R - Childe 01 - Nekromanta

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :426.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Dickson Gordon R - Childe 01 - Nekromanta.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Dickson, Gordon R - 2 Cykle kpl Dickson Gordon R - Childe Childe 1-09
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 139 stron)

GORDON R. DICKSON NEKROMANTA Przeło˙zył: Zbigniew A. Królicki

Tytuł oryginału: Necromancer Data wydania polskiego: 1994 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1962 r.

´Scie˙zka si˛e dzieli. Za rozstajnym progiem Widz˛e zacz ˛atek mrocznej realno´sci Bli´zniaka skrzesanego z prastarej Jedno´sci — I mnie, com wiecznym mego Brata wrogiem! Zakl˛eta Wie˙za Hal Mayne

KSI ˛EGA I IZOLOWANY

I oto widz˛e za lunety szkłami Twarz mego Brata mroczniej ˛ac ˛a w dali Wesprzyj nas, Thorze, którzy´smy wi˛e´zniami. Młot ze´slij, Panie! Niech mury rozwali. Zakl˛eta Wie˙za

Rozdział 1 Kopalnia była automatyczna. Składało si˛e na ni ˛a wyposa˙zenie o warto´sci stu osiemdziesi˛eciu milionów dolarów oraz sze´s´c kilometrów sze´sciennych kwarcu i granitu z wtr ˛aceniami złota. Cało´s´c za´s kontrolowano z jednej konsoli, przy któ- rej zasiadał dy˙zurny in˙zynier zmiany. Kopalnia w˛edrowała w´sród pokładów skalnych niczym oci˛e˙zały, wielofunk- cyjny organizm, mozolnie prze˙zuwaj ˛acy złotono´sn ˛a rud˛e, krusz ˛acy j ˛a na niewiel- kie jak kamyki k˛esy i przesyłaj ˛acy transporterami ponad dwie´scie metrów w gór˛e, do znajduj ˛acych si˛e na powierzchni przetwórni. Wraz z przenoszeniem si˛e machi- ny powstawały i pustoszały kominy wentylacyjne, szyby wind transportowych, poziomy i ´sciany eksploatacyjne. Rozprzestrzeniał si˛e te˙z coraz bardziej obszer- ny labirynt korytarzy, przez które w miar˛e post˛epu robót przesuwała si˛e konsola sterownicza i ci˛e˙zka maszyneria na kładzionych z przodu i rozbieranych z tyłu szynach. Wszystkim tym sterował jeden in˙zynier. Odrobina megalomanii z jego strony nie przeszkadzała w pracy. Czuwał nad ekranami kontrolnymi konsoli jak ´swiado- mo´s´c nad mózgiem, spełniaj ˛ac rol˛e najwy˙zszej i ostatecznej instancji. Danych, na podstawie których powstawały jego decyzje, dostarczały wbudowane w maszy- neri˛e czujniki komputera. Muskaj ˛ac palcami klawiatur˛e, mo˙zna było otrzyma´c optymalne reakcje stalowego potwora. Cz˛esto okazywało si˛e jednak, ˙ze podobnie jak samo ˙zycie, nowoczesne górnictwo to co´s wi˛ecej ni˙z tylko logika. Najlepsi z in˙zynierów mieli wyczucie. Była nim wra˙zliwo´s´c zrodzona z do- ´swiadczenia, talentu oraz czego´s zbli˙zonego do miło´sci, z jak ˛a rozkazywali ska- łom i machinie, któr ˛a kierowali. T˛e cech˛e dodano do listy ludzkich umiej˛etno´sci, których wymagano na równi z matematyk ˛a i geologi ˛a. W´sród ko´ncz ˛acych szkoły młodych in˙zynierów górnic- twa, mniej ni˙z dziesi˛e´c procent okazywało si˛e posiadaczami owych szczególnych talentów, koniecznych, aby zespoli´c si˛e w jedno´s´c z tytanem, którego mieli do- si ˛a´s´c. Dlatego nawet na przepełnionych rynkach pracy XXI wieku kopalnie nie- ustannie poszukiwały nowych in˙zynierów. Proces stawania si˛e nieomylnym bo- giem machiny, cho´cby tylko na cztery godziny, był długi nawet dla tych dziesi˛eciu 6

procent wybra´nców. A machina nigdy nie odpoczywała. Dwie´scie metrów nad głow ˛a człowieka za konsol ˛a, Paul Formain, rozpoczy- naj ˛ac swój pierwszy dzie´n w kopalni Malabar, wyszedł z segmentu mieszkalnego o ´scianach z plastykowej pianki i zobaczył góry. To było widzenie. Zdarzało mu si˛e to wielokrotnie od czasu wypadku z łodzi ˛a, przed pi˛eciu laty, a ostatnio coraz cz˛e´sciej. Teraz jednak nie ujrzał otwartego morza. Nie zobaczył te˙z zamglonego obrazu dziwnej, mrocznej postaci człowieka w opo´nczy i wysokim, sto˙zkowatym kape- luszu, który, jak si˛e Paulowi zdawało, przywrócił go do ˙zycia, po tym, jak umarł w łodzi i zanim odnalazła go stra˙z przybrze˙zna. Tym razem były to góry. Odwróciwszy si˛e od białych plastykowych drzwi, zatrzymał si˛e nagle i zo- baczył je. Wokół rozci ˛agało si˛e strome, pokryte innymi białymi zabudowaniami zbocze kopalni Malabar. Wy˙zej, przejrzy´scie bł˛ekitne, wiosenne niebo przegl ˛a- dało si˛e w ciemnej, modrej toni jeziora, które wypełniało rozpadlin˛e górskiego grzbietu. Zewsz ˛ad otaczały Paula kanadyjskie Góry Skaliste, si˛egaj ˛ace jednym ko´ncem do odległego o pi˛e´cdziesi ˛at kilometrów, le˙z ˛acego w Kolumbii Brytyj- skiej miasta Kamloops, w drugim za´s kierunku dochodz ˛ace do Pasma Nabrze˙zne- go i skalistych pla˙z lizanych słonym przybojem Pacyfiku. Góry powstały i otoczyły Paula niczym królowie. Jego ciało przenikn ˛ał grzmot trz˛esienia ziemi i nagle poczuł, ˙ze ro´snie i kroczy im na spotkanie. Wkrótce do- równał wzrostem najwy˙zszym szczytom. Wraz z nimi kontemplował odwieczny ruch trzewi planety. Potem góry tchn˛eły ku niemu słowa: Strze˙z si˛e. Nie zje˙zd˙zaj dzi´s do kopalni! — ...oswoi si˛e pan z tym i przywyknie — zapewniał go po wypadku psy- chiatra w San Diego. — Teraz popracował pan nad sob ˛a i rozumie pan istot˛e problemu. — Owszem — odparł Paul. Wszystko było logiczne i miało sens — tłumaczył sobie, stosuj ˛ac si˛e do su- gestii psychiatry. Był sierot ˛a od dziesi ˛atego roku ˙zycia, kiedy stracił rodziców w wypadku drogowym. Oddano go pod opiek˛e rodziny zast˛epczej. Ci ludzie byli dla´n dobrzy, ale nie zast ˛apili mu ojca i matki. Na zawsze pozostał samotny. Brakowało mu tego, co psychiatra w San Diego nazywał „obronnym ego- izmem”. Posiadał za to zdolno´s´c odgadywania intencji ludzi, ale bez skłonno´sci, by wykorzystywa´c t˛e wiedz˛e dla własnej korzy´sci. Ci, którzy mogliby zosta´c jego przyjaciółmi, odczuwali zakłopotanie, gdy odkrywali w nim t˛e umiej˛etno´s´c. Ona 7

