chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 287
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 152

Gemmell David - Opowieści Sipstrassi 03 - Kamień Krwi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Gemmell David - Opowieści Sipstrassi 03 - Kamień Krwi.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Gemmel,David - 4 cykle kpl Gemmell David - Opowieści Sipstrassi
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 241 stron)

David Gemmell Kamień Krwi (Bloodstone) Przełożył Maciej Pinatra

Podziękowania Dziękuję moim redaktorom, Johnowi Jarroldowi z wydawnictwa Random i Stelli Graham z Hastings, oraz korektorce Jean Maund i pierwszemu recenzentowi, Valowi Gemmellowi. Jestem również wdzięczny kolegom pisarzom, Alanowi Fisherowi i Peterowi Lingowi, za tak chętnie ofiarowaną mi pomoc. I wielu moim wiernym czytelnikom za listy nadsyłane przez lata z prośbą o napisanie dalszych opowieści o Jonie Shannowie. Dziękuję!

Prolog Widziałem upadek światów i śmierć narodów. Z miejsca w chmurach obserwowałem gigantyczną falę przypływu zalewającą wybrzeża, wchłaniającą miasta i zatapiającą tłumy. Dzień początkowo zapowiadał się spokojnie, ale ja wiedziałem, co nastąpi. Nadmorskie miasto tętniło życiem, ulicami ciągnęły sznury pojazdów, na chodnikach panował tłok, w podziemnych arteriach roiło się od ludzi. Ostatni dzień był bolesny. Mieliśmy dobrych, pobożnych parafian, hojnych i życzliwych. Kochałem ich. Trudno jest patrzeć w dół na takie twarze, wiedząc, że zanim minie dzień, ci ludzie staną przed swym Stwórcą. Toteż czułem wielki smutek, podchodząc do błękitno srebrzystego samolotu, który miał nas unieść wysoko ku przyszłości. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy czekaliśmy na start. Zapiąłem pas i wyjąłem Biblię. Ale nie znalazłem pocieszenia. Saul siedział obok mnie i wyglądał przez okno. – Piękny wieczór, Diakonie – powiedział. Miał rację. Lecz nadciągał już wiatr przemian. Gładko unieśliśmy się w powietrze. Pilot poinformował nas, że pogoda się pogarsza, ale przed burzą zdążymy dolecieć na Bahamy. Wiedziałem, że tak nie będzie. Wznosiliśmy się coraz wyżej i wyżej. Saul pierwszy zauważył zapowiedź czegoś złego. – Jakie to dziwne – klepnął mnie w ramię. – Zdaje się, że słońce znowu wschodzi. – To ostatni dzień, Saulu – odrzekłem. Zerknąłem w dół i zobaczyłem, że odpiął pas. Kazałem mu go zapiąć z powrotem. Ledwo zdążył to zrobić, pierwszy potworny podmuch wiatru targnął maszyną. Naczynia, książki, tace, bagaże spadały na podłogę. Pasażerowie zaczęli krzyczeć z przerażenia. Saul zamknął oczy i pogrążył się w cichej modlitwie, ale ja byłem spokojny. Odwróciłem się w prawo i wyjrzałem przez okno. W dole rosła ogromna fala. Pędziła w kierunku wybrzeża. Pomyślałem o ludziach w mieście. Z pewnością sądzili, że są świadkami cudu – oto zachodzące słońce znów wschodzi. Pewnie uśmiechali się, może klaskali w dłonie. Ale niedługo spojrzą na horyzont. Najpierw uznają, że to tylko niskie chmury burzowe przysłoniły niebo. Lecz wkrótce dotrze do nich straszna prawda, że to morze unosi się na spotkanie z niebem i zaraz zwali się na nich spienioną ścianą śmierci. Odwróciłem wzrok. Samolot drżał, wznosił się i opadał, daremnie próbując oprzeć się miotającym nim wichrom. Wszyscy pasażerowie byli pewni, że lada chwila pożegnają się z życiem. Wszyscy oprócz mnie. Ja wiedziałem. Po raz ostatni spojrzałem przez okno. Miasto wydawało się teraz maleńkie, strzeliste wieżowce przypominały palce dziecka. W budynkach wciąż paliły się światła, po obwodnicach

mknęły rzędy samochodów. A potem wszystko zniknęło. Saul otworzył oczy i wpadł w panikę. – Co się dzieje, Diakonie?! – To koniec świata, Saulu. – Zginiemy? – Nie. Jeszcze nie. Wkrótce dowiesz się, jakie plany ma wobec nas Pan. Samolot pędził po niebie niczym słomka niesiona wichrem. A później pojawiły się barwy. Żywa czerwień i purpura otuliły kadłub i przesłoniły okna. Jakby wchłonęła nas tęcza. Potem zniknęły, może po czterech sekundach. Tylko ja wiedziałem, że w ciągu tych czterech krótkich sekund minęło kilka stuleci. – Zaczęło się, Saulu – powiedziałem.

Rozdział pierwszy Ból był zbyt silny, by go ignorować, a fala mdłości o mało nie zrzuciła go z konia. Ale Kaznodzieja mocno trzymał się w siodle. Skierował ogiera ku Przełęczy. Na pogodnym niebie świecił księżyc w pełni, a na horyzoncie wyraźnie rysowały się ostre, ośnieżone szczyty gór. Rękaw czarnego płaszcza jeźdźca wciąż się tlił, a podmuch wiatru podsycił płomień. Kaznodzieja poczuł nowy ból i zdusił ogień ręką czarną od sadzy. Gdzie oni są? – zastanawiał się, patrząc na zbocza. Wyschło mu w ustach, więc ściągnął cugle i sięgnął po manierkę zwisającą z łęku siodła. Odkręcił mosiężny korek, ale gdy pociągnął łyk, nie poczuł smaku wody, lecz palący alkohol. Splunął i cisnął manierkę daleko od siebie. Tchórze! Musieli się najpierw zamroczyć dla dodania sobie odwagi, żeby posunąć się do mordu. Ogarnął go taki gniew, że na chwilę zapomniał o bólu. W oddali, u podnóża gór, zobaczył grupę jeźdźców wyłaniających się z lasu. Zmrużył oczy. Pięciu. W czystym górskim powietrzu rozległy się dalekie śmiechy. Jęknął i zachwiał się w siodle. Pulsowanie w skroni narastało. Dotknął rany z prawej strony głowy. Krew już zakrzepła, ale wyczuł bruzdę po pocisku. Skóra wokół szramy była gorąca i nabrzmiała. Zaczął tracić przytomność i tylko wściekłość nie pozwoliła mu zemdleć. Pokonał Przełęcz, potem skręcił w prawo i zjechał długim, zadrzewionym zboczem do drogi. Pochyłość była stroma, koń dwukrotnie pośliznął się na trawie, aż przysiadł na zadzie. Ale jeździec potrafił nad nim zapanować i ogier w końcu wydostał się na równy, ubity gościniec. Kaznodzieja zatrzymał konia, owinął cugle wokół łęku i wyciągnął rewolwery. Miały długie lufy i bębny ozdobione srebrnymi zawijasami. Wzdrygnął się i zauważył, że drżą mu ręce. Ile czasu minęło od chwili, gdy po raz ostatni trzymał w dłoniach śmiercionośną broń? Piętnaście lat? Dwadzieścia? Przysięgałem, że już nigdy ich nie użyję, nie odbiorę nikomu życia, pomyślał. „Bo byłeś głupi!” Miłujcie nieprzyjaciół waszych, dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą. „I patrzcie, jak giną wasi bliscy”. Temu, kto cię uderzy w policzek, nadstaw i drugi. „I przyglądaj się, jak twoi bliscy płoną żywcem”. Znów zobaczył szalejące płomienie, usłyszał przerażone krzyki konających... Nasha biegnie do palących się drzwi, ale wali się na nią dach. Dova klęczy przy zabitym mężu, Nolisie. Jej sierść płonie. Otwiera drzwi, lecz ginie od kul pijanych, rechoczących mężczyzn, którzy czekają na zewnątrz... Jeźdźcy pojawili się w polu widzenia i zobaczyli samotną sylwetkę czekającego na nich mężczyzny. Chociaż z pewnością go rozpoznali, nie okazali strachu. Zdziwił się, lecz po chwili

