Tłumaczyli Ewa i Dariusz Wojtczakowie
Dedykacja
Pomysł napisania Lwa Macedonii zrodził się na pewnej greckiej
wyspie, w cieniu zrujnowanego akropolu, pod murami fortecy
zbudowanej przez krzyżowców. Książka zaczęła się konkretyzować
w mojej głowie nad zatoczką, która podobno udzieliła schronienia
świętemu Pawłowi podczas jego podróży do Rzymu. Lindos na Rodos to
miejsce charakteryzujące się spokojnym pięknem i wielkim urokiem;
o mieszkańcach wyspy można powiedzieć dokładnie to samo.
Powieść dedykuję wszystkim tym wspaniałym ludziom, dzięki
którym moje podróże na Rodos wspominam z tak wielkim
sentymentem: Vasilisowi i Tsambice z baru „U Flory”, „Crispy’emu”,
„Jaxowi” oraz Kate i Alexowi.
A także Brianowi Gortonowi i jego uroczej żonie Kath, za dar „oczu”.
Podziękowania
Pragnę podziękować mojemu wydawcy – Lizie Reeves, redaktorce
Jean Maund oraz „testowym” czytelnikom tekstu: Valowi Gemmellowi,
Edith Graham, Tomowi Taylorowi i „młodemu Jimowi z Penguina”,
którzy skłonili mnie do gruntownego poprawienia powieści. Wyrażam
szczególne podziękowania dla mojego researchera, Stelli Graham,
która w poszukiwaniu źródłowej inspiracji do kolejnych wątków
powieści przejrzała dziesiątki opasłych tomów, a także dla Paula
Hendersona, który sprawdził rękopis pod kątem zgodności z faktami
i realiami historycznymi.
Przedmowa autora
Świat starożytnej Grecji huczał od zgiełku wojen, intryg i zdrad. Nie
istniał wówczas jeden grecki naród – kraj był podzielony na dziesiątki
polis, miast–państw, które nieustannie walczyły między sobą
o dominację.
Przez stulecia dwa największe z nich, Ateny i Sparta, toczyły na
lądzie i morzu wojny o prawo do miana hegemona Grecji. Zmieniali się
sprzymierzeńcy, wyrastały i upadały krótkotrwałe potęgi... Teby,
Korynt, Orchomenos, Plateje – całkowite zwycięstwo wciąż nie było
udziałem żadnej ze stron. Nike jest boginią kapryśną i raz w nadmiarze
obdarza swymi względami, innym razem wyraźnie ich skąpi.
Wewnątrzgreckie wojny z rozmysłem wspierała finansowo Persja,
obawiając się, że zjednoczona Hellada zapragnie podbić świat
i rozpocznie militarną ekspansję. Dzięki panującemu w Grecji chaosowi
Persowie bogacili się, ich cesarstwo sukcesywnie się powiększało
o nowe terytoria w Azji i Egipcie, potęgę zaś wyczuwało się w każdym
mieście cywilizowanego świata. Niemniej jednak bacznie śledzili
wydarzenia w Grecji, szczególnie że wcześniej dwukrotnie ją najechali
i dwukrotnie zostali sromotnie pobici.
Najpierw Ateńczycy wraz z wojskami sojuszniczymi zmiażdżyli
armię Dariusza na polach Maratonu.
Później syn Dariusza, Kserkses, zgromadził potężną jak na owe
czasy, bo liczącą ponad ćwierć miliona ludzi armię, by raz na zawsze
podbić Grecję. W Wąwozie Termopilskim drogę na wiele dni zablokował
im nieliczny oddział Spartan. Gdy w końcu Persowie ich pokonali, złupili
Ateny i zajęli sporą połać środkowej Grecji, lecz ostatecznie zostali
rozbici w dwóch rozstrzygających bitwach. Na lądzie pięć tysięcy
Spartan dowodzonych przez Pauzaniasza zadało poniżającą klęskę
perskiej armii, na morzu zaś ateński wódz Temistokles zdruzgotał
perską flotę pod Salaminą.
Od tego czasu Persja nie odważyła się już na otwartą napaść,
walcząc z potęgą grecką za pomocą intryg.
Wydarzenia szczegółowo opisane w Lwie Macedonii (czyli zajęcie
twierdzy Kadmei oraz bitwy: w Wąwozie Termopilskim, pod Leuktrami
i Herakleą Linkestis) zostały zaczerpnięte z przekazów historycznych,
a główne postaci – Parmenion, Ksenofont, Epaminondas i Filip
Macedoński – przemierzały kiedyś te starożytne góry i doliny,
podążając drogą honoru, lojalności i obowiązku.
Jednakże fabułę Lwa Macedonii stworzyłem od podstaw. Historia
niewiele mówi o Parmenionie. Nie ma przekonujących dowodów na to,
kim był: królem Pelagończyków, macedońskim podróżnikiem czy też
tesalskim najemnikiem.
Cóż, niezależnie od historycznej prawdy, mam nadzieję, że gdyby
mój bohater przeczytał tę opowieść o sobie, jego duszę zamieszkującą
niebiański Panteon Bohaterów niechybnie ogarnęłaby radość i duma.
David A. Gemmell Hastings, 1990
KSIĘGA PIERWSZA
Cudownymi ludźmi są Ateńczycy. Wybierają co roku dziesięciu
nowych dowódców. W całym moim życiu znałem tylko jednego
prawdziwego wodza – był nim Parmenion.
Filip II Macedoński
Wiosna 389 roku p.n.e.
Wszystko zaczęło się od niezdrowej fascynacji – pewnego dnia
Tamis zapragnęła poznać moment własnej śmierci. Od tej pory
intensywnie tropiła niezliczone ścieżki przyszłości i odkryła, że istnieje
wręcz nieograniczona liczba potencjalnych jutr. W niektórych umierała
z powodu choroby lub zarazy, w innych ginęła podczas napaści albo
w wyniku morderstwa. W jednej nawet zabiła się, spadając z konia,
chociaż zawsze nienawidziła jazdy konnej i nie wyobrażała sobie, by
kiedykolwiek mogła dosiąść którejś z tych znienawidzonych,
wstrętnych kopytnych bestii.
Podczas studiów nad dniem swojej śmierci odkryła istnienie
mrocznego towarzysza. Niezależnie od sposobu, w jaki umierała,
towarzyszył jej złowrogi cień. Natura owej istoty zaczęła ją dręczyć. Jak
to możliwe, że postać pojawiała się w każdej z tysięcy rozmaitych
przyszłości? Któregoś razu Tamis zaryzykowała i wybiegła myślą
jeszcze dalej: okazało się, że po jej śmierci mroczny cień rośnie w siłę.
W każdej potencjalnej przyszłości był silniejszy, emanujące zaś z niego
zło wręcz dotykalne. Uświadomiła też sobie z przerażeniem, że istota
stale śledzi jej poczynania.
Tamis była wszakże kobietą o ogromnej odwadze. Zapanowała nad
lękiem, uzbroiła się w męstwo, wybrała jedną ze ścieżek przyszłości
i ruszyła wprost do serca złowrogiego cienia. Przez cały czas czuła, że
moc Boga Mroku wżera się w jej duszę niczym kwas. Nie była w stanie
zbyt długo wytrzymać w tej przesyconej złem przyszłości i szybko
wróciła z powrotem do tymczasowego azylu namacalnej
teraźniejszości.
Wiedza, którą zyskała w trakcie tej duchowej podróży, stała się dla
niej straszliwym balastem. Stara kapłanka nie mogła się nią z nikim
podzielić, a dodatkowo przygnębiała ją świadomość, że sama umrze
w najbardziej krytycznym momencie – kiedy trzeba będzie rzucić
wyzwanie złu.
Modliła się wtedy mocniej niż kiedykolwiek, kierując swe myśli ku
bezmiarowi kosmosu. Początkowo jej umysł wypełniła ciemność,
później zalśniło w niej pojedyncze światełko, aż nagle Tamis zobaczyła
przed sobą ludzkie oblicze: pomarszczone, lecz silne, o jastrzębich
rysach i przenikliwych błękitnych oczach pod żelaznym hełmem. Twarz
szybko rozmyła się i zaczęła zanikać, po czym przeobraziła się
w chłopięcą buzię. A jednak oczy pozostały te same – przenikliwie
błękitne, usta zaś zacięte w grymasie wyrażającym determinację.
Tamis znała imię dziecka, nie wiedziała tylko, czy jest to imię zbawcy
czy też niszczyciela. Nie miała pewności, mogła jedynie mieć nadzieję.
A jednak imię huczało w jej głowie niczym narastające echo odległego
grzmotu.
Parmenion!
Sparta, lato 385 roku p.n.e.
Bezszelestnie wyłonili się z cienia i ruszyli ku chłopcu. Mieli
zakapturzone twarze, w rękach dzierżyli drewniane kije.
Parmenion rzucił się w lewo, lecz dwóch kolejnych napastników
zagrodziło mu drogę. Czyjś kij świsnął mu tuż obok głowy i musnął
ramię. Młodzieniec rąbnął pięścią w zamaskowaną twarz, potem skręcił
w prawo i pędem pognał ku ulicy Krańcowej. Gdy biegł w stronę
posągu Ateny, jej zimne, marmurowe oczy wpatrywały się w niego.
Dopadł podstawy pomnika i zaczął się nań gramolić, by ukryć za
kamiennymi nogami.
– Złaź! No chodź do nas! – skandowali prześladowcy. – Mamy dla
ciebie prezent, mieszańcu!
– W takim razie wejdźcie za mną i dajcie mi go – odwarknął. Pięciu
napastników ruszyło naprzód. Parmenion kopnął pierwszego w twarz,
odrzucając go w tył, niestety otrzymał uderzenie kijem w nogę i stracił
równowagę. Przeturlał się, silnym kopniakiem odepchnął przeciwnika,
po czym wyprostował się i przeskoczył nad grupą dręczycieli.
Wylądował na ulicy, z trudem utrzymując się na nogach. Ktoś rzucił
w jego kierunku kijem, trafiając go w łopatki. Młodzieniec zatoczył się
i upadł. W sekundę później agresorzy dopadli go i przygwoździli do
ziemi.
– Teraz cię mamy – odezwał się jeden z nich. Głos miał stłumiony
przez zasłaniający usta wełniany szal.
– Możesz zdjąć maskę, Gryllosie – syknął Parmenion. – Poznałem cię
po zapachu.
– Nie wygrasz jutrzejszego finału – rzucił twardo któryś
z pozostałych. – Rozumiesz? Nie powinni cię w ogóle dopuścić do
udziału w zawodach. Gry strategiczne są dla Spartan, a nie dla
mieszańców.
Parmenion rozluźnił napięte mięśnie i opuścił głowę, udając
pokonanego.
Wyczekał na odpowiedni moment, a wtedy błyskawicznie
wyswobodził ramiona, zerwał się na nogi i z półobrotu grzmotnął
Gryllosa pięścią w nos. Napastnicy rzucili się na niego, bezładnie
okładając go pięściami i kopiąc. Upadł na kolana. Gryllos odciągnął
jego głowę za włosy do tyłu, pozostali zaś ponownie unieruchomili mu
ramiona.
– Sam się o to prosiłeś – oświadczył Gryllos, po czym zamachnął się
i walnął go pięścią w szczękę. Ból był straszny i Parmenion osunął się
między napastników. Na jego ciało posypały się razy – krótkie, potężne
haki w brzuch i twarz.
Nie krzyczał.
„Nie czuję bólu – wmawiał sobie w myślach. – Ból nie... istnieje”.
– Co tam się dzieje?
– Nocne straże! – szepnął jeden z napastników. Puścili swoją ofiarę
i czmychnęli w boczną alejkę. Parmenion upadł na ulicę i skulił się
z bólu. Nad nim wznosiła się milcząca statua Ateny Przydrożnej. Kiedy
jęcząc, usiłował się podnieść, podbiegło do niego dwóch żołnierzy.
– Co ci się stało? – spytał pierwszy, chwytając go za ramię.
– Upadłem. – Parmenion strząsnął pomocną dłoń i wypluł krew.
– A tamci, jak przypuszczam, pomagali ci wstać – mruknął
z przekąsem mężczyzna. – Dlaczego zatem uciekli?
– Nie potrzebuję eskorty – odburknął.
Żołnierz z ciekawością spojrzał w jasnobłękitne oczy chłopca.
– Nadal czekają w alei – rzucił ściszonym głosem.
– Nie wątpię – odrzekł Parmenion – ale po raz drugi mnie nie
zaskoczą.
Kiedy żołnierze odeszli, głęboko zaczerpnął oddechu i wystartował
do biegu. Pędził jak wiatr. Skręcał w alejki – to w prawo, to w lewo –
lecz wyraźnie kierował się ku agorze. Przez jakiś czas słyszał za sobą
tupot nóg wrogów, potem jednak otoczyła go jedynie cisza miejskiej
nocy.
Zapewne oczekiwali, że wróci do koszar lub do domu swej matki,
więc postanowił udać się w inne miejsce. Przemknął przez opustoszałą
agorę i ruszył ku górującemu nad miastem akropolowi.