budziła w nich instynktown ˛a potrzeb˛e trzymania Paula na bezpieczny dystans. Pod´swiadomie obawiali si˛e go i nie ufali jego pow´sci ˛agliwo´sci. Gdy był jeszcze chłopcem, czuł ich rezerw˛e i nie pojmował przyczyn, które j ˛a powodowały. To za´s, orzekł psychiatra, dało mu fałszywy obraz sytuacji, w jakiej si˛e znajdował. — ...i tak — mówił lekarz — ów brak ch˛eci wykorzystywania przewagi pły- n ˛acej z pa´nskich zdolno´sci stał si˛e ułomno´sci ˛a. Nie jest to jednak czym´s powa˙z- niejszym ni˙z jakakolwiek inna ułomno´s´c, taka jak ´slepota czy kalectwo. Nie po- winien pan s ˛adzi´c, i˙z nie mo˙zna z tym ˙zy´c. Jednak w gł˛ebi duszy Paul tak to wła´snie odczuwał. Przekonanie to zaowoco- wało w ko´ncu zaplanowan ˛a pod´swiadomie prób ˛a samobójstwa. — ...nie ulega w ˛atpliwo´sci — ci ˛agn ˛ał psychiatra — ˙ze odebrał pan ostrze˙ze- nie o złej pogodzie, nadane przez stra˙z przybrze˙zn ˛a. I wiedział pan, i˙z niezale˙znie od rodzaju pogody, ˙zegluj ˛ac w tak małej łodzi zap˛edzi si˛e pan zbyt daleko od brzegu... Sztorm zepchn ˛ał łód´z Paula w morze. Zniosło go daleko od szlaków ˙zeglugo- wych i w ciszy morskiej, która nastała zaraz po burzy, ´smier´c jak oci˛e˙załe, szare ptaszysko przysiadła wyczekuj ˛aco na maszcie. — ...warunki, w których pan si˛e znalazł, sprzyjały halucynacjom — orzekł psychiatra. — To naturalne, i˙z wyobraził pan sobie, ˙ze ju˙z umarł. Pó´zniej za´s, gdy przyszło ocalenie, nie´swiadomie szukał pan wyja´snienia faktu, ˙ze pozostał pan przy ˙zyciu. Pod´swiadomo´s´c dostarczyła po˙zywki dla tej fantazji, któr ˛a by- ło pa´nskie rzekome zmartwychwstanie spowodowane przez kogo´s tajemniczego, podobnego do pa´nskiego ojca, i odzianego w szaty, które sugerowały magiczne umiej˛etno´sci tego człowieka. Jednak po powrocie do zdrowia, rozs ˛adek podpo- wiedział panu, i˙z historia ta jest raczej nieprawdopodobna. Istotnie, pomy´slał Paul, trudno było s ˛adzi´c inaczej. Przypomniał sobie, jak le˙zał w szpitalu w San Diego i zastanawiał si˛e nad tym, co zapami˛etał. — Aby wi˛ec wesprze´c prawdopodobie´nstwo tej historii, wykształcił pan w so- bie zdolno´s´c do chwilowego odczuwania niezwykle gł˛ebokiej, prawie bolesnej nadwra˙zliwo´sci. Zaspokoiło to dwie pa´nskie potrzeby; dostarczyło podstaw do zrodzonej z maligny fantazji o zmartwychwstaniu i stanowiło wymówk˛e dla tego, co wywołało w panu pierwotne pragnienie ´smierci. Pod´swiadomie wytłumaczył pan sobie, ˙ze nie jest upo´sledzony, tylko inny. — Tak — powiedział wówczas Paul. — Rozumiem. — Teraz za´s, skoro odkrył pan prawd˛e o sobie, potrzeba takiego usprawie- dliwienia powinna stopniowo zanika´c. Fantastyczna wizja nieznajomego zbawcy powinna zatrze´c si˛e w pa´nskiej pami˛eci, a chwile nadwra˙zliwo´sci b˛ed ˛a zdarza´c si˛e panu coraz rzadziej, a˙z w ko´ncu i one znikn ˛a. — Miło mi to słysze´c — rzekł Paul. Tyle ˙ze po pi˛eciu latach wcale nie zaznał spokoju. Chwile nadwra˙zliwo´sci zda- rzały mu si˛e nadal, a pierwotna wizja nieznajomego uparcie tkwiła gdzie´s w za- 8

kamarkach jego ´swiadomo´sci. Rozmy´slał nawet o wizycie u innego psychiatry, ale pó´zniej doszedł do wniosku, ˙ze skoro nie pomógł mu jeden, to jaki jest sens szuka´c porady u drugiego? Zamiast tego, nauczył si˛e ˙zy´c z tym problemem, opieraj ˛ac si˛e na czym´s, co odkrył w sobie po wypadku. Gł˛eboko wewn ˛atrz jego ja´zni tkwiło od tamtej pory co´s nienazwanego i niepoj˛etego, co niczym kamienny obelisk przeciwstawiało si˛e zmiennym porywom uczu´c. S ˛adził, ˙ze to co´s w jaki´s sposób ł ˛aczy si˛e z wizj ˛a maga w wysokim kapeluszu, cho´c równocze´snie jest od niej niezale˙zne. Tak wi˛ec, gdy jak teraz, wiatry szeptały mu do ucha ostrze˙zenie, słyszał je, ale nie czuł si˛e nim poruszony. Strze˙z si˛e! — powiedziały góry. — Nie zje˙zd˙zaj dzi´s do kopalni. „To głupota” — orzekł jego umysł, przypominaj ˛ac mu, ˙ze dostał wreszcie to, do czego przygotowywał si˛e przez całe swoje ´swiadome ˙zycie. Dostał prac˛e, o jakiej w dzisiejszym przeludnionym ´swiecie marzyło wielu, a która przypadała w udziale nielicznym. Si˛egn ˛ał wi˛ec teraz do tego, co niepokonane trwało na dnie jego umysłu. L˛ek, mówiło mu co´s, jest po prostu jednym z wielu czynników, jakie nale˙zy bra´c pod uwag˛e, przesuwaj ˛ac si˛e od punktu A do punktu B. Paul otrz ˛asn ˛ał si˛e z przeczu´c i powrócił do rzeczywisto´sci. Wsz˛edzie wokół wznosiły si˛e zabudowania kopalni Malabar. Niedaleko miejsca gdzie stał, ˙zona radcy prawnego kopalni wyszła na ganek i ponad niewysokim, białym płotem wołała co´s do stoj ˛acej na s ˛asiednim podwórku ˙zony pracuj ˛acego na powierzchni technika. Dla Paula był to pierwszy dzie´n pracy i ju˙z spó´zniał si˛e na zmian˛e pod ziemi ˛a. Odwrócił spojrzenie od gór i budynków, po czym odszukał wzrokiem betonow ˛a ´scie˙zk˛e prowadz ˛ac ˛a do głównego szybu. Ruszył ku niej i czekaj ˛acemu na´n ´slizgowi.

Rozdział 2 ´Slizg zwiózł Paula pochył ˛a sztolni ˛a w gł ˛ab góry. Dwie´scie metrów w dół. Mimo romantycznej i nieco staromodnej nazwy, ´slizg był w istocie zwykł ˛a wind ˛a magnetyczn ˛a. Gdy Paul zje˙zd˙zał, poprzez przejrzyste ´scianki szybu windy skrzyły si˛e ku niemu granit i ró˙zowy kwarc. Minerały przemawiały podobnie jak góry. Te nowe głosy były cichsze, lecz bezlitosne i krystalicznie twarde. Zje˙zd˙zaj ˛acemu Paulowi dotrzymywało towarzystwa jego odbicie w ´sciance rury — wizerunek barczystego dwudziestotrzyletniego młodego człowieka, który miał ju˙z za sob ˛a wiek chłopi˛ecy i młodzie´nczy. Paul był m˛e˙zczyzn ˛a gruboko´scistym, mocno zbudowanym, o okr ˛agłej głowie i atletycznym wygl ˛adzie. Takich jak on mo˙zna było zobaczy´c na boiskach, cho´c nie przypominał najcz˛e´sciej spotykanego typu piłkarza. Nie do´s´c kr˛epy, by gra´c w ataku, nie posiadał te˙z zwinno´sci potrzebnej w obronie. Dobrze natomiast spi- sywał si˛e na bramce. Był silny, opanowany i miał r˛ece o długich palcach, którymi mógł pewnie uchwyci´c piłk˛e. W czasie studiów wyst˛epował w barwach podsta- wowego składu dru˙zyny Instytutu Górnictwa Colorado. Jego oczy miały intryguj ˛aco gł˛ebok ˛a i ciepł ˛a, szar ˛a barw˛e. Usta o w ˛askich wargach były szerokie i o przyjaznym wyrazie. Proste, jasnobr ˛azowe włosy Paula zaczynały ju˙z rzedn ˛a´c na skroniach. Strzygł si˛e krótko i wida´c było, ˙ze wyłysieje wkrótce po trzydziestce. Poniewa˙z jednak nie nale˙zał do ludzi, którzy przesadnie dbaj ˛a o wygl ˛ad zewn˛etrzny, nie miało to dla niego wi˛ekszego znaczenia. Sprawiał wra˙zenie urodzonego przywódcy; m˛eskiego, inteligentnego, silnego, umiej ˛acego ka˙zdy problem oceni´c prawidłowo od pierwszego spojrzenia. I takim te˙z był w istocie. Dopiero po bli˙zszym poznaniu ludzie dostrzegali gł˛ebiej ukryte cechy jego charakteru, które były cz˛e´sci ˛a jego własnego wyobra˙zenia o sobie. Zdarzały si˛e chwile, takie jak ta, w których Paul dostrzegał nagle swój wizerunek, odbity w jakim´s zwierciadle i zastygał zdumiony, jakby stan ˛ał twarz ˛a w twarz z kim´s obcym. ´Slizg zatrzymał si˛e na poziomie eksploatacyjnym. Paul wkroczył do jasno o´swietlonej, rozległej pieczary, a˙z po wysokie sklepie- nie wypełnionej tytanem i stal ˛a maszynerii wspartej ci˛e˙zko na szynach. Rze´skie 10

