chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony214 441
  • Obserwuję121
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań134 958

Harrison, Harry - Młot i Krzyż 01. Thrall

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :502.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Harrison, Harry - Młot i Krzyż 01. Thrall.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Harrison, Harry - 7 cykli kpl Harrison, Harry - Młot i Krzyż T. I-IV kpl
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 173 osób, 86 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 74 stron)

HARRISON HARRY MLOT I KRZYZ CZĘŚĆ 1 THRALL HARRY HARRISON Przełożył Piotr Szarota Qui credit in Filium, habet vitam aeternam; qui autem incredulus est Filio, non videbit vitam, sed ira Dei manet super eum. Kto wierzy w Syna, ma żywot wieczny, kto zaś nie słucha Syna, nie ujrzy żywota, lecz gniew Boży ciąży na nim. –Ewangelia Św. Jana, 3:36 Angusta est domus: utrosque tenere non potent. Non vult rex celestis cum paganis et perditis nominetenus regibus communionem habere; quia rex ille aeternus regnat in caelis, ille paganus perditus plangit in inferno. Domostwo jest wąskie; nie pomieści wszystkich. Król Niebieski nie ma życzenia wiązać się z tymi, którzy sami mienią się królami; jeden tylko nieśmiertelny król włada w Niebiesiech, pogańscy królowie niechaj jęczą w Piekle. –Alcuin, diakon Yorku, A.D. 797 Gravissima calamitas umquam supra Occidentem acci-dens erat religio Christiana. Największą plagą, jaka spadła dotąd na Zachód, było chrześcijaństwo. –Gore Vidal, A.D. 1987 Rozdział pierwszy PÓŁNOCNE WYBRZEŻE ANGLII, A.D. 865 Wiosna. Początek wiosny na przylądku Flamborough, gdzie skały Yorkshire wcinają się w morze, niczym harpun ważący miliony ton. Z przylądka rozciąga się widok na Morze Północne, skąd nieustannie grozi atak wikingów. W obliczu tego zagrożenia władcy niewielkich królestw anglosaskich zaczęli niechętnie jednoczyć swe siły. Niechęć brała początek w naznaczonej zbrodniami i wzajemną nienawiścią historii Anglów i Sasów, którzy przybyli na Wyspy przed kilkoma wiekami. Były to plemiona dumnych i szlachetnych wojowników, którzy pokonali wojska walijskie i – jak powiedziałby poeta – zawładnęli tą ziemią. Wielmożny Godwin zaklął cicho okrążając drewnianą palisadę otaczającą niewielki fort wzniesiony na najdalej wysuniętym krańcu przylądka. Wiosna! Być może w innych rejonach tego kraju wydłużające się dni i jasne wieczory to zieleń traw, kwitnienie jaskrów i krowy z nabrzmiałymi mlekiem wymionami, jednak tu, na przylądku Flamborough, wiosna zwiastuje wiatr. Oznacza towarzyszące zrównaniu dnia z nocą burze i wichury. Za plecami pozostawił Godwin niskie i powykrzywiane drzewa, które stały w szeregu jak ludzie; te na samym początku były najniższe, każde następne było o kilka cali wyższe. Wskazując w ten sposób kierunek wiatru, wskazywały jednocześnie morze. Z trzech stron szara toń wznosiła się i opadała powoli, żywa i groźna niczym olbrzymie

zwierzę. Pojawiające się na powierzchni fale rozrywane były po chwili gwałtownymi podmuchami wiatru, tak że toń znowu stawała się płaska. Szare morze, szare niebo, szkwał zacierający linię horyzontu, cały ten świat pozbawiony był żywszego koloru, nie licząc chwil, kiedy rozpędzone fale rozbijały się o skalne ściany przylądka wzbijając fontanny rozpylonej wody. Godwin stał tam już tak długo, że nie zwracał uwagi na grzmot rozbryzgującej się wody. W końcu poczuł jak woda, która zdążyła już zmoczyć jego płaszcz i kaptur, zaczyna spływać po twarzy. Początkowe uczucie świeżości zastąpił teraz smak soli. W sumie to bez różnicy – pomyślał zrezygnowany. Tak czy inaczej woda była jednakowo zimna. Mógłby wrócić do szałasu, wyrzucić precz niewolników i ogrzać przy ogniu zmarznięte stopy i dłonie. W taki dzień nie należało obawiać się najazdu. Wikingowie byli żeglarzami, mówiono nawet, że najlepszymi na świecie, a nie trzeba być przecież wielkim żeglarzem, aby wiedzieć, że wypływanie na morze w taki dzień nie ma sensu. Wiatr był wschodni, północno-wschodni – jak zauważył Godwin, doskonały gdy płynęło się z Danii, jednak trudno wyobrazić sobie manewrowanie na tak wzburzonym morzu. Niepodobna też myśleć o bezpiecznym przybiciu do brzegu. Nie, to było zupełnie wykluczone. Równie dobrze mógłby wygrzewać się teraz przy ogniu. Godwin popatrzył z tęsknotą w stronę szałasu i sączącego się stamtąd dymu rozwiewanego wciąż przez wiatr, odwrócił się jednak i znów zaczął przechadzać się wzdłuż palisady. Tak jak nauczył go jego władca. „Lepiej nic nie myśl, Godwin” – zwykł mawiać. „Nie myśl: może przypłyną dzisiaj, może nie przypłyną. Nie myśl, że lepiej jest czuwać o pewnej porze dnia niż o innej. Gdy jest widno, stój na skale. Obserwuj morze przez cały czas. W przeciwnym razie, któregoś dnia będziesz myślał jedno, a jakiś Stein albo Olaf pomyśli sobie co innego i zdąży przybić do brzegu i wedrzeć się dwadzieścia mil w głąb lądu, zanim zdołamy go zatrzymać, jeżeli w ogóle nam się to uda. A będzie nas to kosztować sto istnień ludzkich i sto funtów w srebrze, naszą trzodę i spalone obejścia. Potem przez lata całe ludzie nie będą płacić dzierżawy. Bądź więc czujny, mój tanie, inaczej ucierpią twoje własne dobra”. Tak mówił jego władca, Ella, a czarny kruk Erkenbert pochylił się nad pergaminem i skrzypiącym piórem począł wypisywać tajemne wersy, których Godwin lękał się bardziej niż wikingów. „Dwa miesiące służby na przylądku Flamborough – odczytał w końcu – powierzam mojemu tanowi Godwinowi. Ma czuwać aż do trzeciej niedzieli po Ramis Palmarum”. Kazali mu czuwać, więc będzie im posłuszny. Jednak nie musi się przy tym umartwiać. Godwin wrzasnął na niewolników, aby przynieśli mu gorącego piwa z przyprawami, które kazał wcześniej przygotować. Natychmiast pojawił się jeden z nich niosąc przed sobą kubek. Godwin spojrzał na niewolnika z głęboką niechęcią. Przeklęty głupiec. Godwin trzymał go u siebie, miał bowiem ostry wzrok, lecz był to powód jedyny. Zwał się Merla. Kiedyś był rybakiem. Raz przyszła ciężka zima, Merla prawie nic nie łowił i popadł w długi u swoich dziedziców, mnichów z opactwa Św. Jana w Beverley. Najpierw sprzedał łódź, aby spłacić długi i nakarmić żonę oraz przychówek. Potem, kiedy pieniądze się skończyły i nie stać go już było na jedzenie, musiał sprzedać swą rodzinę komuś bogatszemu. Na końcu sprzedał się sam swoim mnichom, a oni oddali go na służbę Godwinowi. Przeklęty głupiec. Gdyby ten niewolnik był człowiekiem honorowym, sprzedałby się na samym początku, a pieniądze oddał krewnym żony, tak że mogliby przyjąć ją do swego domu. Gdyby był rozsądny, sprzedałby najpierw żonę i dzieci, a zatrzymał łódź, wtedy miałby jeszcze szansę na ich wykupienie. Lecz Merla nie był ani rozsądny, ani honorowy. Godwin odwrócił się plecami do wiatru i morza i pociągnął tęgi łyk z wypełnionego po brzegi kubka. Przynajmniej widział, że nikt z niego nie pił. Można ich było wyszkolić jedynie porządnym biciem. Ale na co się teraz gapi ten żałosny rogacz? Na co wskazuje, rozdziawiając usta? –Statki! – krzyknął wreszcie Merla. – Statki wikingów, dwie mile od brzegu! Są tam! Spójrz, panie! Godwin odwrócił się bez zastanowienia i zaklął, gdy gorące piwo prysnęło na dłoń. Usiłował dojrzeć to, co wskazywał niewolnik. Czy to nie jakiś punkt, w miejscu, gdzie chmura styka się prawie z falami? Nie, nic tam nie ma. Chociaż… Naprawdę trudno było dostrzec coś dokładnie, wysokość fal dochodziła chyba do dwudziestu stóp, co wystarczyło, aby przesłonić praktycznie każdy statek płynący ze zwiniętymi żaglami.

–Znowu je widzę – krzyknął Merla. – Dwa statki, jeden niedaleko drugiego. –Długie łodzie? –Nie, panie, to knory. Godwin cisnął za siebie kubek, chwycił rękę niewolnika swoim żelaznym uściskiem i spoliczkował go dwukrotnie przemokniętą skórzaną rękawicą. Merla stracił oddech i skulił się z bólu, lecz nie miał odwagi zasłonić się przed ciosem. –Mów po angielsku, ty sobacze pomiotło! I mów do rzeczy. –Knor, panie, to statek handlowy. Głęboko wydrążony, do przewożenia towarów – zawahał się przez chwilę, bojąc się ujawnić swoją wiedzę, a zarazem wystraszony konsekwencjami jej zatajenia. – Mogę je rozpoznać dzięki… dzięki kształtowi ich dziobów. To muszą być wikingowie. Nasze statki wyglądają inaczej. Godwin spojrzał ponownie na morze, jego gniew zaczynał stopniowo ustępować wątpliwościom i rosnącemu przerażeniu, które ścisnęło zimną obręczą żołądek. –Merla, słuchaj co teraz powiem – szepnął. – Zastanów się dobrze. Jeżeli to wikingowie, muszę postawić na nogi całą naszą straż przybrzeżną. Każdego, stąd aż do Bridlington. W gruncie rzeczy to tylko nędzni kerlowie i niewolnicy. Nic się nie stanie, jeśli wyciągniemy ich teraz z wyrek i odciągniemy od nie domytych małżonek. Ale będę musiał zrobić coś jeszcze. Jak tylko straże zostaną zwołane, poślę posłańców do opactwa w Beverley, do mnichów od Św. Jana, twoich panów, jak pewnie pamiętasz. Urwał wpatrując się w rozszerzone przerażeniem oczy Merli, który pamiętał aż za dobrze swoich opiekunów. –…A oni wezwą tanów Elli i ogłoszą werbunek. Nie będzie najlepiej, gdy przyjadą tutaj, a piraci zmylą nas i zamiast na Flamborough wylądują na Spurn, dwadzieścia mil stąd. Wtedy będzie już za późno, lecz teraz możemy się jeszcze namyślić, gdzie posłać oddziały. Jeśli przyjadą tu w taką pogodę, w deszcz, zupełnie na próżno, z powodu fałszywego alarmu jakiegoś durnia, a na dodatek jeśli wikingowie zajdą ich od tyłu… Oj, będę miał wtedy kłopoty, Merla – Godwin pchnął osłabionego z niedożywienia niewolnika na ziemię, a jego głos stał się ostrzejszy. – Przysięgam jednak na wszechmogącego Boga, że ty, Merla, będziesz tego żałował do końca życia. Zresztą po laniu, jakie ci sprawię, może nie będzie to trwało tak długo. Wiedz jednak, że jeśli tam są naprawdę statki wikingów, a ty pozwolisz, żebym nie wszczął alarmu, oddam cię z powrotem czarnym mnichom i powiem im, że nic mi po tobie. Odetchnął głęboko i popatrzył na Merlę. –A teraz, gadaj! Są tam statki wikingów, czy nie? Niewolnik spojrzał badawczo na morze – na jego twarzy znać było napięcie. Pomyślał, że nie powinien był w ogóle się odzywać. Co to dla niego za różnica, czy wikingowie zajmą Flamborough, albo Bridlington, albo nawet samo opactwo Beverley? Nie wezmą go przecież w gorszą niewolę, a może nawet ci obcy poganie okażą się lepszymi panami niż jego chrześcijańscy władcy. Za późno już jednak na takie myśli. Niebo przejaśniło się na chwilę i raz jeszcze dostrzegł statki, których Godwin, stary szczur lądowy, wciąż jeszcze nie widział. Merla skinął głową. –Dwa statki wikingów. Dwie mile stąd na południowy wschód. Po chwili Godwin był już daleko wykrzykując rozkazy, wołając pozostałych niewolników, krzycząc aby przyprowadzić mu konia, przynieść róg. Zwoływał swój niewielki oddział rycerzy. Merla wyprostował się i rozglądając się uważnie podszedł wolno do południowo-zachodniego naroża palisady. Co jakiś czas niebo przejaśniało się. Merla widział rozbijające się na brzegu fale, najbardziej nieprzyjazny, najniebezpieczniejszy dla

