GORDON R. DICKSON
ŻOŁNIERZU, NIE
PYTAJ
Dorsai tom 3
Przeło˙zył: Janusz Wojdecki
Tytuł oryginału:
Soldier, ask not
Data wydania polskiego: 1992 r.
Data pierwszego wydania oryginalnego: 1967 r.
˙ZOŁNIERZU, NIE PYTAJ, ni jutro, ni dzi´s,
Dok ˛ad id ˛a na wojn˛e sztandary.
Do walki z Anarchem co dzie´n trzeba i´s´c.
Uderz i nie znaj w ciosach miary!
I sława, i honor, i chwal ˛a, i zysk -
Igraszki miedziaka nie warte.
Peł´n sw ˛a powinno´s´c i nie złota błysk,
Lecz ˙zycie swe postaw na kart˛e!
Troska i krew, cierpienie a˙z po kres
Przypadły nam wszystkim w udziale.
W pier´s wroga wymierz obna˙zony miecz,
Nim padniesz w bitewnym zapale!
Taki ˙Zołnierzy nasz Pa´nskich jest los,
Gdy staniem u podnó˙zy Tronu,
Ochrzczonym krwi ˛a własn ˛a rozka˙ze nam Glos,
Wej´s´c samym do Bo˙zego Domu.
Rozdział 1
Menin aejede thea Pelejadec Achileos — tymi słowami rozpoczyna si˛e Home-
rowa Iliada i zawarta w niej opowie´s´c sprzed trzech i pół tysi ˛aca lat.
Oto jest opowie´s´c o gniewie Achillesa. A oto jest opowie´s´c o m o i m gnie-
wie. O tym, jak ja, Ziemianin, stawiłem czoło ludom dwóch ´swiatów, ´swiatów
zwanych Zaprzyja´znionymi, sam przeciwko poborowym, fanatycznym i czarno
odzianym ˙zołnierzom Harmonii i Zjednoczenia.
I nie jest to opowie´s´c o umiarkowaniu w gniewie. Gdy˙z i ja, jak Achilles,
jestem Ziemianinem.
Nie robi to na was wra˙zenia? Nie? Nie w dzisiejszych czasach, kiedy syno-
wie młodszych ´swiatów s ˛a wy˙zsi, silniejsi, bardziej uzdolnieni od nas ze ´swiatów
starszych?
Je´sli tak, to jak˙ze mało wiecie o Ziemi i jej synach! Opu´s´ccie swe młodsze
´swiaty i powró´ccie na Ojczyst ˛a Planet˛e, by cho´c raz bodaj dotkn ˛a´c jej stop ˛a.
W dalszym ci ˛agu istnieje i w dalszym ci ˛agu si˛e nie zmienia. W dalszym ci ˛agu
sło´nce odbija si˛e w wodach Morza Czerwonego, które rozst ˛apiły si˛e przed syna-
mi Izraelowymi. Jak dawniej wiatr wieje pod Termopilami, gdzie Leonidas wraz
z trzystu Spartanami powstrzymał zast˛epy perskiego króla Kserksesa i zmienił
bieg historii. Tu ludzie walczyli ze sob ˛a, tu umierali, tu si˛e mno˙zyli, byli chowani
i tu wznosili budowle przez ponad pi˛e´c tysi˛ecy lat, nim człowiek w ogóle o´smielił
si˛e zamarzy´c o waszych nowych ´swiatach. Czy˙z nie s ˛adzicie, ˙ze owe pi˛e´c ty-
si ˛acleci, pokolenie za pokoleniem pod tym samym niebem i na tej samej ziemi,
wycisn˛eło swe pi˛etno na naszych duszach, krwi i ko´sciach?
Niech sobie ludzie z Dorsaj b˛ed ˛a wojownikami ponad wszelkie wyobra˙zenie.
Niech sobie Exotikowie z Mary i Kultis b˛ed ˛a odzianymi w togi cudotwórcami,
którzy potrafi ˛a wywróci´c człowieka na nice i si˛egn ˛a´c po odpowiedzi tam, gdzie
nie si˛ega filozofia. Niech sobie badacze nauk ´scisłych z Newtona i Wenus zgł˛ebia-
j ˛a obszary tak dalece nam, zwykłym ´smiertelnikom, niedost˛epne, ˙ze z trudno´sci ˛a
mo˙zemy si˛e dzi´s z tymi naukowcami porozumie´c. Lecz my — ludzie z Ziemi,
cho´c nudni, niscy i pro´sci — mamy w sobie co´s wi˛ecej ni˙z tamci. Gdy˙z wci ˛a˙z
jeszcze stanowimy wzorzec pełnej istoty ludzkiej, zasadniczy trzon, którego oni s ˛a
zaledwie udoskonalonymi cz˛e´sciami — połyskuj ˛acymi, wypolerowanymi, ostry-
4
mi jak brzytwa cz˛e´sciami. I tylko cz˛e´sciami.
Je´sli jednak nale˙zycie do tych, którzy jak mój wuj Mathias Olyn uwa˙zaj ˛a,
˙ze zostali´smy daleko w tyle, wówczas odsyłam was do Enklawy, utrzymywanej
przez Exotików w St. Louis, gdzie czterdzie´sci dwa lata temu wielki wizjoner,
Ziemianin Mark Torre, pierwszy rozpocz ˛ał budow˛e tego, co za sto lat od dzisiaj
stanie si˛e Encyklopedi ˛a Finaln ˛a. Ju˙z za lat sze´s´cdziesi ˛at oka˙ze si˛e ona zbyt po-
t˛e˙zna, delikatna i skomplikowana jak na warunki panuj ˛ace na powierzchni Ziemi.
Zaczniecie jej wówczas szuka´c na orbicie. A za sto lat stanie si˛e — lecz nikt nie
wie na pewno, czym si˛e wówczas stanie ani co zdziała. Teoria Marka Torre głosi,
˙ze Encyklopedia odkryje przed nami gł˛ebi˛e ´swiadomo´sci — jak ˛a´s dobrze ukryt ˛a
cz ˛astk˛e duszy podstawowego ziemskiego rodzaju ludzkiego — któr ˛a mieszka´ncy
młodszych ´swiatów utracili, b ˛ad´z której posi ˛a´s´c nie byli w stanie.
Lecz sprawd´zcie sami. Jeszcze dzi´s pojed´zcie do Enklawy St. Louis i doł ˛acz-
cie do pierwszej lepszej tury zwiedzaj ˛acych hale i pomieszczenia badawcze Pro-
jektu Encyklopedii, by w ko´ncu znale´z´c si˛e w obszernej, poło˙zonej centralnie sali
Katalogu, gdzie pot˛e˙zne zakrzywione ´sciany ju˙z zaczynaj ˛a by´c ładowane prze-
słankami wiedzy stuleci. Gdy za sto lat od dnia dzisiejszego cała przestrze´n tej
wielkiej sfery zostanie w ko´ncu naładowana, poł ˛acz ˛a si˛e okruchy wiedzy, któ-
rych do tej pory ludzki umysł nigdy poł ˛aczy´c nie zdołał. A dysponuj ˛ac t ˛a wiedz ˛a
ostateczn ˛a ujrzymy — co?
Gł˛ebi˛e ´swiadomo´sci?
Ale powiadam wam, nie zaprz ˛atajcie tym sobie teraz głowy. Po prostu od-
wied´zcie Katalog — to wszystko, o co was prosz˛e. Odwied´zcie go razem z reszt ˛a
zwiedzaj ˛acych. Sta´ncie w samym ´srodku i uczy´ncie, co ka˙ze przewodnik.
— Posłuchajcie.
Posłuchajcie. Uciszcie si˛e i nat˛e˙zcie słuch. Posłuchajcie — nic nie dosłyszy-
cie. A wówczas przewodnik zm ˛aci wreszcie niezno´sn ˛a, nieledwie dotykaln ˛a cisz˛e
i powie wam, dlaczego chciał, by´scie słuchali.
Tylko jeden człowiek na wiele milionów m˛e˙zczyzn i kobiet w ogóle słyszy
cokolwiek. Tylko jeden na wiele milionów — spo´sród zrodzonych na Ziemi.
Lecz nikt — absolutnie nikt — spo´sród wszystkich urodzonych na młodszych
´swiatach, którzy kiedykolwiek przyszli tutaj posłucha´c, nie usłyszał ani odrobiny.
Uwa˙zasz, ˙ze to jeszcze niczego nie dowodzi? W takim razie, przyjacielu, my-
lisz si˛e. Gdy˙z w´sród tych, którzy usłyszeli — to, co było do usłyszenia — zna-
lazłem si˛e ja sam i to, co usłyszałem, a ´swiadcz ˛a o tym moje czyny, zmieniło
bieg całego mojego ˙zycia. Zdobyłem wiedz˛e o posiadanej mocy, któr ˛a pó´zniej
w swojej w´sciekło´sci wykorzystałem planuj ˛ac zagład˛e ludów dwu Zaprzyja´znio-
nych ´Swiatów.
A wi˛ec nie ´smiejcie si˛e ze mnie, kiedy przyrównuj˛e swój gniew do gniewu
Achillesa, samotnego w swej zaciekło´sci po´sród myrmido´nskich okr˛etów pod mu-
rami Troi. Gdy˙z s ˛a mi˛edzy nami i inne zbie˙zno´sci. Nazywam si˛e Tam Olyn, a moi
5
przodkowie pochodzili w wi˛ekszej cz˛e´sci z Irlandii, lecz po to, by sta´c si˛e tym,
kim jestem, tak jak Achilles wzrastałem na greckim Peloponezie.
W cieniu góruj ˛acych nad Atenami ruin białego Partenonu nasze dusze spos˛ep-
niały za spraw ˛a wuja, który nie pozwolił im rozwija´c si˛e swobodnie w sło´ncu.
Dusze — moja i mojej młodszej siostry Eileen.
Rozdział 2
Był to jej pomysł — mojej siostry Eileen — by owego dnia, korzystaj ˛ac z mo-
jej nowej przepustki podró˙znej pracownika ´Srodków Przekazu, odwiedzi´c Ency-
klopedi˛e Finaln ˛a. W zwykłych okoliczno´sciach by´c mo˙ze bym si˛e zastanowił,
dlaczego chciała si˛e tam wybra´c. Ale w chwili kiedy to zaproponowała, perspek-
tywa ujrzenia Encyklopedii tr ˛aciła we mnie czuł ˛a strun˛e, nisk ˛a i mocn ˛a niczym
nieoczekiwane uderzenie gongu — poczułem co´s, czego nigdy dot ˛ad nie dozna-
łem — co´s na kształt strachu.
Ale nie był to zwyczajny strach, nic tak prostego. Uczucie nie było nawet do
gruntu przykre. Po wi˛ekszej cz˛e´sci przypominało pustk˛e i napi˛ecie poprzedzaj ˛ace
zwykle moment poddania si˛e jakiej´s wa˙znej próbie. A jednak to było to — ale
i w jaki´s sposób co´s wi˛ecej. Uczucie, jakbym napotkał na swej drodze smoka.
Trwało nie dłu˙zej ni˙z sekund˛e. Ale sekunda wystarczyła. I jako ˙ze Encyklope-
dia dla zrodzonych na Ziemi reprezentowała teoretycznie wszelk ˛a nadziej˛e, mój
wuj Mathias za´s był dla nas przykładem braku wszelkiej nadziei, skojarzyłem to
uczucie z nim i z wyzwaniem, jakie stanowił dla mnie przez wszystkie lata nasze-
go ˙zycia pod jednym dachem. A to spowodowało, ˙ze z miejsca zdecydowałem si˛e
tam pój´s´c, nie zwa˙zaj ˛ac na jakiekolwiek inne dodatkowe wzgl˛edy.
Co wi˛ecej, wyprawa ´swietnie si˛e nadawała do uczczenia sukcesu. Zwykle nie
zabierałem nigdzie Eileen ze sob ˛a — ale wła´snie podpisałem sta˙zow ˛a umow˛e
o prac˛e z Mi˛edzygwiezdn ˛a Słu˙zb ˛a Prasow ˛a w ich Jednostce Sztabowej tu, na
Ziemi. I to zaledwie w dwa tygodnie po uko´nczeniu Genewskiego Uniwersytetu
´Srodków Przekazu. To prawda, uniwersytet ten wyró˙zniał si˛e w´sród wszystkich
uczelni tego rodzaju na czternastu zamieszkanych planetach z Ziemi ˛a wł ˛acznie,
a indeks mych naukowych osi ˛agni˛e´c był najlepszy w całej jego historii. Niemniej
takie oferty pracy trafiaj ˛a si˛e młodym ludziom prosto po studiach raz na dwadzie-
´scia lat, je´sli nie rzadziej.
Tak wi˛ec nie zadałem sobie trudu, by wypyta´c siedemnastoletni ˛a siostr˛e, dla-
czegó˙z to mianowicie chce, bym j ˛a zabrał do Encyklopedii Finalnej w okre´slo-
nym przez ni ˛a dniu i godzinie. Tak jak dzisiaj to widz˛e, przypuszczam, ˙ze mu-
siałem sobie wytłumaczy´c, i˙z chciała jedynie, cho´cby na jeden dzie´n, wyrwa´c si˛e
z mrocznego domostwa wuja. Co ju˙z samo w sobie było dla mnie dostatecznym
7
powodem.
To wła´snie Mathias, brat mojego ojca, przyj ˛ał nas do siebie po ´smierci na-
szych rodziców w wypadku samochodowym. I to wła´snie on tłamsił mnie i Eileen
przez lata dorastania. Nie ˙zeby kiedykolwiek nas dotkn ˛ał, przynajmniej w sensie
fizycznym. Nie ˙zeby dopu´scił si˛e wobec nas jakiegokolwiek jawnego lub rozmy´sl-
nego okrucie´nstwa. Nie musiał.
Wystarczyło ofiarowa´c nam najzamo˙zniejszy z domów, najwyborniejsze je-
dzenie, ubranie i opiek˛e — i dopilnowa´c, by´smy dzielili to wszystko z n i m,
człowiekiem o sercu tak samo pozbawionym słonecznego blasku, jak nale˙z ˛aca
do´n kamienica bez okien, ciemna jak podziemna jaskinia, która nigdy nie wi-
działa ´swiatła dziennego, i o duszy zimnej jak kamie´n spoczywaj ˛acy na dnie tej
jaskini.
Jego bibli ˛a były pisma tego starego dwudziestopierwszowiecznego ´swi˛etego,
a mo˙ze diabła, Waltera Blunta — którego motto brzmiało: NISZCZY ´C! — i które-
go Bractwo Chantry dało pó´zniej ˙zycie kulturze Exotików na młodszych ´swiatach
Mary i Kultis. Nie miało znaczenia, ˙ze Exotikowie odmiennie odczytywali pisma
Blunta, upatruj ˛ac ich przesłanie w. plewieniu chwastu tera´zniejszo´sci pod upraw˛e
kwiatów przyszło´sci. Nasz wuj Mathias nie si˛egał my´sl ˛a dalej ni˙z plewienie, co
te˙z dzie´n po dniu w swym mrocznym domu wbijał nam do głowy.
Ale do´s´c ju˙z o Mathiasie. Był doskonało´sci ˛a, je´sli chodzi o brak nadziei i wia-
r˛e, ˙ze młodsze ´swiaty ju˙z dawno zostawiły nas, Ziemian, w tyle, na pastw˛e skar-
lenia i ´smierci, niczym obumarły członek lub uległ ˛a atrofii cz˛e´s´c ciała. Lecz ani
Eileen, ani ja nie potrafili´smy dorówna´c mu w tej chłodnej filozofii, mimo ˙ze ja-
ko dzieci próbowali´smy ze wszystkich sił. Tak wi˛ec ka˙zde z nas na swój sposób
rwało si˛e do ucieczki zarówno od owej filozofii, jak od wuja, a szlaki tej uciecz-
ki przywiodły nas oboje do Enklawy Exotików w St. Louis i do Encyklopedii
Finalnej.
Z Aten do St. Louis polecieli´smy wahadłowcem, a z St. Louis do Enklawy
dotarli´smy metrem. Airbus przywiózł nas na dziedziniec Encyklopedii. Pami˛etam,
˙ze z jakiego´s powodu wysiadłem ostatni. I kiedy stan ˛ałem w betonowym kr˛egu,
poczułem znów owo gł˛ebokie nagłe uderzenie gongu. Zamarłem jak człowiek
wprawiony w trans.
— Przepraszam — rozległ si˛e za mn ˛a głos — pan nale˙zy do grupy zwiedzaj ˛a-
cych, prawda? Zechce pan doł ˛aczy´c do reszty. Jestem wasz ˛a przewodniczk ˛a.
Odwróciłem si˛e gwałtownie i spojrzałem z góry w br ˛azowe oczy dziewczyny
w bł˛ekitnej szacie Exotików. Stała tam ´swie˙za jak blask sło´nca padaj ˛acy na ni ˛a —
ale co´s mi w jej wygl ˛adzie nie pasowało.
— Nie jeste´s z Exotików! — powiedziałem nagle.
Bo te˙z i nie była. Exotikowie od urodzenia mieli swe pochodzenie wypisa-
ne na twarzach. Ich oblicza były spokojniejsze ni˙z twarze innych ludzi. Ich oczy
wpatrywały si˛e we wszystko z wi˛eksz ˛a przenikliwo´sci ˛a. Byli jak Bogowie Po-
8
koju, zawsze siedz ˛acy z jedn ˛a r˛ek ˛a na u´spionym gromie, niby nie´swiadomi jego
obecno´sci.
— Jestem współpracownic ˛a — odparła. — Nazywam si˛e Liza Kant. I masz
racj˛e. Nie jestem z prawdziwych Exotików.
Nie wygl ˛adała na zaniepokojon ˛a moj ˛a prób ˛a wyja´snienia, dlaczego okrywa
j ˛a szata Exotików. Była ni˙zsza od mojej siostry, wysokiej jak na Ziemiank˛e, ja
te˙z jestem wysoki jak na Ziemianina. Eileen była jasn ˛a blondynk ˛a, natomiast ja
miałem ju˙z wtedy ciemne włosy. Kiedy nasi rodzice zmarli, moja czupryna była
tego samego koloru co włosy Eileen, ale pociemniała w miar˛e upływu lat pod da-
chem Mathiasa. Ta dziewczyna, Liza, miała kasztanowe włosy, zgrabn ˛a sylwetk˛e
i roze´smian ˛a buzi˛e. Zaintrygowała mnie urod ˛a i szat ˛a — ale jednocze´snie nieco
zirytowała. Była taka pewna siebie.
Dlatego te˙z nie spuszczałem jej z oka, gdy zaj˛eła si˛e gromadzeniem osób cze-
kaj ˛acych na oprowadzenie po Encyklopedii. Gdy zwiedzanie ju˙z si˛e rozpocz˛eło,
zjawiłem si˛e u jej boku i w przerwie wykładu wszcz ˛ałem z ni ˛a rozmow˛e.
Bez wahania opowiedziała mi o sobie. Urodziła si˛e na północnoameryka´n-
skim ´Srodkowym Zachodzie, niedaleko St. Louis. Do szkoły podstawowej i ´sred-
niej chodziła w Enklawie i tak stała si˛e zwolenniczk ˛a filozofii Exotików. Zacz˛eła
wi˛ec pracowa´c w´sród nich i ˙zy´c na ich sposób. Pomy´slałem, ˙ze szkoda na to tak
atrakcyjnej dziewczyny i powiedziałem jej to bez ogródek.
— Dlaczego szkoda — odparła z u´smiechem — skoro daj˛e w ten sposób upust
całej nagromadzonej we mnie energii, i to w dobrej sprawie?
Uznałem, ˙ze pewnie si˛e ze mnie ´smieje. Nie podobało mi si˛e to — nawet
w tamtych czasach nie lubiłem, by si˛e ze mnie ´smiano.
— Có˙z to za dobra sprawa? — zapytałem najbardziej obcesowo, jak umiałem.
— Kontemplacja własnego p˛epka?
Jej u´smiech znikn ˛ał i popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem, tak dziwnym,
˙ze zapami˛etałem to spojrzenie na zawsze.
Było to tak, jak gdyby dopiero teraz u´swiadomiła sobie moje istnienie, ni-
czym istnienie nieznajomego pływaka unoszonego noc ˛a przez fale daleko od nie-
wzruszonej opoki brzegu, na którym stała. Wyci ˛agn˛eła r˛ek˛e, jakby chciała mnie
dotkn ˛a´c, ale zaraz j ˛a opu´sciła, przypomniawszy sobie, gdzie si˛e znajdujemy.