i ostre powietrze podziemi poraziło chłodem jego płuca. Wydało mu si˛e, ˙ze atmos- fera kopalni przenika go na wskro´s. Ruszył wzdłu˙z kruszarki i po kilkudziesi˛eciu krokach dotarł do konsoli sterowniczej. Wypełniaj ˛ace j ˛a klawisze i przeł ˛aczni- ki przypominały klawiatur˛e wielkich organów elektronicznych. Tylko trzy nie- wielkie, umieszczone centralnie ekrany przeczyły temu wra˙zeniu. Siedz ˛acy we- wn ˛atrz niewysoki, kr˛epy i ciemnowłosy m˛e˙zczyzna po czterdziestce ko´nczył wła- ´snie czynno´sci obowi ˛azuj ˛ace przy zdawaniu słu˙zby. Paul zbli˙zył si˛e do brzegu platformy, na której znajdowała si˛e konsola i ope- rator. — Cze´s´c! — powiedział. Operator spojrzał na´n z góry. — Jestem nowy, Paul Formain — przedstawił si˛e Paul. — Gotów do zmiany? Opuszczaj ˛acy stanowisko in˙zynier ruchliwymi dło´nmi wykonał jeszcze par˛e szybkich czynno´sci na konsoli. Potem odchylił si˛e na fotelu i przeci ˛agn ˛ał. Wresz- cie wstał i zwrócił ku Paulowi tward ˛a, lecz przyjazn ˛a twarz. — Paul? — spytał. — A jak dalej? — Formain. Paul Formain. — Ach tak. Pat Teasley — wyci ˛agn ˛ał do Paula mał ˛a, ale zaskakuj ˛aco krzepk ˛a dło´n. U´scisn˛eli sobie r˛ece. Teasley mówił z akcentem australijskim, t ˛a szczególn ˛a jego odmian ˛a, któr ˛a Amerykanie zazwyczaj bior ˛a za akcent londy´nski, rozjusza- j ˛ac tym Australijczyków. Wygl ˛adał na osobnika tak otwartego i prostolinijnego, jak sama ziemia. Po gwałtowno´sci gór, Paul poczuł uspokajaj ˛ac ˛a odmian˛e. — S ˛adz ˛ac z próbek — rzekł Teasley — podczas swej pierwszej zmiany b˛e- dziesz miał spokojne i równe kopanie. — Miło mi to słysze´c — odparł Paul. — Wła´snie. Nie wida´c ˙zadnych wi˛ekszych uskoków, a ˙zyła odchyla si˛e od pionu nie wi˛ecej ni˙z o osiem stopni. Uwa˙zaj na korki w sztolni A. — Aha — mrukn ˛ał Paul. — Przestoje w pracy? — Wła´sciwie to nie. Wagoniki zakleszczały si˛e i stłaczały tu˙z za klap ˛a numer osiem, około stu czterdziestu metrów od wylotu. Sztolnia jest tam nieco za w ˛aska, ale poszerzanie jej nie ma sensu, skoro za sto pi˛e´cdziesi ˛at godzin b˛edziemy bili now ˛a. Tak czy owak, podczas tej zmiany dwukrotnie musiałem tam pój´s´c, aby cofn ˛a´c wagon z z˛ebatki. — Dobra — rzekł Paul. — Dzi˛ekuj˛e. — Przeszedł obok Teasleya i usiadł przed konsol ˛a. Podniósł wzrok na niewysokiego m˛e˙zczyzn˛e. — Mo˙ze spotkamy si˛e w barze na górze, dzi´s wieczorem po zmianie? — Czemu nie? — podchwycił my´sl Teasley. Zwrócił ku Paulowi sw ˛a szczer ˛a twarz. — Uko´nczyłe´s jeden z tych ameryka´nskich instytutów? — W Kolorado. — Masz tu ˙zon˛e i rodzin˛e? 11

Paul potrz ˛asn ˛ał głow ˛a. Jego palce przesuwały si˛e ju˙z po konsoli, zaznajamia- j ˛ac si˛e z jej budow ˛a. — Nie — odparł. — Jestem kawalerem i sierot ˛a. — Wpadnij kiedy´s do nas na kolacj˛e — zaproponował Teasley. — Moja ˙zona uwielbia gotowa´c dla go´sci. — Dzi˛ekuj˛e — rzekł Paul. — Nie omieszkam. — No to do zobaczenia. Paul usłyszał chrz˛est ˙zwiru pod stopami odchodz ˛acego Teasleya. Popatrzył uwa˙znie na pulpit i zaj ˛ał si˛e czynno´sciami wymaganymi przez instrukcj˛e przy przejmowaniu zmiany. Zaj˛eło mu to około sze´sciu minut. Gdy sko´nczył, znał ju˙z pozycj˛e ka˙zdego urz ˛adzenia i wiedział te˙z, co robi ka˙zde z nich. Nast˛epnie zaj- rzał do sekcji programów, po czym uruchomił prognoz˛e i oszacowanie wydobycia w ci ˛agu najbli˙zszych czterech godzin. Wszystko zgadzało si˛e z ocen ˛a Teasleya. Zapowiadała si˛e łatwa, rutynowa zmiana. Przez chwil˛e trzymał palce na obudowie komputera, próbuj ˛ac poprzez od- bierane opuszkami delikatne drgania robocze wyczu´c indywidualne cechy kom- bajnu. Wróciło mu wra˙zenie obcowania ze ´slep ˛a, przemo˙zn ˛a sił ˛a, podobne, cho´c nie takie samo, jak w przypadku machin w innych kopalniach, których dotykał w czasie studenckich praktyk. Cofn ˛ał dłonie. Przez jaki´s czas nie b˛edzie miał nic do roboty. Oparł głow˛e o zagłówek fotela i szybko rozwa˙zył mo˙zliwo´s´c opuszczenia konsoli i zajrzenia do sztolni transpor- towej, w której według raportu Teasleya korkowały si˛e wózki z rud ˛a. Zdecydował, ˙ze tego nie zrobi. Dopóki nie przywyknie do nowej kopalni, lepiej siedzie´c przy konsoli. Wska´zniki ´swietlne i ekrany kontrolne wskazywały normaln ˛a prac˛e kombajnu wydobywczego. Wyci ˛agn ˛ał r˛ek˛e i na ekran centralnego systemu wizyjnego rzucił obraz wiadomo´sci telewizyjnych z Vancouver. Ujrzał plac przed wej´sciem do hotelu Koh-I-Nor w Kompleksie Chicago. Po- znał to miejsce; w tym hotelu zatrzymał si˛e raz czy dwa, podczas pobytów w Chi- cago. Patrz ˛ac teraz z góry ujrzał mał ˛a grupk˛e ludzi nios ˛acych kamery i inny sprz˛et reporterski, którzy stłoczyli si˛e wokół trzech osób. Punkt widzenia błyskawicznie opadł w dół, by zatrzyma´c si˛e metr nad głowami obecnych, po czym nast ˛apiło sekundowe zbli˙zenie dwojga z tej trójki, stoj ˛acych w pewnej odległo´sci za swym szefem. Zobaczył bezbarwnego, krótko ostrzy˙zonego m˛e˙zczyzn˛e w ´srednim wie- ku i wysok ˛a, szczupł ˛a dziewczyn˛e, swoj ˛a rówie´sniczk˛e. Kamera zmieniła poło- ˙zenie i dziewczyna znikn˛eła sprzed oczu Paula, który zmarszczył brwi, usiłuj ˛ac zrozumie´c, jaka szczególna cecha tej kobiety wzbudziła jego zainteresowanie. Ni- gdy przedtem nie widział ani jej, ani tamtego bezbarwnego faceta. Szybko jednak zapomniał o dziewczynie. Na ekranie pojawił si˛e trzeci z człon- ków grupy. Było w nim co´s, co natychmiast przykuło uwag˛e Paula. Zobaczył wysokiego, niemal olbrzymiego, powa˙znego, starego człowieka, 12

