chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony227 782
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań143 681

Goodkind Terry - 01 - Pierwsze Prawo Magi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Goodkind Terry - 01 - Pierwsze Prawo Magi.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Goodkind Terry - Cykl Miecz Prawdy kpl
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 638 stron)

TERRY GOODKIND PIERWSZE PRAWO MAGII Tom I serii „Miecz Prawdy”

SPIS TRE´SCI SPIS TRE´SCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2 Podzi˛ekowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3 Rozdział pierwszy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 4 Rozdział drugi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9 Rozdział trzeci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 Rozdział czwarty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33 Rozdział pi ˛aty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 42 Rozdział szósty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 61 Rozdział siódmy. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 68 Rozdział ósmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 81 Rozdział dziewi ˛aty. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 86 Rozdział dziesi ˛aty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 97 Rozdział jedenasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 114 Rozdział dwunasty. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 122 Rozdział trzynasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 132 Rozdział czternasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 144 Rozdział pi˛etnasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 154 Rozdział szesnasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 169 Rozdział siedemnasty. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 182 Rozdział osiemnasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 189 Rozdział dziewi˛etnasty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 196 Rozdział dwudziesty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 207 Rozdział dwudziesty pierwszy . . . . . . . . . . . . . . . . . . 220 Rozdział dwudziesty drugi. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 229 Rozdział dwudziesty trzeci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 239 Rozdział dwudziesty czwarty . . . . . . . . . . . . . . . . . . 253 Rozdział dwudziesty pi ˛aty. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 260 Rozdział dwudziesty szósty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 273 Rozdział dwudziesty siódmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 288 Rozdział dwudziesty ósmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 301 Rozdział dwudziesty dziewi ˛aty . . . . . . . . . . . . . . . . . . 316 2

Rozdział trzydziesty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 330 Rozdział trzydziesty pierwszy . . . . . . . . . . . . . . . . . . 347 Rozdział trzydziesty drugi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 359 Rozdział trzydziesty trzeci. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 376 Rozdział trzydziesty czwarty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 388 Rozdział trzydziesty pi ˛aty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 406 Rozdział trzydziesty szósty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 420 Rozdział trzydziesty siódmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 447 Rozdział trzydziesty ósmy. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 456 Rozdział trzydziesty dziewi ˛aty . . . . . . . . . . . . . . . . . . 468 Rozdział czterdziesty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 482 Rozdział czterdziesty pierwszy . . . . . . . . . . . . . . . . . . 499 Rozdział czterdziesty drugi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 520 Rozdział czterdziesty trzeci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 542 Rozdział czterdziesty czwarty . . . . . . . . . . . . . . . . . . 559 Rozdział czterdziesty pi ˛aty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 571 Rozdział czterdziesty szósty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 580 Rozdział czterdziesty siódmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . 592 Rozdział czterdziesty ósmy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 607 Rozdział czterdziesty dziewi ˛aty. . . . . . . . . . . . . . . . . . 615

Podzi˛ekowania Chc˛e podzi˛ekowa´c kilku szczególnym osobom: Mojemu ojcu, Leo, który nigdy nie zap˛edzał mnie do lektur, lecz sam wiele czytał, przez co rozbudził moj ˛a ciekawo´s´c i zaraził mnie t ˛a pasj ˛a. Moim dobrym przyjaciółkom, Racheli Kahlandt i Glorii Avner, za to ˙ze pod- j˛eły trud przeczytania pierwszej wersji tej ksi ˛a˙zki i poczyniły wiele wnikliwych uwag, oraz za to ˙ze wierzyły we mnie wówczas, kiedy tego najbardziej potrzebo- wałem. Mojemu agentowi, Russellowi Galenowi, za to ˙ze odwa˙znie przyj ˛ał miecz i urzeczywistnił moje marzenia. Wydawcy, Jamesowi Frenkelowi, nie tylko za wyj ˛atkowy talent edytorski, po- rady i poprawki do tej ksi ˛a˙zki, lecz równie˙z za niezmiennie dobry humor i cier- pliwo´s´c, jakie wykazywał, ucz ˛ac mnie rzemiosła pisarskiego. Wszystkim dobrym ludziom z wydawnictwa Tor za ich entuzjazm i ci˛e˙zk ˛a prac˛e. I wreszcie dwojgu bardzo szczególnym ludziom, Richardowi i Kahlan, za to ˙ze mnie wybrali, bym opowiedział ich histori˛e. Ich smutki i zwyci˛estwa poruszyły moje serce. Ju˙z nigdy nie b˛ed˛e taki jak przedtem.

Rozdział pierwszy To było jakie´s dziwaczne pn ˛acze. Ciemne, pstre li´scie jakby przycupn˛eły na łodydze, ciasno oplataj ˛acej gładki pie´n ˙zywicznej jodły. Ze skaleczonej kory drze- wa wolniutko s ˛aczył si˛e sok, dramatycznie sterczały suche konary — zupełnie jakby jodła usiłowała doby´c głosu i przeszy´c j˛ekiem chłodne, wilgotne powietrze poranka. Z łodygi pn ˛acza tu i tam sterczały str ˛aki, zupełnie jakby si˛e rozgl ˛adało niespokojnie, czy nie ma jakich´s ´swiadków jego sprawek. To zapach najpierw przyci ˛agn ˛ał uwag˛e chłopaka, osobliwa wo´n, jakby rozkła- du czego´s, co i dawniej niezbyt przyjemnie pachniało. Richard przeczesał włosy palcami, gdy na chwil˛e oderwał si˛e od ponurych my´sli, i wtedy te˙z dostrzegł owo dziwaczne pn ˛acze. Rozejrzał si˛e wokół, szukaj ˛ac nast˛epnych, lecz ich nie zna- lazł. Wszystko inne wygl ˛adało jak zwykle. Klony górnego lasu Ven, nakrapiane purpur ˛a, dumnie prezentowały nowe szaty na lekkim wietrzyku. Noce były coraz chłodniejsze, wi˛ec kuzyni z dolnych Lasów Hartlandzkich pewno wkrótce pójd ˛a w ich ´slady i zmieni ˛a wygl ˛ad. D˛eby zdobiła jeszcze ciemna ziele´n — one ostatnie poddawały si˛e zmianom pór roku. Richard wi˛ekszo´s´c ˙zycia sp˛edził w lesie, znał wi˛ec wszystkie ro´sliny — je- ´sli nie ich nazw˛e, to przynajmniej wygl ˛ad. Ju˙z kiedy był mały, Zedd zabierał go na poszukiwania specjalnych ziół. Pokazał chłopcu, jakich ro´slin szuka´c, gdzie rosn ˛a i dlaczego wła´snie tam, uczył go nazw wszystkiego, co widzieli. Wiele ra- zy po prostu rozmawiali. Starzec traktował chłopca jak równego sobie: nie tylko opowiadał, ale i sam pytał. Zedd rozbudził w Richardzie pragnienie zdobywania wiedzy, uczenia si˛e. Takie pn ˛acze Richard widział przedtem tylko raz, a i to nie w lesie. Znalazł ka- wałek tej ro´sliny w bł˛ekitnym glinianym dzbanie w domu ojca, w dzbanie, który sam zrobił, kiedy był niedorostkiem. Ojciec Richarda był kupcem i cz˛esto po- dró˙zował, poszukuj ˛ac egzotycznych i rzadkich towarów. Odwiedzało go wielu zamo˙znych współobywateli, ciekawych tego, co przywoził. Wygl ˛adało na to, ˙ze woli szuka´c, ni˙z znajdowa´c; zawsze si˛e ch˛etnie rozstawał ze swoj ˛a ostatnia zdo- bycz ˛a, bo wówczas mógł wyruszy´c na poszukiwanie nowej. Richard od najmłodszych lat lubił sp˛edza´c czas z Zeddem, kiedy ojca nie było w domu. Starszy o par˛e lat Michael, brat Richarda, nie interesował si˛e ani lasami, 5

ani naukami Zedda; wolał sp˛edza´c czas z bogaczami i innymi wa˙znymi lud´zmi. Richard odszedł na swoje jakie´s pi˛e´c lat temu, lecz cz˛esto przebywał w domu ojca, natomiast Michael był stale zaj˛ety i miał mało czasu na takie odwiedziny. Kiedy ojciec wyje˙zd˙zał, zostawiał Richardowi wie´sci w bł˛ekitnym dzbanie: najnowsze wiadomo´sci, ploteczki, znaleziska. Kiedy trzy tygodnie temu Michael powiedział Richardowi, ˙ze ich ojca zamor- dowano, ten natychmiast poszedł do ich dawnego wspólnego domu, cho´c starszy brat twierdził, ˙ze to zbyteczne, ˙ze nie ma tam czego szuka´c. Ju˙z dawno min˛eły czasy, kiedy robił to, co mu polecił starszy brat. S ˛asiedzi chcieli oszcz˛edzi´c Ri- charda i nie pokazali mu ciała ojca. Zobaczył jednak zaschni˛ete plamy i rozbryzgi krwi na deskach podłogi. Ludzie milkli, kiedy si˛e do nich zbli˙zał; ich współczu- cie tylko wzmagało ból. A przecie˙z i tak słyszał, jak szeptem przekazuj ˛a sobie niesamowite opowie´sci z pogranicza. O magii. Mały domek ojca Richarda wygl ˛adał, jakby si˛e w nim rozszalała burza. Nie- wiele rzeczy ocalało. Bł˛ekitny dzban wci ˛a˙z stał na półce i to wła´snie w nim Ri- chard znalazł kawałek pn ˛acza. Miał go teraz w kieszeni. Nie mógł si˛e jednak domy´sli´c, co ojciec chciał mu w ten sposób przekaza´c. Chłopaka ogarn ˛ał smutek i przygn˛ebienie; pozostał mu jeszcze brat, lecz mi- mo to czuł si˛e samotny i opuszczony. Dorosło´s´c nie ocaliła go przed poczuciem osierocenia i dominuj ˛acej samotno´sci; ju˙z raz do´swiadczył czego´s takiego — kie- dy zmarła matka. Ojca cz˛esto nie było, niekiedy całymi tygodniami, lecz Richard wiedział, ˙ze jest i ˙ze wróci. Tym razem miał ju˙z nie wróci´c, nigdy. Michael nie chciał, ˙zeby młodszy brat brał udział w poszukiwaniach zabójcy ich ojca. Mówił, ˙ze ju˙z si˛e tym zaj˛eli najlepsi tropiciele i ˙ze Richard powinien si˛e trzyma´c z dala od całej sprawy, dla swego własnego dobra. Chłopak wi˛ec nie pokazał mu owego kawałka pn ˛acza i co dnia chodził po lesie, szukaj ˛ac tajemni- czej ro´sliny. Przez trzy tygodnie przemierzał szlaki Lasów Hartlandzkich — nie pomin ˛ał ani jednej ´scie˙zki, zbadał nawet te, o których wiedziało niewielu — lecz nie znalazł liany. W ko´ncu, wbrew rozs ˛adkowi, Richard uległ podszeptom wkradaj ˛acym si˛e w jego my´sli i znalazł si˛e w górnym lesie Ven, w pobli˙zu granicy. Dr˛eczyło go przeczucie, ˙ze jednak wie, dlaczego zamordowano ojca. Owe tajemnicze głosy przekomarzały si˛e z Richardem, dr˛eczyły go my´slami tu˙z na granicy ´swiadomo- ´sci, a potem wy´smiewały si˛e z niego, ˙ze nie zdołał owych my´sli pochwyci´c. Chło- pak tłumaczył sobie, ˙ze to nie s ˛a ˙zadne głosy, lecz ból i smutek po ´smierci ojca. Uwa˙zał, ˙ze je˙zeli tylko znajdzie tajemnicze pn ˛acze, to tym samym zyska i od- powied´z. Teraz je wreszcie znalazł... — i dalej nie wiedział, co my´sle´c. Głosy ju˙z z niego nie kpiły, teraz dumały nad czym´s. Richard zdawał sobie spraw˛e, ˙ze to wytwór jego własnego umysłu, ˙ze nie powinien uwa˙za´c ich za co´s odr˛ebnego. Zedd go tego nauczył. 6

