HARRY HARRISON
MŁOT I KRZYŻ
CZĘŚĆ DRUGA KARL
Przełożyła : Justyna Zandberg
Rozdział pierwszy
Z początku szlak wiódł płaską, suchą równiną, która stanowiła południową część wielkiej Doliny Yorku,
rozciągającej się na północ od bagien Humberu. Nawet wówczas jednak dla wielkiej armii był to ciężki marsz:
osiem tysięcy wojowników, tyleż samo koni, setki handlarzy, prostytutek oraz niewolników na sprzedaż krok po
kroku udeptywało ziemię. Po ich przejściu nawet kamienne drogi zbudowane jeszcze przez Rzymian zamieniały się
w grząskie bagna, gdzie błoto bryzgające spod kopyt chlapało na końskie brzuchy. Teraz zaś, gdy armia poruszała
się po glinianych traktach czy pasterskich dróżkach, zostawał za nią jedynie pas podmokłego gruntu.
Brand Zabójca uniósł w górę wciąż zabandażowaną rękę i szereg jeźdźców — dziewięć tuzinów ludzi, trzy pełne
załogi — ściągnął wodze. Ci na samym końcu natychmiast zaczęli się odwracać, spoglądając na szarą, wilgotną
płaszczyznę, gdzie mdłe jesienne światło jęło już przygasać.
Dwaj mężczyźni na czele oddziału pilnie wpatrywali się w drogę przed sobą. Błotnista szeroka ścieżka schodziła
w dół, zakręcając w stronę koryta jakiegoś strumienia. Widać było, że sto jardów dalej szlak ponownie wyłania się
z zagłębienia i biegnie przez otwartą przestrzeń. Przedtem jednak prowadził obok gęstego lasu, porastającego
brzegi potoku. Olbrzymie dęby i leszczynowe zarośla, szeleszczące liśćmi w podmuchach wiatru, tłoczyły się wokół
ścieżki.
— I co o tym sądzi nasz młody kapitan? — zapytał Brand, skubiąc brodę palcami lewej ręki. — Podobno jednym
okiem widzisz więcej niż większość ludzi obydwoma.
— Wystarczyłaby mi połówka oka, żeby dostrzec to, co najważniejsze, mój drogi mańkucie — odparł Shef ze
spokojem. — Spójrz na to końskie łajno przy drodze; przestało już dymić. Główne siły coraz bardziej się oddalają.
Idziemy zbyt wolno.
Mieszkańcy Yorkshire mieli mnóstwo czasu, żeby nas otoczyć.
— A jak masz zamiar sobie z tym poradzić, pogromco Ivara?
— Na twoim miejscu sprowadziłbym ludzi z drogi i ruszył w dół prawą stroną.
Prawą, bo mogliby się spodziewać, że zejdziemy lewą, z tarczami zwróconymi w stronę drzew i zasadzki. Możemy
zjechać aż do strumienia, a potem zadąć w rogi i
zaatakować, jakbyśmy dostrzegli lukę w palisadzie wroga. Jeżeli nikogo tam nie ma, wyjdziemy na głupców. Jeżeli
jednak urządzili zasadzkę, uda nam się ich wykurzyć.
Cokolwiek zamierzamy zrobić, zróbmy to szybko.
Brand z lekkim poirytowaniem pokręcił głową.
— Głupi nie jesteś. To dobra odpowiedź. Ale odpowiedź taka przystoi może
czcicielowi twojego jednookiego patrona, Odyna, Zdrajcy Wojowników. Nie jest godna karla Wielkiej Armii.
Wyznaczono nas do zbierania maruderów, by żaden z nich nie dostał się w łapy Anglików. Wężowe Oko nie
przejmuje się głowami, które co ranka wrzucają nam do obozu. Ludzie robią się niespokojni. Lubią myśleć, że
wszyscy są równie ważni i że każdy, kto ginie, ginie w jakimś celu, a nie ot tak, przez przypadek.
Gdybyśmy zjechali z drogi, moglibyśmy kogoś przeoczyć, a prędzej czy później jego przyjaciele zaczęliby się o
niego dopytywać. Zaryzykujemy więc i pojedziemy szlakiem.
Shef skinął głową. Zdjął tarczę z pleców, przesunął dłoń pod skórzanym paskiem i
zacisnął palce wokół uchwytu, znajdującego się tuż pod wypukłym guzem zdobiącym szczyt puklerza. W szeregach
rozległy się szmery i szczęk metalu; stu dwudziestu pięciu wojowników ujęło broń w pozycji bojowej i ruszyło przed
siebie. Shef zdawał sobie sprawę, że Brand rozpoczyna tego typu rozmowy po to, aby go wypróbować i wpoić mu
sposób myślenia dowódcy. Nie czuł żalu, gdy doświadczony wojownik odrzucał jego radę.
Jednak w głębi duszy podejrzewał, że wszyscy ci mądrzy ludzie, ci wspaniali i
doświadczeni wojownicy — Brand Zabójca, Ivar Sopel Lodu, nawet sam niedościgły Wężowe Oko — wszyscy oni
się mylą. Popełniają wciąż te same błędy. Co prawda błędy te nie przeszkodziły im w podbiciu każdego królestwa,
przeciwko któremu się zwrócili.
Ulegały im państwa o wiele potężniejsze od mizernego, nędznego państewka East Anglii.
Mimo to on, Shef, niegdyś niewolnik, potem zabójca, który nawet przez dziesięć uderzeń serca nie stał w szyku
bojowym — on właśnie uważał, że lepiej się zna na sprawach
wojskowych.
Czy dowiedział się tego ze swoich wizji? Czy wiedzę tę zesłał mu jego opiekun z
Walhalli — Odyn Sprzeniewierca, Bóg Powieszonych, Zdrajca Wojowników — tak jak to
sugerował Brand?
Tak czy owak, gdyby to Shef był wodzem armii, zarządzałby postój sześć razy
dziennie i kazał dąć w trąby, żeby straż boczna i tylna wiedziała o posunięciach głównych sił.
W dodatku nie ruszałby dalej, póki nie usłyszałby odpowiedzi.
Najlepiej byłoby, gdyby wszyscy wiedzieli, o jakiej porze mają się odzywać trąbki. Ale
jak można to osiągnąć, jeżeli
poszczególne oddziały stracą się z oczu? Czarni mnisi w klasztorach mieli jakiś
sposób, żeby odmierzać czas między nabożeństwami. Przez chwilę chłopak zastanawiał się
nad tym problemem. Koń niósł go między drzewami; cienie poczynały zalegać ścieżkę.
Ostatnimi czasy głowa Shefa wprost puchła od natłoku myśli, pomysłów i problemów, dla
których, wydawałoby się, dostępna wiedza nie zapewnia rozwiązania. Chłopak zatęsknił do
pracy w kuźni i huku młota. Czuł, że łatwiej przyszłoby mu wykuć odpowiedź na
kowadle. Na bezowocnych rozmyślaniach tracił tylko siły.
Na drodze przed nimi stał jakiś człowiek. Aż podskoczył, gdy usłyszał tętent kopyt —
rozpoznał jednak jeźdźców i schował miecz do pochwy.
— Jestem Stuf — powiedział. — Byłem w oddziale Humlego z Ribe.
Brand skinął głową. Humli dowodził małym, niezbyt dobrze zorganizowanym
oddziałem. Często się zdarzało, że taka grupa gubiła człowieka i nie interesowała się jego
losem do chwili, gdy było już za późno.
— Mój koń okulał i nie nadążałem za resztą. W końcu postanowiłem puścić go wolno i
ruszyć dalej na piechotę.
Brand ponownie przytaknął.
— Mamy kilka luzaków. Pozwolę ci dosiąść jednego.
Będzie cię to kosztować sztukę srebra.
Stuf już otworzył usta, żeby zaprotestować i rozpocząć tradycyjną sprzeczkę, która
powinna towarzyszyć targom o konia, jednak zmienił zdanie, widząc, że Brand gestem
każe swoim ludziom ruszać dalej. Szybko chwycił wodze wierzchowca, którego prowadził
dowódca.
— Cena jest wysoka — powiedział — ale chyba nie mam czasu się wykłócać. W
pobliżu kręcą się Anglicy. Czuję to.
Ledwo przebrzmiały te słowa, gdy Shef kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Poruszyła się
jedna z gałęzi. Nie, całe drzewo wygięło się nagle w okazały łuk; sznury przywiązane do jego
czubka, napięte teraz do granic możliwości, stały się całkowicie widoczne. Chwilę później
po lewej stronie szlaku rozpoczęło się jakieś zamieszanie.
Shef szybko zasłonił się tarczą. Usłyszał głuchy stuk. Grot strzały przebił miękkie,
lipowe drewno tuż obok jego dłoni. Z tyłu rozległy się krzyki i wrzaski. Konie wierzgały i
stawały dęba. Chłopak zdążył już ześliznąć się z siodła i kulił się teraz przy szyi
wierzchowca, odgradzając się nim od zasadzki. Jego umysł w mgnieniu oka zarejestrował
kilkanaście faktów.
3
Zasadzkę przygotowano już po przejściu armii. Tylna straż oddaliła się bardziej, niż się
spodziewał. Atak nastąpi z lewej; napastnicy będą chcieli ich zepchnąć w zarośla po
prawej. Ucieczka jest niemożliwa; z przodu zagradza drogę powalone drzewo, z tyłu leżą
trupy koni i kłębią się zaskoczeni ludzie. Trzeba zrobić to, czego najmniej oczekują!
Shef przemyka pod pyskiem konia, unosi tarczę i na czworakach wspina się na strome
zbocze po lewej stronie szlaku, trzymając włócznię w opuszczonej dłoni. Trzy skoki,
jeden po drugim; gdyby się zatrzymał, błotnisty grunt mógłby się pod nim osunąć.
Pośpiesznie sklecona barykada z gałęzi, wygląda zza niej czyjaś twarz, jakiś Anglik
nerwowo sięga do kołczana po strzałę. Shef dźga włócznią przez gałęzie na wysokości
krocza. Twarz wykrzywia się z bólu. Chłopak przekręca dłonie na drzewcu, wyszarpuje
włócznię, po czym sięga w stronę rannego i przerzuca go przez barykadę, Wbija ostrze
w ziemię i jak o tyczce skacze przez gałęzie. Odwraca się gwałtownie i tnie nieprzyjaciół.
Nagle zdał sobie sprawę, że gardło boli go od krzyku. Towarzyszył mu o wiele
grubszy, mocniejszy głos: to Brand, niezdolny do walki jedną ręką, kierował zaskoczo-
nych wikingów w stronę wyłomu. Shefa otacza już kilkanaście postaci. Chłopak odcina się
na wszystkie strony, usiłując ich odeprzeć. Nagle ktoś wbija mu łokieć w plecy, Shef się
potyka. Dookoła roi się od mężczyzn w kolczugach. Anglicy wycofują się w pośpiechu,
uciekają ile sił w nogach.
Wieśniacy, stwierdził Shef. Skórzane kapoty, myśliwskie łuki i ościenie, używane do
poganiania knurów, nie do walki z ludźmi. Gdyby wikingowie uciekli w las, jak tego się
spodziewali napastnicy, bez wątpienia natrafiliby na doły i sieci, gdzie szamocąc się
nadaremnie czekaliby, aż ich dobiją. Jednak w walce wręcz angielscy chłopi nie mogli
dorównać wojownikom, kryjącym się za drewnianymi tarczami.
Nie było sensu ścigać kerlów w ich własnym lesie. Wikingowie rozejrzeli się dokładnie i
bez pośpiechu dobili wszystkich, których udało im się zranić w pierwszym ataku. W ten
sposób zyskiwali pewność, że żaden z nich nie przeżyje, by chełpić się tym dniem. Shef
poczuł, jak ciężka ręka uderza go po plecach.
— Dobra robota, chłopcze. Nigdy nie stój bezczynnie w zasadzce. Zawsze albo
uciekaj, albo rzucaj się naprzód. Skąd jednak o tym wiedziałeś? Może Thorvin nie mylił się
co do ciebie.
Brand zapiął na szyi amulet-młot i ponownie zaczął wykrzykiwać rozkazy, każąc
ludziom zejść ze szlaku i obejść powalony pień, zdjąć uprząż z martwych bądź okaleczonych
koni oraz zająć się kilkunastoma mężczyznami, zranionymi w potyczce.
— Na taką odległość strzała posłana z krótkiego łuku może przebić kolczugę, ale nic
więcej. Nie ma siły, by wbić się w żebra czy brzuch. Strzały i łuki jeszcze nigdy nie
wygrały bitwy.
Orszak ruszył pod górę wijącą się ścieżką po drugiej stronie strumienia, po czym
wydostał się z lasu na równinę oświetloną resztkami jesiennego słońca.
Na szlaku leżała jakaś rzecz. Nie, nie jedna — kilka rzeczy. Dopiero gdy podjechali
bliżej Shef dostrzegł, że to ludzie — maruderzy jak Stuf, odziani w brudną, połataną odzież
charakterystyczną dla weteranów. W ich wyglądzie było jednak coś przerażającego, coś, co
widział już przedtem…
Z tym samym szokiem nagłego rozpoznania, którego doświadczył w Emneth, Shef zdał
sobie sprawę, że wojownicy są zbyt mali. Ich ręce zostały odcięte w łokciach, a nogi w
kolanach; swąd przypalonego ciała dobitnie świadczył o tym, co ich spotkało. Obaj żyli
jeszcze. Jeden, słysząc nadjeżdżających, uniósł głowę, ujrzał zszokowane i gniewne
twarze.
— Bersi — zawołał. — Z drużyny Skulego. Fraendir, vinir, czyńcie waszą powinność.
Dajcie nam umrzeć, jak przystało wojownikom.
Brand z poszarzałym obliczem zeskoczył z konia, lewą ręką wyciągnął sztylet. Delikatnie
pogładził zabandażowaną dłonią twarz okaleczonego, ustawił ją odpowiednio, po czym
mocno wbił ostrze tuż za uchem. To samo zrobił z drugim mężczyzną, który na
szczęście był nieprzytomny.
— Ściągnijcie ich z drogi — powiedział. — Ruszamy dalej. „Heimnarowie” — dodał
pod adresem Shefa. — Zastanawiam się, kto ich tego nauczył.
Shef nie odpowiedział. Daleko przed sobą, w ostatnich promieniach zachodzącego
słońca, które padały niemal poziomo przez szparę w chmurze, dostrzegł żółte kamienne
4
ściany, stadko domów na łagodnym zboczu przed nimi, dym wznoszący się z tysiąca
kominów. Widział to już kiedyś. Znowu nadeszła fala przypomnienia.
— Eoforwich — powiedział.
— Yovrvik — powtórzył stojący w pobliżu wiking, z trudem wypowiadając obce
zgłoski.
— Do diabła z tym — odezwał się Brand. — Po prostu York.
Po zmroku grupka ludzi na miejskich murach spoglądała w dół na nieprzebrane
mrowie ognisk armii wikingów. Patrzący stali na szczycie południowo-wschodniej wieży
starej fortecy, zbudowanej na planie kwadratu. Tę imponującą budowlę wznieśli jeszcze
Rzymianie, by trzymać w ryzach mieszkańców północy. Niegdyś stacjonował tu Szósty
Legion. Za plecami patrzących znajdowało się trzysta dwadzieścia akrów bronionego
terytorium, gdzie piętrzyła się katedra Świętego Piotra, niegdyś najsłynniejsze na północy
siedlisko wiedzy i źródło nauki. W obrębie murów mieściła się również siedziba króla,
domy szlachetnie urodzonych oraz ciasno skupione chaty, w których mieszkali ich tanowie,
kompani i najemnicy. A także kuźnie, zbrojownie, warsztaty płatnerzy, garbarnie —
słowem wszystko, co stanowi o potędze. Na zewnątrz zaś rozciągało się miasto z jego
składami i portami na brzegach rzeki Ouse. Samo miasto jednak nie było aż tak ważne.
Najważniejsze kryło się za murami: tymi otaczającymi starą fortecę legionistów, a także
tymi, które broniły twierdzy po drugiej stronie rzeki, z kościołem Marii Panny pośrodku.
Niegdyś znajdowała się tam rzymska kolonia; fortyfikacje zbudowali weterani, którzy się tam
osiedlili, zgodnie ze swym zwyczajem odgradzając się od ewentualnych zamieszek czy
oporu krajowców.
Król Ella ponuro spoglądał na niezliczone ognie. Przy jego boku tkwiła krzepka postać
Cuthreda, kapitana straży. W pobliżu stał arcybiskup Yorku, Wulfhere, odziany w biel i
purpurę. Flankował go archidiakon Erkenbert w czarnej sutannie.
— Nic nie opóźniło ich przybycia — powiedział Ella. — Myślałem, że może zatrzymają
ich bagna Humberu, ale udało im się prześliznąć. Liczyłem na to, że skończy im się
żywność, ale widać dali sobie radę.
Mógł też dodać, że wiązał pewne nadzieje z desperackim atakiem króla Edmunda, o
którym krążyło tyle opowieści. Jednak na samo wspomnienie poczuł zimno w sercu.
Wszystkie te opowieści kończyły się opisem męczarni, w jakich król rozstał się z
życiem. A Ella wiedział — wiedział to od chwili, gdy doszły go słuchy o przybyciu
Ragnarssonów — że dla niego szykują to samo, jeżeli nie coś gorszego. Osiem tysięcy ludzi
siedzących przy ogniskach czyhało na jego życie. Gdyby uciekł, ruszyliby za nim. Gdyby
się ukrył, wyznaczyliby cenę za jego głowę. Wulfhere, a nawet Cuthred, mogli liczyć na to,
że przetrwają porażkę. Ella wiedział, że musi pokonać armię albo zginie.
— Stracili wielu wojowników! — odezwał się diakon Erkenbert. — Nawet wieśniacy
ruszyli, by opóźniać ich marsz, napadać na tylne straże i odcinać dostawy żywności. Do tej
pory musiały zginąć setki, może tysiące wikingów. Wszyscy nasi ludzie szykują się do
obrony.
— To prawda — zgodził się Cuthred. — Wiesz jednak, z czyjego powodu to robią.