w przepisowym czarno-białym stroju wieczorowym. Cho´c jak na swój wiek m˛e˙z- czyzna ów trzymał si˛e prosto, to jednak podpierał si˛e trzyman ˛a w prawej r˛ece grub ˛a lask ˛a o rze´zbionej gałce. W pewnym momencie jego szerokie bary uniosły si˛e jeszcze bardziej, tak i˙z wydawało si˛e, ˙ze zastygł jak pos ˛ag nad tłumem repor- terów. Wyraz oczu kryły ciemne szkła okularów, ale i bez tego jego twarz była nieprzenikniona. Cho´c wyra´znie widoczna na ekranie, umykała jednak percepcji Paula. Dostrzegał wył ˛acznie jej pojedyncze elementy, nie ogarniał natomiast ca- ło´sci. Mógł si˛e skupi´c tylko na w ˛askich ustach i gł˛ebokich bruzdach w k ˛acikach warg nieznajomego. Ten za´s mówił: — ...szaty? — usta rozci ˛agn˛eły si˛e w u´smiechu. — Przecie˙z nie spodziewa si˛e pan, ˙ze mechanik przyjdzie na kolacj˛e w ubraniu roboczym, nieprawda˙z? — wydobywaj ˛acy si˛e spomi˛edzy warg głos był gł˛eboki i odpowiednio drwi ˛acy. — Je´sli pa´nstwo chcecie zobaczy´c mnie w oficjalnych szatach, musicie umówi´c si˛e ze mn ˛a w godzinach urz˛edowania. — Wielki Mistrzu, czy Gildia Or˛edowników ma godziny urz˛edowania? — zapytał kolejny reporter. Rozległy si˛e ´smiechy, nie pozbawione jednak szacunku. Usta ponownie rozci ˛agn˛eły si˛e w u´smiechu. — Niech pan przyjdzie i przekona si˛e sam — powiedziały. Paul zmarszczył brwi. W jego pami˛eci otworzyła si˛e mała, zamkni˛eta dot ˛ad szufladka. Słyszał ju˙z o Gildii Or˛edowników, zwanej inaczej Societe Chanterie. Mówiło si˛e o nich tu i tam, nawet do´s´c cz˛esto. Byli jak ˛a´s grup ˛a kultow ˛a, czci- cielami Szatana, czy czym´s w tym gu´scie. Zawsze my´slał o nich jako o sekcie zwariowanych ekscentryków. Ten człowiek jednak, ten Wielki Mistrz nie wygl ˛a- dał ani na ekscentryka, ani na stukni˛etego. Był. .. Poirytowany Paul odruchowo wyci ˛agn ˛ał dło´n przed siebie, jakby chciał ze- trze´c z ekranu wizerunek tego m˛e˙zczyzny. Jednak tylko bezsilnie musn ˛ał opusz- kami palców w chłodn ˛a, szklan ˛a powierzchni˛e. Reporterzy nadal zadawali pyta- nia: — Wielki Mistrzu, czy mógłby pan powiedzie´c nam co´s o Operacji Odskocz- nia? Usta skrzywiły si˛e ironicznie. — Co mianowicie? — Czy Gildia sprzeciwia si˛e próbom dotarcia do najbli˙zszych gwiazd? — Có˙z znowu, panie i panowie.. . — usta ponownie rozci ˛agn˛eły si˛e w u´smie- chu. — Jak to powiadali Sumerowie i Semici w czasach starych bogów? Oni na- zywali planety owcami, które s ˛a zbyt daleko. Czy nie tak? Odpowiedzialni za to stwierdzenie byli Shamash i Adad, jak mo˙zecie to pa´nstwo wyczyta´c w starych ksi˛egach. A je´sli nadaj ˛ace si˛e do zamieszkania ´swiaty s ˛a niczym owce, to na pew- no wiele z nich zabł ˛akało si˛e wokół dalszych gwiazd i mo˙zemy je tam odnale´z´c. U´smiech pozostał na wargach. 13

— A wi˛ec Gildia popiera działalno´s´c stacji na Merkurym? Nie sprzeciwiacie si˛e pracom nad technikami podró˙zy mi˛edzygwiezdnych? — To ju˙z — odezwały si˛e wargi, z których znikn ˛ał u´smiech — nie moja spra- wa ani naszej Gildii. Ludzko´s´c mo˙ze igra´c zabawkami technicznymi i nauk ˛a, tak jak to czyniła w przeszło´sci. Mo˙ze te˙z igra´c z przestrzeni ˛a i gwiazdami. Jednak zabawa ta jeszcze bardziej j ˛a osłabi. Ju˙z niemal nast ˛apił krach! My w Gildii zaj- mujemy si˛e tylko jedn ˛a rzecz ˛a; jest ni ˛a destrukcja, która uratuje ludzko´s´c przed ni ˛a sam ˛a. — Wielki Mistrzu — odezwał si˛e jaki´s głos. — Nie zamierza pan chyba rzec, ˙ze totalna... — Totalna i ostateczna! — gło´snik zadudnił gł˛ebokim basem mówcy. — Całkowita destrukcja. Destrukcja Ludzko´sci i wszystkich jej dzieł. — Głos roz- brzmiewał coraz gło´sniej i d´zwi˛eczniej, wstrz ˛asaj ˛ac Paulem jak szok po do˙zylnie podanym ´srodku podniecaj ˛acym. — S ˛a moce, które od sze´sciuset lat pracuj ˛a, by uratowa´c Ludzko´s´c przed samozagład ˛a. Biada Ludzko´sci, gdy nadejdzie ów dzie´n i zastanie j ˛a bezpieczn ˛a i chronion ˛a. Biada kobietom i nie narodzonym, je´sli Ludz- ko´sci skradziona zostanie ostatnia szansa samozniszczenia. Przez swe wieczne trwanie zostanie skazana na zagład˛e, przetrwa´c za´s mo˙ze tylko dzi˛eki destrukcji. Brz˛eczyk alarmu oznajmił Paulowi, ˙ze w sztolni A zakleszczyła si˛e kolejka transportowa. Dło´n Paula poruszyła si˛e i niemal odruchowo wył ˛aczyła zasilanie sztolni na pi˛etna´scie minut. — I wzywam was — głos mówcy zabrzmiał niczym werbel pod gilotyn ˛a — aby´scie wejrzeli na dobro Ludzko´sci, nie za´s na swe własne. By´scie odwrócili si˛e precz od fałszywych obietnic ˙zycia i gotowali si˛e na ´smier´c. By´scie poj˛eli sw ˛a powinno´s´c. A t ˛a jest kompletna, ostateczna i totalna destrukcja. Destrukcja. Destrukcja! Destrukcja... Paul przetarł oczy i siadł prosto. Wokół wznosiły si˛e ´sciany kopalni. Siedział za konsol ˛a, po´srodku której, na ekranie, na placyku przed hotelem Koh-I-Nor rozchodziła si˛e grupka ludzi. Stary człowiek wraz z towarzysz ˛acymi mu dziewczyn ˛a i m˛e˙zczyzn ˛a pod ˛a˙zali za szczu- płym młodzie´ncem o czarnej czuprynie, który spr˛e˙zystym krokiem wchodził wła- ´snie do hotelu. Paul patrzył na to wszystko z ogromnym zdumieniem. Czuł, ˙ze min˛eła zaledwie minuta i to było zaskakuj ˛ace. z jakich´s nieznanych powodów był absolutnie niepodatny na hipnoz˛e. Ta przeszkoda utrudniała prac˛e psychiatry, któ- ry zajmował si˛e nim po wypadku z łodzi ˛a. Jak˙ze wi˛ec mógł nie zauwa˙zy´c upływu cho´cby minuty? Wspomnienie zakleszczonych w sztolni wózków oderwało jego my´sli od tej zagadki. Je´sli zaraz nie upora si˛e z tym problemem, trzeba b˛edzie wył ˛aczy´c z ru- chu kilka urz ˛adze´n. Wyszedł z konsoli i wsiadł do znajduj ˛acej si˛e obok sztolni A windy ła´ncuchowej. Ekran konsoli wskazywał zakleszczenie na sto trzydzie- 14