Chłopak spojrzał na umieraj ˛ac ˛a jodł˛e. Znów pomy´slał o ´smierci ojca. Pn ˛acze tam było. Teraz zabijało drzewo; to jakie´s paskudztwo. Ojcu ju˙z nie mógł pomóc, lecz nie miał zamiaru pozwoli´c, by liana spowodowała kolejn ˛a ´smier´c. Mocno uchwycił łodyg˛e i szarpn ˛ał, odrywaj ˛ac w ˛asy od pnia drzewa. Wówczas pn ˛acze ugryzło Richarda. Jeden ze str ˛aków odskoczył i uderzył w lew ˛a dło´n chłopca, który ze zdumie- nia i bólu uskoczył. Obejrzał mał ˛a rank˛e — w rozci˛eciu skóry tkwił kolec. A wi˛ec wszystko jasne. Owo pn ˛acze to nic dobrego. Richard si˛egn ˛ał po nó˙z, chc ˛ac wydłu- ba´c kolec, lecz no˙za nie było. Zdziwił si˛e, potem zrozumiał, co si˛e stało, i zbeształ sam siebie za to, ˙ze — pogr ˛a˙zony w ˙zalu i smutku — zapomniał zabra´c nó˙z. Spró- bował wyci ˛agn ˛a´c kolec paznokciami. Lecz ów, jak ˙zywy, wbił si˛e jeszcze gł˛ebiej. Chłopak przeci ˛agn ˛ał po ranie paznokciem kciuka, lecz i to nie pomogło. Im bar- dziej drapał, tym gł˛ebiej wchodził kolec. Szarpn ˛ał ran˛e, a˙z poczuł fal˛e mdło´sci, wi˛ec przestał. S ˛acz ˛aca si˛e krew przykryła kolec. Richard rozejrzał si˛e wokół, dostrzegł purpurowoczerwone, ju˙z jesienne li- ´scie niewielkiej kaliny, d´zwigaj ˛acej mnóstwo ciemnoniebieskich owoców. U stóp drzewka, w zakolu korzenia, rosło ziele, którego szukał. Ostro˙znie zerwał ro´slin- k˛e i wycisn ˛ał na ran˛e g˛esty, lepki sok. Z wdzi˛eczno´sci ˛a pomy´slał o starym Zed- dzie — to on go nauczył, jakie ro´sliny przyspieszaj ˛a gojenie si˛e ran. Mi˛ekkie, k˛edzierzawe li´scie ro´slinki zawsze przypominały Richardowi starego przyjaciela. Sok ziela złagodził ból, ale chłopak wci ˛a˙z si˛e martwił, ˙ze nie zdołał wyrwa´c kol- ca. Czuł, jak wbija si˛e gł˛ebiej i gł˛ebiej. Przykucn ˛ał, wygrzebał w ziemi jamk˛e, wło˙zył w ni ˛a łody˙zk˛e ziela i obetkał mchem — teraz znowu mogło si˛e ukorzeni´c. Las nagle ucichł. Richard spojrzał w gór˛e i a˙z drgn ˛ał — ponad ziemi ˛a przemy- kał jaki´s cie´n. Co´s szumiało i ´swistało. To był przera˙zaj ˛aco olbrzymi cie´n. Ptaki wyfrun˛eły spod osłoni˛etych drzew i rozpierzchły si˛e na wszystkie strony, krzycz ˛ac przera´zliwie. Chłopak patrzył w gór˛e, poprzez złot ˛a i zielon ˛a kopuł˛e li´sci; starał si˛e wypatrzy´c, co rzucało ów straszliwy cie´n. Przez chwil˛e widział co´s wielkiego. Wielkiego i czerwonego. Nie miał poj˛ecia, co to mogło by´c, przypomniał sobie za to opowie´sci o dziwach z pogranicza i zdr˛etwiał. Pn ˛acze to na pewno jakie´s diabelstwo, pomy´slał, a to co´s w powietrzu to ko- lejne paskudztwo. Przypomniał sobie powiedzonko, ˙ze kłopoty chodz ˛a trójkami, i uznał, ˙ze nie ma ochoty na spotkanie z tym trzecim. Odp˛edził strachy i ruszył bie- giem. To tylko takie gadanie przes ˛adnych ludzi, pocieszył si˛e. Zastanawiał si˛e, co te˙z to mogło by´c, to co´s du˙zego i czerwonego. Nie znał niczego, co by latało i było a˙z tak wielkie. Mo˙ze to była chmura albo gra ´swiatła? Nie mógł si˛e jednak oszu- kiwa´c i przyznał, ˙ze to wcale nie była chmura. Biegł, zerkaj ˛ac niekiedy w gór˛e — mo˙ze jeszcze raz dojrzy to tajemnicze co´s? Kierował si˛e ku ´scie˙zce okr ˛a˙zaj ˛acej wzgórze. Wiedział, ˙ze po drugiej stronie teren opada i ˙ze tam nic nie zasłoni mu nieba. Wilgotne po nocnym deszczu gał ˛azki smagały go po twarzy, przeskakiwał powalone drzewa i małe potoczki o kamienistym dnie. Kolczaste krzewy czepiały 7

si˛e nogawek. Plamy słonecznego ´swiatła kusiły do spojrzenia w gór˛e, ale nieba nie było wida´c. Richard oddychał szybko, nierówno, zimny pot spływał mu po twarzy, serce waliło mocno. Zbiegał po zboczu, wreszcie wydostał si˛e spomi˛edzy drzew na ´scie˙zk˛e, niemal upadł, zbyt gwałtownie hamuj ˛ac. Spojrzał na niebo — hen, daleko, dostrzegł to dziwne „co´s”, zbyt daleko, ˙zeby pozna´c, co to takiego, wydało mu si˛e jednak, ˙ze miało skrzydła. Zmru˙zył oczy, patrz ˛ac w jaskrawy bł˛ekit nieba; starał si˛e dostrzec, czy istotnie były tam jakie´s skrzydła. Dziwo znikn˛eło za wzgórzem. Chłopak nawet nie był pewny, czy naprawd˛e było czerwone. Zasapany Richard osun ˛ał si˛e koło granitowego głazu, machinalnie obłamywał suche gał ˛azki jakiej´s samosiejki i patrzył na le˙z ˛ace poni˙zej jezioro Trunt. Mo˙ze powinien wróci´c i opowiedzie´c Michaelowi o tym, co si˛e wydarzyło, o pn ˛aczu i o tym czerwonym stworze w powietrzu. Wiedział, ˙ze brat wy´smiałby opowie´s´c o czerwonym dziwie. Sam si˛e ´smiał z takich historyjek. Nie, Michael tylko by si˛e na niego rozzło´scił, ˙ze podszedł tak blisko granicy, ˙ze nie posłuchał jego nakazów i wmieszał si˛e w poszukiwanie mordercy ojca. Wiedział, ˙ze brat si˛e o niego trosz- czy, inaczej by tak nie gderał. Teraz był ju˙z dorosły i nie musiał słucha´c polece´n starszego brata, ale wci ˛a˙z był nara˙zony na jego wymówki. Chłopak ułamał kolejn ˛a gał ˛azk˛e i rzucił na skał˛e. Uznał, ˙ze nie powinien si˛e czu´c dotkni˛ety. W ko´ncu Michael wszystkich pouczał, nawet ojca. Odsun ˛ał na bok pretensje do brata — dzi´s był wielki dzie´n Michaela. Dzisiaj miał zosta´c Pierw- szym Rajc ˛a. Teraz b˛edzie odpowiedzialny nie tylko za Hartland, ale za wszystkie miasta i miasteczka Westlandu, a nawet i za wie´sniaków. B˛edzie odpowiedzialny za wszystko i za wszystkich. Michael zasługiwał na pomoc Richarda, potrzebował jego wsparcia... Przecie˙z i on stracił ojca. Tego popołudnia w domu Michaela odb˛edzie si˛e wielka uroczysto´s´c. Zjad ˛a si˛e znamienici go´scie, z najdalszych kra´nców Westlandu. Richard te˙z si˛e powinien tam zjawi´c. B˛edzie mnóstwo pysznego jedzenia. Chłopak dopiero teraz zdał sobie spraw˛e, jak bardzo jest głodny. Richard siedział i odpoczywał, a przy okazji rozmy´slał i obserwował przeciw- legły brzeg jeziora Trunt. Z tej wysoko´sci wyra´znie widział poprzez przejrzyst ˛a wod˛e kamieniste dno i zielone wodorosty, otaczaj ˛ace gł˛ebsze wyrwy. Skrajem je- ziora wił si˛e Szlak Sokolników, czasami kryj ˛ac si˛e w´sród drzew, czasem dobrze widoczny. Chłopak wiele razy w˛edrował tym odcinkiem szlaku. Wiosn ˛a ´scie˙zka nad jeziorem była wilgotna i błotnista, potem wysychała. Południowe i pomocne partie szlaku, biegn ˛acego przez wy˙zej poło˙zone obszary lasów Ven, znajdowa- ły si˛e niepokoj ˛aco blisko granicy. Tote˙z wi˛ekszo´s´c podró˙zników unikała Szlaku Sokolników i wolała ´scie˙zki Lasów Hartlandzkich. Richard był le´snym przewod- nikiem i cz˛esto eskortował podró˙znych na owych szlakach. Byli to przewa˙znie rozmaici dostojnicy i nie tyle chodziło im o wskazanie wła´sciwego kierunku, ile o zapewnienie odpowiedniej oprawy. 8