statków odcinek angielskiego wybrzeża. Zebrał z palisady kępkę mchu i patrzył jak ulatuje porwana wiatrem. Na jego zatroskanej twarzy pojawił się ponury uśmiech. Może i ci wikingowie to dobrzy żeglarze, ale znaleźli się w złym miejscu, z bardzo złym wiatrem wiejącym im prosto w plecy. Jeżeli wiatr nie osłabnie, jeśli nie powstrzymają ich nagle pogańskie bóstwa z Walhalli, nie ma dla nich ratunku. Nie zobaczą już nigdy swojej Jutlandii. Dwie godziny później setka ludzi stała już wzdłuż piaszczystego wybrzeża na południe od przylądka. Ubrani byli w grube kamizelki ze skóry i skórzane nakrycia głowy, uzbrojeni zaś we włócznie i drewniane tarcze. Jedynie Godwin miał hełm z metalu, kolczugę i przypasany u boku miecz z mosiężną rękojeścią. Ludzie ci byli wartownikami, strażą wybrzeża. Ich zadaniem nie miało być odparcie wroga, gdyż nigdy nie byliby w stanie sprostać świetnie wyszkolonym wojownikom z Danii i Norwegii. Gdyby pozostawić ich samych sobie, uciekliby niechybnie zabierając ze sobą w pośpiechu dobytek i rodziny. Mieli jednak zostać wkrótce wsparci przez zwerbowanych przez tanów Northumbrii rycerzy, dla których walka oznaczała możliwość powiększenia majątku. Także wartownicy liczyli, że uda im się w odpowiednim momencie włączyć do potyczki i zebrać łupy. Lecz ostatnie łupy wzięte zostały przez Anglików aż czternaście lat temu, a na dodatek miało to miejsce w odległym królestwie Wessex, gdzie działy się różne cuda. Przyznać jednak trzeba, że pośród wartowników brak było oznak trwogi, wydawali się nawet pogodni. Byli to w przeważającej większości rybacy, których żywiołem stało się Morze Północne, najgorszy zbiornik wodny na świecie, biorąc pod uwagę nawiedzające to miejsce mgły, sztormy, olbrzymie fale i zdradzieckie prądy. Z biegiem czasu, kiedy statki stały się już bardziej widoczne, wszyscy zaczęli myśleć podobnie jak Merla – wikingowie nie mieli szans. Wartownicy byli zgodni, że szansę udanego ataku ze strony nieprzyjaciół były znikome. –Problem polega na tym – rzekł główny sędzia okręgu zwracając się do Godwina – że jeśli postawią teraz żagiel, mogą pożeglować w trzy strony: na zachód, północ albo na południe. Jeżeli popłyną na zachód – mężczyzna nakreślił linię na mokrym piasku – wpadną w nasze ręce, jeśli popłyną na północ – rozbiją się o przylądek, biada jednak jeśli uda im się go wyminąć, wtedy bowiem będą mieli wolną drogę aż do samego Cleveland. Ale na szczęście wiemy coś, czego oni nie mogą wiedzieć. W okolicy przylądka jest silny prąd. Diabelnie silny prąd. Będą mogli co najwyżej posterować swymi… – zawahał się, niepewny jak daleko może się posunąć w obecności Godwina. –Dlaczego nie popłyną więc na południe? – wtrącił Godwin. –Tego właśnie będą próbować. Myślę, że ich przywódca, jad, jak go nazywają, wie, że jego ludzie są już wycieńczeni. Mają za sobą koszmarną noc i ponury poranek, kiedy zorientowali się gdzie ich wiatry przywiodły – sędzia pokiwał głową jakby w geście zrozumienia. –A więc nie są tak wspaniałymi żeglarzami – wykrzyknął Godwin z satysfakcją. – A poza tym Bóg jest po naszej stronie. Parszywi z nich poganie, wrogowie Kościoła. Zamieszanie, jakie nagle wybuchło w szeregach wojowników, uwolniło sędziego od konieczności repliki, na którą nie mógł się jakoś zdobyć. Obaj mężczyźni odwrócili się automatycznie. Na ścieżce biegnącej wzdłuż linii przypływu zatrzymała się grupka dwunastu mężczyzn. Właśnie zsiadali z koni. Czyżby to pospolite ruszenie – pomyślał Godwin. Tanowie z Beverley? Nie, przecież nie zdążyliby przyjechać w tak krótkim czasie. Pewnie dopiero dosiadają swych koni. Mężczyzna kroczący na samym przedzie był z pewnością szlachcicem. Potężny i krzepki, miał jasne włosy i jasnoniebieskie oczy oraz dumną postawę człowieka, który nigdy nie musiał trudnić się orką i siewem. Jego szkarłatne nakrycie głowy ozdobione było złotem, złoto połyskiwało też na rękojeści miecza. Za plecami mężczyzny kroczył młodzieniec, który wydawał się jego mniejszą i młodszą kopią, z pewnością syn. Obok zaś szedł inny młodzian, wysoki i wyprostowany jak wojownik, lecz o ciemnej karnacji, ubrany skromnie w tunikę i wełniane spodnie. Parobkowie z trudem utrzymywali w miejscu wierzchowce pozostałych sześciu dobrze uzbrojonych wojowników, należących bez wątpienia do świty jakiegoś bogatego tana.

Idący na przedzie mężczyzna w geście powitania wzniósł otwartą dłoń. –Nie znacie mnie – zaczął. – Jestem Wulfgar, tan króla Edmunda z East Anglii. Przez oddział wartowników przeszedł szmer dezaprobaty. –Zastanawiacie się, co tutaj robię. Zaraz wam wytłumaczę. Nienawidzę wikingów – szerokim gestem wskazał wybrzeże. – Wiem o nich więcej niż niejeden człowiek. W moim kraju, na północy, jestem strażnikiem wybrzeża z rozkazu króla Edmunda. Już dawno zrozumiałem, że my Anglicy nigdy nie pozbędziemy się tego plugastwa, jeżeli walczyć będziemy osobno. Przekonałem o tym swojego króla, a on wysłał poselstwo do waszego władcy. Obaj postanowili, że powinienem pojechać na północ i porozmawiać z mądrymi ludźmi z Beverley i Eoforwich, aby ustalić wspólne plany. Zeszłej nocy zmyliłem drogę i spotkałem twoich ludzi niosących posłanie do Beverley. Przyjechałem więc na pomoc. Czy dasz mi swe pozwolenie? Godwin skinął głową. W końcu, któż może wiedzieć czy ten prostak sędzia nie gada bzdur, pomyślał. Może tym psubratom uda się jednak tu wylądować, a wtedy parunastu rycerzy więcej bardzo się przyda. –Witaj i podejdź bliżej – rzekł po namyśle. Wulfgar pokiwał głową z widoczną satysfakcją – Widzę, że zjawiam się w odpowiedniej chwili. Na morzu miała rozegrać się za chwilę tragedia. Jeden ze statków wyprzedził drugi o jakieś pięćdziesiąt jardów i nieuchronnie zbliżał się do brzegu. Wiatr i fale miotały nim na wszystkie strony. Nagle wpłynął na mieliznę i przechylił na bok. Załoga zaczęła biegać w popłochu po pokładzie próbując zepchnąć statek z powrotem na pełne morze. Było już jednak za późno. W kierunku statku pędziła ogromna fala. Anglicy usłyszeli stłumiony przez wiatr krzyk rozpaczy, który przywitali z entuzjazmem. Była to siódma fala, ta która zawsze dochodzi najdalej w stronę lądu. W jednej chwili okręt znalazł się na jej wierzchołku, a przez burty posypała się kaskada skrzyń i beczek. Potem ze straszliwą siłą statek rzucony został o skaliste nabrzeże i oczom Anglików ukazały się walczące z żywiołem postacie, rozpaczliwie chwytające się wyrzeźbionego w kształcie smoka dziobu. Wkrótce wszystko zakryła kolejna fala, a kiedy opadła, widać już było tylko unoszące się na powierzchni deski. Rybacy pokiwali głowami, kilku się przeżegnało. Jeżeli to dobry Bóg ocalił ich od wikingów, to na chwilę tę czekali już od bardzo dawna. Drugi statek musiał wybrać inną drogę, oznaczało to, że popłynie z wiatrem na południowy wschód. Było jasne, że wikingowie nie zamierzają biernie czekać na śmierć. Za sterem pojawił się potężny mężczyzna i zaczął pospiesznie wykrzykiwać rozkazy. Jego rudą brodę widać było nawet z brzegu. Załoga zaczęła rozwijać żagiel, który natychmiast wypełnił się wiatrem. Statek pomknął nowym kursem i nabierając coraz większej szybkości rozcinał teraz powierzchnię wody. Oddalał się wyraźnie od Flamborough, kierując się w stronę przylądka Spurn. –Uciekają nam! Za mną! Na konie! – krzyknął Godwin i odtrącając na bok swego giermka ruszył galopem w pościg. Tuż za nim pogalopował Wulfgar i cała jego drużyna, z wyjątkiem ciemnowłosego chłopca, który zwrócił się w stronę stojącego bez ruchu sędziego. –Czemu zostałeś? Nie chcesz ich schwytać? Sędzia uśmiechnął się szeroko i przysiadł na piasku. –Musieli spróbować – rzekł wreszcie rzucając w powietrze garść piasku. – Nie pozostało im nic innego. Lecz nie dopłyną daleko.

Rzekłszy to wstał i ruszył ku swoim ludziom. Podzielił ich na trzy oddziały. Pierwszy miał zostać na plaży i czekać na ewentualnych rozbitków, drugi pogalopował w ślad za Godwinem i drużyną Wulfgara, trzeci zaś zaczął przemierzać wybrzeże kłusem, śledząc kurs ocalałego statku. Wkrótce nawet szczury lądowe zdały sobie sprawę z tego, co sędzia dostrzegł od razu. Okręt wikingów skazany był na zagładę. Dwukrotnie załoga starała się obrócić go dziobem w stronę pełnego morza. Dwóch mężczyzn pomagało rudobrodemu wodzowi przy sterze, pozostali mocowali się z olinowaniem. Za każdym razem fale okazywały się silniejsze od ludzi i statek wciąż posuwał się równolegle do linii wybrzeża. Po kolejnym manewrze sytuacja wikingów uległa jeszcze pogorszeniu. Nawet dla niedoświadczonych Godwina i Wulfgara różnica była zauważalna. Wiatr wydawał się teraz silniejszy, morze bardziej wzburzone, a statek znoszony był wyraźnie przez silny prąd zatokowy. Rudobrody mężczyzna wciąż stał u steru wykrzykując bez przerwy komendy. Lecz z każdą chwilą, cal po calu, statek zbliżał się do żółtawej linii znaczącej początek mielizny. Było jasne, że zaraz nastąpi katastrofa. Płynąc całą naprzód okręt zarył się nagle w twardy żwir. Maszt pękł z trzaskiem i upadł pociągając za sobą połowę załogi. W przeciągu jednej chwili statek rozpadł się jak łupina orzecha i zniknął pod falami. Na powierzchni pozostało jedynie olinowanie i niewielkie kawałki potrzaskanego drewna, które znaczyły miejsce katastrofy. Pośród nich rybacy dostrzegli ludzką głowę. Rudą głowę wodza wikingów. –Jak sądzisz, uda mu się, czy nie? – spytał Wulfgar. Widzieli go teraz wyraźnie, jakieś pięćdziesiąt jardów od brzegu. Utrzymywał się wciąż w tym samym miejscu, nie próbując płynąć dalej, odkąd zobaczył zmierzające w swoim kierunku potężne fale. –Będzie próbował – odparł Godwin, nakazując swoim ludziom podejść bliżej do brzegu. – Jeśli mu się powiedzie, schwytamy go. Rudobrody zdecydował się wreszcie i zaczął płynąć rozcinając taflę wody potężnymi uderzeniami ramion. Wiedział, że tuż za nim nadciąga wielka fala. Nagle uniosła go wysoko i poniosła do przodu. Starał się utrzymać na szczycie, jakby chciał przy jej pomocy znaleźć się na samej plaży i wylądować miękko niczym biała piana podchodząca pod podeszwy skórzanych butów Godwina i Wulfgara. Prawie mu się udało, jednak tuż przed samym brzegiem fala załamała się z przerażającym hukiem. Mężczyzna przygnieciony został jej ciężarem, przetoczony do przodu, a następnie uniesiony z powrotem wraz z odpływem. –Dalej, brać go – krzyknął Godwin. – Ruszajcie się, tchórze! Nic wam nie zrobi. Dwóch rybaków wystąpiło naprzód i weszło pomiędzy fale. Wzięli rudobrodego pod ręce i zaczęli ciągnąć do brzegu. Początkowo bezwładny, wyprostował się nagle. –On żyje – wymamrotał Wulfgar w osłupieniu. – Ta fala była wystarczająco duża, aby złamać mu kark. Kiedy nogi rudobrodego dotknęły wreszcie stałego gruntu, rozejrzał się wokół i widząc przed sobą osiemdziesięciu uzbrojonych ludzi wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu. –Co za powitanie – mruknął pogardliwie. W jednej chwili odwrócił się i zadał jednemu z trzymających go rybaków dotkliwy cios krawędzią stopy. Anglik jęknął z bólu i uwolnił ramię wikinga, który wyprostował palce i wbił je w oczy drugiego z nich. Tamten krzyknął przeraźliwe, zakrył twarz dłońmi i upadł na kolana. Widać było krew spływającą po jego rękach. Teraz wiking wyciągnął zza pasa zakrzywiony nóż, wychylił się w stronę tłumu, błyskawicznie złapał najbliżej stojącego rybaka i rozpłatał mu brzuch. Kiedy reszta cofnęła się przerażona, odrzucił nóż i wyrwał z rąk trupa włócznię i topór. Minęła