stym pi ˛atym metrze poni˙zej powierzchni. Paul dotarł do klapy numer osiem, wł ˛a- czył ´swiatła w tej sekcji sztolni i wczołgał si˛e do ´srodka. Przyczyn˛e zatoru zoba- czył tu˙z przed sob ˛a. Sztolnia A, podobnie jak szyb ´slizgu, wznosiła si˛e pod k ˛atem sze´s´cdziesi˛e- ciu stopni. ´Srodkiem tunelu biegły szyny zasilania. P˛ekate wózki wypełnione roz- drobnionym urobkiem nadje˙zd˙zały z dołu, tocz ˛ac swe z˛ebate koła po izolowanych sworzniach ł ˛acz ˛acych obie szyny. Sworznie te słu˙zyły Paulowi jako uchwyty, gdy wspinał si˛e ku miejscu, w którym jeden z wózków zeskoczył z szyny i zablokował si˛e na skalnej ´scianie. My´sl ˛ac wci ˛a˙z o znajomo wygl ˛adaj ˛acej dziewczynie i tym dziwacznym fa- natyku, który kazał nazywa´c si˛e Wielkim Mistrzem, Paul wcisn ˛ał si˛e pomi˛edzy wykolejony wózek a chropowat ˛a ´scian˛e sztolni. Kopn ˛ał w obluzowany zaczep po- mi˛edzy dwoma wózkami. Po trzecim uderzeniu zaczep wrócił do prawidłowego poło˙zenia, z którego wyskoczył, gdy wagonik otarł si˛e o skał˛e. Ze szcz˛ekiem i zgrzytem blokuj ˛acy cały skład wózek ponownie stan ˛ał na szynach. Równocze´snie ´swiatła w sztolni przygasły i rozbłysły, a wszystkie silniki wóz- ków o˙zyły. Skład szarpn ˛ał i ruszył w gór˛e sztolni. Paul bez namysłu skoczył i przylgn ˛ał do przedostatniego wagonika. W nagłym ol´snieniu, równie wyrazistym jak widok gór na tle wiosennego nie- ba, poj ˛ał, ˙ze zaj˛ety my´slami o transmisji telewizyjnej, wył ˛aczył zasilanie sztolni tylko na pi˛etna´scie minut, a po chwilowej utracie ´swiadomo´sci nie przeł ˛aczył ste- rowania zasilaniem na kontrol˛e r˛eczn ˛a. I oto został uniesiony w gór˛e sztolni przez przedostatni wagon zestawu. Gdy- by dotkn ˛ał szyny zasilania znajduj ˛acej si˛e kilkana´scie centymetrów ni˙zej, został- by pora˙zony pr ˛adem. Wysokie wózki, wypełniaj ˛ace prawie cały prze´swit sztolni, uniemo˙zliwiały jak ˛akolwiek prób˛e otwarcia mijanych przez skład luków ewaku- acyjnych znajduj ˛acych si˛e pomi˛edzy Paulem a powierzchni ˛a. ´Sciany sztolni i jej sufit były coraz bli˙zej. O pułap niemal si˛e ocierał. Wyr ˛abany w granicie i kwarcu strop wznosił si˛e i opadał w nierównych odst˛epach. Paul wiedział, ˙ze w niektórych miejscach wózki z rud ˛a prawie dotykały sklepienia sztolni. Je´sli b˛edzie trzymał si˛e nisko, mo˙ze uda mu si˛e wyjecha´c z wózkiem, do którego przylgn ˛ał, a˙z na powierzchni˛e. Uczepiony tylnej ´scianki wagonika czuł jednak, ˙ze jego chwyt słabnie. Podci ˛agn ˛ał si˛e i uło˙zył płasko na powierzchni urobku. Gdy kolejka zanurzaj ˛ac si˛e w mrok opuszczała o´swietlon ˛a sekcj˛e tunelu, sklepienie sztolni szorstko mu- sn˛eło tył głowy le˙z ˛acego na wózku człowieka. Wbiwszy dłonie w drobne i ostre bryłki, Paul rył rozpaczliwie, usiłuj ˛ac zagrzeba´c si˛e w urobku. Rozchybotany, ha- ła´sliwy skład pod ˛a˙zał w gór˛e. Pogr ˛a˙zony w ciemno´sci Paul nie dostrzegł obni˙ze- 15

nia pułapu, ku któremu si˛e zbli˙zał.. . Pełni ˛acy słu˙zb˛e na powierzchni in˙zynier dy˙zurny, zaalarmowany migotaniem białego ´swiatełka na swej konsoli i pó´zniejszym sygnałem wył ˛aczenia mocy w sztolni A, szedł ku jej wylotowi. Zbli˙zył si˛e do otworu, a kilka minut pó´zniej doł ˛aczył do niego szef nadzoru, który z uwagi na pierwsze zej´scie na dół nowego pracownika, ´sledził dot ˛ad sytuacj˛e na monitorach w swoim biurze. — Ju˙z jad ˛a — odezwał si˛e in˙zynier dy˙zurny, szczupły m˛e˙zczyzna równie mło- dy jak Paul, gdy usłyszeli pomruk motorów odbijaj ˛acy si˛e wzdłu˙z ´scian tunelu. — Ustawił je. — Troch˛e to trwało — mrukn ˛ał szef nadzoru i zmarszczył brwi. — Poczekaj- my chwil˛e i sprawd´zmy, co tam si˛e zaci˛eło. Czekali wi˛ec. Słyszeli coraz bli˙zszy grzechot i szcz˛ek z˛ebatek. Pierwszy z wózków wychyn ˛ał na ´swiatło słoneczne i zjechał na płaski grunt. — A có˙z to? — spytał nagle dy˙zurny. Zbli˙zaj ˛acy si˛e przedostatni wózek niósł na sobie co´s, co w półmroku sztolni widzieli niezbyt wyra´znie. Skład przeje˙zd˙zał obok. Interesuj ˛acy ich wózek wyjechał na powierzchni˛e i ja- sne ´swiatło dnia wyra´znie ukazało sylwetk˛e człowieka, nieruchom ˛a i na wpół za- grzeban ˛a w ładunku rudy. — Mój Bo˙ze! — sapn ˛ał szef nadzoru. — Niech pan zatrzyma te wózki i po- mo˙ze mi go wyci ˛agn ˛a´c! Lecz młody in˙zynier dy˙zurny odwrócił si˛e, oparł o ´scian˛e kruszarni spowitej długimi cieniami gór i zacz ˛ał wymiotowa´c.

Rozdział 3 Pracuj ˛acy po południu, na dziennej zmianie recepcjonista hotelu Koh-I-Nor był ´swiadomy faktu, i˙z jego testy przydatno´sciowe wykazały, ˙ze posiada dosy´c szczególny talent kaligraficzny. Zaj˛eciem, które najbardziej mu odpowiadało była ornamentacja — dziedzina mało potrzebna według współczesnych zasad prowadzenia hoteli. Dlatego recepcjonista ´swiadomie rozwijał w sobie podstawow ˛a cech˛e dobrej ornamentacji polegaj ˛ac ˛a na tym, ˙ze powinno si˛e jej nie dostrzega´c. Gdy usłyszał kroki zbli˙zaj ˛acego si˛e do recepcji go´scia, nawet nie podniósł głowy. Ozdobnym pismem, na karcie czerpanego papieru tworzył list˛e aktualnie godnych uwagi go´sci hotelowych. — Mam tu rezerwacj˛e — usłyszał głos przybysza. — Paul Formain. — To doskonale — skwitował recepcjonista, dodaj ˛ac kolejne nazwisko do swej listy i wci ˛a˙z nie podnosz ˛ac głowy. Przerwał na chwil˛e, by podziwia´c zama- szyste i płynne p˛etle, którymi kunsztownie ozdobił litery P i L. Nieoczekiwanie poczuł, ˙ze za r˛ek˛e chwyciła go dło´n znacznie wi˛eksza ni˙z jego własna. W chwycie obcego dło´n recepcjonisty była jak uwi˛eziona mucha — nieznajomy nie mia˙zd˙zył jej, ale czuło si˛e, i˙z ma jeszcze du˙zy zapas krzepy. Zaskoczony i przestraszony recepcjonista przyjrzał si˛e przybyszowi. Nieznajomy okazał si˛e wysokim, młodym człowiekiem, posiadaj ˛acym tylko jedno rami˛e, którego dło´n trzymała recepcjonist˛e piekielnie mocno, cho´c niedbale. — Słucham pana — rzekł recepcjonista. Jego głos zabrzmiał nieco bardziej j˛ekliwie, ni˙z zamierzył. — Powiedziałem — odparł cierpliwie wysoki m˛e˙zczyzna — ˙ze mam tu rezer- wacj˛e. — Tak jest, prosz˛e pana. Oczywi´scie — recepcjonista podj ˛ał ponown ˛a prób˛e uwolnienia zgniatanej dłoni. Wysoki m˛e˙zczyzna pu´scił j ˛a jakby po namy´sle. Recepcjonista szybko odwrócił si˛e do rejestru rezerwacji i wybrał nazwisko go´scia. Ekran rejestru wy´swietlił informacj˛e. — Tak, prosz˛e pana. Oto jest. Oddzielny, pojedynczy. Jaki wystrój? — Współczesny. 17