— Jeste´smy tu zawsze — odparła zagadkowo. — Pami˛etaj o tym. Jeste´smy tu
zawsze.
Odwróciła si˛e i powiodła nas przez niezmontowany kompleks struktur two-
rz ˛acych Encyklopedi˛e.
— Struktury te, po przeniesieniu w przestrze´n okołoziemsk ˛a — prowadz ˛ac
nas dalej zwracała si˛e teraz do wszystkich — zło˙z ˛a si˛e, formuj ˛ac kształt w przy-
bli˙zeniu kulisty, na orbicie le˙z ˛acej na wysoko´sci ponad stu pi˛e´cdziesi˛eciu mil nad
powierzchni ˛a Ziemi. — Powiedziała nam, jakim ogromnym wydatkiem b˛edzie
przeniesienie na orbit˛e takiej konstrukcji w jednym kawałku. Potem wytłumaczy-
9
ła, dlaczego koszty te, chocia˙z niezmierne, były usprawiedliwione. Otó˙z w ci ˛agu
pierwszych stu lat poczyniono du˙ze oszcz˛edno´sci dzi˛eki temu, ˙ze budow˛e i łado-
wanie informacjami wykonano bardziej ekonomicznie na Ziemi. — Encyklopedia
Finalna — mówiła — miała by´c nie tylko magazynem faktów. Gromadzenie wie-
dzy to jedynie ´srodek wiod ˛acy do celu — celem tym jest odkrycie i ustalenie za-
le˙zno´sci zachodz ˛acych pomi˛edzy wszystkimi faktami. Ka˙zda porcja wiedzy miała
by´c ł ˛aczona z innymi porcjami za pomoc ˛a drga´n energetycznych przenosz ˛acych
kod zale˙zno´sci, dopóki poł ˛aczenia owe nie zostan ˛a przeprowadzone w najwy˙z-
szym mo˙zliwym stopniu i dopóki ogromna masa ł ˛acz ˛acych si˛e ze sob ˛a informa-
cji, zebranych przez człowieka na temat jego wszech´swiata i niego samego, nie
zacznie w ko´ncu objawia´c swego kształtu jako cało´sci w sposób nigdy jeszcze
przez człowieka nie widziany.
Podj˛ecie budowy Encyklopedii przez Ziemian wi ˛azało si˛e jeszcze z czym´s
innym, wa˙zniejszym. Była to nadzieja całej Ziemi — wszystkich ludzi na planecie
z wyj ˛atkiem Mathiasa i jemu podobnych, którzy stracili ju˙z wszelk ˛a nadziej˛e —
˙ze prawdziw ˛a zapłat ˛a za zbudowanie Encyklopedii b˛edzie mo˙zliwo´s´c u˙zycia jej
jako narz˛edzia do zbadania słuszno´sci teorii Marka Torre.
A teoria Marka Torre, jak wszyscy powinni´smy wiedzie´c, zakładała istnienie
w dziedzinie wiedzy człowieka o sobie samym ciemnej strefy, strefy, gdzie za-
wsze zawodził wzrok ludzki, tak jak postrzeganie wszelkich urz ˛adze´n percepcyj-
nych zawodzi w ´slepej strefie, strefie, gdzie one same si˛e znajduj ˛a. Encyklopedia
Finalna — przewidywał Torre — b˛edzie mogła zbada´c t˛e ´slep ˛a stref˛e człowieka
drog ˛a wnioskowania z kształtu i masy całkowitej poznanej wiedzy. A w strefie tej
— mówił Torre — znajdziemy co´s — nieznan ˛a jako´s´c, umiej˛etno´s´c lub sił˛e — co
posiada tylko i wył ˛acznie podstawowy szczep ludzki z Ziemi, co´s, co zostało ode-
brane lub nigdy nie było dane odpryskom rasy ludzkiej na młodszych ´swiatach,
które tylko pozornie prze´scign˛eły w szybkim tempie nasze rodzicielskie plemi˛e
pod wzgl˛edem siły ciała i umysłu.
Słuchaj ˛ac tego wszystkiego, przyłapałem si˛e na tym, ˙ze z jakiej´s przyczyny
rozpami˛etuj˛e zagadkowe spojrzenie i dziwnie brzmi ˛ace słowa, które wcze´sniej
skierowała do mnie Liza. Rozgl ˛adałem si˛e po niezwykłych, wypełnionych lud´zmi
pomieszczeniach, gdzie nawet w czasie naszego zwiedzania bez przerwy toczyły
si˛e wszelkiego rodzaju prace, od budowlanych po laboratoryjne, i znowu zacz˛eło
mnie ogarnia´c to dziwne, nieco straszne uczucie. Nie tylko powróciło, ale zagnie´z-
dziło si˛e na dobre i j˛eło si˛e wzmaga´c, a˙z poczułem, ˙ze cała Encyklopedia stała si˛e
jednym wielkim ˙zywym organizmem, ze mn ˛a w samym ´srodku.
Instynktownie wydałem temu uczuciu walk˛e, gdy˙z zawsze najbardziej na
´swiecie pragn ˛ałem w ˙zyciu wolno´sci — tego, by ˙zadna siła ludzka czy mecha-
niczna nie mogła mnie do niczego zmusi´c. Lecz w dalszym ci ˛agu narastało we
mnie i nie przestało narasta´c, gdy dotarli´smy wreszcie do sali Katalogu, która
w kosmosie miała znale´z´c si˛e w samym centrum Encyklopedii.
10
Sala miała kształt ogromnej kuli, tak rozległej, ˙ze gdy do niej weszli´smy, cała
przeciwległa ´sciana gin˛eła w mroku, migotały jedynie słabe ´swietliki, sygnalizuj ˛a-
ce doprowadzenie nowych faktów i ich skojarze´n do czułego materiału rejestruj ˛a-
cego na wewn˛etrznej powierzchni, niesko´nczonej powierzchni, która zakrzywia-
j ˛ac si˛e wokół nas stanowiła jednocze´snie sufit, podłog˛e i ´sciany.
Całe przestronne wn˛etrze tej ogromnej sferycznej sali było puste, nie licz ˛ac
ustawionych na rusztowaniach pochylni wychodz ˛acych do góry z otworów wej-
´sciowych i ´smiałym łukiem si˛egaj ˛acych ogromnej platformy zawieszonej w po-
wietrzu w geometrycznym ´srodku komory.
Teraz Liza poprowadziła nas jedn ˛a z pochylni w gór˛e, a˙z doszli´smy do plat-
formy maj ˛acej nie wi˛ecej ni˙z sze´s´c metrów ´srednicy.
— ...Tu, gdzie teraz jeste´smy — powiedziała Liza, gdy stan˛eli´smy na platfor-
mie — znajduje si˛e to, co kiedy´s znane b˛edzie jako Punkt Przej´scia. W kosmosie
wszystkie poł ˛aczenia przeprowadzone b˛ed ˛a nie tylko naokoło ´scian sali Katalogu,
ale równie˙z doprowadzone do tego punktu centralnego. I stoj ˛ac w tym wła´snie
punkcie przyszli zawiadowcy Encyklopedii spróbuj ˛a wykorzysta´c j ˛a do spraw-
dzenia teorii Marka Torre i zobacz ˛a, czy uda im si˛e wywie´s´c na ´swiatło dzienne
wiedz˛e ukryt ˛a w gł˛ebi umysłu ziemskiego człowieka.
Przerwała i okr˛eciła si˛e, by sprawdzi´c, gdzie stoj ˛a wszyscy uczestnicy wy-
cieczki.
— Prosz˛e si˛e ´scie´sni´c — rzekła.
Przez sekund˛e nasze oczy si˛e spotkały — i nagle, bez ˙zadnego ostrze˙zenia, fala
uczu´c, które wywoływała we mnie Encyklopedia, wezbrała pian ˛a. Przenikn˛eło
mnie zimne uczucie przypominaj ˛ace strach i stan ˛ałem nieruchomo jak słup soli.
— A teraz — kontynuowała, kiedy przysun˛eli´smy si˛e bli˙zej — prosz˛e was
wszystkich o zachowanie przez sze´s´cdziesi ˛at sekund absolutnego bezruchu oraz
o nat˛e˙zenie słuchu. Po prostu zamie´ncie si˛e w słuch i zobaczymy, czy co´s usły-
szycie.
Ucichły rozmowy i zamkn˛eła si˛e wokół nas panuj ˛aca w komorze nieprzenik-
niona cisza. Owin˛eła nas szczelnie i nagle odezwał si˛e w moim mózgu dzwo-
nek alarmowy. Nigdy dot ˛ad nie cierpiałem na l˛ek wysoko´sci ani l˛ek przestrzeni,
lecz oto teraz spadła na mnie obł˛edna ´swiadomo´s´c wielkiej pustki pod platform ˛a
i ogromu otaczaj ˛acej nas przestrzeni. Poczułem bicie serca i zawroty głowy.
— A co mamy usłysze´c? — odezwałem si˛e gło´sno, nie dlatego ˙ze mnie to
interesowało, ale po to, by otrz ˛asn ˛a´c si˛e z zaczynaj ˛acych ogarnia´c mnie mdl ˛acych
sensacji. Mówi ˛ac to stałem prawie za plecami Lizy. Odwróciła si˛e i spojrzała na
mnie. W jej oczach znów go´scił cie´n owego zagadkowego spojrzenia, którym
obrzuciła mnie przedtem.
— Nic — odparła. A potem zawahała si˛e, wci ˛a˙z dziwnie na mnie patrz ˛ac.
— A mo˙ze... co´s, chocia˙z szansa na to jest jak jeden do miliarda. Dowiesz si˛e,
kiedy usłyszysz, a ja wytłumacz˛e wszystko po upływie sze´s´cdziesi˛eciu sekund.
11
— Prosz ˛acym gestem poło˙zyła mi r˛ek˛e na ramieniu. — Teraz b ˛ad´z łaskaw by´c
cicho ze wzgl˛edu na innych, nawet je´sli sam nie chcesz posłucha´c.
— Och, posłucham — przyrzekłem.
Odwróciłem si˛e. I nagle, ponad jej ramieniem, za nami, w oddali przy wej´sciu,
którym dostali´smy si˛e do sali Katalogu, zobaczyłem moj ˛a siostr˛e, ju˙z nie w naszej
grupie.
Z tej odległo´sci rozpoznałem j ˛a tylko po jasnych włosach i wysokim wzro-
´scie. Rozmawiała z ciemnowłosym, szczupłym m˛e˙zczyzn ˛a, ubranym na czarno,
którego, cho´c stał obok niej, nie mogłem pozna´c z tak daleka.
Byłem zaskoczony, a w chwil˛e potem poirytowany. Obraz chudego m˛e˙zczyzny
w czerni był dla mnie niczym policzek. Sam fakt, ˙ze moja siostra opu´sciła grup˛e
po to, by porozmawia´c z zupełnie dla mnie obcym człowiekiem i to rozmawia´c
z takim przej˛eciem, s ˛adz ˛ac po widocznym spi˛eciu sylwetki i drobnych ruchach
r ˛ak, wydał mi si˛e niegrzeczno´sci ˛a, urastaj ˛ac ˛a do rangi zdrady. W ko´ncu to ona
błagała mnie o przyj´scie tutaj.
Włosy stan˛eły mi d˛eba na karku i wezbrała we mnie fala zimnego gniewu. To
´smieszne — z tej odległo´sci nawet człowiek obdarzony najlepszym słuchem nie
zdołałby podsłucha´c ich rozmowy, lecz przyłapałem si˛e na tym, ˙ze wysilam si˛e,
by przenikn ˛a´c otaczaj ˛ac ˛a nas cisz˛e ogromnej komnaty, próbuj ˛ac dowiedzie´c si˛e,
o czym te˙z mówi ˛a.
I wówczas, najpierw z ledwo´sci ˛a, a potem coraz lepiej, zacz ˛ałem słysze´c. Co´s.
Nie głos mojej siostry i nie głos nieznajomego, kimkolwiek był, ale jaki´s do-
chodz ˛acy z daleka, chrapliwy głos m˛e˙zczyzny. Mówił j˛ezykiem podobnym nieco
do łaciny, lecz opuszczał samogłoski i grasejował, co zmieniało jego przemow˛e
w pomruk podobny gwałtownemu przetaczaniu si˛e letniego gromu towarzysz ˛ace-
mu błyskawicy. Głos narastał, staj ˛ac si˛e nie tyle gło´sniejszy, co bli˙zszy — a potem
usłyszałem drugi głos, odpowiadaj ˛acy pierwszemu.
I jeszcze jeden głos. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden.
Rycz ˛ac, wrzeszcz ˛ac, zbli˙zaj ˛ac si˛e jak lawina, głosy nagle opadły mnie ze
wszystkich stron, ich liczba w´sciekle narastała, podwajaj ˛ac si˛e i potrajaj ˛ac —
wszystkie głosy we wszystkich j˛ezykach całego ´swiata, wszystkie głosy, jakie
kiedykolwiek były na tym ´swiecie — i jeszcze wi˛ecej. Jeszcze — i jeszcze —
i jeszcze.
Wrzeszczały mi do ucha paplaj ˛ac, płacz ˛ac, ´smiej ˛ac si˛e, przeklinaj ˛ac, rozka-
zuj ˛ac, tłumacz ˛ac — lecz nie stapiały si˛e, jak mo˙zna by si˛e spodziewa´c po takiej
mnogo´sci, w jeden pot˛e˙zny, ale przynajmniej nie rozbity na głosy grom wywo-
łany rykiem wodospadu. Coraz bardziej wzmagały si˛e, lecz wci ˛a˙z pozostawały
rozdzielone. Słyszałem wszystkie! Ka˙zdy z milionów i miliardów kobiecych i m˛e-
skich głosów krzyczał mi z osobna do ucha.
I w ko´ncu tumult ten uniósł mnie jak piórko pochwycone przez czoło huraga-
nu, okr˛ecił mn ˛a gdzie´s w górze i porwał poza granice przytomno´sci we w´sciekł ˛a
12
katarakt˛e nie´swiadomo´sci.
Rozdział 3
Pami˛etam, ˙ze nie chciałem si˛e obudzi´c. Wydawało mi si˛e, ˙ze wróciłem z dale-
kiej podró˙zy i przez dłu˙zszy czas byłem nieobecny. Lecz kiedy w ko´ncu otwarłem
z wielk ˛a niech˛eci ˛a oczy, le˙załem na podłodze komory, a Liza Kant pochylała si˛e
nade mn ˛a. Tylko ona — niektórzy z naszej grupy jeszcze nie zd ˛a˙zyli si˛e obróci´c,
by zobaczy´c, co si˛e ze mn ˛a stało.
Liza uniosła moj ˛a głow˛e z podłogi.
— Słyszałe´s! — powiedziała przynaglaj ˛aco ´sciszonym głosem, prawie na
ucho. — Co takiego słyszałe´s?
— Słyszałem?
Potrz ˛asn ˛ałem głow ˛a w oszołomieniu, przypominaj ˛ac sobie to wszystko i spo-
dziewaj ˛ac si˛e prawie tego, ˙ze nieprzebrane morze głosów zatopi mnie po raz wtó-
ry. Lecz tym razem słycha´c było tylko cisz˛e, a w powietrzu wisiało pytanie Lizy.
— Co słyszałem? — powtórzyłem.
— Ich.
— Ich?
Zmru˙zyłem oczy przeszyty jej spojrzeniem i nagle przeja´sniło mi si˛e w gło-
wie. W jednej chwili przypomniałem sobie moj ˛a siostr˛e i zerwałem si˛e na równe
nogi, usiłuj ˛ac z tej odległo´sci dojrze´c wej´scie, obok którego widziałem Eileen sto-
j ˛ac ˛a z czarno ubranym m˛e˙zczyzn ˛a. Ale ani w wej´sciu, ani w jego okolicy nikt nie
stał. Nie było ani jej, ani jego. Nie było ˙zadnego z nich.
Pozbierałem si˛e do kupy. Byłem wstrz ˛a´sni˛ety, rozbity i zupełnie pozbawiony
pewno´sci siebie przez kaskad˛e głosów, pod któr ˛a mnie wepchni˛eto i której dałem
si˛e ponie´s´c. Tajemnica mojej siostry i jej znikni˛ecie odebrały mi zdrowy rozs ˛a-
dek. Zostawiłem Liz˛e bez odpowiedzi i pu´sciłem si˛e biegiem w dół pochylni,
ku wej´sciu, gdzie po raz ostatni widziałem Eileen rozmawiaj ˛ac ˛a z nieznajomym
w czarnym ubraniu.
Cho´c byłem szybki i miałem dłu˙zsze nogi, Liza była jeszcze szybsza. Nawet
w swoich bł˛ekitnych szatach mogła i´s´c o lepsze z asami bie˙zni. Dogoniła mnie,
wyprzedziła i stan˛eła w drzwiach, tarasuj ˛ac je w chwili, gdy do nich dobiegłem.
— Dok ˛ad idziesz? — zawołała. — Nie mo˙zesz odej´s´c — jeszcze nie teraz!
Je´sli co´s słyszałe´s, musz˛e zabra´c ci˛e do Marka Torre. ˙Zyczy sobie rozmawia´c
14
osobi´scie z ka˙zdym, kto kiedykolwiek co´s usłyszy!
Jej słowa ledwo do mnie docierały.
— Z drogi — burkn ˛ałem i odepchn ˛ałem j ˛a niezbyt delikatnie na bok.
Dałem nura do wej´scia i znalazłem si˛e w okr ˛agłym pomieszczeniu narz˛e-
dziowni. Pracowali tam technicy w kolorowych bluzach, czyni ˛ac niepoj˛ete rzeczy
z nieprawdopodobnymi łama´ncami szkła i metalu — ale ani ´sladu Eileen i czło-
wieka w czerni.
Przemkn ˛ałem przez pokój do znajduj ˛acego si˛e za nim korytarza. Ale i tu było
pusto. Pobiegłem korytarzem i skr˛eciłem w pierwsze napotkane drzwi na pra-
wo. Kilku czytaj ˛acych i pisz ˛acych podniosło na mnie wzrok znad stołów i ławek
i popatrzyło ze zdumieniem, lecz Eileen ani nieznajomego nie było w´sród nich.
Spróbowałem w nast˛epnym pokoju, a potem w jeszcze jednym, wsz˛edzie bez po-
wodzenia.
Przy pi ˛atym pokoju Liza ponownie mnie dogoniła.
— Stój! — rozkazała. I tym razem chwyciła mnie naprawd˛e z sił ˛a zdumiewa-
j ˛ac ˛a jak na tak niepozorn ˛a dziewczyn˛e. — Zatrzymasz si˛e wreszcie i pomy´slisz
przez chwil˛e? Co si˛e stało?
— Stało si˛e! — wrzasn ˛ałem. — Moja siostra. ..
I wówczas zatrzymałem si˛e i ugryzłem w j˛ezyk. Nagle dotarło do mnie, jak
idiotycznie zabrzmiałoby, gdybym zdradził Lizie cel moich poszukiwa´n. To, ˙ze
siedemnastoletnia dziewczyna odł ˛acza si˛e od grupy i rozmawia z kim´s, kogo nie
zna jej starszy brat, nie jest najszcz˛e´sliwszym wytłumaczeniem powodu szale´n-
czej pogoni i pó´zniejszych gor ˛aczkowych poszukiwa´n — przynajmniej w dniu
dzisiejszym obecnego stulecia. Nie miałem bynajmniej zamiaru robi´c Lizie wy-
kładu na temat braku ciepła w nieszcz˛e´sliwym okresie naszego dorastania, mojego
i Eileen, w domu wuja Mathiasa.
Stan ˛ałem bez słowa.
— Musisz pój´s´c ze mn ˛a — powiedziała nagl ˛aco sekund˛e pó´zniej. — Nawet
nie zdajesz sobie sprawy, jak strasznie, niewyobra˙zalnie rzadko kto´s naprawd˛e co´s
słyszy w Punkcie Przej´scia. Nie rozumiesz, jak wiele to teraz znaczy dla Marka
Torre — dla Marka Torre we własnej osobie — znale´z´c kogo´s, kto usłyszał!
Potrz ˛asn ˛ałem głow ˛a w odr˛etwieniu. Nie miałem ochoty nikomu opowiada´c,
przez co wła´sciwie przeszedłem, a ju˙z najmniej, ˙zeby badano mnie jak jaki´s wy-
bryk natury albo okaz do´swiadczalny.