wszystko zrozumiał – nie zauważyli jego rewolwerów zasłoniętych wysokim łękiem siodła. Nie znali również jego sekretu. Przyspieszyli, a on czekał, aż się zbliżą. Drżenie rąk ustało i spłynął na niego wielki spokój. – No, no... – odezwał się jeden z jeźdźców, potężny mężczyzna w obszernym brezentowym płaszczu. – Złego diabli nie biorą, co? Popełniłeś błąd, jadąc za nami, Kaznodziejo. Byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś od razu zginął tam, na miejscu. – Wyciągnął obosieczny nóż. – A teraz obedrę cię żywcem ze skóry! Przez chwilę nic nie mówił, potem spojrzał mężczyźnie prosto w oczy. – Czy się wstydzą, że popełnili obrzydliwość? – zacytował. – Oni nie potrafią się wstydzić, nie umieją także się rumienić. – Uniósł prawy rewolwer płynnym, niespiesznym ruchem. Wielki jeździec zamarł na ułamek sekundy, potem szybko sięgnął do kabury. Za późno. Nie zdążył nawet usłyszeć huku wystrzału; pocisk dużego kalibru przebił czaszkę i zwalił go z siodła. Spłoszone konie stanęły dęba i zapanował chaos. Kaznodzieja okiełznał swojego ogiera i dwukrotnie nacisnął spust. Pierwsza kula utkwiła w gardle chudego brodacza, druga w plecach jeźdźca, który odwrócił konia i chciał umknąć z placu boju. Trzeci został trafiony w pierś. Krzyknął, spadł na ziemię i począł pełznąć ku zaroślom na poboczu drogi. Ostatni z jeźdźców zdołał zapanować nad koniem, wyciągnął długi rewolwer i strzelił. Pocisk bzyknął obok twarzy Kaznodziei i przebił kołnierz płaszcza. Kaznodzieja odwrócił się w siodle i wypalił dwa razy z lewego rewolweru. Twarz prześladowcy zamieniła się w bezkształtną miazgę. Bezpańskie konie pogalopowały w noc. Przyjrzał się trupom. Czterej ludzie nie żyli, piąty wciąż próbował doczołgać się do krzaków, zostawiając za sobą krwawą smugę. Mężczyzna na ogierze podjechał do pełznącego uciekiniera. – Dlatego padną wśród poległych, runą, gdy ich nawiedzę – mówi Pan – powiedział cicho. Leżący przekręcił się na plecy. – Jezu Chryste, nie zabijaj mnie! Nie chciałem tego robić. Nie zabiłem nikogo z tamtych, przysięgam! – I będą osądzeni, każdy według uczynków swoich – odrzekł jeździec. Lufa powędrowała w dół. Mężczyzna na ziemi zasłonił twarz rękami. Pocisk strzaskał mu palce i dotarł do mózgu. – Już po wszystkim – powiedział Kaznodzieja. Wsunął rewolwery do kabur na biodrach, zawrócił ogiera i odjechał do domu. Ale ból i zmęczenie dały znać o sobie – osunął się bezwładnie na koński kark. Wierzchowiec stanął. Nie wiedział, dokąd iść. Człowiek skierował go na południe, ale koń nie znał tej drogi. Po chwili ruszył na wschód i opuścił dolinę. Ogier szedł przeszło godzinę, potem zwietrzył zapach wilków. Z prawej pojawiły się cienie. Zarżał i stanął dęba. Ciężar zsunął się z jego grzbietu... i koń pogalopował przed siebie.

Jeremiasz przyklęknął przy śpiącym mężczyźnie i obejrzał ranę na skroni. Nie sądził, by kula strzaskała kość, ale nie miał też pewności. Krwawienie ustało, lecz przez policzek ciągnęła się szeroka pręga sięgająca od linii włosów niemal do szczęki. Przyjrzał się twarzy rannego. Była pociągła i kanciasta, z głęboko osadzonymi oczami. Cienkie, zaciśnięte wargi nie sprawiały jednak wrażenia okrutnych. Wiedział, że z twarzy człowieka można wiele wyczytać. Są na niej zapisane jego przeżycia. Może każdy akt słabości lub nienawiści, odwagi czy dobroci pozostawia maleńki znak, cienką zmarszczkę to tu, to tam? Może w ten sposób Bóg pozwala rozpoznać świętemu nikczemnika kryjącego się za urodziwym obliczem? Ranny musiał być silnym człowiekiem. Jeremiasz nie znalazł w jego twarzy wielkiej dobroci, ale też niewiele zła. Delikatnie przemył ranę na głowie, potem odsunął koc. Oparzenia na ręku i ramieniu goiły się dobrze, choć pozostało kilka zropiałych miejsc. Jeremiasz zwrócił uwagę na broń obcego. Powtarzalne rewolwery, wyrób Piekielników. Wyjął jeden z kabury, odwiódł kurek do połowy i wysunął bęben. Wystrzelono dwa pociski. Usunął puste łuski i obejrzał dokładnie broń. Nie była nowa. W latach poprzedzających Drugą Wojnę z Szatanem, Piekielnicy produkowali samopowtarzalne rewolwery z trochę krótszymi lufami oraz pękate, kanciaste pistolety automatyczne i karabiny, o wiele bardziej precyzyjne od tego. Ale to nie uchroniło ich przed zagładą. Jeremiasz widział zniszczenie Babilonu. Diakon kazał zrównać go z ziemią, żeby nie pozostał kamień na kamieniu. Starzec wzdrygnął się na to wspomnienie. Ranny jęknął i otworzył oczy. Jeremiasz poczuł zimny dreszcz strachu, kiedy w nie spojrzał. Miały mglistą, szarobłękitną barwę zimowego nieba i były tak przenikliwe, jakby potrafiły zajrzeć w głąb jego duszy. – Jak się pan czuje? – spytał, czując jak wali mu serce. Mężczyzna zamrugał i spróbował usiąść. – Leż spokojnie, przyjacielu. Zostałeś ciężko ranny. – Skąd się tu wziąłem? – padło ciche pytanie. – Moi ludzie znaleźli pana na równinach. Spadł pan z konia. Ale przedtem palił się pan i został postrzelony. Mężczyzna wziął głęboki oddech i zamknął oczy. – Nic nie pamiętam. – To się zdarza – odrzekł Jeremiasz. – Uraz spowodowany bolesnymi ranami. Kim pan jest? – Nie pamię... – obcy zawahał się. – Shannow. Jestem Jon Shannow. – Niesławne nazwisko, mój przyjacielu. Niech pan teraz odpocznie. Wieczorem przyniosę panu coś do jedzenia. Ranny otworzył oczy i chwycił Jeremiasza za ramię.

– Kim jesteś, przyjacielu? – Nazywam się Jeremiasz. Wędrowiec. Mężczyzna opadł na posłanie. – Idź i wołaj do uszu Jeruzalemu, Jeremiaszu – wyszeptał i zapadł w głęboki sen. Jeremiasz wyszedł z wozu i zamknął za sobą drewniane drzwi. Isis rozpaliła ognisko i teraz zbierała zioła nad rzeką. Jej krótkie, jasne włosy połyskiwały w słońcu jak pasma złota. Podrapał się w siwą brodę i pożałował, że nie jest dwadzieścia lat młodszy. Dziesięć innych wozów stało półkolem nad brzegiem rzeki. Płonęły tam trzy dalsze ogniska. Meredith klęczał przy pierwszym, kroił marchew i wrzucał do garnka zawieszonego nad ogniem. Jeremiasz przeszedł łąkę i przykucnął naprzeciw młodego uczonego. – Widzę, że odpowiada panu życie pod słońcem i gwiazdami, doktorze – zagadnął przyjaźnie. Meredith uśmiechnął się nieśmiało i odgarnął z czoła pukiel płowych włosów. – W istocie, meneer Jeremiaszu. Z każdym dniem czuję się silniejszy. Jestem pewien, że gdyby więcej mieszczuchów zobaczyło tę krainę, byłoby na świecie mniej barbarzyństwa. Jeremiasz nie odpowiedział. Przeniósł wzrok na ognisko. Z doświadczenia wiedział, że barbarzyństwo podąża za człowiekiem jak cień. Gdzie stąpnie człowiek, tam wkrótce pojawia się zło. Ale Meredith miał łagodne usposobienie. Nic nie szkodzi, że młody człowiek pielęgnuje w sobie marzenia. – Jak się czuje ranny? – zapytał lekarz. – Wydaje mi się, że wraca do zdrowia, choć twierdzi, że nie pamięta, jak odniósł obrażenia. Mówi, że nazywa się Jon Shannow. W oczach Mereditha błysnął gniew. – Przeklęte nazwisko! Jeremiasz wzruszył ramionami. – To tylko nazwisko. Isis uklękła na brzegu rzeki i przyjrzała się długiej, smukłej rybie tuż pod powierzchnią wody. Piękna, pomyślała. Dosięgła jej swym umysłem i natychmiast wcieliła się w rybę. Poczuła wokół siebie chłodną toń i ogarnęła ją nieprzeparta chęć ruchu, odpłynięcia stąd, walki z prądem, ucieczki... Otrząsnęła się i położyła na plecach. Wtedy zobaczyła nad sobą Jeremiasza. Uśmiechnęła się i usiadła. – Jak on się czuje? – zapytała, gdy starzec spoczął obok niej. – Dochodzi do siebie. Chciałbym, żebyś posiedziała przy nim. – Zauważyła, że stary człowiek stara się ukryć niepokój. Oparła się chęci wniknięcia w jego umysł i zaczekała, aż znów się odezwie. – To wojownik, może nawet bandyta, sam nie wiem. Mieliśmy obowiązek mu pomóc, ale powstaje pytanie, czy nie zagrozi nam, kiedy odzyska siły. Czy to zabójca? Może