— Oczywi´scie, panie Formain. Pokój 1412. Windy w lewo i za rogiem. Do- pilnuj˛e, by baga˙z dostarczono panu natychmiast po przybyciu. Dzi˛ekuj˛e.. . Wysoki, jednor˛eki m˛e˙zczyzna ju˙z szedł w stron˛e wind. Recepcjonista popa- trzył w ´slad za nim, a potem spojrzał na sw ˛a r˛ek˛e. Na prób˛e poruszył palcami. Nigdy przedtem nie pomy´slał o tym, jakim cudem techniki s ˛a poruszaj ˛ace si˛e palce. Na górze w pokoju 1412 Paul rozebrał si˛e i wzi ˛ał prysznic. Gdy wyszedł z ła- zienki, jego walizka czekała ju˙z w niszy baga˙zowej w ´scianie przy drzwiach. Na wpół odziany, popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Przed nim stał szczupły, mu- skularny m˛e˙zczyzna w szarozielonych, lu´znych spodniach hotelowych, które wy- j ˛ał z szafki w łazience. Widoczna nad spodniami górna cz˛e´s´c jego ciała była zdro- wo opalona. Delikatne blizny po operacjach plastycznych ju˙z prawie znikn˛eły. Od czasu wypadku min˛eło osiem miesi˛ecy. Kikut lewej r˛eki Paula wygl ˛adał jak przykurczony. Powodował to nie tyle brak dalszej cz˛e´sci ramienia, co kontrast z drug ˛a r˛ek ˛a Paula. Jej regeneracja przebiegała, zdaniem lekarzy, z niezwykł ˛a szybko´sci ˛a i inten- sywno´sci ˛a. Teraz, widoczna w odbiciu lustra, zwisała bez ruchu niczym konar lub gra´n z ko´sci i muskułów. Nad zł ˛aczem obojczyka i stawu barkowego górował jak skała mi˛esie´n kapturowy, poni˙zej wida´c było, spływaj ˛ace ku w˛ezłom muskulatury łokcia, zbocza wałów bicepsu i tricepsu. Dalej jeszcze, niczym ła´ncuchy ni˙zszych wzgórz, ci ˛agn˛eły si˛e sznury mi˛e´sni przedramienia, zako´nczone rumowiskiem mu- skulatury kciuka. Paul czasami my´slał o swej prawej r˛ece wła´snie jak o konarze lub górskim zboczu. Przypominała ona pot˛e˙zny, niezwyci˛e˙zony taran z mi˛e´sni, ´sci˛egien i ko- ´sci. W ci ˛agu minionych miesi˛ecy, dziel ˛acych wypadek w kopalni od chwili obec- nej, podczas długiego procesu rehabilitacji i regeneracji, w niej wła´snie zagnie´z- dziła si˛e owa niezwyci˛e˙zona, najgł˛ebsza cz˛e´s´c jego osobowo´sci. Prawe rami˛e stało si˛e autonomiczn ˛a cz˛e´sci ˛a Paula, która nie poddawała si˛e zw ˛atpieniu, a z pewno- ´sci ˛a nie w ˛atpiła w sam ˛a siebie. Nie traciła te˙z czasu, by tam, na dole ustawi´c recepcjonist˛e. Było w tym fakcie co´s niejasnego i niepokoj ˛acego. Niczym człowiek badaj ˛acy j˛ezykiem zbolały z ˛ab, Paul nieustannie odczuwał pokus˛e próbowania siły ramie- nia na ró˙znych rzeczach i za ka˙zdym razem zaskakiwały go rezultaty tych prób. Teraz na przykład, stoj ˛ac przed zwierciadłem, wyci ˛agn ˛ał r˛ek˛e i zdj ˛ał z szafki ubra- niowej jedyny przedmiot zdobi ˛acy pokój — odlany w kształcie tulipana, cynowy, kilkunastocentymetrowej wysoko´sci wazon z jedn ˛a, wstawion ˛a we´n czerwon ˛a ró- ˙z ˛a. Wazon doskonale mie´scił si˛e w dłoni i Paul podniósł go, powoli zwi˛ekszaj ˛ac sił˛e u´scisku. Przez chwil˛e wydawało si˛e, ˙ze grube metalowe ´scianki naczynia nie ulegn ˛a. 18

Potem jednak wazon wolno zapadł si˛e w gł ˛ab, a˙z złamana w połowie łodygi ró˙za przechyliła si˛e na bok, a przelana przez brzeg naczynia woda pociekła po zaci´sni˛e- tych palcach. Paul rozlu´znił uchwyt, otworzył dło´n i przyjrzał si˛e zmia˙zd˙zonemu naczyniu. Potem wrzucił szcz ˛atki do stoj ˛acego obok szafki kosza i kilkakrotnie poruszył palcami. Nawet nie zdr˛etwiały. Po takim wysiłku rami˛e powinno ze- sztywnie´c i odmówi´c mu posłusze´nstwa. Tymczasem wcale tak si˛e nie stało. Ubrał si˛e i zjechał na parking mieszcz ˛acy si˛e w podziemiach hotelu. Pomi˛e- dzy pustymi pojazdami znalazł wóz jednoosobowy. Wsiadł i wybrał standardowe 4441, numer Zarz ˛adu w ka˙zdym Kompleksie, mie´scie i o´srodku zamieszkanym przez wi˛ecej ni˙z pi˛e´cdziesi ˛at tysi˛ecy ludzi. Niewielki pojazd wł ˛aczył si˛e do ru- chu miejskiego i po pi˛etnastu minutach przeniósł Paula sze´s´cdziesi ˛at kilometrów dalej, pod terminal Zarz ˛adu. Paul zatwierdził sw ˛a kart˛e kredytow ˛a w Ksi ˛a˙znicy Kompleksu Chicago i ob- sługa skierowała go do kabiny na dziewi ˛atym pi˛etrze. W towarzystwie paru in- nych osób stan ˛ał na dysku transportowym, gdzie jego uwag˛e przykuła ksi ˛a˙zka, któr ˛a trzymała jaka´s dziewczyna. Ksi ˛a˙zka tkwiła w niewielkiej, podr˛ecznej przegl ˛adarce, z której ekranu wygl ˛a- dała ku Paulowi okładka dzieła. Z okładki za´s spogl ˛adały na niego ciemne okulary i zaci´sni˛ete, w ˛askie usta twarzy, któr ˛a widział tamtego feralnego dnia w kopal- ni. To było to samo oblicze. Jedyna ró˙znica polegała na tym, ˙ze zamiast białego kołnierzyka i krawata, pod brod ˛a Wielkiego Mistrza pyszniła si˛e czerwonozłota, ceremonialna szata. Na tle tej czerwieni i złota odci´sni˛eto czarne litery tytułu ksi ˛a˙zki: „NISZCZ”. Odrywaj ˛ac wzrok od okładki, spojrzał na dziewczyn˛e. Patrzyła na niego wy- ra´znie wstrz ˛a´sni˛eta, on za´s na widok jej twarzy poczuł w sobie bezgło´sny wybuch. Znalazł si˛e oko w oko z t ˛a sam ˛a dziewczyn ˛a, któr ˛a widział stoj ˛ac ˛a za Wielkim Mi- strzem wtedy, gdy w kopalni ogl ˛adał transmisj˛e sprzed wej´scia do hotelu. — Prosz˛e mi wybaczy´c — odezwała si˛e teraz. — Przepraszam. Odwróciła si˛e i przeciskaj ˛ac si˛e na o´slep pomi˛edzy innymi pasa˙zerami dysku wysiadła o jeden poziom wcze´sniej, ni˙z zamierzał Paul. Pod wpływem nagłego impulsu ruszył za ni ˛a. Ona jednak szybko przepadła w tłumie. Paul stwierdził, ˙ze znalazł si˛e w sekcji muzycznej biblioteki Zarz ˛a- du. Potr ˛acany przez przechodniów stał przez chwil˛e, na pró˙zno usiłuj ˛ac dojrze´c dziewczyn˛e ponad głowami tłumu. Pół kroku od niego ci ˛agn ˛ał si˛e rz ˛ad kabin. Zza uchylonych drzwi jednej z nich dolatywała cicha melodia pie´sni, nuconej przez ´spiewaj ˛ac ˛a sopranem kobiet˛e, której wtórował powolny rytm dzwonów... W kwieciu jabłoni moje czekanie Ta melodia ogarn˛eła Paula niczym dm ˛acy z dali wiatr i popychaj ˛acy go ze- wsz ˛ad ludzie stali si˛e nagle nieobecni i niewa˙zni jak cienie. Był to głos dziewczy- ny z ksi ˛a˙zk ˛a. Wiedział to, cho´c usłyszał tylko te kilka słów w windzie. Muzyka 19