Chłopak dostrzegł co´s k ˛atem oka. Jaki´s ruch. Wpatrzył si˛e uwa˙znie w punkcik na najdalszym kra´ncu jeziora. Potem ów punkt znalazł si˛e bli˙zej, ´scie˙zka biegła w´sród rzadko rosn ˛acych drzew i okazało si˛e, ˙ze to jaki´s w˛edrowiec. Pewno Chase, przyjaciel Richarda. Kto niby miałby t˛edy i´s´c, je´sli nie graniczny stra˙znik? Chło- pak zeskoczył ze skałki, odrzucił na bok gał ˛azki i post ˛apił kilka kroków. Tamta posta´c pojawiła si˛e na odkrytym odcinku ´scie˙zki. To nie był Chase, lecz jaka´s kobieta. Kobieta w eleganckiej szacie. Có˙z u licha robiła kobieta — i to tak ubra- na — w lesie Ven? Richard patrzył, jak w˛edrowała brzegiem jeziora, to kryj ˛ac si˛e w´sród drzew, to wychodz ˛ac na otwart ˛a przestrze´n. Ani si˛e nie spieszyła, ani nie oci ˛agała. Szła równym krokiem wytrawnego podró˙znika. Jasne, po prostu t˛edy przechodziła, przecie˙z nikt nie mieszkał w pobli˙zu jeziora Trunt. Znów co´s przyci ˛agn˛eło uwag˛e Richarda — uwa˙znie zlustrował cienie lasu. Za kobiet ˛a szły inne postacie. Trzech... Nie, czterech m˛e˙zczyzn w płaszczach z kapturami; szli za ni ˛a, lecz w pewnej odległo´sci. Kryli si˛e za drzewami i skał- kami. Patrzyli. Czekali. Pokonywali kolejny odcinek. Richard si˛e wyprostował, obserwował uwa˙znie, zaciekawiony. Podkradali si˛e ku niej. Natychmiast zrozumiał, ˙ze to wła´snie jest trzeci kłopot.

Rozdział drugi Richard przez chwil˛e stał nieruchomo, nie bardzo wiedz ˛ac, co robi´c. Kiedy si˛e upewni, ˙ze oni naprawd˛e poluj ˛a na t˛e kobiet˛e, mo˙ze ju˙z by´c za pó´zno na przeciw- działanie. To w ko´ncu jednak nie jego sprawa. Nawet nie miał przy sobie no˙za. Jeden nieuzbrojony chłopak przeciwko czterem m˛e˙zczyznom? Patrzył, jak kobie- ta w˛edrowała ´scie˙zk ˛a. Patrzył, jak tamci si˛e za ni ˛a skradali. Co j ˛a czekało? Chłopak przykucn ˛ał, napi ˛ał mi˛e´snie. Serce biło mu mocno, próbował ustali´c plan działania. Poranne sło´nce ogrzewało twarz Richarda, oddychał szybko, tro- ch˛e wystraszony. Wiedział, ˙ze gdzie´s tam, przed kobiet ˛a, jest skrót Szlaku Sokol- ników. Pospiesznie usiłował sobie przypomnie´c, gdzie to wła´sciwie jest. Główny szlak, po jej lewej r˛ece, biegł wokół jeziora i wspinał si˛e na wzgórze, docieraj ˛ac do miejsca, w którym akurat stał. Je˙zeli kobieta pozostanie na głównym szlaku, to mógłby tu na ni ˛a zaczeka´c i powiedzie´c jej o tamtych m˛e˙zczyznach. I co wtedy? Zreszt ˛a to i tak za długo by trwało, mogli jej wcze´sniej dopa´s´c. Richard powzi ˛ał pewien plan. Zerwał si˛e na nogi i pobiegł w dół szlaku. Je˙zeli zd ˛a˙zy, zanim tamci j ˛a zaatakuj ˛a i zanim ona minie skrót, to wówczas poprowadzi j ˛a prawym odgał˛e- zieniem. Wiodło poza lasy, na otwarte, nagie zbocza gór, oddalało si˛e od granicy i kierowało ku miastu Hartland, ku bezpiecze´nstwu. Mo˙ze zdoła zatrze´c ´slady i tamci m˛e˙zczy´zni si˛e nie zorientuj ˛a, ˙ze zbiegowie wybrali odgał˛ezienie szlaku. B˛edzie im si˛e zdawało, ˙ze kobieta dalej w˛edruje głównym szlakiem; je´sli zmyli ich cho´c na chwil˛e, to doprowadzi j ˛a w bezpieczne miejsce. Richard wci ˛a˙z jeszcze był zm˛eczony, wi˛ec z trudem oddychał, lecz biegł naj- szybciej jak mógł. Szlak wkrótce skr˛ecił pomi˛edzy drzewa — przynajmniej tamci nie zauwa˙z ˛a biegn ˛acego chłopaka. Gnał, przecinaj ˛ac smugi słonecznego blasku. Dywan z sosnowych igieł tłumił kroki. Zacz ˛ał wypatrywa´c odgał˛ezienia ´scie˙z- ki. Nie wiedział, jak ˛a tras˛e ju˙z przebiegł, i nie pami˛etał, gdzie dokładnie był ten skrót. To mała ´scie˙zyna, łatwo j ˛a omin ˛a´c. Richard biegł i przy ka˙zdym zakr˛ecie si˛e łudził, ˙ze to ju˙z owo odgał˛ezienie. Zastanawiał si˛e, co te˙z powie owej kobiecie, kiedy si˛e z ni ˛a zrówna. Mo˙ze b˛edzie my´slała, ˙ze i on j ˛a ´sciga? Mo˙ze si˛e go wy- straszy? Mo˙ze mu nie uwierzy? Czy b˛edzie miał do´s´c czasu, ˙zeby j ˛a przekona´c, by z nim poszła, wytłumaczy´c, ˙ze chce jej pomóc? 10

Chłopak wbiegł na szczyt małego wzniesienia, ale i tu nie dostrzegł skrótu. Gnał wi˛ec dalej, ci˛e˙zko dysz ˛ac. Je˙zeli nie dotrze do odgał˛ezienia przed kobiet ˛a, to tamci ich dopadn ˛a, je´sli nie zdołaj ˛a uciec przed pogoni ˛a — b˛ed ˛a musieli wal- czy´c. On za´s był zbyt zm˛eczony i ˙zeby ucieka´c, i ˙zeby walczy´c. Przyspieszył. Pot spływał mu po plecach, koszula lepiła si˛e do skóry. Wysiłek sprawił, ˙ze chłód po- ranka przemienił si˛e w dusz ˛acy skwar. Richard biegł tak pr˛edko, ˙ze rozmywały si˛e kontury drzew rosn ˛acych po bokach ´scie˙zki. Wreszcie chłopak dotarł do skrótu, tu˙z przed ostrym skr˛etem w prawo; niemal go przegapił. Szybko sprawdził, czy kobieta ju˙z tu dotarła i skr˛eciła w w˛e˙zsz ˛a dró˙zk˛e. Nie znalazł ˙zadnych ´sladów. Odetchn ˛ał z ulg ˛a. Usiadł na pi˛etach, staraj ˛ac si˛e uspokoi´c oddech. Pierwsza cz˛e´s´c planu si˛e powiodła. Wyprzedził nieznajom ˛a i pierwszy dotarł do skrótu. Teraz tylko musi j ˛a przekona´c, ˙zeby mu zaufała, zanim b˛edzie za pó´zno. Przycisn ˛ał praw ˛a dło´n do bol ˛acego miejsca w boku; zacz ˛ał si˛e zastanawia´c, czy nie wyjdzie na głupca. A je´sli dziewczyna po prostu droczy si˛e z bra´cmi? Ale˙zby si˛e z niego ´smiali! Richard spojrzał na rank˛e na grzbiecie dłoni. Była zaczerwieniona i bole´snie pulsowała. Przypomniał sobie owego lataj ˛acego stwora. Pomy´slał, ˙ze dziewczy- na szła pewnym krokiem w˛edrowca zd ˛a˙zaj ˛acego do okre´slonego celu; to nie był spacerek dla zabawy. Poza tym to była kobieta, a nie dziewczyna. No i ów strach, który go ogarn ˛ał, kiedy zobaczył tamtych czterech. Czterej m˛e˙zczy´zni ostro˙znie si˛e skradaj ˛acy za kobiet ˛a to trzeci dziw, który si˛e mu przydarzył tego ranka. Trzeci kłopot. Nie, Richard potrz ˛asn ˛ał głow ˛a, to nie jest zabawa, dobrze to wiedział. To nie zabawa. Oni j ˛a osaczali. Chłopak uniósł si˛e nieco, pochylił, ´scisn ˛ał kolana dło´nmi i kilka razy gł˛eboko odetchn ˛ał. Dopiero potem si˛e wyprostował. Wci ˛a˙z był bardzo zgrzany. Zza zakr˛etu ´scie˙zki wyszła młoda kobieta. Richard na moment wstrzymał od- dech. Miała wspaniałe, g˛este, długie, kasztanowe włosy. Była niemal tak wysoka jak on i chyba w tym samym wieku. Jeszcze nigdy nie widział takiej szaty: biała, z kwadratowym wyci˛eciem przy szyi, z niewielk ˛a skórzan ˛a sakiewk ˛a przy pasku. Uszyta z delikatnej, gładkiej, niemal połyskuj ˛acej tkaniny, pozbawiona koronek i falbanek, wzorów. Łagodnie otulała kształtn ˛a posta´c. Strój elegancki w swojej prostocie. Kobieta przystan˛eła i szata uło˙zyła si˛e we wdzi˛eczne fałdy. Richard podszedł do nieznajomej, lecz zatrzymał si˛e par˛e kroków przed ni ˛a; nie chciał, ˙zeby si˛e poczuła zagro˙zona. Stała spokojnie, opu´sciwszy r˛ece wzdłu˙z boków. Brwi miała wygi˛ete jak skrzydła lec ˛acego sokoła. Zielone oczy bez l˛eku patrzyły w oczy chłopaka. Niemal si˛e w nich zatracił. Wydawało mu si˛e, ˙ze zna j ˛a od zawsze, ˙ze zawsze stanowiła cz˛e´s´c jego „Ja”, ˙ze pragnie tego, co i ona. Zielone oczy trzymały go na uwi˛ezi równie pewnie jak krzepka dło´n; zdawały si˛e czyta´c w duszy Richarda, szuka´c odpowiedzi na jakie´s pytanie. Jestem tutaj po to, ˙zeby ci pomóc, pomy´slał. To było jego najgor˛etsze pragnienie. 11