Cała grupka odwróciła się, by spojrzeć na dziwaczny przedmiot stojący kilka jardów
dalej. Wyglądał jak płaska skrzynia, do której doczepiono żerdzie, tak by mogła służyć
jako nosze. Pomiędzy jedną parą żerdzi tkwiła oś z kołami, aby na płaskim gruncie
można ją było pchać niczym taczki. W skrzyni tkwił kadłub człowieka. Teraz, gdy
skrzynia była przechylona, człowiek ów stał niemal pionowo i podobnie jak reszta mógł
spoglądać ponad blankami. Utrzymywał go w tej pozycji szeroki pas, biegnący wokół
piersi i pod pachami. Krocze okaleczonego spoczywało na wyściełanej podpórce. Całe
ciało opierało się na obandażowanych kikutach nóg.
— Teraz jestem ostrzeżeniem — zagrzmiał Wulfgar, zdumiewająco donośnym
głosem jak na tak strasznie pomniejszonego człowieka. — Pewnego dnia posłużę jako
zemsta. Za to i za wszystko, co zrobili mi ci poganie.
Nikt się nie odezwał. Wszyscy wiedzieli, jaki skutek miało pojawienie się okaleczonego
tana z East Anglii. W swoim niemal triumfalnym przejeździe z rodzinnych stron, wyprze-
dzając armię, zatrzymywał się w każdej wiosce, by opowiadać wieśniakom, jaki los czeka
ich i ich kobiety.
5
— Czy te wszystkie przygotowania miały w ogóle jakiś sens? — zapytał gorzko król
Ella.Cuthred zmarszczył czoło w zamyśleniu.
— Nie opóźniły ich marszu. Nie przetrzebiły szeregów. Sprawiły, że musieli trzymać
się razem. Może nawet pomogły im się zjednoczyć. Wciąż jest ich koło ośmiu
tysięcy.
— Możemy wystawić o połowę więcej — odezwał się archidiakon Erkenbert. — Tu
nie East Anglia, W samym Eoforwich żyje koło dwóch tysięcy ludzi zdolnych do
walki. W dodatku jesteśmy zbrojni mocą Pana Zastępów.
— Nie sądzę, aby to wystarczyło — odparł Cuthred powoli. — Nawet pomijając
Pana Zastępów, trzy do dwóch to dobre proporcje. Jednak w otwartym polu zawsze
walczy się jeden na jednego. My też mamy doskonałych wojowników, ale nie aż tak
wielu, jak oni. Jeżeli stawimy się
— A więc nie wyjdziemy z fortecy?
— Zostaniemy tutaj. Jeżeli będą chcieli się do nas dostać, niech spróbują wspiąć
się na mury.
— Oni zniszczą naszą własność — krzyknął Erkenbert. — Wybiją stada,
uprowadzą młodzież, wytną sady. Spalą zboże. Ale to nie wszystko. Dzierżawa z
gruntów kościelnych jest wyznaczona na Świętego Michała. Nikt jeszcze nie zapłacił.
Wieśniacy nadal mają pieniądze schowane w sakiewkach, albo ukryte w ziemi. Jeśli
zobaczą, że ich ziemie są plądrowane, a szlachta kryje się za murami, czy będą chcieli
zapłacić?
Teatralnym gestem wzniósł ręce do nieba.
— Nastąpi katastrofa! Wszystkie kościoły w całej Northumbrii popadną w ruinę, a
słudzy Boży umrą z głodu.
— Nie umrą, jeżeli stracą tylko roczną dzierżawę — powiedział Cuthred. — Ile wam
zostało z zeszłego roku?
— Jest jeszcze jedno wyjście — odezwał się Ella. — Proponowałem to już
wcześniej. Moglibyśmy zawrzeć pokój. Zaproponować im daninę, można by ją
nazwać wergildem za zmarłego ojca. To musiałby być wielki skarb, żeby ich skusił. Ale w
Northumbrii jest dziesięć domów na każdego wikinga w armii. Dziesięć gospodarstw
powinno spłacić jednego karla. Dziesięć rodzin tanów może spłacić jednego szlachetnie
urodzonego. Część z nich może się sprzeciwiać, ale jeżeli ogłosimy rzecz publicznie,
przekonają ich właśni towarzysze. Poprosimy o rok pokoju. A przez ten rok — bo oni na
pewno pojawią się znowu — wyszkolimy wszystkich zdolnych do walki tak, że będą mogli
stawić czoło Ivarowi Ragnarssonowi, albo i samemu diabłu. Wtedy, przy proporcjach trzy
do dwóch, uda nam się ich pokonać, co, Cuthred? A jeśli będzie trzeba, to i jeden na
jednego damy sobie radę.
Krępy kapitan aż prychnął z rozbawienia.
— Odważne słowa, panie, i dobry plan. Chętnie bym się do niego zastosował.
Problem w tym… — Cuthred rozwiązał rzemienie sakiewki u pasa i wysypał jej zawartość
na otwartą dłoń. — Spójrzcie na to. Kilka porządnych srebrnych pensów ze sprzedaży
konia na południu. Reszta
to podróbki z mennicy naszego arcybiskupa. W większości ołów, jeżeli nie miedź. Nie
wiem, co się stało z całym srebrem, kiedyś mieliśmy go w bród. Od jakichś dwudziestu lat
jest go coraz mniej. My używamy pieniędzy arcybiskupa, ale już południowcy ich nie
przyjmują; jeżeli chce się prowadzić z nimi handel, trzeba mieć coś na wymianę.
Możecie być pewni, że armii też nie skuszą. Co chcecie im dać w zamian, ziarno i miód?
— A jednak przypłynęli do nas — odparł Ella. — Musimy mieć coś, na co mają ochotę.
Kościół posiada zasoby złota i srebra…
— Zamierzasz poświęcić skarby Kościoła, żeby spłacić wikingów? — krzyknął
Erkenbert. — Zamiast wyjść za mury i walczyć z nimi, co jest twoim chrześcijańskim
obowiązkiem? To, o czym mówisz, to świętokradztwo, odstępstwo od wiary! Jeżeli
chłop ukradnie srebrny talerz
z najpośledniejszej kaplicy, obdziera się go żywcem ze skóry i przybijają do drzwi
kościoła. To, co ty proponujesz, jest tysiąc razy gorsze.
— Narażasz swą nieśmiertelną duszę — zawołał arcybiskup.
— Nie po to zrobiliśmy cię królem — zasyczał jak żmija Erkenbert.
6
Głos Wulfgara zagłuszył ich obu.
— Wszyscy zapominacie, z kim mamy do czynienia. To nie są ludzie, to pomiot
diabelski. Nie możemy się z nimi targować. Nie wolno pozwolić, by obozowali tu
całymi miesiącami. Trzeba ich zniszczyć… — Na bladych wargach mężczyzny pojawiła
się piana. Tan uniósł na
moment kikut ramienia, jak gdyby chciał ją otrzeć, zaraz jednak opuścił go z powrotem.
— Panie królu, poganie nie są ludźmi. Nie mają duszy.
Sześć miesięcy temu — pomyślał Ella — poprowadziłbym zastępy Northumbryjczyków
do bitwy. Tego właśnie oczekują. Jeżeli rozkażę cokolwiek innego, nazwą mnie tchórzem.
Nikt nie słucha tchórza. Erkenbert wyraził się zupełnie jasno: jeżeli nie będę walczył,
przywrócą władzę temu prostakowi Osbertowi. Pewnie nadal ukrywa się gdzieś na północy.
Ten pomaszerowałby do boju z wdziękiem idioty.
Jednak Edmund udowodnił, co się dzieje, kiedy walczy się z wikingami na otwartym
terenie, nawet jeżeli uda się ich zaskoczyć. Jeżeli ruszymy do walki w starym stylu,
przegramy, wiem że przegramy, a ja umrę. Muszę zrobić coś innego. Coś, na co Erkenbert
się zgodzi. A na jawne zapłacenie daniny nie zgodzi się na pewno.
Ella zdecydował się nagle. Przemówił z całą mocą i powagą swojego urzędu:
— Przygotujemy się do oblężenia i spróbujemy ich zmęczyć. Cuthred, sprawdź
obronę i zapasy żywności, odeślij wszystkich bezużytecznych ludzi. Panie arcybiskupie,
powiedziano mi, że w katedralnej bibliotece są uczone księgi starożytnych Rzymian,
którzy pisali wiele na tematy
wojenne, zwłaszcza o oblężeniach. Powinny one dopomóc w pokonaniu wikingów.
Król odwrócił się i zszedł z murów. Za nim postępował Cuthred i gromadka
pośledniejszej szlachty. Dwaj krzepcy niewolnicy znieśli Wulfgara po kamiennych
schodach.
— Tan z East Anglii ma rację — szepnął Erkenbert do arcybiskupa. — Musimy
pozbyć się tych ludzi zanim zniszczą nasze dzierżawy i zbałamucą niewolników. A także
szlachtę. Znam kilku takich, którzy łatwo daliby się przekonać, że mogą się obejść
bez nas.
— Odszukaj księgę Wegecjusza zatytułowaną „De ReMilitari” — odparł Wulfhere. —
Nie wiedziałem, że nasz pan jest taki uczony.
— Siedzi tam już cztery dni — zauważył Brand. On, Thorvin, Hund i Ingulf,
mistrz Hunda, stali zbici w gromadkę kilka jardów od migoczącego paleniska kuźni.
Wikingowie znaleźli ją, pełną węgla drzewnego, w wiosce Osbaldwich, kilka mil od
Yorku. Shef natychmiast ją zajął, żądając ludzi, żelaza i paliwa. Czwórka przyjaciół
przyglądała mu się teraz przez otwarte szeroko drzwi warsztatu.
— Cztery dni — powtórzył Brand. — Prawie nic nie jadł. Nie spałby też, gdyby
ludzie nie oświadczyli, że oni, w przeciwieństwie do niego, potrzebują trochę snu i nie
zmusili go, by w nocy przestawał walić młotem przynajmniej na kilka godzin.
— Nie wygląda na to, żeby poniósł jakąś szkodę — stwierdził Hund.
Rzeczywiście, jego przyjaciel, którego nadal w myślach nazywał chłopcem, zmienił się
całkowicie w trakcie ostatniego lata. Postury był niezbyt masywnej, sądząc według
standardów armii, pełnej olbrzymów. Wydawało się jednak, że nie ma zbędnego ciała. Shef,
nie bacząc na październikową niepogodę, rozebrał się do pasa. Gdy kręcił się dookoła
paleniska, pracując nad jakimś drobnym przedmiotem, podnosząc szczypcami rozpalony do
czerwoności metal, pokrzykując na swego pomocnika — Anglika w żelaznej obroży
— żeby mocniej dął w miechy, mięśnie pod jego skórą rysowały się tak wyraźnie, jak gdyby
nie pokrywała ich najcieńsza nawet warstwa tłuszczu. Gwałtowne szarpnięcie, syk metalu i
kolejny element wyłania się z ognia. Przy każdym ruchu poszczególne mięśnie nasuwały się
gładko na siebie. W czerwonym blasku kuźni Shef przypominał spiżowe posągi z dawnych
czasów.
Brakowało mu jednak ich urody. Nawet w przytłumionym świetle prawy oczodół
wyglądał jak gnijąca czeluść. Na grzbiecie chłopaka wyraźnie odcinały się ślady
chłosty, pamiątka z niewolniczych czasów. Niewielu ludzi w armii równie beztrosko
ukazywałoby oznakę podobnej hańby.
7
— Może nie ucierpiał na ciele — odparł Thorvin. — Ale co do umysłu, to nie
byłbym tego taki pewien.
Pamiętasz słowa ballady o Volundzie:
Siedział, nie sypiając, wciąż uderzał młotem, Cierpiał nienawistną pracę dla
Nidhada…
— Nie wiem, jaką przemyślną rzecz twój przyjaciel wykuł w swoim umyśle. Ani dla
kogo ją wykonuje. Mam nadzieję, że powiedzie mu się lepiej niż Vólundowi, że łatwiej
zdobędzie to, czego pożąda jego serce.
— A co właściwie on tam robił przez te cztery dni? — zapytał Ingulf.
— Na przykład to. — Thorvin podsunął przyjaciołom hełm do zbadania.
Nie przypominał on żadnego hełmu, które dotychczas widzieli. Był zbyt duży,
bombiasty jak głowa olbrzymiego owada. Osadzono na nim obręcz, opiłowaną z przodu
ostro niczym czubek sztyletu. Z przodu biegł ochraniacz na nos, kończąc się pałąkami, które
łączyły się z osłonami policzków. Szeroka koszulka z solidnego metalu opadała na kark.
Jeszcze bardziej zdumiało ich wnętrze hełmu. Przymocowano doń paskami skórzaną
wyściółkę. Po założeniu wyściółka ściśle otulała głowę, chroniąc ją przed dotykiem metalu.
Szeroki pasek z klamrą służył do zapinania pod brodą.
— Nigdy nie widziałem czegoś takiego — odezwał się Brand. — Uderzenie w metal
nie uszkodzi czaszki, chociaż i tak wolałbym unikać ciosów.
Gdy rozmawiali, huk w kuźni ustał nagle i ujrzeli Shefa, jak pilnie składa w całość
maleńkie elementy. Wkrótce podszedł do nich, uśmiechnięty i spocony.
Brand podniósł głos.
— Moim zdaniem, niewczesna pobudko wojowników, hełm niepotrzebny jest temu,
kto unika ciosów. A cóż to w imię Thora trzymasz w ręce?
Shef uśmiechnął się szeroko i zaprezentował świeżo wykutą broń. Trzymał ją poziomo,
wspaniale wyważoną, w miejscu, gdzie drewno łączyło się z metalem.
— Co to ma być — zapytał Thorvin. — Dzido-topór? Siekiera na drągu?
— Bastard topora bojowego i lemiesza? — podpowiedział Brand. — Nie rozumiem,
jaki z tego użytek.
Shef ujął wciąż zabandażowaną dłoń Branda i delikatnie podwinął rękaw. Przytknął
własną rękę do ramienia przyjaciela.
— Jakim jestem szermierzem? — zapytał.
— Kiepskim. Brak treningu. Trochę talentu.
— Gdybym zaczął trenować, czy mógłbym kiedykolwiek dorównać komuś takiemu
jak ty? Nigdy. Spójrz na swoje ramię. Jest dwa razy grubsze od mojego? A może tylko
o połowę grubsze? A przecież nie jestem słaby. Po prostu mam inną budowę. Ty
nadajesz się idealnie do machania mieczem, czy nawet toporem. Potrafisz zawinąć
bronią niczym mały chłopiec patykiem do łamania ostów. Ja tego nie potrafię. A
pewnego dnia będę musiał stawić czoło takiemu mistrzowi, jak ty. Może
Muirtachowi. A może jeszcze gorzej.
Cała piątka w milczeniu skinęła głowami.
— Muszę więc wyrównać szansę. Tym zaś, zobaczcie… — Shef począł z wolna
obracać bronią. — Mogę pchnąć. Mogę ciąć od lewej i od prawej, nie musząc
przekręcać rąk na rękojeści. Mogę zmienić uchwyt i uderzyć rękojeścią. Mogę zablokować
uderzenie z dowolnego kierunku. Mogę używać obu rąk. Nie potrzebuję tarczy. A co
najważniejsze, taki oręż, nawet w moich rękach, może zadać cios dorównujący
ciosowi Branda, który niewielu potrafi sparować.
— Ale masz odsłonięte ręce — powiedział Brand. Shef skinął w stronę kuźni.
Angielski pomocnik wybiegł z niej pośpiesznie. Niósł dwa metalowe przedmioty. Shef
wziął je i przekazał przyjaciołom.
Były to rękawice: wyściełane skórą, z długimi metalowymi ochraniaczami sięgającymi
do pół łokcia. Najbardziej jednak zadziwiającą rzeczą był sposób, w jaki poruszał się metal.
Na każdym palcu znajdowało się pięć kawałków blachy, z których każdy łączył się z
sąsiednimi małymi nitami. Większe kawałki chroniły kłykcie i wierzch dłoni; one też się
poruszały. Shef założył rękawice i zademonstrował ich działanie, otwierając i zamykając
ręce wokół drzewca broni.
8
— Wyglądają jak łuski smoka Fafnira — odezwał się Thorvin.
— Fafnir został zabity ciosem w brzuch, od spodu. Mam nadzieję, że mnie trudniej
będzie ukatrupić. — Shef odwrócił się. — Muszę załatwić jeszcze jedną sprawę. Nie
zdołałbym zrobić wszystkiego na czas bez pomocy Halfiego. Świetnie szyje skórę, chociaż
za wolno pracuje przy miechach.
Gestem kazał Anglikowi uklęknąć, po czym zaczął przepiłowywać żelazną obrożę na
jego szyi.
— Powiecie pewnie, że nie ma sensu go uwalniać, skoro i tak ktoś zaraz go
schwyta. Ale nocą wyprowadzę go poza ogniska wartowników armii, a jego pan jest
uwięziony w Yorku. Jeżeli będzie miał trochę szczęścia i oleju w głowie, ucieknie stąd,
tak daleko, by nikt już go nigdy nie złapał.
Anglik podniósł wzrok, gdy Shef jął delikatnie ściągać żelazo z jego karku.
— Jesteście poganami — powiedział niewolnik, nie rozumiejąc. — Księża mówią, że
nie znacie litości. Ucięliście tanowi ręce i nogi, sam go widziałem! Jak to możliwe, że
uwalniacie człowieka, którego sprzedali w niewolę kapłani Chrystusa?
Shef postawił go na nogi. Odpowiedział po angielsku, nie po norwesku, którym to
językiem posługiwał się do tej pory.
— Ludzie, którzy okaleczyli tana, nie powinni byli tego robić. Nie mówię jednak o
chrześcijanach i poganach, lecz o tym, że źli ludzie są wszędzie. Mogę dać ci tylko jedną
radę. Jeżeli nie wiesz, komu ufać, spróbuj zwrócić się do tych, którzy noszą taki znak. —
Machnął ręką w stronę przyjaciół, którzy w milczeniu ukazali srebrne amulety: Brand i
Thorvin młot, zaś dwaj medycy, Hund i Ingulf, jabłka Ithun.
— Są różne symbole. Łódź dla Njörda, młot dla Thora, fallus dla Freyra. Nie twierdzę,
że ci pomogą. Ale będą cię traktować jak człowieka, a nie jak bydlę.
— Ty nie nosisz żadnego znaku — zauważył Halfi.
— Nie wiem, jaki powinienem.