Zza posągu Ateny Przydrożnej wyłoniła się stara kobieta. Oświetliła
ją księżycowa poświata. Kobieta szła, opierając się na długiej lasce.
Nagle westchnęła i usadowiła się na marmurowym siedzisku. Jej ciało
było znużone, umysł zaś przeniknięty smutkiem.
– Przykro mi, Parmenionie – powiedziała. – Jesteś wprawdzie silny,
lecz muszę cię jeszcze bardziej zahartować. Będziesz twardy niczym
żelazo. Masz przecież misję do spełnienia. Takie jest twoje
przeznaczenie.
Pomyślała o innych chłopcach z koszar. Jak łatwo w nich wzbudzić
nienawiść do mieszańca! Wystarczyło jedno proste zaklęcie.
Wyleczenie czyraka wymaga więcej energii niż zachęta do nienawiści.
Myśl była niepokojąca i Tamis zadrżała.
Podniosła wzrok na statuę. Atena spoglądała na nią z góry ślepymi
marmurowymi oczyma.
– Nie bądź taka harda – szepnęła Tamis. – Znam twoje prawdziwe
imię, kamienna kobieto. Znam twoje słabostki i twoje pragnienia. Mam
też więcej władzy niż ty.
Wstała.
W pamięci mignęła jej twarz. Mimo zaklęcia, Parmenion wciąż miał
jednego przyjaciela, chłopca odpornego na rozkaz nienawiści. Chociaż
jego istnienie nie sprzyjało planom Tamis, myśl o tym młodzieńcu
osobliwie ją pocieszyła.
– Słodki Hermiasie – szepnęła z nostalgią. – Gdyby wszyscy
mężczyźni byli do ciebie podobni, nie miałabym na tym świecie
kompletnie nic do roboty.
Parmenion siedział na skale, czekając na świt. Z głodu burczało mu
w brzuchu, ale szczękę miał zbyt obolałą, by zjeść czerstwy chleb,
który oszczędził z wczorajszego śniadania. Słońce wstawało powoli
ponad poczerwieniałymi od jego promieni wzgórzami Parnon, wody
rzeki Eurotas iskrzyły się i migotliwie falowały. Parmenion poczuł ciepłe
słońce na umięśnionym ciele i mimowolnie zadrżał. Spartański trening
nauczył młodego człowieka ignorować ból, a także zamykać umysł
przed nieprzyjemnym chłodem czy gorącem. Opanował już tę trudną
sztukę i nagłe uczucie ciepła na skórze przypomniało mu po prostu, jak
wielkie zimno odczuwał owej długiej nocy, skrywając się na
świątynnym wzgórzu nad miastem.
Posąg Zeusa, Ojca Niebios – wysoki na dwanaście stóp,
majestatyczny i brodaty – spoglądał z góry ku zachodowi, jak gdyby
pan bogów i ludzi studiował zbocze góry Ilias. Parmenion kolejny raz
zadrżał i ostrożnie ugryzł kęs ciemnego chleba. Stłumił jęk, gdyż każdy
ruch szczęk powodował ostry ból. Cios Gryllosa był naprawdę potężny.
Chłopiec delikatnie obmacał sobie palcami zęby; jeden wyraźnie się
ruszał. Oderwał mały kawałek chleba, wcisnął go pod prawy policzek
i zaczął powoli żuć. Po zakończeniu skromnego posiłku wstał. Bolała go
cała lewa strona ciała. Uniósł chiton i obejrzał poobijane miejsca.
Dostrzegł fioletowe siniaki i krew nad biodrem.
Przeciągnął się i zamarł, usłyszał bowiem kroki na górskiej ścieżce.
Szybko obiegł marmurową świątynię Muz, przykucnął przy ścianie
i czekał na nieproszonych gości. Serce szaleńczo łomotało mu w piersi.
Podniósł odprysk popękanego marmuru o krawędzi wąskiej jak ostrze
topora. Jeśli ponownie go zaatakują, nie sprzeda tanio skóry! Ktoś
zginie!
Nagle zauważył przybysza – szczupłego chłopca w błękitnej tunice.
Młodzieniec miał ciemne, kręcone włosy i gęste brwi. Parmenion
rozpoznał swego przyjaciela Hermiasa i poczuł ogromną ulgę. Upuścił
kamień i ze znużeniem wstał. Hermias zobaczywszy go, podbiegł
i serdecznie uściskał.
– Och, Savro, mój przyjacielu, ileż jeszcze musisz wycierpieć?
Parmenion zmusił się do uśmiechu.
– Dzisiaj moje cierpienie się skończy. Być może.
– Tak, ale tylko wówczas, gdy przegrasz. Musisz przegrać, Savro!
W przeciwnym razie oni mogą się posunąć nawet do morderstwa.
Naprawdę, boję się, że cię zabiją! – Hermias wpatrywał się wyczekująco
w jasnobłękitne oczy przyjaciela, ale nie zobaczył w nich ani śladu
gotowości do kompromisu.
– No cóż, zdaje mi się, że mimo to nie zamierzasz przegrać. Zgadza
się? – spytał ze smutkiem.
Parmenion wzruszył ramionami.
– Kto wie, być może przegram... Jeśli Leonidas jest zdolniejszy, niż
sądzę... Sędziowie pewnie będą stronniczy...
– Oczywiście, że będą go faworyzować. Gryllos twierdzi, że sam
Agezylaos przyjdzie popatrzeć... Sądzisz, że sędziowie poniżą
królewskiego bratanka?
Parmenion położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
– O co się tedy martwisz? Przegram, to przegram. Widać los tak
chce. Ale za nic się nie podłożę.
Hermias usiadł na stopach posągu Zeusa i wyjął dwa jabłka z sakwy
na biodrze. Jedno podał Parmenionowi, który anemicznie wgryzł się
w owoc.
– Dlaczego jesteś taki uparty? – spytał Hermias. – Czy powodem
owego uporu jest macedońska krew płynąca w twoich żyłach?
– A może właśnie spartańska krew, przyjacielu? Żadna z tych dwu
nacji nie słynie z ustępstw.
– Nie chciałem cię obrazić, Savro. Wiesz o tym.
– Tak, wierzę ci. Nie ty – mruknął Parmenion, biorąc Hermiasa za
rękę. – Ale zastanów się... Nazywacie mnie Savrą, czyli jaszczurką...
Czy tak jak inni nie myślisz o mnie jako o mieszańcu? Czy w myślach
nie nazywasz mnie półbarbarzyńcą?
Hermias odsunął się, a na jego twarzy pojawiło się przygnębienie.
– Ależ jesteś moim przyjacielem – zaprotestował słabo.
– Nie o to mi chodzi, Hermiasie. Zresztą, nie odpowiedziałeś na
moje pytanie. Nie jesteś w stanie walczyć ze swoją naturą. Jesteś, kim
jesteś... Spartaninem czystej krwi, pochodzisz z rodu bohaterów, twoi
przodkowie walczyli pod Termopilami. Twój ojciec maszerował
z Lizanderem i nigdy nie poznał słowa „klęska”. Prawdopodobnie masz
przyjaciół wśród helotów i klas niższych. A przecież... uważasz ich
jedynie za niewolników.
Twój ojciec także był odważnym spartańskim wojownikiem, który
zginął w bitwie, bo nie uchylił się przed walką – upierał się Hermias. –
Również jesteś Spartaninem.
– Lecz mam macedońską matkę. – Parmenion zdjął tunikę, krzywiąc
się przy podnoszeniu obolałego ramienia ponad głową. Szczupłe ciało
miał upstrzone sińcami i rozcięciami, a prawe kolano spuchnięte. Jego
kanciasta twarz także była posiniaczona, prawe oko tak napuchło, że
niewiele nim widział. – To właśnie są symboliczne atrybuty mojej
macedońskiej krwi. Zabrano mnie z rodzinnego domu, gdy miałem
siedem lat. Od tamtej chwili ciało stale mam poranione.
– A myślisz, że ze mną jest inaczej, też mam sporo siniaków –
przerwał mu Hermias. – Każdy spartański chłopiec musi swoje
przecierpieć, na tym polega spartańskie wychowanie, dzięki któremu
wyrastamy na wybitnych wojowników. Rozumiem cię wszakże, Sav...
Parmenionie. Wydaje ci się, że młody Leonidas cię nienawidzi,
a Leonidas to potężny wróg. Mógłbyś pójść do niego i porozmawiać,
złożyć mu wyrazy szacunku. Wtedy twoja zła passa raz na zawsze by
się skończyła.
– Nigdy! Zresztą, wyśmiałby mnie i wyrzucił na ulicę.
– Tak, prawdopodobnie tak właśnie by postąpił. Ale na pewno nikt
by cię już później nie pobił.
– Zrobiłbyś to, gdybyś był na moim miejscu?
– Nie.
– Dlaczego zatem ja miałbym to uczynić?! – syknął Parmenion,
wpijając się jasnymi oczyma w twarz przyjaciela.
Hermias westchnął.
– Surowo mnie osądzasz, mój drogi. Chyba jednak masz rację.
Kocham cię jak brata, lecz nie uważam cię za pełnoprawnego
Spartanina. Wmawiam sobie, że powinienem, lecz serce mówi mi...
– Sam widzisz! Nie dziw się więc, że inni... ci, którzy nie są moimi
przyjaciółmi... nie potrafią mnie zaakceptować.
– Daj nam trochę czasu... nam wszystkim. Wiedz jedno – dodał
łagodnie Hermias – cokolwiek postanowisz, będę stać u twego boku.
– Nigdy w to nie wątpiłem. Nazywaj mnie dalej Savro... Od ciebie
zniosę wszystko.
– Wierzę w twoje zwycięstwo. I dodatkowo pomodlę się o nie do
Ateny Przydrożnej – oświadczył z uśmiechem. – Chcesz, żebym z tobą
został?
– Nie, nie, dziękuję ci. Posiedzę sobie jeszcze kilka minut z ojcem
Zeusem. Porozmyślam, pomodlę się. Spotkamy się w domu Ksenofonta
o trzeciej po południu. Wtedy rozpoczynają się zawody.
Hermias skinął głową i odszedł. Parmenion obserwował go przez
chwilę, Potem skupił uwagę na budzącym się mieście.
Sparta. Ojczyzna bohaterów, miejsce narodzin najlepszych
wojowników, jacy kiedykolwiek chodzili po zielonej ziemi. Stąd, mniej
niż stulecie temu, legendarny król Leonidas, „władca mieczy”, wyruszył
z trzystoma spartiatami i siedmioma setkami helotów do Wąwozu
Termopilskiego, gdzie ta garstka wojowników nieustraszenie stawiła
czoło perskiej armii liczącej ponad ćwierć miliona ludzi.
Spartanie utrzymywali się przez kilka dni, krwawo odpierając ataki
nieprzyjaciela, aż w końcu perski król Kserkses wysłał przeciwko nim
swoich Nieśmiertelnych – dziesięć tysięcy najznakomitszych
wojowników, jakich Persja zdołała zgromadzić ze swego wielkiego
cesarstwa. Spartanie wręcz upokorzyli Persów, dziesiątkując te
doskonale wyszkolone elitarne korpusy. Parmenion czuł, jak rośnie mu
serce w piersi, gdy wyobrażał sobie szeregi chmurnookich rosłych
mężczyzn w pełnych, zakrywających całe twarze spiżowych hełmach,
purpurowych płaszczach i z lśniącymi od krwi mieczami w dłoniach.
Miecze trzystu Spartan złamały potęgę Persji – światową potęgę!
Zwrócił wzrok ku południowemu wschodowi, gdzie stał – z tego
miejsca niewidoczny – pomnik zabitego pod Termopilami króla.
Spartanie, zdradzeni przez pewnego Greka, zostali zaatakowani
z dwóch stron naraz i wybici do nogi. Dowiedzieli się wprawdzie
wcześniej o zdradzie i dowódcy sojuszniczych wojsk greckich namawiali
Leonidasa, by póki czas wyprowadził swoich wojowników z wąwozu.
Odpowiedź króla na zawsze pozostała w sercach wszystkich
mieszkańców Sparty: „Spartanin powraca z bitwy z tarczą... lub na
tarczy. Nie wycofamy się”. Parmenion uważał za ironię losu fakt, że
jego osobisty najgorszy wróg jest spokrewniony z największym
spartańskim bohaterem i nosi to samo imię. Czasami zastanawiał się,
czy król Leonidas był równie okrutny jak jego młodziutki imiennik. Miał
nadzieję, że nie.
Parmenion wspiął się na najwyższy punkt akropolu i spojrzał na
miasto, które otaczało wzgórze. Mieszkało tutaj niecałe trzydzieści
tysięcy ludzi, a jednak szanowano ich wszędzie – od Arkadii aż po Azję
Mniejszą, od Aten po Ilirię. Spartańskiej armii nigdy nie pobił
w otwartym boju nieprzyjaciel o równych siłach. Spartański piechur –
hoplita, był wart trzech Ateńczyków, pięciu Tebańczyków, dziesięciu
Koryntian i dwudziestu Persów. Tę skalę porównawczą od lat
nauczyciele wbijali do głów tutejszym dzieciom i przypominali z dumą
i wyższością.