Zielone oczy uwolniły chłopaka. Dostrzegł w nich co´s, co go jeszcze bardziej urzekło. M ˛adro´s´c. Inteligencj˛e. Prawo´s´c i uczciwo´s´c. Richarda ogarn˛eły spokój i poczucie bezpiecze´nstwa. W jego umy´sle błysn˛eło ostrze˙zenie, przypomniał so- bie, po co si˛e tu znalazł. — Byłem tam — wskazał w kierunku wzgórza — i zobaczyłem ci˛e. Spojrzała w tamt ˛a stron˛e. On te˙z — i zdał sobie spraw˛e, ˙ze wskazał na pl ˛atani- n˛e pni drzew. Wzgórza nie było st ˛ad wida´c. Richard opu´scił r˛ek˛e; jak mógł o tym zapomnie´c! Znów spojrzała mu w oczy, czekała. — Byłem na wzgórzu, ponad jeziorem — podj ˛ał cichym głosem Richard. — Zobaczyłem, jak idziesz ´scie˙zk ˛a wzdłu˙z brzegu. A za tob ˛a kilku m˛e˙zczyzn. — Ilu? — spytała, patrz ˛ac mu w oczy i nie zdradzaj ˛ac ˙zadnych emocji. — Czterech — odparł, cho´c zdziwiło go to pytanie. Zbladła. Odwróciła głow˛e, uwa˙znie si˛e przyjrzała g˛estwinie za swoimi plecami i znów spojrzała chłopakowi w oczy. — Postanowiłe´s mi pomóc? — zapytała. Tylko blado´s´c pi˛eknej twarzy zdra- dzała jej uczucia. — Tak — odpowiedział, zanim zd ˛a˙zył si˛e zastanowi´c. — Jak my´slisz, co powinni´smy zrobi´c? — złagodniała. — Za tamtym zakr˛etem jest niewielka ´scie˙zka. Je˙zeli ni ˛a pójdziemy, a oni zostan ˛a na tej, to im uciekniemy. — Co, je˙zeli pójd ˛a za nami? — Zatr˛e nasze ´slady. — Próbował jej doda´c otuchy, przekona´c j ˛a. — Nie pójd ˛a za nami. Słuchaj, nie ma czasu na... — A je´sli pójd ˛a? — przerwała mu. — Co wtedy zrobisz? — Czy s ˛a bardzo niebezpieczni? — Uwa˙znie obserwował jej twarz. — Bardzo. Ton jej głosu sprawił, ˙ze Richard a˙z wstrzymał oddech. W oczach dziewczyny zamigotało przera˙zenie. — Hmm, to w ˛aziutka ´scie˙zka — powiedział, przeczesuj ˛ac włosy palcami. — Przynajmniej nas nie okr ˛a˙z ˛a. — Masz jak ˛a´s bro´n? Potrz ˛asn ˛ał przecz ˛aco głow ˛a. Był w´sciekły na siebie za to, ˙ze zostawił nó˙z w domu. — Wi˛ec si˛e pospieszmy. Kiedy ju˙z podj˛eli decyzj˛e, umilkli, nie chc ˛ac, ˙zeby tamci ich usłyszeli. Richard pospiesznie zatarł ´slady i dał znak dziewczynie, ˙zeby szła pierwsza — chciał si˛e znale´z´c pomi˛edzy ni ˛a a tamtymi m˛e˙zczyznami. Usłuchała bez wahania. Szła szyb- ko, fałdy szaty kołysały si˛e w rytm jej kroków. Młode iglaki lasu Ven tłoczyły si˛e po obu stronach dró˙zki, dwie zielone ´sciany wytyczały w ˛aski i ciemny szlak. W˛e- drowcy nie widzieli, co si˛e dzieje po obu stronach traktu. Richard niekiedy si˛e 12

ogl ˛adał, lecz to niewiele dawało. Przynajmniej był pewny, ˙ze nikogo nie ma tu˙z za nimi. Dziewczyna szła szybko, nie musiał jej pop˛edza´c. Po pewnym czasie grunt zacz ˛ał si˛e wznosi´c, stał si˛e kamienisty, drzewa si˛e przerzedziły. Dró˙zka wiła si˛e brzegiem gł˛ebokich, mrocznych zapadlisk, przeci- nała zasłane suchymi li´s´cmi parowy. Przesuszone li´scie szele´sciły i podlatywały, kiedy tamt˛edy przechodzili. Sosny i ´swierki ust ˛apiły miejsca drzewom li´sciastym, przewa˙znie brzozom. Wysokie pnie kołysały si˛e i na ziemi ta´nczyły plamy sło- necznego blasku. Czarne plamki na białych pniach brzóz wygl ˛adały jak oczy — tysi ˛ace oczu obserwowało dwoje w˛edrowców; tysi ˛ace oboj˛etnych oczu, a nie ˙z ˛ad- nych łupów ´slepi, była to wi˛ec spokojna i cicha okolica. Teraz trakt biegł u podnó˙za granitowej skały. Richard poło˙zył palec na war- gach, daj ˛ac tym znak, ˙ze powinni st ˛apa´c bardzo ostro˙znie i cicho, ˙zeby ich nie zdradził ˙zaden d´zwi˛ek. Ilekro´c zakrakał kruk, niosło si˛e to echem w´sród wzgórz. Chłopak dobrze znał to miejsce: kształt skały sprawiał, ˙ze ka˙zdy odgłos niósł si˛e całymi milami. Wskazał na poro´sni˛ete mchem okr ˛agłe kamienie i gestami dał dziewczynie do zrozumienia, ˙ze powinni i´s´c wła´snie po nich, aby nie zatrzeszcza- ła jaka´s sucha gał ˛azka, ukryta pod dywanem li´sci. Nieznajoma skin˛eła potakuj ˛aco głow ˛a, uniosła nieco szat˛e i weszła na kamienie. Richard dotkn ˛ał ramienia dziew- czyny, wykonał now ˛a pantomim˛e: ma i´s´c ostro˙znie, bo mech jest ´sliski. U´smiech- n˛eła si˛e do´n, znów potakuj ˛aco skin˛eła głow ˛a i szybko poszła naprzód. Ów nie- oczekiwany u´smiech dodał chłopakowi otuchy, złagodził jego niepokój. Richard uwa˙znie st ˛apał z kamienia na kamie´n. Pozwolił sobie mie´c nadziej˛e, ˙ze ucieczka si˛e powiedzie. Dró˙zka pi˛eła si˛e pod gór˛e, drzewa jeszcze bardziej si˛e przerzedzały. Skaliste podło˙ze mało gdzie pozwalało zapu´sci´c korzenie. Ju˙z wkrótce rosły wył ˛acznie w szczelinach skał, zdeformowane, pokrzywione i niskie, ˙zeby wiatr nie mógł ich wyrwa´c z cieniutkiego spłachetka ziemi. W˛edrowcy wyszli z lasu na skalne stopnie. Trakt nie był tu zbyt wyra´zny. Dziewczyna cz˛esto si˛e odwracała ku Richardowi, a on wskazywał jej drog˛e ge- stem r˛eki lub kiwni˛eciem głowy. Ciekawy był, jak te˙z brzmi jej imi˛e, lecz milczał, boj ˛ac si˛e, ˙ze usłysz ˛a ich owi czterej m˛e˙zczy´zni. ´Scie˙zka była stroma i trudna, ale nie zwolnili ani na chwil˛e. Nieznajoma szła pewnie i szybko. Chłopak dopiero teraz zauwa˙zył, ˙ze miała wygodne buty z mi˛ekkiej skóry — buty do´swiadczonego w˛edrowca. Wyszli spomi˛edzy drzew ju˙z ponad godzin˛e temu i ci ˛agle wspinali si˛e ku sło´n- cu. Kierowali si˛e na wschód, dopiero potem trakt skr˛ecił ku zachodowi. Je˙zeli tamci wci ˛a˙z ich ´sledzili, to musieli teraz patrze´c prosto w sło´nce, ˙zeby dostrzec uciekinierów. Richard i dziewczyna szli pochyleni, skuleni, by trudniej było ich wypatrzy´c. Chłopak cz˛esto spogl ˛adał za siebie, czy nie wida´c pogoni. Nad jezio- rem Trunt dobrze si˛e maskowali, ale tu nie mieli takich mo˙zliwo´sci. Nikogo nie dostrzegał, wi˛ec nabrał otuchy. Nikt za nimi nie szedł, tamci prawdopodobnie zo- 13