zaledwie chwila odkąd zjawił się na lądzie, a powalił już trzech mężczyzn. Nikt nie zamierzał pójść w ich ślady. –No dalej! – parsknął rubasznym śmiechem i odrzucił głowę do tyłu. – Ja jeden, was wielu. Kto chce walczyć z Ragnarem – krzyknął gardłowym głosem. – Który z was jest wielkim panem, który idzie pierwszy? Ty, czy ty? – wskazał włócznią Godwina i Wulfgara, którzy stali teraz osamotnieni, podczas gdy ich ludzie nadal cofali się w popłochu. –Musimy go pojmać – mruknął Godwin dobywając miecza. – Szkoda, że nie mam tarczy. Wulfgar poszedł za nim, jednak wcześniej krzyknął jeszcze do jasnowłosego chłopca, który stał o krok od niego. –Wracaj, Alfgar. Spróbujemy go rozbroić, resztę zrobią kerlowie. Dwóch Anglików zaczęło się zbliżać z obnażonymi mieczami, tymczasem wiking zdawał się tylko na to czekać, potężny niczym niedźwiedź, i z pogardliwym uśmiechem na ustach. Nagle wyskoczył do przodu z szybkością szarżującego dzika wprost na Wulfgara. Ten odskoczył przerażony i pośliznąwszy się upadł niezgrabnie. Rudobrody zamachnął się toporem i chybił przecinając powietrze, drugi cios wymierzył już jednak dokładnie. Lecz nim zdołał dosięgnąć Wulfgara, coś pociągnęło go do tyłu i pozbawiło równowagi. Wiking upadł twardo na mokry piasek, bezskutecznie próbując uwolnić ręce. Była to sieć, zwykła sieć rybacka. Przyniosło ją dwóch ludzi pod wodzą sędziego, a teraz zaciskali ją coraz ciaśniej. Jeden z nich wyrwał z dłoni wikinga topór, drugi przygwoździł do ziemi drugą rękę łamiąc za jednym zamachem drzewce włóczni i trzymające je palce. Następnie, już bezbronnego, potoczyli po piasku, owijając w kolejne zwoje jakby to był pies morski lub rekin. Wulfgar zbliżył się do nich kulejąc i wymienił spojrzenia z Godwinem. –Co my tu mamy? – mruknął. – Coś mi mówi, że nie jest to tylko zwykły kapitan pechowego okrętu. Następnie nachylił się, przyjrzał szatom wikinga i dotknął delikatnie materiału. –Kozia skóra, dobrze wyprawiona. Mówił o sobie Ragnar. Złapaliśmy samego Lothbroka. Ragnara Lothbroka. –Nie nam więc decydować o jego losie – zauważył Godwin po chwili milczenia. – Musimy go zabrać przed oblicze króla Elli. Nagle przerwał mu głos młodego, ciemnowłosego chłopca, który przybył z Wulfgarem. –Króla Elli? – spytał. – Myślałem, że królem Northumbrii jest Osbert. –Nie wiem jak wychowujecie ludzi w waszym kraju – Godwin zwrócił się do Wulfgara z wymuszoną uprzejmością – wiem tylko, że jeśli mój człowiek powiedziałby coś takiego, kazałbym mu wyrwać język. Chyba że jest to twój krewny. Nikt nie mógł go zobaczyć w mroku stajni. Ciemnowłosy chłopiec oparł głowę o siodło i wybuchnął płaczem. Plecy paliły go jak żywy ogień, a jego wełniana tunika lepiła się od krwi. Nikt jeszcze nie wychłostał go tak dotkliwie, a zaznał już w swym życiu wiele cierpienia. Wszystko przez tę wzmiankę, że są spokrewnieni, był tego pewien. Miał tylko nadzieję, że nie płakał zbyt głośno i nikt obcy go nie usłyszał. Nie pamiętał już dobrze ostatnich wypełnionych bólem godzin. Przypominał sobie, że długo jechał przez jakieś pustkowia starając się trzymać prosto w siodle. Czy dotarli aż do Eoforwich? Nie pamiętał.

Teraz chciałby uciec jak najdalej. Kiedy wreszcie zdoła zmyć z siebie winę ojca? Kiedy uwolni się w końcu od nienawiści ojczyma? Gdy Shef uspokoił się trochę, zaczął rozpinać popręg mocując się z twardą skórą. Był pewien, że Wulfgar uczyni z niego wkrótce swego niewolnika, założy na szyję żelazną obręcz i nie zważając na nieśmiałe protesty matki sprzeda na jakimś targu, w Thetford, albo w Lincoln. Na pewno weźmie za niego spore pieniądze. Przecież kręcił się często koło kuźni, gdzie ukrywał się przed gniewem ojczyma, poza tym lubił ogień, pomagał kowalowi, dął w miechy, rozkuwał surowe żelazo, z czasem zaczął nawet wyrabiać własne narzędzia. W końcu wykuł swój własny miecz. Kiedy zostanie niewolnikiem, nie będzie mu wolno go zatrzymać. Kto wie, może powinien już teraz uciekać. Niewolnikom udaje się czasem zbiec, zazwyczaj jednak nawet nie próbują. Zdjął siodło i rozejrzał się po obcej stajni w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby je położyć. Drzwi otworzyły się nagle wpuszczając do środka smugę światła i powiew zimna. –Jeszcze nie skończyłeś? – spytał pogardliwie Alfgar. – Lepiej to już zostaw, przyślę zaraz giermka. Mój ojciec wezwany został na naradę z królem i możnymi. Potrzebuje sługi, który czuwałby za jego krzesłem i nalewałby mu piwa. Ja się do tego nie nadaję, ty pójdziesz. Czeka już na ciebie jeden z tanów, żeby dać ci dokładne instrukcje. Oto Shef, wychłostany tak, że ledwo trzymał się na nogach, posłany zostaje do zamku króla, wzniesionego niedawno na ruinach rzymskich fortyfikacji. W sercu chłopca coś poruszyło się gwałtownie, poczuł nagle przypływ podniecenia. Narada? Możni ludzie? Pewnie zadecydują o losie jeńca, tego wielkiego wojownika. Będzie miał o czym opowiadać Godivie, żaden z mędrków w Emneth nie wymyśli lepszej historii. –I trzymaj język za zębami – ciągnął Alfgar – w przeciwnym razie, naprawdę wyrwą ci język. I zapamiętaj raz na zawsze: to Ella jest teraz królem Northumbrii. Poza tym nie jesteś krewnym mego ojca. Rozdział drugi –Sądzimy, że to Ragnar Lothbrok, ale skąd niby mamy to wiedzieć – spytał król Ella. Dwunastu mężczyzn siedziało wokół okrągłego stołu, wszyscy na niskich taboretach, wszyscy z wyjątkiem króla, który zasiadał na wielkim rzeźbionym tronie. Obecni w większości ubrani byli jak król, bądź jak Wulfgar, który znajdował się po jego lewej stronie. Mieli na sobie płaszcze skrojone z jaskrawej materii, których nie zdejmowali z uwagi na panujące w sali przeciągi oraz ozdobione złotem i srebrem nadgarstki. Złotem połyskiwały także ich klamry, sprzączki i pasy. Zebrał się tu kwiat rycerstwa Northumbrii, posiadacze wielkich obszarów ziemskich na południu i wschodzie kraju, wierni stronnicy króla, którym udało się wynieść go na tron i obalić jego rywala Osberta. Na swych taboretach czuli się nieswojo, jak przystało na ludzi, którzy większość życia spędzili na własnych nogach, bądź w siodle. Przy stole siedziało jeszcze czterech mężczyzn, którzy trzymali się razem, jakby celowo izolując się od rycerstwa. Trzech z nich miało na sobie czarne szaty i kaptury mnichów od Św. Benedykta, czwarty nosił strój biskupi. Siedzieli wygodnie rozparci, trzymając w pogotowiu gliniane tabliczki i rylce, gotowi zapisać każde wypowiedziane przy stole słowo, przygotowani do forsowania własnych opinii. Jeden z mężczyzn zdecydował się odpowiedzieć na pytanie, zadane przez króla. Nazywał się Cuthred i był kapitanem straży przybocznej. –Nie możemy znaleźć nikogo, kto mógłby go rozpoznać – przyznał. – Wszyscy, którzy mieli okazję zmierzyć się kiedyś w otwartej walce z Ragnarem, nie żyją. Wszyscy z wyjątkiem walecznego tana króla Edmunda, który dziś tu z nami zasiada. Nawet to nie przesądza jednak, że człowiek ten to rzeczywiście Ragnar Lothbrok. Myślę jednak, że to on. Po pierwsze dlatego, że nic nie mówi. Nie chwaląc się, potrafię skłonić ludzi do mówienia, ten kto mi się

opiera, nie może być zwyczajnym piratem. To musi być człowiek, któremu się wydaje, że jest kimś. Po drugie: co robiły tutaj te statki? Wiemy, że wracały z południa i zostały zepchnięte z kursu, tak że przez kilka dni musiały walczyć z żywiołem. Wiemy też, że były to statki handlowe. Jakie towary wiezie się zwykle na południe? Niewolników. Nie chcą tam wełny ani futer, nie chcą piwa. Ci ludzie na statkach byli więc handlarzami niewolników wracającymi po załatwieniu transakcji. Ragnar jest handlarzem niewolników i jest to na pewno ktoś, kto się liczy. Wszystko pasuje, nie mamy tylko dowodów. Cuthred pociągnął tęgi łyk piwa ze swojego kubka, wyczerpany nieco długą przemową. –Jest jednak coś, co mnie ostatecznie przekonało. Co wiemy o Ragnarze? – Cuthred rozejrzał się po twarzach siedzących wokół stołu mężczyzn. – Z pewnością to, że jest łajdakiem. –Rabował kościoły i gwałcił zakonnice! – wykrzyknął arcybiskup Wulfhere siedzący po przeciwnej stronie stołu. – Dopadły go wreszcie własne grzechy! –Ośmielam się jednak zauważyć – dodał Cuthred – że jest jedna rzecz, która odróżnia Ragnara od pozostałych bezbożników i wrogów Kościoła. Ragnar posiada wiele cennych informacji. Jest trochę podobny do mnie, potrafi zmusić ludzi do mówienia. Słyszałem, że ma na to własny sposób – kapitan zniżył głos. – Jeżeli uda mu się kogoś schwytać, pierwszą rzeczą, którą robi jest, bez żadnych wstępnych rozmów czy dyskusji, wyłupienie ofierze oka. Potem wciąż milcząc znów sięga w stronę głowy tamtego człowieka gotowy wyłupić mu drugie. Jeżeli człowiek ma do powiedzenia coś, co akurat interesuje Ragnara, jego szczęście. Jeśli nie, trudno, już po nim. Mówią, że Ragnar krzywdzi wielu ludzi, lecz kerlowie nie są przecież na ogół wiele warci. Mówią, że Ragnar bierze to pod uwagę i dzięki takiemu przekonaniu oszczędza swój czas i energię. –Czy znaczy to, że nasz więzień zapoznał cię ze swoimi poglądami? – spytał jeden z mnichów. – Czy wyjawił ci to w trakcie przyjacielskiej pogawędki o sprawach zawodowych? –Nie – Cuthred wychylił kolejny łyk piwa – ale widziałem jego paznokcie. Wszystkie krótko spiłowane, wszystkie z wyjątkiem prawego kciuka. Jest na cal długi i twardy jak stal. Spójrzcie, przyniosłem go tu ze sobą – Cuthred rzucił na stół zakrwawiony szpon. –A więc to Ragnar – rzekł król Ella przerywając milczenie. – Co z nim teraz zrobimy? Wojownicy wymienili zdziwione spojrzenia. –Myślisz, że nie zasługuje na ścięcie – odważył się spytać Cuthred. – Mamy go powiesić? –A może coś jeszcze gorszego? – włączył się jeden z rycerzy. –Może potraktujemy go jak zbiegłego niewolnika? A może zrobimy mu to, co poganie temu świętemu, no, temu, co go żywcem przypiekali. Jak też on się nazywał… –Mam inny pomysł – przerwał mu Ella. – Możemy go po prostu wypuścić. Na twarzach zebranych pojawiło się osłupienie. Król pochylił się nad stołem i przebiegł wzrokiem po sali obdarzając każdego z podwładnych badawczym spojrzeniem. –Pomyślcie, dlaczego jestem królem? Jestem królem, ponieważ Osbert – to zapomniane imię wywołało wyraźne poruszenie wśród zebranych, a dla stojącego za plecami Wulfgara sługi było jak ukłucie bólu – ponieważ Osbert nie był w stanie obronić królestwa przed najazdami wikingów. Robił po prostu to, co czyniliśmy od wieków. Rozkazał każdemu z nas wystawić własne straże, a w razie ataku organizować samoobronę. Było więc tak, że dziesięć okrętów uderzało na jakieś miasto i grabiło je doszczętnie, podczas gdy ludzie w innych osadach nakładali na głowy koce i dziękowali Bogu, że ich ten los ominął. Co ja w tej sytuacji uczyniłem? Wiecie dobrze, jak było.