ogarn˛eła go i pochłon˛eła, poruszaj ˛ac w nim struny gł˛ebokich uczu´c, zbyt gwał- townych, by nazwa´c je miło´sci ˛a i zbyt wielkich, by okre´sli´c je mianem smutku. Długie i słodkie moje kochanie Słowa i d´zwi˛eki były niczym wiatr lec ˛acy nad bezkresnym, o´snie˙zonym po- lem ku jaskini, gdzie palce wichury wygrywaj ˛a kuranty na kryształach lodowych sopli... W jesiennych li´sciach i kwieciu wiosny Moja t˛esknota łka´c nie przestanie Wysiłkiem woli uwolnił si˛e od czaru. Co´s w nim zgasło. Stał i patrzył wokół siebie, ponownie ´swiadom obecno- ´sci innych ludzi. Dobiegaj ˛aca z kabiny melodia ponownie stała si˛e w ˛atł ˛a nici ˛a d´zwi˛eków, słyszanych na tle szmeru kroków i pomruku rozmów przypominaj ˛a- cych szum morza. Rozejrzał si˛e dookoła; ze wszystkich stron otaczały go tylko regały sekcji muzycznej. Czar i urok gdzie´s znikn˛eły. Dziewczyna równie˙z. Udał si˛e na dziewi ˛ate pi˛etro i znalazł woln ˛a kabin˛e. Usiadł, zamkn ˛ał drzwi i stukaj ˛ac w klawiatur˛e, za˙z ˛adał listy miejscowych psychiatrów, podaj ˛ac swój nie- dawno zarejestrowany numer kredytowy. Po chwili namysłu dorzucił poprawk˛e, ˙ze lista powinna ogranicza´c si˛e tylko do tych psychiatrów, którzy w przeszło´sci zajmowali si˛e problemami amputacji. Ekran przed Paulem rozbłysn ˛ał, sygnalizu- j ˛ac przyj˛ecie poprawki, pojawił si˛e te˙z na nim komunikat, i˙z na odpowied´z przyj- dzie poczeka´c dziesi˛e´c do pi˛etnastu minut. Paul usiadł wiec wygodniej. Potem pod wpływem impulsu wybrał tytuł ksi ˛a˙z- ki, któr ˛a niosła ze sob ˛a dziewczyna, potwierdził ch˛e´c nabycia jednego egzempla- rza i po upływie sekundy ze szczeliny podajnika na biurko przed nim wysun˛eła si˛e standardowa przegl ˛adarka. Podniósł j ˛a. Odniósł wra˙zenie, ˙ze twarz z okładki patrzy na´n z drwin ˛a, jakby raduj ˛ac si˛e jakim´s, sobie tylko wiadomym sekretem. Była to ta sama twarz, któr ˛a widział na ekranie w kopalni, ale wtedy jej rysy nie dawały si˛e zło˙zy´c w jedno wyraziste oblicze. Teraz mógł obejrze´c j ˛a cał ˛a. Było w niej co´s niewła´sciwego. Co´s, co budziło sprzeciw. Nie patrzył na ludzk ˛a twarz, ale na woskow ˛a mask˛e bez ˙zycia i wyrazu. Dotkn ˛ał przycisku, by zmieni´c wizerunek okładki na obraz pierwszej strony. Na tle białego papieru, raz jeszcze pojawiły si˛e litery tytułu: „NISZCZ” Walter Blunt 20

Paul odwrócił t˛e stron˛e i zacz ˛ał czyta´c pierwsze wiersze wst˛epu, napisanego przez nie znanego mu autora. Szybko przebiegł wzrokiem kilka stron. Dowiedział si˛e, i˙z Walter Blunt urodził si˛e jako syn maj˛etnych rodziców. Jego rodzina posiadała kontrolny pakiet akcji jednej z wielkich szkół hodowlanych tu´n- czyka bł˛ekitnego. Młody Blunt prowadził ˙zycie bogatego pró˙zniaka, a˙z do dnia, kiedy to poluj ˛ac na jelenie w głuszy Lake Superior, wraz z kilkoma my´sliwymi został pochwycony w obj˛ecia nagłej ´snie˙zycy, która zerwała si˛e grubo za wcze´snie jak na t˛e por˛e roku. Czterech członków grupy Blunta umarło z wyczerpania i zimna. Blunt, miesz- czuch z urodzenia i równie jak tamci niezahartowany, w krytycznym momencie stworzył koncepcj˛e Alternatywnych Sił Istnienia i w zamian za mo˙zliwo´s´c prze- trwania, ofiarował im swoje usługi. Potem mimo k ˛a´sliwej wichury i t˛e˙zej ˛acego mrozu, którym mógł przeciwstawi´c jedynie lekk ˛a odzie˙z my´sliwsk ˛a, Blunt zdo- łał bezpiecznie wydosta´c si˛e z lasów, a nast˛epnie dotarł do schroniska pełen sił i nawet niezmarzni˛ety. Po tym do´swiadczeniu po´swi˛ecił si˛e Siłom Alternatywnym. W ci ˛agu całego swego ˙zycia stworzył i zorganizował Gildi˛e Or˛edowników, inaczej zwan ˛a Societe Chanterie, w´sród których znale´zli si˛e wszyscy pó´zniejsi badacze Sił Alternatyw- nych. Celem Gildii było głoszenie konieczno´sci powszechnej akceptacji zasady pozytywnej destrukcji. Jedynie bowiem destrukcja mogła okre´sli´c stosunek Ludz- ko´sci do Sił Alternatywnych, jedynie za´s Alternatywne Siły i ich prawa posiadały do´s´c mocy, by uratowa´c Ludzko´s´c przed pułapk ˛a cywilizacji technicznej, która zamykała si˛e wokół niej, jak kropla ˙zywicy wokół uwi˛ezionej muchy. Łagodny d´zwi˛ek brz˛eczyka przyci ˛agn ˛ał uwag˛e Paula ku ekranowi. Zobaczył na nim list˛e nazwisk, adresów i numerów telefonicznych. Korzystaj ˛ac ze znajdu- j ˛acej si˛e poni˙zej ekranu klawiatury wystukał informacj˛e dla wszystkich lekarzy, których nazwiska znalazły si˛e na li´scie: W wypadku, który zdarzył si˛e blisko osiem miesi˛ecy temu, straciłem obie r˛ece. Do dnia dzisiejszego mój organizm odrzuca wszelkie próby wszczepienia zal ˛a˙zka regeneracji lewego ramienia. Zwykłe badania fizjologiczne nie wyja´sniły przyczy- ny tego braku tolerancji. Lekarze poradzili mi, abym zbadał, czy u podło˙za odrzu- tów nie le˙z ˛a przyczyny natury psychicznej. Zaproponowano mi te˙z, bym skorzystał z usług tutejszych psychiatrów, poniewa˙z oddali oni wielkie usługi ludziom, którzy przeszli amputacje. Czy byłby pan (pani) uprzejmy (a) zaj ˛a´c si˛e moim przypad- kiem? Paul Allen Formain Akta nr 432 36 47865 2551 OG3 K122b Pokój 1412, hotel Koh-I-Nor 21