stali na Szlaku Sokolników, całe mile st ˛ad. Im bardziej si˛e oddalali od granicy i zbli˙zali do miasta, tym Richard czuł si˛e pewniej. Jego plan si˛e powiódł. Pogoni nie było wida´c i chłopak ch˛etnie zatrzymałby si˛e na krótki odpoczy- nek, bo skaleczona dło´n bardzo go bolała, lecz nic nie wskazywało na to, ˙ze i nie- znajoma chciałaby odpocz ˛a´c. Szła pospiesznie, jakby pogo´n nast˛epowała im na pi˛ety. Richard przypomniał sobie, jak ˛a miała przera˙zon ˛a min˛e, kiedy spytał, czy tamci s ˛a niebezpieczni, i porzucił wszelk ˛a my´sl o odpoczynku. Mijały godziny i dzie´n stawał si˛e bardzo ciepły, jak na t˛e por˛e roku. Niebo było l´sni ˛ace i bł˛ekitne, płyn˛eły po nim nieliczne, małe, białe obłoczki. Jedna z chmurek przybrała kształt w˛e˙za, który głow˛e miał opuszczon ˛a ku ziemi, a ogon uniesiony ku górze. Richard przypomniał sobie, ˙ze ju˙z wcze´sniej widział t˛e chmurk˛e; a mo- ˙ze to było wczoraj? Powinien o tym powiedzie´c Zeddowi, kiedy znów go zobaczy. Zedd potrafił czyta´c z kształtów chmur. Je˙zeli chłopak zapomni mu opowiedzie´c o owej chmurce, to b˛edzie musiał wysłucha´c długiej tyrady o doniosłym znacze- niu obłoków. Starzec na pewno obserwował t˛e chmurk˛e i dumał, czy te˙z Richard zwróci na ni ˛a uwag˛e, czy nie. Dró˙zka zawiodła w˛edrowców na stromy południowy stok Urwistego Wierchu. Przecinała skalist ˛a stromizn˛e mniej wi˛ecej w połowie jej wysoko´sci. Roztaczał si˛e st ˛ad wspaniały widok na południow ˛a parti˛e lasu Ven, a po lewej, niemal˙ze ju˙z za stokiem góry, mo˙zna było dostrzec wysokie i poszarpane szczyty granicy, otulone mgł ˛a i chmurami. Richard zauwa˙zył brunatne, obumieraj ˛ace drzewa, odcinaj ˛ace si˛e od ´sciany zielem. Im bli˙zej granicy, tym wi˛ecej było takich drzew. To sprawka pn ˛acza, pomy´slał. Dwoje uciekinierów spieszyło skalnym traktem. Byli na otwartej przestrze- ni, pozbawieni mo˙zliwo´sci ukrycia si˛e — ka˙zdy mógł ich łatwo dostrzec, lecz za owym zboczem Urwistego Wierchu ´scie˙zka powinna opada´c ku Lasom Har- tlandzkim i ku miastu. Nawet je˙zeli czterej m˛e˙zczy´zni spostrzegli swoj ˛a pomyłk˛e i pod ˛a˙zyli za nimi, to i tak zbiegowie b˛ed ˛a bezpieczni. Zbli˙zali si˛e do przeciwległego kra´nca stoku. ´Scie˙zka stawała si˛e coraz szer- sza, mogli i´s´c obok siebie. Richard nie odrywał prawej dłoni od skalnej ´sciany, dodawało mu to pewno´sci, spokojniej patrzył na głazy le˙z ˛ace kilkaset stóp ni˙zej. Odwrócił si˛e — nikt za nimi nie szedł. Nieznajoma zatrzymała si˛e w pół kroku, szata zafalowała wokół jej nóg. Dró˙zka przed nimi jeszcze przed sekund ˛a była pusta, teraz stali tam dwaj m˛e˙z- czy´zni. Richard był wy˙zszy ni˙z wi˛ekszo´s´c ludzi, lecz ci dwaj byli wy˙zsi od niego. Kaptury ciemnozielonych płaszczy osłaniały ich twarze, ale ów strój nie zdołał zamaskowa´c pot˛e˙znego umi˛e´snienia ciał. Chłopak si˛e zastanawiał, jakim cudem zdołali ich wyprzedzi´c. Richard i nieznajoma odwrócili si˛e, gotowi ucieka´c. Ze skały opadły dwie liny i pozostali dwaj m˛e˙zczy´zni zsun˛eli si˛e po nich na ´scie˙zk˛e. Zablokowali jedyn ˛a 14

drog˛e ucieczki. Byli równie pot˛e˙zni jak tamci. Pod płaszczami mieli cały arsenał broni, która zal´sniła w sło´ncu. Chłopak odwrócił si˛e ku pierwszej dwójce. Odrzucili kaptury. Mieli g˛este ja- sne włosy i masywne karki, wyraziste urodziwe twarze. — Mo˙zesz odej´s´c, chłopcze. Nas interesuje tylko ona. Głos mówi ˛acego był gł˛eboki, niemal przyjacielski, lecz brzmiało w nim wy- ra´zne ostrze˙zenie i gro´zba. Zdj ˛ał skórzane r˛ekawice i zatkn ˛ał je za pas, nawet nie raczył spojrze´c na Richarda. Najwyra´zniej uwa˙zał, ˙ze chłopak to ˙zaden przeciw- nik. Chyba był dowódc ˛a, bo tamci trzej milczeli, kiedy mówił. Richard jeszcze nigdy nie był w takiej sytuacji. Zawsze post˛epował tak, ˙zeby unikn ˛a´c kłopotów. Nigdy nie tracił opanowania i zwykle udawało mu si˛e ułago- dzi´c oponenta. Je˙zeli owa taktyka zawiodła, miał do´s´c siły, by zako´nczy´c zwad˛e, zanim komu´s si˛e stała krzywda, w razie potrzeby za´s potrafił po prostu odej´s´c. Te- raz wiedział, ˙ze ci m˛e˙zczy´zni nie s ˛a zainteresowani pertraktacjami i widział, ˙ze si˛e go ani troch˛e nie boj ˛a. Szkoda, ˙ze nie mo˙ze sobie pój´s´c. Chłopak spojrzał w zie- lone oczy nieznajomej — dumna kobieta bez słów błagała go o pomoc. Pochylił si˛e ku niej i rzekł zdecydowanym tonem: — Nie zostawi˛e ci˛e. Na twarzy dziewczyny odmalowała si˛e wyra´zna ulga. Leciutko skin˛eła głow ˛a i dotkn˛eła ramienia chłopca. — Stój pomi˛edzy nimi. Nie pozwól, by wszyscy czterej ruszyli na mnie jedno- cze´snie — szepn˛eła. — I nie dotykaj mnie, kiedy zaatakuj ˛a. — Mocniej zacisn˛eła dło´n i wpatrzyła si˛e w oczy chłopaka, szukaj ˛ac potwierdzenia, ˙ze zrozumiał jej za- lecenia. Richard nie miał poj˛ecia, o co jej chodzi, ale kiwn ˛ał potakuj ˛aco głow ˛a. — Oby dobre duchy były z nami — dodała nieznajoma. Opu´sciła r˛ece i odwróciła si˛e ku m˛e˙zczyznom w tyle ´scie˙zki. Na jej twarzy nie malowały si˛e ˙zadne uczucia. — Id´z swoj ˛a drog ˛a, chłopcze — powiedział twardszym głosem dowódca czwórki. — Wi˛ecej tego nie powtórz˛e. Richard przełkn ˛ał ´slin˛e. Postarał si˛e, ˙zeby jego głos zabrzmiał pewnie, cho´c serce mu waliło jak szalone. — Obydwoje pójdziemy. — Nie tym razem — zimno odparł przywódca i wyci ˛agn ˛ał zakrzywiony nó˙z. Jego towarzysz wyszarpn ˛ał krótki miecz z pochwy przymocowanej do pleców. Z obrzydliwym u´smieszkiem przejechał nim po swoim umi˛e´snionym przedramie- niu, barwi ˛ac ostrze czerwieni ˛a krwi. Richard usłyszał, jak szcz˛ekn˛eła bro´n, której dobyli m˛e˙zczy´zni stoj ˛acy za nim. Zdr˛etwiał ze strachu. To wszystko działo si˛e zbyt szybko. On i dziewczyna nie mieli ˙zadnej szansy. Najmniejszej. Przez chwil˛e nikt si˛e nie poruszał. Richard drgn ˛ał, słysz ˛ac bitewny okrzyk m˛e˙zczyzn, gotowych zgin ˛a´c w walce. Zaatakowali gwałtownie. Towarzysz przy- wódcy uniósł wysoko swój krótki miecz i run ˛ał na chłopaka. Jeden z tamtych dopadł nieznajomej. 15

I wtedy, zanim napastnik uderzył na Richarda, zadr˙zało powietrze, jakby ude- rzył milcz ˛acy grom. Chłopak poczuł ostry ból. Pył uniósł si˛e w gór˛e i rozchodził kr˛egiem. Człowiek z mieczem tak˙ze poczuł ból i spojrzał na kobiet˛e. Richard wyko- rzystał to, oparł si˛e o skaln ˛a ´scian˛e i z całej siły uderzył stopami w pier´s nadbie- gaj ˛acego przeciwnika. Tamten spadł ze szlaku. Z oczami szeroko rozwartymi ze zdumienia, wci ˛a˙z ´sciskaj ˛ac w dłoni miecz, run ˛ał na znajduj ˛ace si˛e w dole głazy. Chłopak ze zdziwieniem ujrzał, ˙ze jeden z tamtych m˛e˙zczyzn równie˙z spada, z rozdart ˛a i zakrwawion ˛a piersi ˛a. Nie zd ˛a˙zył si˛e nad tym zastanowi´c, bo przy- wódca uniósł nó˙z i zaatakował dziewczyn˛e. W p˛edzie uderzył pi˛e´sci ˛a w pier´s Ri- charda. Cios sprawił, ˙ze chłopak poleciał na skaln ˛a ´scian˛e i uderzył w ni ˛a głow ˛a. Starał si˛e nie zemdle´c i my´slał tylko o tym, ˙zeby powstrzyma´c tamtego, zanim do- si˛egnie dziewczyny. O dziwo, znalazł w sobie do´s´c sił, aby złapa´c przeciwnika za krzepki nadgarstek i okr˛eci´c ku sobie. Teraz nó˙z celował w Richarda. Ostrze l´sni- ło w sło´ncu. W bł˛ekitnych oczach obcego płon˛eło bezlitosne pragnienie mordu. Chłopak przeraził si˛e, jak nigdy przedtem. Zdał sobie spraw˛e, ˙ze grozi mu ´smier´c. Nagle, jakby znik ˛ad, pojawił si˛e czwarty m˛e˙zczyzna i wbił krótki, pokryty skrzepł ˛a krwi ˛a miecz w brzuch swojego dowódcy. Atak był tak gwałtowny, ˙ze obaj spadli z urwiska. W´sciekły wrzask owego napastnika ucichł dopiero wtedy, kiedy obydwaj uderzyli o głazy u stóp góry. Osłupiały ze zdumienia Richard patrzył w ´slad za nimi. Potem z oci ˛aganiem odwrócił si˛e ku nieznajomej — bał si˛e, ˙ze ujrzy j ˛a le˙z ˛ac ˛a bez ˙zycia. Tymczasem siedziała na ziemi, wsparta o skaln ˛a ´scian˛e, wyczerpana, lecz nie ranna. Jakby nieobecna, zapatrzona w co´s odległego. Wszystko rozegrało si˛e tak szybko, ˙ze Richard nie pojmował, co i jak si˛e stało. Teraz on i kobieta byli sami, dokoła panowała cisza. Chłopak przysiadł obok nieznajomej, na rozgrzanej sło´ncem skale. Głowa bo- lała go przera´zliwie; to skutek zderzenia z kamiennym urwiskiem. Wiedział, ˙ze kobiecie nic si˛e nie stało, nie zadawał wi˛ec zb˛ednych pyta´n. Oboje byli zbyt znu- ˙zeni, ˙zeby rozmawia´c. Nieznajoma spostrzegła krew na swojej dłoni i wytarła j ˛a o skał˛e, ju˙z upstrzon ˛a czerwonymi plamami. Richard o mało nie zwymiotował. Nie mógł uwierzy´c, ˙ze ˙zyj ˛a. To było zbyt nieprawdopodobne. I co to za bezgło- ´sny grzmot? Czemu poczuł wówczas taki ból w całym ciele? Nigdy przedtem nie do´swiadczył czego´s takiego. A˙z si˛e otrz ˛asn ˛ał na samo wspomnienie. Cokolwiek to było, ona miała z tym co´s wspólnego i ocaliła mu ˙zycie. Wydarzyło si˛e co´s niesamowitego i Richard wcale nie był pewny, czy chce wiedzie´c, co to wła´sciwie było. Nieznajoma, oparłszy głow˛e o skaln ˛a ´scian˛e, spojrzała na chłopaka. 16