Pozostawiłem na wybrzeżu tylko punkty obserwacyjne, zorganizowałem system wczesnego ostrzegania, a w razie ataku z morza ogłaszałem pospolite ruszenie. Teraz, gdy próbują nas atakować, odpowiadamy atakiem z naszej strony, zanim jeszcze uda im się zagrozić naszym miastom. To są nowe idee. I sądzę, że tu także musimy wymyślić coś nowego. Możemy pozwolić mu odejść. Możemy zawrzeć z nim układ. Będzie musiał pozostawić Northumbrię w spokoju. Odda nam zakładników, a my będziemy traktować go jak naszego honorowego gościa, a potem wyślemy go z powrotem z masą podarków. Nie będzie nas to drogo kosztować, a może przynieść nam dużo pożytku. I darujemy mu dalsze rozmowy z Cuthredem. Co wy na to? Rycerze patrzyli po sobie, unosząc brwi i kręcąc z niedowierzania głowami. –Mogłoby się to udać – mruknął Cuthred. Wulfgar chrząknął przygotowując się do odpowiedzi, jego twarz było czerwona z gniewu. Ubiegł go jeden z mnichów. –Nie powinieneś tego czynić, mój panie. –Nie powinienem? –Nie możesz. Musisz dbać nie tylko o sprawy tego świata. Arcybiskup, nasz ojciec i niegdysiejszy brat, przypomniał nam o haniebnych czynach, jakich dopuścił się Ragnar na szkodę Chrystusowego Kościoła. Czyny, które dotykały nas zarówno jako ludzi, jak i chrześcijan – moglibyśmy wybaczyć. Jednak nie zbrodnie wymierzone w nasz Święty Kościół. Te zbrodnie powinniśmy pomścić z całą stanowczością. Ile kościołów spalił Ragnar? Ilu chrześcijan, kobiet i mężczyzn, sprzedał poganom jako niewolników, ilu oddał wyznawcom Mahometa? Ile cennych relikwii zostało zniszczonych? Ile skarbców ograbionych? Gdy wybaczysz mu to wszystko, grzech ten ciążyć będzie na twoim sumieniu. Zagrozić to może także zbawieniu wszystkich zebranych przy tym stole ludzi. Nie, królu, to nam powinieneś oddać Ragnara. Pozwól, abyśmy pokazali, co spotka każdego kto wystąpi przeciw Kościołowi. A kiedy wieść ta dotrze do pogan, do tych morskich rabusiów, niech wiedzą odtąd, że ramię Kościoła jest tak mocne, jak nieskończone jego miłosierdzie. Pozwól, żebyśmy wtrącili go do kanału z wężami. Niech ludzie opowiadają o wężach króla Elli. Król zawahał się, widział jaki entuzjazm i podniecenie wzbudziły słowa mnicha u jego rycerzy. –Nie widziałem dotąd człowieka rzucanego gadom na pożarcie – wykrzyknął z zapałem Wulfgar – ale na to zasługuje każdy wiking. I to właśnie powiem mojemu królowi, chwaląc mądrość króla Elli. Mnich, którego przemowa tak się spodobała podniósł się, żeby podsumować dyskusję. Był to archidiakon Erkenbert. –Wszystko jest już przygotowane, czekamy tylko na twój rozkaz, aby przyprowadzić więźnia. I pozwól, aby wszyscy, radni, rycerze i słudzy, zobaczyć mogli zemstę, jaką król Ella i Święty Kościół zgotowali niewiernemu. Wszyscy powstali, a między nimi Ella, którego twarz wciąż wyrażała niepewność. Rycerze zaczęli już się rozchodzić, nawołując swoich służących, żony i przyjaciół, aby przyłączyli się do towarzystwa. Shef podążał za swoim ojczymem. Kiedy się odwrócił dostrzegł, że tylko mnisi pozostali na swoich miejscach przy stole. –Dlaczego to powiedziałeś? – mruknął arcybiskup Wulfhere, zwracając się archidiakona. – Mogliśmy wejść w pakt z wikingami, nie odbierając sobie szansy zbawienia. Dlaczego zmusiłeś króla, żeby rzucił tego Ragnara wężom? Mnich sięgnął do swej sakiewki i podobnie jak wcześniej Cuthred, rzucił na stół jakiś przedmiot. Później dołożył jeszcze jeden. –Czy wiesz co to jest, mój panie? – spytał arcybiskupa.

To moneta. Złota. Z inskrypcją podłych czcicieli Mahometa! –Została odebrana więźniowi. –Sądzisz więc, że jest tak zły, że nie można go puścić żywcem? –Nie, mój panie. Spójrz teraz na to. –To pens. Pens z naszej własnej mennicy, tu w Eoforwich. Jest na niej moje imię, o tutaj: Wulfhere. Srebrna jednopensówka. Archidiakon zabrał ze stołu monety i schował je z powrotem do sakiewki. –To bardzo mamy pieniądz, mój panie. Mało srebra, dużo ołowiu. To wszystko, na co może sobie obecnie pozwolić nasz Kościół. Nasi niewolnicy pouciekali, nasi kerlowie oszukują nas na dziesięcinach. Nawet możni dają nam coraz mniej. Tymczasem sakwy bezbożników pęcznieją od złota zrabowanego chrześcijanom. Kościół znajduje się w niebezpieczeństwie, mój panie. Nie dlatego, że może zostać pokonany bądź doszczętnie ograbiony przez pogan, z tych ciężkich ran bowiem Kościół na pewno się podźwignie. Groźne jest to, że poganie i chrześcijanie mogą się razem pojednać. A wtedy zauważą z pewnością, że wcale nas już nie potrzebują. Nie można więc dopuścić, żeby weszli ze sobą w układy. Słuchacze pokiwali zgodnie głowami, arcybiskup został przekonany. –A więc rzucimy go wężom. Kanał z wężami był kamiennym zbiornikiem wodnym pochodzącym jeszcze z czasów rzymskich, osłoniętym prowizorycznym dachem. Mnichowie z opactwa Św. Piotra w Eoforwich dumni byli ze swoich ulubieńców: mieniących się w słońcu gadów. Zeszłego lata rozesłali wiadomość do swoich poddanych z królestwa Northumbrii, aby przynosili do opactwa schwytane przez siebie żmije. Nagrodą miało być zmniejszenie dziesięciny. Czym dłuższa żmija, tym większe ulgi. Nie było tygodnia, żeby ktoś nie doręczył worka z wijącą się zawartością, która trafiała zaraz do opiekuna węży, noszącego dumny tytuł custos viperarum. Gady otoczone były troskliwą pieczą, karmione żabami i myszami, wszystko po to, żeby jak najszybciej rosły. Nadszedł wieczór i bracia przynieśli pochodnie, aby ustawić je wokół zbiornika. Dno wyłożono słomą i ciepłym piaskiem, który miał pobudzić węże do większej aktywności. Po chwili pojawił się sam custos i zaczął przywoływać z uśmiechem swoich pomocników – każdy niósł skórzany worek z żywą zawartością. Opiekun podnosił po kolei worki, pokazywał je tłumowi, który tłoczył się już i przepychał wokół krawędzi pustego zbiornika. Następnie rozwiązywał worki i wysypywał węże na piasek. Za każdym razem opróżniał worek w innym miejscu, chciał bowiem, aby węże rozpełzły się po całym placu. Na końcu zjawił się król w otoczeniu radnych i gwardii przybocznej. Przyprowadzono więźnia. Pośród wojowników z dalekiej Północy było takie powiedzenie: „mężczyzna nie powinien utykać, dopóki obie jego nogi są tej samej długości”. Ragnar rzeczywiście nie utykał, choć z trudem trzymał się na nogach. Przesłuchania prowadzone przez Cuthreda nie należały do łagodnych. Rycerze podeszli do krawędzi zbiornika, a następnie cofnęli się nieco, ustępując miejsca więźniowi, żeby mógł zobaczyć co go wkrótce czeka. Ragnar uśmiechnął się szeroko, odsłaniając połamane zęby. Miał związane z tyłu ręce, a na sobie kożuch z koziej skóry. –Wiedz, że masz wybór – zaczął archidiakon Erkenbert starając się mówić prostą handlową angielszczyzną. – Jeżeli przyjmiesz chrzest, będziesz żył. Żył jako niewolnik.

Wiking wydął pogardliwie wargi. –Wy, księża. Znam ja waszą mowę. Mówicie: będę żył. Ale jak żył? Jako niewolnik, mówicie. A ja wiem, jakie to życie. Bez oczu i języka. Obcięte nogi, podcięte ścięgna, nie można chodzić. Wyprostował się i wziął głęboki oddech. –Walczę już od trzydziestu wiosen – głos Ragnara wznosił się teraz jak hymn – czterystu mężczyzn zginęło z mej ręki, tysiąc kobiet zgwałciłem, spaliłem wiele opactw, sprzedawałem też dzieci. Wielu płakało z mego powodu, ja nie płakałem za nikim. Teraz stoję przed wami, jak Gunnar, bogiem urodzony. Czyńcie swą przeklętą powinność i niech błyszczący gad ugodzi mnie w samo serce. Nie będę błagał o przebaczenie. Całe życie walczyłem mieczem! –Brać go – warknął Ella zza pleców wikinga i straże zaczęły ciągnąć Ragnara w stronę krawędzi. –Zatrzymajcie się! – krzyknął Erkenbert. – Najpierw trzeba związać mu nogi. Strażnicy związali więc Ragnara dokładnie; nie stawiał zresztą oporu. Potem ułożyli go na krawędzi zbiornika i popchnęli w dół. Upadł w sam środek kłębowiska. Węże rzuciły się na niego. Ubrany w swoje grube skórzane szaty wiking śmiał się jednak urągliwie. –Nie mogą go ukąsić – zawołał ktoś z wyraźnym rozczarowaniem w głosie – jego ubranie jest za grube. –Mogą przecież ukąsić go w ręce albo w twarz – wyjaśnił opiekun węży, broniąc honoru swych podopiecznych. Jedna z największych żmij znalazła się rzeczywiście tuż koło twarzy Ragnara. Przez chwilę wyglądało jakby patrzyli sobie w oczy, przy czym rozwidlony język gada dotykał prawie ludzkiego policzka. Widzowie zamarli w oczekiwaniu. Nagle głowa wikinga wyskoczyła do przodu z rozwartymi zębami. Trysnęła krew i wąż opadł martwy z odgryzioną głową. Ragnar zaśmiał się tryumfalnie i zaczął toczyć się po wężach, wciskając je w ziemię całym ciężarem swego potężnego ciała. –On je pozabija! – krzyknął custos zdławionym głosem. Ella z obrzydzeniem na twarzy podszedł do strażników i pstryknął palcami. –Ty i ty. Obaj macie porządne buty. Wyciągniecie go stamtąd i przyniesiecie na górę. Zapamiętam to sobie – dodał głucho, zwracając się do Erkenberta. – Zrobiłeś z nas wszystkich durniów. Przyglądał się chwilę w milczeniu. –A teraz uwolnijcie jego ręce i nogi – krzyknął do powracających strażników – ściągnijcie z niego ubranie i zwiążcie na nowo. Ty i ty. Przyniesiecie gorącej wody, węże lubią gorąco. Jeżeli rozgrzejemy mu skórę będą do niego lgnęły. I jeszcze jedno: tym razem będzie starał się leżeć nieruchomo, aby popsuć nam szyki, więc przywiążcie mu jedną rękę do ciała, a nadgarstek drugiej owińcie sznurem. Drugi koniec będziemy trzymać na górze, w ten sposób zmusimy Ragnara, żeby się poruszył. Więzień został znowu zepchnięty. Wciąż milczał, uśmiechał się tylko. Tym razem sam król kierował całą akcją. Rozkazał, aby rzucić Ragnara w to miejsce, gdzie zebrały się największe węże. Po kilku sekundach zaczęły one podpełzać do parującego w chłodnym powietrzu nagiego ciała, powoli wślizgując się na nie. Przez tłum przeszedł pomruk obrzydzenia.