— Musisz! — powtórzyła Liza. — To bardzo wa˙zne. Nie tylko dla Marka, dla
całego Projektu. Pomy´sl! Nie uciekaj, prosz˛e! Zastanów si˛e najpierw nad tym, co
robisz!
Trafiło do mnie słowo „zastanów si˛e”. Z wolna umysł mi si˛e przeja´snił. To,
co mówiła, było najprawdziwsz ˛a prawd ˛a. Powinienem zastanowi´c si˛e zamiast go-
ni´c w pi˛etk˛e jak człowiek niespełna rozumu. Eileen i czarno ubrany nieznajomy
mogli by´c w którymkolwiek z dziesi ˛atków pokoi oraz korytarzy — mogli ju˙z na-
15
wet opu´sci´c Projekt i Enklaw˛e. Tak czy owak, có˙z mógłbym powiedzie´c, nawet
gdybym ich dogonił? Za˙z ˛ada´c, by zdradził swoj ˛a to˙zsamo´s´c i zadeklarował swoje
zamiary wzgl˛edem mojej siostry? Prawdopodobnie dobrze si˛e stało, ˙ze nie udało
mi si˛e ich odnale´z´c.
Ponadto była jeszcze jedna sprawa. Ci˛e˙zko pracowałem, by otrzyma´c kon-
trakt, który podpisałem przed trzema dniami, zaraz po opuszczeniu uniwersytetu.
Kontrakt z Mi˛edzygwiezdn ˛a Słu˙zb ˛a Prasow ˛a. Lecz do ukoronowania moich am-
bicji miałem jeszcze przed sob ˛a dalek ˛a drog˛e. Gdy˙z tym, czego pragn ˛ałem naj-
bardziej — tak długo i zawzi˛ecie, jak gdyby pragnienie to było wczepion ˛a we
mnie z˛ebami i pazurami ˙zyw ˛a istot ˛a — była wolno´s´c. Prawdziwa wolno´s´c, jak ˛a
posiadaj ˛a tylko członkowie władz planetarnych — i jedna jedyna grupa zawodo-
wa, czynni członkowie Gildii Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej. Ci pracownicy,
którzy podpisali przysi˛eg˛e niezawisło´sci i formalnie byli lud´zmi bez własnego
´swiata, co miało gwarantowa´c bezstronno´s´c kierowanej przez nich Słu˙zby.
´Swiaty zamieszkane przez ród ludzki były podzielone — tak jak podzieliły si˛e
dwie´scie z okładem lat temu — na dwa obozy, jeden utrzymuj ˛acy sw ˛a ludno´s´c
na „´scisłych” kontraktach i drugi, wierz ˛acy w tak zwane kontrakty „lu´zne”. Za
´scisłymi kontraktami opowiadały si˛e Zaprzyja´znione ´Swiaty Harmonii i Zjedno-
czenia, Newton, Cassida i Wenus oraz Ceta — du˙zy i nowy ´swiat okr ˛a˙zaj ˛acy Tau
Ceti. Po stronie lu´znych znajdowała si˛e Ziemia, Dorsaj, Egzotyczne ´Swiaty Mary
i Kultis, Nowa Ziemia, Freilandia, Mars i niewielki katolicki ´swiat St. Marie.
Ró˙zni ˛acym je czynnikiem był konflikt systemów ekonomicznych — dziedzic-
two podzielonej Ziemi, która je pierwotnie skolonizowała. Gdy˙z w naszych cza-
sach istniała tylko jedna waluta mi˛edzyplanetarna — a była ni ˛a moneta wysoce
wyszkolonych umysłów.
Konkurencja była ju˙z zbyt wielka, by pojedyncza planeta mogła pozwoli´c so-
bie na szkolenie własnych specjalistów, szczególnie w sytuacji, gdy inne ´swiaty
wydawały lepszych. Najdoskonalsza nawet edukacja na Ziemi i na jakimkolwiek
innym ´swiecie nie mogła wyprodukowa´c zawodowego ˙zołnierza, który mógłby
si˛e równa´c z wytwarzanym na Dorsaj. Nie było lepszych fizyków od fizyków
z Newtona ani psychologów nad tych z Exotików, ani poborowych oddziałów
zaci˛e˙znych równie tanich i niebacznych na straty w ludziach, jak te z Harmonii
i Zjednoczenia — i tak dalej. W rezultacie jeden ´swiat szkolił jeden rodzaj czy te˙z
typ zawodowca i wymieniał jego usługi z tytułu kontraktu z drugim ´swiatem na
kontrakt i usługi jakiegokolwiek innego typu zawodowca, którego potrzebował.
Podział mi˛edzy oboma obozami był sztywny, Na „lu´znych” ´swiatach kontrakt
człowieka nale˙zał w cz˛e´sci do niego samego. Nikt bez wyra˙zenia zgody nie mógł
by´c wymieniony ani sprzedany na inny ´swiat — z wyj ˛atkiem nagłych przypad-
ków i spraw najwy˙zszej wagi. Na „´scisłych” ´swiatach ˙zycie jednostki nale˙zało do
władz — jej kontrakt mógł by´c sprzedany lub wymieniony ze skutkiem natych-
miastowym. Gdy tak si˛e działo, jednostka miała tylko jeden jedyny obowi ˛azek —
16
a mianowicie uda´c si˛e do pracy tam, gdzie jej kazano.
Tak wi˛ec na wszystkich ´swiatach istnieli niewolni i wolni cz˛e´sciowo. Na ´swia-
tach lu´znych, do których, jak ju˙z wspomniałem, nale˙zała Ziemia, ludzie mego po-
kroju byli wolni cz˛e´sciowo. Ja jednak pragn ˛ałem pełnej wolno´sci, takiej, jak ˛a za-
pewnia jedynie członkostwo Gildii. Raz przyj˛ety do Gildii, zyskałbym t˛e wolno´s´c
na zawsze. Gdy˙z kontrakt na moje usługi stałby si˛e własno´sci ˛a Słu˙zby Prasowej
i tylko jej.
˙Zaden ´swiat nie mógłby mnie potem s ˛adzi´c ani sprzeda´c moich usług wbrew
mojej woli jakiej´s innej planecie, której akurat byłby dłu˙zny nadwy˙zk˛e wykwa-
lifikowanej siły roboczej. To prawda, Ziemia, w odró˙znieniu od Newtona, Cassi-
dy, Cety i niektórych innych ´swiatów, dumna była z faktu, i˙z nigdy nie musiała
sprzedawa´c na pniu swoich absolwentów uniwersyteckich w zamian za specjali-
stów z młodszych ´swiatów. Lecz gdyby kiedykolwiek zaszła taka potrzeba, Zie-
mia miałaby do tego prawo na równi z wszystkimi innymi planetami — a kr ˛a˙zyło
wiele opowie´sci o takich przypadkach.
Tak wi˛ec moje ambicje i głód wolno´sci, podsycane we mnie przez lata sp˛e-
dzone pod dachem Mathiasa, mogły by´c zaspokojone tylko poprzez dostanie si˛e
do Słu˙zby Prasowej. A mimo uniwersyteckich sukcesów, jakiekolwiek by były,
wci ˛a˙z miałem przed sob ˛a dalek ˛a, trudn ˛a i niepewn ˛a drog˛e. Nie mogłem sobie
pozwoli´c na przeoczenie niczego, co by mi pomogło w jej pokonaniu, a wła´snie
za´switało mi w głowie, ˙ze odmowa zobaczenia si˛e z Markiem Torre oznaczałaby
odrzucenie szansy takiej pomocy.
— Masz racj˛e — odpowiedziałem Lizie — pójd˛e si˛e z nim zobaczy´c. Oczy-
wi´scie, ˙ze si˛e z nim zobacz˛e. Dok ˛ad mam pój´s´c?
— Zaprowadz˛e ci˛e — rzekła. — Pozwól tylko, ˙ze najpierw zadzwoni˛e.
Odsun˛eła si˛e ode mnie na odległo´s´c kilku kroków i cicho powiedziała co´s
przez malutki telefon noszony na palcu serdecznym. Potem podeszła, by zabra´c
mnie ze sob ˛a.
— Co z reszt ˛a? — zapytałem, przypomniawszy sobie o pozostałych uczestni-
kach naszej wycieczki pozostawionych w sali Katalogu.
— Poprosiłam kogo´s, by zaj ˛ał si˛e nimi i oprowadził ich dalej — nie patrz ˛ac
na mnie odpowiedziała Liza. — T˛edy.
Wyj´sciem z holu wprowadziła mnie do małego labiryntu ´swietlnego. Pocz ˛at-
kowo mnie to zdziwiło, ale wkrótce zdałem sobie spraw˛e, ˙ze Mark Torre, jak ka˙z-
dy człowiek na ´swieczniku, musi by´c bezustannie chroniony przed potencjalnie
niebezpiecznymi pomyle´ncami i maniakami. Z labiryntu przeszli´smy do pustego
pokoiku i tam si˛e zatrzymali´smy.
Pokój ruszył z miejsca — trudno mi powiedzie´c, w którym kierunku — a po-
tem stan ˛ał.
— T˛edy — powtórzyła Liza, prowadz ˛ac mnie ku jednej ze ´scian.
Pod dotykiem dłoni jeden z jej segmentów odchylił si˛e, otwieraj ˛ac nam drog˛e
17
do pokoju umeblowanego jak gabinet, lecz dodatkowo wyposa˙zonego w pulpit
sterowniczy, za którym siedział starszy m˛e˙zczyzna. Poznałem Marka Torre, gdy˙z
cz˛esto go widywałem w wiadomo´sciach agencyjnych.
Nie wygl ˛adał na swój wiek — przekroczył ju˙z w tym czasie osiemdziesi ˛at-
k˛e — lecz twarz miał poszarzał ˛a ze zm˛eczenia i sprawiał wra˙zenie schorowane-
go. Ubranie wisiało niczym worek na jego pot˛e˙znych ko´sciach, jak gdyby bardzo
schudł ostatnimi czasy. Dwie doprawdy niezwykłych rozmiarów dłonie spoczy-
wały bezwładnie na skrawku blatu przed klawiszami konsolety, a ich poszarzałe
knykcie były spuchni˛ete i powi˛ekszone przez, jak si˛e pó´zniej dowiedziałem, za-
pomnian ˛a chorob˛e stawów zwan ˛a artretyzmem.
Kiedy weszli´smy, nie wstał na powitanie, lecz gdy przemówił, głos jego
brzmiał zdumiewaj ˛aco czysto i młodo, oczy za´s iskrzyły si˛e ledwie tłumion ˛a ra-
do´sci ˛a. Mimo to kazał nam usi ˛a´s´c i czeka´c, nim po kilku minutach otwarły si˛e
drugie drzwi i do pokoju wszedł m˛e˙zczyzna w ´srednim wieku, którego wygl ˛ad
zdradzał pochodzenie z Exotików. Był to Exotik z krwi i ko´sci, o przenikliwych
oczach barwy orzechowej i gładkiej, pozbawionej zmarszczek twarzy pod krótko
przyci˛etymi białymi włosami, ubrany w takie same bł˛ekitne szaty, jakie miała na
sobie Liza.
— Panie Olyn — powiedział Mark Torre — to jest Padma, Outbond Mary
w Enklawie St. Louis. Wie ju˙z, kim pan jest.
— Miło mi.
Przywitałem si˛e z Padm ˛a. U´smiechn ˛ał si˛e.
— Pozna´c pana to dla mnie zaszczyt, Tam Olyn — odparł i usiadł.
Jego jasne, orzechowe oczy w ˙zaden sposób nie sprawiały wra˙zenia, by mi
si˛e przygl ˛adały — a jednak wprawiały mnie w zakłopotanie. W Padmie nie było
nic niezwykłego — i w tym wła´snie cały kłopot. Jego spojrzenie, nawet sposób
siedzenia, zdawało si˛e sugerowa´c, ˙ze wie o mnie wszystko, czego tylko mo˙zna si˛e
na mój temat dowiedzie´c, i zna mnie lepiej, ni˙zbym tego pragn ˛ał ze strony kogo´s,
kogo nie znam równie dobrze.
Chocia˙z przez całe lata wyst˛epowałem przeciwko wszystkiemu, co reprezen-
tował mój wuj, w tej chwili poczułem, ˙ze gorycz Mathiasa wobec narodów młod-
szych ´swiatów kiełkuje i we mnie. Zje˙zyłem si˛e na sam ˛a my´sl o rzekomej wy˙zszo-
´sci Padmy, Outbonda Mary w Enklawie St. Louis na Ziemi. Odwróciłem od niego
wzrok i ponownie spojrzałem w bardziej ludzkie, ziemskie oczy Marka Torre.
— Skoro ju˙z Padma jest tutaj — rzekł starzec ra´zno, przechylaj ˛ac si˛e ku mnie
znad klawiszy pulpitu sterowniczego — powiedz nam, jak to wygl ˛adało? Co sły-
szałe´s?
Potrz ˛asn ˛ałem głow ˛a, gdy˙z nie sposób było opisa´c, jak to było naprawd˛e. Mi-
liardy głosów mówi ˛acych jednocze´snie, wszystkie jednakowo wyra´zne — to nie
jest mo˙zliwe do wyja´snienia.
— Słyszałem głosy — odpowiedziałem. — Mówi ˛ace wszystkie naraz... ale
18
ka˙zdy oddzielnie.
— Jak wiele głosów? — zapytał Padma.
Musiałem spojrze´c na´n znowu.
— Wszystkie, jakie tylko istniej ˛a — usłyszałem swoj ˛a odpowied´z.
Spróbowałem opisa´c to dokładniej. Padma skin ˛ał głow ˛a, lecz kiedy mówiłem,
spojrzałem na Marka Torre i ujrzałem, ˙ze znów zatapia si˛e w fotelu, jakby odwra-
cał si˛e ode mnie z zakłopotaniem lub rozczarowaniem.
— Tylko... głosy? — powiedział na wpół do siebie, kiedy sko´nczyłem opo-
wiada´c.
— Jak to... tylko? — zdziwiłem si˛e, dotkni˛ety do ˙zywego. — A co takiego
miałem usłysze´c? Co takiego ludzie słysz ˛a zazwyczaj?
— Za ka˙zdym razem jest inaczej — uspokajaj ˛aco wtr ˛acił głos Padmy spoza
pola mego widzenia. Ale za nic nie chciałem na´n spojrze´c. Patrzyłem cały czas na
Marka Torre. — Ka˙zdy słyszy co innego.
Na to zwróciłem si˛e w kierunku Padmy.
— A co takiego pan słyszał? — rzuciłem wyzwanie.
U´smiechn ˛ał si˛e z odrobin ˛a smutku.
— Nic, Tam — odpowiedział.
— Tylko ludzie pochodz ˛acy z Ziemi w ogóle słyszeli cokolwiek — powie-
działa ostro Liza, jak gdyby rzecz była oczywista.
— A ty?
— Ja? Oczywi´scie, ˙ze nie — odparła. — Od samego pocz ˛atku istnienia Pro-
jektu nie przewin˛eło si˛e nawet pół tuzina osób, które kiedykolwiek co´s usłyszały.
— Mniej ni˙z pół tuzina — powtórzyłem za ni ˛a.
— Dokładnie pi˛e´c — powiedziała. — Mark jest oczywi´scie jedn ˛a z nich. Co
do pozostałej czwórki, to jedna nie ˙zyje, a troje pozostałych — tu zawahała si˛e,
przygl ˛adaj ˛ac mi si˛e natarczywie — si˛e nie nadawało.
Brzmiała teraz w jej głosie zupełnie inna nuta, nuta, któr ˛a słyszałem po raz
pierwszy. Ale całkiem o niej zapomniałem, gdy nagle dotarły do mnie liczby,
które Liza wymieniła.
Tylko pi˛ecioro ludzi w ci ˛agu czterdziestu lat! Jak cios w splot słoneczny ode-
brałem wiadomo´s´c, ˙ze to, co zdarzyło mi si˛e w sali Katalogu, nie było czym´s bez
znaczenia. I ˙ze ta chwila z Markiem Torre i Padma równie˙z nie była bez znacze-
nia, tak dla nich, jak i dla mnie.
— Czy˙zby? — spytałem i popatrzyłem na Marka Torre. Z wysiłkiem nadałem
głosowi swobodne brzmienie. — Co to w takim razie oznacza, kiedy kto´s co´s
usłyszy?
Nie odpowiedział mi wprost. Zamiast tego pochylił si˛e do przodu, przy czym
jego mroczne stare oczy za´swieciły znowu tym samym blaskiem i wyci ˛agn ˛ał do
mnie ki´s´c swej du˙zej prawej dłoni.
— Podaj mi r˛ek˛e — powiedział.
19
Teraz ja z kolei wyci ˛agn ˛ałem r˛ek˛e i chwyciłem jego dło´n. ´Scisn ˛ał mocno moj ˛a
r˛ek˛e i trzymał, przypatruj ˛ac mi si˛e przez dług ˛a chwil˛e. Blask w jego oczach po-
woli przygasał, a˙z w ko´ncu nie zostało po nim ani ´sladu. Wówczas pu´scił mnie,
z powrotem zapadaj ˛ac si˛e w fotel jak człowiek pokonany.
— Nic — powiedział t˛epo, odwracaj ˛ac si˛e do Padmy. — W dalszym ci ˛agu. ..
nic. Z pewno´sci ˛a co´s by poczuł... albo ja bym poczuł.
— Mimo to — patrz ˛ac na mnie spokojnie powiedział Padma — on słyszał.
Przyszpilił mnie do oparcia krzesła spojrzeniem orzechowych oczu Exotika.
— Mark jest przygn˛ebiony, Tam — powiedział — gdy˙z jedyne, czego do-
´swiadczyłe´s, to głosy, bez próby przesłania czy porozumienia.
— Jakiego przesłania? — dopytywałem. — Jakiego rodzaju porozumienia?
— Co do tego — odparł Padma — musiałby´s nas sam obja´sni´c.
Popatrzył na mnie tak promiennie, ˙ze poczułem si˛e niewyra´znie, jak jaka´s so-
wa albo inny ptak, pochwycone smug ˛a reflektora. Narastała we mnie fala gniewu
i niech˛eci.
— Tak czy owak, nie rozumiem, co to ma wspólnego z panem — powiedzia-
łem.
U´smiechn ˛ał si˛e nieznacznie.
— Wi˛eksza cz˛e´s´c poparcia finansowego dla Projektu Encyklopedii pochodzi
z funduszy Exotików. Powinno by´c dla pana jasne, ˙ze to nie jest nasz Projekt. To
Projekt Ziemi. My jedynie poczuwamy si˛e do odpowiedzialno´sci za wszelkie pra-
ce zmierzaj ˛ace do zrozumienia człowieka przez człowieka, do poznania samego
siebie. Co wi˛ecej, mi˛edzy nasz ˛a filozofi ˛a a Marka istnieje zasadnicza sprzeczno´s´c.
— Sprzeczno´s´c? — zapytałem.
Nawet wtedy, prosto po studiach, miałem nosa do sensacyjnych wiadomo´sci
i nos ten zmarszczył si˛e w oczekiwaniu.
Lecz Padma u´smiechn ˛ał si˛e, jakby czytał w moich my´slach.
— To ˙zadna rewelacja — oznajmił. — Podstawowa niezgodno´s´c istniej ˛aca
mi˛edzy nami od samego pocz ˛atku. Mówi ˛ac krótko i w uproszczeniu, my na Exoti-
kach wierzymy, ˙ze człowieka mo˙zna udoskonali´c. Natomiast nasz obecny tu przy-
jaciel Mark wierzy, ˙ze człowiek z Ziemi — Człowiek Zasadniczy — jest ju˙z od
dawna udoskonalony. Lecz dot ˛ad nie był w stanie swej doskonało´sci odkry´c i wy-
korzysta´c.
Popatrzyłem na niego.
— Co to ma wspólnego ze mn ˛a? — zapytałem. — I z tym, co słyszałem?
— To kwestia tego, dla kogo mo˙zesz by´c u˙zyteczny: dla niego czy dla nas —
spokojnie odpowiedział Padma i w jednej sekundzie serce zmroził mi chłód.
Gdyby Exotikowie, lub kto´s w rodzaju Marka Torre, zło˙zyli ziemskiemu rz ˛a-
dowi zapotrzebowanie na mój kontrakt, mógłbym z miejsca po˙zegna´c si˛e z na-
dziej ˛a dostania si˛e do Gildii Słu˙zby Prasowej.
20
— Dla nikogo z was, jak s ˛adz˛e — o´swiadczyłem tak beznami˛etnie, jak tylko
potrafiłem.