poszukują go Krzyżowcy? Będziemy mieć kłopoty, udzielając mu schronienia? Pomożesz mi? – Och, Jeremiaszu! – pozwiedzała cicho Isis. – Oczywiście, że ci pomogę! Czyżbyś w to wątpił? Zaczerwienił się. – Wiem, że nie lubisz sprawdzać swego talentu na ludziach. Przepraszam, że musiałem o to poprosić. – Jesteś miły – odrzekła i wstała. Nagle zakręciło się jej w głowie i zachwiała się. Jeremiasz podtrzymał ją. Poczuła jego troskę. Zwolna wracały jej siły, ale w piersi i żołądku narastał ból. Starzec wziął ją na ręce i poszedł w stronę wozów. Meredith wybiegł im naprzeciw. Jeremiasz posadził Isis w bujanym fotelu przy ognisku, a lekarz sprawdził puls. – Już wszystko dobrze – zapewniła. – Naprawdę. Szczupła dłoń Mereditha spoczęła na jej czole. Musiała się mocno skoncentrować, by nie myśleć, jak intensywnym uczuciem ją darzy. – Już wszystko dobrze! – A ból? – spytał. – Przechodzi – skłamała. – Po prostu za szybko wstałam, nic takiego. Meredith zwrócił się do Jeremiasza. – Poproszę o sól. – Gdy starzec wrócił, lekarz wysypał trochę na dłoń. – Zjedz to – rozkazał. – Zrobi mi się niedobrze – zaprotestowała, ale nie odezwał się, więc zlizała sól z jego dłoni. Jeremiasz podał jej kubek z wodą i przepłukała usta. – Powinnaś teraz odpocząć – polecił Meredith. – Niedługo – obiecała. Wstała niepewnie i podziękowała obu mężczyznom. Chcąc jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem ich troskliwych spojrzeń, wdrapała się do wozu Jeremiasza, gdzie spał ranny. Isis przysunęła krzesło i usiadła obok. Jej choroba postępowała i czuła już bliskość śmierci. Pozbyła się przykrych myśli, wyciągnęła rękę i położyła małą dłoń na palcach śpiącego. Zamknęła oczy i wniknęła umysłem w jego wspomnienia. Przebyła wstecz okres dojrzały, potem młodość i zatrzymała się w latach dziecięcych mężczyzny. Dwaj chłopcy, bracia. Jeden nieśmiały i wrażliwy, drugi porywczy i szorstki. Kochający rodzice, farmerzy. Potem zjawiają się bandyci. Przelana krew, morderstwo. Chłopcy uciekają. Tragedia dotyka ich w różny sposób. Jeden zostaje bandytą, drugi... Isis otrząsnęła się i wróciła do rzeczywistości. Patrząc na śpiącego, zapomniała o swojej chorobie. Przyglądam się legendzie, pomyślała. Jeszcze raz wejrzała w życie obcego. Człowiek Jeruzalem, dręczony koszmarami przeszłości i myślami o przyszłości, przemierzający pustkowia w poszukiwaniu... miasta? Tak, ale nie tylko. Szuka odpowiedzi,

sensu istnienia. Po drodze zatrzymuje się, by walczyć z bandytami, zaprowadza spokój w miastach, zabija grzesznych. Podąża samotnie, mile widziany tylko wtedy, gdy potrzebna jest jego broń, ponaglany do wyjazdu zaraz po wykonaniu zadania. Isis wycofała się. Była przygnębiona nie tylko wspomnieniami pełnymi walki i śmierci, ale również cierpieniem tego człowieka. Nieśmiały, wrażliwy chłopiec wybrał drogę przemocy, stał się samotnikiem budzącym grozę. A każde zabójstwo pokrywało jego duszę nową warstwą lodu. Wniknęła w niego jeszcze raz. Isis i Shannow stali się jednością, stopili się ze sobą. Atakujący mężczyźni wyłaniają się z mroku, biegną. Strzały. Jakiś odgłos za plecami. Isis/Shannow odwraca się i naciska spust rewolweru. Dziecko pada na ziemię z kulą w piersi. O Boże! o Boże! o Boże! Isis przestała kurczowo trzymać się jego wspomnień, ale nie wycofała się całkiem. Pozwoliła, by czas płynął naprzód i unosił ją ze sobą. Zatrzymała się w chwili, gdy Człowiek Jeruzalem zajechał na farmę Donny Taybard. To zupełnie inna historia. Miłość. Wozy jadą dalej. Isis/Shannow zawraca i zdąża w przeciwnym kierunku. Ma w sercu radość i nadzieję na lepsze jutro. Dość przemocy i śmierci. Marzenia o spokojnym życiu na farmie w towarzystwie ukochanej osoby. Potem nadciągają Piekielnicy. Isis przerwała i wstała. – Biedny, dobry człowieku... – szepnęła i pogłaskała śpiącego po czole. – Wrócę tu jutro. Na zewnątrz wozu czekał Meredith. – Czego się dowiedziałaś? – zapytał. – Nic nam nie grozi z jego strony – odrzekła. Chłopak był szczupły i wysoki. Przycięte nad uszami włosy opadały mu czarną grzywą na kark. Przejeżdżając Przełęcz na grzbiecie starej klaczy, z przyjemnością chłonął widok górskich szczytów pnących się na horyzoncie ku niebu. Nestor Garrity miał siedemnaście lat i cieszył się z tej przygody. Bóg jeden wiedział, że w mieście zwanym Doliną Pielgrzyma nieczęsto coś się działo. Zacisnął dłoń na kolbie rewolweru i puścił wodze fantazji. Nie był już urzędnikiem w tartaku, o nie! Był Krzyżowcem tropiącym legendarnego Latona Duke’a i jego bandę. Nieważne, że po tej stronie Ziem Zarazy wszyscy drżeli przed tym rewolwerowcem. Bo teraz ścigał go Nestor Garrity, szybki i zabójczy strzelec, pogromca wszelkich złoczyńców, bożyszcze kobiet, wzór dla mężczyzn. Bożyszcze kobiet... Nestor przestał fantazjować i zamyślił się. Jakie to uczucie być uwielbianym przez kobiety? Poszedł kiedyś na Letnie Tańce z córką Ezry Fearda, Mary. Wyciągnęła go na zewnątrz i zaczęła się wdzięczyć w świetle księżyca. Powinienem był ją pocałować? – zastanawiał się. Powinienem był robić z nią te cholerne rzeczy? Zarumienił się na samo wspomnienie. Wieczór zamienił się w koszmar, kiedy odeszła

z Samuelem Klaresem. Całowali się. Nestor widział ich nad strumieniem. Potem się pobrali i Mary właśnie miała rodzić. Stara szkapa potknęła się na stromym zboczu. Nestor otrząsnął się ze wspomnień, ale zaraz znów się rozmarzył. Już nie był nieustraszonym Krzyżowcem, lecz Jonem Shannowem, słynnym Człowiekiem Jeruzalem szukającym starożytnego miasta. Ten nie miał czasu, by myśleć o kobietach. Nestor zmrużył oczy, ściągnął kapelusz na czoło, postawił kołnierz płaszcza i wyprostował się w siodle. Jon Shannow nie może się garbić. Wyobraził sobie dwóch bandytów wyjeżdżających zza głazów. Oczami duszy zobaczył strach na ich twarzach. Sięgnęli po broń. Ręka Nestora opadła na biodro. Rewolwer zawadził muszką o brzeg kabury i wypadł mu z dłoni. Nestor ostrożnie zatrzymał konia na piargu, zlazł na ziemię i podniósł broń. Kobyłę najwyraźniej ucieszył brak ciężaru na grzbiecie. Ochoczo ruszyła przed siebie. – Hej, zaczekaj! – zawołał Nestor i rzucił się w pogoń. Ale bez skutku. Dopędził ją dopiero na dole, gdzie stanęła, by poskubać zeschłą trawę. Wdrapał się na siodło. Pewnego dnia zostanę Krzyżowcem, pomyślał. Będę służył Diakonowi i Bogu. Pojechał dalej. Gdzie się podział Kaznodzieja? Już dawno powinien był go znaleźć. Ślady wyraźnie prowadziły do Przełęczy. Ale dokąd się udał? Przede wszystkim dlaczego w ogóle odjechał? Nestor lubił Kaznodzieję. Spokojny człowiek. Zawsze odnosił się do chłopca życzliwie i ze zrozumieniem. Zwłaszcza tego lata, gdy zginęli rodzice Nestora. Utonęli podczas nagłej powodzi dziesięć lat temu... Wzdrygnął się. W wieku siedmiu lat został sierotą. Przyszła do niego frey McAdam i przyprowadziła Kaznodzieję. Mężczyzna usiadł na brzegu łóżka i wziął chłopca za rękę. – Dlaczego oni umarli? – spytało zalęknione dziecko. – Dlaczego mnie zostawili? – Pewnie wybiła ich godzina, tylko o tym nie wiedzieli. – Ja też chcę umrzeć – zaszlochał siedmiolatek. Kaznodzieja siedział przy nim długo i opowiadał o rodzicach, o ich życiu i dobroci. Rozpacz i poczucie osamotnienia na chwilę opuściły Nestora i zaraz zasnął. Ostatniej nocy Kaznodzieja przedarł się przez szalejące płomienie i pod gradem kul uciekł z kościoła. Potem zniknął. Nestor zamierzał go odnaleźć i przekonać, że już zapanował spokój i może bezpiecznie wrócić do domu. Potem zobaczył ciała. Nad straszliwymi ranami krążyły muchy. Nestor zmusił się, by zsiąść z konia i podejść bliżej. Pot spływał mu po twarzy, a na plecach czuł zimny, pustynny wiatr. Nie śmiał spojrzeć wprost na zwłoki, więc zajął się badaniem śladów. Jeden koń zawrócił do Doliny Pielgrzyma, ale potem skręcił na pustkowie. Nestora mdliło, lecz zaryzykował i szybko zerknął na trupy. Nie znał żadnego z zabitych. Co ważniejsze, żaden