Nagle król pociągnął za sznur, raz i drugi. Ramię poruszyło się, a wystraszone węże zaczęły syczeć i kąsać, jeden po drugim wypełniały ciało mężczyzny trucizną. Widzowie zauważyli, że twarz wikinga zaczyna się powoli zmieniać, puchnąć i sinieć. Kiedy jego oczy zaczęły wychodzić z orbit, a spuchnięty język sztywnieć Ragnar zakrzyknął po raz ostatni. –Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi! –Co on tam gada? – mruczał tłum. – Co to może znaczyć? Nie znam wprawdzie norweskiego, pomyślał Shef, czuję jednak, że nie wróży to nic dobrego. „Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi” – słowa te wciąż dźwięczały w uszach potężnego mężczyzny, który stał wyprostowany na dziobie wojennego okrętu. Statek znajdował się kilkaset mil na wschód od wybrzeża Anglii i zbliżał się właśnie do duńskiego wybrzeża w okolicy Sjaelland. Miał przecież tak znikome szansę, żeby je usłyszeć. Czy Ragnar mówił sam do siebie? A może wiedział, że ktoś zrozumie i zapamięta jego słowa. Trudno jednak podejrzewać, że ktoś z kręgu króla Elli mógłby znać norweski, albo przynajmniej zrozumieć te kilka słów, które wyrzekł Ragnar. Jednakże mówi się czasem, że umierający miewają wizje. Ragnar wiedział, że słowa jego nie pozostaną bez odpowiedzi. Lecz jeśli były to słowa przeznaczenia, doprawdy przedziwną sobie obrały drogę, żeby do niego dotrzeć! W tłumie otaczającym wypełniony wężami zbiornik znalazła się kobieta, konkubina jednego z możnych Anglików, „lemman”, jak je tam nazywają. Zanim jednak jej pan kupił ją na londyńskim targowisku, kobieta ta służyła na dworze króla Maelsechnaill w Irlandii, gdzie często mówiło się po norwesku. Zrozumiała słowa Ragnara i miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby nie powiedzieć o tym swemu panu. Cóż, pozbawione sprytu konkubiny nie dożywają zazwyczaj wieku, w którym mogłyby oglądać zmierzch własnej urody. Zamiast swemu panu wyjawiła ten sekret swojemu kochankowi, kupcowi, który wyruszał właśnie na południe, a on przekazał go swoim towarzyszom podróży. Pomiędzy nimi znalazł się pewien zbiegły niewolnik, niegdyś rybak, któremu historia ta wydała się szczególnie bliska, bowiem przypadkowo uczestniczył on w pojmaniu Ragnara. W Londynie, gdzie poczuł się już zupełnie swobodny, niewolnik ten stworzył własną opowieść, którą powtarzał w zamian za kubek piwa albo plaster bekonu. Opowiadał ją w gospodach, gdzie przesiadywali marynarze z różnych stron Europy: Fryzji, Danii i państwa Franków. Wszyscy byli tu bowiem mile widziani, jeśli tylko mieli czym zapłacić. W ten właśnie sposób opowieść dotarła w końcu do uszu przybysza z dalekiej Północy. Niewolnik był głupcem, człowiekiem bez honoru. Opowieść o śmierci Ragnara była dla niego tylko wesołą historią, służącą do rozbawienia słuchaczy. Dla Branda – potężnego wojownika, który stał teraz na dziobie statku, opowieść ta znaczyła dużo więcej. Dlatego właśnie chciał opowiedzieć ją swoim rodakom. Okręt płynął teraz wzdłuż długiego fiordu, zbliżając się do płaskich terenów okolic Sjaellandu, najdalej na wschód wysuniętych duńskich posiadłości. Nie było wiatru, żagiel został zwinięty, a statek napędzała trzydziestoosobowa ekipa doświadczonych wioślarzy. Ich zanurzające się rytmicznie wiosła tworzyły zmarszczki na wygładzonej niczym staw powierzchni morza. Na brzegu dostrzec było można pasące się na rozległych pastwiskach krowy i pola wschodzących bujnie zbóż. Atmosfera spokoju była jednak pozorna, Brand dobrze o tym wiedział. Znajdował się w centrum największej zawieruchy, jaka kiedykolwiek dosięgła Skandynawii. Na morzu trwała wojna, a ogień spustoszył część wybrzeża. Statek Branda kontrolowany był już trzykrotnie przez morskie patrole: potężne statki wojenne, które nigdy nie wypływały na pełne morze. Za każdym razem puszczali go wolno, radzi zobaczyć człowieka, który próbuje swego szczęścia, przydzielono mu jednak potężną eskortę dwóch okrętów, dwukrotnie przewyższających wielkość jego statku. Nie było więc ucieczki. Brand wiedział jednak, a wiedzieli to także jego ludzie, że najgorsze znajdowało się jeszcze przed nimi.

W pewnym momencie sternik powierzył ster komuś z załogi i udał się na dziób. Podszedł do Branda tak blisko, że głową dotykał niemal jego łopatki. Przez chwilę stał w milczeniu, wreszcie przemówił. Mówił cicho, starając się, aby słów jego nie usłyszeli nawet siedzący w pierwszym rzędzie wioślarze. –Wiesz, że nie mnie podawać w wątpliwość twoje decyzje – wymamrotał – lecz jeśli się już tu znaleźliśmy i wszyscy wsadzamy nasze tyłki w gniazdo os, może jednak nie miałbyś mi za złe, gdybym spytał: po co? –Ponieważ przybyłeś tak daleko o nic nie pytając – odparł Brand szeptem – podam ci teraz aż trzy powody i nie chcę niczego w zamian. Po pierwsze, to nasza szansa na zdobycie wiecznej chwały. Naszą historię opisywać będą w sagach i poematach aż po sądny dzień, gdy bogowie pokonają olbrzymów i plemię demona Lokiego na zawsze zniknie z powierzchni ziemi. Sternik uśmiechnął się tylko. –Zdobyłeś już wystarczającą chwałę, rycerzu z Halogalandu, a ludzie powiadają, że ci, których mamy spotkać, pochodzą od samego demona. Zwłaszcza jeden z nich. –Dam ci więc drugi powód. Ten angielski niewolnik, ten zbieg, który opowiedział nam całą historię… czyś widział jego plecy? Jego panowie zasłużyli na najgorsze męki. Zamierzam zesłać im je wkrótce. Tym razem sternik wybuchnął głośnym, lecz serdecznym śmiechem. –Czy widziałeś kiedyś kogoś, z kim Ragnar kończył właśnie rozmowę? A ci, których mamy odwiedzić, są jeszcze gorsi. Zwłaszcza jeden z nich. Myślę, że on i chrześcijańscy mnisi są siebie warci. Ale co z całą resztą? –A więc, Steinulfie, przejdźmy do trzeciego powodu – Brand uniósł delikatnie wiszący na szyi srebrny wisiorek i wyjął go spod swojej tuniki. Był to miniaturowy kowalski młot o krótkim trzonku. – Proszono mnie, abym to zrobił, miała być to specjalna przysługa. –Dla kogo? –Dla kogoś, kogo obaj znamy. W imię tego, który przyjechać ma z Północy. –Ach tak. To powinno nam obu wystarczyć. Powinno chyba wystarczyć wszystkim z nas. Lecz zanim zbliżymy się zbytnio do brzegu, powinniśmy jednak coś zrobić. Powoli, upewniając się, że wódz go obserwuje, sternik wziął w palce swój własny wisiorek i umieścił go starannie pod tuniką, tak aby kołnierz przesłaniał widok łańcuszka. Brand zszedł z dzioba w ślad za sternikiem i stanąwszy naprzeciw swoich ludzi powtórzył tę samą czynność. Załoga odłożyła na moment wiosła i każdy z mężczyzn schował posłusznie swój wisiorek. Po chwili znów rozległ się miarowy odgłos wiosłowania. Na nabrzeżu, które widać było coraz dokładniej, ludzie siedzieli i przechadzali się nie zwracając uwagi na zbliżający się okręt wojenny. Sprawiało to wrażenie zupełnej obojętności. Wzdłuż brzegu ciągnęły się zabudowania: szopy, szałasy, młyny, kuźnie, sklepy i zagrody dla bydła. Było to serce morskiego imperium, ojczyzna bezdomnych wojowników. Człowiek, który siedział przy samym krańcu nabrzeża wstał, ziewnął i przeciągając się spojrzał badawczo w ich kierunku. Niebezpieczeństwo. Brand zaczął pospiesznie wydawać rozkazy. Dwóch z jego ludzi stojących koło fału wciągnęło na maszt biały znak pokoju. Dwaj inni pobiegli na dziób i odciągnęli do tyłu rzeźbioną głowę smoka, którą następnie zasłonili jeszcze materiałem.

Na brzegu pojawiło się teraz więcej ludzi. Obserwowali uważnie nadpływający statek. Nie witali go żadnym gestem ani okrzykiem, Brand wiedział jednak, że gdyby nie poczynił wcześniej odpowiednich „pokojowych” przygotowań, powitanie to wyglądałoby znacznie gorzej. Na samą myśl o tym, co mogło się zdarzyć i co wciąż może go tu spotkać, poczuł mocny ucisk w żołądku, tak jakby cała jego męskość chciała się schować w trzewiach. Brand odwrócił na chwilę twarz od nabrzeża, aby nikt nie mógł ujrzeć jej wyrazu. Odkąd tylko zaczął raczkować mówiono mu: „nigdy nie okazuj strachu”, „nigdy nie okazuj bólu”. Te zasady stały się dla niego ważniejsze niż samo życie. Wiedział dobrze, że w grze, w której postanowił wziąć udział, nie można sobie wyobrazić nic gorszego niż okazanie niepewności. Zamierzał zastawić przynętę na swych posępnych gospodarzy, wciągnąć ich w swoje plany. Aby to osiągnąć musiał być nieustraszony, wyzywający, nie zaś błagać potulnie o wysłuchanie. Zamierzał rzucić im wyzwanie tak otwarcie i demonstracyjnie, że nie będą już mieli możliwości go odrzucić. Nie był to plan, który dopuszczałby jakiekolwiek półśrodki. Kiedy okręt przybijał do nabrzeża, załoga rzuciła liny, które zostały złapane przez Duńczyków i przywiązane do pachołków z pozorną obojętnością. Stojący najbliżej statku mężczyzna przyjrzał się Brandowi badawczo. Gdyby znajdowali się w porcie handlowym, spytałby pewnie o rodzaj przewożonego ładunku i miejsce skąd jest on przewożony. Mężczyzna jednak nie spytał o nic, podniósł tylko brew. –Jestem Brand. Płynę z Anglii. –Jest wielu, którzy zwą się Brand. Na dany znak dwóch członków załogi spuściło ze statku kładkę. Brand zszedł po niej na stały ląd i podparłszy się pod boki stanął naprzeciw komendanta portu. Mógł spoglądać na niego z wysoka i z satysfakcją poczuł, że Duńczyk podziwia jego potężną sylwetkę. –Niektórzy nazywają mnie Viga-Brand. Pochodzę z Halogalandu w Norwegii, gdzie mężczyźni są jeszcze potężniejsi niż Duńczycy. –Brand Zabójca. Tak, słyszałem o tobie. Mamy tu jednak niemało zabójców. Potrzeba czegoś więcej niż samo imię, żeby zasłużyć sobie tu na powitanie. –Mam wieści. Wieści dla możnych panów. –Lepiej, żeby było to wieści warte usłyszenia, jeżeli przybywasz bez glejtu i bez zaproszenia. –Są to wieści godne usłyszenia – Brand spojrzał mężczyźnie prosto w oczy. – Ty także możesz je poznać. Powiedz też swoim ludziom, aby przyszli i posłuchali. Każdy, komu nie będzie się chciało wysłuchać, co mam do powiedzenia, będzie przeklinał swoje lenistwo do końca życia. Rzecz jasna, jeśli macie teraz coś ważnego do załatwienia w wygódce, nie będę was zmuszał. Rzekłszy to, Brand zrobił sobie przejście wśród otaczających go ludzi i poszedł prosto do wielkiej budowli, okazałego dworu panów tej ziemi: Braethraborgu. Za nim, w milczeniu, kroczyli jego ludzie. Jak dotąd żaden wróg nie wyszedł stamtąd żywy. Żaden nie zdołał podzielić się ze światem swymi wrażeniami. Usta komendanta portu wykrzywił uśmiech. Dał znak swoim ludziom, którzy wyciągnęli z ukrycia włócznie i ruszyli w głąb lądu. Światło wpadało do wnętrza budowli przez uchylone okiennice, Brand zatrzymał się na samym progu, chciał przyzwyczaić wzrok do półmroku i wczuć się w nastrój tego miejsca. Wiedział, że jeśli dobrze to rozegra, scena ta zostanie unieśmiertelniona w sagach i pieśniach. Wiedział też, że następne minuty zadecydują o tym, czy zasłuży na wieczną chwałę, czy na śmierć w męczarniach.