Macedończyków w ogóle nie brano pod uwagę przy tych
porównaniach. Ledwo uważani za Greków, byli nazywani
niezdyscyplinowanymi barbarzyńcami. Mówiło się, że to zamieszkujące
górzystą krainę plemię posiada tylko tyle kultury, ile podpatrzyło
u innych Hellenów.
– Jestem Spartaninem – oświadczył głośno Parmenion. – Nie jestem
Macedończykiem.
Posąg Zeusa nadal przyglądał się odległej górze Ilias i własne słowa
wydały się młodzieńcowi pustą przechwałką. Westchnął, przypominając
sobie rozmowę z Hermiasem sprzed kilku minut.
„Surowo mnie osądzasz, Parmenionie. Chyba jednak masz rację.
Kocham cię jak brata, lecz nie uważam cię za pełnoprawnego
Spartanina. Wmawiam sobie, że powinienem, lecz serce mówi mi...”
„Sam widzisz! Nie dziw się więc, że inni... ci, którzy nie są moimi
przyjaciółmi... nie potrafią mnie zaakceptować”.
Już we wczesnym dzieciństwie Parmenion doświadczał czasem
szykan ze strony rówieśników. Jednak odkąd ukończył lat siedem (w
tym wieku wszystkich spartańskich chłopców odbierano rodzicom
i przenoszono do koszar, gdzie szkolono ich na żołnierzy), cierpiał
prawdziwe katusze z powodu swej mieszanej krwi. Szczególnie
prześladował go właśnie Leonidas, który otrzymał imię na cześć
sławnego króla. Zaczęło się od szyderczych żądań, by Parmenion klękał
przed nim, tak jak winien to czynić każdy niewolnik. Parmenion rzucił
się z pięściami na starszego i wyższego chłopca. Leonidas pobił go
wtedy dotkliwie... i jeszcze wiele razy od tamtej pory. Co gorsza,
pochodził z doskonałej rodziny spartiackiej i wielu chłopców z koszar
Likurga zabiegało o jego przychylność. Parmenion stał się wyrzutkiem,
którego szczuli i nienawidzili wszyscy z wyjątkiem Hermiasa. Leonidas
nie próbował zaszkodzić Hermiasowi, ponieważ był on synem Parnasa,
przyjaciela króla.
Przez osiem lat Parmenion cierpliwie znosił razy i zniewagi
w przekonaniu, że pewnego dnia wszyscy spojrzą na niego jak na brata
Spartanina. Dziś miała nadejść jego godzina triumfu. Już odniósł
niewyobrażalny sukces, gdyż przeszedł kolejne etapy gry strategicznej
i dotarł do samego finału. A w finale na kogo trafił? Właśnie na
Leonidasa.
Wiedział, że zwycięstwo – przed czym ostrzegał go Hermias –
sprowokuje jego rówieśników do jeszcze okrutniejszych prześladowań,
a jednak nie zamierzał się poddać. Pragnął wygrać. Każdego roku gra
strategiczna stanowiła najważniejszą datę w kalendarzu młodych
wojowników szkolących się w koszarach Sparty. Zwycięzcy nakładano
uroczyście laurowy wieniec i wręczano buławę zwycięstwa. Nazywano
go odtąd strategosem, czyli wodzem!
W grze brały udział dwie armie ustawione naprzeciwko siebie, zaś
uczestnicy pojedynku przyjmowali rolę dowódców – wydawali rozkazy,
wybierając szyk bitewny i przemieszczając poszczególne formacje.
Armie składały się z rzeźbionych drewnianych żołnierzyków; bitwa była
bezkrwawa i nikt w niej nie ginął, ale stanowiła najważniejszy test
strategicznych talentów przed rzeczywistym bojem. O liczbie ofiar
decydowało dwóch sędziów, którzy rzucali kostki z cyframi.
Parmenion podniósł patyk i wyrysował na piasku prostokąt
przedstawiajmy spartańską falangę – ponad tysiąc wojowników
z ustawionymi pionowo tarczami i przygotowanymi do rzutu
włóczniami. Falanga stanowiła główną siłę w grze, znaczenie
rozmieszczanej na skrzydłach konnicy było drugorzędne. Po prawej
stronie głównej formacji Parmenion wyrysował drugi prostokąt: tu
stanęli skiritajowie, spartańscy wasale, którzy zawsze walczyli obok
swych panów. Tych dzielnych mężczyzn, twardych i nieustępliwych,
nigdy nie przeznaczano do głównego natarcia i nie pozwalano im
odgrywać ważniejszej roli w bitwie. Nie byli Spartanami, przeto
traktowano ich niemal jak podludzi.
Tak wyglądała armia Parmeniona: trzy tysiące ludzi – spartańska
piechota, jazda i skiritajowie w odwodzie. Leonidas będzie dowodził
identyczną siłą.
Zamknął oczy i przypomniał sobie finał z poprzedniego roku, który
rozgrywał się w koszarach Menelaosa. Bitwa trwała dwie godziny.
Parmenion znudził się na długo przed jej zakończeniem i poszedł na
agorę. To była wojna na wyczerpanie, przeciwne falangi gwałtownie się
ścierały. Sędziowie rzucali kostki i ustalali straty w żołnierzach, aż
w końcu biała armia zgniotła czerwoną.
Zdaniem Parmeniona, rozgrywka była prostacka. Na końcu
zwycięzcy pozostało mniej niż stu ludzi. Cóż jest dobrego w takiej
wygranej? W realnym życiu trudno byłoby nazwać tę bitwę
zwycięstwem.
Prawdziwie zwycięską batalię należy przeprowadzić zupełnie
inaczej.
I dzisiaj tak właśnie się stanie, Parmenion był co do tego absolutnie
przekonany. Nawet jeśli przegra, jego plan zostanie zapamiętany przez
wszystkich. Powoli zaczął nakreślać ruchy poszczególnych formacji.
Rozmyślał i planował. Nie mógł się jednak w pełni skupić, przypomniał
sobie bowiem wielki wyścig sprzed trzech tygodni. Taktycznie go
zaplanował, ostro się do niego przygotowywał i marzył o zwycięskim
wieńcu laurowym na czole.
Sto pięćdziesiąt stadionów [Stadion – w starożytnej Grecji miara długości, ok. 180 m.]
pod wyczerpującym letnim słońcem, po wzgórzach, pokrytych piargiem
stokach gór Parnon... Obolałe nogi, obolałe płuca. Wszyscy młodzi
spartańscy mężczyźni w jednym wielkim wyścigu, ostatecznym
sprawdzianie młodzieńczej wytrzymałości i odwagi.
Parmenion zdystansował wszystkich – Leonidasa, Nestosa,
Hermiasa, Learchosa i najszybszych reprezentantów innych koszar.
Wdychali kurz, który unosił się spod jego stóp i z całych sił starali się
go dogonić. Leonidas biegł lepiej od pozostałych, nieubłaganie depcząc
mu po piętach, lecz po stu stadionach nawet on osłabł.
Na finiszu Parmenion jeszcze przyspieszył, zachował bowiem resztki
energii na sprint w kierunku agory, na której czekał król z laurem
zwycięstwa.
Na rogatkach miasta wszakże – gdy już kusił go widok białych
domów – Parmenion dostrzegł starego człowieka, który ciągnął wózek
Aleją Żołnierską na skraju gaju oliwnego. Nagle z przerażeniem
zauważył, że odpadło prawe koło i wózek przewrócił się w piach.
Parmenion zwolnił. Starzec starał się uwolnić z paska wbijającego mu
się w kikut prawego ramienia. Wyraźnie uwiązł w rzemieniu łączącym
go z leżącym wózkiem. Parmenion oderwał wzrok od scenki i pobiegł
dalej.
– Pomóż mi, chłopcze! – zawołał za nim mężczyzna. Młodzieniec
zwolnił i obejrzał się. Leonidas biegł daleko za nim, jeszcze
niewidoczny. Parmenion usiłował obliczyć, jaką ma przewagę.
Z przekleństwem na ustach zbiegł ze stoku i ukląkł przy kole. Było
pęknięte, mimo to młodziutki Spartanin spróbował je podnieść i założyć
z powrotem na ośkę. Utrzymało się zaledwie przez chwilę, po czym
rozprysło na mnóstwo kawałków. Starzec upadł na ziemię obok
zniszczonego wózka. Parmenion spojrzał mu w oczy: odkrył w nich ból,
poczucie klęski i przygnębienie. Dostrzegł też, że tunika mężczyzny
jest poprzecierana, a kolory dawno spłowiały od zimowych deszczów
i letniego słońca. Podeszwy jego sandałów były cienkie niczym
pergamin.
– Dokąd idziesz? – spytał starego.
– Mój syn mieszka w osadzie odległej o godzinę drogi stąd – odparł
tamten, wskazując na południe. Chłopiec zerknął na pomarszczoną
skórę ramienia mężczyzny, zauważając mnóstwo blizn po cięciach
miecza. Starych blizn.
– Jesteś Spartaninem? – spytał.
– Skiritajem – odparł tamten.
Parmenion zamarł i tępo zapatrzył się na wózek. Był załadowany
garnkami i dzbankami, kilkoma starymi kocami oraz napierśnikiem
i hełmem w stylu, który młodzieniec widywał jedynie na wazonach
i malowidłach ściennych.
– Pomogę ci wrócić do domu – oznajmił w końcu.
– Był czas, chłopcze, kiedy nie potrzebowałem niczyjej pomocy.
Wiem. Chodź. Dźwignę oś, a ty – jeśli możesz – kieruj i pchaj.
Parmenion podniósł oczy na odgłos tupoczących stóp. Leonidas pędził
już wierzchołkiem wzgórza; nie patrzył w dół. Przełknąwszy
rozczarowanie, młodzian chwycił ośkę i podniósł wózek do pionu.
Starzec zajął miejsce przy uchwycie i dwóch piechurów ruszyło powoli
na południe.
Gdy Parmenion wreszcie przebiegł przez bramę, zapadł już
zmierzch. Powitało go wielu młodych towarzyszy z koszar.
– Co się stało, mieszańcu? Zgubiłeś się? – syknął z pogardą któryś.
– Bardziej prawdopodobne, że położył się gdzieś i zdrzemnął –
zadrwił inny. – Nie ma wytrwałości w tych mieszańcach.
– Ostatni! Ostatni! Ostatni! – skandowali młodzieńcy, gdy
Parmenion dobiegł do agory, gdzie Lepidos, nauczyciel z jego koszar,
czekał, by policzyć swoich podopiecznych.
– Co ci się przydarzyło, na Hadesa? – spytał stary żołnierz. – Koszary
Likurga miały dziś szansę wygrać. Skończyliśmy na szóstym. Dzięki
tobie.
Parmenion milczał. Cóż miał odpowiedzieć?
Ale to była przeszłość, a przeszłość się już nie liczyła. Zgłodniały
młodzieniec minął agorę i ruszył ulicą Krańcową w stronę koszar.
W kantynie stanął w kolejce wraz z innymi efebami z Likurga, a później
usiadł samotnie przed miską gęstej zupy i kromką czarnego chleba.
Nikt się do niego nie odzywał. Leonidas siedział po drugiej stronie sali
wraz z Gryllosem i tuzinem innych; udawali, że nie zauważają
Parmeniona.
Zjadł posiłek, a później z przyjemnym uczuciem pełnego żołądka
opuścił koszary i podążył do małego domku swej matki. Znalazł ją na
dziedzińcu, w świetle słońca. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Była
boleśnie chuda, oczy miała zapadnięte. Dotknął jej ramienia
i pocałował ją lekko. Jego wargi wyczuły kości pod suchą, naprężoną
skórą.
– Dobrze jadasz? – spytał ją.
– Nie mam apetytu – wyszeptała. – Lecz słońce mi służy. Dzięki
niemu czuję, że żyję. – Przyniósł jej puchar wody i usiadł obok na
kamiennej ławie. – Startujesz dziś w finale?
– Tak.
Pokiwała głową i kosmyk ciemnych włosów opadł jej na czoło.
Parmenion odgarnął jej włosy i przygładził.
– Jesteś rozpalona. Powinnaś wejść do środka.
– Później. Masz posiniaczoną twarz?
– Upadłem podczas wyścigu. Niezdara ze mnie. Jak się czujesz?
– Zmęczona, mój synu. Bardzo zmęczona. Czy król przybędzie do
domu Ksenofonta, by obserwować twoje zwycięstwo?
– Podobno przyjdzie... ale może nie wygram.
– Może. I tak jestem z ciebie bardzo dumna. Wiem, że zrobisz, co
w twojej mocy, by zwyciężyć. To mi wystarczy. Nadal cieszysz się
mirem wśród chłopców?
– Tak.
– Twój ojciec cieszyłby się. Też był bardzo lubiany. Nigdy wszakże
nie dotarł do finału gry strategicznej. Tak jak ja, byłby z ciebie bardzo
dumny.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Może przyniosę ci trochę
jedzenia? – Parmenion wziął matkę za rękę i ścisnął ją mocno, pragnąc
przelać w wątłą kończynę nieco swej siły.