nie był Kaznodzieją. Wsiadł na klacz i podążył za samotnym jeźdźcem. Kiedy Nestor wjechał do miasta, prowadząc za sobą czarnego ogiera, na głównej ulicy Doliny Pielgrzyma panował duży ruch. Zbliżało się południe i akurat skończyły się lekcje w dwóch szkołach. Dzieci wychodziły na powietrze, by zjeść lunch przygotowany przez matki. Sklepy i trzy restauracje były otwarte, a z nieba prażyło słońce. Ale pół mili dalej na północ wciąż unosiła się smuga dymu. Beth McAdam stała na pogorzelisku, a grabarze zabierali zwęglone ciała Wilczaków. Nestor nie miał ochoty przynosić Beth złych wiadomości. W czasach jego dzieciństwa była dyrektorką szkoły podstawowej i nikomu nie uśmiechała się dalsza nauka u niej. Przypomniał sobie bójkę z Charliem Willsem. Odciągnięto ich od siebie i zaprowadzono przed oblicze pani McAdam. Wyszła zza biurka z bambusowym kijkiem długości trzech stóp i znacząco postukała nim w dłoń. – Na ile batów zasłużyłeś, Nestor? – zapytała. – To nie ja zacząłem – odrzekł. – Nie odpowiedziałeś na pytanie. Nestor zastanawiał się chwilę. – Na cztery. – Dlaczego akurat na cztery? – Bo za bójkę na podwórzu dostaje się cztery – powiedział. – Taka jest zasada. – A nie zamachnąłeś się przypadkiem na panią Carstairs, kiedy was rozdzielała? – Przez pomyłkę. – Takie pomyłki kosztują, chłopcze. Ty dostaniesz sześć razy, a Charlie cztery. Czy tak będzie sprawiedliwie? – Nigdy nie jest sprawiedliwie, jak się ma trzynaście lat – poskarżył się Nestor. Ale mężnie zniósł po trzy uderzenia w każdą dłoń. Nawet nie pisnął. Wolno podjechał do zgliszczy małego kościoła. Ogier posłusznie stąpał za klaczą. Beth McAdam oparła ręce na szerokich biodrach i patrzyła w kierunku Muru. Jasne włosy związała z tyłu, ale jeden kosmyk wymknął się spod wstążki i trzepotał na wietrze przy policzku. Odwróciła się, słysząc stukot kopyt i spojrzała bez wyrazu na Nestora. Zsiadł z konia i zdjął kapelusz. – Znalazłem napastników – powiedział. – Wszyscy są martwi. – Spodziewałam się tego – odparła. – A gdzie Kaznodzieja? – Zniknął. Jego koń uciekł na wschód, ale go złapałem. Na siodle jest krew. Wróciłem tym samym tropem i zauważyłem ślady wilków i niedźwiedzi Ale on przepadł. – On żyje, Nestorze. Ja to wiem, czuję to tutaj... – uderzyła się w pierś zaciśniętą pięścią. – Jak udało mu się zabić pięciu uzbrojonych mężczyzn? I do tego morderców! Chodzi mi

o to, że nigdy nie widziałem Kaznodziei z bronią. Zignorowała pytanie. – Pięciu mężczyzn, powiadasz? Według tych, co widzieli masakrę, kościół otoczyło ponad dwudziestu. Ale podejrzewam, że większość z nich to... nasi miejscowi, dobrzy parafianie. Nestor wolał nie wdawać się w dyskusję. Mimo wszystko zapraszanie Wilczaków do kościoła było bardzo gorszące. Nic dziwnego, że spokojnych ludzi w końcu ogarnął gniew. Chociaż... gdyby Krzyżowców nie wezwano do napadu na farmę Shema Jacksona, nie doszłoby do tragedii. – Mam jeszcze coś zrobić, pani Mc Adam? – zapytał. Pokręciła głową. – To zwykłe morderstwo, nic innego. – Zabicie Wilczaków to nie morderstwo – palnął bez namysłu. – Przecież nie są ludźmi, prawda? To zwierzęta. W oczach Beth błysnęła wściekłość, ale tylko parsknęła i odwróciła się. – Dziękuję ci za pomoc, Nestorze. Ale chyba masz robotę i nie chcę odciągać cię od twoich obowiązków. Odetchnął z ulgą i dosiadł klaczy. – Co mam zrobić z ogierem? – spytał. – Przekaż go Krzyżowcom. Nie jest nasz i nie chcę go. Nestor podjechał do murowanych koszar na południu miasta i uwiązał konie. Drzwi były otwarte. Kapitan Leon Evans siedział za prostym, drewnianym biurkiem. – Dzień dobry, sir – przywitał się Nestor. Evans podniósł wzrok i uśmiechnął się szeroko. Był wysokim, barczystym mężczyzną o pogodnym usposobieniu. – Ciągle chcesz się zaciągnąć, chłopcze? – Tak, sir. – Czytasz Biblię? – Tak jest, sir. Codziennie. – Zapiszę cię na sprawdzian na pierwszy dzień przyszłego miesiąca. Jeśli zdasz, zostaniesz kadetem. – Zdam na pewno. Obiecuję, sir. – Dobry z ciebie chłopak, Nestorze. Widzę, że znalazłeś ogiera. A co z Kaznodzieją? – Zniknął, sir. Ale zabił pięciu napastników. Evans przestał się uśmiechać. – Na Boga, czy to możliwe? – pokręcił głową. – Jak to mówią, nie sądź człowieka po wyglądzie. Rozpoznałeś któregoś z zabitych? – Żadnego, sir. Ale trzej dostali prosto w twarz. To tak, jakby zjechał ze wzgórza, posłał ich

do piekła i pojechał dalej. Pięciu ludzi! – Sześciu – poprawił kapitan. – Dziś rano znalazłem w kościele jeszcze jedno ciało. Wygląda na to, że mimo szalejącego ognia Kaznodzieja przedarł się do tylnych drzwi. Tam ktoś na niego czekał. Kaznodzieja musiał go zaskoczyć, wywiązała się walka i odebrał tamtemu broń. Potem go zastrzelił i zabrał jego konia. Jack Shale twierdzi, że widział, jak Kaznodzieja wyjeżdżał z miasta. Podobno paliły mu się włosy i płaszcz. Nestor wzdrygnął się. – Kto by pomyślał? We wszystkich kazaniach mówił o miłości bożej i przebaczeniu. A potem zastrzelił sześciu ludzi. Kto by przypuszczał? – Ja, chłopcze – odezwał się głos od drzwi. Nestor obejrzał się i zobaczył starego proroka wchodzącego z trudem do środka. Daniel Cade opierał się na dwóch laskach, a siwa broda sięgała mu do piersi. Dysząc ciężko, opadł na krzesło pod ścianą. Kapitan Evans wstał, napełnił kubek wodą i podał starcowi. Prorok przyjął to z wdzięcznością. Nestor cofnął się pod przeciwległą ścianę, ale nie odrywał oczu od żywej legendy. Daniel Cade przeistoczył się z bandyty w proroka. Walczył w Wielkiej Wojnie z Piekielnikami. Bóg przemówił do niego. Rodzice Nestora byli jednymi z wielu, którym banda Cade’a uratowała życie podczas najazdu wrogiej armii. – Kto podpalił kościół? – zapytał prorok. Wciąż miał mocny, pewny głos, dziwnie kontrastujący ze słabym, artretycznym ciałem. – Jacyś obcy spoza miasta – odrzekł kapitan. – Nie wszyscy byli obcy – zaprzeczył Cade. – W tłumie widziano miejscowych, między innymi Shema Jacksona. Ciekawe, bo czy to nie z jego powodu Krzyżowcy wyjechali z miasta zamiast bronić kościoła? Nie zostaliście wezwani do napadu na jego farmę? – A tak – przyznał Evans. – Bandyci ukradli mu część trzody i przyjechał tu do nas po pomoc. – A potem został w mieście, żeby przyjrzeć się rzezi? Dziwne. – Nie daruję podpalaczom kościoła ich czynu, czcigodny. Ale pragnę przypomnieć, że niejednokrotnie zwracano uwagę Kaznodziei, by nie zapraszał Wilczaków do miasta, bo są tu niepożądani. To nie stworzenia boskie, nie zostali ulepieni na wzór i podobieństwo Pana. Są dziełem Szatana. Ich miejsce nie jest ani w kościele, ani między przyzwoitymi ludźmi. Ale Kaznodzieja ignorował ostrzeżenia. Tragedia... hmm... była nieunikniona. Kiedyś musiała się zdarzyć. Mam tylko nadzieję, że Kaznodzieja żyje. To dobry człowiek i choć pobłądził... – Och, z pewnością żyje – przerwał Cade. – Podejmie pan jakieś działania przeciwko ludziom z miasta, którzy pomagali napastnikom? – Nie wierzę, by ktoś z tutejszych im pomagał. Po prostu przyglądali się.