Dookoła zwykły zgiełk obozu przeradzał się właśnie we wrzawę, towarzyszącą
rozchodzącym się wieściom; rozmawiano podniesionymi głosami, wojownicy krzyczeli do
siebie. Ludzie w kuźni unieśli głowy, gdy pojawił się jeden z podkomendnych Branda. Jego
usta w gęstwinie splątanej brody rozciągnięte były w szerokim uśmiechu.
— Ruszamy! — wykrzyknął. — Jarlowie i Ragnarssonowie przestali wreszcie kręcić
się w kółko, rozmyślać i drapać po tyłkach. Jutro bierzemy się za mury! Strzeżcie się,
kobiety i dziewczyny Yorku!
Shef rzucił mu ponure spojrzenie. Nie rozbawiły go te słowa.
— Moja dziewczyna nazywała się Godiva — powiedział. — To znaczy „Dar od
Boga”. — Założył rękawice i zamachnął się halabardą. — Nazwę ją „Pomsta thralla”,
Zemsta Niewolnika. Pewnego dnia zemszczę się za Godivę. I za inne dziewczęta.
Rozdział drugi
W szarym świetle poranka wikingowie jęli przemykać wąskimi uliczkami wśród ruder
zewnętrznej części Yorku. Wszystkie trzy główne mosty na rzece Ouse znajdowały się za
murami starej kolonii na południowym brzegu, ale to nie sprawiło trudności
doświadczonym szkutnikom zapełniającym szeregi armii, której główną bronią były
przecież topory. Wojownicy rozebrali kilka domów oraz oddalony kościół i z co większych
desek zbudowali w pobliżu własnego obozowiska szeroki most przez Ouse. Przedostali się
na drugą stronę i poczęli wspinać się, niczym przypływ, ku żółtym ścianom w sercu
miasta. Nie było żadnego pośpiechu, wykrzykiwania rozkazów; osiem tysięcy ludzi, nie
licząc kilku oddziałów pozostawionych dla obrony obozu, zbliżało się w stronę oczy-
wistego celu.
Podczas marszu od gromady odrywały się niewielkie grupki ludzi, by kopniakami
otwierać drzwi lub rąbać okiennice. Shef sztywno, niezgrabnie odwrócił głowę, nie-
przywykłą jeszcze do ciężkiego hełmu i spojrzał pytająco w stronę Branda, który
9
spokojnie szedł u jego boku, co chwila rozprostowując dłoń, świeżo odwiniętą z
bandaży.
— Głupcy są wszędzie — stwierdził Brand. — Uciekinierzy mówili, że król wiele dni
temu kazał opuścić miasto; część ludzi schroniła się w fortecy, inni powędrowali gdzieś na
wzgórza. Zawsze jednak znajdzie się ktoś, kto uważa, że wie lepiej, i że nic się nie stanie.
Nagle z przodu, jak gdyby na potwierdzenie tych słów, wybuchło jakieś zamieszanie.
Rozległy się okrzyki mężczyzn, wrzask kobiety, odgłos uderzenia. Zza strzaskanych drzwi
wyłoniło się czterech wojowników, uśmiechniętych od ucha do ucha. W ich uścisku wiła
się i szamotała obdarta, niechlujna młoda kobieta. Wikingowie podchodzący pod górę
zatrzymywali się, by pożartować.
— Nie przemęczaj się zbytnio, Tosti! Zabraknie ci siły na później.
Jeden z mężczyzn zarzucił dziewczynie sukienkę na głowę niczym worek,
unieruchamiając ramiona i tłumiąc wrzaski. Dwóch innych chwyciło jej gołe nogi i rozwarło
je brutalnie. Nastrój w przechodzącym obok tłumie zmienił się nagle. Ludzie zaczynali
zatrzymywać się, żeby popatrzeć.
— Zostawisz coś dla innych, Skakul?
Shef mocno zacisnął urękawiczone dłonie na rękojeści Zemsty Niewolnika i również
skierował się w stronę kotłującej się i postękującej grupy. Olbrzymia dłoń Branda
zamknęła się delikatnie wokół jego ramienia.
— Zostaw to, chłopcze. Jeżeli wywiąże się walka, dziewczyna na pewno zginie. W
takich przypadkach najpierw zawsze ginie najsłabszy. Zostaw ich w spokoju, a może
pod koniec puszczą ją wolno. Idą do bitwy, więc muszą się pośpieszyć.
Shef niechętnie odwrócił wzrok i poszedł dalej, starając się nie słyszeć dźwięków
dobiegających z tyłu — a także, w miarę dalszego marszu, również z innych stron. Miasto,
jak stwierdził, przypominało pole jesiennego zboża. Z pozoru puste, ale gdy kosiarze
posuwają się coraz dalej, coraz bardziej zawężając pas nie zżętej pszenicy, nagle
ujawniają się jego mieszkańcy, niespokojni, przerażeni, uciekający w popłochu na oślep,
byle dalej od ludzkich głosów i ostrzy kos. Powinni odejść, kiedy im kazano, pomyślał.
Król powinien się upewnić, czy wszyscy zastosowali się do jego rozkazu. Dlaczego ludzie
nie mogą zachowywać się rozsądnie?
Budynki skończyły się. Przed wikingami ciągnęła się otwarta przestrzeń, szeroka gdzieś
na osiemdziesiąt jardów, pełna błota i gruzów, dochodząc ostatecznie do żółtych
kamiennych murów, wzniesionych przez Rzymian. Brand i jego towarzysze wyłonili się z
uliczki, spoglądając na blanki, gdzie poruszały się jakieś postacie, nawołując szyderczo.
W powietrzu rozległ się świst i strzała wbiła się w pokrytą gliną, splecioną z gałęzi ścianę
pobliskiego domu. Kolejny świst i jeden z wikingów zaklął gniewnie, patrząc na drzewce
wystające z uda. Brand wyciągnął rękę i wyrwał strzałę, zerknął na nią po czym odrzucił
w tył, przez ramię.
— Jesteś ranny, Arnthorze?
— Lekko draśnięty. Gdyby szła kilka cali wyżej, po prostu odbiłaby się od kurtki.
— Nie mają dostatecznego pędu — stwierdził Brand. — Lepiej jednak nie
patrzcie w tamtą stronę. Możecie dostać w oko.
Shef ruszył naprzód, usiłując na równi z innymi ignorować świsty i odgłosy uderzeń.
— Robiłeś już kiedyś coś takiego? — zapytał. Brand zatrzymał się, zwołał swoją
drużynę, po czym odwrócił się w stronę ściany i przysiadł na piętach.
— Raczej nie. Nie na tę skalę. Ale dzisiaj musimy po prostu wykonać to, co nam
kazano. Ragnarssonowie mówią, że mają plan i zdobędą miasto, jeżeli wszyscy będą w
pogotowiu, żeby w razie czego się przyłączyć. Musimy więc patrzeć i czekać. Do licha,
jeżeli ktokolwiek wie,
w jaki sposób zabrać się do rzeczy, to właśnie Ragnarssonowie. Czy wiesz, że ich ojciec,
Ragnar, usiłował kiedyś zdobyć miasto Franków? Nazywało się Paryż. Och, to musiało
być ze dwadzieścia lat temu. Ragnarssonowie od tej pory wiele myśleli o murach i
miastach. Oczywiście, trudno porównać osady w Kilkenny czy Meath z tym tutaj. Z chęcią
popatrzę, jak się zabiorą do dzieła.
Shef wsparł się na halabardzie i rozejrzał dookoła. Z przodu wznosił się mur
zwieńczony blankami. Po jego szczycie przechadzali się ludzie, nie marnując już pocisków.
Przyglądali się masie wikingów, zgromadzonych na skraju otwartej przestrzeni,
najwyraźniej gotowi strzelać natychmiast, gdy rozpocznie się jakiś ruch. Shef, zaskoczony,
10
pomyślał, jak niewielką przewagę może dać łucznikom nawet wysoki kamienny mur.
Ludzie na blankach, trzydzieści jardów nad ziemią, byli bezpieczni, nietykalni. Mimo to ich
łucznicy niewiele mogli zdziałać. W odległości pięćdziesięciu jardów było niebezpiecznie,
przy dziesięciu człowiek miał nikłe szansę przeżycia.. W odległości osiemdziesięciu jardów
można było stać na otwartej przestrzeni i bez pośpiechu robić przygotowania.
Chłopak dokładniej przyjrzał się murom. Po lewej, jakieś dwieście jardów dalej, kończyły
się one okrągłą, wysuniętą w przód wieżą, skąd obrońcy mogli strzelać wzdłuż linii
blanków, przynajmniej na taką odległość, na jaką mogły nieść łuki. Za wieżą teren opadał w
stronę brązowej, mulistej Ouse. Na drugim brzegu znajdowała się drewniana palisada chroniąca
nadrzeczną część kolonii — Marystown, jak nazywali ją miejscowi. Tam również tkwiła
grupka mężczyzn, przyglądając się niespokojnie przygotowaniom pogan, znajdujących się tak
blisko, a jednak będących poza ich zasięgiem.
Wikingowie czekali, ustawiwszy się w szyku, rozciągniętym na pięćset jardów, po
sześciu-ośmiu ludzi w każdym rzędzie. Większość wojowników schroniła się w
wylotach uliczek i alejek, para z ich oddechów unosiła się w powietrzu. W masie
matowego metalu, zgrzebnej wełny i kiepsko wyprawionej skóry z rzadka jedynie
połyskiwały jaskrawe farby na tarczach. Wojownicy stali spokojni, opanowani, niczym
parobcy czekający na gospodarza.
Z centrum oczekujących szeregów, jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt jardów na
prawo od Shefa rozległ się dźwięk rogów. Chłopak nagle zdał sobie sprawę, że powinien
raczej przyjrzeć się bramie tkwiącej pośrodku murów. Wybiegała z niej szeroka ulica, teraz
już niezbyt imponująca pośród zwałów mułu i stert gałęzi, które pozostały na miejscu
domów, ale najwyraźniej pełniąca niegdyś funkcję głównej drogi na wschód. Sama brama
była nowa; nie stanowiła dzieła Rzymian, jednak wyglądała wystarczająco potężnie i
masywnie. Tworzące ją bale pochodziły z pni najstarszych dębów, wznosiła się równie
wysoko jak wieże po obu jej stronach. Zawiasy wykonano z najtwardszego żelaza, jakie
mogli wykuć angielscy kowale.
Była jednak słabsza niż kamienie. Naprzeciwko niej ruszało teraz czterech
Ragnarssonów. Shef odszukał wzrokiem najwyższego z nich, który wyglądał niemal
wątle u boku swych potężnych braci. Ivar Sopel Lodu. Przyodział się na tę okazję w
migotliwy, szkarłatny płaszcz. Zielone jak trawa spodnie wystawały spod długiej
kolczugi; hełm i tarczę miał pomalowane na srebrno. Ragnarsson zatrzymał się i machnął
ręką, każąc zagrać sygnał. Znowu zabrzmiały rogi; Anglicy na blankach odpowiedzieli
deszczem strzał, świszczących w powietrzu, wbijających się w tarcze, odbijających się od
kolczug.
Tym razem Wężowe Oko dał znak i setki ludzi truchtem ruszyły naprzód. Byli to
specjalnie dobrani poplecznicy Ragnarssonów. Pierwszy szereg niósł tarcze, nie te okrągłe,
używane do walki wręcz, ale wielkie prostokąty, mogące zakryć ciało od kostek aż po
szyję. Przebiegli pod gradem strzał i zatrzymali się, tworząc wielką literę V wycelowaną w
bramę. W drugim i trzecim stali łucznicy. Ci też ruszyli naprzód, przykucnęli za tarczami
i jęli strzelać w górę. Teraz po obu stronach zaczęły padać trupy, z przestrzelonym
gardłem lub mózgiem. Shef widział, jak wojownicy siadają, mocując się ze strzałami mocno
wbitymi w zbroje i skórę. Gromadki rannych wycofywały się na tyły.
Jednak zadaniem pierwszych atakujących było tylko oczyszczenie blanków.
Z gardzieli jednej z uliczek powoli wytoczyła się duma Ragnarssonów. Shefowi, który
przyglądał się, jak wyłania się spomiędzy szeregów ludzi, przypominała monstrualnego
odyńca. Nogi mężczyzn, popychających konstrukcję, były niewidoczne. Długą na
dwadzieścia stóp machinę z boków i od góry chroniły ciężkie, zachodzące na siebie
tarcze.
Wewnątrz znajdował się wykonany z pnia dębu taran, który zwieszał się z drewnianego
szkieletu na żelaznych łańcuchach. Pięćdziesięciu najsilniejszych mężczyzn pchało platformę
umieszczoną na ośmiu kołach, dwukrotnie większych niż koła zwykłych wozów. Z przodu
wystawał żelazny czub tarana. Gdy machina dostojnie sunęła pośród szeregów, wojownicy
zaczynali wiwatować i razem z nią ruszać przed siebie, nie zważając na angielskie strzały.
Ragnarssonowie kroczyli obok taranu, gestami każąc swoim ludziom trzymać się z tyłu i
sformować coś w rodzaju kolumny. Shef posępnie spoglądał na furkoczący, kraciasty pled
koloru szafranu. To był Muirtach. Nie wyciągnął jeszcze miecza z pochwy, podobnie jak
inni wymachiwał rękami, klnąc.
11
— Tak właśnie wygląda plan — odezwał się Brand; nie zadał sobie nawet trudu, by
wstać. — Taran rozwali bramę i wejdziemy do środka.
— Uda się?
— Gdyby można to było przewidzieć, nie musielibyśmy walczyć.
Taran znajdował się już o dwadzieścia metrów od bramy; zrównał się z najbardziej
wysuniętymi do przodu łucznikami. Machina ruszyła teraz szybciej; pchający ją mężczyźni
musieli ujrzeć cel przez szczelinę znajdującą się z przodu. Na blankach nagle pojawili się
ludzie. Łucznicy wikingów powitali ich gradem strzał. Obrońcy także naciągnęli tuki i z
murów posypały się w stronę taranu płonące pociski, z łoskotem uderzając w twarde
drewno.
— Nie zapalą — stwierdził Brand. — Gdzie indziej, może, ale w Anglii? Po żniwach?
Musiałbyś suszyć to drewno przez cały dzień, zanim wreszcie zajęłoby się ogniem.
Płomienie zasyczały i przygasły. Taran był już przy samej bramie, wciąż
przyśpieszając, nim w końcu zatrzymał się z hukiem. Nastąpiła chwila przerwy; wojownicy
zostawili powrozy, na których ciągnęli machinę i podeszli do uchwytów przy taranie. Cała
konstrukcja drgnęła, gdy ciężki bal został odciągnięty w tył na żelaznych łańcuchach.
Potem pchnięcie w przód, napędzane siłą setki ramion i masą samego tarana. Brama
zatrzęsła się.
Shef zdał sobie nagle sprawę, że wszystkich poczyna ogarniać bitewna gorączka.
Nawet Brand stał już na nogach; wojownicy pchali się do przodu. Zorientował się, że
znajduje się dziesięć jardów bliżej muru niż poprzednio. Obrońcy nie odpowiadali, nie
naprzykrzali się już próbami podpalenia.
Uwaga obu walczących stron skupiła się na bramie. Potężna konstrukcja zadygotała,
gdy wikingowie ponownie rozbujali kłodę. Kolejne uderzenie, towarzyszący mu huk
głośniejszy niż echo tysiąca głosów, drżenie masywnych wrót. Co robili Anglicy? Jeżeli
nie udaremnią poczynań ludzi przy taranie, brama ich fortecy wkrótce rozsypie się w
drzazgi i armia przedrze się do środka.
Na wieżach poczęły ukazywać się głowy. Obrońcy nie kryli się, mimo deszczu
pocisków, którymi zasypywali ich wikingowie. Każdy mężczyzna — a wszyscy oni musieli
mieć niepospolitą siłę — taszczył spory kamień, który teraz dźwignął ponad głowę i cisnął
w dół, prosto na tarcze chroniące taran. Takiego celu nie sposób było chybić. Tarcze
łamały się z trzaskiem. Jednak mocujące je gwoździe trzymały mocno, a zresztą dach
pokrywający całą machinę zbudowano pod pewnym kątem. Kamienie spadały, staczały się
po pochyłości.
Działo się jednak coś jeszcze. Shef stał teraz blisko, tuż za linią łuczników
Ragnarssonów. Wojownicy za nim przeciskali się do przodu z naręczami odzyskanych
strzał. Cóż to było? Liny. Ludzie na wieżach przy bramie mieli liny, mnóstwo lin —
ciągnęli je ile sił, będąc wciąż poza zasięgiem strzał. W polu widzenia pojawił się na
moment jeden z Ragnarssonów — prawdopodobnie Ubbi — krzycząc coś do napierających
w przód wojowników. Kazał im rzucać oszczepy na blanki, celować w ludzi ciągnących
powrozy. Kilku wikingów złożyło się do rzutu, lecz niezbyt wielu. Takie ciskanie na ślepo
oznaczało bezsensowne pozbawianie się kosztownej broni, jaką był oszczep. Liny naprężyły
się.Ponad górną krawędzią bramy pojawił się dziwny przedmiot, olbrzymi walec
balansował tuż na skraju murów. Była to kolumna; kamienna kolumna jeszcze z czasów
rzymskich, opiłowana na obu końcach. Żadna konstrukcja nie mogłaby przetrzymać jej
upadku z trzydziestu stóp.
Shef przekazał Zemstę Niewolnika Brandowi i biegiem ruszył przed siebie, wrzeszcząc
coś nieartykułowanie. Wojownicy we wnętrzu odyńca nie widzieli nic z tego, co się działo
ponad ich głowami, ale inni już spostrzegli, co się święci. Problem w tym, że nikt nie
wiedział, co robić. Gdy Shef dopadł do tylnego końca machiny, stało tam już kilku ludzi,
przynaglając załogę, by rzucała uchwyty i ponownie chwytała za liny, aby wyprowadzić
cały mechanizm w bezpieczne miejsce. Inni wołali do Muirtacha i jego oddziałów
szturmowych, aby przyłożyli się od zewnątrz i pomogli pchać taran. Gdy to się stało,
angielscy łucznicy znów pojawili się na blankach i powietrze napełniło się świstem strzał,
tym razem nadchodzących z morderczej odległości.
Shef odepchnął jakiegoś człowieka, potem następnego, i tylnym wejściem wśliznął się
do wnętrza machiny. Natychmiast ogarnęła go smrodliwa fala potu i oddechów.