– Niczego nie potrzebuję. Wiesz, ostatnimi czasy sporo myślę
o Macedonii, o jej lasach i dolinach. Ciągle śnię o pasącym się na stoku
białym koniu. Siedzę w polu i koń podchodzi do mnie. Mam ogromną
ochotę pojeździć na nim. Poczuć wiatr na twarzy, jego szept w moich
włosach. To rosły rumak o zgrabnej szyi. Zawsze jednak budzę się,
zanim do mnie dotrze.
Koń to dobry omen – zauważył Parmenion. – Pozwól, że pomogę ci
wejść do środka. Przyprowadzę Reę. Niech ci ugotuje posiłek. Musisz
jeść, matko, w przeciwnym razie nigdy nie odzyskasz sił.
– Nie, nie. Chcę tu chwilę posiedzieć. Może się zdrzemnę. Przyjdź do
mnie po skończonej grze. Opowiesz mi wszystko.
Przez jakiś czas siedział z nią, lecz matka złożyła głowę na wytartej
poduszce i zasnęła. Wrócił do domu, zmył kurz z ciała i uczesał ciemne
włosy. Następnie włożył czysty chiton i drugą parę sandałów. Chiton
nie był haftowany i do tego już na niego za mały; ledwo sięgał mu do
połowy ud. Parmenion poczuł się jak helota, niewolnik, którym wszyscy
pogardzają.
Poszedł do sąsiedniego domu i zastukał lekko w drzwi. Otworzyła
mu niska rudowłosa kobieta, uśmiechając się na jego widok.
– Zajdę do niej – obiecała, zanim zdążył się odezwać.
– Nie sądzę, żeby ostatnio coś jadła – zauważył zatroskany
Parmenion. – Chudnie z każdym dniem.
– Można się było tego spodziewać – szepnęła Rea smutnym głosem.
– Nie! – zawołał młodzieniec. – Jest lato, jej stan się poprawi. Wiem
to. Nie czekając na odpowiedź sąsiadki, pognał z powrotem w kierunku
koszar, minął je i ruszył ulicą Krańcową do domu Ksenofonta.
W dniu gry wódz obudził się wcześnie. Słońce dopiero co rozjaśniło
wschodnie szczyty, długie cienkie promienie światła przebijały się
przez wypaczone okiennice jego sypialni. Ksenofont przeturlał się na
bok i jęknął. Zawsze lubił kolacje z królem, lecz – co życie nazbyt
często mu wypominało – za wszystkie przyjemności trzeba kiedyś
zapłacić. W głowie mu łomotało i nachodziły go mdłości. Zrobił potężny
wdech i usiadł, odrzucając cienką pościel. Popatrzył na swój tors.
Mięśnie brzucha miał wydatne i mocne, szczególnie jak na swoje
czterdzieści siedem lat; całe ciało opalone na jasnobrązowo od
częstych ćwiczeń nago we wczesnoporannym słońcu.
Wstał i przeciągnął się przed spiżowym lustrem. Wzrok wodza nie
miał już w sobie młodzieńczej żywości i Ksenofont był zmuszony
przyjrzeć się dokładniej swemu odbiciu, zanim z niechęcią dostrzegł
niewielką obwisłość skóry pod błękitnymi oczyma i pasemka srebra
w złotych włosach. Nienawidził starości i bał się dnia, w którym
kochanki zaczną przychodzić do niego z obowiązku albo dla pieniędzy
zamiast z pożądania.
Młoda osóbka z ostatniej nocy była nim szczerze zauroczona, lecz
przede wszystkim chciał, by widziano w nim Ksenofonta – bohatera
marszu nad morze, zbuntowanego Ateńczyka okrzykniętego jednym
z największych wodzów swojej epoki. Na tę pocieszającą myśl
zachichotał i odwrócił się od lustra. Otworzył okiennice, poczuł liźnięcie
promieni na skórze i ponownie usiadł na twardym łóżku.
Marsz nad morze – rok sławy. „Przeznaczenie, wola Ateny czy może
ślepe szczęście?”, zastanowił się. Próżne dociekania, wszak człowiek
nigdy nie może być pewny, co tak naprawdę kieruje jego losem.
Ksenofont wyjrzał przez okno. Słońce prażyło, niebo było
bezchmurne, tak samo jak owego dnia pod Kunaksą, kiedy Cyrus
walczył ze starszym bratem o tron. Wówczas to wszystkie marzenia
i wyznawane przez ateńskiego wodza wartości zostały poddane ciężkiej
próbie.
Zapatrzył się przed siebie, zapominając o zdarzeniach dzisiejszego
dnia, i skupił umysł na mrocznych korytarzach pamięci. Cyrus,
przystojny niczym Apollin i dorównujący odwagą Heraklesowi,
poprowadził swoje wojska do Persji, by stoczyć batalię o koronę, która
mu się prawnie należała. Ksenofont wierzył, że nie mogą tej bitwy
przegrać, ponieważ bogowie zawsze faworyzują sprawiedliwych.
A wróg, chociaż posiadał przewagę liczebną, nie miał po swojej stronie
ani strategicznych talentów, ani męstwa niezbędnego do pokonania
greckich najemników, którzy kochali Cyrusa. Zatem – wynik bitwy był
sprawą przesądzoną jeszcze przed jej rozpoczęciem.
Dwie armie spotkały się w pobliżu wioski Kunaksa. Ksenofont był
wtedy młodszym oficerem podległym proksenosowi [(gr.) – obywatel pełniący
obowiązki bliskie zadaniom dzisiejszego konsula.] i zapamiętał nagły przypływ strachu,
który poczuł na widok nieprzebranych szeregów nieprzyjacielskich
ciągnących się aż po horyzont. Polecił swoim ludziom, by ustawili się
w zwartej formacji i oczekiwali na dalsze rozkazy. Persowie podnieśli
wielką wrzawę, uderzając trzonkami włóczni o tarcze, podczas gdy
Grecy stali w milczeniu. Cyrus przejechał galopem na swoim rumaku
wzdłuż pierwszej linii, krzycząc: „Dla bogów i sławy!” Greckie falangi
odważnie zaatakowały znacznie przewyższającą je liczebnie perską
armię, której szyk błyskawicznie się rozpękł, a część żołnierzy w panice
zaczęła pierzchać na wszystkie strony. Wtedy Cyrus (który wyglądał na
białym wierzchowcu jak bóg) poprowadził szalony szturm na środkową
formację wroga i przegonił swego zdradzieckiego brata – króla
Artakserksesa – z pola walki. Chwała zwycięzcom! Przeznaczenie się
wypełniło!
Ksenofont zadrżał, podszedł do okna i niewidząco zagapił się na
Spartę. Nie dostrzegał wszakże miejskich dachów, lecz refleksy słońca
połyskujące na koniuszkach lanc, w głowie zaś huczały mu wrzaski
umierających wojowników i kakofoniczny szczęk mieczy o tarcze. Nie
mógł oderwać myśli od Kunaksy, przed oczyma jak żywy stanął mu
obraz szturmu, w którym czterorzędowa grecka falanga rozgromiła
wojska barbarzyńców.
Zwyciężyli. Zwyciężyła sprawiedliwość, spełniły się przewidywania
wszystkich ludzi o godnych duszach i czystych sercach. A co stało się
później?
Ksenofont aż westchnął na to wspomnienie. Wtedy... szeregowy
perski żołnierz – podobno zwykły wieśniak, którego nie było stać na
zbroję czy nawet miecz – rzucił kamieniem, który trafił Cyrusa w skroń.
Wódz spadł z konia. Jego upadek dostrzegli uciekający w rozsypce
nieprzyjacielscy wojownicy, przegrupowali się i zaszarżowali. Runęli
masą na mężnego Cyrusa, gdy ten usiłował się podnieść.
Przygwoździło go do ziemi dwadzieścia włóczni, a następnie
barbarzyńcy odrąbali mu prawą rękę i głowę.
Zwycięstwo, niczym kapryśna żona, raptownie przechyliło się na
stronę Persów.
Tamtego dnia dla Ksenofonta umarli bogowie. Od tej pory czuł
w swym sercu pustkę, choć jego rozum nadal kazał mu wierzyć. Bez
bogów świat jest niczym, jedynie miejscem męczarni i rozczarowań,
istniejącym bez porządku i bez przyczyny. Od dnia bitwy pod Kunaksą
Ksenofont rzadko zaznawał spokoju umysłu.
Głęboko westchnął i starał się odepchnąć gorzkie wspomnienia.
Nagle rozległo się dyskretne stukanie do drzwi.
– Wejść – powiedział wódz i w progu pojawił się jego starszy
służący, Tinos. Niósł puchar mocno rozwodnionego wina. Ksenofont
uśmiechnął się i podziękował mu.
Dwóch innych służących przyniosło źródlaną wodę na kąpiel, po
której wytarli swego pana do sucha. Jego spiżowa zbroja czekała – tak
wypolerowana, że złociście połyskiwała, a żelazny hełm lśnił niczym
najczystsze srebro. Jeden służący pomógł Ksenofontowi włożyć białą
płócienną tunikę, drugi założył mu przez głowę napierśnik i po bokach
zacisnął klamry. Zamocowali i związali mu na biodrze nabijaną spiżem
krótką skórzaną spódniczkę oraz spiżowe nagolenniki. W końcu
odprawił wszystkich machnięciem ręki i wziął pas z mieczem. Skóra
pasa była podziurawiona, na spiżowej pochwie widniało sporo
wgnieceń, lecz klinga żelaznego miecza prezentowała się doskonale.
Ksenofont wyjął broń, ciesząc się znakomitym wyważeniem krótkiego
ostrza i obitej skórą rękojeści. Wzdychając, schował miecz do pochwy,
otoczył się pasem i zapiął go w talii. Podniósł hełm i przeczesał kitę
z białego końskiego włosia.
Z hełmem pod pachą odwrócił się ku drzwiom. Tinos otworzył je
i Ksenofont wyszedł na dziedziniec. Trzy służące ukłoniły się, gdy je
mijał. Odpowiedział im uśmiechem i podniósł twarz do słońca. Był
piękny dzień.
Trzej heloci przygotowywali nasyp z piasku. Zgodnie z instrukcjami
sędziów kształtowali wzgórza, doliny i strumienie. Wódz zatrzymał się
i przez moment przyglądał ich pracy.
– To wzgórze powinno być nieco wyższe i bardziej strome – rzucił
w stronę jednego z mężczyzn. – Rozszerzcie też dno doliny. Tam
zostanie stoczona bitwa, żołnierze muszą mieć dużo miejsca.
Odszedł. Minął otwartą bramę dziedzińca i ruszył ku stokowi, na
którym stała kapliczka Ateny Patrzącej. Świątynia była niewielka:
zaledwie trzy kolumny wspierały niski dach, lecz wewnątrz znajdował
się święty ołtarz. Ksenofont wszedł do budowli, wyjął miecz i postawił
go w progu. Potem klęknął przed ołtarzem, na którym stał srebrny
posążek wysokiej i smukłej kobiety w doryckim hełmie i z ostrym
mieczem w dłoni.
– Chwała ci, Ateno, bogini mądrości i wojny – odezwał się wódz. –
Żołnierz cię pozdrawia.
Zamknął oczy w modlitwie, powtarzając znajome słowa, które
wypowiedział po raz pierwszy pięć lat przed opuszczeniem ziem
Persów.
– Jestem żołnierzem, Ateno. Nie pozwól, żeby już dobiegły kresu dni
mojej chwały. Dokonałem tak niewiele. Pragnę żyć dostatecznie długo,
aby zanieść twoją statuetkę w samo serce barbarzyńskiego świata.
Podniósł oczy na posążek, w głębi serca żywiąc nadzieję na reakcję
bogini, choć doskonale wiedział, że za całą odpowiedź musi mu
starczyć jej milczenie. Po chwili wstał i wyszedł z kapliczki. Dostrzegł
jakiś ruch na akropolu i przyjrzał się dwóm obejmującym się chłopcom.
Zmrużył oczy, a wówczas rozpoznał jednego z nich. Hermias. Doszedł
do wniosku, że w takim razie drugim jest pewnie znany mu ze słyszenia
młodzieniec krwi mieszanej, ten, którego nazywano Savrą. Często
widywał tego dziwnego chłopca, jak biegał po dachach i przeskakiwał
wysokie mury. Tylko dwa razy widział go z bliska. Z powodu swego
zakrzywionego niczym u jastrzębia nosa młodzik nie był ani tak męsko
przystojny jak Leonidas, ani apollińsko piękny jak Hermias, niemniej
jednak miał coś w sobie. Najbardziej przyciągały wzrok jego
przeszywające błękitne oczy – patrzące równocześnie ostrożnie
i w sposób wyzywający. Chłopiec nosił się też z dumą, mimo biedy,
którą klepał wraz z matką. Pewnego razu Ksenofont obserwował jego
dziką galopadę po ulicy Krańcowej; młodzieńca ścigało czterech innych
efebów. Przy innej okazji Savro siedział z Hermiasem przed świątynią
Afrodyty. Uśmiechnął się w pewnej chwili na jakiś błahy komentarz
przyjaciela, a wtedy jego oblicze osobliwie się przeobraziło – ze
spojrzenia zniknęła surowość i smutna zaduma. Owa przemiana
zaszokowała przechodzącego wodza, który zatrzymał się i przyjrzał
Savrze. Tamten natychmiast podniósł czujnie wzrok. Wiedział, że jest
obserwowany. Znowu się zmienił na twarzy, niczym nałożona maska
jego rysy przybrały ponownie wyraz powagi, Ateńczyk zaś poczuł nagły
chłód, gdy skupiły się na nim jasne oczy młodzieńca.