— Nawet nie wiem, jak ci na imi˛e. Ju˙z przedtem chciałam zapyta´c, ale bałam si˛e mówi´c. — Wskazała urwisko. — Bardzo si˛e ich bałam... Nie chciałam, ˙zeby nas znale´zli. Richard pomy´slał, ˙ze mo˙ze jest bliska płaczu. Ale nie, nie była. To raczej on ch˛etnie by si˛e rozpłakał. Skinieniem głowy potwierdził, ˙ze i on chciał unikn ˛a´c spotkania z czterema m˛e˙zczyznami. Potem rzekł: — Nazywam si˛e Richard Cypher. Zielone oczy uwa˙znie go obserwowały; lekki wiaterek zwiał pasemka włosów na twarz kobiety. U´smiechn˛eła si˛e. — Niewielu jest takich, którzy stan˛eliby u mego boku — powiedziała i chło- pak uznał, ˙ze głos jest równie atrakcyjny jak posta´c i ˙ze harmonizuje z błyskiem inteligencji w oczach nieznajomej. — Jeste´s niezwykłym człowiekiem, Richar- dzie Cypher. Richard, ku swemu niezadowoleniu, poczuł, ˙ze si˛e rumieni. Patrzyła w prze- ciwn ˛a stron˛e, odgarniaj ˛ac z twarzy kosmyk włosów i udała, ˙ze nie dostrzega ru- mie´nców chłopca. — Jestem... — chciała co´s powiedzie´c, ale si˛e rozmy´sliła. Odwróciła si˛e ku Richardowi. — Mam na imi˛e Kahlan. Z rodziny Amnell. Długo patrzył jej w oczy. — Ty tak˙ze jeste´s niezwykł ˛a osob ˛a, Kahlan Amnell. Niewielu by walczyło tak jak ty. Nie zarumieniła si˛e, lecz obdarzyła go jeszcze jednym u´smiechem. To był dziwny, specyficzny u´smiech. Wargi kryły biel z˛ebów, jak przy wymianie tajem- nic. W oczach dziewczyny zata´nczyły iskierki. U´smiech zaufania i wspólnoty. Richard dotkn ˛ał bolesnego guza z tyłu głowy, obejrzał palce. Nie były popla- mione krwi ˛a, a przysi ˛agłby, ˙ze powinien krwawi´c. Znów spojrzał na kobiet˛e, po raz kolejny si˛e zastanawiał, co te˙z ona zrobiła i jak tego dokonała. Najpierw był ten bezgło´sny grom, a potem on str ˛acił z urwiska jednego z napastników; jeden z tamtych dwóch (tych bli˙zej kobiety) zabił swego towarzysza zamiast niej, po czym u´smiercił dowódc˛e i samego siebie. — I có˙z, Kahlan, przyjaciółko, czy mi powiesz, jak to si˛e stało, ˙ze to my ˙zyjemy, a tamci czterej nie? — Mówisz serio? — zdziwiła si˛e. — O co ci chodzi? — Nazwałe´s mnie przyjaciółk ˛a — odparła z wahaniem. — Pewnie. — Richard wzruszył ramionami. — Sama dopiero co powiedzia- ła´s, ˙ze stan ˛ałem u twego boku. Tak post˛epuje przyjaciel, czy˙z nie? — U´smiechn ˛ał si˛e do niej. — Sama nie wiem. — Kahlan odwróciła głow˛e, dotkn˛eła r˛ekawa swojej sza- ty. — Nigdy przedtem nie miałam przyjaciela. Z wyj ˛atkiem mojej siostry... Chłopak wyczuł w jej głosie ból. 17

— Teraz wi˛ec masz — rzekł ochoczo. — W ko´ncu par˛e chwil temu prze˙zyli- ´smy razem straszliw ˛a przygod˛e. Pomogli´smy sobie nawzajem i wyszli´smy z tego cało. Kahlan przytakn˛eła. Richard popatrzył na Ven, na lasy, w których czuł si˛e jak w domu. Ziele´n pyszniła si˛e w blasku sło´nca. Spojrzał w lewo, na br ˛azowe plamy — to umieraj ˛ace drzewa, stoj ˛ace w´sród zdrowych pobratymców. Kiedy rankiem znalazł Owo pn ˛acze, które go uk ˛asiło, nie miał poj˛ecia, ˙ze dostało si˛e tu od granicy, przenosz ˛ac si˛e lasem. Rzadko chodził do Ven, w pobli˙ze granicy. Starsi omijali j ˛a o całe mile. Niektórzy podchodzili bli˙zej, je´sli podró˙zowali Szla- kiem Sokolników lub podczas polowa´n, lecz ka˙zdy uwa˙zał, by si˛e nie znale´z´c zbyt blisko. Granica oznaczała ´smier´c. Mówiono, ˙ze wej´scie w pas graniczny to nie tylko ´smier´c, ale i nara˙zanie duszy. Stra˙znicy nie zaniedbywali niczego, by trzyma´c ludzi z daleka. — A co z reszt ˛a? — Zerkn ˛ał na Kahlan z ukosa. — ˙Ze prze˙zyli´smy. Jak to si˛e stało? — S ˛adz˛e, ˙ze chroniły nas dobre duchy. — Nie spojrzała mu w oczy. Richard oczywi´scie w to nie uwierzył. Bardzo chciał zna´c odpowied´z na swoje pytanie, lecz nie miał zwyczaju zmusza´c innych do zdradzenia tego, co woleli zatai´c. Ojciec nauczył go, ˙ze ka˙zdy ma prawo do swoich tajemnic. Kahlan sama mu wszystko powie, je´sli i kiedy zechce; nie b˛edzie jej do tego zmusza´c. Ka˙zdy ma swoje sekrety. Richard te˙z miał. Tkwiły jak zadra w jego my´slach (wraz z morderstwem ojca i wydarzeniami tego poranka). — Przyjaciele nie musz ˛a sobie mówi´c tego, co chc ˛a zachowa´c w tajemnicy, Kahlan. I dalej pozostaj ˛a przyjaciółmi — oznajmił Richard, chc ˛ac j ˛a uspokoi´c. Nie spojrzała na´n, lecz skin˛eła potakuj ˛aco. Chłopak wstał. Głowa go bolała, dło´n te˙z i dopiero teraz poczuł, jak dokucza mu ´slad po uderzeniu pi˛e´sci ˛a. Na domiar wszystkiego poczuł głód. Michael! Za- pomniał o przyj˛eciu u brata! Spojrzał na sło´nce i ju˙z wiedział, ˙ze si˛e spó´zni. Miał nadziej˛e, ˙ze zd ˛a˙zy chocia˙z na mow˛e Michaela. Zabierze ze sob ˛a Kahlan, opowie wszystko bratu i uzyska dla niej ochron˛e. Wyci ˛agn ˛ał r˛ek˛e, by pomóc jej wsta´c. Patrzyła na niego ze zdumieniem. Richard nie cofn ˛ał r˛eki. Kahlan spojrzała mu w oczy i przyj˛eła pomoc. — ˙Zaden przyjaciel nie podał ci nigdy dłoni? — U´smiechn ˛ał si˛e chłopak. — Nie. — Kobieta odwróciła oczy. Richard dostrzegł jej zmieszanie i zmienił temat. — Kiedy ostatnio jadła´s? — Dwa dni temu — odparła oboj˛etnie. — To musisz by´c o wiele bardziej głodna ni˙z ja. — Uniósł brwi ze zdumie- niem. — Zabior˛e ci˛e do mojego brata — dodał, patrz ˛ac w dół urwiska. — Musi si˛e dowiedzie´c o tych ciałach. Czy wiesz, kim byli ci m˛e˙zczy´zni, Kahlan? Zielone oczy patrzyły twardo. 18

— To bojówka. S ˛a... S ˛a zabójcami. Wysyła si˛e ich, by zabili... — Ugryzła si˛e w j˛ezyk. — Morduj ˛a ludzi — poprawiła si˛e. Jej twarz znów była spokojna i powa˙zna, jak wtedy, kiedy si˛e spotkali. — Uwa˙zam, ˙ze im mniej ludzi b˛edzie o mnie wiedzie´c, tym b˛ed˛e bezpieczniejsza. Richard był wstrz ˛a´sni˛ety. Nigdy przedtem nie słyszał o czym´s takim. Przecze- sał włosy palcami, próbuj ˛ac to przemy´sle´c. Znów zawirowały ciemne, mroczne my´sli. Z jakiego´s powodu bał si˛e tego, co Kahlan mogła powiedzie´c, lecz musiał zapyta´c. — Sk ˛ad przyszła bojówka, Kahlan? — Patrzył stanowczo w jej oczy i ufał, ˙ze tym razem odpowie. Kobieta przez chwil˛e wpatrywała si˛e w twarz Richarda. — Musieli mnie ´sledzi´c ju˙z w Midlandach i przez granic˛e. Richard zdr˛etwiał, poczuł mróz, wstrz ˛asn˛eły nim dreszcze. Obudził si˛e w nim gł˛eboko ukryty gniew, niespokojnie poruszyły si˛e sekretne my´sli. Ona na pewno kłamie. Nikt nie mo˙ze przekroczy´c granicy. Nikt. Nikt nie mo˙ze przej´s´c do Midlandów ani si˛e stamt ˛ad zjawi´c. Granica odci˛eła owe ziemie, jeszcze zanim on, Richard, si˛e urodził. Midlandy były krain ˛a magii.