12
Pięćdziesięciu herosów stękało z wysiłku, niektórzy ciągnęli już liny, inni odsuwali się
pośpiesznie od masywnego tarana.
— Nie — krzyknął Shef na całe gardło. — Wracajcie do uchwytów.
Wojownicy obrócili w jego stronę nierozumiejące twarze, coraz to nowi ludzie poczynali
chwytać za liny.
— Nie trzeba wycofywać całej machiny, po prostu odciągnijcie taran do tyłu…
Ktoś złapał go za ramię, obrócił gwałtownie, wcisnął linę do ręki. Inni mijali ich w
pośpiechu.
— Ciągnij, ty przeklęty próżniaku, albo ci wytnę wątrobę — wrzasnął chłopakowi
Muirtach prosto w ucho.
Shef poczuł, jak cała konstrukcja drży; koło za nim zaczęło się obracać. Z całej siły
pociągnął za linę — wystarczy, jeśli odsuną całość o dwie, może o trzy stopy, przecież i tak
nie zdołają wycofać olbrzymiej machiny dalej…
Nagle ziemia się trzęsie, gwałtowny cios w plecy, głowa uderza o deski, rozlega się
potworny wrzask, wysoki jak głos kobiety, rozbrzmiewa wciąż na tę samą nutę, bez
końca…
Shef dźwignął się na nogi, rozejrzał wokół. Wikingowie okazali się zbyt wolni.
Kamienna kolumna, setką ramion przerzucona ostatecznie przez krawędź muru, spadła
prosto na żelazny czub tarana, wbijając go w ziemię, zrywając łańcuchy i wyrywając
sworznie. Strzaskała także przednią część drewnianej konstrukcji i upadła przygniatając w
biodrach jednego z członków załogi. To właśnie on — potężny, szpakowaty mężczyzna po
czterdziestce — tak krzyczał. Jego towarzysze wycofali się — przestraszeni i zawstydzeni
— ignorując trzy czy cztery leżące bez ruchu ciała, które uderzył rozpędzony łańcuch bądź
spadające deski. W każdym razie wszyscy, poza tym jednym człowiekiem, trwali w
milczeniu. Shef zdawał sobie sprawę, że gwar głosów wybuchnie już za chwilę, lecz teraz
jeszcze mógł nagiąć tych ludzi do swojej woli. Wiedział, co trzeba zrobić.
— Muirtach. Ucisz go.
Ciemna, okrutna twarz spojrzała nań, najwyraźniej nie rozpoznając, po czym mężczyzna
postąpił krok do przodu, wyciągając sztylet z cholewy.
— A wy, reszta, odciągnijcie taran do tyłu. Nie za daleko. Sześć stóp. Dosyć.
Teraz… — Shef stał przy deskach z przodu, badając uszkodzenia. — Dziesięciu na
zewnątrz; weźcie połamane deski, drzewca oszczepów, cokolwiek, i odtoczcie kolumnę
tuż pod bramę. Jest szeroka
tylko na kilka stóp, jeśli wesprzemy o nią przednie koła,
będziemy jeszcze mogli zrobić użytek z tarana.
— Teraz trzeba połączyć łańcuchy. Potrzebny mi jest młot, dwa młoty. Zacznijcie
ciągnąć taran do tyłu, powoli, żeby nie zsunął się z pętli…
Czas mijał szybko. Shef kątem oka dostrzegał wpatrujące się w niego twarze, gdzieś
przy tylnym wejściu mignął mu srebrny hełm, Muirtach wycierał klingę sztyletu. Nie
zwracał na to uwagi. W jego głowie łańcuchy i słupy, gwoździe i połamane deski jawiły się
jako świetliste linie, zmieniając położenie w miarę jak podejmował kolejne decyzje. Nie
miał żadnych wątpliwości, co robić.
Na zewnątrz rozległa się pełna podniecenia wrzawa; armia przypuściła niespodziewany
atak na nie broniony fragment murów, przystawiając do nich sklecone naprędce drabiny.
Obrońcy jednak szybko zorientowali się w sytuacji i napastnicy musieli się wycofać.
Wewnątrz odyńca słychać było postękiwania z wysiłku, pomruki.
— To kowal, jednooki kowal. Róbcie, co mówi.
Gotowe. Przechodząc do tyłu, Shef machnął ręką w stronę wojowników, aby
ponownie chwytali za liny, ujrzał, jak machina toczy się w przód, jak koła opierają się o
kolumnę, a wierzchołek tarana — żelazny czub odrąbano i porzucono — znów uderza o
bramę, dąb o dąb. Wojownicy podeszli do uchwytów, odciągnęli je do tyłu, po czym
pchnęli w przód. I jeszcze raz w przód. Śpiewali teraz pieśń wioślarzy. Ich ciała poddawały
się rytmowi, tak że mogli
uderzać bez namysłu i bez komendy. Shef przedostał się przez otwór i wyszedł na
zewnątrz.
Dookoła, tam gdzie rano była tylko pusta, błotnista równina, rozciągało się
pobojowisko. Na ziemi leżały ciała, wlekli się ranni — sami lub z pomocą towarzyszy,
13
wszędzie poniewierały się strzały, które skrzętnie zbierali zapobiegliwi łucznicy. Niespokojne
twarze obróciły się w stronę Shefa. Potem obejrzały się na bramę.
Wrota zaczynały już trzaskać. Z każdym uderzeniem przechodziło przez nie drżenie;
jeden ze słupów przechylił się lekko. Ludzie wewnątrz machiny przesuwali właśnie taran,
szykując się do tym lepszego ciosu. Za pięćdziesiąt, może sto oddechów, brama stanie
otworem. Wypadną z niej Northumbryjczycy, wymachując mieczami o złotych
rękojeściach, by stawić czoło mistrzom z Danii, Vik oraz irlandzkim odstępcom. To był
punkt zwrotny całej bitwy.
Shef zorientował się nagle, że spogląda prosto w twarz Ivara Ragnarssona, który stał
ledwie kilka stóp dalej, wpatrując się weń nienawistnym, podejrzliwym spojrzeniem
bladych oczu. Po chwili jednak Ivar skierował uwagę na coś zupełnie innego. On także
wiedział, że zbliża się rozstrzygająca chwila walki. Odwracając się, wiking zamachał
ramionami w umówionym geście. Spośród domów nad brzegiem Ouse wybiegła zgraja
ludzi. Nieśli długie drabiny, nie prowizoryczne, jak podczas ostatniego ataku, ale starannie
wykonane i ukrywane dotychczas. Nowi wojownicy dobrze wiedzieli, co robią. Skoro
doborowi szermierze atakowali bramę, Ivar posyłał swoje oddziały w stronę narożnej
wieży, skąd odeszli co odważniejsi i bardziej doświadczeni spośród Anglików, by
przyłączyć się do walki przy bramie.
Anglicy są skończeni, pomyślał Shef. Ich obrona załamała się w dwóch miejscach.
Teraz armia zdoła się przedostać.
Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego pomogłem Ivarowi, tym, którzy wypalili mi oko?
Zza skrzypiących wrót dobiegł go dziwny, głuchy brzęk, jak gdyby pękającej struny
harfy, lecz nieporównanie głośniejszy, nie dający się zagłuszyć przez bitewny zgiełk. W
powietrze wzniósł się jakiś przedmiot, ogromny przedmiot, głaz, jakiego nie uniosłoby nawet
dziesięciu ludzi. To niemożliwe, pomyślał Shef. Niemożliwe.
Głaz jednak nadal się wznosił, w górę, wysoko, tak że Shef musiał dobrze zadzierać
głowę, żeby mu się przyjrzeć. Wydało mu się, że kamień na ułamek sekundy zamarł w
powietrzu.
A potem runął w dół.
Wylądował dokładnie pośrodku tarana, miażdżąc tarcze i drewnianą konstrukcję jak
dziecinny domek z kory. Wierzchołek tarana wystrzelił w górę, i opadł na bok, niczym
zdychająca ryba. Wewnątrz odyńca rozległy się gardłowe okrzyki bólu.
Atakujące oddziały zdążyły już oprzeć drabiny o mur; wojownicy wspinali się w górę;
jedna drabina została odepchnięta, inne trzymały się mocno. Dwieście jardów dalej, za
nurtem Ouse, na szczycie drewnianej palisady Marystown trwało jakieś zamieszanie: ludzie
pochylali się nad maszyną.
Tym razem nie głaz, lecz jakiś podłużny przedmiot przeciął powietrze wznosząc się nad
rzeką, po czym zaczął opadać, kierując się w stronę drabin. Wojownik na szczycie
najbliższej z nich chwycił już za blanki i właśnie usiłował przedostać się do środka. Jego
ciało znalazło się na linii lotu pocisku.
Mężczyzna szarpnął się nagle w przód, jak gdyby uderzony w plecy przez giganta,
szarpnął się tak mocno, że drabina pod nim załamała się od impetu. Wojownik zwinął się w
powietrzu, rozłożył szeroko ramiona; Shef ujrzał gigantyczny pocisk sterczący mu z
kręgosłupa. Wiking spadając nienaturalnie wygiął się do tyłu, złożył wpół, po czym opadł
powoli na stertę swoich towarzyszy, usiłujących właśnie dźwignąć się na nogi.
Strzała. A jednak nie strzała. Żadna ludzka istota nie mogłaby jej wystrzelić, ani
rzucić głazu. A przecież te rzeczy zdarzyły się naprawdę. Shef powoli ruszył naprzód i
obejrzał wielki kamień leżący pośród szczątków taranu, ignorując rozpaczliwą
szamotaninę rannych i wołanie o pomoc.
Tego zniszczenia dokonały maszyny. I to jakie maszyny! Gdzieś wewnątrz fortu, może
pośród czarnych mnichów, jest mistrz maszyn, o jakim nawet nie śnił. Musi go
odnaleźć. W każdym razie wiedział już, dlaczego pomaga armii: nie mógł znieść widoku
niewłaściwie wykorzystywanej maszyny. Teraz jednak maszyny były po obu stronach.
Brand chwycił go, wcisnął mu do ręki Zemstę Niewolnika i pogonił go, sycząc gniewnie.
— …stój tam jak czubek, za moment przejdą do ataku!
Shef spostrzegł, że są jednymi z ostatnich, którzy zostali
14
jeszcze na opustoszałej równinie, miejscu rzezi. Reszta wycofywała się już w dół
zbocza, na które wspinali się rano. Atak Ragnarssonów na York zakończył się niepowo-
dzeniem.
Bardzo ostrożnie, lekko wysuwając język, Shef przyłożył do postronka błyszczące ostrze
kuchennego noża. Sznurek pękł. Ciężarek na jednym końcu drewnianego ramienia opadł,
drugi podskoczył w górę. Kamienny okruch szerokim łukiem poszybował nad paleniskiem
kuźni.
Shef usiadł z westchnieniem.
— Tak to właśnie działa — wyjaśnił Thorvinowi. — Krótkie ramię, duży ciężar;
długie ramię, mniejszy ciężar. Nareszcie.
— Cieszę się, że w końcu jesteś usatysfakcjonowany — odparł Thorvin. — Przez dwa
dni zabawiałeś się drewienkami i kawałkiem sznurka, a ja musiałem odwalać całą
robotę. Może teraz mi trochę pomożesz.
— Oczywiście, ale to też jest ważna praca. To nowa wiedza, której muszą szukać
ludzie Drogi.
— Zgoda, ale nie można zaniedbywać codziennych obowiązków.
Thorvin odnosił się do eksperymentów z równym jak Shef entuzjazmem, lecz po kilku
próbach udzielenia mu pomocy zdał sobie sprawę, że tylko tłamsi rozpaloną wyobraźnię
swojego byłego czeladnika, i wrócił do ogromu obowiązków, które każda armia, przez sam
fakt swego istnienia, nakłada na swoich płatnerzy.
— Czy jednak jest to nowa wiedza? — zapytał Hund. — Ingulf umie robić
rzeczy, których żaden Anglik nigdy nie potrafił. A on uczy się metodą prób i błędów, oraz
poprzez krajanie na części ciał umarłych. Ty też uczysz się na błędach, ale starasz się
osiągnąć tylko to, co czarni mnisi umieją już od dawna. A oni nie bawią się modelami.
Shef skinął głową.
— Wiem, że marnuję czas. Teraz rozumiem, jak można było tego dokonać, ale wciąż
są sprawy, których nie pojmuję. Gdybym umieścił tu prawdziwy ciężar, jak ten, który
oni przerzucili przez mury, czym musiałbym obciążyć drugie ramię? Musiałoby to być o
wiele cięższe niż jakakolwiek rzecz, którą może udźwignąć tuzin mężczyzn. A gdyby było aż
tak ciężkie, jak zdołałbym opuścić długie ramię, to, które wyrzuca pocisk? Potrzebowałbym
jakiegoś kołowrotu.
A przecież wiem, co za dźwięk usłyszałem tuż przed ukazaniem się głazu. To był
brzęk przecinanej liny, którą ktoś zwolnił, aby uruchomić machinę. Jednak najbardziej
niepokoi mnie coś zupełnie innego. Anglicy wystrzelili jeden kamień, a on strzaskał
taran. Gdyby nie powiodło im się za pierwszym razem, brama poszłaby w drzazgi i wszyscy
mistrzowie machin by zginęli. Musieli być absolutnie pewni, że trafią.
Shef gwałtownie zatarł linie, które do tej pory rysował w pyle.
— To strata czasu. Rozumiesz, o czym mówię, Thorvinie? Musi istnieć jakiś rodzaj
wiedzy, jakiś rodzaj rzemiosła, które pozwala ludziom przewidzieć, co się stanie, bez
potrzeby kolejnych powtórek. Kiedy po raz pierwszy ujrzałem palisadę wokół waszego
obozu nad Stour, byłem zaskoczony. Zastanawiałem się, skąd wodzowie wiedzą, ile pni
przygotować, aby wznieść ogrodzenie, które pomieści wszystkich ich ludzi. Teraz wiem, że
nawet Ragnarssonowie potrafią to zrobić. Na każdy statek biorą jeden patyk, robią
dziesięć nacięć na każdym z nich, a potem rzucają patyki na kilka stert, po jednej dla
każdej z trzech ścian, czy czterech ścian, czy ile ich tam jest, a kiedy nie ma już patyków,
liczą, ile jest w każdej stercie. Oto, co obchodzi największych wodzów i kapitanów tego
świata. Sterta patyków. Ale w tym mieście kryje się wiedza Rzymian, którzy potrafili pisać
cyframi równie łatwo, jak literami. Gdybym umiał pisać cyframi Rzymian, zbudowałbym
maszynę!
Thorvin odłożył szczypce i w zamyśleniu spojrzał na srebrny młot zawieszony na swojej
piersi.
— Nie powinieneś myśleć, że Rzymianie znali odpowiedź na wszystkie pytania —
zauważył. — Gdyby tak było, to do dzisiejszego dnia władaliby Anglią z Yorku.
Zresztą, cokolwiek by o nich mówić, to byli przecież tylko chrześcijanie.
Shef gwałtownie zerwał się na nogi.
— Ha! A jak wyjaśnisz to drugie urządzenie? To, które wystrzeliło olbrzymią strzałę?
Myślałem nad tym i myślałem. Tego się nie da zrobić. Nie można zrobić tak dużego łuku.
Drewno się złamie. A co poza łukiem może strzelać?
15
— Wiem, czego ci trzeba — odezwał się Hund. — Uciekiniera z miasta, albo z
Marystown. Kogoś, kto widział machiny przy pracy.
— Może kogoś złapiemy.
Zapadła cisza, zakłócana jedynie przez miarowy stukot młota Thorvina i przez syk
miechów którymi Shef ze złością poruszał przy palenisku. Uciekinierzy stanowili
drażliwy temat. Po zakończonym niepowodzeniem ataku, Ragnarssonowie, w swej
wściekłości, zwrócili się przeciw wsiom dookoła miasta York, przeciw bezbronnym rol-
nikom — bo przecież wszyscy zbrojni, i szlachta, i thanowie, i szermierze, zamknęli się z
królem Ellą za murami.
— Jeżeli nie możemy zdobyć miasta — krzyczał Ivar — obrócimy w perzynę całą
prowincję. — I tak też zrobili.
— Niedobrze mi się robi — zwierzył się Shefowi Brand, gdy nadeszła ich kolej
przejścia przez spustoszony już krajobraz. — Nie myśl że jestem mięczakiem, albo
chrześcijaninem. Chcę się wzbogacić i nie ma wielu rzeczy, których nie zrobiłbym dla
pieniędzy. Ale z tego, co robimy, nie będzie pieniędzy. A w tym, co robią
Ragnarssonowie i gaddgedlarowie nie ma, jak na mój gust, zbyt wielkiej rozrywki.
Żadna przyjemność przechodzić przez wioskę po tym, jak oni już przez nią przeszli.
Wiem, to są tylko chrześcijanie, i może zasługują na swój los za to, że płaszczą się
przed tym bogiem, Chrystusem, i jego kapłanami. — Brand westchnął. — Nie widzę w
tym sensu. Łapiemy niewolników całymi setkami, towar najlepszej jakości. Ale gdzie
ich sprzedać? Na południu? Trzeba by mieć mocną flotę i szeroko otwarte oczy. Nie
jesteśmy tam zbyt popularni, a za to winię Ragnara i jego potomstwo. Do Irlandii?
Daleka droga, dużo czasu by minęło, zanim ujrzelibyśmy pieniądze. A poza
niewolnikami nie ma tu nic. Kościoły odprowadziły swoje złoto i srebro do Yorku jeszcze
przed naszym przybyciem. Zaś to, co mają wieśniacy czy ich tanowie to nędza. Jedna wielka
nędza. Dziwne. To bogata kraina, widać na pierwszy rzut oka. Gdzie się podziało całe
srebro? W ten sposób nigdy się nie wzbogacimy. Czasami żałuję, że zawiozłem do
Braethraborgu wieści o śmierci Ragnara, bez względu na to, co mówili kapłani Drogi.