Ksenofont wrócił myślą do genialnego Leonidasa. Chłopiec wyrastał
na prawdziwego Spartanina, był wysoki i proporcjonalnie zbudowany,
prezentował się majestatycznie. Urody dodawały mu piękne złote loki.
Ksenofont wierzył, że młodzieniec ma zadatki na wielkiego dowódcę.
Szczerze mówiąc, uważał go niemal za dar niebios. Nieczęsto finał gry
strategicznej przyprawiał go o żywsze bicie serca, ale dzisiaj wprost nie
mógł się doczekać pojedynku.
David Gemmell Lew Macedonii (Lion of Macedon)
Tłumaczyli Ewa i Dariusz Wojtczakowie Dedykacja Pomysł napisania Lwa Macedonii zrodził się na pewnej greckiej wyspie, w cieniu zrujnowanego akropolu, pod murami fortecy zbudowanej przez krzyżowców. Książka zaczęła się konkretyzować w mojej głowie nad zatoczką, która podobno udzieliła schronienia świętemu Pawłowi podczas jego podróży do Rzymu. Lindos na Rodos to miejsce charakteryzujące się spokojnym pięknem i wielkim urokiem; o mieszkańcach wyspy można powiedzieć dokładnie to samo. Powieść dedykuję wszystkim tym wspaniałym ludziom, dzięki którym moje podróże na Rodos wspominam z tak wielkim sentymentem: Vasilisowi i Tsambice z baru „U Flory”, „Crispy’emu”, „Jaxowi” oraz Kate i Alexowi. A także Brianowi Gortonowi i jego uroczej żonie Kath, za dar „oczu”.
Podziękowania Pragnę podziękować mojemu wydawcy – Lizie Reeves, redaktorce Jean Maund oraz „testowym” czytelnikom tekstu: Valowi Gemmellowi, Edith Graham, Tomowi Taylorowi i „młodemu Jimowi z Penguina”, którzy skłonili mnie do gruntownego poprawienia powieści. Wyrażam szczególne podziękowania dla mojego researchera, Stelli Graham, która w poszukiwaniu źródłowej inspiracji do kolejnych wątków powieści przejrzała dziesiątki opasłych tomów, a także dla Paula Hendersona, który sprawdził rękopis pod kątem zgodności z faktami i realiami historycznymi.
Przedmowa autora Świat starożytnej Grecji huczał od zgiełku wojen, intryg i zdrad. Nie istniał wówczas jeden grecki naród – kraj był podzielony na dziesiątki polis, miast–państw, które nieustannie walczyły między sobą o dominację. Przez stulecia dwa największe z nich, Ateny i Sparta, toczyły na lądzie i morzu wojny o prawo do miana hegemona Grecji. Zmieniali się sprzymierzeńcy, wyrastały i upadały krótkotrwałe potęgi... Teby, Korynt, Orchomenos, Plateje – całkowite zwycięstwo wciąż nie było udziałem żadnej ze stron. Nike jest boginią kapryśną i raz w nadmiarze obdarza swymi względami, innym razem wyraźnie ich skąpi. Wewnątrzgreckie wojny z rozmysłem wspierała finansowo Persja, obawiając się, że zjednoczona Hellada zapragnie podbić świat i rozpocznie militarną ekspansję. Dzięki panującemu w Grecji chaosowi Persowie bogacili się, ich cesarstwo sukcesywnie się powiększało o nowe terytoria w Azji i Egipcie, potęgę zaś wyczuwało się w każdym mieście cywilizowanego świata. Niemniej jednak bacznie śledzili wydarzenia w Grecji, szczególnie że wcześniej dwukrotnie ją najechali i dwukrotnie zostali sromotnie pobici. Najpierw Ateńczycy wraz z wojskami sojuszniczymi zmiażdżyli armię Dariusza na polach Maratonu. Później syn Dariusza, Kserkses, zgromadził potężną jak na owe czasy, bo liczącą ponad ćwierć miliona ludzi armię, by raz na zawsze podbić Grecję. W Wąwozie Termopilskim drogę na wiele dni zablokował im nieliczny oddział Spartan. Gdy w końcu Persowie ich pokonali, złupili Ateny i zajęli sporą połać środkowej Grecji, lecz ostatecznie zostali rozbici w dwóch rozstrzygających bitwach. Na lądzie pięć tysięcy Spartan dowodzonych przez Pauzaniasza zadało poniżającą klęskę perskiej armii, na morzu zaś ateński wódz Temistokles zdruzgotał perską flotę pod Salaminą. Od tego czasu Persja nie odważyła się już na otwartą napaść, walcząc z potęgą grecką za pomocą intryg. Wydarzenia szczegółowo opisane w Lwie Macedonii (czyli zajęcie twierdzy Kadmei oraz bitwy: w Wąwozie Termopilskim, pod Leuktrami i Herakleą Linkestis) zostały zaczerpnięte z przekazów historycznych, a główne postaci – Parmenion, Ksenofont, Epaminondas i Filip
Macedoński – przemierzały kiedyś te starożytne góry i doliny, podążając drogą honoru, lojalności i obowiązku. Jednakże fabułę Lwa Macedonii stworzyłem od podstaw. Historia niewiele mówi o Parmenionie. Nie ma przekonujących dowodów na to, kim był: królem Pelagończyków, macedońskim podróżnikiem czy też tesalskim najemnikiem. Cóż, niezależnie od historycznej prawdy, mam nadzieję, że gdyby mój bohater przeczytał tę opowieść o sobie, jego duszę zamieszkującą niebiański Panteon Bohaterów niechybnie ogarnęłaby radość i duma. David A. Gemmell Hastings, 1990
KSIĘGA PIERWSZA Cudownymi ludźmi są Ateńczycy. Wybierają co roku dziesięciu nowych dowódców. W całym moim życiu znałem tylko jednego prawdziwego wodza – był nim Parmenion. Filip II Macedoński
Wiosna 389 roku p.n.e. Wszystko zaczęło się od niezdrowej fascynacji – pewnego dnia Tamis zapragnęła poznać moment własnej śmierci. Od tej pory intensywnie tropiła niezliczone ścieżki przyszłości i odkryła, że istnieje wręcz nieograniczona liczba potencjalnych jutr. W niektórych umierała z powodu choroby lub zarazy, w innych ginęła podczas napaści albo w wyniku morderstwa. W jednej nawet zabiła się, spadając z konia, chociaż zawsze nienawidziła jazdy konnej i nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek mogła dosiąść którejś z tych znienawidzonych, wstrętnych kopytnych bestii. Podczas studiów nad dniem swojej śmierci odkryła istnienie mrocznego towarzysza. Niezależnie od sposobu, w jaki umierała, towarzyszył jej złowrogi cień. Natura owej istoty zaczęła ją dręczyć. Jak to możliwe, że postać pojawiała się w każdej z tysięcy rozmaitych przyszłości? Któregoś razu Tamis zaryzykowała i wybiegła myślą jeszcze dalej: okazało się, że po jej śmierci mroczny cień rośnie w siłę. W każdej potencjalnej przyszłości był silniejszy, emanujące zaś z niego zło wręcz dotykalne. Uświadomiła też sobie z przerażeniem, że istota stale śledzi jej poczynania. Tamis była wszakże kobietą o ogromnej odwadze. Zapanowała nad lękiem, uzbroiła się w męstwo, wybrała jedną ze ścieżek przyszłości i ruszyła wprost do serca złowrogiego cienia. Przez cały czas czuła, że moc Boga Mroku wżera się w jej duszę niczym kwas. Nie była w stanie zbyt długo wytrzymać w tej przesyconej złem przyszłości i szybko wróciła z powrotem do tymczasowego azylu namacalnej teraźniejszości. Wiedza, którą zyskała w trakcie tej duchowej podróży, stała się dla niej straszliwym balastem. Stara kapłanka nie mogła się nią z nikim podzielić, a dodatkowo przygnębiała ją świadomość, że sama umrze w najbardziej krytycznym momencie – kiedy trzeba będzie rzucić wyzwanie złu. Modliła się wtedy mocniej niż kiedykolwiek, kierując swe myśli ku bezmiarowi kosmosu. Początkowo jej umysł wypełniła ciemność, później zalśniło w niej pojedyncze światełko, aż nagle Tamis zobaczyła przed sobą ludzkie oblicze: pomarszczone, lecz silne, o jastrzębich
rysach i przenikliwych błękitnych oczach pod żelaznym hełmem. Twarz szybko rozmyła się i zaczęła zanikać, po czym przeobraziła się w chłopięcą buzię. A jednak oczy pozostały te same – przenikliwie błękitne, usta zaś zacięte w grymasie wyrażającym determinację. Tamis znała imię dziecka, nie wiedziała tylko, czy jest to imię zbawcy czy też niszczyciela. Nie miała pewności, mogła jedynie mieć nadzieję. A jednak imię huczało w jej głowie niczym narastające echo odległego grzmotu. Parmenion!
Sparta, lato 385 roku p.n.e. Bezszelestnie wyłonili się z cienia i ruszyli ku chłopcu. Mieli zakapturzone twarze, w rękach dzierżyli drewniane kije. Parmenion rzucił się w lewo, lecz dwóch kolejnych napastników zagrodziło mu drogę. Czyjś kij świsnął mu tuż obok głowy i musnął ramię. Młodzieniec rąbnął pięścią w zamaskowaną twarz, potem skręcił w prawo i pędem pognał ku ulicy Krańcowej. Gdy biegł w stronę posągu Ateny, jej zimne, marmurowe oczy wpatrywały się w niego. Dopadł podstawy pomnika i zaczął się nań gramolić, by ukryć za kamiennymi nogami. – Złaź! No chodź do nas! – skandowali prześladowcy. – Mamy dla ciebie prezent, mieszańcu! – W takim razie wejdźcie za mną i dajcie mi go – odwarknął. Pięciu napastników ruszyło naprzód. Parmenion kopnął pierwszego w twarz, odrzucając go w tył, niestety otrzymał uderzenie kijem w nogę i stracił równowagę. Przeturlał się, silnym kopniakiem odepchnął przeciwnika, po czym wyprostował się i przeskoczył nad grupą dręczycieli. Wylądował na ulicy, z trudem utrzymując się na nogach. Ktoś rzucił w jego kierunku kijem, trafiając go w łopatki. Młodzieniec zatoczył się i upadł. W sekundę później agresorzy dopadli go i przygwoździli do ziemi. – Teraz cię mamy – odezwał się jeden z nich. Głos miał stłumiony przez zasłaniający usta wełniany szal. – Możesz zdjąć maskę, Gryllosie – syknął Parmenion. – Poznałem cię po zapachu. – Nie wygrasz jutrzejszego finału – rzucił twardo któryś z pozostałych. – Rozumiesz? Nie powinni cię w ogóle dopuścić do udziału w zawodach. Gry strategiczne są dla Spartan, a nie dla mieszańców. Parmenion rozluźnił napięte mięśnie i opuścił głowę, udając pokonanego. Wyczekał na odpowiedni moment, a wtedy błyskawicznie wyswobodził ramiona, zerwał się na nogi i z półobrotu grzmotnął Gryllosa pięścią w nos. Napastnicy rzucili się na niego, bezładnie okładając go pięściami i kopiąc. Upadł na kolana. Gryllos odciągnął
jego głowę za włosy do tyłu, pozostali zaś ponownie unieruchomili mu ramiona. – Sam się o to prosiłeś – oświadczył Gryllos, po czym zamachnął się i walnął go pięścią w szczękę. Ból był straszny i Parmenion osunął się między napastników. Na jego ciało posypały się razy – krótkie, potężne haki w brzuch i twarz. Nie krzyczał. „Nie czuję bólu – wmawiał sobie w myślach. – Ból nie... istnieje”. – Co tam się dzieje? – Nocne straże! – szepnął jeden z napastników. Puścili swoją ofiarę i czmychnęli w boczną alejkę. Parmenion upadł na ulicę i skulił się z bólu. Nad nim wznosiła się milcząca statua Ateny Przydrożnej. Kiedy jęcząc, usiłował się podnieść, podbiegło do niego dwóch żołnierzy. – Co ci się stało? – spytał pierwszy, chwytając go za ramię. – Upadłem. – Parmenion strząsnął pomocną dłoń i wypluł krew. – A tamci, jak przypuszczam, pomagali ci wstać – mruknął z przekąsem mężczyzna. – Dlaczego zatem uciekli? – Nie potrzebuję eskorty – odburknął. Żołnierz z ciekawością spojrzał w jasnobłękitne oczy chłopca. – Nadal czekają w alei – rzucił ściszonym głosem. – Nie wątpię – odrzekł Parmenion – ale po raz drugi mnie nie zaskoczą. Kiedy żołnierze odeszli, głęboko zaczerpnął oddechu i wystartował do biegu. Pędził jak wiatr. Skręcał w alejki – to w prawo, to w lewo – lecz wyraźnie kierował się ku agorze. Przez jakiś czas słyszał za sobą tupot nóg wrogów, potem jednak otoczyła go jedynie cisza miejskiej nocy. Zapewne oczekiwali, że wróci do koszar lub do domu swej matki, więc postanowił udać się w inne miejsce. Przemknął przez opustoszałą agorę i ruszył ku górującemu nad miastem akropolowi. Zza posągu Ateny Przydrożnej wyłoniła się stara kobieta. Oświetliła ją księżycowa poświata. Kobieta szła, opierając się na długiej lasce. Nagle westchnęła i usadowiła się na marmurowym siedzisku. Jej ciało było znużone, umysł zaś przeniknięty smutkiem. – Przykro mi, Parmenionie – powiedziała. – Jesteś wprawdzie silny, lecz muszę cię jeszcze bardziej zahartować. Będziesz twardy niczym