Wewnątrz dostrzegł wielu ludzi. Stali, siedzieli, przechadzali się, niektórzy zajęci byli grą, inni rozmową. Nikt nie spojrzał nawet w jego stronę, Brand wiedział jednak, że jego obecność została zauważona. Kiedy jego oczy przywykły do słabego oświetlenia dostrzegł, że chociaż w środku panuje pozorny chaos, jest jednak miejsce, które wszyscy omijali z szacunkiem. Wojownicy, którzy zasłużyli na miano „drengir” pozornie tylko byli sobie równi. Przy niewielkim stole siedziało trzech mężczyzn. Wydawali się całkowicie pochłonięci własnymi sprawami. Obok stał czwarty. Brand skierował się wprost ku nim. –Przynoszę pozdrowienia! – rzekł głośno, tak, żeby jego głos słychać było w całym pomieszczeniu. – Mam wieści. Wieści dla synów Ragnara. Jeden z mężczyzn, który obcinał sobie nożem paznokcie, spojrzał przez ramię w jego kierunku. –Muszą to być niezwykłe nowiny, skoro ktoś odważył się przybyć z nimi do Braethraborgu bez zaproszenia. –Istotnie, wieści to niezwykłe – Brand wciągnął powietrze i starał się panować nad swym oddechem. – Są to bowiem wieści o śmierci Ragnara. W pomieszczeniu zapadła zupełna cisza. Mężczyzna nie przerwał swego zajęcia, lecz kiedy nóż ślizgał się w okolicy wskazującego palca, nagle trysnęła krew. Ostrze wbiło się aż po kość. Mężczyzna nie wydał z siebie żadnego odgłosu, nie poruszył się nawet. Drugi z mężczyzn, o grubym, potężnym karku i posiwiałych włosach, podniósł kamienną figurę z leżącej na stole szachownicy przygotowując się do wykonania ruchu. –Powiedz nam – zaczął po chwili opanowanym głosem, który skrywać miał niegodne mężczyzny emocje – powiedz nam jak umarł Ragnar, nasz staruszek ojciec. To, że umarł, nie dziwi nas wcale, wszak bardzo posunął się już w latach. –Wszystko zaczęło się na wybrzeżu Anglii, gdzie rozbił się jego okręt. Według historii, którą słyszałem, schwytany został przez ludzi króla Elli. Nie sądzę, aby mieli jakieś problemy, skoro, jak powiadacie sami, Ragnar posunął się już mocno w latach. Kto wie, może nie próbował się nawet bronić – wypowiadając ostatnie zdanie Brand zmienił nieco ton swego głosu, chcąc wystawić na próbę niewzruszoną obojętność mężczyzny. Tamten wciąż trzymał w dłoni swój pionek, jednak jego palce zaczęły zaciskać się na nim coraz mocniej i mocniej, aż spod paznokci trysnęła krew. W końcu mężczyzna postawił pionek z powrotem na szachownicy i przeskoczył nim o dwa pola. –Biorę, Ivar – mruknął i odłożył zbity pion obok szachownicy. Teraz przyszła kolej na trzeciego mężczyznę, którego włosy były tak jasne, że niemal białe i ściągnięte do tyłu lnianą przepaską, a twarz chorobliwie blada. Spojrzał na Branda oczami koloru zamarzniętej wody, a jego powieki nie drgnęły ani razu. –Co z nim zrobili, gdy dostał się w ich ręce? Brand przypatrzył się mężczyźnie, wytrzymując jego badawcze spojrzenie. Wzruszył tylko ramionami, wciąż nie okazując żadnych emocji. –Zabrali go na dwór Elli w Eoforwich – zaczął Brand. – Niezbyt się nim przejmowali. Sądzili chyba, że to zwykły pirat, ktoś bez znaczenia. Myślę, że zadali mu parę pytań, trochę się nim pobawili, lecz później, zmęczeni tym wszystkim, zdecydowali, że równie dobrze mogą go skazać na śmierć.

W ciszy, która po tych słowach zapadła Brand zaczął przyglądać się w skupieniu swoim paznokciom. Zdawał sobie sprawę, że rozgrywka, którą toczy z Ragnarssonami, zbliża się do niebezpiecznej kulminacji. –Tak więc zdecydowali się, że oddadzą go mnichom. Myślę, że nie wydawał im się godny śmierci z rąk rycerza. Ciemny rumieniec zagościł nagle na twarzy bladego mężczyzny. Wydawało się, że wstrzymał oddech, prawie się dusił. Rumieniec jeszcze się pogłębił, twarz zrobiła się szkarłatna, a potem przybrała barwę ciemnego fioletu. Widać było, że mężczyzna walczy ze sobą. Starał się miarowo oddychać, a krew wolno odpływała z jego twarzy. Czwarty mężczyzna stał obok stołu wsparty na włóczni i obserwował braci. Dotąd się nie poruszył, ani nie przemówił. Trzymał oczy spuszczone. Teraz podniósł je powoli i spojrzał na Branda, który cofnął się odruchowo. Naprawdę było w nich coś niesamowitego, słyszał już o tym, ale nie chciał uwierzyć. Źrenice były zdumiewająco czarne, wokół nich tęczówki, białe jak świeży śnieg, zaś białka zupełnie sczerniałe. Oczy te lśniły jak metal oświetlony blaskiem księżyca. –W jaki sposób mnisi i król Ella zdecydowali się zgładzić starca? – spytał czwarty z Ragnarssonów cichym, niemal łagodnym głosem. – Pewnie nam powiesz, że nie mieli z tym dużo kłopotów. Brand odpowiedział szczerze, nic nie pomijając. Nie chciał już podejmować ryzyka. –Wrzucili go do kanału z wężami. Z tego, co słyszałem, węże nie chciały go początkowo kąsać i Ragnar rzucił się na nie pierwszy. W końcu jednak musiał ulec i umarł. To była powolna śmierć, bez pomocy oręża. Żadnej rany po mieczu czy włóczni. Rany, którą można by obnosić z dumą po Walhalli. Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy wspartego na włóczni mężczyzny. Zapanowała długa cisza. Wszyscy wpatrywali się w jego oblicze, myśleli, że podobnie jak jego braci, zdradzą go w końcu emocje, czekali tylko na moment, kiedy przestanie nad sobą panować. On jednak pozostał niewzruszony. Po chwili wyprostował się, przekazał włócznię stojącemu najbliżej rycerzowi i włożył kciuki za pas. Widać było, że przygotowuje się do przemowy. Ciszę przerwało westchnienie mężczyzny, który otrzymał od Ragnarssona włócznię. To westchnienie zdumienia skupiło na nim od razu uwagę zebranych. W milczeniu podniósł do góry jesionowe drzewce, na którym widać było odciśnięte ślady palców. W pomieszczeniu rozległ się pomruk zadowolenia. Zanim mężczyzna zdążył przemówić, przerwał mu Brand, zgrabnie wykorzystując moment wahania. –Jest jeszcze coś, o czym chciałem powiedzieć – rzekł, podkręcając w zamyśleniu wąsa. –Cóż to takiego? –Kiedy pokąsały go już węże i leżał umierający, Ragnar przemówił po raz ostatni. Nie zrozumieli go oczywiście, mówił bowiem w naszym języku, w norroent mal, ktoś jednak usłyszał, ktoś inny przekazał to dalej, a na końcu słowa te trafiły do mnie. Nie mam żadnego glejtu. Ani zaproszenia. Ale wydawało mi się, że będziecie chcieli usłyszeć to z moich ust. –Cóż więc takiego powiedział nasz ojciec przed śmiercią? Brand podniósł głos, żeby każdy kto znajdował się w pomieszczeniu mógł usłyszeć jego słowa. –Powiedział: „Gynthja mundu grisir efgaltar hag vissi”. Tym razem nie trzeba było tego tłumaczyć. Wszyscy zrozumieli słowa Ragnara. „Gdyby moje warchlaczki

wiedziały, jak padł odyniec, jakże by kwiczały”. –Oto dlaczego przybyłem bez zaproszenia – rzekł Brand tym samym ostrym i donośnym głosem. – Przybyłem tutaj, mimo że niejeden przestrzegał mnie przed niebezpieczeństwem. Niosłem jednak posłanie, sądziłem bowiem, że właśnie do was może być ono skierowane. Przyniosłem je tobie, Halvdanie Ragnarssonie – Brand zwrócił się do mężczyzny z nożem – tobie, Ubbi Ragnarssonie – wskazał na jednego z graczy – tobie, Ivarze Ragnarssonie, który słynny jesteś ze swych białych włosów oraz tobie, Sigurcie Ragnarssonie; teraz już wiem, dlaczego ludzie zwą cię Orm-i-auga, Wężowe Oko. Nie spodziewałem się, że słowa te sprawią wam przyjemność, jednak zgodzicie się chyba, że powinniście byli je usłyszeć. Czterej mężczyźni stanęli na wprost Branda. Nie próbowali już udawać obojętności. Jego przemowę powitali kiwając głowami, a na ich ustach pojawił się uśmiech. Po raz pierwszy ich oblicza wydały się podobne, tak jakby byli braćmi, synami jednego człowieka. W tamtych czasach popularna była modlitwa, którą mnichowie i księża odmawiali przy każdej niemal okazji: Domine, libera nos a furorę normannorum – „Boże, zbaw nas przed gniewem Normanów”. Lecz gdyby któryś z mnichów ujrzał te cztery twarze, dodałby natychmiast: Sed praespe, Domine, a humore eorum - „zwłaszcza jednak przed ich wesołością”. –To są wieści, które powinniśmy byli usłyszeć – zaczął Wężowe Oko – i dlatego dziękujemy ci za to, żeś je tu przywiózł. Na początku sądziliśmy, że nie mówisz nam całej prawdy i był to powód, dla którego wyglądaliśmy na niezadowolonych. Lecz to, co powiedziałeś na zakończenie… Do kroćset… To był głos naszego ojca! On wiedział, że ktoś go usłyszy. Wiedział, że ktoś nam powtórzy. Wiedział też, co wtedy zrobimy. Dobrze mówię, chłopcy? Na jego skinienie ktoś przytoczył do stołu potężny, obdarty z kory dębowy pieniek. Czterej bracia wydali jednocześnie ciężkie westchnienie i pień rozpadł się nagle pod czterema ciosami zgodnymi jak jeden cios. Bracia zwrócili się teraz twarzami w kierunku swych ludzi i rozpoczęli rytuał. –Oto stoimy teraz na tym dębowym klocu i składamy uroczystą przysięgę… – wyrecytowali chórem. –Że najedziemy Anglię, aby pomścić śmierć naszego ojca – rzekł Halvdan. –Schwytamy króla Ellę i zgładzimy go okrutnie za to, że zabił Ragnara – dodał Ubbi. –Pokonamy wszystkich angielskich władców i zawładniemy ich ziemią – przyłączył się Sigurth, Wężowe Oko. –Zemścimy się też na czarnych krukach, Chrystusowych mnichach – zakończył Ivar. –A jeśli nie dotrzymamy naszej obietnicy – zaczęli znowu razem – niechaj bogowie z Asgardy otoczą nas pogardą i napiętnują, tak że nigdy już nie będziemy mogli połączyć się z naszym ojcem i przodkami. Kiedy skończyli, poczerniałe od dymu drewniane ściany budowli zadrżały od radosnego ryku, który wydobył się nagle z czterystu gardeł: jarlów, sterników, kapitanów i szlachty. –A teraz – krzyknął Wężowe Oko, uciszając zgiełk – wynieście na zewnątrz stoły i przygotujcie jadło. Nie można dziedziczyć spadku, dopóki nie wypije się piwa na stypie po zmarłym ojcu. Musimy wypić za Ragnara, wypić jak bohaterowie. A rano wezwiemy wszystkich ludzi i zbierzemy całą flotę i wyruszymy w drogę do Anglii. Tam nigdy już nie zdołają o nas zapomnieć. Nigdy już się od nas nie uwolnią! –Teraz pora się napić. Ty także usiądź z nami – Sigurth zwrócił się do Branda – może opowiesz nam więcej o naszym ojcu. Znajdzie się też dla ciebie miejsce w Anglii, najpierw musimy ją jednak podbić. Daleko stamtąd, Shef, ciemnowłosy chłopak, pasierb Wulfgara, leżał na słomianej macie, okryty tylko cienkim