Mimo to Brand ponownie wyprowadził swoją drużynę, przemierzając całą prowincję w
stronę świątyni w Strenshall, mając nadzieję, że uda mu się znaleźć choć trochę złota czy
srebra. Shef poprosił go o zwolnienie z tego obowiązku. Obrzydł mu już widok ziemi
plądrowanej przez Ragnarssonów i ich popleczników, z których każdy marzył tylko o
tym, żeby popisać się przed innymi umiejętnością wydobywania tajemnic, informacji i
ukrytych skarbów od kerlów i thrallów, którzy żadnej z tych rzeczy, a już zwłaszcza
skarbów, nie posiadali. Brand zawahał się, spojrzał spode łba.
— Wszyscy jesteśmy w armii — powiedział w końcu. — To, o czym zadecydujemy,
wszyscy musimy wykonywać, nawet jeżeli niektórzy są przeciwni. Jeżeli powstają jakieś
wątpliwości, należy je przedyskutować na otwartym spotkaniu. Nie podoba mi się, młody
człowieku, że chciałbyś wedle swej woli popierać w armii jedne rzeczy, a odrzucać inne.
Jesteś teraz karlem. Karlowie robią to, co uważają za najlepsze dla większości. Dlatego
wszyscy mamy prawo głosu.
— Kiedy złamał się taran robiłem to, co uważałem za najlepsze.
Brand spojrzał powątpiewająco.
— Dla swoich własnych celów — mruknął.
Pozwolił jednak Shef owi zostać razem z Thorvinem i górą pracy w kuźni, w obozie
naprzeciwko Yorku, dobrze strzeżonym wobec możliwości wypadu oblężonych. Shef
natychmiast zaczął bawić się modelami, wyobrażać sobie olbrzymie łuki, proce, młoty.
Jeden problem przynajmniej udało mu się rozwiązać, chociaż nie w praktyce, ani nawet nie w
teorii.
Przed kuźnią rozległ się tupot nóg, urywany ze zmęczenia oddech. Trzech mężczyzn w
środku jak na komendę ruszyło w stronę szeroko otwartych drzwi. Kilka stóp przed nimi
Thorvin ustawił szereg palików, połączonych przędzą, na której pozawieszał owoce
jarzębiny oznaczające granice jego posiadłości, zasięg świętego miejsca. Do jednego z
owych palików przywarła zadyszana postać, odziana w podarte łachmany. Żelazna obroża
wokół szyi mężczyzny zdradzała jego status. Niewolnik rozpaczliwie wodził wzrokiem po
trzech przypatrujących mu się ludziach. Jego twarz nagle rozjaśniła się z ulgi; spostrzegł
młot na masywnym karku Thorvina.
16
— Sanctuarium — wydyszał. — Udzielcie mi sanctuarium — mówił po angielsku, ale
użył łacińskiego słowa.
— Czego on chce? — zapytał Thorvin.
— Schronienia. Chce dostać się pod twoją opiekę. Wśród chrześcijan panuje
zwyczaj, że uciekinier może chwycić drzwi kościoła i tym samym znaleźć się pod opieką
biskupa, póki jego przypadek nie zostanie rozpatrzony.
Thorvin powoli pokręcił głową. Widział już zbliżający się pościg. Pół tuzina mężczyzn,
sądząc z wyglądu — Hebrydyjczyków, najgorliwszych pośród łowców niewolników.
Teraz, mając zdobycz w zasięgu wzroku, już się nie śpieszyli.
— My tutaj nie mamy tego zwyczaju — powiedział.
Niewolnik zawył ze strachu, widząc jego gest i czując za sobą obecność swych
prześladowców. Jeszcze mocniej uchwycił się wątłego palika. Shef przypomniał sobie mo -
ment, gdy on sam podchodził do Thorvina, nie wiedząc, czy idzie na śmierć, czy też nie.
Chłopak miał jednak wówczas tę przewagę, że mógł się nazwać kowalem, kolegą po fachu.
Ten człowiek zaś wyglądał po prostu na niewykwalifikowanego robotnika, nie umiejącego
nic, co mogłoby przedstawiać jakąś wartość.
— Chodź no tutaj — odezwał się przywódca Hebrydyjczyków, uderzając skuloną
postać w ucho i rozginając palce zaciśnięte na paliku.
— Ile za niego chcecie? — zapytał Shef impulsywnie. — Odkupię go od was.
Wybuch śmiechu.
— Po co, Jednooki? Chcesz mieć popychadło? W zagrodzie mam o wiele lepszych.
— Powiedziałem, że kupię tego. Patrzcie, mam pieniądze. — Shef odwrócił się w
stronę Zemsty Niewolnika wbitej w ziemię tuż przy wejściu do kuźni. Wieszał zwykle na
niej swoją sakiewkę z kilkoma monetami, które dał mu Brand jako udział w mizernym
łupie.
— Nie ma mowy. Jeżeli chcesz niewolnika, przyjdź do zagrody, sprzedam ci którego
zechcesz. Tego muszę zabrać z powrotem i przykładnie ukarać. Zbyt wielu z nich uciekło od
jednego pana i teraz sądzi, że mogą uciekać również od innych. Trzeba im pokazać, że to
się nie opłaca.
Niewolnik zrozumiał coś z dialogu, bo znowu zawył, przerażony, tym razem jeszcze
bardziej rozpaczliwie. Kiedy prześladowcy chwycili go za dłonie i ramiona, odciągając go
na bok i starając się jednocześnie nie uszkodzić palików, wyrywał się i walczył.
— Amulety — krzyknął. — Mówili mi, że ludzie z amuletami są bezpieczni.
— Nie możemy ci pomóc — odparł Shef, znowu przechodząc na angielski. —
Powinieneś był zostać ze swoim angielskim panem.
— Moimi panami byli czarni mnisi. Wiecie, jacy oni są dla swoich niewolników. A moim
panem był najgorszy z nich wszystkich, diakon Erkenbert, ten, który robi maszyny…
Rozgniewany Hebrydyjczyk stracił w końcu cierpliwość do szamocącego się
uciekiniera, odwiązał od pasa worek z piaskiem i zadał cios. Chybił jednak, trafił
niewolnika w szczękę, a nie w skroń. Rozległ się trzask, szczęka obwisła bezwładnie, z
kącika ust pociekła krew.
— E…ken…ert. To…abeł….obi…belskie…szyny.
Shef podniósł rękawice, naciągnął je na dłonie, gotując się, by wyrwać halabardę z
ziemi. Kotłująca się gromadka cofnęła się o kilka kroków.
— Stać — powiedział. — Ten człowiek jest cenny. Nie ważcie się go więcej uderzyć.
Dziesięć słów — pomyślał. Potrzeba mi tylko dziesięciu słów, a będę znał zasadę
działania wielkiego łuku.
Niewolnik, walczący teraz z zaciekłością schwytanej łasicy, uwolnił jedną stopę,
wymierzył kopniaka. Jeden z Hebrydyjczyków stęknął, zgiął się wpół, zaklął.
— Dosyć tego — warknął przywódca gromady. Shef skoczył przed siebie, wyciągając
ręce obronnym gestem, ale Hebrydyjczyk dobył noża, zrobił krok w stronę leżącego i
zadał cios wygiętą dłonią. Niewolnik, nadal podtrzymywany przez liczne ręce, wygiął się
w łuk, wykrzywił z bólu, po czym zwisł bezwładnie.
— Ty zakuta pało! — wrzasnął Shef. — Zabiłeś człowieka od maszyn!
Hebrydyjczyk obrócił się w jego stronę, gniewnie wydymając wargi. Chciał coś
powiedzieć, ale Shef dłonią w żelaznej rękawicy uderzył go prosto w twarz. Mężczyzna
runął na wznak. Zapadła głucha cisza.
17
Hebrydyjczyk powoli dźwignął się na nogi, wypluł na rękę jeden ząb, chwilę później
wypluł drugi. Spojrzał na swoich ludzi, wzruszył ramionami. Jego podwładni porzucili trupa
niewolnika, odwrócili się i odeszli w stronę obozu.
— Doigrałeś się, chłopcze — odezwał się Thorvin.
— Jak to?
— Tylko jedna rzecz może się teraz wydarzyć.
— Co takiego?
— Holmgang.
Rozdział trzeci
Shef leżał na sienniku tuż obok paleniska kuźni, rzucając się niespokojnie przez sen.
Thorvin wmusił w niego ogromną kolację, którą powinien przyjąć z wdzięcznością po wielu
dniach zmniejszających się nieustannie racji, typowych dla obozu, który w kwestii żywności
był całkowicie zależny od oddziałów plądrujących okolicę. Mimo to żytni chleb i wołowa
pieczeń ciężko zaległy mu na żołądku. Jeszcze cięższe były jednak myśli chłopaka.
Towarzysze wyjaśnili mu już zasady holmgangu, tak bardzo różne od chaotycznej bójki, w
której kilka miesięcy wcześniej zabił Irlandczyka Flanna. Zdawał sobie sprawę, że znalazł się
w bardzo niekorzystnym położeniu. Nie mógł się jednak w żaden sposób wymigać.
Wiedział, że cała armia wyczekuje jutrzejszego pojedynku jako głównej atrakcji dnia.
Znalazł się w pułapce.
A mimo to wciąż myślał o machinach. Jak je budowano? Jak można ulepszyć te, które on
budował? W jaki sposób można zburzyć mury Yorku? Z wolna zapadł w mocniejszy sen.
Stał na jakiejś odległej równinie. Przed nim piętrzyły się ogromne mury, tak wielkie, że
całkowicie przyćmiewały potęgę ścian Yorku oraz innych budowli wzniesionych przez
śmiertelnego człowieka. Wysoko na murach stały jakieś postacie, które już wcześniej
widywał w swoich snach — w „wizjach”, jak je nazywał Thorvin — olbrzymie istoty o
twarzach niczym ostrze topora i surowym, poważnym wyrazie oczu. Teraz jednak na
twarzach tych malowały się troska i trwoga. Na przedpolu, przed murami ujrzał
postać jeszcze bardziej gigantyczną niż figury bogów, tak przepotężną, że wzrostem
sięgała niemalże blanków. Postać ta nie miała proporcji ludzkiej istoty: krępe nogi,
grube ramiona, pękaty brzuch, szczerbate zęby. Wyglądała po
prostu błazeńsko. Wyglądała jak zdeformowane od urodzenia dziecko, które, jeśli ojca
Andreasa nie będzie akurat pod ręką, cicho zakończy swój żywot w bagnach Emneth.
Olbrzym poganiał równie monstrualnego konia, zbudowanego jakby na jego miarę,
który ciągnął wóz, a na nim kamienny blok wielki jak góra.
Shef zdał sobie sprawę, że blok ów ma zapełnić lukę w wielkim murze. Mur bowiem
był prawie kompletny — z jednym tylko wyjątkiem. Słońce w tym dziwnym świecie zachodziło
właśnie, a chłopak wiedział, że jeżeli budowa muru zostanie ukończona przed zachodem,
wydarzy się coś przerażającego, coś nieodwracalnego i strasznego. To dlatego bogowie
spoglądali z niepokojem, dlatego olbrzym popędzał konia — ogiera, jak dostrzegł Shef —
okrzykami radości i zniecierpliwienia.
Z tyłu rozległo się ciche rżenie. Następny koń, tym razem bardziej proporcjonalnej
budowy. Klacz o kasztanowej sierści i grzywie opadającej na oczy. Klacz zarżała znowu, po
czym odwróciła się bojaźliwie, jak gdyby nieświadoma efektu, jaki wywarł jej głos. Ogier
jednak usłyszał. Poderwał głowę. Potrząsnął uprzężą. Jego członek zaczął powoli wysuwać
się z moszny. Olbrzym krzyczy, bije ogiera po głowie, usiłuje zasłonić mu oczy. Nozdrza
konia falują, rozlega się rżenie wściekłości. Kolejna zachęta ze strony klaczy, tym razem
z bliższej odległości, podkowy kokieteryjnie podzwaniają o ziemię. Ogier staje dęba,
zamierza się na olbrzyma mocnymi kopytami, zrywa uprząż. Wóz przewraca się, głaz
koziołkuje na ziemię. Olbrzym tupie nogami z irytacji. Ogier jest wolny, pędzi w stronę
klaczy, by zatopić w niej swój naprężony członek, długi niczym łańcuch. Klacz jednak
zwodzi go, tańczy, prowokuje, aby się do niej zbliżył, po czym odskakuje w bok. Dwa konie
wirują, nagle zrywają się do galopu, ogier powoli dogania klacz, ale wkrótce zwierzęta
18
znikają za horyzontem. A z tyłu, za nimi, olbrzym przeklina i podskakuje w komicznej
pantomimie. Słońce zaszło. Jedna z postaci na murze z nieruchomą twarzą rusza do
przodu, naciąga metalowe rękawice.
Ktoś będzie musiał zapłacić grzywnę, myśli Shef.
I znowu równina, i znowu otoczone murami miasto na równinie. To miasto także jest
potężne — mury wznoszą się o wiele wyżej niż w Yorku — ale przynajmniej zbudowano je w
ludzkiej skali. Podobnie ludzkie są tysiące postaci uwijających się w mieście i na równinie.
Ludzie za murami ciągną olbrzymią figurę — nie odyńca, na którego kształt został wykonany
taran Ragnarssonów, ale gigantycznego konia. Drewnianego konia. Jaki sens budować konia
z drewna, zastanawia się Shef. Z pewnością nikt nie da się na to nabrać.
Istotnie, nikt się nie nabrał. Strzały i pociski wylatywały zza murów, trafiając w konia, w
ludzi pchających ciężkie koła. Część z nich odbiła się nie czyniąc żadnej szkody, inne
dziesiątkowały ciągnących, ale nie zdołały rozproszyć ani zniechęcić setek nowych
wojowników, którzy natychmiast przejmowali obowiązki zabitych towarzyszy. Koń przysunął
się do samych murów, górując ponad blankami. Shef wiedział, że to, co się teraz wydarzy,
będzie rezultatem konfliktu, który trwał od wielu lat, pochłonął już tysiące istnień i
pochłonie dalsze tysiące. Coś mówiło mu także, że te wypadki będą fascynować
ludzi przez całe pokolenia — ale niewielu pojmie, o co naprawdę chodziło, więc powstanie
mnóstwo nieprawdopodobnych domysłów.
Nagle w głowie Shefa odezwał się głos, który chłopak słyszał już wcześniej. Głos, który
ostrzegał go przed nocną bitwą nad Stour. Tym razem również przemówił w jego umyśle z
wyraźną nutą rozbawienia, nie pozbawioną jednak troski.
— Patrz teraz — odezwał się głos. — Patrz uważnie.
Pysk konia otworzył się, język wysunął się i oparł o blanki. A z pyska…
Thorvin potrząsał jego ramieniem, nieubłaganie ściągając z wyrka. Shef usiadł, nadal
usiłując rozwikłać znaczenie snu.
— Czas wstawać — powiedział Thorvin. — Czeka cię ciężki dzień. Mogę jedynie
mieć nadzieję, że dożyjesz zachodu.
Archidiakon Erkenbert siedział w swoim pokoiku na wieży, wysoko ponad główną
nawą katedry. Przysunął bliżej świecznik. Tkwiły w nim trzy świece, wszystkie wykonane
z najlepszego pszczelego wosku, nie śmierdzące łojem i dające jasne światło. Erkenbert
spojrzał na nie z upodobaniem, po czym wyciągnął gęsie pióro z kałamarza. To, co
zamierzał zrobić, nie było proste, wymagało mozolnej pracy, a efekty mogły być mało
zadowalające.
Przed diakonem leżała sterta welinowych zwitków, zapisanych, pokreślonych i
zapisanych na nowo. Mężczyzna ujął pióro, przygotował sporą kartę świeżego, czystego
welinu i napisał:
De parochia quae dicitur Schirlam desunt nummi XLVIII
„ „ „ Fulford „ „ XXXVI
„ ,, „ Haddinatunus „ „ LIX
Lista ciągnęła się długo. Wreszcie mężczyzna podkreślił zapis nie zapłaconych dzierżaw
grubą linią, wziął głęboki oddech i przystąpił do wyczerpującej umysł czynności dodawania
liczb.
— Octo et sex — mruczał pod nosem — ąuattuordecim. Et novo, sunt… viginta tres. Et
septem. — Aby sobie ułatwić zadanie, rysował małe kreski na luźnej karcie, przekreślając je,
gdy doszedł do dziesięciu. Zaczął też, przesuwając palcem po liście, stawiać mały
znaczek pomiędzy XL
a VIII, między L a IX, aby tym lepiej pamiętać, które cyfry należy dodawać, a które
zostawiać. Nareszcie dobrnął do końca pierwszego obliczenia, pewnym ruchem
zapisał CDXLIX, po czym znów zaczął liczyć od góry karty, tym razem dodając cyfry,
które wcześniej pominął.
— Quaranta et triginta sunt septuaginta. Et ąuinąuaginta. Centum et yiginta.
19
Nowicjusz, który po paru minutach skromnie wsunął się do komnaty, żeby sprawdzić,
czy nie jest potrzebny, pełen respektu wrócił do swych towarzyszy.
— Powtarza liczby, których nigdy nie słyszałem — oznajmił.
— To cudowny człek — odezwał się jeden z czarnych mnichów. — Oby Pan sprawił,
aby taka znajomość czarnych kunsztów nie przyniosła mu żadnej szkody.
— Duo milia ąuattuor centa nonaginta — powiedział Erkenbert, zapisując
jednocześnie: MMCDXC. Obok siebie leżały teraz dwie liczby: MMCDXC oraz CDXLIX.
Znowu minęło kilka minut intensywnego kreślenia i poprawiania. Wreszcie miał gotowy
wynik: MMCMXXXIX. Teraz dopiero zaczynały się prawdziwe trudności. To była
suma zaległych dzierżaw za jeden kwartał. Ile pieniędzy straci Kościół, jeżeli Bóg
dopuści, aby plaga wikingów ciążyła na grzbietach Jego owieczek przez okrągły rok?
Wielu ludzi, nawet spośród arithmeticusów, poszłaby łatwiejszą drogą i czterokrotnie
dodała do siebie tę samą liczbę. Erkenbert jednak stawiał się wyżej ponad takimi
wykrętnymi sposobami. Z drobiazgową dokładnością przygotował się do najbardziej
złożonej procedury, do najtrudniejszego spośród wszystkich diabelskich kunsztów: mnożenia
rzymskich cyfr.
Skończywszy, pełen niedowierzania wpatrywał się w wynik. Mimo sporego doświadczenia
nigdy jeszcze nie spotkał się z tak olbrzymią sumą. Powoli, trzęsącymi się palcami, zgasił
świece. Za oknem szarzał już świt. Po jutrzni będzie musiał spotkać się z arcybiskupem.