żelazo. Masz przecież misję do spełnienia. Takie jest twoje przeznaczenie. Pomyślała o innych chłopcach z koszar. Jak łatwo w nich wzbudzić nienawiść do mieszańca! Wystarczyło jedno proste zaklęcie. Wyleczenie czyraka wymaga więcej energii niż zachęta do nienawiści. Myśl była niepokojąca i Tamis zadrżała. Podniosła wzrok na statuę. Atena spoglądała na nią z góry ślepymi marmurowymi oczyma. – Nie bądź taka harda – szepnęła Tamis. – Znam twoje prawdziwe imię, kamienna kobieto. Znam twoje słabostki i twoje pragnienia. Mam też więcej władzy niż ty. Wstała. W pamięci mignęła jej twarz. Mimo zaklęcia, Parmenion wciąż miał jednego przyjaciela, chłopca odpornego na rozkaz nienawiści. Chociaż jego istnienie nie sprzyjało planom Tamis, myśl o tym młodzieńcu osobliwie ją pocieszyła. – Słodki Hermiasie – szepnęła z nostalgią. – Gdyby wszyscy mężczyźni byli do ciebie podobni, nie miałabym na tym świecie kompletnie nic do roboty. Parmenion siedział na skale, czekając na świt. Z głodu burczało mu w brzuchu, ale szczękę miał zbyt obolałą, by zjeść czerstwy chleb, który oszczędził z wczorajszego śniadania. Słońce wstawało powoli ponad poczerwieniałymi od jego promieni wzgórzami Parnon, wody rzeki Eurotas iskrzyły się i migotliwie falowały. Parmenion poczuł ciepłe słońce na umięśnionym ciele i mimowolnie zadrżał. Spartański trening nauczył młodego człowieka ignorować ból, a także zamykać umysł przed nieprzyjemnym chłodem czy gorącem. Opanował już tę trudną sztukę i nagłe uczucie ciepła na skórze przypomniało mu po prostu, jak wielkie zimno odczuwał owej długiej nocy, skrywając się na świątynnym wzgórzu nad miastem. Posąg Zeusa, Ojca Niebios – wysoki na dwanaście stóp, majestatyczny i brodaty – spoglądał z góry ku zachodowi, jak gdyby pan bogów i ludzi studiował zbocze góry Ilias. Parmenion kolejny raz zadrżał i ostrożnie ugryzł kęs ciemnego chleba. Stłumił jęk, gdyż każdy ruch szczęk powodował ostry ból. Cios Gryllosa był naprawdę potężny. Chłopiec delikatnie obmacał sobie palcami zęby; jeden wyraźnie się
ruszał. Oderwał mały kawałek chleba, wcisnął go pod prawy policzek i zaczął powoli żuć. Po zakończeniu skromnego posiłku wstał. Bolała go cała lewa strona ciała. Uniósł chiton i obejrzał poobijane miejsca. Dostrzegł fioletowe siniaki i krew nad biodrem. Przeciągnął się i zamarł, usłyszał bowiem kroki na górskiej ścieżce. Szybko obiegł marmurową świątynię Muz, przykucnął przy ścianie i czekał na nieproszonych gości. Serce szaleńczo łomotało mu w piersi. Podniósł odprysk popękanego marmuru o krawędzi wąskiej jak ostrze topora. Jeśli ponownie go zaatakują, nie sprzeda tanio skóry! Ktoś zginie! Nagle zauważył przybysza – szczupłego chłopca w błękitnej tunice. Młodzieniec miał ciemne, kręcone włosy i gęste brwi. Parmenion rozpoznał swego przyjaciela Hermiasa i poczuł ogromną ulgę. Upuścił kamień i ze znużeniem wstał. Hermias zobaczywszy go, podbiegł i serdecznie uściskał. – Och, Savro, mój przyjacielu, ileż jeszcze musisz wycierpieć? Parmenion zmusił się do uśmiechu. – Dzisiaj moje cierpienie się skończy. Być może. – Tak, ale tylko wówczas, gdy przegrasz. Musisz przegrać, Savro! W przeciwnym razie oni mogą się posunąć nawet do morderstwa. Naprawdę, boję się, że cię zabiją! – Hermias wpatrywał się wyczekująco w jasnobłękitne oczy przyjaciela, ale nie zobaczył w nich ani śladu gotowości do kompromisu. – No cóż, zdaje mi się, że mimo to nie zamierzasz przegrać. Zgadza się? – spytał ze smutkiem. Parmenion wzruszył ramionami. – Kto wie, być może przegram... Jeśli Leonidas jest zdolniejszy, niż sądzę... Sędziowie pewnie będą stronniczy... – Oczywiście, że będą go faworyzować. Gryllos twierdzi, że sam Agezylaos przyjdzie popatrzeć... Sądzisz, że sędziowie poniżą królewskiego bratanka? Parmenion położył dłoń na ramieniu przyjaciela. – O co się tedy martwisz? Przegram, to przegram. Widać los tak chce. Ale za nic się nie podłożę. Hermias usiadł na stopach posągu Zeusa i wyjął dwa jabłka z sakwy na biodrze. Jedno podał Parmenionowi, który anemicznie wgryzł się
w owoc. – Dlaczego jesteś taki uparty? – spytał Hermias. – Czy powodem owego uporu jest macedońska krew płynąca w twoich żyłach? – A może właśnie spartańska krew, przyjacielu? Żadna z tych dwu nacji nie słynie z ustępstw. – Nie chciałem cię obrazić, Savro. Wiesz o tym. – Tak, wierzę ci. Nie ty – mruknął Parmenion, biorąc Hermiasa za rękę. – Ale zastanów się... Nazywacie mnie Savrą, czyli jaszczurką... Czy tak jak inni nie myślisz o mnie jako o mieszańcu? Czy w myślach nie nazywasz mnie półbarbarzyńcą? Hermias odsunął się, a na jego twarzy pojawiło się przygnębienie. – Ależ jesteś moim przyjacielem – zaprotestował słabo. – Nie o to mi chodzi, Hermiasie. Zresztą, nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Nie jesteś w stanie walczyć ze swoją naturą. Jesteś, kim jesteś... Spartaninem czystej krwi, pochodzisz z rodu bohaterów, twoi przodkowie walczyli pod Termopilami. Twój ojciec maszerował z Lizanderem i nigdy nie poznał słowa „klęska”. Prawdopodobnie masz przyjaciół wśród helotów i klas niższych. A przecież... uważasz ich jedynie za niewolników. Twój ojciec także był odważnym spartańskim wojownikiem, który zginął w bitwie, bo nie uchylił się przed walką – upierał się Hermias. – Również jesteś Spartaninem. – Lecz mam macedońską matkę. – Parmenion zdjął tunikę, krzywiąc się przy podnoszeniu obolałego ramienia ponad głową. Szczupłe ciało miał upstrzone sińcami i rozcięciami, a prawe kolano spuchnięte. Jego kanciasta twarz także była posiniaczona, prawe oko tak napuchło, że niewiele nim widział. – To właśnie są symboliczne atrybuty mojej macedońskiej krwi. Zabrano mnie z rodzinnego domu, gdy miałem siedem lat. Od tamtej chwili ciało stale mam poranione. – A myślisz, że ze mną jest inaczej, też mam sporo siniaków – przerwał mu Hermias. – Każdy spartański chłopiec musi swoje przecierpieć, na tym polega spartańskie wychowanie, dzięki któremu wyrastamy na wybitnych wojowników. Rozumiem cię wszakże, Sav... Parmenionie. Wydaje ci się, że młody Leonidas cię nienawidzi, a Leonidas to potężny wróg. Mógłbyś pójść do niego i porozmawiać, złożyć mu wyrazy szacunku. Wtedy twoja zła passa raz na zawsze by
się skończyła. – Nigdy! Zresztą, wyśmiałby mnie i wyrzucił na ulicę. – Tak, prawdopodobnie tak właśnie by postąpił. Ale na pewno nikt by cię już później nie pobił. – Zrobiłbyś to, gdybyś był na moim miejscu? – Nie. – Dlaczego zatem ja miałbym to uczynić?! – syknął Parmenion, wpijając się jasnymi oczyma w twarz przyjaciela. Hermias westchnął. – Surowo mnie osądzasz, mój drogi. Chyba jednak masz rację. Kocham cię jak brata, lecz nie uważam cię za pełnoprawnego Spartanina. Wmawiam sobie, że powinienem, lecz serce mówi mi... – Sam widzisz! Nie dziw się więc, że inni... ci, którzy nie są moimi przyjaciółmi... nie potrafią mnie zaakceptować. – Daj nam trochę czasu... nam wszystkim. Wiedz jedno – dodał łagodnie Hermias – cokolwiek postanowisz, będę stać u twego boku. – Nigdy w to nie wątpiłem. Nazywaj mnie dalej Savro... Od ciebie zniosę wszystko. – Wierzę w twoje zwycięstwo. I dodatkowo pomodlę się o nie do Ateny Przydrożnej – oświadczył z uśmiechem. – Chcesz, żebym z tobą został? – Nie, nie, dziękuję ci. Posiedzę sobie jeszcze kilka minut z ojcem Zeusem. Porozmyślam, pomodlę się. Spotkamy się w domu Ksenofonta o trzeciej po południu. Wtedy rozpoczynają się zawody. Hermias skinął głową i odszedł. Parmenion obserwował go przez chwilę, Potem skupił uwagę na budzącym się mieście. Sparta. Ojczyzna bohaterów, miejsce narodzin najlepszych wojowników, jacy kiedykolwiek chodzili po zielonej ziemi. Stąd, mniej niż stulecie temu, legendarny król Leonidas, „władca mieczy”, wyruszył z trzystoma spartiatami i siedmioma setkami helotów do Wąwozu Termopilskiego, gdzie ta garstka wojowników nieustraszenie stawiła czoło perskiej armii liczącej ponad ćwierć miliona ludzi. Spartanie utrzymywali się przez kilka dni, krwawo odpierając ataki nieprzyjaciela, aż w końcu perski król Kserkses wysłał przeciwko nim swoich Nieśmiertelnych – dziesięć tysięcy najznakomitszych wojowników, jakich Persja zdołała zgromadzić ze swego wielkiego
cesarstwa. Spartanie wręcz upokorzyli Persów, dziesiątkując te doskonale wyszkolone elitarne korpusy. Parmenion czuł, jak rośnie mu serce w piersi, gdy wyobrażał sobie szeregi chmurnookich rosłych mężczyzn w pełnych, zakrywających całe twarze spiżowych hełmach, purpurowych płaszczach i z lśniącymi od krwi mieczami w dłoniach. Miecze trzystu Spartan złamały potęgę Persji – światową potęgę! Zwrócił wzrok ku południowemu wschodowi, gdzie stał – z tego miejsca niewidoczny – pomnik zabitego pod Termopilami króla. Spartanie, zdradzeni przez pewnego Greka, zostali zaatakowani z dwóch stron naraz i wybici do nogi. Dowiedzieli się wprawdzie wcześniej o zdradzie i dowódcy sojuszniczych wojsk greckich namawiali Leonidasa, by póki czas wyprowadził swoich wojowników z wąwozu. Odpowiedź króla na zawsze pozostała w sercach wszystkich mieszkańców Sparty: „Spartanin powraca z bitwy z tarczą... lub na tarczy. Nie wycofamy się”. Parmenion uważał za ironię losu fakt, że jego osobisty najgorszy wróg jest spokrewniony z największym spartańskim bohaterem i nosi to samo imię. Czasami zastanawiał się, czy król Leonidas był równie okrutny jak jego młodziutki imiennik. Miał nadzieję, że nie. Parmenion wspiął się na najwyższy punkt akropolu i spojrzał na miasto, które otaczało wzgórze. Mieszkało tutaj niecałe trzydzieści tysięcy ludzi, a jednak szanowano ich wszędzie – od Arkadii aż po Azję Mniejszą, od Aten po Ilirię. Spartańskiej armii nigdy nie pobił w otwartym boju nieprzyjaciel o równych siłach. Spartański piechur – hoplita, był wart trzech Ateńczyków, pięciu Tebańczyków, dziesięciu Koryntian i dwudziestu Persów. Tę skalę porównawczą od lat nauczyciele wbijali do głów tutejszym dzieciom i przypominali z dumą i wyższością. Macedończyków w ogóle nie brano pod uwagę przy tych porównaniach. Ledwo uważani za Greków, byli nazywani niezdyscyplinowanymi barbarzyńcami. Mówiło się, że to zamieszkujące górzystą krainę plemię posiada tylko tyle kultury, ile podpatrzyło u innych Hellenów. – Jestem Spartaninem – oświadczył głośno Parmenion. – Nie jestem Macedończykiem. Posąg Zeusa nadal przyglądał się odległej górze Ilias i własne słowa