— By´c mo˙ze. Zobaczymy — odparł Padma. Podniósł r˛ek˛e ze wskazuj ˛acym
palcem skierowanym do góry. — Czy widzisz ten palec, Tam?
Spojrzałem na´n, a kiedy tak patrzyłem — palec nagle ruszył w moim kierun-
ku, urastaj ˛ac do nienaturalnych rozmiarów i przesłaniaj ˛ac sob ˛a cały pokój. Po raz
drugi tego popołudnia opu´sciłem tu i teraz ´swiata realnego dla miejsca znajduj ˛a-
cego si˛e poza granicami rzeczywisto´sci.
Nagle znalazłem si˛e w otoczeniu błyskawic. W zupełnych ciemno´sciach prze-
rzucany byłem z k ˛ata w k ˛at uderzeniami piorunów. Jak piłk˛e odbijały mnie na
odległo´s´c lat ´swietlnych z jednego kra´nca na drugi jakiego´s niezmierzonego ko-
smosu, niby element czyich´s tytanicznych zmaga´n.
Z pocz ˛atku zmaga´n tych nie rozumiałem. Wreszcie powoli zacz˛eło mi ´swita´c,
˙ze cała ta piorunowa młócka była zaci˛et ˛a walk ˛a na ´smier´c i ˙zycie o zwyci˛estwo
nad prastar ˛a, ci ˛agle pogł˛ebiaj ˛ac ˛a si˛e ciemno´sci ˛a, podj˛et ˛a w odpowiedzi na prób˛e
zduszenia i zgaszenia błyskawic. Nie była te˙z wcale walk ˛a na o´slep. Teraz rozró˙z-
niałem ju˙z w bitwie ciemno´sci i piorunów zasadzki i podst˛epy, pora˙zki i odwroty
taktyczne, uderzenia i przeciwuderzenia.
Wówczas w jednej chwili powróciła mi pami˛e´c o d´zwi˛ekach wydawanych
przez miliardy głosów. Jeszcze raz wezbrały wokół mnie w rytmie błyskawic,
by da´c mi klucz do tego widowiska. Nagle, tak jak prawdziwa błyskawica na
mgnienie oka rozja´snia okolic˛e na wiele mil dookoła, przebłysk intuicji pokazał
mi, co działo si˛e wokół.
Była to prowadzona od stuleci walka człowieka o utrzymanie przy ˙zyciu swej
rasy oraz utorowanie jej drogi w przyszło´s´c, nieustanna i za˙zarta wojna, któr ˛a to-
czył ten podobny zwierz˛etom i podobny bogom — prymitywny i wyrafinowany
— dziki i cywilizowany — ten zło˙zony organizm stanowi ˛acy rodzaj ludzki wal-
cz ˛acy o przetrwanie i ruch do przodu. Do przodu i w gór˛e, i jeszcze raz w gór˛e,
póki nie zostanie osi ˛agni˛ete niemo˙zliwe, póki wszystkie bariery nie zostan ˛a zła-
mane, wszystkie bol ˛aczki przezwyci˛e˙zone, wszystkie umiej˛etno´sci opanowane.
Póki nie zginie ciemno´s´c i wsz˛edzie wokół nie stanie si˛e jasno´s´c.
Te wła´snie odgłosy zmaga´n ci ˛agn ˛acych si˛e przez setki stuleci słyszałem w sa-
li Katalogu. Tych samych zmaga´n, które Exotikowie próbowali otoczy´c sw ˛a dzi-
waczn ˛a magi ˛a nauk psychologicznych i filozoficznych. Wła´snie po to, by je przy-
najmniej zaznaczy´c na mapie minionych stuleci istnienia ludzko´sci, zaprojekto-
wano Encyklopedi˛e, tak aby ´scie˙zka prowadz ˛aca w przyszło´s´c człowieka mogła
by´c wytyczona na drodze konkretnych oblicze´n.
To wła´snie kierowało Padm ˛a i Markiem Torre — i wszystkimi innymi, ze mn ˛a
wł ˛acznie. Gdy˙z ka˙zda istota ludzka była pochłoni˛eta wirem masy swych bli´znich
zwartych w ´smiertelnym u´scisku, i nikt nie mógł przej´s´c oboj˛etnie obok tocz ˛acej
si˛e walki na ´smier´c i ˙zycie. Ka˙zdy z nas ˙zyj ˛acych w danym momencie brał w niej
21
udział jako jej czynnik albo jako jej igraszka.
Lecz pomy´slawszy o tym, nagle u´swiadomiłem sobie, ˙ze nie jestem tylko
igraszk ˛a tej bitwy. Byłem czym´s wi˛ecej — sił ˛a, która mo˙ze wzi ˛a´c udział w wal-
ce, ewentualnym panem przebiegu jej działa´n. Wówczas po raz pierwszy uj ˛ałem
w dłonie najbli˙zsze błyskawice i j ˛ałem próbowa´c wprawia´c je w ruch, obraca´c
i kierowa´c ich poruszeniami, naginaj ˛ac je do mych własnych celów i pragnie´n.
Mimo to rzucało mn ˛a wci ˛a˙z jak piłk ˛a na odległo´sci nie daj ˛ace si˛e przewidzie´c.
Lecz nie byłem ju˙z statkiem bezwolnie miotanym po targanym sztormem morzu,
raczej statkiem płyn ˛acym ostro pod wiatr, wykorzystuj ˛acym jego sił˛e do halsowa-
nia. I w tej wła´snie chwili ogarn˛eło mnie poczucie pot˛egi i mocy. Gdy˙z błyskawice
były posłuszne moim dłoniom, a ich bezwładny przedtem ruch układał si˛e zgod-
nie z m ˛a wol ˛a. Przenikało mnie owo nie daj ˛ace si˛e opisa´c poczucie zawartej we
mnie nieujarzmionej siły. I wreszcie przyszło mi do głowy, ˙ze nigdy nie byłem
jednym z tych pomiatanych i poniewieranych przez los. Zawsze byłem je´zd´zcem
i Mistrzem. I posiadałem dar kształtowania, przynajmniej w cz˛e´sci, wszystkiego,
czego dotkn ˛ałem w bitwie ciemno´sci i błyskawic.
Dopiero wtedy u´swiadomiłem sobie wreszcie istnienie innych, podobnych mi
ludzi. Tak samo jak ja byli je´zd´zcami i Mistrzami. Oni tak˙ze je´zdzili na burzy,
któr ˛a stanowiła pozostała cz˛e´s´c walcz ˛acej masy ludzko´sci. W jednej sekundzie
znajdowali´smy si˛e w tym samym miejscu, w nast˛epnej rozdzielały nas niezmie-
rzone eony. Ale widziałem ich. I oni mnie widzieli. I stałem si˛e ´swiadomy faktu,
˙ze wołaj ˛a do mnie, wzywaj ˛ac, bym nie walczył sam na własn ˛a r˛ek˛e, lecz poł ˛aczył
si˛e z nimi we wspólnym wysiłku doprowadzenia bitwy do jakiego´s przyszłego
rozstrzygni˛ecia i do uporz ˛adkowania chaosu.
Jednak˙ze cała moja natura buntowała si˛e we mnie przeciw ich wezwaniom.
Zbyt długo byłem pomiatany i upokarzany. Zbyt długo byłem bezbronn ˛a ofiar ˛a
błyskawic. Dzi´s, oddany dzikiej rado´sci uje˙zd˙zania tam, gdzie dot ˛ad mnie uje˙z-
d˙zano, chełpiłem si˛e moj ˛a pot˛eg ˛a. Nie dbałem o wspólny wysiłek, który mógł
w konsekwencji doprowadzi´c do zawarcia pokoju. Pragn ˛ałem tylko, ˙zeby upaja-
j ˛ace wirowanie i falowanie konfliktu szło jak furia pode mn ˛a, dosiadaj ˛acym jego
grzbietu. Dawniej ujarzmiony i zakuty w kajdany ciemno´sci przez mojego wuja,
dzi´s byłem wolny i byłem Mistrzem. Nic nie skłoni mnie do powtórnego zało˙ze-
nia kajdanów. Rozpostarłem szeroko m ˛a władz˛e nad błyskawicami i poczułem, ˙ze
władza ta staje si˛e coraz szersza i pot˛e˙zniejsza, i jeszcze szersza, i jeszcze pot˛e˙z-
niejsza.
Nagle znalazłem si˛e z powrotem w biurze Marka Torre.
Mark przygl ˛adał mi si˛e z twarz ˛a nieruchom ˛a jak drewniana rze´zba. Liza tak˙ze
spogl ˛adała z pobladł ˛a twarz ˛a w moim kierunku. A na wprost mnie siedział Padma
i patrzył mi w oczy tak samo bez wyrazu jak poprzednio.
— Nie — powiedział powoli. — Masz racj˛e, Tam. Nie przydasz si˛e nam do
pomocy przy Encyklopedii.
22
Od strony Lizy dał si˛e słysze´c nikły d´zwi˛ek, ciche sapni˛ecie, niemal niesły-
szalny krzyk bólu. Ale szybko zagłuszyło go chrz ˛akni˛ecie Marka Torre, przypo-
minaj ˛ace pomruk ´smiertelnie rannego nied´zwiedzia, osaczonego, lecz ju˙z odwra-
caj ˛acego si˛e, by powsta´c na tylne łapy i stan ˛a´c twarz ˛a w twarz ze swymi prze´sla-
dowcami.
— Nie przyda si˛e? — zapytał.
Wyprostował si˛e za biurkiem i odwrócił do Padmy. Jego opuchni˛eta prawa
dło´n opadła na stół ´sci´sni˛eta w du˙z ˛a, ziemi´scie szar ˛a pi˛e´s´c.
— On musi si˛e przyda´c! Min˛eło ju˙z dwadzie´scia lat, odk ˛ad po raz ostatni kto´s
co´s usłyszał w sali Katalogu — a ja si˛e starzej˛e!
— Słyszał tylko głosy. Ale nie wzbudziło to w nim specjalnego entuzjazmu.
Nic nie czułe´s, kiedy go dotkn ˛ałe´s — odrzekł Padma. Mówił z rezerw ˛a, przyci-
szonym głosem, słowa wychodziły z jego ust jedno za drugim, jak ˙zołnierze na
defiladzie. — A to dlatego, ˙ze jest pusty w ´srodku. Nie umie identyfikowa´c si˛e ze
swoimi bli´znimi. Ma cały potrzebny mechanizm, ale brak mu empatii — nie ma
doł ˛aczonego ´zródła zasilania.
— Mo˙zesz go doprowadzi´c do porz ˛adku! Niech to szlag! — Głos starego czło-
wieka rozbrzmiewał jak ko´scielne dzwony, lecz skrywał przy tym chrypliw ˛a, nie-
mal płaczliw ˛a nut˛e. — Na Exotikach mo˙zesz go wyleczy´c!
Padma potrz ˛asn ˛ał głow ˛a.
— Nie — odparł. — Nikt nie jest mu w stanie pomóc oprócz niego samego.
Nie jest chory ani kaleki. Nie zd ˛a˙zył si˛e tylko rozwin ˛a´c. Musiał kiedy´s za młodu
odwróci´c si˛e od ludzi i zabł ˛adzi´c do ciemnej i odludnej doliny własnego umysłu.
Z upływem lat dolina stawała si˛e coraz gł˛ebsza, ciemniejsza i w˛e˙zsza, a˙z doszło
do tego, i˙z dzi´s oprócz niego nikt si˛e ju˙z w niej nie mo˙ze zmie´sci´c, by pomóc
mu si˛e wydosta´c. ˙Zaden człowiek nie jest w stanie przeby´c tej doliny i pozosta´c
przy ˙zyciu — by´c mo˙ze nawet on sam. Lecz dopóki tego nie uczyni i nie opu´sci
jej drugim ko´ncem, nie nadaje si˛e ani dla ciebie, ani dla Encyklopedii, a wi˛ec
i dla wszystkiego, co ona reprezentuje dla ludzi z Ziemi i sk ˛adin ˛ad. Nie tylko nie
nadaje si˛e, ale nawet nie przyj ˛ałby od ciebie tej pracy, gdyby´s mu j ˛a ofiarowywał.
Spójrz tylko na niego!
Przez cały ten czas nacisk jego spojrzenia, powolny i jednostajny sposób wy-
sławiania si˛e, przypominaj ˛acy wrzucanie kamyczków do spokojnej acz bezden-
nej toni, trzymały mnie jak sparali˙zowanego, nawet wtedy gdy mówił o mnie jak
o kim´s nieobecnym. Lecz ledwie przebrzmiały trzy ostatnie słowa, wywierany
przez niego nacisk ustał i znów odnalazłem w sobie zdolno´s´c mówienia.
— Zahipnotyzowałe´s mnie! — rzuciłem si˛e na niego. — Wcale ci nie dawałem
zezwolenia, by mnie wprowadza´c w... ˙zeby mnie poddawa´c badaniu psychoana-
litycznemu.
Padma potrz ˛asn ˛ał głow ˛a.
— Nikt ci˛e nie zahipnotyzował — odparł. — Po prostu otworzyłem ci okno
23
na twoj ˛a własn ˛a ´swiadomo´s´c wewn˛etrzn ˛a. I wcale ci˛e nie psychoanalizowałem.
— Co to w takim razie było? — ust ˛apiłem, nagle pełen rozwagi.
— Cokolwiek widziałe´s lub czułe´s — powiedział — była to twoja ´swiado-
mo´s´c i uczucia, przetłumaczone na twoje własne symbole. A jak one wygl ˛adały,
nie mam poj˛ecia... ani sposobu, by si˛e o tym przekona´c, je´sli sam mi o tym nie
powiesz.
— Jak w takim razie dowiedziałe´s si˛e tego, cokolwiek by to było, co pomogło
ci podj ˛a´c decyzj˛e?
— Od ciebie — odpowiedział. — Z twojego wygl ˛adu, zachowania, głosu,
kiedy teraz do mnie mówisz. Z tuzina innych nie´swiadomych sygnałów. To one
powiedziały mi wszystko. Istota ludzka porozumiewa si˛e całym swoim ciałem
i jestestwem, nie tylko głosem czy wyrazem twarzy.
— Nie wierz˛e w to! — wybuchn ˛ałem i wtem moja w´sciekło´s´c ostygła rów-
nie nagle, jak powróciła mi rozwaga razem z prze´swiadczeniem, ˙ze z pewno´sci ˛a
istniej ˛a jakie´s podstawy do tego, by mu nie wierzy´c, nawet je´sli w tej chwili nie
mog˛e sobie ich uzmysłowi´c. — Nie wierz˛e w to — powtórzyłem, spokojniej ju˙z
i chłodniej. — Za twoj ˛a decyzj ˛a z pewno´sci ˛a przemawia co´s wi˛ecej.
— Tak — odpowiedział. — Rzeczywi´scie. Miałem mo˙zno´s´c sprawdzenia na
miejscu archiwów. Twoje dane osobiste, tak jak dane ka˙zdego ˙zyj ˛acego obecnie
Ziemianina, s ˛a ju˙z umieszczone w Encyklopedii. Przejrzałem je przed przyj´sciem.
— Jeszcze — powiedziałem nieubłaganie, gdy˙z poczułem, ˙ze zmusiłem go do
odwrotu. — Jest w tym jeszcze co´s wi˛ecej. Ja to widz˛e. Ja to wiem!
— Tak — odparł Padma i cicho westchn ˛ał. — Przypuszczam, ˙ze zaszedłszy
tak daleko, powiniene´s wiedzie´c. W ka˙zdym razie i tak wkrótce sam by´s si˛e domy-
´slił. — Podniósł wzrok, by spojrze´c mi prosto w oczy, lecz tym razem stwierdzi-
łem, ˙ze mog˛e stawi´c mu czoło bez ˙zadnego poczucia ni˙zszo´sci. — Tak si˛e składa,
Tam — powiedział — ˙ze jeste´s tym, kogo nazywamy Izolatem, rzadko spotykan ˛a
sił ˛a kardynaln ˛a w postaci pojedynczego osobnika — sił ˛a kardynaln ˛a we wzor-
cu ewolucyjnym społecze´nstwa ludzkiego, nie tylko na Ziemi, ale na wszystkich
czternastu ´swiatach, na ich drodze ku przyszło´sci człowieka. Jeste´s człowiekiem
obdarzonym przera˙zaj ˛ac ˛a zdolno´sci ˛a wpływania na ow ˛a przyszło´s´c — w kierunku
dobrym lub złym.
Przy tych słowach moje dłonie przypomniały sobie dotyk błyskawic. Z zapar-
tym tchem czekałem, by usłysze´c co´s jeszcze. Lecz na tym sko´nczył.
— I... — ponagliłem go wreszcie cierpko.
— Nie ma ˙zadnego „I”. To ju˙z wszystko, co mo˙zna o tym powiedzie´c! Słysza-
łe´s kiedy´s o ontogenetyce?
Potrz ˛asn ˛ałem głow ˛a.
— Tak si˛e nazywa jedna z naszych egzotycznych technik obliczeniowych —
powiedział. — Mówi ˛ac w skrócie, istnieje ustawicznie rozwijaj ˛acy si˛e wzorzec
zdarze´n, który obejmuje wszystkie ˙zyj ˛ace istoty ludzkie. Pragnienia i d ˛a˙zenia tych
24
jednostek determinuj ˛a w swojej masie kierunek wzrostu wzorca w przyszło´sci.
Jednak˙ze, znów tylko jako jednostki, prawie wszyscy ludzie s ˛a bardziej przed-
miotem oddziaływania, ni˙z sami oddziałuj ˛a efektywnie na wzorzec.
Tu przerwał i spojrzał na mnie, jak gdyby pytaj ˛ac, czy nad ˛a˙zam za tokiem jego
rozumowania.
Nad ˛a˙załem — i to jak! Ale nie miałem zamiaru powiedzie´c mu o tym.
— Mów dalej — poprosiłem.
— Jedynie od czasu do czasu u rzadko spotykanych jednostek — kontynuował
— stwierdzamy szczególn ˛a kombinacj˛e czynników osobowo´sci i pozycji jednost-
ki we wzorcu, które razem wzi˛ete czyni ˛a je niewyobra˙zalnie bardziej efektyw-
nymi ni˙z ich towarzysze. Gdy to si˛e zdarza, tak jak w twoim wypadku, mamy
Izolata, osobowo´s´c kardynaln ˛a, kogo´s, kto ma wszelk ˛a swobod˛e oddziaływania
na wzorzec, podczas gdy sam jest przedmiotem oddziaływania tylko w relatyw-
nie małym stopniu.
Znów si˛e zatrzymał. I tym razem skrzy˙zował ramiona. Tym gestem ostatecznie
zako´nczył wykład, a ja odetchn ˛ałem gł˛eboko, by uspokoi´c rozszalałe serce.
— A wi˛ec — powiedziałem — mam wszystkie te cechy, a mimo to nie chcecie
wzi ˛a´c mnie do tego, do czego jestem wam potrzebny, cokolwiek by to było?
— Mark chce, ˙zeby´s w ko´ncu przej ˛ał od niego, jako Nadzorca, budow˛e Ency-
klopedii — powiedział Padma. — Podobnie jak my z Exotików. Gdy˙z Encyklo-
pedia jest narz˛edziem, którego cel i zastosowanie po oddaniu do u˙zytku potrafi ˛a
w pełni poj ˛a´c tylko nieliczne jednostki. A koncepcja ta mo˙ze by´c nieustannie tłu-
maczona w ogólnie dost˛epnych kategoriach tylko przez jednostk˛e wyj ˛atkow ˛a. Bez
Marka albo kogo´s do´n podobnego, kto by doprowadził jej budow˛e przynajmniej
do punktu, w którym zostanie przeniesiona w przestrze´n kosmiczn ˛a, szary czło-
wiek utraci wizj˛e mo˙zliwo´sci Encyklopedii po jej uko´nczeniu. Praca nad ni ˛a do-
prowadzi do nieporozumie´n i frustracji. Najpierw zwolni tempo, potem wymknie
si˛e spod kontroli, by w ko´ncu lec w gruzach. — Przerwał i spojrzał na mnie suro-
wo. — Encyklopedia nigdy nie zostanie zbudowana — rzekł — je´sli nie znajdzie
si˛e nast˛epca Marka. A bez niej człowiek zrodzony na Ziemi wymrze i zaniknie.
A gdy ziemskiego człowieka zabraknie, ludzkie szczepy na innych planetach mo-
g ˛a si˛e okaza´c niezdolne do ˙zycia. Ale nic z tych rzeczy ci˛e nie obchodzi, prawda?