Straty byłyby zbyt wielkie. Nie wolno do nich dopuścić.
Daleko, sto pięćdziesiąt mil na południe, światło budzącego się poranka padło na
powieki kobiety, wtulonej w puchowy materac, chroniącej się przed zimnem pod
stosem wełnianych kocy. Kobieta poruszyła się, drgnęła. Jej dłoń trafiła na ciepłe, nagie
udo mężczyzny leżącego obok. Wzdrygnęła się, jak gdyby dotknęła łusek żmii.
To mój przyrodni brat, pomyślała chyba po raz tysięczny. Syn mojego własnego ojca.
Żyjemy w śmiertelnym grzechu. Ale jak mogę im to powiedzieć? Nie mogę się zwierzyć
nawet kapłanowi, który nas zaślubił. Alfgar powiedział mu, że zgrzeszyliśmy cieleśnie
podczas ucieczki od wikingów, i że teraz modli się do Boga o wybaczenie i odkupienie w
naszym związku. Wszyscy myślą, że jest jak święty. A królowie Mercji i Wessexu z
zapartym tchem słuchają jego opowieści o zbrodniach wikingów, o tym, co zrobili jego
ojcu, o tym, jak przedarł się do obozu wroga, aby mnie uwolnić. Uważają go za bohatera.
Mówią, że uczynią go aldermanem i nadadzą mu własną prowincję, że przywiozą z Yorku
jego biednego, umęczonego ojca, który nadal broni się przed poganami.
Co się stanie, gdy ojciec ujrzy nas razem. Gdyby Shef żył…
Na przypomnienie tego imienia, podobnie jak poprzedniego ranka, łzy popłynęły spod
zamkniętych powiek Godivy, skapując na poduszkę.
Shef maszerował błotnistą uliczką pomiędzy szeregami szałasów, wzniesionych przez
wikingów dla ochrony przed zimową pogodą. Halabardę trzymał opartą na ramieniu, na
dłoniach miał metalowe rękawice, ale hełm został w kuźni Thorvina. Jak się
dowiedział, regulamin holmgangu nie zezwalał na noszenie kolczug ani hełmów. Pojedynek
był sprawą honorową, więc nie należało myśleć o drobnostkach, takich jak przeżycie czy
zabicie przeciwnika.
Co nie oznaczało, że w holmgangu nie można zginąć.
W walce brały udział cztery osoby. Dwaj przeciwnicy kolejno zadawali ciosy, przed
którymi bronili ich sekundanci z tarczami. Ich zadaniem było trzymać tarczę i wy-
chwytywać na nią uderzenia. Życie walczącego zależało więc od zręczności sekundanta.
Shef takowego nie posiadał. Brand i cała jego drużyna jeszcze nie wrócili. Thorvin
nerwowo szarpał brodę i w zdenerwowaniu uderzał młotem o ziemię, ale jako kapłan
Drogi nie mógł uczestniczyć w walce. Gdyby zgłosił swą kandydaturę, sędziowie z
pewnością by ją odrzucili. To samo dotyczyło Ingulfa, mistrza Hunda. Jedyną osobą,
którą mógł poprosić na sekundanta, był Hund. Rozważywszy ten pomysł, Shef doszedł
do wniosku, że Hund — skoro tylko zorientuje się w sytuacji — sam zaofiaruje się z
pomocą. Uprzedził go więc, wybijając mu to z głowy. Pomijając wszystko inne,
chłopak był pewien, że w krytycznym momencie, gdy ostrze miecza zacznie opadać, Hund
spostrzeże czaplę na bagnie albo traszkę w mokradle i prawdopodobnie przyczyni się
do śmierci ich obu.
20
— Sam sobie poradzę — oznajmił kapłanom Drogi, którzy schodzili się, by mu
udzielać rad, zresztą ku jego wielkiemu zdumieniu.
— Nie po to przemówiliśmy za tobą do Wężowego Oka i uchroniliśmy cię przed
zemstą Ivara — odezwał się ostro Farman, kapłan Freyra, słynny ze swych wędrówek w
innych światach.
— Tacy jesteście pewni ścieżek losu? — zapytał Shef i kapłani nie znaleźli na to
odpowiedzi.
Jednak prawdę mówiąc, kiedy szedł na miejsce holmgangu, nie martwił go sam
pojedynek. Martwiło go to, czy sędziowie pozwolą mu rozegrać walkę bez sekundanta.
Jeżeli nie, zostanie po raz drugi w życiu zdany na łaskę vapna takr, zbiorowego osądu
wojowników armii. Na samo wspomnienie zgiełku i szczęku broni, które towarzyszyły
wyrokowi, poczuł, jak jelita skręcają mu się w supeł.
Przeszedł przez bramę w palisadzie i wydostał się na zdeptaną łąkę przy rzece, gdzie
zgromadziła się już cała armia. Gdy się zbliżał, rozległ się szmer głosów. Tłum rozstąpił
się, aby dać mu przejść. W centrum znajdował się pierścień wytyczony przez wierzbowe
witki, szeroki zaledwie na dziesięć stóp.
— Tradycja każe, by holmgang odbywał się na wyspie pośrodku strumienia —
tłumaczył mu Thorvin. — Kiedy jednak w pobliżu nie ma nic odpowiedniego,
można posłużyć się symbolem. W holmgangu nie wolno stosować uników. Walczący stoją
naprzeciw siebie i uderzają, póki jeden z nich nie padnie martwy. Albo stanie się
niezdolny do walki, złoży okup, rzuci broń na ziemię czy wystąpi poza oznakowany
obszar. Ostatnie dwie możliwości są równoznaczne z oddaniem się na łaskę przeciwnika,
który może zażądać śmierci bądź okaleczenia. Jeżeli walczący okaże się tchórzem,
sędziowie z pewnością zażądają jednej z tych dwóch rzeczy, jeśli nie obu.
Shef spostrzegł, że jego wrogowie już stoją przy wierzbowych gałązkach.
Hebrydyjczyk, któremu wybił zęby, a który nazywał się Magnus, trzymał w dłoni nagi
miecz, tak wypolerowany, że węże wyobrażone na klindze zdawały się pełzać i wić w
mętnym, szarym świetle. Obok Hebrydyj- czyka zajął pozycję jego sekundant: wysoki,
pokryty bliznami, potężnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku. Trzymał pokaźnych
rozmiarów tarczę z malowanego drewna, opatrzoną w metalowe brzegi i takiż guz. Shef
przyglądał im się przez moment, po czym ostentacyjnie rozejrzał się w poszukiwaniu
sędziów.
Serce załomotało mu mocno, gdy na pierwszy rzut oka, w grupce czterech mężczyzn
nieomylnie rozpoznał sylwetkę Sopla Lodu. Jego wróg wciąż miał na sobie szkarłatno-
zielony strój, ale srebrny hełm odłożył na bok; blade oczy o niewidocznych brwiach i
rzęsach spoglądały prosto w źrenice chłopaka. Tym razem Ragnarsson nie patrzył podejrzli-
wie, zareagował za to rozbawieniem i pogardą na niekontrolowany paroksyzm strachu Shefa
oraz jego natychmiastową próbę przywołania na twarz bardziej obojętnego wyrazu.
Ivar ziewnął, przeciągnął się i odwrócił.
— Rezygnuję z sędziowania tego przypadku — powiedział. — Mam z tym
kogucikiem kilka rachunków do wyrównania. Nie chcę, by mógł mówić, że
wykorzystałem sytuację i rozstrzygnąłem sprawę na jego niekorzyść. Zostawiam jego
śmierć Magnusowi.
Wśród najbliżej stojących rozległ się szmer aprobaty. Słyszeć się dało także falę szeptu,
gdy zaczęto przekazywać informację bardziej oddalonym gapiom. Shef ponownie zdał
sobie sprawę, że wszystkie działania armii podlegają kolektywnemu osądowi. Zawsze
dobrze było mieć opinię publiczną po swojej stronie.
Po odejściu Ivara w radzie sędziów pozostało trzech mężczyzn, najwyraźniej
doświadczonych wojowników, dobrze uzbrojonych, o karkach, pasach i ramionach
połyskujących od srebra, które miało świadczyć o ich pozycji. W środkowym Shef rozpoznał
Halvdana Ragnarssona, najstarszego z braci. Miał on opinię mężczyzny okrutnego, rzucającego
się do walki bez powodu — nie tak mądrego, jak jego brat Sigurth, ani tak przerażającego, jak
jego brat Ivar, ale na pewno kogoś, kto nie okaże litości człowiekowi niegodnemu miana
wojownika.
— Gdzie jest twój sekundant? — spytał Halvdan, marszcząc brwi.
— Nie potrzebuję sekundanta — odparł Shef.
21
— Musisz go mieć. Nie można walczyć w holmgangu bez tarczy i tarczownika. Jeżeli
stajesz przed nami sam, oddajesz się tym samym na łaskę swojego przeciwnika. Magnus, co
chcesz z nim zrobić?
— Powiedziałem, że nie potrzebuję sekundanta! — Tym razem Shef krzyknął głośniej,
wystąpił naprzód i wbił koniec halabardy w ziemię. — Tarczę mam. — Uniósł lewe
ramię, do którego przypasał prostokątny ochraniacz, szeroki na stopę, mocno
przytwierdzony do łokcia i nadgarstka, a wykonany w całości z żelaza .. — Nie walczę
mieczem i drewnianym puklerzem, ale tym i tym. Nie potrzebuję sekundanta. Jestem
Anglikiem, nie Duńczykiem!
Tłum odpowiedział głośnym pomrukiem — pomrukiem z nutką rozbawienia. Armia
uwielbiała przedstawienia, Shef dobrze o tym wiedział. Mogli nagiąć reguły gry, jeżeli
spodziewali się zobaczyć coś atrakcyjnego. Wojownicy poprą każdego, kto wykaże się
dostatecznym tupetem.
— Nie możemy przyjąć tej propozycji — odezwał się Halvdan do dwójki sędziów. —
Zgadzacie się ze mną?
Zamieszanie z tyłu, ktoś przepycha się w stronę kręgu, by zająć miejsce obok Shefa
przed sędziami. Następna potężna, mocarnie wyglądająca postać, odziana w srebro.
Hebrydyjczycy zmarszczyli brwi. Wstrząśnięty Shef rozpoznał swojego ojca, Sigvartha.
Sigvarth popatrzył na syna, po czym zwrócił się w stronę sędziów. Umięśnione ramiona
rozpostarł w pojednawczym geście.
— Chcę wystąpić jako sekundant tego człowieka.
— Czy prosił cię o to?
— Nie.
— Jaka jest więc twoja rola w tej sprawie?
— Jestem jego ojcem.
Kolejny pomruk wśród tłumu, pełen narastającego podniecenia. Wojownicy w
zimowym obozie nudzili się i marzli. To była najlepsza rozrywka, jaka ich spotkała od
czasu nieudanego ataku na York. Podobnie jak dzieci, żołnierze armii bardzo troszczyli
się o to, żeby przedstawienie nie skończyło się za szybko. Zaczęli przepychać się bliżej,
nadstawiać ucha i przekazywać wiadomości kolegom z tyłu. Ich postawa zrobiła wrażenie
na sędziach: musieli nie tylko wydać właściwą decyzję, ale również właściwie wyczuć
nastrój tłumu.
Gdy trzej mężczyźni zaczęli się cicho naradzać, Sigvarth obrócił się w stronę Shefa.
Podszedł bliżej, nachylił się trochę i przemówił błagalnym tonem:
— Posłuchaj, chłopcze. Już raz się mnie wyparłeś, kiedy byłeś w kłopotach. To
dowiodło twojej odwagi, muszę to przyznać. Ale zobacz, ile to cię kosztowało. Straciłeś
oko. Nie rób tego znowu. Przykro mi z powodu tego, co stało się z twoją matką. Gdybym
wiedział, że ma syna takiego, jak ty, nigdy bym tego nie zrobił. Wielu ludzi opowiadało mi o
tym, czego dokonałeś podczas oblężenia, przy taranie. W armii wciąż jeszcze huczy na ten
temat. Jestem z ciebie dumny. Pozwól mi trzymać tarczę dla ciebie. Robiłem to już
kiedyś. Jestem lepszy niż Magnus, lepszy niż jego sekundant Kolbein. Mając mnie za
tarczownika możesz się niczego nie bać. A przecież już raz przewróciłeś tego
hebrydyjskiego głupca, wziąłeś go z kompletnego zaskoczenia. Zrób to znowu! Wspólnie
wykończymy tę dwójkę.
Chwycił syna za ramię. Jego oczy błyszczały z podniecenia, widniała w nich
mieszanina dumy, zakłopotania i czegoś jeszcze — żądzy sławy, jak to ocenił Shef. Nikt nie
może przez dwadzieścia lat być zwycięskim wojownikiem, jarlem, dowódcą oddziałów, jeżeli
w sercu nie ma potrzeby przebywania na szczycie, zawsze na oczach wszystkich,
przekreślania losu jednym ciosem miecza. Shef poczuł, jak nagle ogarnia go spokój i
opanowanie. Mógł nawet zastanowić się nad sposobem, w jaki sposób pozwolić ojcu
zachować twarz, odrzucając jednocześnie jego propozycję. Wiedział już, że jego najgorsze
obawy się nie sprawdzą. Sędziowie pozwolą mu walczyć samemu. Gdyby teraz zmienił
zdanie, armia straciłaby dla niego całe zainteresowanie i poparcie.
Shef odsunął się lekko, nie pozwalając ojcu na objęcie go ramionami.
— Dziękuję jarlowi Sigvarthowi za ofertę trzymania mojej tarczy w tym holmgangu.
Między nami jest jednak przelana krew, on wie, czyja. Wierzę, że popierałby mnie
lojalnie w tej sprawie, a jego pomoc oznaczałaby wiele dla tak młodego człowieka, jak ja.
Straciłbym jednak drengskapr przyjmując tę propozycję.
22
Shef użył słowa oznaczającego honor, przymioty wojownika — słowa, które stosowano,
aby oznajmić, że jest się ponad wszelkimi błahostkami, że nie dba się o własny pożytek.
Gdy ktoś odwołał się do drengskapru, jego przeciwnik nie mógł okazać się gorszy.
— Powtarzam: mam tarczę, mam broń. Jeżeli to nie wystarczy, tym lepiej dla
Magnusa. Ja mówię, że wystarczy aż nadto. Walka rozstrzygnie, czy się mylę, czy nie.
Halvdan Ragnarsson spojrzał na dwóch współsędziów. Zobaczywszy, że kiwają
głowami, również uczynił gest zgody. Dwaj Hebrydyjczycy natychmiast weszli w obręb
wytyczonego kręgu i zajęli pozycje ramię przy ramieniu: wiedzieli, że wahanie lub
przeciąganie dyskusji zrobiłoby złe wrażenie na armii. Shef stanął naprzeciwko, zobaczył,
że dwaj młodsi sędziowie zajmują miejsca po bokach, a Halvdan, stojąc w środku,
powtarza reguły walki. Kątem oka dostrzegł Sigvartha. Jarl wciąż nie ruszał się z miejsca.
U jego boku pojawił się młody człowiek, którego Shef widział już wcześniej — ten z
wystającym, końskim zębem. Hjörvarth Jarlsson, stwierdził beznamiętnie. Jego przyrodni
brat. Tuż za ojcem i synem stał szereg mężczyzn z Thorvinem pośrodku. Mimo starań, by
skupić się na przemowie Halvdana, chłopak zdołał zauważyć, że każdy z nich ma na szyi
srebrny amulet, tak ułożony, by wszyscy dobrze go widzieli. Thorvin zadbał o to, by w razie
czego mogli się wypowiedzieć ludzie darzeni powszechnym szacunkiem.
— …walczący muszą uderzać na zmianę. Jeśli któryś z was spróbuje zadać cios po
raz drugi, nawet chcąc wykorzystać nieuwagę przeciwnika, złamie reguły holmgangu i
będzie musiał poddać się wyrokowi sędziów. A nie będzie on łagodny! Tak więc,
zaczynajcie. Magnus, jako strona poszkodowana, będzie uderzał pierwszy.
Halvdan odsunął się, patrząc czujnie, z mieczem w ręce, aby zablokować każdy
niedozwolony cios. Shef znalazł się nagle pośrodku wielkiej ciszy, twarzą w twarz z dwójką
wrogów.
Przesunął halabardę do przodu, celując prosto w twarz Magnusa. Lewą ręką uchwycił
broń tuż pod masywnym, złożonym ostrzem. Prawą dłoń trzymał opuszczoną, gotowy w
każdej chwili uchwycić drzewce i zablokować bądź odparować dowolny cios. Magnus
zmarszczył brwi, zdając sobie sprawę, że musi teraz przesunąć się w którąś stronę,
zdradzając tym samym kierunek ataku. Zrobił dwa kroki, w przód i w prawo, stając tuż
przy linii, którą wyrysował w błocie Halvdan, oddzielając w ten sposób walczących.
Uderzył z góry, wyprostowaną ręką, celując w głowę — najbardziej podstawowy cios. Chce
jak najszybciej z tym skończyć, pomyślał Shef. Uderzenie było bezlitosne i szybkie jak
błyskawica. Chłopak poderwał lewe ramię, wyłapując cios w sam środek żelaznego
ochraniacza.
Miecz odbił się z brzękiem. Klinga zostawiła na ochraniaczu matową rysę i wklęśnięcie
przez całą jego długość. Co stało się z ostrzem miecza, o tym Shef, jako kowal, wolał
nawet nie myśleć.
Magnus cofnął się daleko za linię, a do przodu wystąpił Kolbein z nastawioną tarczą.