Kompleks Chicago Wstał, wzi ˛ał ksi ˛a˙zk˛e, któr ˛a nabył przed chwil ˛a i wrócił do hotelu. Podczas jazdy i po powrocie do swego pokoju czytał dalej dzieło Blunta. Rozci ˛agni˛ety na łó˙zku hotelowym pochłaniał fascynuj ˛ac ˛a mieszank˛e czystych bzdur i nieza- przeczalnych faktów, przez któr ˛a przebijało nagl ˛ace wezwanie, by czytelnik nie- zwłocznie rozpocz ˛ał nauki pod kierunkiem jakiego´s u´swiadomionego ju˙z adepta Gildii. Nagrod ˛a za pomy´slne odbycie studiów miała by´c pot˛ega, przewy˙zszaj ˛aca wszystko, co kiedykolwiek ´sniło si˛e komukolwiek o mo˙zliwo´sciach magii. Było to zbyt zabawne, by rzecz potraktowa´c powa˙znie. Paul zmarszczył brwi. Nagle stwierdził, ˙ze dotyka ksi ˛a˙zki bardzo ostro˙znie. Była ona nieruchoma w sensie fizycznym, ale wibracje, które z niej emanowały, mroziły szpik w ko- ´sciach. W pokoju zapadła dzwoni ˛aca w uszach cisza. Paul poczuł, ˙ze zbli˙za si˛e jeden z jego ataków. Jak wilk wietrz ˛acy pułapk˛e, z wysiłkiem zachował spokój. Niebawem ´sciany pokoju tchn˛eły ku niemu znanym podmuchem. ´Spiew ciszy wzmógł si˛e. Miejsce i chwila przemówiły do niego: NIEBEZPIECZE ´NSTWO. Odłó˙z t˛e ksi ˛a˙zk˛e. Cisza roz´spiewała si˛e gło´sniej, tłumi ˛ac wra˙zenia innych zmysłów... Niebezpiecze´nstwo, odparła niepokonana cz˛e´s´c jego osobowo´sci, jest słowem wymy´slonym przez dzieci, które dla dorosłych nie ma ˙zadnego znaczenia. Prawa r˛eka nacisn˛eła przycisk i odwróciła stron˛e. Paul przeczytał tytuł nowego rozdziału: SIŁY ALTERNATYWNE A ODRASTANIE UTRACONYCH CZŁONKÓW I REGENERACJA ZWŁOK Regeneracja utraconych cz˛e´sci ciała drog ˛a epimorfozy lub odrostu, którego zacz ˛atkiem jest uformowanie na powierzchni rany blastemu, czyli zal ˛a˙zka, jest mo˙zliwa tylko dzi˛eki stymulacji Sił Alternatywnych. Zjawiska te znajduj ˛a swe wy- tłumaczenie i ´zródło w celowym działaniu autodestrukcyjnym. Jak w ka˙zdym przy- padku manipulacji Siłami Alternatywnymi, mechanizm zjawiska jest prosty, o ile tylko zrozumie si˛e kierunek działania Sił. W tym przypadku jest on skierowany przeciwko Ewolucji (blokuj ˛ac biernie działanie Sił Natury) i przeciwko Post˛epo- wi (aktywnie działaj ˛ac wbrew Siłom Natury). Zasady te s ˛a nie tylko negatywne statycznie, ale dynamicznie, tak i˙z z ich dynamizmu wynikaj ˛a siły dostarczaj ˛ace energii niezb˛ednej do procesu regeneracji.. . W tej chwili, przerywaj ˛ac działanie zakl˛ecia, w pokoju Paula rozdzwonił si˛e 22

telefon. Wszystko wróciło do normy i ksi ˛a˙zka przestała wysyła´c tajemnicze wi- bracje. Ze swego łó˙zka zobaczył, ˙ze rozja´snia si˛e ekran nad aparatem. — Notatka z Zarz ˛adu, odpowied´z na pa´nskie poszukiwania — rozległ si˛e me- chaniczny głos spod ekranu. Wkrótce pojawiła si˛e lista nazwisk z towarzysz ˛acymi im stopniami naukowy- mi. Nazwiska gasły kolejno, a˙z wreszcie pozostało tylko jedno. Paul odczytał je unosz ˛ac lekko głow˛e. DR ELIZABETH WILLIAMS W chwil˛e pó´zniej obok tego nazwiska pojawiło si˛e słowo Przyj˛ete. Paul odło- ˙zył ksi ˛a˙zk˛e na stolik obok łó˙zka.

Rozdział 4 Jak si˛e pan czuje? Był to głos kobiety. Paul otworzył oczy. Nad fotelem, w którym siedział, stała dr Elizabeth Williams. Odło˙zyła strzykawk˛e ultrad´zwi˛ekow ˛a na biurko i okr ˛a˙zyła je, aby zasi ˛a´s´c naprzeciwko pacjenta. — Czy co´s mówiłem? — Paul wyprostował si˛e w fotelu. — Chce pan wiedzie´c, czy odpowiadał pan na moje pytania? Nie. Dr Williams spojrzała na´n zza biurka. Była niewysok ˛a, kr˛ep ˛a kobiet ˛a o br ˛azo- wych oczach i zupełnie przeci˛etnej twarzy. — Od jak dawna wie pan o swojej wysokiej odporno´sci na hipnoz˛e? — A opierałem si˛e? — spytał Paul. — S ˛adziłem, ˙ze usiłuj˛e współpracowa´c. — Od jak dawna? — Od tego wypadku z łodzi ˛a. To było pi˛e´c lat temu. — Paul spojrzał na ni ˛a ponownie. — Có˙z wi˛ec mówiłem? Dr Williams spojrzała mu w oczy. — Nazwał mnie pan głupi ˛a bab ˛a. Paul mrugn ˛ał szelmowsko. — Tylko tyle? — spytał. — Nie powiedziałem niczego wi˛ecej? — To wszystko — ponownie spojrzała na Paula ponad biurkiem. Wyczuł ema- nuj ˛ac ˛a od niej ciekawo´s´c i pewn ˛a samotno´s´c. — Paul, czy jest co´s, czego powinien si˛e pan obawia´c? — Obawia´c? — powtórzył pytanie i zmarszczył brwi. — Obawia´c si˛e...? Wła´sciwie to nie. Nie. — Mo˙ze co´s pana gn˛ebi? Zastanowił si˛e krótko. — Nie, nie w tej chwili — odpowiedział w ko´ncu. — Nie istnieje nic takiego, co mogłoby mnie przygn˛ebi´c. — Mo˙ze czuje si˛e pan nieszcz˛e´sliwy? U´smiechn ˛ał si˛e. Potem, do´s´c nieoczekiwanie, zmarszczył brwi. — Nie — odparł i zawahał si˛e. — To znaczy, tak s ˛adz˛e. — Wi˛ec po co pan do mnie przyszedł? 24

Spojrzał na ni ˛a ze zdziwieniem. — No jak to, z powodu mej r˛eki. . . — A nie dlatego, i˙z osierocono pana w dzieci´nstwie? Nie dlatego, ˙ze zawsze p˛edził pan ˙zycie samotnika, który nie ma nawet przyjaciół? Nie dlatego, ˙ze pi˛e´c lat temu usiłował pan popełni´c samobójstwo w łodzi i ponownie spróbował pan w kopalni, mniej ni˙z rok temu? — Wolnego! — przerwał jej Paul. Spojrzała na niego uprzejmie i pytaj ˛aco. — S ˛adzi pani, ˙ze sam zaaran˙zowałem te wypadki, bo chciałem si˛e zabi´c? — A nie powinnam tak my´sle´c? — Jasne, ˙ze nie. — Dlaczego? — No bo... — i nagle Paul zrozumiał wszystko. Poj ˛ał te˙z, ˙ze ona niczego nie dostrzega. Patrzył na ni ˛a i na jego oczach dr Williams jakby si˛e postarzała i zapadła w sam ˛a siebie. Wstał z fotela. — To nie ma znaczenia — powiedział. — Paul, powinien pan to przemy´sle´c. — Nie omieszkam. Przemy´sl˛e wszystko. — To dobrze — nie wstała ze swego miejsca i wbrew brzmi ˛acej w jej gło- sie pewno´sci siebie, nie była ju˙z tak spokojna, jak na pocz ˛atku tej rozmowy. — Termin nast˛epnej wizyty uzgodni pan z recepcjonistk ˛a. — Dzi˛ekuj˛e — odparł. — ˙Zegnam. — Miłego popołudnia, panie Formain. Wyszedł z gabinetu. W poczekalni recepcjonistka podniosła na´n spojrzenie znad segregatora. — Panie Formain? — pochyliła si˛e nad aktami. — Czy chce pan umówi´c si˛e na nast˛epn ˛a wizyt˛e ju˙z teraz? — Nie — odparł Paul. — Raczej nie. Kilka pi˛eter, dziel ˛acych biuro dr Williams od parteru, pokonał pieszo. Na par- terze znalazł publiczn ˛a rozmównic˛e. Wszedł do ´srodka i zamkn ˛ał za sob ˛a drzwi. Czuł si˛e jak nowo narodzony. Przesuwaj ˛ac palcami po klawiaturze za˙z ˛adał listy mieszkaj ˛acych w okolicy członków Gildii Or˛edowników. Ekran roz´swietlił si˛e nazwiskami. Walter Blunt, Wielki Mistrz (brak numeru telefonu) Jason Warren, Nekromanta, Sekretarz Gildii Or˛edowników, numer te- lefonu 66 433 35246 Kantela Maki (brak numeru telefonu) Morton Brown, 66 433 67420 Warra, Mag, 64 256 89235 (lista powy˙zsza, zgodnie z ˙zyczeniem abonenta, zawiera tylko nazwi- ska starszyzny Gildii) 25