Gdy˙z to wła´snie ty nas nie potrzebujesz, a nie odwrotnie.
Mierzył mnie przez cały pokój oczyma płon ˛acymi orzechowym ogniem.
— Bo nie potrzebujesz nas — powtórzył wolno — prawda, Tam?
Strz ˛asn ˛ałem z siebie ci˛e˙zar jego spojrzenia. Lecz w tej samej chwili zrozu-
miałem, do czego zmierza, i przyznałem mu racj˛e. Przez mgnienie oka ujrzałem
si˛e siedz ˛acego za konsolet ˛a, przykutego do niej poczuciem obowi ˛azku a˙z po kres
swoich dni. Nie, nie potrzebowałem ani ich, ani ich posad w Encyklopedii czy
gdziekolwiek indziej. Nie potrzebowałem nic z tych rzeczy.
Czy˙z pracowałem tak ci˛e˙zko i długo, chc ˛ac uciec od Mathiasa, po to tylko,
25
GORDON R. DICKSON ŻOŁNIERZU, NIE PYTAJ Dorsai tom 3 Przeło˙zył: Janusz Wojdecki
Tytuł oryginału: Soldier, ask not Data wydania polskiego: 1992 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1967 r.
˙ZOŁNIERZU, NIE PYTAJ, ni jutro, ni dzi´s, Dok ˛ad id ˛a na wojn˛e sztandary. Do walki z Anarchem co dzie´n trzeba i´s´c. Uderz i nie znaj w ciosach miary! I sława, i honor, i chwal ˛a, i zysk - Igraszki miedziaka nie warte. Peł´n sw ˛a powinno´s´c i nie złota błysk, Lecz ˙zycie swe postaw na kart˛e! Troska i krew, cierpienie a˙z po kres Przypadły nam wszystkim w udziale. W pier´s wroga wymierz obna˙zony miecz, Nim padniesz w bitewnym zapale! Taki ˙Zołnierzy nasz Pa´nskich jest los, Gdy staniem u podnó˙zy Tronu, Ochrzczonym krwi ˛a własn ˛a rozka˙ze nam Glos, Wej´s´c samym do Bo˙zego Domu.
Rozdział 1 Menin aejede thea Pelejadec Achileos — tymi słowami rozpoczyna si˛e Home- rowa Iliada i zawarta w niej opowie´s´c sprzed trzech i pół tysi ˛aca lat. Oto jest opowie´s´c o gniewie Achillesa. A oto jest opowie´s´c o m o i m gnie- wie. O tym, jak ja, Ziemianin, stawiłem czoło ludom dwóch ´swiatów, ´swiatów zwanych Zaprzyja´znionymi, sam przeciwko poborowym, fanatycznym i czarno odzianym ˙zołnierzom Harmonii i Zjednoczenia. I nie jest to opowie´s´c o umiarkowaniu w gniewie. Gdy˙z i ja, jak Achilles, jestem Ziemianinem. Nie robi to na was wra˙zenia? Nie? Nie w dzisiejszych czasach, kiedy syno- wie młodszych ´swiatów s ˛a wy˙zsi, silniejsi, bardziej uzdolnieni od nas ze ´swiatów starszych? Je´sli tak, to jak˙ze mało wiecie o Ziemi i jej synach! Opu´s´ccie swe młodsze ´swiaty i powró´ccie na Ojczyst ˛a Planet˛e, by cho´c raz bodaj dotkn ˛a´c jej stop ˛a. W dalszym ci ˛agu istnieje i w dalszym ci ˛agu si˛e nie zmienia. W dalszym ci ˛agu sło´nce odbija si˛e w wodach Morza Czerwonego, które rozst ˛apiły si˛e przed syna- mi Izraelowymi. Jak dawniej wiatr wieje pod Termopilami, gdzie Leonidas wraz z trzystu Spartanami powstrzymał zast˛epy perskiego króla Kserksesa i zmienił bieg historii. Tu ludzie walczyli ze sob ˛a, tu umierali, tu si˛e mno˙zyli, byli chowani i tu wznosili budowle przez ponad pi˛e´c tysi˛ecy lat, nim człowiek w ogóle o´smielił si˛e zamarzy´c o waszych nowych ´swiatach. Czy˙z nie s ˛adzicie, ˙ze owe pi˛e´c ty- si ˛acleci, pokolenie za pokoleniem pod tym samym niebem i na tej samej ziemi, wycisn˛eło swe pi˛etno na naszych duszach, krwi i ko´sciach? Niech sobie ludzie z Dorsaj b˛ed ˛a wojownikami ponad wszelkie wyobra˙zenie. Niech sobie Exotikowie z Mary i Kultis b˛ed ˛a odzianymi w togi cudotwórcami, którzy potrafi ˛a wywróci´c człowieka na nice i si˛egn ˛a´c po odpowiedzi tam, gdzie nie si˛ega filozofia. Niech sobie badacze nauk ´scisłych z Newtona i Wenus zgł˛ebia- j ˛a obszary tak dalece nam, zwykłym ´smiertelnikom, niedost˛epne, ˙ze z trudno´sci ˛a mo˙zemy si˛e dzi´s z tymi naukowcami porozumie´c. Lecz my — ludzie z Ziemi, cho´c nudni, niscy i pro´sci — mamy w sobie co´s wi˛ecej ni˙z tamci. Gdy˙z wci ˛a˙z jeszcze stanowimy wzorzec pełnej istoty ludzkiej, zasadniczy trzon, którego oni s ˛a zaledwie udoskonalonymi cz˛e´sciami — połyskuj ˛acymi, wypolerowanymi, ostry- 4
mi jak brzytwa cz˛e´sciami. I tylko cz˛e´sciami. Je´sli jednak nale˙zycie do tych, którzy jak mój wuj Mathias Olyn uwa˙zaj ˛a, ˙ze zostali´smy daleko w tyle, wówczas odsyłam was do Enklawy, utrzymywanej przez Exotików w St. Louis, gdzie czterdzie´sci dwa lata temu wielki wizjoner, Ziemianin Mark Torre, pierwszy rozpocz ˛ał budow˛e tego, co za sto lat od dzisiaj stanie si˛e Encyklopedi ˛a Finaln ˛a. Ju˙z za lat sze´s´cdziesi ˛at oka˙ze si˛e ona zbyt po- t˛e˙zna, delikatna i skomplikowana jak na warunki panuj ˛ace na powierzchni Ziemi. Zaczniecie jej wówczas szuka´c na orbicie. A za sto lat stanie si˛e — lecz nikt nie wie na pewno, czym si˛e wówczas stanie ani co zdziała. Teoria Marka Torre głosi, ˙ze Encyklopedia odkryje przed nami gł˛ebi˛e ´swiadomo´sci — jak ˛a´s dobrze ukryt ˛a cz ˛astk˛e duszy podstawowego ziemskiego rodzaju ludzkiego — któr ˛a mieszka´ncy młodszych ´swiatów utracili, b ˛ad´z której posi ˛a´s´c nie byli w stanie. Lecz sprawd´zcie sami. Jeszcze dzi´s pojed´zcie do Enklawy St. Louis i doł ˛acz- cie do pierwszej lepszej tury zwiedzaj ˛acych hale i pomieszczenia badawcze Pro- jektu Encyklopedii, by w ko´ncu znale´z´c si˛e w obszernej, poło˙zonej centralnie sali Katalogu, gdzie pot˛e˙zne zakrzywione ´sciany ju˙z zaczynaj ˛a by´c ładowane prze- słankami wiedzy stuleci. Gdy za sto lat od dnia dzisiejszego cała przestrze´n tej wielkiej sfery zostanie w ko´ncu naładowana, poł ˛acz ˛a si˛e okruchy wiedzy, któ- rych do tej pory ludzki umysł nigdy poł ˛aczy´c nie zdołał. A dysponuj ˛ac t ˛a wiedz ˛a ostateczn ˛a ujrzymy — co? Gł˛ebi˛e ´swiadomo´sci? Ale powiadam wam, nie zaprz ˛atajcie tym sobie teraz głowy. Po prostu od- wied´zcie Katalog — to wszystko, o co was prosz˛e. Odwied´zcie go razem z reszt ˛a zwiedzaj ˛acych. Sta´ncie w samym ´srodku i uczy´ncie, co ka˙ze przewodnik. — Posłuchajcie. Posłuchajcie. Uciszcie si˛e i nat˛e˙zcie słuch. Posłuchajcie — nic nie dosłyszy- cie. A wówczas przewodnik zm ˛aci wreszcie niezno´sn ˛a, nieledwie dotykaln ˛a cisz˛e i powie wam, dlaczego chciał, by´scie słuchali. Tylko jeden człowiek na wiele milionów m˛e˙zczyzn i kobiet w ogóle słyszy cokolwiek. Tylko jeden na wiele milionów — spo´sród zrodzonych na Ziemi. Lecz nikt — absolutnie nikt — spo´sród wszystkich urodzonych na młodszych ´swiatach, którzy kiedykolwiek przyszli tutaj posłucha´c, nie usłyszał ani odrobiny. Uwa˙zasz, ˙ze to jeszcze niczego nie dowodzi? W takim razie, przyjacielu, my- lisz si˛e. Gdy˙z w´sród tych, którzy usłyszeli — to, co było do usłyszenia — zna- lazłem si˛e ja sam i to, co usłyszałem, a ´swiadcz ˛a o tym moje czyny, zmieniło bieg całego mojego ˙zycia. Zdobyłem wiedz˛e o posiadanej mocy, któr ˛a pó´zniej w swojej w´sciekło´sci wykorzystałem planuj ˛ac zagład˛e ludów dwu Zaprzyja´znio- nych ´Swiatów. A wi˛ec nie ´smiejcie si˛e ze mnie, kiedy przyrównuj˛e swój gniew do gniewu Achillesa, samotnego w swej zaciekło´sci po´sród myrmido´nskich okr˛etów pod mu- rami Troi. Gdy˙z s ˛a mi˛edzy nami i inne zbie˙zno´sci. Nazywam si˛e Tam Olyn, a moi 5
przodkowie pochodzili w wi˛ekszej cz˛e´sci z Irlandii, lecz po to, by sta´c si˛e tym, kim jestem, tak jak Achilles wzrastałem na greckim Peloponezie. W cieniu góruj ˛acych nad Atenami ruin białego Partenonu nasze dusze spos˛ep- niały za spraw ˛a wuja, który nie pozwolił im rozwija´c si˛e swobodnie w sło´ncu. Dusze — moja i mojej młodszej siostry Eileen.
Rozdział 2 Był to jej pomysł — mojej siostry Eileen — by owego dnia, korzystaj ˛ac z mo- jej nowej przepustki podró˙znej pracownika ´Srodków Przekazu, odwiedzi´c Ency- klopedi˛e Finaln ˛a. W zwykłych okoliczno´sciach by´c mo˙ze bym si˛e zastanowił, dlaczego chciała si˛e tam wybra´c. Ale w chwili kiedy to zaproponowała, perspek- tywa ujrzenia Encyklopedii tr ˛aciła we mnie czuł ˛a strun˛e, nisk ˛a i mocn ˛a niczym nieoczekiwane uderzenie gongu — poczułem co´s, czego nigdy dot ˛ad nie dozna- łem — co´s na kształt strachu. Ale nie był to zwyczajny strach, nic tak prostego. Uczucie nie było nawet do gruntu przykre. Po wi˛ekszej cz˛e´sci przypominało pustk˛e i napi˛ecie poprzedzaj ˛ace zwykle moment poddania si˛e jakiej´s wa˙znej próbie. A jednak to było to — ale i w jaki´s sposób co´s wi˛ecej. Uczucie, jakbym napotkał na swej drodze smoka. Trwało nie dłu˙zej ni˙z sekund˛e. Ale sekunda wystarczyła. I jako ˙ze Encyklope- dia dla zrodzonych na Ziemi reprezentowała teoretycznie wszelk ˛a nadziej˛e, mój wuj Mathias za´s był dla nas przykładem braku wszelkiej nadziei, skojarzyłem to uczucie z nim i z wyzwaniem, jakie stanowił dla mnie przez wszystkie lata nasze- go ˙zycia pod jednym dachem. A to spowodowało, ˙ze z miejsca zdecydowałem si˛e tam pój´s´c, nie zwa˙zaj ˛ac na jakiekolwiek inne dodatkowe wzgl˛edy. Co wi˛ecej, wyprawa ´swietnie si˛e nadawała do uczczenia sukcesu. Zwykle nie zabierałem nigdzie Eileen ze sob ˛a — ale wła´snie podpisałem sta˙zow ˛a umow˛e o prac˛e z Mi˛edzygwiezdn ˛a Słu˙zb ˛a Prasow ˛a w ich Jednostce Sztabowej tu, na Ziemi. I to zaledwie w dwa tygodnie po uko´nczeniu Genewskiego Uniwersytetu ´Srodków Przekazu. To prawda, uniwersytet ten wyró˙zniał si˛e w´sród wszystkich uczelni tego rodzaju na czternastu zamieszkanych planetach z Ziemi ˛a wł ˛acznie, a indeks mych naukowych osi ˛agni˛e´c był najlepszy w całej jego historii. Niemniej takie oferty pracy trafiaj ˛a si˛e młodym ludziom prosto po studiach raz na dwadzie- ´scia lat, je´sli nie rzadziej. Tak wi˛ec nie zadałem sobie trudu, by wypyta´c siedemnastoletni ˛a siostr˛e, dla- czegó˙z to mianowicie chce, bym j ˛a zabrał do Encyklopedii Finalnej w okre´slo- nym przez ni ˛a dniu i godzinie. Tak jak dzisiaj to widz˛e, przypuszczam, ˙ze mu- siałem sobie wytłumaczy´c, i˙z chciała jedynie, cho´cby na jeden dzie´n, wyrwa´c si˛e z mrocznego domostwa wuja. Co ju˙z samo w sobie było dla mnie dostatecznym 7
powodem. To wła´snie Mathias, brat mojego ojca, przyj ˛ał nas do siebie po ´smierci na- szych rodziców w wypadku samochodowym. I to wła´snie on tłamsił mnie i Eileen przez lata dorastania. Nie ˙zeby kiedykolwiek nas dotkn ˛ał, przynajmniej w sensie fizycznym. Nie ˙zeby dopu´scił si˛e wobec nas jakiegokolwiek jawnego lub rozmy´sl- nego okrucie´nstwa. Nie musiał. Wystarczyło ofiarowa´c nam najzamo˙zniejszy z domów, najwyborniejsze je- dzenie, ubranie i opiek˛e — i dopilnowa´c, by´smy dzielili to wszystko z n i m, człowiekiem o sercu tak samo pozbawionym słonecznego blasku, jak nale˙z ˛aca do´n kamienica bez okien, ciemna jak podziemna jaskinia, która nigdy nie wi- działa ´swiatła dziennego, i o duszy zimnej jak kamie´n spoczywaj ˛acy na dnie tej jaskini. Jego bibli ˛a były pisma tego starego dwudziestopierwszowiecznego ´swi˛etego, a mo˙ze diabła, Waltera Blunta — którego motto brzmiało: NISZCZY ´C! — i które- go Bractwo Chantry dało pó´zniej ˙zycie kulturze Exotików na młodszych ´swiatach Mary i Kultis. Nie miało znaczenia, ˙ze Exotikowie odmiennie odczytywali pisma Blunta, upatruj ˛ac ich przesłanie w. plewieniu chwastu tera´zniejszo´sci pod upraw˛e kwiatów przyszło´sci. Nasz wuj Mathias nie si˛egał my´sl ˛a dalej ni˙z plewienie, co te˙z dzie´n po dniu w swym mrocznym domu wbijał nam do głowy. Ale do´s´c ju˙z o Mathiasie. Był doskonało´sci ˛a, je´sli chodzi o brak nadziei i wia- r˛e, ˙ze młodsze ´swiaty ju˙z dawno zostawiły nas, Ziemian, w tyle, na pastw˛e skar- lenia i ´smierci, niczym obumarły członek lub uległ ˛a atrofii cz˛e´s´c ciała. Lecz ani Eileen, ani ja nie potrafili´smy dorówna´c mu w tej chłodnej filozofii, mimo ˙ze ja- ko dzieci próbowali´smy ze wszystkich sił. Tak wi˛ec ka˙zde z nas na swój sposób rwało si˛e do ucieczki zarówno od owej filozofii, jak od wuja, a szlaki tej uciecz- ki przywiodły nas oboje do Enklawy Exotików w St. Louis i do Encyklopedii Finalnej. Z Aten do St. Louis polecieli´smy wahadłowcem, a z St. Louis do Enklawy dotarli´smy metrem. Airbus przywiózł nas na dziedziniec Encyklopedii. Pami˛etam, ˙ze z jakiego´s powodu wysiadłem ostatni. I kiedy stan ˛ałem w betonowym kr˛egu, poczułem znów owo gł˛ebokie nagłe uderzenie gongu. Zamarłem jak człowiek wprawiony w trans. — Przepraszam — rozległ si˛e za mn ˛a głos — pan nale˙zy do grupy zwiedzaj ˛a- cych, prawda? Zechce pan doł ˛aczy´c do reszty. Jestem wasz ˛a przewodniczk ˛a. Odwróciłem si˛e gwałtownie i spojrzałem z góry w br ˛azowe oczy dziewczyny w bł˛ekitnej szacie Exotików. Stała tam ´swie˙za jak blask sło´nca padaj ˛acy na ni ˛a — ale co´s mi w jej wygl ˛adzie nie pasowało. — Nie jeste´s z Exotików! — powiedziałem nagle. Bo te˙z i nie była. Exotikowie od urodzenia mieli swe pochodzenie wypisa- ne na twarzach. Ich oblicza były spokojniejsze ni˙z twarze innych ludzi. Ich oczy wpatrywały si˛e we wszystko z wi˛eksz ˛a przenikliwo´sci ˛a. Byli jak Bogowie Po- 8
koju, zawsze siedz ˛acy z jedn ˛a r˛ek ˛a na u´spionym gromie, niby nie´swiadomi jego obecno´sci. — Jestem współpracownic ˛a — odparła. — Nazywam si˛e Liza Kant. I masz racj˛e. Nie jestem z prawdziwych Exotików. Nie wygl ˛adała na zaniepokojon ˛a moj ˛a prób ˛a wyja´snienia, dlaczego okrywa j ˛a szata Exotików. Była ni˙zsza od mojej siostry, wysokiej jak na Ziemiank˛e, ja te˙z jestem wysoki jak na Ziemianina. Eileen była jasn ˛a blondynk ˛a, natomiast ja miałem ju˙z wtedy ciemne włosy. Kiedy nasi rodzice zmarli, moja czupryna była tego samego koloru co włosy Eileen, ale pociemniała w miar˛e upływu lat pod da- chem Mathiasa. Ta dziewczyna, Liza, miała kasztanowe włosy, zgrabn ˛a sylwetk˛e i roze´smian ˛a buzi˛e. Zaintrygowała mnie urod ˛a i szat ˛a — ale jednocze´snie nieco zirytowała. Była taka pewna siebie. Dlatego te˙z nie spuszczałem jej z oka, gdy zaj˛eła si˛e gromadzeniem osób cze- kaj ˛acych na oprowadzenie po Encyklopedii. Gdy zwiedzanie ju˙z si˛e rozpocz˛eło, zjawiłem si˛e u jej boku i w przerwie wykładu wszcz ˛ałem z ni ˛a rozmow˛e. Bez wahania opowiedziała mi o sobie. Urodziła si˛e na północnoameryka´n- skim ´Srodkowym Zachodzie, niedaleko St. Louis. Do szkoły podstawowej i ´sred- niej chodziła w Enklawie i tak stała si˛e zwolenniczk ˛a filozofii Exotików. Zacz˛eła wi˛ec pracowa´c w´sród nich i ˙zy´c na ich sposób. Pomy´slałem, ˙ze szkoda na to tak atrakcyjnej dziewczyny i powiedziałem jej to bez ogródek. — Dlaczego szkoda — odparła z u´smiechem — skoro daj˛e w ten sposób upust całej nagromadzonej we mnie energii, i to w dobrej sprawie? Uznałem, ˙ze pewnie si˛e ze mnie ´smieje. Nie podobało mi si˛e to — nawet w tamtych czasach nie lubiłem, by si˛e ze mnie ´smiano. — Có˙z to za dobra sprawa? — zapytałem najbardziej obcesowo, jak umiałem. — Kontemplacja własnego p˛epka? Jej u´smiech znikn ˛ał i popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem, tak dziwnym, ˙ze zapami˛etałem to spojrzenie na zawsze. Było to tak, jak gdyby dopiero teraz u´swiadomiła sobie moje istnienie, ni- czym istnienie nieznajomego pływaka unoszonego noc ˛a przez fale daleko od nie- wzruszonej opoki brzegu, na którym stała. Wyci ˛agn˛eła r˛ek˛e, jakby chciała mnie dotkn ˛a´c, ale zaraz j ˛a opu´sciła, przypomniawszy sobie, gdzie si˛e znajdujemy. — Jeste´smy tu zawsze — odparła zagadkowo. — Pami˛etaj o tym. Jeste´smy tu zawsze. Odwróciła si˛e i powiodła nas przez niezmontowany kompleks struktur two- rz ˛acych Encyklopedi˛e. — Struktury te, po przeniesieniu w przestrze´n okołoziemsk ˛a — prowadz ˛ac nas dalej zwracała si˛e teraz do wszystkich — zło˙z ˛a si˛e, formuj ˛ac kształt w przy- bli˙zeniu kulisty, na orbicie le˙z ˛acej na wysoko´sci ponad stu pi˛e´cdziesi˛eciu mil nad powierzchni ˛a Ziemi. — Powiedziała nam, jakim ogromnym wydatkiem b˛edzie przeniesienie na orbit˛e takiej konstrukcji w jednym kawałku. Potem wytłumaczy- 9