Shef obiema rękami uniósł halabardę powyżej prawego ramienia, podszedł do linii i
pchnął prosto w serce Magnusa, nie zwracając uwagi na osłaniającą go tarczę. Trójkątne
ostrze przebiło lipowe drewno niczym ser, ale w tym samym momencie Kolbein podrzucił
puklerz do góry, tak że ostry czub minął policzek Magnusa, nie czyniąc mu szkody. Shef
HARRY HARRISON MŁOT I KRZYŻ CZĘŚĆ DRUGA KARL Przełożyła : Justyna Zandberg Rozdział pierwszy Z początku szlak wiódł płaską, suchą równiną, która stanowiła południową część wielkiej Doliny Yorku, rozciągającej się na północ od bagien Humberu. Nawet wówczas jednak dla wielkiej armii był to ciężki marsz: osiem tysięcy wojowników, tyleż samo koni, setki handlarzy, prostytutek oraz niewolników na sprzedaż krok po kroku udeptywało ziemię. Po ich przejściu nawet kamienne drogi zbudowane jeszcze przez Rzymian zamieniały się w grząskie bagna, gdzie błoto bryzgające spod kopyt chlapało na końskie brzuchy. Teraz zaś, gdy armia poruszała się po glinianych traktach czy pasterskich dróżkach, zostawał za nią jedynie pas podmokłego gruntu. Brand Zabójca uniósł w górę wciąż zabandażowaną rękę i szereg jeźdźców — dziewięć tuzinów ludzi, trzy pełne załogi — ściągnął wodze. Ci na samym końcu natychmiast zaczęli się odwracać, spoglądając na szarą, wilgotną płaszczyznę, gdzie mdłe jesienne światło jęło już przygasać. Dwaj mężczyźni na czele oddziału pilnie wpatrywali się w drogę przed sobą. Błotnista szeroka ścieżka schodziła w dół, zakręcając w stronę koryta jakiegoś strumienia. Widać było, że sto jardów dalej szlak ponownie wyłania się z zagłębienia i biegnie przez otwartą przestrzeń. Przedtem jednak prowadził obok gęstego lasu, porastającego brzegi potoku. Olbrzymie dęby i leszczynowe zarośla, szeleszczące liśćmi w podmuchach wiatru, tłoczyły się wokół ścieżki. — I co o tym sądzi nasz młody kapitan? — zapytał Brand, skubiąc brodę palcami lewej ręki. — Podobno jednym okiem widzisz więcej niż większość ludzi obydwoma. — Wystarczyłaby mi połówka oka, żeby dostrzec to, co najważniejsze, mój drogi mańkucie — odparł Shef ze spokojem. — Spójrz na to końskie łajno przy drodze; przestało już dymić. Główne siły coraz bardziej się oddalają. Idziemy zbyt wolno. Mieszkańcy Yorkshire mieli mnóstwo czasu, żeby nas otoczyć. — A jak masz zamiar sobie z tym poradzić, pogromco Ivara? — Na twoim miejscu sprowadziłbym ludzi z drogi i ruszył w dół prawą stroną. Prawą, bo mogliby się spodziewać, że zejdziemy lewą, z tarczami zwróconymi w stronę drzew i zasadzki. Możemy zjechać aż do strumienia, a potem zadąć w rogi i zaatakować, jakbyśmy dostrzegli lukę w palisadzie wroga. Jeżeli nikogo tam nie ma, wyjdziemy na głupców. Jeżeli jednak urządzili zasadzkę, uda nam się ich wykurzyć. Cokolwiek zamierzamy zrobić, zróbmy to szybko. Brand z lekkim poirytowaniem pokręcił głową. — Głupi nie jesteś. To dobra odpowiedź. Ale odpowiedź taka przystoi może czcicielowi twojego jednookiego patrona, Odyna, Zdrajcy Wojowników. Nie jest godna karla Wielkiej Armii. Wyznaczono nas do zbierania maruderów, by żaden z nich nie dostał się w łapy Anglików. Wężowe Oko nie przejmuje się głowami, które co ranka wrzucają nam do obozu. Ludzie robią się niespokojni. Lubią myśleć, że wszyscy są równie ważni i że każdy, kto ginie, ginie w jakimś celu, a nie ot tak, przez przypadek. Gdybyśmy zjechali z drogi, moglibyśmy kogoś przeoczyć, a prędzej czy później jego przyjaciele zaczęliby się o niego dopytywać. Zaryzykujemy więc i pojedziemy szlakiem. Shef skinął głową. Zdjął tarczę z pleców, przesunął dłoń pod skórzanym paskiem i zacisnął palce wokół uchwytu, znajdującego się tuż pod wypukłym guzem zdobiącym szczyt puklerza. W szeregach rozległy się szmery i szczęk metalu; stu dwudziestu pięciu wojowników ujęło broń w pozycji bojowej i ruszyło przed siebie. Shef zdawał sobie sprawę, że Brand rozpoczyna tego typu rozmowy po to, aby go wypróbować i wpoić mu sposób myślenia dowódcy. Nie czuł żalu, gdy doświadczony wojownik odrzucał jego radę. Jednak w głębi duszy podejrzewał, że wszyscy ci mądrzy ludzie, ci wspaniali i doświadczeni wojownicy — Brand Zabójca, Ivar Sopel Lodu, nawet sam niedościgły Wężowe Oko — wszyscy oni się mylą. Popełniają wciąż te same błędy. Co prawda błędy te nie przeszkodziły im w podbiciu każdego królestwa, przeciwko któremu się zwrócili.
Ulegały im państwa o wiele potężniejsze od mizernego, nędznego państewka East Anglii. Mimo to on, Shef, niegdyś niewolnik, potem zabójca, który nawet przez dziesięć uderzeń serca nie stał w szyku bojowym — on właśnie uważał, że lepiej się zna na sprawach wojskowych. Czy dowiedział się tego ze swoich wizji? Czy wiedzę tę zesłał mu jego opiekun z Walhalli — Odyn Sprzeniewierca, Bóg Powieszonych, Zdrajca Wojowników — tak jak to sugerował Brand? Tak czy owak, gdyby to Shef był wodzem armii, zarządzałby postój sześć razy dziennie i kazał dąć w trąby, żeby straż boczna i tylna wiedziała o posunięciach głównych sił. W dodatku nie ruszałby dalej, póki nie usłyszałby odpowiedzi. Najlepiej byłoby, gdyby wszyscy wiedzieli, o jakiej porze mają się odzywać trąbki. Ale jak można to osiągnąć, jeżeli poszczególne oddziały stracą się z oczu? Czarni mnisi w klasztorach mieli jakiś sposób, żeby odmierzać czas między nabożeństwami. Przez chwilę chłopak zastanawiał się nad tym problemem. Koń niósł go między drzewami; cienie poczynały zalegać ścieżkę. Ostatnimi czasy głowa Shefa wprost puchła od natłoku myśli, pomysłów i problemów, dla których, wydawałoby się, dostępna wiedza nie zapewnia rozwiązania. Chłopak zatęsknił do pracy w kuźni i huku młota. Czuł, że łatwiej przyszłoby mu wykuć odpowiedź na kowadle. Na bezowocnych rozmyślaniach tracił tylko siły. Na drodze przed nimi stał jakiś człowiek. Aż podskoczył, gdy usłyszał tętent kopyt — rozpoznał jednak jeźdźców i schował miecz do pochwy. — Jestem Stuf — powiedział. — Byłem w oddziale Humlego z Ribe. Brand skinął głową. Humli dowodził małym, niezbyt dobrze zorganizowanym oddziałem. Często się zdarzało, że taka grupa gubiła człowieka i nie interesowała się jego losem do chwili, gdy było już za późno. — Mój koń okulał i nie nadążałem za resztą. W końcu postanowiłem puścić go wolno i ruszyć dalej na piechotę. Brand ponownie przytaknął. — Mamy kilka luzaków. Pozwolę ci dosiąść jednego. Będzie cię to kosztować sztukę srebra. Stuf już otworzył usta, żeby zaprotestować i rozpocząć tradycyjną sprzeczkę, która powinna towarzyszyć targom o konia, jednak zmienił zdanie, widząc, że Brand gestem każe swoim ludziom ruszać dalej. Szybko chwycił wodze wierzchowca, którego prowadził dowódca. — Cena jest wysoka — powiedział — ale chyba nie mam czasu się wykłócać. W pobliżu kręcą się Anglicy. Czuję to. Ledwo przebrzmiały te słowa, gdy Shef kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Poruszyła się jedna z gałęzi. Nie, całe drzewo wygięło się nagle w okazały łuk; sznury przywiązane do jego czubka, napięte teraz do granic możliwości, stały się całkowicie widoczne. Chwilę później po lewej stronie szlaku rozpoczęło się jakieś zamieszanie. Shef szybko zasłonił się tarczą. Usłyszał głuchy stuk. Grot strzały przebił miękkie, lipowe drewno tuż obok jego dłoni. Z tyłu rozległy się krzyki i wrzaski. Konie wierzgały i stawały dęba. Chłopak zdążył już ześliznąć się z siodła i kulił się teraz przy szyi wierzchowca, odgradzając się nim od zasadzki. Jego umysł w mgnieniu oka zarejestrował kilkanaście faktów. 3 Zasadzkę przygotowano już po przejściu armii. Tylna straż oddaliła się bardziej, niż się spodziewał. Atak nastąpi z lewej; napastnicy będą chcieli ich zepchnąć w zarośla po prawej. Ucieczka jest niemożliwa; z przodu zagradza drogę powalone drzewo, z tyłu leżą trupy koni i kłębią się zaskoczeni ludzie. Trzeba zrobić to, czego najmniej oczekują! Shef przemyka pod pyskiem konia, unosi tarczę i na czworakach wspina się na strome zbocze po lewej stronie szlaku, trzymając włócznię w opuszczonej dłoni. Trzy skoki, jeden po drugim; gdyby się zatrzymał, błotnisty grunt mógłby się pod nim osunąć.
Pośpiesznie sklecona barykada z gałęzi, wygląda zza niej czyjaś twarz, jakiś Anglik nerwowo sięga do kołczana po strzałę. Shef dźga włócznią przez gałęzie na wysokości krocza. Twarz wykrzywia się z bólu. Chłopak przekręca dłonie na drzewcu, wyszarpuje włócznię, po czym sięga w stronę rannego i przerzuca go przez barykadę, Wbija ostrze w ziemię i jak o tyczce skacze przez gałęzie. Odwraca się gwałtownie i tnie nieprzyjaciół. Nagle zdał sobie sprawę, że gardło boli go od krzyku. Towarzyszył mu o wiele grubszy, mocniejszy głos: to Brand, niezdolny do walki jedną ręką, kierował zaskoczo- nych wikingów w stronę wyłomu. Shefa otacza już kilkanaście postaci. Chłopak odcina się na wszystkie strony, usiłując ich odeprzeć. Nagle ktoś wbija mu łokieć w plecy, Shef się potyka. Dookoła roi się od mężczyzn w kolczugach. Anglicy wycofują się w pośpiechu, uciekają ile sił w nogach. Wieśniacy, stwierdził Shef. Skórzane kapoty, myśliwskie łuki i ościenie, używane do poganiania knurów, nie do walki z ludźmi. Gdyby wikingowie uciekli w las, jak tego się spodziewali napastnicy, bez wątpienia natrafiliby na doły i sieci, gdzie szamocąc się nadaremnie czekaliby, aż ich dobiją. Jednak w walce wręcz angielscy chłopi nie mogli dorównać wojownikom, kryjącym się za drewnianymi tarczami. Nie było sensu ścigać kerlów w ich własnym lesie. Wikingowie rozejrzeli się dokładnie i bez pośpiechu dobili wszystkich, których udało im się zranić w pierwszym ataku. W ten sposób zyskiwali pewność, że żaden z nich nie przeżyje, by chełpić się tym dniem. Shef poczuł, jak ciężka ręka uderza go po plecach. — Dobra robota, chłopcze. Nigdy nie stój bezczynnie w zasadzce. Zawsze albo uciekaj, albo rzucaj się naprzód. Skąd jednak o tym wiedziałeś? Może Thorvin nie mylił się co do ciebie. Brand zapiął na szyi amulet-młot i ponownie zaczął wykrzykiwać rozkazy, każąc ludziom zejść ze szlaku i obejść powalony pień, zdjąć uprząż z martwych bądź okaleczonych koni oraz zająć się kilkunastoma mężczyznami, zranionymi w potyczce. — Na taką odległość strzała posłana z krótkiego łuku może przebić kolczugę, ale nic więcej. Nie ma siły, by wbić się w żebra czy brzuch. Strzały i łuki jeszcze nigdy nie wygrały bitwy. Orszak ruszył pod górę wijącą się ścieżką po drugiej stronie strumienia, po czym wydostał się z lasu na równinę oświetloną resztkami jesiennego słońca. Na szlaku leżała jakaś rzecz. Nie, nie jedna — kilka rzeczy. Dopiero gdy podjechali bliżej Shef dostrzegł, że to ludzie — maruderzy jak Stuf, odziani w brudną, połataną odzież charakterystyczną dla weteranów. W ich wyglądzie było jednak coś przerażającego, coś, co widział już przedtem… Z tym samym szokiem nagłego rozpoznania, którego doświadczył w Emneth, Shef zdał sobie sprawę, że wojownicy są zbyt mali. Ich ręce zostały odcięte w łokciach, a nogi w kolanach; swąd przypalonego ciała dobitnie świadczył o tym, co ich spotkało. Obaj żyli jeszcze. Jeden, słysząc nadjeżdżających, uniósł głowę, ujrzał zszokowane i gniewne twarze. — Bersi — zawołał. — Z drużyny Skulego. Fraendir, vinir, czyńcie waszą powinność. Dajcie nam umrzeć, jak przystało wojownikom. Brand z poszarzałym obliczem zeskoczył z konia, lewą ręką wyciągnął sztylet. Delikatnie pogładził zabandażowaną dłonią twarz okaleczonego, ustawił ją odpowiednio, po czym mocno wbił ostrze tuż za uchem. To samo zrobił z drugim mężczyzną, który na szczęście był nieprzytomny. — Ściągnijcie ich z drogi — powiedział. — Ruszamy dalej. „Heimnarowie” — dodał pod adresem Shefa. — Zastanawiam się, kto ich tego nauczył. Shef nie odpowiedział. Daleko przed sobą, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, które padały niemal poziomo przez szparę w chmurze, dostrzegł żółte kamienne 4 ściany, stadko domów na łagodnym zboczu przed nimi, dym wznoszący się z tysiąca kominów. Widział to już kiedyś. Znowu nadeszła fala przypomnienia.