Prorok skinął głową. – A nie dziwi pana, że to jacyś obcy spoza Doliny Pielgrzyma zdecydowali się przeciąć nasz wrzód? – Niezbadane są wyroki boskie, jak pan sam dobrze wie, czcigodny – odrzekł Evans. – Ale proszę mi powiedzieć, dlaczego nie był pan zaskoczony, że Kaznodzieja zabił sześciu uzbrojonych ludzi? Nosi pańskie nazwisko i podobno jest pańskim siostrzeńcem, czy tak? Mówią, że walczył pod pańskimi rozkazami w Wojnie z Piekielnikami. To prawda? Jeśli tak, musiał być wtedy bardzo młody. Cade nie uśmiechnął się, ale Nestor dostrzegł w jego oczach wesołe błyski. – Jest starszy niż wygląda, kapitanie. Ale nigdy nie służył pod moimi rozkazami. I mimo tego samego nazwiska nie jesteśmy spokrewnieni. – Prorok stęknął i wstał. Evans przytrzymał go za ramię, a Nestor podbiegł, by podać laski. – Dam sobie radę! Po co tyle zamieszania? Starzec z wielką godnością ruszył wolno ku drzwiom. Wdrapał się na siedzenie małego powozu, ujął lejce i odjechał. – Wielki człowiek – powiedział kapitan. – Legenda. Znał Człowieka Jeruzalem. Kiedyś jeździli razem. – Słyszałem, że to on był Człowiekiem Jeruzalem – odparł Nestor. Evans pokręcił głową. – Też tak słyszałem, ale to nieprawda. Mój ojciec znał mężczyznę, który walczył u boku Cade’a. Był bandytą, mordercą. Ale potem ujrzał Światło, Pan wskazał mu drogę. Diakon stał na szerokim balkonie, a poranna bryza rozwiewała jego białosrebrzystą brodę. Spoglądał z wysoka na mury obronne Jedności i zatłoczone ulice, a serce przepełniała mu miłość do tego miasta. Po błękitnym niebie sunął dwupłatowiec, kierując się na wschód ku osadom górniczym. Miał na pokładzie pocztę i zapewne wypłatę dla robotników w nowej walucie Barta. Drukowane od niedawna banknoty wypierały powoli duże, srebrne monety. Miasto kwitło. Przestępczość radykalnie zmalała i kobiety mogły nawet nocą chodzić bezpiecznie po jasno oświetlonych ulicach. – Zrobiłem, co mogłem – szepnął stary człowiek. – Słucham, Diakonie? – odezwał się szczupły, zgarbiony mężczyzna o rzadkich siwych włosach. – Mówię sam do siebie, Geoffrey. To zły znak. – Odwrócił się i wszedł do gabinetu. – Na czym skończyliśmy? Chudy sekretarz sięgnął po kartkę i spojrzał na tekst. – Mam tu petycję z prośbą o ułaskawienie Camerona Sikesa. To ten mężczyzna, który zastał

żonę w łóżku z sąsiadem. Zastrzelił oboje. Ma być jutro powieszony. Starzec pokręcił głową. – Współczuję mu, ale nie możemy robić wyjątków. Mordercy zasługują na śmierć, Geoffrey. Co jeszcze? – Apostoł Saul prosi o audiencję przed wyjazdem do Doliny Pielgrzyma. – Jestem wolny dziś po południu? Geoffrey zajrzał do notesu w czarnej skórzanej oprawie. – Tak, między czwartą trzydzieści a piątą. Zapisać go? – Zapisz. Wciąż nie rozumiem, dlaczego prosił o tę misję. Może ma dosyć miasta? Albo może miasto ma dosyć jego? Coś jeszcze? Mężczyźni przez pół godziny opracowywali szczegółowy rozkład dnia, w końcu Diakon zarządził przerwę i przeszedł do obszernej biblioteki za gabinetem. Przy drzwiach stali uzbrojeni strażnicy i Diakon ze smutkiem przypomniał sobie młodzieńca, który ukrył się tu przed dwoma laty. Strzał zagrzmiał wtedy jak piorun w murach ogromnego gmachu. Kula trafiła Diakona tuż powyżej prawego biodra i rzuciła na podłogę. Zamachowiec wrzeszczał i pędził przez wielką salę. Pociski odbijały się rykoszetem od kamiennej posadzki. Diakon przekręcił się na bok i wyszarpnął z kieszeni mały, dwustrzałowy pistolet. Kiedy młody człowiek zbliżył się, starzec nacisnął spust. Trafił zabójcę między oczy. Mężczyzna zamarł na chwilę i upuścił broń. Potem osunął się na kolana i upadł na twarz. Diakon westchnął. Nieprzyjemne wspomnienie. Ojciec chłopaka został powieszony dzień wcześniej za zastrzelenie człowieka podczas karcianej kłótni. Od tamtej pory biblioteki i innych budynków municypalnych strzegły uzbrojone patrole. Diakon usiadł za długim dębowym stołem. Czekając na spotkanie, przyglądał się rzędom półek. Sześćdziesiąt osiem tysięcy tomów. Ostatnie pozostałości po gatunku ludzkim. Powieści, podręczniki, rozprawy filozoficzne, poradniki, pamiętniki i poezje. I do czego doszliśmy? – pomyślał. Świat leży w gruzach, uznany przez naukę za bękarta i nawiedzony przez magię. Ogarnęły go ponure myśli. Nikt nie ma racji przez cały czas. Można tylko podążać za głosem serca. Strażnik wprowadził kobietę. Mimo zaawansowanego wieku, poruszała się sprężystym krokiem i trzymała się prosto, a jej twarz nosiła wyraźne ślady dawnej urody. Srebrzyste włosy mieniły się złotem i czerwienią w słonecznym świetle wpadającym przez łukowe, ozdobne okna z przyciemnianego szkła. Błękitne oczy spoglądały jasno i pogodnie. Diakon wstał. – Witam, frey Masters. Niech Bóg błogosławi panią i pani rodzinę. Podała mu rękę, uśmiechnęła się i usiadła naprzeciwko. – I ciebie, Diakonie. Wierzę, że wkrótce uczyni cię litościwym.