starym kocem. Nad wilgotną ziemią wciąż unosiła się mgła. Wulfgar leżał w zaciszu drewnianego domostwa tuż obok matki chłopca, lady Thryth. W tym samym pokoju w swych ciepłych łożach spoczywali Alfgar oraz córka Wulfgara i jego konkubiny, Godiva. Od czasu powrotu Wulfgara do rodzinnego domu jadało się tu obficie jak nigdy dotąd. Pieczono i gotowano upolowane na moczarach kaczki i gęsi, nie gardząc też rybami. Shef musiał zadowolić się jednak owsianką. Teraz, gdy leżał tak z zamkniętymi oczami, znajdował się wciąż na krawędzi snu. Choć może nie był to tylko sen. Widział rozległe pole, gdzieś na krańcu świata, pole oświetlone tylko szkarłatnym niebem. Na ziemi leżały bezkształtne stosy ludzkich kości. Widział białe czaszki i żebra, które wystawały spod resztek wspaniałych strojów. Wokół stosów skakała cała armia ptaków – wielkich czarnych ptaków z czarnymi dziobami, które szukały resztek ludzkiego mięsa i szpiku. Kości były już niemal zupełnie oczyszczone i wyschnięte, przeto ptaki krakały tylko i dziobały się nawzajem. Nagle uciszyły się wszystkie i wzbiły w powietrze. Na szkarłatnym niebie ptaki połączyły się w wielkie stado i zaczęły krążyć nad łąką, niemal zespolone w jeden żywy organizm. Shef zorientował się, że lecą prosto na niego. Widział dokładnie bezlitosne złote oczy ptaka, który leciał pierwszy. Dziób wycelowany był prosto w jego twarz, lecz chłopak nie mógł się cofnąć, stał przykuty do ziemi. Jakaś siła przytrzymywała jego głowę. Nagle poczuł, jak ten czarny dziób wbija się głęboko w jego oko. Shef obudził się z krzykiem, drżąc jeszcze z przerażenia opasał się kocem i wyjrzał ze swego szałasu. –Co się stało, Shef? Co cię tak przeraziło? – zawołał Hund, przyjaciel chłopca. Przez chwilę Shef nie był w stanie odpowiedzieć. Potem wykrzyknął gwałtownie, dziwnym, zmienionym głosem, nie wiedząc nawet, co mówi. –Kruki! Kruki są już w powietrzu! Rozdział trzeci –Czy jesteś pewien, że wylądowała tam wielka armia? – głos Wulfgara był ostry, chociaż wyrażał niepewność. Była to wiadomość, w którą naprawdę trudno uwierzyć, nie śmiał jej jednak otwarcie kwestionować. –Nie ma wątpliwości – odparł Edrich, tan Edmunda, króla East Anglii. –I powiadasz, że tę armię prowadzą synowie Ragnara? Rozmowie tej przysłuchiwał się także Shef. W domostwie Wulfgara zgromadzili się wszyscy wolni obywatele osady Emneth, wezwani tam przez przybyłych wraz z Edrichem jeźdźców. Gorliwość mieszkańców miała swoje uzasadnienie. Jeżeli nie posłuchaliby wezwania do pospolitego ruszenia, to zgodnie z prawem mogli utracić wszystko: zarówno ziemię, jak i swoje przywileje stanowe. Z tej samej przyczyny mieli jednak prawo uczestniczyć we wszystkich naradach. Czy Shef miał prawo, aby się do nich przyłączyć – to inna sprawa. Na razie nie został skuty jak niewolnik, a obywatel, który sprawdzał wchodzących do budynku ludzi, miał u Shef a dług wdzięczności za naprawiony lemiesz. Popatrzył więc tylko z powątpiewaniem na schowany w zniszczonej pochwie miecz chłopca i wpuścił go do środka. Shef stanął w najdalszym kącie pomieszczenia wciśnięty pomiędzy ubogich kerlów, starając się słuchać nie będąc widzianym. –Moi ludzie rozmawiali już z wieśniakami, którzy widzieli wikingów – rzekł Edrich. – Mówią, że armię prowadzi czterech wielkich wojowników, synów Ragnara. Każdego dnia rycerze zbierają się wokół wielkiego sztandaru z godłem czarnego kruka. Sztandar ten utkały podobno córki Ragnara w jedną noc. Odtąd Czarny Kruk rozwijał swe skrzydła na znak zwycięstwa, a zwijał je w obliczu klęski. Czyny synów Ragnara znane były w całej Północnej

Europie i wszędzie tam, gdzie przybijały dotychczas ich statki: w Anglii, w Irlandii, w kraju Franków i w Królestwie Hiszpanii. Znano je nawet w bardziej odległych krajach nad Środkowym Morzem, skąd powrócili przed laty obładowani łupami. Dlaczego więc teraz skierowali swój gniew na ubogie i słabe królestwo East Anglii? Na twarzy Wulfgara pojawił się wyraz niepokoju. –A gdzie mają swoje obozowiska? –Na łąkach, nad rzeką Stour, na południe od Bedricsward. Edrich zaczynał wyraźnie tracić cierpliwość. Opowiadał już o tym kilkanaście razy w niemal każdej osadzie w okolicy. Za każdym razem miał podobną przeprawę. Nie chcieli informacji, szukali tylko sposobu, żeby wymigać się od swego obowiązku. Tym razem spodziewał się, że będzie inaczej, Wulfgar bowiem słynął ze swojej nienawiści do wikingów i chwalił się, że walczył kiedyś oko w oko z samym Ragnarem. –A więc co mamy teraz robić? –Zgodnie z rozkazem króla Edmunda każdy wolny obywatel East Anglii zdolny do noszenia broni ma stawić się w Norwich. Każdy mężczyzna mający więcej niż piętnaście i mniej niż pięćdziesiąt wiosen. W ten sposób będziemy mogli przeciwstawić im nasze siły. –A ilu ich tu przybyło? – spytał jeden z bogatych właścicieli ziemskich stojących w pierwszym rzędzie. –Trzy setki statków. –Ilu to daje ludzi? –Na każdym statku mają zazwyczaj trzy tuziny wioślarzy – odparł niechętnie królewski herold. Wiedział, że jest to sprawa drażliwa. Kiedy kmiotki zorientują się przeciw jakiej potędze mają stanąć, ciężko będzie ich ruszyć z miejsca. Nie miał jednak wyboru, musiał powiedzieć prawdę. W pomieszczeniu zaległa cisza. Pierwszy odezwał się Shef. –Trzy setki statków i trzy tuziny wioślarzy to daje razem dziewięćset tuzinów. Dziesięć tuzinów to ponad setka ludzi, musi więc tam być więcej niż dziesięć tysięcy wojowników – skończył oszołomiony tym odkryciem. –Nie jesteśmy w stanie ich pokonać – rzekł Wulfgar stanowczo, odwracając wzrok od swego pasierba. – Musimy złożyć im daninę. Cierpliwość Edricha wyczerpała się nagle. –To rzecz króla Edmunda podejmować decyzje. Poza tym zapłacimy mniej jeśli zobaczą, że możemy przeciwstawić im równe siły. Nie jestem tu jednak po to, aby słuchać waszych rad. Przynoszę rozkazy, które macie wypełnić. Dotyczy to w równym stopniu was, co każdej osady od Ely, aż po Wisbech. Z rozkazu króla wszyscy mają zebrać się tutaj, a jutro wyruszyć do Norwich. Każdy obywatel Emneth zdolny do służby wojskowej powinien stawić się na rozkaz, w przeciwnym razie spotka go kara. To są rozkazy, którym podlegam na równi z wami – urwał i spojrzał w stronę strapionych ludzi. – Obywatele Emneth, co wy na to? –Jesteśmy gotowi! – wykrzyknął Shef odruchowo. –On nie jest wolnym obywatelem – warknął stojący obok ojca Alfgar. –To jakim prawem tu się znalazł! Czy wam, ludzie, nie brakuje czasem rozsądku?

Słowa Edricha zginęły w niechętnym pomruku, jaki wydarł się z sześćdziesięciu gardeł i oznaczał podporządkowanie się rozkazom króla. W obozie wikingów rzeczy miały się zupełnie inaczej. Tutaj decyzje podejmowali czterej synowie Ragnara, a oni znali się tak dobrze, że nie potrzebowali długo dyskutować. –W końcu nam zapłacą – rzekł Ubbi. Zarówno on, jak Halvdan przypominali bardzo swoich rycerzy, tak fizycznie, jak i z temperamentu. Choć Halvdan był młodszy od brata, obaj byli jednakowo potężni i niebezpieczni. Z takimi ludźmi nie można żartować. –Musimy zadecydować teraz – mruknął Halvdan. –Kogo więc wybieramy? – spytał Sigurth. Mężczyźni zastanawiali się przez chwilę. Potrzebowali kogoś, kto sprostałby zadaniu, kogoś doświadczonego, a jednocześnie kogoś, kogo mogliby utracić bez lęku o dalsze losy kampanii. –Sigvarth – rzekł wreszcie Ivar. Jego twarz nawet się nie poruszyła a przeźroczyste oczy nadal wpatrywały się w niebo. Wypowiedział tylko jedno słowo, nie była to jednak sugestia, lecz odpowiedź na zadane pytanie. On, którego zwano Soplem Lodu, nigdy nie wysuwał sugestii. Jego bracia rozważyli i zaakceptowali ten wybór. –Sigvarth! – wykrzyknął Sigurth Wężowe Oko. Sigvarth, jarl Małych Wysp, siedział kilka jardów dalej i grał w kości. Zęby zademonstrować swoją niezależność najpierw wykonał rzut, później jednak podniósł się posłusznie i podszedł do wodzów. –Wywołałeś moje imię, Sigurcie. –Masz pięć statków? Dobrze. Pomyśleliśmy, że Anglicy i ich mały król Edmund chcą wciągnąć nas w głupie gierki. Opierają się, próbują targować. To niedobrze. Chcemy żebyś pojechał i pokazał im, z kim mają do czynienia. Zabierz swoje statki i popłyń w górę, wzdłuż wybrzeża, a dalej skieruj się na zachód. Wejdziesz w głąb lądu i narobisz tyle spustoszenia, ile będziesz mógł, spal kilka wiosek. Pokaż im, co może się stać, kiedy nas sprowokują. Wiesz, co masz robić. –Tak, robiłem to już nieraz – Sigvarth zawahał się. – A co ze zdobyczami? –Wszystko, co zdobędziesz jest twoje. Ale wiedz, że nie chodzi tutaj o łupy. Masz zrobić coś, co będą pamiętać. Postępuj tak, jak postąpiłby Ivar. Jarl uśmiechnął się niepewnie, jak większość ludzi, kiedy słyszeli imię Ivara Ragnarssona. –Gdzie chcesz wylądować? – spytał Ubbi. –W miejscu zwanym Emneth. Byłem tam kiedyś. Znalazłem sobie miłą gąseczkę. Uśmiech jarla zbladł pod spojrzeniem Ivara. Nie spodobała mu się odpowiedź Sigvartha. Nie po to przydzielono mu misję, aby powtórzył młodzieńcze eskapady. To nie było godne wojownika. Ivar nie myślał nawet z nim dyskutować. Zapanowała chwila oczekiwania, wreszcie Ivar skierował wzrok na kogoś innego. Bracia wiedzieli, że Sigvarth nie jest najlepszym wojownikiem, był to zresztą jeden z powodów, dla którego właśnie jego wybrali.