Rozdział trzeci Dom Michaela, solidna budowla z białego kamienia, wznosił si˛e w pewnym oddaleniu od drogi. Fantazyjnie powyginane dachy, kryte łupkowymi dachówka- mi, zbiegały si˛e u szczytu ze wzmocnionego ołowiem szkła. ´Swietlik znajdował si˛e nad głównym holem. Wielkie białe d˛eby ocieniały dró˙zk˛e wiod ˛ac ˛a do domu, chroni ˛ac j ˛a przed jaskrawym popołudniowym sło´ncem. Biegła poprzez rozległe ł ˛aki i docierała do ukwieconych ogrodów. Richard wiedział, ˙ze kwiaty wyhodo- wano w cieplarniach specjalnie na t˛e okazj˛e — przecie˙z była ju˙z pó´zna jesie´n! Wystrojeni go´scie przechadzali si˛e w´sród ł ˛ak i po ogrodach. Richard poczuł si˛e nieswojo. Na pewno fatalnie si˛e prezentował w swoim brudnym, przepoconym ubraniu, ale nie chciał traci´c czasu na pój´scie do własnego domu i przebranie si˛e. Poza tym był akurat w ponurym nastroju i mało go obchodziło to, jak wygl ˛ada. Miał wa˙zniejsze sprawy na głowie. Za to Kahlan ´swietnie tu pasowała, strojna w swoj ˛a dziwn ˛a, eleganck ˛a szat˛e. Wcale nie było wida´c, ˙ze i ona dopiero co wyszła z lasów. Na Urwistym Wierchu polało si˛e tyle krwi, a szata dziewczyny była czysta, dziwił si˛e Richard. Jako´s unikn˛eła poplamienia krwi ˛a, kiedy tamci si˛e nawzajem zabijali. Chłopak bardzo si˛e zdenerwował, usłyszawszy, ˙ze przybyła z Midlandów, po- przez granic˛e, Kahlan wi˛ec ju˙z o tym nie mówiła. Musiał to sobie przemy´sle´c, powolutku si˛e z tym oswoi´c. Za to wypytywała go o Westland, o mieszkaj ˛acych tu ludzi, o jego dom. Richard opowiedział jej o swojej chatce w lesie, o tym, ˙ze woli mieszka´c z dala od miasta, ˙ze jest przewodnikiem w Lasach Hartlandzkich. — Masz w domu palenisko? — spytała Kahlan. — Tak. — Korzystasz z niego? — Tak, wci ˛a˙z co´s gotuj˛e. Dlaczego? — Po prostu zapomniałam posiedzie´c przed ogniem — odparła, wzruszaj ˛ac ramionami i odwracaj ˛ac wzrok. Tyle si˛e ju˙z tego dnia wydarzyło, my´slał chłopak, ˙ze dobrze mie´c z kim poga- da´c, nawet je´sli ten kto´s nie zdradza swoich sekretów, cho´c stale o nich napomyka. — Zaproszenie, sir? — rozległ si˛e czyj´s bas z cienia przy wej´sciu. 20

Zaproszenie? Richard si˛e odwrócił, chc ˛ac zobaczy´c, kto go tak wita i ujrzał psotny u´smieszek. Te˙z si˛e u´smiechn ˛ał. To był Chase, jego przyjaciel, stra˙znik gra- niczny. Przywitali si˛e serdecznie. Chase był wielkim m˛e˙zczyzn ˛a, gładko wygolonym, o jasnobr ˛azowych, siwie- j ˛acych na skroniach włosach. G˛este brwi ocieniały uwa˙zne, piwne oczy, które zawsze wszystko widziały, strzelaj ˛ac na boki, nawet podczas rozmowy. Tote˙z lu- dzie cz˛esto mieli wra˙zenie — całkowicie mylne! — ˙ze nie zwraca uwagi na to, co mówi ˛a. Richard ´swietnie wiedział, jaki jego przyjaciel potrafi by´c szybki w razie potrzeby. Chase miał u pasa par˛e no˙zy i bojow ˛a maczug˛e, znad prawego ramie- nia sterczała mu r˛ekoje´s´c krótkiego miecza, na lewym zawiesił łuk i kołczan ze strzałami o kolczastych, metalowych grotach. — Wygl ˛adasz, jakby´s zamierzał wywalczy´c swoj ˛a działk˛e pocz˛estunku — za- ˙zartował Richard. — Nie jestem tutaj jako go´s´c. — Chase przestał si˛e u´smiecha´c i spojrzał na Kahlan. Zakłopotany chłopak uj ˛ał rami˛e dziewczyny i przyci ˛agn ˛ał j ˛a bli˙zej. Podeszła spokojnie, bez l˛eku. — To moja przyjaciółka, Kahlan, Chase. — Richard u´smiechn ˛ał si˛e do niej. — A to Dell Brandstone. Wszyscy mówi ˛a do niego Chase. Jest moim starym przy- jacielem. Przy nim nic nam nie grozi. — Odwrócił si˛e do tamtego. — Mo˙zesz jej zaufa´c. Kahlan przyjrzała si˛e wielkiemu m˛e˙zczy´znie, u´smiechn˛eła si˛e do´n i skin˛eła przyja´znie głow ˛a. Odwzajemnił si˛e jej. Wystarczyło mu słowo Richarda, uznał spraw˛e za wyja´snion ˛a. Uwa˙znie obserwował tłum, zatrzymuj ˛ac wzrok na niektó- rych osobach, sprawdzał, kto si˛e zbytnio zainteresował ich trójk ˛a. Odsun ˛ał tam- tych dwoje na bok, w cie´n, nie chc ˛ac, by stali na zalanych sło´ncem stopniach. — Twój brat zwołał wszystkich granicznych stra˙zników. — Chase przerwał i rozejrzał si˛e wkoło. — Mamy by´c jego ochron ˛a. — Co takiego?! To bez sensu! — zdumiał si˛e Richard. — Ma przecie˙z gwar- dzistów i wojsko. Po co mu jeszcze graniczni stra˙znicy? — Wła´snie. — Chase poło˙zył dło´n na r˛ekoje´sci no˙za, a jego twarz nie zdra- dzała ˙zadnych emocji (jak zwykle zreszt ˛a). — Mo˙ze po prostu chce nas mie´c w pobli˙zu, ˙zeby zaimponowa´c. Ludzie si˛e boj ˛a stra˙zników. Kiedy zamordowano twojego ojca, niemal si˛e przeniosłe´s do lasów; nie twierdz˛e, ˙ze na twoim miej- scu nie post ˛apiłbym tak samo. Chciałem tylko powiedzie´c, ˙ze ci˛e tutaj nie było. A działy si˛e dziwne rzeczy, Richardzie. Jakie´s osoby przychodziły noc ˛a i noc ˛a odchodziły. Michael nazywa ich „zaanga˙zowanymi obywatelami”. Opowiada te˙z jakie´s banialuki o spisku przeciwko rz ˛adowi. Stra˙znicy s ˛a wsz˛edzie naokoło. Richard si˛e rozejrzał, ale nie dostrzegł ˙zadnego stra˙znika. Wiedział jednak, ˙ze to o niczym nie ´swiadczy. Je˙zeli stra˙znik graniczny chce pozosta´c w ukryciu, to go nie dostrze˙zesz, cho´cby ci nadepn ˛ał na odcisk. 21