– Miejmy nadzieję – odrzekł. – Jakie wieści? – Sny wciąż są te same, tylko wyraźniejsze. Betsy widziała człowieka o purpurowej skórze i czarnych żyłach. Miał czerwone oczy. Wokół leżały tysiące ciał, a on pławił się we krwi niewinnych dzieci. Samancie również śnił się demon z innego świata. Po przebudzeniu wpadła w histerię i twierdziła, że nawiedzi nas Szatan. Co to znaczy, Diakonie? Czy to symboliczne wizje? – Nie – powiedział ze smutkiem. – Bestia istnieje. Kobieta westchnęła. – Ja też miewam ostatnio sny. Widziałam wielkiego wilka chodzącego na dwóch łapach. Miał wydrążone pazury. Zatopił je w ciele człowieka i wyciągnął krew. Bestia i Wilk łączą się ze sobą, prawda? Skinął głową, ale nie odpowiedział. – Wiesz dużo więcej niż mi mówisz, Diakonie. Zignorował tę uwagę i zapytał: – Czy komuś jeszcze śniły się wilki? – Alicji – odrzekła pani Masters. – Widziała obóz Wilczaków skąpany w purpurowym blasku. Małe stworzenia wiły się i wrzeszczały, aż w końcu zamieniły się w bestie z mojego snu. – Muszę wiedzieć, kiedy i gdzie – powiedział Diakon i wyjął z kieszeni mały, złoty Kamień. Począł go obracać w palcach. – Powinieneś wykorzystać moc dla siebie, Diakonie – zauważyła kobieta surowym tonem. – Wiesz, że szwankuje ci serce. – I tak żyję za długo. Nie, zachowam moc, by użyć jej przeciw Bestii. To już ostatni z nich. Mój mały skarb. Niedługo świat będzie musiał zapomnieć o magii i znów zwrócić się ku nauce i wynalazkom. – Wyraz jego twarzy zmienił się. – O ile przetrwa. – Przetrwa, Diakonie. Bóg musi zwyciężyć Szatana. – Świat przetrwa, jeśli On tak zechce. My, ludzkość, raczej nie uczyniliśmy z tej ziemi kwitnącego ogrodu, nieprawdaż? Uśmiechnęła się ze znużeniem i pokręciła głową. – Między nami wciąż żyją dobrzy ludzie, mimo że Diabeł wodzi ich na pokuszenie. Nie popadajmy w rozpacz, Diakonie. Kiedy zjawi się Bestia, znajdą się tacy, którzy będą z nią walczyć. Może nowy Człowiek Jeruzalem, albo Daniel Cade? – Przyjdzie pora, to ktoś się znajdzie – zachichotał bez radości. Pani Masters wstała. – Wracam do moich Wizjonerek. Co mam im przekazać? – Niech zachowują w pamięci krajobrazy i pory roku. Gdy nadejdzie chwila, stanę do walki i będę wtedy potrzebował pomocy. – Wstał i wyciągnął rękę. Kobieta uścisnęła ją krótko. – Nie opowiedziała mi pani o własnych snach, frey. – Moja moc wyczerpała się z upływem lat. Ale owszem, widziałam Bestię. Obawiam się, że

nie starczy ci sił, by się jej przeciwstawić, Diakonie. Wzruszył ramionami. – Stoczyłem w życiu wiele bitew i żyję. – Ale jesteś już stary. Oboje jesteśmy starzy. Siły nas opuszczają, Diakonie. Wszystko przemija, nawet legendy. Westchnął. – Dokonała pani tutaj wspaniałego dzieła. Wszystkie te strzępy straconej cywilizacji... Chciałbym wierzyć, że po mojej śmierci ludzie będą tu przychodzić i uczyć się z tego, co pozostawili nam po sobie wielcy umarłego świata. – Proszę nie zmieniać tematu – upomniała go. – Chce pani, żebym oszczędził zabójcę żony i jej kochanka? – Oczywiście. A tymczasem ciągle rozmawiamy o czymś innym. – Dlaczego miałbym darować mu życie? – Bo ja o to proszę, Diakonie – odparła po prostu. – Rozumiem. Bez żadnych argumentów natury moralnej, bez powoływania się na przykłady z Biblii, bez apelowania do mojego lepszego ja? Pokręciła głową, a on uśmiechnął się. – W takim razie będzie żył. – Jesteś dziwnym człowiekiem, Diakonie. I wciąż unikasz zasadniczego tematu. Kiedyś mógłbyś stawić czoła Bestii, dziś już nie. Wyszczerzył zęby i mrugnął do niej. – Jeszcze zobaczymy. – Wcale mnie to nie zdziwi, potrafisz sprawiać niespodzianki. Shannow śnił o morzu. Słyszał skrzypienie wręg przypominające ludzkie jęki, widział fale jak góry uderzające w kadłub statku. Obudził się i zobaczył nad głową lampę kołyszącą się na haku. Przez chwilę zdawało mu się, że sen i jawa to jedno. Potem uprzytomnił sobie, że leży w wozie jadącym przez prerię. Jak ma na imię ten człowiek? Jeremiasz? Starzec z siwą brodą i jednym długim, górnym zębem. Shannow odetchnął głęboko i pulsujący ból w skroniach trochę zelżał. Jęknął i usiadł. Lewą rękę i ramię miał obandażowane, a pod opatrunkiem czuł naciągniętą, oparzoną skórę. Pożar? Nic nie pamiętał. Nie szkodzi, pomyślał. Z czasem pamięć wróci. Najważniejsze, że wiem, kim jestem. Jonem Shannowem. Człowiekiem Jeruzalem. A jednak... poczuł niepokój, jakby to nazwisko było... Co? Niewłaściwe? Nie. Na wezgłowiu łóżka wisiała jego broń. Sięgnął po jeden z rewolwerów. Dobrze go znał, a mimo to wydał mu

się obcy, gdy zacisnął dłoń na kolbie. Wysunął bębenek. Brakowało dwóch nabojów. Nagle zobaczył człowieka spadającego z konia. Z przestrzelonego gardła tryskała krew. Potem wspomnienie znikło. Walka z bandytami? Tak. Właśnie tak musiało być. Na prawo od łóżka zauważył małe lusterko leżące na półeczce. Obejrzał ranę na skroni. Siniec szybko znikał, przybrał już żółtą barwę. Bruzda na głowie pokryła się strupem. Włosy obcięto mu krótko przy skórze, ale oparzenia wciąż były widoczne. Ogień. Następny przebłysk pamięci. Płonące deski. Uderza w nie ramieniem. Wreszcie ustępują. Za nimi widzi mężczyznę z uniesionym rewolwerem. Pada strzał, pocisk trafia tamtego w głowę niczym cios zadany młotem. Wizja rozpłynęła się. Był w kościele. Dlaczego? Czyżby słuchał kazania? Wstał. Jego ubranie leżało starannie złożone na krześle pod małym okienkiem. Nadpalony płaszcz został wyprany i połatany. Wkładając odzież, rozejrzał się po wnętrzu wozu. Wąskie sosnowe łóżko, dwa krzesła z tego samego, wypolerowanego drewna i niewielki stół. Zielone ściany. Ramy okienne ozdobione wyrzeźbionymi motywami winorośli. Dziwny symbol wyryty na drzwiach – dwa zachodzące na siebie trójkąty tworzące gwiazdę. Nad łóżkiem półka na książki. Zapinając pas z kaburami, przyjrzał się tytułom. Zauważył oczywiście Biblię, ale również kilka powieści. Na samym końcu stał tomik o pożółkłych kartkach. Wyciągnął go i podszedł do okna. W promieniach zachodzącego słońca odczytał wyblakłe, złote litery na okładce: Historia Ubiorów Zachodu, autorstwa Johna Peacocka. Ostrożnie przewracał strony. Grecy, Rzymianie, Bizantyjczycy, czasy Tudorów, Stuartów, Cromwella... Kobiety i mężczyźni w różnych strojach, kolejne daty... Był zafascynowany. Zanim pojawiły się samoloty, wielu ludzi wierzyło, że od śmierci Chrystusa minęło zaledwie trzysta lat. Ale pasażerowie wielkich podniebnych statków zadali kłam wcześniejszym teoriom, odesłali je do lamusa historii. Shannow podniósł wzrok i zastanowił się. „Skąd o tym wiem?” Odłożył książkę na miejsce, otworzył drzwi wozu i zszedł niepewnie po trzech stopniach. Młoda kobieta o krótkich jasnych włosach ruszyła ku niemu z miską strawy. – Powinien pan leżeć – upomniała go. Rzeczywiście, czuł się słaby i oddychał z trudem. Przysiadł na schodkach i przyjął od niej gulasz. – Dziękuję pani. – Była nadzwyczaj piękna, miała zielononiebieskie oczy i lekko opaloną skórę. – Wraca panu pamięć, panie Shannow? – Nie – odrzekł i zaczął jeść. – Z czasem wróci – zapewniła go. Wóz pomalowany był z zewnątrz na zielono i czerwono.