ła, dlaczego koszty te, chocia˙z niezmierne, były usprawiedliwione. Otó˙z w ci ˛agu pierwszych stu lat poczyniono du˙ze oszcz˛edno´sci dzi˛eki temu, ˙ze budow˛e i łado- wanie informacjami wykonano bardziej ekonomicznie na Ziemi. — Encyklopedia Finalna — mówiła — miała by´c nie tylko magazynem faktów. Gromadzenie wie- dzy to jedynie ´srodek wiod ˛acy do celu — celem tym jest odkrycie i ustalenie za- le˙zno´sci zachodz ˛acych pomi˛edzy wszystkimi faktami. Ka˙zda porcja wiedzy miała by´c ł ˛aczona z innymi porcjami za pomoc ˛a drga´n energetycznych przenosz ˛acych kod zale˙zno´sci, dopóki poł ˛aczenia owe nie zostan ˛a przeprowadzone w najwy˙z- szym mo˙zliwym stopniu i dopóki ogromna masa ł ˛acz ˛acych si˛e ze sob ˛a informa- cji, zebranych przez człowieka na temat jego wszech´swiata i niego samego, nie zacznie w ko´ncu objawia´c swego kształtu jako cało´sci w sposób nigdy jeszcze przez człowieka nie widziany. Podj˛ecie budowy Encyklopedii przez Ziemian wi ˛azało si˛e jeszcze z czym´s innym, wa˙zniejszym. Była to nadzieja całej Ziemi — wszystkich ludzi na planecie z wyj ˛atkiem Mathiasa i jemu podobnych, którzy stracili ju˙z wszelk ˛a nadziej˛e — ˙ze prawdziw ˛a zapłat ˛a za zbudowanie Encyklopedii b˛edzie mo˙zliwo´s´c u˙zycia jej jako narz˛edzia do zbadania słuszno´sci teorii Marka Torre. A teoria Marka Torre, jak wszyscy powinni´smy wiedzie´c, zakładała istnienie w dziedzinie wiedzy człowieka o sobie samym ciemnej strefy, strefy, gdzie za- wsze zawodził wzrok ludzki, tak jak postrzeganie wszelkich urz ˛adze´n percepcyj- nych zawodzi w ´slepej strefie, strefie, gdzie one same si˛e znajduj ˛a. Encyklopedia Finalna — przewidywał Torre — b˛edzie mogła zbada´c t˛e ´slep ˛a stref˛e człowieka drog ˛a wnioskowania z kształtu i masy całkowitej poznanej wiedzy. A w strefie tej — mówił Torre — znajdziemy co´s — nieznan ˛a jako´s´c, umiej˛etno´s´c lub sił˛e — co posiada tylko i wył ˛acznie podstawowy szczep ludzki z Ziemi, co´s, co zostało ode- brane lub nigdy nie było dane odpryskom rasy ludzkiej na młodszych ´swiatach, które tylko pozornie prze´scign˛eły w szybkim tempie nasze rodzicielskie plemi˛e pod wzgl˛edem siły ciała i umysłu. Słuchaj ˛ac tego wszystkiego, przyłapałem si˛e na tym, ˙ze z jakiej´s przyczyny rozpami˛etuj˛e zagadkowe spojrzenie i dziwnie brzmi ˛ace słowa, które wcze´sniej skierowała do mnie Liza. Rozgl ˛adałem si˛e po niezwykłych, wypełnionych lud´zmi pomieszczeniach, gdzie nawet w czasie naszego zwiedzania bez przerwy toczyły si˛e wszelkiego rodzaju prace, od budowlanych po laboratoryjne, i znowu zacz˛eło mnie ogarnia´c to dziwne, nieco straszne uczucie. Nie tylko powróciło, ale zagnie´z- dziło si˛e na dobre i j˛eło si˛e wzmaga´c, a˙z poczułem, ˙ze cała Encyklopedia stała si˛e jednym wielkim ˙zywym organizmem, ze mn ˛a w samym ´srodku. Instynktownie wydałem temu uczuciu walk˛e, gdy˙z zawsze najbardziej na ´swiecie pragn ˛ałem w ˙zyciu wolno´sci — tego, by ˙zadna siła ludzka czy mecha- niczna nie mogła mnie do niczego zmusi´c. Lecz w dalszym ci ˛agu narastało we mnie i nie przestało narasta´c, gdy dotarli´smy wreszcie do sali Katalogu, która w kosmosie miała znale´z´c si˛e w samym centrum Encyklopedii. 10
Sala miała kształt ogromnej kuli, tak rozległej, ˙ze gdy do niej weszli´smy, cała przeciwległa ´sciana gin˛eła w mroku, migotały jedynie słabe ´swietliki, sygnalizuj ˛a- ce doprowadzenie nowych faktów i ich skojarze´n do czułego materiału rejestruj ˛a- cego na wewn˛etrznej powierzchni, niesko´nczonej powierzchni, która zakrzywia- j ˛ac si˛e wokół nas stanowiła jednocze´snie sufit, podłog˛e i ´sciany. Całe przestronne wn˛etrze tej ogromnej sferycznej sali było puste, nie licz ˛ac ustawionych na rusztowaniach pochylni wychodz ˛acych do góry z otworów wej- ´sciowych i ´smiałym łukiem si˛egaj ˛acych ogromnej platformy zawieszonej w po- wietrzu w geometrycznym ´srodku komory. Teraz Liza poprowadziła nas jedn ˛a z pochylni w gór˛e, a˙z doszli´smy do plat- formy maj ˛acej nie wi˛ecej ni˙z sze´s´c metrów ´srednicy. — ...Tu, gdzie teraz jeste´smy — powiedziała Liza, gdy stan˛eli´smy na platfor- mie — znajduje si˛e to, co kiedy´s znane b˛edzie jako Punkt Przej´scia. W kosmosie wszystkie poł ˛aczenia przeprowadzone b˛ed ˛a nie tylko naokoło ´scian sali Katalogu, ale równie˙z doprowadzone do tego punktu centralnego. I stoj ˛ac w tym wła´snie punkcie przyszli zawiadowcy Encyklopedii spróbuj ˛a wykorzysta´c j ˛a do spraw- dzenia teorii Marka Torre i zobacz ˛a, czy uda im si˛e wywie´s´c na ´swiatło dzienne wiedz˛e ukryt ˛a w gł˛ebi umysłu ziemskiego człowieka. Przerwała i okr˛eciła si˛e, by sprawdzi´c, gdzie stoj ˛a wszyscy uczestnicy wy- cieczki. — Prosz˛e si˛e ´scie´sni´c — rzekła. Przez sekund˛e nasze oczy si˛e spotkały — i nagle, bez ˙zadnego ostrze˙zenia, fala uczu´c, które wywoływała we mnie Encyklopedia, wezbrała pian ˛a. Przenikn˛eło mnie zimne uczucie przypominaj ˛ace strach i stan ˛ałem nieruchomo jak słup soli. — A teraz — kontynuowała, kiedy przysun˛eli´smy si˛e bli˙zej — prosz˛e was wszystkich o zachowanie przez sze´s´cdziesi ˛at sekund absolutnego bezruchu oraz o nat˛e˙zenie słuchu. Po prostu zamie´ncie si˛e w słuch i zobaczymy, czy co´s usły- szycie. Ucichły rozmowy i zamkn˛eła si˛e wokół nas panuj ˛aca w komorze nieprzenik- niona cisza. Owin˛eła nas szczelnie i nagle odezwał si˛e w moim mózgu dzwo- nek alarmowy. Nigdy dot ˛ad nie cierpiałem na l˛ek wysoko´sci ani l˛ek przestrzeni, lecz oto teraz spadła na mnie obł˛edna ´swiadomo´s´c wielkiej pustki pod platform ˛a i ogromu otaczaj ˛acej nas przestrzeni. Poczułem bicie serca i zawroty głowy. — A co mamy usłysze´c? — odezwałem si˛e gło´sno, nie dlatego ˙ze mnie to interesowało, ale po to, by otrz ˛asn ˛a´c si˛e z zaczynaj ˛acych ogarnia´c mnie mdl ˛acych sensacji. Mówi ˛ac to stałem prawie za plecami Lizy. Odwróciła si˛e i spojrzała na mnie. W jej oczach znów go´scił cie´n owego zagadkowego spojrzenia, którym obrzuciła mnie przedtem. — Nic — odparła. A potem zawahała si˛e, wci ˛a˙z dziwnie na mnie patrz ˛ac. — A mo˙ze... co´s, chocia˙z szansa na to jest jak jeden do miliarda. Dowiesz si˛e, kiedy usłyszysz, a ja wytłumacz˛e wszystko po upływie sze´s´cdziesi˛eciu sekund. 11
— Prosz ˛acym gestem poło˙zyła mi r˛ek˛e na ramieniu. — Teraz b ˛ad´z łaskaw by´c cicho ze wzgl˛edu na innych, nawet je´sli sam nie chcesz posłucha´c. — Och, posłucham — przyrzekłem. Odwróciłem si˛e. I nagle, ponad jej ramieniem, za nami, w oddali przy wej´sciu, którym dostali´smy si˛e do sali Katalogu, zobaczyłem moj ˛a siostr˛e, ju˙z nie w naszej grupie. Z tej odległo´sci rozpoznałem j ˛a tylko po jasnych włosach i wysokim wzro- ´scie. Rozmawiała z ciemnowłosym, szczupłym m˛e˙zczyzn ˛a, ubranym na czarno, którego, cho´c stał obok niej, nie mogłem pozna´c z tak daleka. Byłem zaskoczony, a w chwil˛e potem poirytowany. Obraz chudego m˛e˙zczyzny w czerni był dla mnie niczym policzek. Sam fakt, ˙ze moja siostra opu´sciła grup˛e po to, by porozmawia´c z zupełnie dla mnie obcym człowiekiem i to rozmawia´c z takim przej˛eciem, s ˛adz ˛ac po widocznym spi˛eciu sylwetki i drobnych ruchach r ˛ak, wydał mi si˛e niegrzeczno´sci ˛a, urastaj ˛ac ˛a do rangi zdrady. W ko´ncu to ona błagała mnie o przyj´scie tutaj. Włosy stan˛eły mi d˛eba na karku i wezbrała we mnie fala zimnego gniewu. To ´smieszne — z tej odległo´sci nawet człowiek obdarzony najlepszym słuchem nie zdołałby podsłucha´c ich rozmowy, lecz przyłapałem si˛e na tym, ˙ze wysilam si˛e, by przenikn ˛a´c otaczaj ˛ac ˛a nas cisz˛e ogromnej komnaty, próbuj ˛ac dowiedzie´c si˛e, o czym te˙z mówi ˛a. I wówczas, najpierw z ledwo´sci ˛a, a potem coraz lepiej, zacz ˛ałem słysze´c. Co´s. Nie głos mojej siostry i nie głos nieznajomego, kimkolwiek był, ale jaki´s do- chodz ˛acy z daleka, chrapliwy głos m˛e˙zczyzny. Mówił j˛ezykiem podobnym nieco do łaciny, lecz opuszczał samogłoski i grasejował, co zmieniało jego przemow˛e w pomruk podobny gwałtownemu przetaczaniu si˛e letniego gromu towarzysz ˛ace- mu błyskawicy. Głos narastał, staj ˛ac si˛e nie tyle gło´sniejszy, co bli˙zszy — a potem usłyszałem drugi głos, odpowiadaj ˛acy pierwszemu. I jeszcze jeden głos. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden. Rycz ˛ac, wrzeszcz ˛ac, zbli˙zaj ˛ac si˛e jak lawina, głosy nagle opadły mnie ze wszystkich stron, ich liczba w´sciekle narastała, podwajaj ˛ac si˛e i potrajaj ˛ac — wszystkie głosy we wszystkich j˛ezykach całego ´swiata, wszystkie głosy, jakie kiedykolwiek były na tym ´swiecie — i jeszcze wi˛ecej. Jeszcze — i jeszcze — i jeszcze. Wrzeszczały mi do ucha paplaj ˛ac, płacz ˛ac, ´smiej ˛ac si˛e, przeklinaj ˛ac, rozka- zuj ˛ac, tłumacz ˛ac — lecz nie stapiały si˛e, jak mo˙zna by si˛e spodziewa´c po takiej mnogo´sci, w jeden pot˛e˙zny, ale przynajmniej nie rozbity na głosy grom wywo- łany rykiem wodospadu. Coraz bardziej wzmagały si˛e, lecz wci ˛a˙z pozostawały rozdzielone. Słyszałem wszystkie! Ka˙zdy z milionów i miliardów kobiecych i m˛e- skich głosów krzyczał mi z osobna do ucha. I w ko´ncu tumult ten uniósł mnie jak piórko pochwycone przez czoło huraga- nu, okr˛ecił mn ˛a gdzie´s w górze i porwał poza granice przytomno´sci we w´sciekł ˛a 12
katarakt˛e nie´swiadomo´sci.
Rozdział 3 Pami˛etam, ˙ze nie chciałem si˛e obudzi´c. Wydawało mi si˛e, ˙ze wróciłem z dale- kiej podró˙zy i przez dłu˙zszy czas byłem nieobecny. Lecz kiedy w ko´ncu otwarłem z wielk ˛a niech˛eci ˛a oczy, le˙załem na podłodze komory, a Liza Kant pochylała si˛e nade mn ˛a. Tylko ona — niektórzy z naszej grupy jeszcze nie zd ˛a˙zyli si˛e obróci´c, by zobaczy´c, co si˛e ze mn ˛a stało. Liza uniosła moj ˛a głow˛e z podłogi. — Słyszałe´s! — powiedziała przynaglaj ˛aco ´sciszonym głosem, prawie na ucho. — Co takiego słyszałe´s? — Słyszałem? Potrz ˛asn ˛ałem głow ˛a w oszołomieniu, przypominaj ˛ac sobie to wszystko i spo- dziewaj ˛ac si˛e prawie tego, ˙ze nieprzebrane morze głosów zatopi mnie po raz wtó- ry. Lecz tym razem słycha´c było tylko cisz˛e, a w powietrzu wisiało pytanie Lizy. — Co słyszałem? — powtórzyłem. — Ich. — Ich? Zmru˙zyłem oczy przeszyty jej spojrzeniem i nagle przeja´sniło mi si˛e w gło- wie. W jednej chwili przypomniałem sobie moj ˛a siostr˛e i zerwałem si˛e na równe nogi, usiłuj ˛ac z tej odległo´sci dojrze´c wej´scie, obok którego widziałem Eileen sto- j ˛ac ˛a z czarno ubranym m˛e˙zczyzn ˛a. Ale ani w wej´sciu, ani w jego okolicy nikt nie stał. Nie było ani jej, ani jego. Nie było ˙zadnego z nich. Pozbierałem si˛e do kupy. Byłem wstrz ˛a´sni˛ety, rozbity i zupełnie pozbawiony pewno´sci siebie przez kaskad˛e głosów, pod któr ˛a mnie wepchni˛eto i której dałem si˛e ponie´s´c. Tajemnica mojej siostry i jej znikni˛ecie odebrały mi zdrowy rozs ˛a- dek. Zostawiłem Liz˛e bez odpowiedzi i pu´sciłem si˛e biegiem w dół pochylni, ku wej´sciu, gdzie po raz ostatni widziałem Eileen rozmawiaj ˛ac ˛a z nieznajomym w czarnym ubraniu. Cho´c byłem szybki i miałem dłu˙zsze nogi, Liza była jeszcze szybsza. Nawet w swoich bł˛ekitnych szatach mogła i´s´c o lepsze z asami bie˙zni. Dogoniła mnie, wyprzedziła i stan˛eła w drzwiach, tarasuj ˛ac je w chwili, gdy do nich dobiegłem. — Dok ˛ad idziesz? — zawołała. — Nie mo˙zesz odej´s´c — jeszcze nie teraz! Je´sli co´s słyszałe´s, musz˛e zabra´c ci˛e do Marka Torre. ˙Zyczy sobie rozmawia´c 14
osobi´scie z ka˙zdym, kto kiedykolwiek co´s usłyszy! Jej słowa ledwo do mnie docierały. — Z drogi — burkn ˛ałem i odepchn ˛ałem j ˛a niezbyt delikatnie na bok. Dałem nura do wej´scia i znalazłem si˛e w okr ˛agłym pomieszczeniu narz˛e- dziowni. Pracowali tam technicy w kolorowych bluzach, czyni ˛ac niepoj˛ete rzeczy z nieprawdopodobnymi łama´ncami szkła i metalu — ale ani ´sladu Eileen i czło- wieka w czerni. Przemkn ˛ałem przez pokój do znajduj ˛acego si˛e za nim korytarza. Ale i tu było pusto. Pobiegłem korytarzem i skr˛eciłem w pierwsze napotkane drzwi na pra- wo. Kilku czytaj ˛acych i pisz ˛acych podniosło na mnie wzrok znad stołów i ławek i popatrzyło ze zdumieniem, lecz Eileen ani nieznajomego nie było w´sród nich. Spróbowałem w nast˛epnym pokoju, a potem w jeszcze jednym, wsz˛edzie bez po- wodzenia. Przy pi ˛atym pokoju Liza ponownie mnie dogoniła. — Stój! — rozkazała. I tym razem chwyciła mnie naprawd˛e z sił ˛a zdumiewa- j ˛ac ˛a jak na tak niepozorn ˛a dziewczyn˛e. — Zatrzymasz si˛e wreszcie i pomy´slisz przez chwil˛e? Co si˛e stało? — Stało si˛e! — wrzasn ˛ałem. — Moja siostra. .. I wówczas zatrzymałem si˛e i ugryzłem w j˛ezyk. Nagle dotarło do mnie, jak idiotycznie zabrzmiałoby, gdybym zdradził Lizie cel moich poszukiwa´n. To, ˙ze siedemnastoletnia dziewczyna odł ˛acza si˛e od grupy i rozmawia z kim´s, kogo nie zna jej starszy brat, nie jest najszcz˛e´sliwszym wytłumaczeniem powodu szale´n- czej pogoni i pó´zniejszych gor ˛aczkowych poszukiwa´n — przynajmniej w dniu dzisiejszym obecnego stulecia. Nie miałem bynajmniej zamiaru robi´c Lizie wy- kładu na temat braku ciepła w nieszcz˛e´sliwym okresie naszego dorastania, mojego i Eileen, w domu wuja Mathiasa. Stan ˛ałem bez słowa. — Musisz pój´s´c ze mn ˛a — powiedziała nagl ˛aco sekund˛e pó´zniej. — Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak strasznie, niewyobra˙zalnie rzadko kto´s naprawd˛e co´s słyszy w Punkcie Przej´scia. Nie rozumiesz, jak wiele to teraz znaczy dla Marka Torre — dla Marka Torre we własnej osobie — znale´z´c kogo´s, kto usłyszał! Potrz ˛asn ˛ałem głow ˛a w odr˛etwieniu. Nie miałem ochoty nikomu opowiada´c, przez co wła´sciwie przeszedłem, a ju˙z najmniej, ˙zeby badano mnie jak jaki´s wy- bryk natury albo okaz do´swiadczalny. — Musisz! — powtórzyła Liza. — To bardzo wa˙zne. Nie tylko dla Marka, dla całego Projektu. Pomy´sl! Nie uciekaj, prosz˛e! Zastanów si˛e najpierw nad tym, co robisz! Trafiło do mnie słowo „zastanów si˛e”. Z wolna umysł mi si˛e przeja´snił. To, co mówiła, było najprawdziwsz ˛a prawd ˛a. Powinienem zastanowi´c si˛e zamiast go- ni´c w pi˛etk˛e jak człowiek niespełna rozumu. Eileen i czarno ubrany nieznajomy mogli by´c w którymkolwiek z dziesi ˛atków pokoi oraz korytarzy — mogli ju˙z na- 15