wydały się młodzieńcowi pustą przechwałką. Westchnął, przypominając sobie rozmowę z Hermiasem sprzed kilku minut. „Surowo mnie osądzasz, Parmenionie. Chyba jednak masz rację. Kocham cię jak brata, lecz nie uważam cię za pełnoprawnego Spartanina. Wmawiam sobie, że powinienem, lecz serce mówi mi...” „Sam widzisz! Nie dziw się więc, że inni... ci, którzy nie są moimi przyjaciółmi... nie potrafią mnie zaakceptować”. Już we wczesnym dzieciństwie Parmenion doświadczał czasem szykan ze strony rówieśników. Jednak odkąd ukończył lat siedem (w tym wieku wszystkich spartańskich chłopców odbierano rodzicom i przenoszono do koszar, gdzie szkolono ich na żołnierzy), cierpiał prawdziwe katusze z powodu swej mieszanej krwi. Szczególnie prześladował go właśnie Leonidas, który otrzymał imię na cześć sławnego króla. Zaczęło się od szyderczych żądań, by Parmenion klękał przed nim, tak jak winien to czynić każdy niewolnik. Parmenion rzucił się z pięściami na starszego i wyższego chłopca. Leonidas pobił go wtedy dotkliwie... i jeszcze wiele razy od tamtej pory. Co gorsza, pochodził z doskonałej rodziny spartiackiej i wielu chłopców z koszar Likurga zabiegało o jego przychylność. Parmenion stał się wyrzutkiem, którego szczuli i nienawidzili wszyscy z wyjątkiem Hermiasa. Leonidas nie próbował zaszkodzić Hermiasowi, ponieważ był on synem Parnasa, przyjaciela króla. Przez osiem lat Parmenion cierpliwie znosił razy i zniewagi w przekonaniu, że pewnego dnia wszyscy spojrzą na niego jak na brata Spartanina. Dziś miała nadejść jego godzina triumfu. Już odniósł niewyobrażalny sukces, gdyż przeszedł kolejne etapy gry strategicznej i dotarł do samego finału. A w finale na kogo trafił? Właśnie na Leonidasa. Wiedział, że zwycięstwo – przed czym ostrzegał go Hermias – sprowokuje jego rówieśników do jeszcze okrutniejszych prześladowań, a jednak nie zamierzał się poddać. Pragnął wygrać. Każdego roku gra strategiczna stanowiła najważniejszą datę w kalendarzu młodych wojowników szkolących się w koszarach Sparty. Zwycięzcy nakładano uroczyście laurowy wieniec i wręczano buławę zwycięstwa. Nazywano go odtąd strategosem, czyli wodzem! W grze brały udział dwie armie ustawione naprzeciwko siebie, zaś
uczestnicy pojedynku przyjmowali rolę dowódców – wydawali rozkazy, wybierając szyk bitewny i przemieszczając poszczególne formacje. Armie składały się z rzeźbionych drewnianych żołnierzyków; bitwa była bezkrwawa i nikt w niej nie ginął, ale stanowiła najważniejszy test strategicznych talentów przed rzeczywistym bojem. O liczbie ofiar decydowało dwóch sędziów, którzy rzucali kostki z cyframi. Parmenion podniósł patyk i wyrysował na piasku prostokąt przedstawiajmy spartańską falangę – ponad tysiąc wojowników z ustawionymi pionowo tarczami i przygotowanymi do rzutu włóczniami. Falanga stanowiła główną siłę w grze, znaczenie rozmieszczanej na skrzydłach konnicy było drugorzędne. Po prawej stronie głównej formacji Parmenion wyrysował drugi prostokąt: tu stanęli skiritajowie, spartańscy wasale, którzy zawsze walczyli obok swych panów. Tych dzielnych mężczyzn, twardych i nieustępliwych, nigdy nie przeznaczano do głównego natarcia i nie pozwalano im odgrywać ważniejszej roli w bitwie. Nie byli Spartanami, przeto traktowano ich niemal jak podludzi. Tak wyglądała armia Parmeniona: trzy tysiące ludzi – spartańska piechota, jazda i skiritajowie w odwodzie. Leonidas będzie dowodził identyczną siłą. Zamknął oczy i przypomniał sobie finał z poprzedniego roku, który rozgrywał się w koszarach Menelaosa. Bitwa trwała dwie godziny. Parmenion znudził się na długo przed jej zakończeniem i poszedł na agorę. To była wojna na wyczerpanie, przeciwne falangi gwałtownie się ścierały. Sędziowie rzucali kostki i ustalali straty w żołnierzach, aż w końcu biała armia zgniotła czerwoną. Zdaniem Parmeniona, rozgrywka była prostacka. Na końcu zwycięzcy pozostało mniej niż stu ludzi. Cóż jest dobrego w takiej wygranej? W realnym życiu trudno byłoby nazwać tę bitwę zwycięstwem. Prawdziwie zwycięską batalię należy przeprowadzić zupełnie inaczej. I dzisiaj tak właśnie się stanie, Parmenion był co do tego absolutnie przekonany. Nawet jeśli przegra, jego plan zostanie zapamiętany przez wszystkich. Powoli zaczął nakreślać ruchy poszczególnych formacji. Rozmyślał i planował. Nie mógł się jednak w pełni skupić, przypomniał
sobie bowiem wielki wyścig sprzed trzech tygodni. Taktycznie go zaplanował, ostro się do niego przygotowywał i marzył o zwycięskim wieńcu laurowym na czole. Sto pięćdziesiąt stadionów [Stadion – w starożytnej Grecji miara długości, ok. 180 m.] pod wyczerpującym letnim słońcem, po wzgórzach, pokrytych piargiem stokach gór Parnon... Obolałe nogi, obolałe płuca. Wszyscy młodzi spartańscy mężczyźni w jednym wielkim wyścigu, ostatecznym sprawdzianie młodzieńczej wytrzymałości i odwagi. Parmenion zdystansował wszystkich – Leonidasa, Nestosa, Hermiasa, Learchosa i najszybszych reprezentantów innych koszar. Wdychali kurz, który unosił się spod jego stóp i z całych sił starali się go dogonić. Leonidas biegł lepiej od pozostałych, nieubłaganie depcząc mu po piętach, lecz po stu stadionach nawet on osłabł. Na finiszu Parmenion jeszcze przyspieszył, zachował bowiem resztki energii na sprint w kierunku agory, na której czekał król z laurem zwycięstwa. Na rogatkach miasta wszakże – gdy już kusił go widok białych domów – Parmenion dostrzegł starego człowieka, który ciągnął wózek Aleją Żołnierską na skraju gaju oliwnego. Nagle z przerażeniem zauważył, że odpadło prawe koło i wózek przewrócił się w piach. Parmenion zwolnił. Starzec starał się uwolnić z paska wbijającego mu się w kikut prawego ramienia. Wyraźnie uwiązł w rzemieniu łączącym go z leżącym wózkiem. Parmenion oderwał wzrok od scenki i pobiegł dalej. – Pomóż mi, chłopcze! – zawołał za nim mężczyzna. Młodzieniec zwolnił i obejrzał się. Leonidas biegł daleko za nim, jeszcze niewidoczny. Parmenion usiłował obliczyć, jaką ma przewagę. Z przekleństwem na ustach zbiegł ze stoku i ukląkł przy kole. Było pęknięte, mimo to młodziutki Spartanin spróbował je podnieść i założyć z powrotem na ośkę. Utrzymało się zaledwie przez chwilę, po czym rozprysło na mnóstwo kawałków. Starzec upadł na ziemię obok zniszczonego wózka. Parmenion spojrzał mu w oczy: odkrył w nich ból, poczucie klęski i przygnębienie. Dostrzegł też, że tunika mężczyzny jest poprzecierana, a kolory dawno spłowiały od zimowych deszczów i letniego słońca. Podeszwy jego sandałów były cienkie niczym pergamin.
– Dokąd idziesz? – spytał starego. – Mój syn mieszka w osadzie odległej o godzinę drogi stąd – odparł tamten, wskazując na południe. Chłopiec zerknął na pomarszczoną skórę ramienia mężczyzny, zauważając mnóstwo blizn po cięciach miecza. Starych blizn. – Jesteś Spartaninem? – spytał. – Skiritajem – odparł tamten. Parmenion zamarł i tępo zapatrzył się na wózek. Był załadowany garnkami i dzbankami, kilkoma starymi kocami oraz napierśnikiem i hełmem w stylu, który młodzieniec widywał jedynie na wazonach i malowidłach ściennych. – Pomogę ci wrócić do domu – oznajmił w końcu. – Był czas, chłopcze, kiedy nie potrzebowałem niczyjej pomocy. Wiem. Chodź. Dźwignę oś, a ty – jeśli możesz – kieruj i pchaj. Parmenion podniósł oczy na odgłos tupoczących stóp. Leonidas pędził już wierzchołkiem wzgórza; nie patrzył w dół. Przełknąwszy rozczarowanie, młodzian chwycił ośkę i podniósł wózek do pionu. Starzec zajął miejsce przy uchwycie i dwóch piechurów ruszyło powoli na południe. Gdy Parmenion wreszcie przebiegł przez bramę, zapadł już zmierzch. Powitało go wielu młodych towarzyszy z koszar. – Co się stało, mieszańcu? Zgubiłeś się? – syknął z pogardą któryś. – Bardziej prawdopodobne, że położył się gdzieś i zdrzemnął – zadrwił inny. – Nie ma wytrwałości w tych mieszańcach. – Ostatni! Ostatni! Ostatni! – skandowali młodzieńcy, gdy Parmenion dobiegł do agory, gdzie Lepidos, nauczyciel z jego koszar, czekał, by policzyć swoich podopiecznych. – Co ci się przydarzyło, na Hadesa? – spytał stary żołnierz. – Koszary Likurga miały dziś szansę wygrać. Skończyliśmy na szóstym. Dzięki tobie. Parmenion milczał. Cóż miał odpowiedzieć? Ale to była przeszłość, a przeszłość się już nie liczyła. Zgłodniały młodzieniec minął agorę i ruszył ulicą Krańcową w stronę koszar. W kantynie stanął w kolejce wraz z innymi efebami z Likurga, a później usiadł samotnie przed miską gęstej zupy i kromką czarnego chleba. Nikt się do niego nie odzywał. Leonidas siedział po drugiej stronie sali
wraz z Gryllosem i tuzinem innych; udawali, że nie zauważają Parmeniona. Zjadł posiłek, a później z przyjemnym uczuciem pełnego żołądka opuścił koszary i podążył do małego domku swej matki. Znalazł ją na dziedzińcu, w świetle słońca. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Była boleśnie chuda, oczy miała zapadnięte. Dotknął jej ramienia i pocałował ją lekko. Jego wargi wyczuły kości pod suchą, naprężoną skórą. – Dobrze jadasz? – spytał ją. – Nie mam apetytu – wyszeptała. – Lecz słońce mi służy. Dzięki niemu czuję, że żyję. – Przyniósł jej puchar wody i usiadł obok na kamiennej ławie. – Startujesz dziś w finale? – Tak. Pokiwała głową i kosmyk ciemnych włosów opadł jej na czoło. Parmenion odgarnął jej włosy i przygładził. – Jesteś rozpalona. Powinnaś wejść do środka. – Później. Masz posiniaczoną twarz? – Upadłem podczas wyścigu. Niezdara ze mnie. Jak się czujesz? – Zmęczona, mój synu. Bardzo zmęczona. Czy król przybędzie do domu Ksenofonta, by obserwować twoje zwycięstwo? – Podobno przyjdzie... ale może nie wygram. – Może. I tak jestem z ciebie bardzo dumna. Wiem, że zrobisz, co w twojej mocy, by zwyciężyć. To mi wystarczy. Nadal cieszysz się mirem wśród chłopców? – Tak. – Twój ojciec cieszyłby się. Też był bardzo lubiany. Nigdy wszakże nie dotarł do finału gry strategicznej. Tak jak ja, byłby z ciebie bardzo dumny. – Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Może przyniosę ci trochę jedzenia? – Parmenion wziął matkę za rękę i ścisnął ją mocno, pragnąc przelać w wątłą kończynę nieco swej siły. – Niczego nie potrzebuję. Wiesz, ostatnimi czasy sporo myślę o Macedonii, o jej lasach i dolinach. Ciągle śnię o pasącym się na stoku białym koniu. Siedzę w polu i koń podchodzi do mnie. Mam ogromną ochotę pojeździć na nim. Poczuć wiatr na twarzy, jego szept w moich włosach. To rosły rumak o zgrabnej szyi. Zawsze jednak budzę się,