Ze swego miejsca Shannow zobaczył jeszcze dziesięć takich samych. – Dokąd jedziecie?– zapytał. – Dokąd chcemy – odparła dziewczyna. – Mam na imię Isis. – Wyciągnęła dłoń. Shannow poczuł pewny, mocny uścisk. – Dobra z pani kucharka, Isis. Świetny gulasz. Ignorując komplement, usiadła obok. – Doktor Meredith podejrzewa, że ma pan pękniętą czaszkę. Nic pan nie pamięta? Zupełnie nic? – Nic, o czym chciałbym rozmawiać. Niech pani mi opowie o was. – Niewiele jest do opowiadania. – Isis wzruszyła ramionami. – Jesteśmy tym, co widać. Wędrowcami. Podążamy za słońcem i wiatrem. W lecie tańczymy, zimą marzniemy. Podoba nam się takie życie. – Ma swoisty urok – przyznał Shannow. – Ale istnieje jakiś cel waszej podróży? Przez chwilę wpatrywała się w niego wielkimi oczami. – Życie to podróż do jednego tylko celu. A może widzi pan to inaczej, panie Shannow? – Nie warto spierać się z Isis – odezwał się Jeremiasz, stając obok. Shannow podniósł wzrok na starca. – Myślę, że to prawda – powiedział i wstał. Zakręciło mu się w głowie i musiał przytrzymać się wozu. Wziął głęboki oddech i wyszedł na otwartą przestrzeń. Jeremiasz dreptał obok i trzymał go za ramię. – Jest pan silnym człowiekiem, panie Shannow, ale został pan naprawdę ciężko ranny. – Wszystkie rany kiedyś się goją, Jeremiaszu. – Shannow popatrzył na góry. Bliższe zbocza porośnięte lasami, dalej bezkresne, nagie szczyty sięgające nieba. – Piękny kraj. – Słońce zwolna chyliło się ku zachodowi, kryjąc się za górskim łańcuchem, skąpanym w ostatnich, złocistych promieniach. Na prawo wznosiła się samotna skała z piaskowca, która zdawała się świecić własnym blaskiem. – To Święta Góra – wyjaśnił Jeremiasz. – Niektórzy twierdzą, że mieszkają tam stare bóstwa. Moim zdaniem, to tylko schronienie dla orłów, nic więcej. – Nie słyszałem tej nazwy – wyznał Shannow. – Pewnie cierpi pan z powodu zaniku pamięci? – Nie dziś – odparł Shannow. – Dziś odczuwam spokój. Moje wspomnienia, których teraz nie mam, pełne są bólu i śmierci. Wiem, że niedługo powrócą i wcale mnie to nie cieszy. Ale na razie widok zachodu słońca sprawia mi wielką przyjemność. Doszli do brzegu rzeki. – Dziękuję za uratowanie mi życia, Jeremiaszu. Jesteś dobrym człowiekiem. Od jak dawna prowadzisz takie życie?

– Od dwunastu lat. Byłem krawcem, ale tęskniłem za otwartą przestrzenią i niebem nad głową. Zaczęły się Wojny Zjednoczeniowe i życie w mieście stało się jeszcze bardziej groteskowe. Więc zbudowałem wóz i ruszyłem na pustkowia. Po rzece pływały gęsi i kaczki. Shannow zauważył ślady lisa. – Jak długo mnie pielęgnujesz? – Dwanaście dni. Inni myśleli, że pan umrze. Ale ja w to nie wierzyłem, mówiłem im, że pan przeżyje; ma pan zbyt wiele blizn. Trzy razy w życiu został pan postrzelony: raz powyżej biodra, raz w pierś i raz w plecy. Dwukrotnie dostał pan nożem: raz w nogę i raz w ramię. Jak mówiłem, jest pan twardym człowiekiem, tacy łatwo nie umierają. Shannow uśmiechnął się. – Pocieszyłeś mnie. Pamiętam ranę na biodrze. Jechał przez ziemie ciągnące się blisko Muru i zobaczył bandę zbirów wlokących dwie kobiety. Zabił bandytów, ale jeden strzelił i kula trafiła Shannowa w biodro. Uderzyła w kość i wyszła tyłem. Pewnie by umarł, gdyby nie Człowiek-Bestia, Shir-ran, który znalazł go wśród śnieżnej zamieci. – Jest pan myślami daleko stąd, panie Shannow. Nad czym pan tak duma? – Myślałem o lwie, Jeremiaszu. Zawrócili w kierunku ognisk i wozów. Shannow poczuł zmęczenie i poprosił Jeremiasza o koce; miał ochotę przenocować pod gwiazdami. – Nie chcę o tym słyszeć, człowieku! – zaprotestował starzec. – Zostanie pan w łóżku jeszcze dzień lub dwa, a potem zobaczymy. – Nie mam siły się spierać. – Shannow wdrapał się do wozu. Jeremiasz wszedł za nim. Shannow nawet nie zdjął ubrania, od razu padł na wąskie łóżko. Stary człowiek zabrał kilka książek i zamierzał wyjść, gdy Shannow zawołał za nim: – Dlaczego nazwałeś moje nazwisko niesławnym? Jeremiasz odwrócił się. – Nosi pan to samo nazwisko, co Człowiek Jeruzalem. Jeździł po tych ziemiach jakieś dwadzieścia lat temu. Chyba słyszał pan o nim? Shannow zamknął oczy. Dwadzieścia lat? Usłyszał trzaśniecie drzwi. Leżał chwilę bez ruchu i patrzył przez małe okienko na gwiazdy. – Jak się czujesz? Tylko nie kłam! – powiedział doktor Meredith. Isis uśmiechnęła się, ale milczała. Gdyby ten Meredith potrafił być tak stanowczy w życiu jak jest wobec pacjentów... Westchnęła i pogłaskała go po twarzy. Młody człowiek zarumienił się. – Ciągle czekam na odpowiedź – przypomniał łagodnie. – Piękna noc – zauważyła. – Czuję taki spokój... – To żadna odpowiedź – przerwał jej gwałtownie.

– Musi ci wystarczyć – odrzekła. – Nie chcę rozprawiać o mojej... niemocy. Oboje wiemy, kiedy moja podróż dobiegnie końca. Nie możemy nic zrobić, żeby temu zapobiec. Meredith westchnął i spuścił głowę. Kosmyk jasnych włosów opadł mu na czoło. Isis odgarnęła go. – Jesteś dobrym człowiekiem. – Raczej bezsilnym – poprawił ze smutkiem. – Znam nazwę twojej choroby i nazwy leków, które mogłyby ci pomóc. Hydrokortyzon i fluor ohy dr okorty zon. Znam nawet dawki. Nie wiem jedynie, jak sporządzić te steroidy i z czego. – Nieważne – zapewniła go. – Niebo jest piękne, a ja żyję. Porozmawiajmy o czymś innym. Chcę cię zapytać o naszego... gościa. Meredith spochmurniał. – A o co chodzi? Jedno jest pewne: to nie farmer. – Wiem o tym. Ale dlaczego stracił pamięć? Lekarz wzruszył ramionami. – Najprawdopodobniej z powodu urazu głowy, ale amnezja może mieć wiele przyczyn, Isis. Musiałbym znać więcej szczegółów, żeby ci odpowiedzieć: dowiedzieć się dokładnie, co doprowadziło do postrzału, w jakich okolicznościach został ranny. Skinęła głową, zastanawiając się, czy powtórzyć mu wszystko, co wie. Ale tylko poprosiła: – Najpierw opowiedz mi o Człowieku Jeruzalem. Roześmiał się głośno i gardłowo. Rysy mu stwardniały. – Dzięki Bogu, że nigdy go nie spotkałem! To brutalny barbarzyńca, który zyskał sobie o wiele większą sławę niż na to zasłużył. I to tylko dlatego, że rządzi nami inny bezlitosny barbarzyńca hołdujący przemocy. Jon Shannow był zabójcą. Pomińmy te idiotyczne pseudoreligijne historyjki, które o nim teraz wypisują. Był po prostu włóczęgą i ciągnęło go do przemocy niczym muchę do końskiego łajna. Niczego nie zbudował, nie napisał, nie stworzył. Żył jak pustynny wiatr. – Pokonał Piekielników – zaoponowała Isis. – Zniszczył potęgę Strażników. – No właśnie! – podchwycił Meredith. – Pokonał i zniszczył. I teraz jest uważany za kogoś w rodzaju zbawiciela, czarnego anioła zesłanego przez Boga. Czasami zastanawiam się, czy kiedykolwiek uwolnimy się od takich typów jak Shannow. – Więc uważasz go za uosobienie zła? Meredith wstał, dorzucił do ognia i znów usiadł naprzeciw Isis. – Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Z tego, co o nim wiem, nie był zwyczajnym mordercą; nigdy nie zabijał dla zysku. Zwalczał i uśmiercał tych, których uważał za bezbożników, za grzeszników. Tylko czy miał prawo decydować, kto jest grzesznikiem, Isis? Czy miał prawo wymierzać własną sprawiedliwość? W każdym cywilizowanym społeczeństwie