wet opu´sci´c Projekt i Enklaw˛e. Tak czy owak, có˙z mógłbym powiedzie´c, nawet gdybym ich dogonił? Za˙z ˛ada´c, by zdradził swoj ˛a to˙zsamo´s´c i zadeklarował swoje zamiary wzgl˛edem mojej siostry? Prawdopodobnie dobrze si˛e stało, ˙ze nie udało mi si˛e ich odnale´z´c. Ponadto była jeszcze jedna sprawa. Ci˛e˙zko pracowałem, by otrzyma´c kon- trakt, który podpisałem przed trzema dniami, zaraz po opuszczeniu uniwersytetu. Kontrakt z Mi˛edzygwiezdn ˛a Słu˙zb ˛a Prasow ˛a. Lecz do ukoronowania moich am- bicji miałem jeszcze przed sob ˛a dalek ˛a drog˛e. Gdy˙z tym, czego pragn ˛ałem naj- bardziej — tak długo i zawzi˛ecie, jak gdyby pragnienie to było wczepion ˛a we mnie z˛ebami i pazurami ˙zyw ˛a istot ˛a — była wolno´s´c. Prawdziwa wolno´s´c, jak ˛a posiadaj ˛a tylko członkowie władz planetarnych — i jedna jedyna grupa zawodo- wa, czynni członkowie Gildii Mi˛edzygwiezdnej Słu˙zby Prasowej. Ci pracownicy, którzy podpisali przysi˛eg˛e niezawisło´sci i formalnie byli lud´zmi bez własnego ´swiata, co miało gwarantowa´c bezstronno´s´c kierowanej przez nich Słu˙zby. ´Swiaty zamieszkane przez ród ludzki były podzielone — tak jak podzieliły si˛e dwie´scie z okładem lat temu — na dwa obozy, jeden utrzymuj ˛acy sw ˛a ludno´s´c na „´scisłych” kontraktach i drugi, wierz ˛acy w tak zwane kontrakty „lu´zne”. Za ´scisłymi kontraktami opowiadały si˛e Zaprzyja´znione ´Swiaty Harmonii i Zjedno- czenia, Newton, Cassida i Wenus oraz Ceta — du˙zy i nowy ´swiat okr ˛a˙zaj ˛acy Tau Ceti. Po stronie lu´znych znajdowała si˛e Ziemia, Dorsaj, Egzotyczne ´Swiaty Mary i Kultis, Nowa Ziemia, Freilandia, Mars i niewielki katolicki ´swiat St. Marie. Ró˙zni ˛acym je czynnikiem był konflikt systemów ekonomicznych — dziedzic- two podzielonej Ziemi, która je pierwotnie skolonizowała. Gdy˙z w naszych cza- sach istniała tylko jedna waluta mi˛edzyplanetarna — a była ni ˛a moneta wysoce wyszkolonych umysłów. Konkurencja była ju˙z zbyt wielka, by pojedyncza planeta mogła pozwoli´c so- bie na szkolenie własnych specjalistów, szczególnie w sytuacji, gdy inne ´swiaty wydawały lepszych. Najdoskonalsza nawet edukacja na Ziemi i na jakimkolwiek innym ´swiecie nie mogła wyprodukowa´c zawodowego ˙zołnierza, który mógłby si˛e równa´c z wytwarzanym na Dorsaj. Nie było lepszych fizyków od fizyków z Newtona ani psychologów nad tych z Exotików, ani poborowych oddziałów zaci˛e˙znych równie tanich i niebacznych na straty w ludziach, jak te z Harmonii i Zjednoczenia — i tak dalej. W rezultacie jeden ´swiat szkolił jeden rodzaj czy te˙z typ zawodowca i wymieniał jego usługi z tytułu kontraktu z drugim ´swiatem na kontrakt i usługi jakiegokolwiek innego typu zawodowca, którego potrzebował. Podział mi˛edzy oboma obozami był sztywny, Na „lu´znych” ´swiatach kontrakt człowieka nale˙zał w cz˛e´sci do niego samego. Nikt bez wyra˙zenia zgody nie mógł by´c wymieniony ani sprzedany na inny ´swiat — z wyj ˛atkiem nagłych przypad- ków i spraw najwy˙zszej wagi. Na „´scisłych” ´swiatach ˙zycie jednostki nale˙zało do władz — jej kontrakt mógł by´c sprzedany lub wymieniony ze skutkiem natych- miastowym. Gdy tak si˛e działo, jednostka miała tylko jeden jedyny obowi ˛azek — 16
a mianowicie uda´c si˛e do pracy tam, gdzie jej kazano. Tak wi˛ec na wszystkich ´swiatach istnieli niewolni i wolni cz˛e´sciowo. Na ´swia- tach lu´znych, do których, jak ju˙z wspomniałem, nale˙zała Ziemia, ludzie mego po- kroju byli wolni cz˛e´sciowo. Ja jednak pragn ˛ałem pełnej wolno´sci, takiej, jak ˛a za- pewnia jedynie członkostwo Gildii. Raz przyj˛ety do Gildii, zyskałbym t˛e wolno´s´c na zawsze. Gdy˙z kontrakt na moje usługi stałby si˛e własno´sci ˛a Słu˙zby Prasowej i tylko jej. ˙Zaden ´swiat nie mógłby mnie potem s ˛adzi´c ani sprzeda´c moich usług wbrew mojej woli jakiej´s innej planecie, której akurat byłby dłu˙zny nadwy˙zk˛e wykwa- lifikowanej siły roboczej. To prawda, Ziemia, w odró˙znieniu od Newtona, Cassi- dy, Cety i niektórych innych ´swiatów, dumna była z faktu, i˙z nigdy nie musiała sprzedawa´c na pniu swoich absolwentów uniwersyteckich w zamian za specjali- stów z młodszych ´swiatów. Lecz gdyby kiedykolwiek zaszła taka potrzeba, Zie- mia miałaby do tego prawo na równi z wszystkimi innymi planetami — a kr ˛a˙zyło wiele opowie´sci o takich przypadkach. Tak wi˛ec moje ambicje i głód wolno´sci, podsycane we mnie przez lata sp˛e- dzone pod dachem Mathiasa, mogły by´c zaspokojone tylko poprzez dostanie si˛e do Słu˙zby Prasowej. A mimo uniwersyteckich sukcesów, jakiekolwiek by były, wci ˛a˙z miałem przed sob ˛a dalek ˛a, trudn ˛a i niepewn ˛a drog˛e. Nie mogłem sobie pozwoli´c na przeoczenie niczego, co by mi pomogło w jej pokonaniu, a wła´snie za´switało mi w głowie, ˙ze odmowa zobaczenia si˛e z Markiem Torre oznaczałaby odrzucenie szansy takiej pomocy. — Masz racj˛e — odpowiedziałem Lizie — pójd˛e si˛e z nim zobaczy´c. Oczy- wi´scie, ˙ze si˛e z nim zobacz˛e. Dok ˛ad mam pój´s´c? — Zaprowadz˛e ci˛e — rzekła. — Pozwól tylko, ˙ze najpierw zadzwoni˛e. Odsun˛eła si˛e ode mnie na odległo´s´c kilku kroków i cicho powiedziała co´s przez malutki telefon noszony na palcu serdecznym. Potem podeszła, by zabra´c mnie ze sob ˛a. — Co z reszt ˛a? — zapytałem, przypomniawszy sobie o pozostałych uczestni- kach naszej wycieczki pozostawionych w sali Katalogu. — Poprosiłam kogo´s, by zaj ˛ał si˛e nimi i oprowadził ich dalej — nie patrz ˛ac na mnie odpowiedziała Liza. — T˛edy. Wyj´sciem z holu wprowadziła mnie do małego labiryntu ´swietlnego. Pocz ˛at- kowo mnie to zdziwiło, ale wkrótce zdałem sobie spraw˛e, ˙ze Mark Torre, jak ka˙z- dy człowiek na ´swieczniku, musi by´c bezustannie chroniony przed potencjalnie niebezpiecznymi pomyle´ncami i maniakami. Z labiryntu przeszli´smy do pustego pokoiku i tam si˛e zatrzymali´smy. Pokój ruszył z miejsca — trudno mi powiedzie´c, w którym kierunku — a po- tem stan ˛ał. — T˛edy — powtórzyła Liza, prowadz ˛ac mnie ku jednej ze ´scian. Pod dotykiem dłoni jeden z jej segmentów odchylił si˛e, otwieraj ˛ac nam drog˛e 17
do pokoju umeblowanego jak gabinet, lecz dodatkowo wyposa˙zonego w pulpit sterowniczy, za którym siedział starszy m˛e˙zczyzna. Poznałem Marka Torre, gdy˙z cz˛esto go widywałem w wiadomo´sciach agencyjnych. Nie wygl ˛adał na swój wiek — przekroczył ju˙z w tym czasie osiemdziesi ˛at- k˛e — lecz twarz miał poszarzał ˛a ze zm˛eczenia i sprawiał wra˙zenie schorowane- go. Ubranie wisiało niczym worek na jego pot˛e˙znych ko´sciach, jak gdyby bardzo schudł ostatnimi czasy. Dwie doprawdy niezwykłych rozmiarów dłonie spoczy- wały bezwładnie na skrawku blatu przed klawiszami konsolety, a ich poszarzałe knykcie były spuchni˛ete i powi˛ekszone przez, jak si˛e pó´zniej dowiedziałem, za- pomnian ˛a chorob˛e stawów zwan ˛a artretyzmem. Kiedy weszli´smy, nie wstał na powitanie, lecz gdy przemówił, głos jego brzmiał zdumiewaj ˛aco czysto i młodo, oczy za´s iskrzyły si˛e ledwie tłumion ˛a ra- do´sci ˛a. Mimo to kazał nam usi ˛a´s´c i czeka´c, nim po kilku minutach otwarły si˛e drugie drzwi i do pokoju wszedł m˛e˙zczyzna w ´srednim wieku, którego wygl ˛ad zdradzał pochodzenie z Exotików. Był to Exotik z krwi i ko´sci, o przenikliwych oczach barwy orzechowej i gładkiej, pozbawionej zmarszczek twarzy pod krótko przyci˛etymi białymi włosami, ubrany w takie same bł˛ekitne szaty, jakie miała na sobie Liza. — Panie Olyn — powiedział Mark Torre — to jest Padma, Outbond Mary w Enklawie St. Louis. Wie ju˙z, kim pan jest. — Miło mi. Przywitałem si˛e z Padm ˛a. U´smiechn ˛ał si˛e. — Pozna´c pana to dla mnie zaszczyt, Tam Olyn — odparł i usiadł. Jego jasne, orzechowe oczy w ˙zaden sposób nie sprawiały wra˙zenia, by mi si˛e przygl ˛adały — a jednak wprawiały mnie w zakłopotanie. W Padmie nie było nic niezwykłego — i w tym wła´snie cały kłopot. Jego spojrzenie, nawet sposób siedzenia, zdawało si˛e sugerowa´c, ˙ze wie o mnie wszystko, czego tylko mo˙zna si˛e na mój temat dowiedzie´c, i zna mnie lepiej, ni˙zbym tego pragn ˛ał ze strony kogo´s, kogo nie znam równie dobrze. Chocia˙z przez całe lata wyst˛epowałem przeciwko wszystkiemu, co reprezen- tował mój wuj, w tej chwili poczułem, ˙ze gorycz Mathiasa wobec narodów młod- szych ´swiatów kiełkuje i we mnie. Zje˙zyłem si˛e na sam ˛a my´sl o rzekomej wy˙zszo- ´sci Padmy, Outbonda Mary w Enklawie St. Louis na Ziemi. Odwróciłem od niego wzrok i ponownie spojrzałem w bardziej ludzkie, ziemskie oczy Marka Torre. — Skoro ju˙z Padma jest tutaj — rzekł starzec ra´zno, przechylaj ˛ac si˛e ku mnie znad klawiszy pulpitu sterowniczego — powiedz nam, jak to wygl ˛adało? Co sły- szałe´s? Potrz ˛asn ˛ałem głow ˛a, gdy˙z nie sposób było opisa´c, jak to było naprawd˛e. Mi- liardy głosów mówi ˛acych jednocze´snie, wszystkie jednakowo wyra´zne — to nie jest mo˙zliwe do wyja´snienia. — Słyszałem głosy — odpowiedziałem. — Mówi ˛ace wszystkie naraz... ale 18
ka˙zdy oddzielnie. — Jak wiele głosów? — zapytał Padma. Musiałem spojrze´c na´n znowu. — Wszystkie, jakie tylko istniej ˛a — usłyszałem swoj ˛a odpowied´z. Spróbowałem opisa´c to dokładniej. Padma skin ˛ał głow ˛a, lecz kiedy mówiłem, spojrzałem na Marka Torre i ujrzałem, ˙ze znów zatapia si˛e w fotelu, jakby odwra- cał si˛e ode mnie z zakłopotaniem lub rozczarowaniem. — Tylko... głosy? — powiedział na wpół do siebie, kiedy sko´nczyłem opo- wiada´c. — Jak to... tylko? — zdziwiłem si˛e, dotkni˛ety do ˙zywego. — A co takiego miałem usłysze´c? Co takiego ludzie słysz ˛a zazwyczaj? — Za ka˙zdym razem jest inaczej — uspokajaj ˛aco wtr ˛acił głos Padmy spoza pola mego widzenia. Ale za nic nie chciałem na´n spojrze´c. Patrzyłem cały czas na Marka Torre. — Ka˙zdy słyszy co innego. Na to zwróciłem si˛e w kierunku Padmy. — A co takiego pan słyszał? — rzuciłem wyzwanie. U´smiechn ˛ał si˛e z odrobin ˛a smutku. — Nic, Tam — odpowiedział. — Tylko ludzie pochodz ˛acy z Ziemi w ogóle słyszeli cokolwiek — powie- działa ostro Liza, jak gdyby rzecz była oczywista. — A ty? — Ja? Oczywi´scie, ˙ze nie — odparła. — Od samego pocz ˛atku istnienia Pro- jektu nie przewin˛eło si˛e nawet pół tuzina osób, które kiedykolwiek co´s usłyszały. — Mniej ni˙z pół tuzina — powtórzyłem za ni ˛a. — Dokładnie pi˛e´c — powiedziała. — Mark jest oczywi´scie jedn ˛a z nich. Co do pozostałej czwórki, to jedna nie ˙zyje, a troje pozostałych — tu zawahała si˛e, przygl ˛adaj ˛ac mi si˛e natarczywie — si˛e nie nadawało. Brzmiała teraz w jej głosie zupełnie inna nuta, nuta, któr ˛a słyszałem po raz pierwszy. Ale całkiem o niej zapomniałem, gdy nagle dotarły do mnie liczby, które Liza wymieniła. Tylko pi˛ecioro ludzi w ci ˛agu czterdziestu lat! Jak cios w splot słoneczny ode- brałem wiadomo´s´c, ˙ze to, co zdarzyło mi si˛e w sali Katalogu, nie było czym´s bez znaczenia. I ˙ze ta chwila z Markiem Torre i Padma równie˙z nie była bez znacze- nia, tak dla nich, jak i dla mnie. — Czy˙zby? — spytałem i popatrzyłem na Marka Torre. Z wysiłkiem nadałem głosowi swobodne brzmienie. — Co to w takim razie oznacza, kiedy kto´s co´s usłyszy? Nie odpowiedział mi wprost. Zamiast tego pochylił si˛e do przodu, przy czym jego mroczne stare oczy za´swieciły znowu tym samym blaskiem i wyci ˛agn ˛ał do mnie ki´s´c swej du˙zej prawej dłoni. — Podaj mi r˛ek˛e — powiedział. 19
Teraz ja z kolei wyci ˛agn ˛ałem r˛ek˛e i chwyciłem jego dło´n. ´Scisn ˛ał mocno moj ˛a r˛ek˛e i trzymał, przypatruj ˛ac mi si˛e przez dług ˛a chwil˛e. Blask w jego oczach po- woli przygasał, a˙z w ko´ncu nie zostało po nim ani ´sladu. Wówczas pu´scił mnie, z powrotem zapadaj ˛ac si˛e w fotel jak człowiek pokonany. — Nic — powiedział t˛epo, odwracaj ˛ac si˛e do Padmy. — W dalszym ci ˛agu. .. nic. Z pewno´sci ˛a co´s by poczuł... albo ja bym poczuł. — Mimo to — patrz ˛ac na mnie spokojnie powiedział Padma — on słyszał. Przyszpilił mnie do oparcia krzesła spojrzeniem orzechowych oczu Exotika. — Mark jest przygn˛ebiony, Tam — powiedział — gdy˙z jedyne, czego do- ´swiadczyłe´s, to głosy, bez próby przesłania czy porozumienia. — Jakiego przesłania? — dopytywałem. — Jakiego rodzaju porozumienia? — Co do tego — odparł Padma — musiałby´s nas sam obja´sni´c. Popatrzył na mnie tak promiennie, ˙ze poczułem si˛e niewyra´znie, jak jaka´s so- wa albo inny ptak, pochwycone smug ˛a reflektora. Narastała we mnie fala gniewu i niech˛eci. — Tak czy owak, nie rozumiem, co to ma wspólnego z panem — powiedzia- łem. U´smiechn ˛ał si˛e nieznacznie. — Wi˛eksza cz˛e´s´c poparcia finansowego dla Projektu Encyklopedii pochodzi z funduszy Exotików. Powinno by´c dla pana jasne, ˙ze to nie jest nasz Projekt. To Projekt Ziemi. My jedynie poczuwamy si˛e do odpowiedzialno´sci za wszelkie pra- ce zmierzaj ˛ace do zrozumienia człowieka przez człowieka, do poznania samego siebie. Co wi˛ecej, mi˛edzy nasz ˛a filozofi ˛a a Marka istnieje zasadnicza sprzeczno´s´c. — Sprzeczno´s´c? — zapytałem. Nawet wtedy, prosto po studiach, miałem nosa do sensacyjnych wiadomo´sci i nos ten zmarszczył si˛e w oczekiwaniu. Lecz Padma u´smiechn ˛ał si˛e, jakby czytał w moich my´slach. — To ˙zadna rewelacja — oznajmił. — Podstawowa niezgodno´s´c istniej ˛aca mi˛edzy nami od samego pocz ˛atku. Mówi ˛ac krótko i w uproszczeniu, my na Exoti- kach wierzymy, ˙ze człowieka mo˙zna udoskonali´c. Natomiast nasz obecny tu przy- jaciel Mark wierzy, ˙ze człowiek z Ziemi — Człowiek Zasadniczy — jest ju˙z od dawna udoskonalony. Lecz dot ˛ad nie był w stanie swej doskonało´sci odkry´c i wy- korzysta´c. Popatrzyłem na niego. — Co to ma wspólnego ze mn ˛a? — zapytałem. — I z tym, co słyszałem? — To kwestia tego, dla kogo mo˙zesz by´c u˙zyteczny: dla niego czy dla nas — spokojnie odpowiedział Padma i w jednej sekundzie serce zmroził mi chłód. Gdyby Exotikowie, lub kto´s w rodzaju Marka Torre, zło˙zyli ziemskiemu rz ˛a- dowi zapotrzebowanie na mój kontrakt, mógłbym z miejsca po˙zegna´c si˛e z na- dziej ˛a dostania si˛e do Gildii Słu˙zby Prasowej. 20