— Moi chłopcy tu s ˛a, mówi˛e ci. — Chase b˛ebnił palcami po r˛ekoje´sci no˙za i patrzył, jak chłopak uwa˙znie si˛e rozgl ˛ada. — A sk ˛ad wiesz, ˙ze Michael nie ma racji? Przecie˙z zamordowano ojca Pierw- szego Rajcy i w ogóle. — Sam wiesz, ˙ze znam wszystkie grzeszki Westlandu. — Chase skrzywił si˛e z niesmakiem i oburzeniem. — Nie ma ˙zadnego spisku. Przynajmniej co´s by si˛e tu działo, gdyby był, miałbym jak ˛a´s rozrywk˛e, a tak jestem tylko dla ozdoby. Micha- el zapowiedział, ˙ze mam si˛e rzuca´c w oczy. — Spowa˙zniał. — A co do zamordo- wania twego ojca... Có˙z, George Cypher i ja znali´smy si˛e na długo przedtem, zanim przyszedłe´s na ´swiat, jeszcze zanim ustanowiono granic˛e. Jestem dum- ny z tego, ˙ze był moim przyjacielem. — W oczach Chase’a zapłon ˛ał gniew. — Wykr˛eciłem kilka paluszków — rzucił i przenosz ˛ac ci˛e˙zar ciała na drug ˛a nog˛e, uwa˙znie obserwował otoczenie. — Mocno wykr˛eciłem. Tak, ˙ze ich wła´sciciele wydaliby nawet własn ˛a matk˛e, gdyby ona to zrobiła. Nikt o niczym nie wiedział, a mo˙zesz mi wierzy´c na słowo, ˙ze z rado´sci ˛a by mi wszystko opowiedzieli. Byle tylko zako´nczy´c nasz ˛a konwersacj˛e! Po raz pierwszy mi si˛e zdarzyło, ˙ze ´scigam kogo´s, a nie mog˛e złapa´c najl˙zejszego ´sladu. — Skrzy˙zował r˛ece i przyjrzał si˛e Richardowi z u´smiechem. — Hmm, je´sli ju˙z mowa o grzeszkach, to gdzie si˛e włóczyłe´s? Wygl ˛adasz jak jeden z tych moich typków. — Byli´smy w górnym Ven — odparł chłopak, spojrzawszy najpierw na Kah- lan. ´Sciszył głos i dodał: — Napadło na nas czterech m˛e˙zczyzn. — Znam ich? — Chase uniósł brew. Richard przecz ˛aco potrz ˛asn ˛ał głow ˛a. — I gdzie˙z oni teraz s ˛a? — spytał stra˙znik, marszcz ˛ac brwi. — Znasz szlak przez Urwisty Wierch? — Jasne. — Le˙z ˛a na skałach pod urwiskiem. Musimy pogada´c. — Rzuc˛e tam okiem. — Chase opu´scił r˛ece, przyjrzał si˛e uwa˙znie Richardowi i Kahlan. Znów zmarszczył brwi. — Jak tego dokonali´scie? Tamtych dwoje wymieniło spojrzenia i chłopak odparł niewinnie: — Chyba chroniły nas dobre duchy. — Ach tak... — Chase przyjrzał si˛e im podejrzliwie. — Có˙z, lepiej teraz nie mówi´c o tym Michaelowi. Co´s mi si˛e zdaje, ˙ze on nie wierzy w dobre duchy. — Uwa˙znie obserwował twarze obydwojga. — Mo˙zecie si˛e zatrzyma´c u mnie, je´sli chcecie. B˛edziecie w miar˛e bezpieczni. Richard pomy´slał o dzieciach Chase’a. Nie chciał ich nara˙za´c, lecz uznał, ˙ze to nie pora i nie miejsce na dyskusj˛e, wi˛ec po prostu si˛e zgodził. — Lepiej wejdziemy do ´srodka. Michael pewno s ˛adzi, ˙ze ju˙z nie przyjd˛e. — Jeszcze jedno — powstrzymał go Chase. — Zedd chce ci˛e zobaczy´c. Co´s go ostatnio gryzie. Mówił, ˙ze to naprawd˛e wa˙zne. Richard zerkn ˛ał przez rami˛e i zobaczył t˛e sam ˛a w˛e˙zowat ˛a chmurk˛e. 22

— Co´s mi si˛e wydaje, ˙ze i ja powinienem si˛e z nim zobaczy´c — stwierdził i odwrócił si˛e, by odej´s´c. — Co robiłe´s w górnym Ven, Richardzie? — spytał Chase, łypi ˛ac gro´znie. Ka˙zdy ugi ˛ałby si˛e pod tym spojrzeniem, lecz nie Richard. — To samo, co ty. Szukałem ´sladu. — I co, znalazłe´s? — Tamten złagodniał, niemal znów si˛e u´smiechn ˛ał. Chłopak skin ˛ał głow ˛a i uniósł czerwon ˛a, obolał ˛a lew ˛a dło´n. — Tak. I to k ˛asaj ˛acy. Richard i Kahlan wmieszali si˛e w tłum go´sci wchodz ˛acych do domu. Po bia- łych marmurowych stopniach weszli wraz z innymi do głównego holu. Marmu- rowe ´sciany i kolumny l´sniły w promieniach sło´nca, wpadaj ˛acych przez ´swietlik w dachu. Chłopak zawsze wolał przytulno´s´c drewna, lecz Michael uwa˙zał, ˙ze z drewna ka˙zdy sam mo˙ze zrobi´c, co zechce, a ˙zeby mie´c marmury, trzeba wyna- j ˛a´c ludzi mieszkaj ˛acych w drewnianych domach i oni wykonaj ˛a dla ciebie robot˛e. Richard przypomniał sobie, ˙ze kiedy ˙zyła jeszcze ich matka, wtedy on i Michael bawili si˛e razem, buduj ˛ac z patyczków domy i forty. Brat mu wówczas pomagał. Tak by chciał, ˙zeby i teraz mu pomógł. Witali go ludzie, których znał, a Richard odwzajemniał si˛e krótkim u´sciskiem dłoni lub sztywnym u´smieszkiem. Kahlan była tu obca, lecz swobodnie si˛e czuła w´sród tych wa˙zniaków. Chłopak poj ˛ał, ˙ze i ona musi by´c kim´s wa˙znym. W ko´ncu mordercy nie poluj ˛a na pierwszego lepszego. Richardowi trudno si˛e było u´smiecha´c do wszystkich. Je˙zeli pogłoski o tym, co idzie od granicy, s ˛a prawdziwe, to Westland jest w niebezpiecze´nstwie. Wie- ´sniacy z obrze˙zy Hartlandu i tak ju˙z si˛e bali wychodzi´c noc ˛a z domów. Opowia- dali mu historie o cz˛e´sciowo zjedzonych ludziach. Uspokajał ich, ˙ze owi biedacy pewno zmarli naturaln ˛a ´smierci ˛a, a dzikie zwierz˛eta znalazły ciała. Odpowiada- li, ˙ze to dzieło bestii spadaj ˛acej z nieba. On za´s uznał, ˙ze to bajdy przes ˛adnych prostaczków. I s ˛adził tak a˙z do dzi´s. Richard czuł si˛e przera´zliwie samotny, cho´c wokół było mnóstwo ludzi. Nie miał poj˛ecia, jak sobie z tym poradzi´c. Nie wiedział, do kogo si˛e zwróci´c. Tylko przy Kahlan lepiej si˛e czuł, cho´c jednocze´snie go przera˙zała. Walka na urwisku wytr ˛aciła go z równowagi. Chciał wraz z dziewczyn ˛a odej´s´c z domu brata. Zedd wiedziałby, co robi´c. Mieszkał w Midlandach, zanim si˛e pojawiła granica, ale ni- gdy nie opowiadał o tych czasach. I jeszcze to dziwaczne uczucie, ˙ze to wszystko ma co´s wspólnego ze ´smierci ˛a jego, Richarda, ojca, a owa ´smier´c jako´s si˛e ł ˛aczy z sekretami, które ojciec powierzył tylko jemu. — Tak mi przykro, Richardzie. — Kahlan poło˙zyła dło´n na ramieniu chłopa- ka. — Nie wiedziałam... Nie wiedziałam o twoim ojcu. Współczuj˛e ci. — Dzi˛eki. 23

Niebezpiecze´nstwa minionego dnia sprawiły, ˙ze Richard niemal o tym zapo- mniał, dopiero słowa Chase’a... Niemal zapomniał. Zaczekał, a˙z minie ich kobie- ta w niebieskiej jedwabnej sukni, ozdobionej koronkowymi mankietami i takim˙ze kołnierzem. Patrzył w podłog˛e — nie miał ochoty odwzajemnia´c ewentualnego u´smiechu. — To si˛e wydarzyło przed trzema tygodniami — dodał i opowiedział Kahlan, co si˛e stało. — Ogromnie ci współczuj˛e, Richardzie. Mo˙ze wolałby´s zosta´c sam? — Nie, nie, w porz ˛adku. — Zmusił si˛e do u´smiechu. — Ju˙z wystarczaj ˛aco długo byłem sam. Dobrze jest mie´c przyjaciela, z którym mo˙zna pogada´c. Kahlan u´smiechn˛eła si˛e do niego i skin˛eła głow ˛a. Richard zastanawiał si˛e , gdzie jest Michael. Dziwne, ˙ze si˛e jeszcze nie pokazał. Nie czuł głodu, ale pa- mi˛etał, ˙ze dziewczyna nie jadła od dwóch dni. Wspaniale si˛e kontroluje, my´slał Richard, przecie˙z tyle tu pyszno´sci. Zach˛ecaj ˛ace aromaty sprawiły, ˙ze i jemu po- ciekła ´slinka. Pochylił si˛e ku dziewczynie. — Głodna? — O, tak. Poprowadził j ˛a do długiego stołu zastawionego rozmaitymi potrawami. Sta- ły tam półmiski dymi ˛acych mi˛es i kiełbasek, misy gor ˛acych ziemniaków, talerze z ró˙znymi suszonymi rybami, tace z pieczonymi na ruszcie rybami, kurczakami i indykami, całe mnóstwo warzyw; wazy z kapu´sniakiem, zup ˛a cebulow ˛a i zup ˛a korzenn ˛a, półmiski z chlebem, serami, owocami i ciastkami, no i oczywi´scie be- czułki wina i piwa. Słu˙z ˛ace dbały o to, by potraw nie ubywało. Kahlan przyjrzała im si˛e. — Niektóre z nich maj ˛a długie włosy. U was tak wolno? — Tak. — Zdumiony Richard rozejrzał si˛e wokół. — Ka˙zdy nosi tak ˛a fryzur˛e, jak ˛a chce. Popatrz. — Pochylił si˛e ku niej i dyskretnie wskazał grupk˛e kobiet. — To radne. Jedne maj ˛a długie włosy, inne krótkie. Jak im si˛e podoba. — Zerkn ˛ał na Kahlan. — Czy˙zby kto´s ci powiedział, ˙zeby´s ´sci˛eła włosy? — Nie. Nikt mnie nigdy o to nie prosił. Po prostu tam, sk ˛ad pochodz˛e, długo´s´c włosów kobiety mówi o jej społecznym statusie. — To znaczy, ˙ze jeste´s kim´s wysoko postawionym? — U´smiechem złagodził szorstko´s´c pytania. — Bo masz takie pi˛ekne, długie włosy. — Niektórzy tak s ˛adz ˛a — odparła ze smutnym u´smiechem. — My´slałam, ˙ze dzisiejszy poranek czego´s ci˛e nauczył. Mo˙zemy by´c tylko tym, czym jeste´smy, niczym wi˛ecej i niczym mniej. — No có˙z, kopnij mnie, je˙zeli spytam o co´s, co przyjaciel powinien przemil- cze´c. U´smiechn˛eła si˛e do´n jak na Urwistym Wierchu. Odwzajemnił u´smiech. Wy- patrzył swoj ˛a ulubion ˛a potraw˛e: ˙zeberka w korzennym sosie. Nało˙zył troch˛e na talerz i podał dziewczynie. 24