–Wykonaj zadanie i nie zaprzątaj sobie głowy drobiem – rzekł w końcu Sigurth i dał jarlowi znak, żeby się oddalił. Trzeba jednak przyznać, że Sigvarth znał swe rzemiosło. Dwa dni później o samym świcie pięć jego statków żeglowało już ostrożnie w kierunku ujścia rzeki Ouse. Po godzinie fala przypływu zaniosła ich tak daleko w głąb lądu, jak tylko było to możliwe bez narażania kilów. Statki zostały ukryte, a oddział wyruszył na rozpoznanie. Najmłodszy i najszybszy z ludzi Sigvartha znalazł niewielką stadninę. Wikingowie zaszlachtowali stajennego, zabrali konie i w blasku porannego słońca wjechali na bagnistą ścieżkę, która miała ich doprowadzić do celu. Stu dwudziestu wojowników jechało w zwartym szyku. Trzymali się razem, bez zwiadowców i tylnej osłony. Wiedzieli, że sprzyja im zarówno niemała siła, jak i możliwość zaskoczenia przeciwnika. Kiedy na ich drodze pojawiała się wioska albo jakieś zabudowania gospodarcze, oddział zatrzymywał się na chwilę, a lżejsi jeźdźcy otaczali teren nie pozwalając wymknąć się nikomu, kto mógłby podnieść alarm w całej okolicy. Potem oddział ruszał do ataku. Rozkaz był ten sam za każdym razem, tak prosty, że Sigvarth nie trudził się nawet, żeby go powtarzać. Zabijali każdą napotkaną osobę: mężczyzn, kobiety, dzieci, nawet niemowlęta w kołyskach. Czynili to bez zadawania jakichkolwiek pytań, szybko i sprawnie. Potem znowu dosiadali koni i jechali dalej, nie zabierając łupów. Zawsze jednak, trzymając się najsurowszego z rozkazów, unikali ognia. Nie minął dzień, a w środku spokojnej angielskiej okolicy wycięty został korytarz śmierci. Jeśli ktoś trafił do jakiejś wioski po przejeździe wikingów, dziwił się, że nie widzi sąsiadów, że brakuje koni, wreszcie odkrywał leżące w polu trupy. Wtedy dopiero zaczynały bić na alarm kościelne dzwony. Lecz najeźdźcy byli już zazwyczaj daleko, a w kolejnych, leżących na ich szlaku wioskach nikt nie miał najmniejszego pojęcia o nadciągającym niebezpieczeństwie. Odział z Emneth wyruszył tamtego dnia znacznie później niż ludzie Sigvartha. Najpierw czekano na ociągające się drużyny z Upwell i Outwell i kilku odleglejszych jeszcze rejonów. Później zamożniejsi posiadacze ziemscy zaczęli się ze sobą witać i przekazywać sobie wyrazy szacunku. Wreszcie Wulfgar zdecydował, że nie mogą wyruszyć z pustymi żołądkami i popisując się hojnością zaprosił wszystkich na grzane wino. Tak więc, kiedy oddział liczący sobie stu pięćdziesięciu uzbrojonych jeźdźców wyruszył w końcu w drogę, słońce stało już wysoko na niebie. Nawet wtedy dołączali jednak do nich maruderzy, których zatrzymał bądź pęknięty popręg, bądź chęć złożenia ostatniej wizyty ukochanej. Oddział jechał bez specjalnych środków ostrożności, nie spodziewając się żadnych niebezpieczeństw. Obecności wikingów domyślili się dopiero wtedy, gdy wyjeżdżając zza zakrętu zobaczyli przed sobą zwartą kolumnę wojowników. Shef jechał zaraz za grupą dowodzących oddziałem możnych panów. Trzymał się tak blisko Edricha, jak tylko się mógł odważyć. Fakt, że odważył się przemówić w trakcie narady zyskał mu uznanie tego dostojnego rycerza. Wiedział, że dopóki Edrich jest blisko, nikt nie odeśle go na tył kolumny. Shef dostrzegł wikingów w tym samym momencie, co wszyscy i usłyszał przerażone okrzyki wodzów. –Kim są ci ludzie? –To wikingowie! –Nie, to niemożliwe. Przecież są teraz w Suffolk. Wciąż prowadzimy negocjacje. –A jednak to wikingowie! A teraz, baranie głowy, zdejmujcie z koni swoje grube tyłki i przygotujcie się do bitwy. Wy także, zsiadać, zsiadać! Konie dawajcie do tyłu. Zdejmujcie tarcze i formujcie szyk! Edrich jeździł wokół przerażonych ludzi i wykrzykiwał głośno rozkazy. W końcu wszyscy zdali sobie sprawę z powagi sytuacji. Zeskakiwali na ziemię i gorączkowo przygotowywali broń i tarcze. Potem, w zależności od

indywidualnych inklinacji, okazując tchórzostwo albo brawurę, wojownicy kierowali się na przód, bądź na sam tył bojowego szyku. Shef nie przygotowywał się zbyt długo, był najbiedniejszym wojownikiem w całej kolumnie. Puścił wolno kuca, którego pożyczył mu ojczym, odpiął z pleców drewnianą tarczę i przygotował swój jedyny oręż. Za zbroję służył mu skórzany, niemiłosiernie podziurawiony kaftan. Zajął pozycję tuż za Edrichem. Jego gardło ścisnęło podniecenie, umysł zaś rozpalała ciekawość. Jak walczą wikingowie? Co stanowi istotę walki? Sigvarth ogarnął całą sytuację w tej samej chwili, kiedy ujrzał przed sobą pierwszych jeźdźców. Unosząc się w siodle krzyknął komendę w stronę jadących za nim wojowników. Kolumna rozsypała się natychmiast i wszyscy zeskoczyli z koni. Część ludzi odprowadziła zwierzęta w bezpieczne miejsce i używając wodzy, przywiązała je do wbitych w ziemię kołków. Kiedy rozkaz został wykonany, przyłączyli się do innych formując rezerwę. Wojownicy, którzy pozostali na miejscu, zatrzymali się na krótką chwilę. Niektórzy stali w milczeniu, inni ukucnęli, aby poprawić buty, jeszcze inni zaspokajali pragnienie. Nagle wszyscy jednocześnie zaczęli wyjmować tarcze, mocować drzewca do włóczni i toporów, poluzowywać miecze. Następnie na rozkaz Sigvartha utworzyli szyk bojowy w kształcie strzały wycelowanej prosto w oddział Anglików. Na czele stanął sam Sigvarth, a za nim jego syn Hjorvarth. Przewodził on grupie dwunastu zbrojnych, którzy mieli dostać się na tyły wroga w momencie, kiedy linia obronna zostanie przerwana. Ich zadaniem było uniemożliwienie Anglikom odwrotu i doszczętne rozgromienie ich oddziałów. Naprzeciwko Anglicy ustawili się w poprzek drogi w potrójnym, miejscami poczwórnym szyku. Problem, jaki stwarzały konie rozwiązali w ten sposób, że porzucili zwierzęta, pozwalając aby na nich czekały bądź pokłusowały w nieznane. Pomiędzy końmi ukryło się też kilku mężczyzn, którzy po cichu cofnęli się na koniec kolumny, ale tylko kilku. Po ciągnących się od trzech pokoleń najazdach i wojnach, było wśród Anglików dużo wzajemnej urazy, którą odpłacali sobie na różne sposoby, tak jednak, aby nie narazić przy tym na pośmiewisko sąsiadów. Ci, którzy uważali, że pozycja ich do tego upoważnia, nie szczędzili pozostałym okrzyków zachęty, zagrzewając wszystkich do walki. Nikt nie wydawał już jednak rozkazów. Rozglądając się wokół, Shef, który znalazł się tuż za linią doskonale uzbrojonej szlachty, poczuł się osamotniony. Kiedy ostrze bojowego szyku wikingów zbliżało się do angielskiej linii, rycerze nieświadomie rozstąpili się nieco na obie strony. Pozostali tylko najbardziej zdecydowani i oni właśnie przyjęli na siebie pierwsze uderzenie. Jeżeli Wulfgarowi i jego kompanom nie udałoby się powstrzymać natarcia, oznaczałoby to rychły koniec bitwy. Szyk klinowy uważany był za wynalazek skandynawskiego boga wojny. Ze strony Anglików zaczęły sypać się włócznie. Niektóre spadały za blisko, inne zatrzymywały się na tarczach wroga. Nagle wikingowie przyspieszyli gwałtownie i truchtem natarli na pierwszą linię. Tym razem grad oszczepów posypał się w środek angielskiego szyku. Shef ujrzał, jak Edrich zręcznie uchyla się przed nimi i broni tarczą. Kilka kroków dalej jeden z możnych osłaniał właśnie tarczą brzuch, kiedy kolejny oszczep przeszył mu gardło. Inny z rycerzy klął głośno próbując oswobodzić tarczę od tkwiących w niej trzech włóczni. Zanim mu się to udało, klin przerwał angielską linię. Przed sobą widział teraz Shef wodza wikingów, który wymierzał cios Wulfgarowi. Anglik zdołał przyjąć uderzenie na tarczę, zadając jednocześnie cięcie pałaszem. Wiking uchylił się i zaatakował ponownie wkładając w uderzenie całą siłę. Raz jeszcze Wulfgarowi udało się odparować cios. Miecze z brzękiem zwarły się ze sobą, lecz Anglik stracił już równowagę. Sigvarth, obracając ostrze, uderzył rękojeścią w twarz Wulfgara i pchnął go do tyłu nacierając tarczą. Kiedy przygotowywał się do zadania ostatecznego cięcia, wyskoczył na niego Shef. Mimo potężnych rozmiarów wiking był zaskakująco szybki. Uskoczył do tyłu i wymierzył cios w pozbawioną hełmu głowę chłopca. Na podstawie krótkiej obserwacji przebiegu walki Shef zdał sobie już sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, wszystkie czynności powinny być wykonywane przy użyciu całej siły, nie ma tu miejsca na półśrodki. Chłopiec wziął to pod uwagę odparowując cios Sigvartha. Po drugie, w walce nie ma miejsca na przerwy pomiędzy kolejnymi uderzeniami. Kiedy wiking zaatakował ponownie, Shef był już na to przygotowany. Tym razem udało mu się podbić miecz wroga do góry. Usłyszał przy tym brzęk i ostry trzask, kiedy ostrze pękło i jego

fragment poszybował nad głową chłopca. To nie moje! – pomyślał uradowany Shef i złożył się do tryumfalnego ataku. Ktoś pociągnął go jednak gwałtownie do tyłu. Był to Edrich, który krzyczał mu coś do ucha. Shef rozejrzał się wokół i dostrzegł, że w czasie gdy walczył z ich wodzem, reszta wikingów zdążyła już wedrzeć się głęboko w angielskie szyki. Pół tuzina angielskich wielmożów leżało na ziemi, a Wulfgar cofał się w popłochu atakowany przez kilkunastu wikingów. W pewnej chwili mężczyzna pochwycił spojrzenie chłopca. –Uciekaj! – krzyczał Edrich. – Jesteśmy pobici. Nic już się nie da zrobić. Uciekaj, może uda nam się ocalić życie. –Ale mój ojciec!… – krzyknął Shef. –Za późno, już go powalili. Była to prawda. Wulfgar otrzymał właśnie potężny cios w hełm i runął do przodu prosto pod nadciągającą falę wikingów. Edrich wiedział, że za chwilę mogą odciąć im możliwość ucieczki. Chwycił chłopca za kołnierz i pociągnął za sobą. –Przeklęci głupcy. Niewyszkolona zgraja. Czego się zresztą spodziewać? Bierz konia, chłopcze. Wkrótce Shef cwałował już tą samą drogą, która przywiodła go do wikingów. Jego pierwsza bitwa była skończona. Uciekał stamtąd niedługo po tym, jak zadany został pierwszy cios. Rozdział czwarty Rosnące na krawędzi mokradeł trzciny poruszały się delikatnie na porannym wietrze. Musieli iść dalej, więc Shef usiłował rozeznać się w okolicy. Po wikingach nie było już śladu. Chłopak wrócił na osłoniętą drzewami suchą wysepkę, gdzie obozowali ostatniej nocy. Edrich zajadał właśnie zimne pozostałości ich wspólnej biesiady. Widząc chłopca wytarł zatłuszczone palce w trawę i podniósł pytająco brwi. –Nic nie widać – rzekł Shef. – Cisza. Żadnego dymu. Opuścili pole bitwy, wiedząc, że jest już przegrana. Chcieli ocalić życie. Nie było pościgu, ale dla pewności porzucili konie i na własnych nogach przedarli się przez mokradła. Ostatnia noc była dla Shefa przyjemnym ukojeniem. Myślał o tym teraz z mieszanymi uczuciami. Po raz pierwszy nie miał przed sobą żadnej pracy do wykonania, żadnych zobowiązań. Jego jedynym obowiązkiem było ukrywać się, nie dać się odnaleźć. Na wysepce udało im się wznieść trzcinowy szałas, a w zawiesistej wodzie łatwo było złapać węgorze. Edrich, po chwili wahania zdecydował, że mogą rozpalić ognisko. Wikingowie mieli teraz co innego do roboty niż przeszukiwać bagna z powodu jakiejś smużki dymu. Zresztą zanim jeszcze zapadł zmierzch, można było i tak zobaczyć pełno dymów w różnych stronach okolicy. –Najeźdźcy wracają do siebie – rzekł Edrich. – Kiedy się wycofują, przestają zwracać uwagę na ostrożność. –Panie, czy uciekałeś już kiedy z pola bitwy? – spytał Shef ostrożnie. –Wiele razy – odparł szczerze Edrich. – I nie nazywaj tego bitwą, to była zwykła potyczka. Uciekałem często, a gdyby robili tak wszyscy, mielibyśmy mniej zabitych. Nie tracimy tak wielu ludzi w równej walce, ale kiedy wikingom uda się przebić, zaczyna się zwyczajna rzeź. Przez chwilę sam się nad tym zastanów. Każdy, kto ujdzie cało, może stanąć do walki nawet następnego dnia. Kłopot w tym – Edrich uśmiechnął się kwaśno – że im częściej się to zdarza, tym mniej ludzi ma ochotę spróbować po raz kolejny. Tracą ducha. Wczoraj przegraliśmy, bowiem nikt nie był przygotowany, ani fizycznie, ani wewnętrznie. Jeżeli jedną dziesiątą czasu, którą poświęcą teraz na rozpaczanie, poświęciliby wcześniej na przygotowania, nie byłoby mowy o porażce. – Edrich zamyślił się na