— Dla nikogo z was, jak s ˛adz˛e — o´swiadczyłem tak beznami˛etnie, jak tylko potrafiłem. — By´c mo˙ze. Zobaczymy — odparł Padma. Podniósł r˛ek˛e ze wskazuj ˛acym palcem skierowanym do góry. — Czy widzisz ten palec, Tam? Spojrzałem na´n, a kiedy tak patrzyłem — palec nagle ruszył w moim kierun- ku, urastaj ˛ac do nienaturalnych rozmiarów i przesłaniaj ˛ac sob ˛a cały pokój. Po raz drugi tego popołudnia opu´sciłem tu i teraz ´swiata realnego dla miejsca znajduj ˛a- cego si˛e poza granicami rzeczywisto´sci. Nagle znalazłem si˛e w otoczeniu błyskawic. W zupełnych ciemno´sciach prze- rzucany byłem z k ˛ata w k ˛at uderzeniami piorunów. Jak piłk˛e odbijały mnie na odległo´s´c lat ´swietlnych z jednego kra´nca na drugi jakiego´s niezmierzonego ko- smosu, niby element czyich´s tytanicznych zmaga´n. Z pocz ˛atku zmaga´n tych nie rozumiałem. Wreszcie powoli zacz˛eło mi ´swita´c, ˙ze cała ta piorunowa młócka była zaci˛et ˛a walk ˛a na ´smier´c i ˙zycie o zwyci˛estwo nad prastar ˛a, ci ˛agle pogł˛ebiaj ˛ac ˛a si˛e ciemno´sci ˛a, podj˛et ˛a w odpowiedzi na prób˛e zduszenia i zgaszenia błyskawic. Nie była te˙z wcale walk ˛a na o´slep. Teraz rozró˙z- niałem ju˙z w bitwie ciemno´sci i piorunów zasadzki i podst˛epy, pora˙zki i odwroty taktyczne, uderzenia i przeciwuderzenia. Wówczas w jednej chwili powróciła mi pami˛e´c o d´zwi˛ekach wydawanych przez miliardy głosów. Jeszcze raz wezbrały wokół mnie w rytmie błyskawic, by da´c mi klucz do tego widowiska. Nagle, tak jak prawdziwa błyskawica na mgnienie oka rozja´snia okolic˛e na wiele mil dookoła, przebłysk intuicji pokazał mi, co działo si˛e wokół. Była to prowadzona od stuleci walka człowieka o utrzymanie przy ˙zyciu swej rasy oraz utorowanie jej drogi w przyszło´s´c, nieustanna i za˙zarta wojna, któr ˛a to- czył ten podobny zwierz˛etom i podobny bogom — prymitywny i wyrafinowany — dziki i cywilizowany — ten zło˙zony organizm stanowi ˛acy rodzaj ludzki wal- cz ˛acy o przetrwanie i ruch do przodu. Do przodu i w gór˛e, i jeszcze raz w gór˛e, póki nie zostanie osi ˛agni˛ete niemo˙zliwe, póki wszystkie bariery nie zostan ˛a zła- mane, wszystkie bol ˛aczki przezwyci˛e˙zone, wszystkie umiej˛etno´sci opanowane. Póki nie zginie ciemno´s´c i wsz˛edzie wokół nie stanie si˛e jasno´s´c. Te wła´snie odgłosy zmaga´n ci ˛agn ˛acych si˛e przez setki stuleci słyszałem w sa- li Katalogu. Tych samych zmaga´n, które Exotikowie próbowali otoczy´c sw ˛a dzi- waczn ˛a magi ˛a nauk psychologicznych i filozoficznych. Wła´snie po to, by je przy- najmniej zaznaczy´c na mapie minionych stuleci istnienia ludzko´sci, zaprojekto- wano Encyklopedi˛e, tak aby ´scie˙zka prowadz ˛aca w przyszło´s´c człowieka mogła by´c wytyczona na drodze konkretnych oblicze´n. To wła´snie kierowało Padm ˛a i Markiem Torre — i wszystkimi innymi, ze mn ˛a wł ˛acznie. Gdy˙z ka˙zda istota ludzka była pochłoni˛eta wirem masy swych bli´znich zwartych w ´smiertelnym u´scisku, i nikt nie mógł przej´s´c oboj˛etnie obok tocz ˛acej si˛e walki na ´smier´c i ˙zycie. Ka˙zdy z nas ˙zyj ˛acych w danym momencie brał w niej 21
udział jako jej czynnik albo jako jej igraszka. Lecz pomy´slawszy o tym, nagle u´swiadomiłem sobie, ˙ze nie jestem tylko igraszk ˛a tej bitwy. Byłem czym´s wi˛ecej — sił ˛a, która mo˙ze wzi ˛a´c udział w wal- ce, ewentualnym panem przebiegu jej działa´n. Wówczas po raz pierwszy uj ˛ałem w dłonie najbli˙zsze błyskawice i j ˛ałem próbowa´c wprawia´c je w ruch, obraca´c i kierowa´c ich poruszeniami, naginaj ˛ac je do mych własnych celów i pragnie´n. Mimo to rzucało mn ˛a wci ˛a˙z jak piłk ˛a na odległo´sci nie daj ˛ace si˛e przewidzie´c. Lecz nie byłem ju˙z statkiem bezwolnie miotanym po targanym sztormem morzu, raczej statkiem płyn ˛acym ostro pod wiatr, wykorzystuj ˛acym jego sił˛e do halsowa- nia. I w tej wła´snie chwili ogarn˛eło mnie poczucie pot˛egi i mocy. Gdy˙z błyskawice były posłuszne moim dłoniom, a ich bezwładny przedtem ruch układał si˛e zgod- nie z m ˛a wol ˛a. Przenikało mnie owo nie daj ˛ace si˛e opisa´c poczucie zawartej we mnie nieujarzmionej siły. I wreszcie przyszło mi do głowy, ˙ze nigdy nie byłem jednym z tych pomiatanych i poniewieranych przez los. Zawsze byłem je´zd´zcem i Mistrzem. I posiadałem dar kształtowania, przynajmniej w cz˛e´sci, wszystkiego, czego dotkn ˛ałem w bitwie ciemno´sci i błyskawic. Dopiero wtedy u´swiadomiłem sobie wreszcie istnienie innych, podobnych mi ludzi. Tak samo jak ja byli je´zd´zcami i Mistrzami. Oni tak˙ze je´zdzili na burzy, któr ˛a stanowiła pozostała cz˛e´s´c walcz ˛acej masy ludzko´sci. W jednej sekundzie znajdowali´smy si˛e w tym samym miejscu, w nast˛epnej rozdzielały nas niezmie- rzone eony. Ale widziałem ich. I oni mnie widzieli. I stałem si˛e ´swiadomy faktu, ˙ze wołaj ˛a do mnie, wzywaj ˛ac, bym nie walczył sam na własn ˛a r˛ek˛e, lecz poł ˛aczył si˛e z nimi we wspólnym wysiłku doprowadzenia bitwy do jakiego´s przyszłego rozstrzygni˛ecia i do uporz ˛adkowania chaosu. Jednak˙ze cała moja natura buntowała si˛e we mnie przeciw ich wezwaniom. Zbyt długo byłem pomiatany i upokarzany. Zbyt długo byłem bezbronn ˛a ofiar ˛a błyskawic. Dzi´s, oddany dzikiej rado´sci uje˙zd˙zania tam, gdzie dot ˛ad mnie uje˙z- d˙zano, chełpiłem si˛e moj ˛a pot˛eg ˛a. Nie dbałem o wspólny wysiłek, który mógł w konsekwencji doprowadzi´c do zawarcia pokoju. Pragn ˛ałem tylko, ˙zeby upaja- j ˛ace wirowanie i falowanie konfliktu szło jak furia pode mn ˛a, dosiadaj ˛acym jego grzbietu. Dawniej ujarzmiony i zakuty w kajdany ciemno´sci przez mojego wuja, dzi´s byłem wolny i byłem Mistrzem. Nic nie skłoni mnie do powtórnego zało˙ze- nia kajdanów. Rozpostarłem szeroko m ˛a władz˛e nad błyskawicami i poczułem, ˙ze władza ta staje si˛e coraz szersza i pot˛e˙zniejsza, i jeszcze szersza, i jeszcze pot˛e˙z- niejsza. Nagle znalazłem si˛e z powrotem w biurze Marka Torre. Mark przygl ˛adał mi si˛e z twarz ˛a nieruchom ˛a jak drewniana rze´zba. Liza tak˙ze spogl ˛adała z pobladł ˛a twarz ˛a w moim kierunku. A na wprost mnie siedział Padma i patrzył mi w oczy tak samo bez wyrazu jak poprzednio. — Nie — powiedział powoli. — Masz racj˛e, Tam. Nie przydasz si˛e nam do pomocy przy Encyklopedii. 22
Od strony Lizy dał si˛e słysze´c nikły d´zwi˛ek, ciche sapni˛ecie, niemal niesły- szalny krzyk bólu. Ale szybko zagłuszyło go chrz ˛akni˛ecie Marka Torre, przypo- minaj ˛ace pomruk ´smiertelnie rannego nied´zwiedzia, osaczonego, lecz ju˙z odwra- caj ˛acego si˛e, by powsta´c na tylne łapy i stan ˛a´c twarz ˛a w twarz ze swymi prze´sla- dowcami. — Nie przyda si˛e? — zapytał. Wyprostował si˛e za biurkiem i odwrócił do Padmy. Jego opuchni˛eta prawa dło´n opadła na stół ´sci´sni˛eta w du˙z ˛a, ziemi´scie szar ˛a pi˛e´s´c. — On musi si˛e przyda´c! Min˛eło ju˙z dwadzie´scia lat, odk ˛ad po raz ostatni kto´s co´s usłyszał w sali Katalogu — a ja si˛e starzej˛e! — Słyszał tylko głosy. Ale nie wzbudziło to w nim specjalnego entuzjazmu. Nic nie czułe´s, kiedy go dotkn ˛ałe´s — odrzekł Padma. Mówił z rezerw ˛a, przyci- szonym głosem, słowa wychodziły z jego ust jedno za drugim, jak ˙zołnierze na defiladzie. — A to dlatego, ˙ze jest pusty w ´srodku. Nie umie identyfikowa´c si˛e ze swoimi bli´znimi. Ma cały potrzebny mechanizm, ale brak mu empatii — nie ma doł ˛aczonego ´zródła zasilania. — Mo˙zesz go doprowadzi´c do porz ˛adku! Niech to szlag! — Głos starego czło- wieka rozbrzmiewał jak ko´scielne dzwony, lecz skrywał przy tym chrypliw ˛a, nie- mal płaczliw ˛a nut˛e. — Na Exotikach mo˙zesz go wyleczy´c! Padma potrz ˛asn ˛ał głow ˛a. — Nie — odparł. — Nikt nie jest mu w stanie pomóc oprócz niego samego. Nie jest chory ani kaleki. Nie zd ˛a˙zył si˛e tylko rozwin ˛a´c. Musiał kiedy´s za młodu odwróci´c si˛e od ludzi i zabł ˛adzi´c do ciemnej i odludnej doliny własnego umysłu. Z upływem lat dolina stawała si˛e coraz gł˛ebsza, ciemniejsza i w˛e˙zsza, a˙z doszło do tego, i˙z dzi´s oprócz niego nikt si˛e ju˙z w niej nie mo˙ze zmie´sci´c, by pomóc mu si˛e wydosta´c. ˙Zaden człowiek nie jest w stanie przeby´c tej doliny i pozosta´c przy ˙zyciu — by´c mo˙ze nawet on sam. Lecz dopóki tego nie uczyni i nie opu´sci jej drugim ko´ncem, nie nadaje si˛e ani dla ciebie, ani dla Encyklopedii, a wi˛ec i dla wszystkiego, co ona reprezentuje dla ludzi z Ziemi i sk ˛adin ˛ad. Nie tylko nie nadaje si˛e, ale nawet nie przyj ˛ałby od ciebie tej pracy, gdyby´s mu j ˛a ofiarowywał. Spójrz tylko na niego! Przez cały ten czas nacisk jego spojrzenia, powolny i jednostajny sposób wy- sławiania si˛e, przypominaj ˛acy wrzucanie kamyczków do spokojnej acz bezden- nej toni, trzymały mnie jak sparali˙zowanego, nawet wtedy gdy mówił o mnie jak o kim´s nieobecnym. Lecz ledwie przebrzmiały trzy ostatnie słowa, wywierany przez niego nacisk ustał i znów odnalazłem w sobie zdolno´s´c mówienia. — Zahipnotyzowałe´s mnie! — rzuciłem si˛e na niego. — Wcale ci nie dawałem zezwolenia, by mnie wprowadza´c w... ˙zeby mnie poddawa´c badaniu psychoana- litycznemu. Padma potrz ˛asn ˛ał głow ˛a. — Nikt ci˛e nie zahipnotyzował — odparł. — Po prostu otworzyłem ci okno 23
na twoj ˛a własn ˛a ´swiadomo´s´c wewn˛etrzn ˛a. I wcale ci˛e nie psychoanalizowałem. — Co to w takim razie było? — ust ˛apiłem, nagle pełen rozwagi. — Cokolwiek widziałe´s lub czułe´s — powiedział — była to twoja ´swiado- mo´s´c i uczucia, przetłumaczone na twoje własne symbole. A jak one wygl ˛adały, nie mam poj˛ecia... ani sposobu, by si˛e o tym przekona´c, je´sli sam mi o tym nie powiesz. — Jak w takim razie dowiedziałe´s si˛e tego, cokolwiek by to było, co pomogło ci podj ˛a´c decyzj˛e? — Od ciebie — odpowiedział. — Z twojego wygl ˛adu, zachowania, głosu, kiedy teraz do mnie mówisz. Z tuzina innych nie´swiadomych sygnałów. To one powiedziały mi wszystko. Istota ludzka porozumiewa si˛e całym swoim ciałem i jestestwem, nie tylko głosem czy wyrazem twarzy. — Nie wierz˛e w to! — wybuchn ˛ałem i wtem moja w´sciekło´s´c ostygła rów- nie nagle, jak powróciła mi rozwaga razem z prze´swiadczeniem, ˙ze z pewno´sci ˛a istniej ˛a jakie´s podstawy do tego, by mu nie wierzy´c, nawet je´sli w tej chwili nie mog˛e sobie ich uzmysłowi´c. — Nie wierz˛e w to — powtórzyłem, spokojniej ju˙z i chłodniej. — Za twoj ˛a decyzj ˛a z pewno´sci ˛a przemawia co´s wi˛ecej. — Tak — odpowiedział. — Rzeczywi´scie. Miałem mo˙zno´s´c sprawdzenia na miejscu archiwów. Twoje dane osobiste, tak jak dane ka˙zdego ˙zyj ˛acego obecnie Ziemianina, s ˛a ju˙z umieszczone w Encyklopedii. Przejrzałem je przed przyj´sciem. — Jeszcze — powiedziałem nieubłaganie, gdy˙z poczułem, ˙ze zmusiłem go do odwrotu. — Jest w tym jeszcze co´s wi˛ecej. Ja to widz˛e. Ja to wiem! — Tak — odparł Padma i cicho westchn ˛ał. — Przypuszczam, ˙ze zaszedłszy tak daleko, powiniene´s wiedzie´c. W ka˙zdym razie i tak wkrótce sam by´s si˛e domy- ´slił. — Podniósł wzrok, by spojrze´c mi prosto w oczy, lecz tym razem stwierdzi- łem, ˙ze mog˛e stawi´c mu czoło bez ˙zadnego poczucia ni˙zszo´sci. — Tak si˛e składa, Tam — powiedział — ˙ze jeste´s tym, kogo nazywamy Izolatem, rzadko spotykan ˛a sił ˛a kardynaln ˛a w postaci pojedynczego osobnika — sił ˛a kardynaln ˛a we wzor- cu ewolucyjnym społecze´nstwa ludzkiego, nie tylko na Ziemi, ale na wszystkich czternastu ´swiatach, na ich drodze ku przyszło´sci człowieka. Jeste´s człowiekiem obdarzonym przera˙zaj ˛ac ˛a zdolno´sci ˛a wpływania na ow ˛a przyszło´s´c — w kierunku dobrym lub złym. Przy tych słowach moje dłonie przypomniały sobie dotyk błyskawic. Z zapar- tym tchem czekałem, by usłysze´c co´s jeszcze. Lecz na tym sko´nczył. — I... — ponagliłem go wreszcie cierpko. — Nie ma ˙zadnego „I”. To ju˙z wszystko, co mo˙zna o tym powiedzie´c! Słysza- łe´s kiedy´s o ontogenetyce? Potrz ˛asn ˛ałem głow ˛a. — Tak si˛e nazywa jedna z naszych egzotycznych technik obliczeniowych — powiedział. — Mówi ˛ac w skrócie, istnieje ustawicznie rozwijaj ˛acy si˛e wzorzec zdarze´n, który obejmuje wszystkie ˙zyj ˛ace istoty ludzkie. Pragnienia i d ˛a˙zenia tych 24
jednostek determinuj ˛a w swojej masie kierunek wzrostu wzorca w przyszło´sci. Jednak˙ze, znów tylko jako jednostki, prawie wszyscy ludzie s ˛a bardziej przed- miotem oddziaływania, ni˙z sami oddziałuj ˛a efektywnie na wzorzec. Tu przerwał i spojrzał na mnie, jak gdyby pytaj ˛ac, czy nad ˛a˙zam za tokiem jego rozumowania. Nad ˛a˙załem — i to jak! Ale nie miałem zamiaru powiedzie´c mu o tym. — Mów dalej — poprosiłem. — Jedynie od czasu do czasu u rzadko spotykanych jednostek — kontynuował — stwierdzamy szczególn ˛a kombinacj˛e czynników osobowo´sci i pozycji jednost- ki we wzorcu, które razem wzi˛ete czyni ˛a je niewyobra˙zalnie bardziej efektyw- nymi ni˙z ich towarzysze. Gdy to si˛e zdarza, tak jak w twoim wypadku, mamy Izolata, osobowo´s´c kardynaln ˛a, kogo´s, kto ma wszelk ˛a swobod˛e oddziaływania na wzorzec, podczas gdy sam jest przedmiotem oddziaływania tylko w relatyw- nie małym stopniu. Znów si˛e zatrzymał. I tym razem skrzy˙zował ramiona. Tym gestem ostatecznie zako´nczył wykład, a ja odetchn ˛ałem gł˛eboko, by uspokoi´c rozszalałe serce. — A wi˛ec — powiedziałem — mam wszystkie te cechy, a mimo to nie chcecie wzi ˛a´c mnie do tego, do czego jestem wam potrzebny, cokolwiek by to było? — Mark chce, ˙zeby´s w ko´ncu przej ˛ał od niego, jako Nadzorca, budow˛e Ency- klopedii — powiedział Padma. — Podobnie jak my z Exotików. Gdy˙z Encyklo- pedia jest narz˛edziem, którego cel i zastosowanie po oddaniu do u˙zytku potrafi ˛a w pełni poj ˛a´c tylko nieliczne jednostki. A koncepcja ta mo˙ze by´c nieustannie tłu- maczona w ogólnie dost˛epnych kategoriach tylko przez jednostk˛e wyj ˛atkow ˛a. Bez Marka albo kogo´s do´n podobnego, kto by doprowadził jej budow˛e przynajmniej do punktu, w którym zostanie przeniesiona w przestrze´n kosmiczn ˛a, szary czło- wiek utraci wizj˛e mo˙zliwo´sci Encyklopedii po jej uko´nczeniu. Praca nad ni ˛a do- prowadzi do nieporozumie´n i frustracji. Najpierw zwolni tempo, potem wymknie si˛e spod kontroli, by w ko´ncu lec w gruzach. — Przerwał i spojrzał na mnie suro- wo. — Encyklopedia nigdy nie zostanie zbudowana — rzekł — je´sli nie znajdzie si˛e nast˛epca Marka. A bez niej człowiek zrodzony na Ziemi wymrze i zaniknie. A gdy ziemskiego człowieka zabraknie, ludzkie szczepy na innych planetach mo- g ˛a si˛e okaza´c niezdolne do ˙zycia. Ale nic z tych rzeczy ci˛e nie obchodzi, prawda? Gdy˙z to wła´snie ty nas nie potrzebujesz, a nie odwrotnie. Mierzył mnie przez cały pokój oczyma płon ˛acymi orzechowym ogniem. — Bo nie potrzebujesz nas — powtórzył wolno — prawda, Tam? Strz ˛asn ˛ałem z siebie ci˛e˙zar jego spojrzenia. Lecz w tej samej chwili zrozu- miałem, do czego zmierza, i przyznałem mu racj˛e. Przez mgnienie oka ujrzałem si˛e siedz ˛acego za konsolet ˛a, przykutego do niej poczuciem obowi ˛azku a˙z po kres swoich dni. Nie, nie potrzebowałem ani ich, ani ich posad w Encyklopedii czy gdziekolwiek indziej. Nie potrzebowałem nic z tych rzeczy. Czy˙z pracowałem tak ci˛e˙zko i długo, chc ˛ac uciec od Mathiasa, po to tylko, 25