zanim do mnie dotrze. Koń to dobry omen – zauważył Parmenion. – Pozwól, że pomogę ci wejść do środka. Przyprowadzę Reę. Niech ci ugotuje posiłek. Musisz jeść, matko, w przeciwnym razie nigdy nie odzyskasz sił. – Nie, nie. Chcę tu chwilę posiedzieć. Może się zdrzemnę. Przyjdź do mnie po skończonej grze. Opowiesz mi wszystko. Przez jakiś czas siedział z nią, lecz matka złożyła głowę na wytartej poduszce i zasnęła. Wrócił do domu, zmył kurz z ciała i uczesał ciemne włosy. Następnie włożył czysty chiton i drugą parę sandałów. Chiton nie był haftowany i do tego już na niego za mały; ledwo sięgał mu do połowy ud. Parmenion poczuł się jak helota, niewolnik, którym wszyscy pogardzają. Poszedł do sąsiedniego domu i zastukał lekko w drzwi. Otworzyła mu niska rudowłosa kobieta, uśmiechając się na jego widok. – Zajdę do niej – obiecała, zanim zdążył się odezwać. – Nie sądzę, żeby ostatnio coś jadła – zauważył zatroskany Parmenion. – Chudnie z każdym dniem. – Można się było tego spodziewać – szepnęła Rea smutnym głosem. – Nie! – zawołał młodzieniec. – Jest lato, jej stan się poprawi. Wiem to. Nie czekając na odpowiedź sąsiadki, pognał z powrotem w kierunku koszar, minął je i ruszył ulicą Krańcową do domu Ksenofonta. W dniu gry wódz obudził się wcześnie. Słońce dopiero co rozjaśniło wschodnie szczyty, długie cienkie promienie światła przebijały się przez wypaczone okiennice jego sypialni. Ksenofont przeturlał się na bok i jęknął. Zawsze lubił kolacje z królem, lecz – co życie nazbyt często mu wypominało – za wszystkie przyjemności trzeba kiedyś zapłacić. W głowie mu łomotało i nachodziły go mdłości. Zrobił potężny wdech i usiadł, odrzucając cienką pościel. Popatrzył na swój tors. Mięśnie brzucha miał wydatne i mocne, szczególnie jak na swoje czterdzieści siedem lat; całe ciało opalone na jasnobrązowo od częstych ćwiczeń nago we wczesnoporannym słońcu. Wstał i przeciągnął się przed spiżowym lustrem. Wzrok wodza nie miał już w sobie młodzieńczej żywości i Ksenofont był zmuszony przyjrzeć się dokładniej swemu odbiciu, zanim z niechęcią dostrzegł niewielką obwisłość skóry pod błękitnymi oczyma i pasemka srebra w złotych włosach. Nienawidził starości i bał się dnia, w którym
kochanki zaczną przychodzić do niego z obowiązku albo dla pieniędzy zamiast z pożądania. Młoda osóbka z ostatniej nocy była nim szczerze zauroczona, lecz przede wszystkim chciał, by widziano w nim Ksenofonta – bohatera marszu nad morze, zbuntowanego Ateńczyka okrzykniętego jednym z największych wodzów swojej epoki. Na tę pocieszającą myśl zachichotał i odwrócił się od lustra. Otworzył okiennice, poczuł liźnięcie promieni na skórze i ponownie usiadł na twardym łóżku. Marsz nad morze – rok sławy. „Przeznaczenie, wola Ateny czy może ślepe szczęście?”, zastanowił się. Próżne dociekania, wszak człowiek nigdy nie może być pewny, co tak naprawdę kieruje jego losem. Ksenofont wyjrzał przez okno. Słońce prażyło, niebo było bezchmurne, tak samo jak owego dnia pod Kunaksą, kiedy Cyrus walczył ze starszym bratem o tron. Wówczas to wszystkie marzenia i wyznawane przez ateńskiego wodza wartości zostały poddane ciężkiej próbie. Zapatrzył się przed siebie, zapominając o zdarzeniach dzisiejszego dnia, i skupił umysł na mrocznych korytarzach pamięci. Cyrus, przystojny niczym Apollin i dorównujący odwagą Heraklesowi, poprowadził swoje wojska do Persji, by stoczyć batalię o koronę, która mu się prawnie należała. Ksenofont wierzył, że nie mogą tej bitwy przegrać, ponieważ bogowie zawsze faworyzują sprawiedliwych. A wróg, chociaż posiadał przewagę liczebną, nie miał po swojej stronie ani strategicznych talentów, ani męstwa niezbędnego do pokonania greckich najemników, którzy kochali Cyrusa. Zatem – wynik bitwy był sprawą przesądzoną jeszcze przed jej rozpoczęciem. Dwie armie spotkały się w pobliżu wioski Kunaksa. Ksenofont był wtedy młodszym oficerem podległym proksenosowi [(gr.) – obywatel pełniący obowiązki bliskie zadaniom dzisiejszego konsula.] i zapamiętał nagły przypływ strachu, który poczuł na widok nieprzebranych szeregów nieprzyjacielskich ciągnących się aż po horyzont. Polecił swoim ludziom, by ustawili się w zwartej formacji i oczekiwali na dalsze rozkazy. Persowie podnieśli wielką wrzawę, uderzając trzonkami włóczni o tarcze, podczas gdy Grecy stali w milczeniu. Cyrus przejechał galopem na swoim rumaku wzdłuż pierwszej linii, krzycząc: „Dla bogów i sławy!” Greckie falangi odważnie zaatakowały znacznie przewyższającą je liczebnie perską
armię, której szyk błyskawicznie się rozpękł, a część żołnierzy w panice zaczęła pierzchać na wszystkie strony. Wtedy Cyrus (który wyglądał na białym wierzchowcu jak bóg) poprowadził szalony szturm na środkową formację wroga i przegonił swego zdradzieckiego brata – króla Artakserksesa – z pola walki. Chwała zwycięzcom! Przeznaczenie się wypełniło! Ksenofont zadrżał, podszedł do okna i niewidząco zagapił się na Spartę. Nie dostrzegał wszakże miejskich dachów, lecz refleksy słońca połyskujące na koniuszkach lanc, w głowie zaś huczały mu wrzaski umierających wojowników i kakofoniczny szczęk mieczy o tarcze. Nie mógł oderwać myśli od Kunaksy, przed oczyma jak żywy stanął mu obraz szturmu, w którym czterorzędowa grecka falanga rozgromiła wojska barbarzyńców. Zwyciężyli. Zwyciężyła sprawiedliwość, spełniły się przewidywania wszystkich ludzi o godnych duszach i czystych sercach. A co stało się później? Ksenofont aż westchnął na to wspomnienie. Wtedy... szeregowy perski żołnierz – podobno zwykły wieśniak, którego nie było stać na zbroję czy nawet miecz – rzucił kamieniem, który trafił Cyrusa w skroń. Wódz spadł z konia. Jego upadek dostrzegli uciekający w rozsypce nieprzyjacielscy wojownicy, przegrupowali się i zaszarżowali. Runęli masą na mężnego Cyrusa, gdy ten usiłował się podnieść. Przygwoździło go do ziemi dwadzieścia włóczni, a następnie barbarzyńcy odrąbali mu prawą rękę i głowę. Zwycięstwo, niczym kapryśna żona, raptownie przechyliło się na stronę Persów. Tamtego dnia dla Ksenofonta umarli bogowie. Od tej pory czuł w swym sercu pustkę, choć jego rozum nadal kazał mu wierzyć. Bez bogów świat jest niczym, jedynie miejscem męczarni i rozczarowań, istniejącym bez porządku i bez przyczyny. Od dnia bitwy pod Kunaksą Ksenofont rzadko zaznawał spokoju umysłu. Głęboko westchnął i starał się odepchnąć gorzkie wspomnienia. Nagle rozległo się dyskretne stukanie do drzwi. – Wejść – powiedział wódz i w progu pojawił się jego starszy służący, Tinos. Niósł puchar mocno rozwodnionego wina. Ksenofont
uśmiechnął się i podziękował mu. Dwóch innych służących przyniosło źródlaną wodę na kąpiel, po której wytarli swego pana do sucha. Jego spiżowa zbroja czekała – tak wypolerowana, że złociście połyskiwała, a żelazny hełm lśnił niczym najczystsze srebro. Jeden służący pomógł Ksenofontowi włożyć białą płócienną tunikę, drugi założył mu przez głowę napierśnik i po bokach zacisnął klamry. Zamocowali i związali mu na biodrze nabijaną spiżem krótką skórzaną spódniczkę oraz spiżowe nagolenniki. W końcu odprawił wszystkich machnięciem ręki i wziął pas z mieczem. Skóra pasa była podziurawiona, na spiżowej pochwie widniało sporo wgnieceń, lecz klinga żelaznego miecza prezentowała się doskonale. Ksenofont wyjął broń, ciesząc się znakomitym wyważeniem krótkiego ostrza i obitej skórą rękojeści. Wzdychając, schował miecz do pochwy, otoczył się pasem i zapiął go w talii. Podniósł hełm i przeczesał kitę z białego końskiego włosia. Z hełmem pod pachą odwrócił się ku drzwiom. Tinos otworzył je i Ksenofont wyszedł na dziedziniec. Trzy służące ukłoniły się, gdy je mijał. Odpowiedział im uśmiechem i podniósł twarz do słońca. Był piękny dzień. Trzej heloci przygotowywali nasyp z piasku. Zgodnie z instrukcjami sędziów kształtowali wzgórza, doliny i strumienie. Wódz zatrzymał się i przez moment przyglądał ich pracy. – To wzgórze powinno być nieco wyższe i bardziej strome – rzucił w stronę jednego z mężczyzn. – Rozszerzcie też dno doliny. Tam zostanie stoczona bitwa, żołnierze muszą mieć dużo miejsca. Odszedł. Minął otwartą bramę dziedzińca i ruszył ku stokowi, na którym stała kapliczka Ateny Patrzącej. Świątynia była niewielka: zaledwie trzy kolumny wspierały niski dach, lecz wewnątrz znajdował się święty ołtarz. Ksenofont wszedł do budowli, wyjął miecz i postawił go w progu. Potem klęknął przed ołtarzem, na którym stał srebrny posążek wysokiej i smukłej kobiety w doryckim hełmie i z ostrym mieczem w dłoni. – Chwała ci, Ateno, bogini mądrości i wojny – odezwał się wódz. – Żołnierz cię pozdrawia. Zamknął oczy w modlitwie, powtarzając znajome słowa, które wypowiedział po raz pierwszy pięć lat przed opuszczeniem ziem
Persów. – Jestem żołnierzem, Ateno. Nie pozwól, żeby już dobiegły kresu dni mojej chwały. Dokonałem tak niewiele. Pragnę żyć dostatecznie długo, aby zanieść twoją statuetkę w samo serce barbarzyńskiego świata. Podniósł oczy na posążek, w głębi serca żywiąc nadzieję na reakcję bogini, choć doskonale wiedział, że za całą odpowiedź musi mu starczyć jej milczenie. Po chwili wstał i wyszedł z kapliczki. Dostrzegł jakiś ruch na akropolu i przyjrzał się dwóm obejmującym się chłopcom. Zmrużył oczy, a wówczas rozpoznał jednego z nich. Hermias. Doszedł do wniosku, że w takim razie drugim jest pewnie znany mu ze słyszenia młodzieniec krwi mieszanej, ten, którego nazywano Savrą. Często widywał tego dziwnego chłopca, jak biegał po dachach i przeskakiwał wysokie mury. Tylko dwa razy widział go z bliska. Z powodu swego zakrzywionego niczym u jastrzębia nosa młodzik nie był ani tak męsko przystojny jak Leonidas, ani apollińsko piękny jak Hermias, niemniej jednak miał coś w sobie. Najbardziej przyciągały wzrok jego przeszywające błękitne oczy – patrzące równocześnie ostrożnie i w sposób wyzywający. Chłopiec nosił się też z dumą, mimo biedy, którą klepał wraz z matką. Pewnego razu Ksenofont obserwował jego dziką galopadę po ulicy Krańcowej; młodzieńca ścigało czterech innych efebów. Przy innej okazji Savro siedział z Hermiasem przed świątynią Afrodyty. Uśmiechnął się w pewnej chwili na jakiś błahy komentarz przyjaciela, a wtedy jego oblicze osobliwie się przeobraziło – ze spojrzenia zniknęła surowość i smutna zaduma. Owa przemiana zaszokowała przechodzącego wodza, który zatrzymał się i przyjrzał Savrze. Tamten natychmiast podniósł czujnie wzrok. Wiedział, że jest obserwowany. Znowu się zmienił na twarzy, niczym nałożona maska jego rysy przybrały ponownie wyraz powagi, Ateńczyk zaś poczuł nagły chłód, gdy skupiły się na nim jasne oczy młodzieńca. Ksenofont wrócił myślą do genialnego Leonidasa. Chłopiec wyrastał na prawdziwego Spartanina, był wysoki i proporcjonalnie zbudowany, prezentował się majestatycznie. Urody dodawały mu piękne złote loki. Ksenofont wierzył, że młodzieniec ma zadatki na wielkiego dowódcę. Szczerze mówiąc, uważał go niemal za dar niebios. Nieczęsto finał gry strategicznej przyprawiał go o żywsze bicie serca, ale dzisiaj wprost nie mógł się doczekać pojedynku.