jego czyny uznano by za odrażające. Czcząc go, tworzymy niebezpieczny precedens, Isis. Otwieramy furtkę jego naśladowcom, dajemy im przyzwolenie na wymordowanie wszystkich, z którymi sienie zgadzają. Na przykład Diakonowi. Kiedy Piekielnicy powstali przeciwko nam, zniszczył nie tylko ich armię, ale również miasta. Dokonał tam straszliwego spustoszenia. A dlaczego? Bo on uznał, że są źli. Zginęły tysiące zwykłych Piekielników, farmerów, rzemieślników. To było ludobójstwo, zagłada całej rasy. Oto spuścizna po takich jak Jon Shannow. Ale powiedz mi, co to ma wspólnego z naszym „gościem”, jak go nazwałaś? – Sama nie wiem – skłamała. – Twierdzi, że jest Shannowem, więc zastanawiałam się, czy to nie skutek... jak to nazwałeś? – Amnezji? – Właśnie, amnezji. Powiedziałeś, że musiałbyś poznać okoliczności, w jakich został ranny... – Isis zawahała się, układając własną wersję wydarzeń. – Widział, jak mordują jego przyjaciół. Jak giną w straszny sposób. Jednych zastrzelono, innych spalono żywcem. Jego... dom... stanął w ogniu. Uciekł i chwycił za broń, którą odłożył wiele lat wcześniej. Kiedyś był wojownikiem, lecz potem uznał, że idzie złą drogą. Ale w rozpaczy wytropił morderców i zabił ich. Czy to ci pomoże? Meredith wyprostował się i westchnął głęboko. – Biedny człowiek. Obawiam się, że źle go osądziłem. Zobaczyłem rewolwery i myślałem, że to bandyta lub najemnik. Tak, to mi pomoże, Isis. Umysł ludzki potrafi być bardzo wrażliwy. Wierzę w twoje zdolności i dlatego przyjmuję za prawdę wszystko, co mi opowiedziałaś. Wnioskuję więc, że nasz gość wyruszył na wojnę nie tylko z wrogiem, ale także z własnym poczuciem winy. Cierpiał straszne katusze i w końcu jego umysł zamknął się przed złymi wspomnieniami. To się nazywa amnezja obronna. – Czy powinnam mu to wyjaśnić, jak sądzisz? – W żadnym wypadku. Nie bez powodu to określenie zawiera słowo „obronna”. Gdybyś mu wszystko powiedziała, mógłby doznać zupełnej dezintegracji psychicznej. Niech pamięć wraca mu stopniowo, powoli, sama. A swoją drogą, fascynujący jest jego wybór nowej tożsamości. Dlaczego akurat Jon Shannow? Czym on się zajmował? – Był kaznodzieją – powiedziała Isis. – Więc może właśnie dlatego? – zastanowił się Meredith. – Spokojny, pobożny człowiek został zmuszony do przeistoczenia się w tego, do kogo czuł odrazę. Jakaż inna tożsamość pasowałaby do niego lepiej niż tego wilka w owczej skórze, Shannowa? Czuwaj nad nim, Isis. Potrzebuje opieki, jaką tylko ty możesz mu zapewnić. – Każdy się myli, tylko ty masz rację, mamo?! To chcesz powiedzieć?! – Twarz młodego człowieka płonęła gniewem. Wstał od kolacji i podszedł do okna. Pchnął je i spojrzał na

szachownicę pól. Beth McAdam wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić. – Mam rację, Samuelu. I nie obchodzi mnie, co mówi każdy. To, co się dzieje, jest złe. Samuel McAdam odwrócił się. – Złe? Źle jest służyć Bogu? Masz dziwne pojęcie o tym, co jest złe. Jak możesz spierać się ze słowami Pana? Teraz Beth zapłonęła gniewem. Jej jasnoniebieskie oczy zwęziły się. – Morderstwo nazywasz służeniem Bogu?! Wilczacy nigdy nikogo nie skrzywdzili. Nie z ich winy są tacy, jacy są. Bóg jeden wie, dlaczego właśnie tak wyglądają, ale mają dusze, Samuelu. Są dobrzy i łagodni. – Są obrzydliwi! – krzyknął Samuel. – Biblia mówi: Nie przynoś obrzydliwości do twego domu, bo zostaniesz obłożony klątwą, tak jak ona. – W tym domu jest tylko jedna obrzydliwość, Samuelu. I to ja ją wydałam na świat. Wynoś się! Wracaj do swoich przyjaciół morderców. I powiedz im ode mnie, że jak wjadą na moją ziemię w pogoni za Wilczakami, powystrzelam jak psy! Szczęka młodzieńca opadła. – Straciłaś rozum? Chcesz pozabijać naszych sąsiadów? Beth pomaszerowała w drugi koniec pokoju i zdjęła ze ściany karabin Piekielników z długą lufą. Potem popatrzyła na syna. W tej chwili nie widziała przed sobą barczystego, wysokiego młodziana, lecz małego chłopca, który kiedyś bał się ciemności i płakał, gdy grzmiało. Westchnęła. Wyrósł na przystojnego, silnego mężczyznę. Ale tak jak w dzieciństwie, nadal łatwo ulegał wpływom i dawał sobą kierować. – Powtórz im dokładnie to, co powiedziałam, Samuelu. I uprzedź ich, że nie żartuję. Pierwszy, który podniesie rękę na moich przyjaciół, zginie. – Diabeł cię opętał – odparł chłopak i wyszedł. Po chwili usłyszała tętent kopyt. Gdy galop konia ucichł wśród nocy, z kuchni wychynęła mała postać. Beth odwróciła się i uśmiechnęła. Wyciągnęła rękę i pogłaskała japo ramieniu pokrytym sierścią. – Przykro mi, że to słyszałaś, Pakia – westchnęła. – Zawsze był miękki niczym glina w rękach garncarza. To moja wina, zbyt surowo go wychowywałam. Nigdy nie pozwalałam mu postawić na swoim i teraz gnie się jak trzcina na wietrze. Młoda Wilczaczka przechyliła głowę na bok. Miała niemal ludzką twarz, ale porośniętą sierścią i wydłużoną, z dużymi, owalnymi oczami złocistej barwy, nakrapianymi czerwonymi plamkami. – Kiedy wróci Kaznodzieja? – zapytała, wysuwając długi język, przez co słowa brzmiały niewyraźnie. – Nie wiem, Pakia. Może nigdy. Bardzo starał się być dobrym chrześcijaninem, długo znosił szyderstwa i obelgi. – Beth podeszła do stołu i usiadła. Teraz Pakia położyła długie palce na jej ramieniu. Beth przykryła dłonią ciepłą, miękką rękę. – Wiesz, że go kochałam, kiedy

jeszcze był prawdziwym mężczyzną. Ale, klnę się na Boga, nie sposób kochać świętego! – Pokręciła głową. – Gdziekolwiek jest, z pewnością cierpi. Dwadzieścia lat jego życia obróciło się w proch i popiół. – Te lata nie poszły na marne – odrzekła Pakia. – Wcale nie zamieniły się w proch i popiół. Dał nam poczucie dumy, ukazał prawdziwe oblicze miłości bożej. To niemało, Beth. – Być może – mruknęła Beth bez przekonania. – Musisz teraz powiedzieć swoim, żeby schronili się wysoko w górach. Obawiam się, że jeszcze przed końcem miesiąca zapanuje straszna przemoc. Mówi się o masowych polowaniach na was. – Bóg będzie nas strzegł – odparła Pakia. – Ufaj Bogu, ale ładuj broń – powiedziała cicho Beth. – Nie mamy broni – zaprotestowała Pakia. – To tylko takie powiedzenie. Oznacza po prostu, że... czasami Bóg chce, żebyśmy sami zadbali o siebie. – Dlaczego nas nienawidzą? Czyż Diakon nie powiedział, że wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi? – Beth nie potrafiła odpowiedzieć na to proste pytanie. Położyła karabin na stole i przyjrzała się Pakii. Człekokształtna postać miała pięć stóp wzrostu, długie ręce o trzech stawach zakończone ciemnymi pazurami, była przygarbiona i porośnięta srebrzystoszarą sierścią. – Nie wiem dlaczego, Pakia. Nie wiem też, z jakiego powodu Diakon zmienił zdanie. Jednościowcy twierdzą teraz, że jesteście obrzydliwością. Myślę, że po prostu uważają was za „innych”. Ale wiem z doświadczenia, że ludziom niewiele potrzeba do nienawiści. Łatwo im to przychodzi. Lepiej już idź. I nie wracaj tu przez jakiś czas. Niedługo wybiorę się do was w góry z prowiantem... jak tylko trochę się uspokoi. – Szkoda, że nie ma Kaznodziei – westchnęła Pakia. – Amen. Ale wolałabym go takim, jakim był kiedyś. Nestor przeliczył ostatnie banknoty i wsunął je do koperty. Zakleił ją i położył na stercie. Miał przed sobą dzisiejszą wypłatę dla stu czterdziestu sześciu robotników tartacznych i siedmiu woźniców. Banknoty Barta dotarły z Jedności dopiero późną nocą. Nestor zerknął na uzbrojonych strażników stojących w otwartych drzwiach. – Skończyłem – zawołał. Zamknął rejestr pracowników, wstał i rozprostował kości. Pierwszy ze strażników, zgarbiony były drwal nazwiskiem Leamis, wszedł do szopy i oparł karabin o ścianę. Nestor wrzucił pieniądze do brezentowego worka i podał mu. – Ciężka noc za tobą, młodzieńcze – zauważył Leamis. Nestor przytaknął. Piekły go oczy i chciało mu się spać. – Pieniądze miały przyjechać wczoraj rano – powiedział znużonym