— Eoforwich — powiedział. — Yovrvik — powtórzył stojący w pobliżu wiking, z trudem wypowiadając obce zgłoski. — Do diabła z tym — odezwał się Brand. — Po prostu York. Po zmroku grupka ludzi na miejskich murach spoglądała w dół na nieprzebrane mrowie ognisk armii wikingów. Patrzący stali na szczycie południowo-wschodniej wieży starej fortecy, zbudowanej na planie kwadratu. Tę imponującą budowlę wznieśli jeszcze Rzymianie, by trzymać w ryzach mieszkańców północy. Niegdyś stacjonował tu Szósty Legion. Za plecami patrzących znajdowało się trzysta dwadzieścia akrów bronionego terytorium, gdzie piętrzyła się katedra Świętego Piotra, niegdyś najsłynniejsze na północy siedlisko wiedzy i źródło nauki. W obrębie murów mieściła się również siedziba króla, domy szlachetnie urodzonych oraz ciasno skupione chaty, w których mieszkali ich tanowie, kompani i najemnicy. A także kuźnie, zbrojownie, warsztaty płatnerzy, garbarnie — słowem wszystko, co stanowi o potędze. Na zewnątrz zaś rozciągało się miasto z jego składami i portami na brzegach rzeki Ouse. Samo miasto jednak nie było aż tak ważne. Najważniejsze kryło się za murami: tymi otaczającymi starą fortecę legionistów, a także tymi, które broniły twierdzy po drugiej stronie rzeki, z kościołem Marii Panny pośrodku. Niegdyś znajdowała się tam rzymska kolonia; fortyfikacje zbudowali weterani, którzy się tam osiedlili, zgodnie ze swym zwyczajem odgradzając się od ewentualnych zamieszek czy oporu krajowców. Król Ella ponuro spoglądał na niezliczone ognie. Przy jego boku tkwiła krzepka postać Cuthreda, kapitana straży. W pobliżu stał arcybiskup Yorku, Wulfhere, odziany w biel i purpurę. Flankował go archidiakon Erkenbert w czarnej sutannie. — Nic nie opóźniło ich przybycia — powiedział Ella. — Myślałem, że może zatrzymają ich bagna Humberu, ale udało im się prześliznąć. Liczyłem na to, że skończy im się żywność, ale widać dali sobie radę. Mógł też dodać, że wiązał pewne nadzieje z desperackim atakiem króla Edmunda, o którym krążyło tyle opowieści. Jednak na samo wspomnienie poczuł zimno w sercu. Wszystkie te opowieści kończyły się opisem męczarni, w jakich król rozstał się z życiem. A Ella wiedział — wiedział to od chwili, gdy doszły go słuchy o przybyciu Ragnarssonów — że dla niego szykują to samo, jeżeli nie coś gorszego. Osiem tysięcy ludzi siedzących przy ogniskach czyhało na jego życie. Gdyby uciekł, ruszyliby za nim. Gdyby się ukrył, wyznaczyliby cenę za jego głowę. Wulfhere, a nawet Cuthred, mogli liczyć na to, że przetrwają porażkę. Ella wiedział, że musi pokonać armię albo zginie. — Stracili wielu wojowników! — odezwał się diakon Erkenbert. — Nawet wieśniacy ruszyli, by opóźniać ich marsz, napadać na tylne straże i odcinać dostawy żywności. Do tej pory musiały zginąć setki, może tysiące wikingów. Wszyscy nasi ludzie szykują się do obrony. — To prawda — zgodził się Cuthred. — Wiesz jednak, z czyjego powodu to robią. Cała grupka odwróciła się, by spojrzeć na dziwaczny przedmiot stojący kilka jardów dalej. Wyglądał jak płaska skrzynia, do której doczepiono żerdzie, tak by mogła służyć jako nosze. Pomiędzy jedną parą żerdzi tkwiła oś z kołami, aby na płaskim gruncie można ją było pchać niczym taczki. W skrzyni tkwił kadłub człowieka. Teraz, gdy skrzynia była przechylona, człowiek ów stał niemal pionowo i podobnie jak reszta mógł spoglądać ponad blankami. Utrzymywał go w tej pozycji szeroki pas, biegnący wokół piersi i pod pachami. Krocze okaleczonego spoczywało na wyściełanej podpórce. Całe ciało opierało się na obandażowanych kikutach nóg. — Teraz jestem ostrzeżeniem — zagrzmiał Wulfgar, zdumiewająco donośnym głosem jak na tak strasznie pomniejszonego człowieka. — Pewnego dnia posłużę jako zemsta. Za to i za wszystko, co zrobili mi ci poganie. Nikt się nie odezwał. Wszyscy wiedzieli, jaki skutek miało pojawienie się okaleczonego tana z East Anglii. W swoim niemal triumfalnym przejeździe z rodzinnych stron, wyprze- dzając armię, zatrzymywał się w każdej wiosce, by opowiadać wieśniakom, jaki los czeka
ich i ich kobiety. 5 — Czy te wszystkie przygotowania miały w ogóle jakiś sens? — zapytał gorzko król Ella.Cuthred zmarszczył czoło w zamyśleniu. — Nie opóźniły ich marszu. Nie przetrzebiły szeregów. Sprawiły, że musieli trzymać się razem. Może nawet pomogły im się zjednoczyć. Wciąż jest ich koło ośmiu tysięcy. — Możemy wystawić o połowę więcej — odezwał się archidiakon Erkenbert. — Tu nie East Anglia, W samym Eoforwich żyje koło dwóch tysięcy ludzi zdolnych do walki. W dodatku jesteśmy zbrojni mocą Pana Zastępów. — Nie sądzę, aby to wystarczyło — odparł Cuthred powoli. — Nawet pomijając Pana Zastępów, trzy do dwóch to dobre proporcje. Jednak w otwartym polu zawsze walczy się jeden na jednego. My też mamy doskonałych wojowników, ale nie aż tak wielu, jak oni. Jeżeli stawimy się — A więc nie wyjdziemy z fortecy? — Zostaniemy tutaj. Jeżeli będą chcieli się do nas dostać, niech spróbują wspiąć się na mury. — Oni zniszczą naszą własność — krzyknął Erkenbert. — Wybiją stada, uprowadzą młodzież, wytną sady. Spalą zboże. Ale to nie wszystko. Dzierżawa z gruntów kościelnych jest wyznaczona na Świętego Michała. Nikt jeszcze nie zapłacił. Wieśniacy nadal mają pieniądze schowane w sakiewkach, albo ukryte w ziemi. Jeśli zobaczą, że ich ziemie są plądrowane, a szlachta kryje się za murami, czy będą chcieli zapłacić? Teatralnym gestem wzniósł ręce do nieba. — Nastąpi katastrofa! Wszystkie kościoły w całej Northumbrii popadną w ruinę, a słudzy Boży umrą z głodu. — Nie umrą, jeżeli stracą tylko roczną dzierżawę — powiedział Cuthred. — Ile wam zostało z zeszłego roku? — Jest jeszcze jedno wyjście — odezwał się Ella. — Proponowałem to już wcześniej. Moglibyśmy zawrzeć pokój. Zaproponować im daninę, można by ją nazwać wergildem za zmarłego ojca. To musiałby być wielki skarb, żeby ich skusił. Ale w Northumbrii jest dziesięć domów na każdego wikinga w armii. Dziesięć gospodarstw powinno spłacić jednego karla. Dziesięć rodzin tanów może spłacić jednego szlachetnie urodzonego. Część z nich może się sprzeciwiać, ale jeżeli ogłosimy rzecz publicznie, przekonają ich właśni towarzysze. Poprosimy o rok pokoju. A przez ten rok — bo oni na pewno pojawią się znowu — wyszkolimy wszystkich zdolnych do walki tak, że będą mogli stawić czoło Ivarowi Ragnarssonowi, albo i samemu diabłu. Wtedy, przy proporcjach trzy do dwóch, uda nam się ich pokonać, co, Cuthred? A jeśli będzie trzeba, to i jeden na jednego damy sobie radę. Krępy kapitan aż prychnął z rozbawienia. — Odważne słowa, panie, i dobry plan. Chętnie bym się do niego zastosował. Problem w tym… — Cuthred rozwiązał rzemienie sakiewki u pasa i wysypał jej zawartość na otwartą dłoń. — Spójrzcie na to. Kilka porządnych srebrnych pensów ze sprzedaży konia na południu. Reszta to podróbki z mennicy naszego arcybiskupa. W większości ołów, jeżeli nie miedź. Nie wiem, co się stało z całym srebrem, kiedyś mieliśmy go w bród. Od jakichś dwudziestu lat jest go coraz mniej. My używamy pieniędzy arcybiskupa, ale już południowcy ich nie przyjmują; jeżeli chce się prowadzić z nimi handel, trzeba mieć coś na wymianę. Możecie być pewni, że armii też nie skuszą. Co chcecie im dać w zamian, ziarno i miód? — A jednak przypłynęli do nas — odparł Ella. — Musimy mieć coś, na co mają ochotę. Kościół posiada zasoby złota i srebra… — Zamierzasz poświęcić skarby Kościoła, żeby spłacić wikingów? — krzyknął Erkenbert. — Zamiast wyjść za mury i walczyć z nimi, co jest twoim chrześcijańskim
obowiązkiem? To, o czym mówisz, to świętokradztwo, odstępstwo od wiary! Jeżeli chłop ukradnie srebrny talerz z najpośledniejszej kaplicy, obdziera się go żywcem ze skóry i przybijają do drzwi kościoła. To, co ty proponujesz, jest tysiąc razy gorsze. — Narażasz swą nieśmiertelną duszę — zawołał arcybiskup. — Nie po to zrobiliśmy cię królem — zasyczał jak żmija Erkenbert. 6 Głos Wulfgara zagłuszył ich obu. — Wszyscy zapominacie, z kim mamy do czynienia. To nie są ludzie, to pomiot diabelski. Nie możemy się z nimi targować. Nie wolno pozwolić, by obozowali tu całymi miesiącami. Trzeba ich zniszczyć… — Na bladych wargach mężczyzny pojawiła się piana. Tan uniósł na moment kikut ramienia, jak gdyby chciał ją otrzeć, zaraz jednak opuścił go z powrotem. — Panie królu, poganie nie są ludźmi. Nie mają duszy. Sześć miesięcy temu — pomyślał Ella — poprowadziłbym zastępy Northumbryjczyków do bitwy. Tego właśnie oczekują. Jeżeli rozkażę cokolwiek innego, nazwą mnie tchórzem. Nikt nie słucha tchórza. Erkenbert wyraził się zupełnie jasno: jeżeli nie będę walczył, przywrócą władzę temu prostakowi Osbertowi. Pewnie nadal ukrywa się gdzieś na północy. Ten pomaszerowałby do boju z wdziękiem idioty. Jednak Edmund udowodnił, co się dzieje, kiedy walczy się z wikingami na otwartym terenie, nawet jeżeli uda się ich zaskoczyć. Jeżeli ruszymy do walki w starym stylu, przegramy, wiem że przegramy, a ja umrę. Muszę zrobić coś innego. Coś, na co Erkenbert się zgodzi. A na jawne zapłacenie daniny nie zgodzi się na pewno. Ella zdecydował się nagle. Przemówił z całą mocą i powagą swojego urzędu: — Przygotujemy się do oblężenia i spróbujemy ich zmęczyć. Cuthred, sprawdź obronę i zapasy żywności, odeślij wszystkich bezużytecznych ludzi. Panie arcybiskupie, powiedziano mi, że w katedralnej bibliotece są uczone księgi starożytnych Rzymian, którzy pisali wiele na tematy wojenne, zwłaszcza o oblężeniach. Powinny one dopomóc w pokonaniu wikingów. Król odwrócił się i zszedł z murów. Za nim postępował Cuthred i gromadka pośledniejszej szlachty. Dwaj krzepcy niewolnicy znieśli Wulfgara po kamiennych schodach. — Tan z East Anglii ma rację — szepnął Erkenbert do arcybiskupa. — Musimy pozbyć się tych ludzi zanim zniszczą nasze dzierżawy i zbałamucą niewolników. A także szlachtę. Znam kilku takich, którzy łatwo daliby się przekonać, że mogą się obejść bez nas. — Odszukaj księgę Wegecjusza zatytułowaną „De ReMilitari” — odparł Wulfhere. — Nie wiedziałem, że nasz pan jest taki uczony. — Siedzi tam już cztery dni — zauważył Brand. On, Thorvin, Hund i Ingulf, mistrz Hunda, stali zbici w gromadkę kilka jardów od migoczącego paleniska kuźni. Wikingowie znaleźli ją, pełną węgla drzewnego, w wiosce Osbaldwich, kilka mil od Yorku. Shef natychmiast ją zajął, żądając ludzi, żelaza i paliwa. Czwórka przyjaciół przyglądała mu się teraz przez otwarte szeroko drzwi warsztatu. — Cztery dni — powtórzył Brand. — Prawie nic nie jadł. Nie spałby też, gdyby ludzie nie oświadczyli, że oni, w przeciwieństwie do niego, potrzebują trochę snu i nie zmusili go, by w nocy przestawał walić młotem przynajmniej na kilka godzin. — Nie wygląda na to, żeby poniósł jakąś szkodę — stwierdził Hund. Rzeczywiście, jego przyjaciel, którego nadal w myślach nazywał chłopcem, zmienił się całkowicie w trakcie ostatniego lata. Postury był niezbyt masywnej, sądząc według standardów armii, pełnej olbrzymów. Wydawało się jednak, że nie ma zbędnego ciała. Shef, nie bacząc na październikową niepogodę, rozebrał się do pasa. Gdy kręcił się dookoła paleniska, pracując nad jakimś drobnym przedmiotem, podnosząc szczypcami rozpalony do czerwoności metal, pokrzykując na swego pomocnika — Anglika w żelaznej obroży
— żeby mocniej dął w miechy, mięśnie pod jego skórą rysowały się tak wyraźnie, jak gdyby nie pokrywała ich najcieńsza nawet warstwa tłuszczu. Gwałtowne szarpnięcie, syk metalu i kolejny element wyłania się z ognia. Przy każdym ruchu poszczególne mięśnie nasuwały się gładko na siebie. W czerwonym blasku kuźni Shef przypominał spiżowe posągi z dawnych czasów. Brakowało mu jednak ich urody. Nawet w przytłumionym świetle prawy oczodół wyglądał jak gnijąca czeluść. Na grzbiecie chłopaka wyraźnie odcinały się ślady chłosty, pamiątka z niewolniczych czasów. Niewielu ludzi w armii równie beztrosko ukazywałoby oznakę podobnej hańby. 7 — Może nie ucierpiał na ciele — odparł Thorvin. — Ale co do umysłu, to nie byłbym tego taki pewien. Pamiętasz słowa ballady o Volundzie: Siedział, nie sypiając, wciąż uderzał młotem, Cierpiał nienawistną pracę dla Nidhada… — Nie wiem, jaką przemyślną rzecz twój przyjaciel wykuł w swoim umyśle. Ani dla kogo ją wykonuje. Mam nadzieję, że powiedzie mu się lepiej niż Vólundowi, że łatwiej zdobędzie to, czego pożąda jego serce. — A co właściwie on tam robił przez te cztery dni? — zapytał Ingulf. — Na przykład to. — Thorvin podsunął przyjaciołom hełm do zbadania. Nie przypominał on żadnego hełmu, które dotychczas widzieli. Był zbyt duży, bombiasty jak głowa olbrzymiego owada. Osadzono na nim obręcz, opiłowaną z przodu ostro niczym czubek sztyletu. Z przodu biegł ochraniacz na nos, kończąc się pałąkami, które łączyły się z osłonami policzków. Szeroka koszulka z solidnego metalu opadała na kark. Jeszcze bardziej zdumiało ich wnętrze hełmu. Przymocowano doń paskami skórzaną wyściółkę. Po założeniu wyściółka ściśle otulała głowę, chroniąc ją przed dotykiem metalu. Szeroki pasek z klamrą służył do zapinania pod brodą. — Nigdy nie widziałem czegoś takiego — odezwał się Brand. — Uderzenie w metal nie uszkodzi czaszki, chociaż i tak wolałbym unikać ciosów. Gdy rozmawiali, huk w kuźni ustał nagle i ujrzeli Shefa, jak pilnie składa w całość maleńkie elementy. Wkrótce podszedł do nich, uśmiechnięty i spocony. Brand podniósł głos. — Moim zdaniem, niewczesna pobudko wojowników, hełm niepotrzebny jest temu, kto unika ciosów. A cóż to w imię Thora trzymasz w ręce? Shef uśmiechnął się szeroko i zaprezentował świeżo wykutą broń. Trzymał ją poziomo, wspaniale wyważoną, w miejscu, gdzie drewno łączyło się z metalem. — Co to ma być — zapytał Thorvin. — Dzido-topór? Siekiera na drągu? — Bastard topora bojowego i lemiesza? — podpowiedział Brand. — Nie rozumiem, jaki z tego użytek. Shef ujął wciąż zabandażowaną dłoń Branda i delikatnie podwinął rękaw. Przytknął własną rękę do ramienia przyjaciela. — Jakim jestem szermierzem? — zapytał. — Kiepskim. Brak treningu. Trochę talentu. — Gdybym zaczął trenować, czy mógłbym kiedykolwiek dorównać komuś takiemu jak ty? Nigdy. Spójrz na swoje ramię. Jest dwa razy grubsze od mojego? A może tylko o połowę grubsze? A przecież nie jestem słaby. Po prostu mam inną budowę. Ty nadajesz się idealnie do machania mieczem, czy nawet toporem. Potrafisz zawinąć bronią niczym mały chłopiec patykiem do łamania ostów. Ja tego nie potrafię. A pewnego dnia będę musiał stawić czoło takiemu mistrzowi, jak ty. Może Muirtachowi. A może jeszcze gorzej. Cała piątka w milczeniu skinęła głowami. — Muszę więc wyrównać szansę. Tym zaś, zobaczcie… — Shef począł z wolna obracać bronią. — Mogę pchnąć. Mogę ciąć od lewej i od prawej, nie musząc
przekręcać rąk na rękojeści. Mogę zmienić uchwyt i uderzyć rękojeścią. Mogę zablokować uderzenie z dowolnego kierunku. Mogę używać obu rąk. Nie potrzebuję tarczy. A co najważniejsze, taki oręż, nawet w moich rękach, może zadać cios dorównujący ciosowi Branda, który niewielu potrafi sparować. — Ale masz odsłonięte ręce — powiedział Brand. Shef skinął w stronę kuźni. Angielski pomocnik wybiegł z niej pośpiesznie. Niósł dwa metalowe przedmioty. Shef wziął je i przekazał przyjaciołom. Były to rękawice: wyściełane skórą, z długimi metalowymi ochraniaczami sięgającymi do pół łokcia. Najbardziej jednak zadziwiającą rzeczą był sposób, w jaki poruszał się metal. Na każdym palcu znajdowało się pięć kawałków blachy, z których każdy łączył się z sąsiednimi małymi nitami. Większe kawałki chroniły kłykcie i wierzch dłoni; one też się poruszały. Shef założył rękawice i zademonstrował ich działanie, otwierając i zamykając ręce wokół drzewca broni. 8 — Wyglądają jak łuski smoka Fafnira — odezwał się Thorvin. — Fafnir został zabity ciosem w brzuch, od spodu. Mam nadzieję, że mnie trudniej będzie ukatrupić. — Shef odwrócił się. — Muszę załatwić jeszcze jedną sprawę. Nie zdołałbym zrobić wszystkiego na czas bez pomocy Halfiego. Świetnie szyje skórę, chociaż za wolno pracuje przy miechach. Gestem kazał Anglikowi uklęknąć, po czym zaczął przepiłowywać żelazną obrożę na jego szyi. — Powiecie pewnie, że nie ma sensu go uwalniać, skoro i tak ktoś zaraz go schwyta. Ale nocą wyprowadzę go poza ogniska wartowników armii, a jego pan jest uwięziony w Yorku. Jeżeli będzie miał trochę szczęścia i oleju w głowie, ucieknie stąd, tak daleko, by nikt już go nigdy nie złapał. Anglik podniósł wzrok, gdy Shef jął delikatnie ściągać żelazo z jego karku. — Jesteście poganami — powiedział niewolnik, nie rozumiejąc. — Księża mówią, że nie znacie litości. Ucięliście tanowi ręce i nogi, sam go widziałem! Jak to możliwe, że uwalniacie człowieka, którego sprzedali w niewolę kapłani Chrystusa? Shef postawił go na nogi. Odpowiedział po angielsku, nie po norwesku, którym to językiem posługiwał się do tej pory. — Ludzie, którzy okaleczyli tana, nie powinni byli tego robić. Nie mówię jednak o chrześcijanach i poganach, lecz o tym, że źli ludzie są wszędzie. Mogę dać ci tylko jedną radę. Jeżeli nie wiesz, komu ufać, spróbuj zwrócić się do tych, którzy noszą taki znak. — Machnął ręką w stronę przyjaciół, którzy w milczeniu ukazali srebrne amulety: Brand i Thorvin młot, zaś dwaj medycy, Hund i Ingulf, jabłka Ithun. — Są różne symbole. Łódź dla Njörda, młot dla Thora, fallus dla Freyra. Nie twierdzę, że ci pomogą. Ale będą cię traktować jak człowieka, a nie jak bydlę. — Ty nie nosisz żadnego znaku — zauważył Halfi. — Nie wiem, jaki powinienem. Dookoła zwykły zgiełk obozu przeradzał się właśnie we wrzawę, towarzyszącą rozchodzącym się wieściom; rozmawiano podniesionymi głosami, wojownicy krzyczeli do siebie. Ludzie w kuźni unieśli głowy, gdy pojawił się jeden z podkomendnych Branda. Jego usta w gęstwinie splątanej brody rozciągnięte były w szerokim uśmiechu. — Ruszamy! — wykrzyknął. — Jarlowie i Ragnarssonowie przestali wreszcie kręcić się w kółko, rozmyślać i drapać po tyłkach. Jutro bierzemy się za mury! Strzeżcie się, kobiety i dziewczyny Yorku! Shef rzucił mu ponure spojrzenie. Nie rozbawiły go te słowa. — Moja dziewczyna nazywała się Godiva — powiedział. — To znaczy „Dar od Boga”. — Założył rękawice i zamachnął się halabardą. — Nazwę ją „Pomsta thralla”, Zemsta Niewolnika. Pewnego dnia zemszczę się za Godivę. I za inne dziewczęta. Rozdział drugi W szarym świetle poranka wikingowie jęli przemykać wąskimi uliczkami wśród ruder
zewnętrznej części Yorku. Wszystkie trzy główne mosty na rzece Ouse znajdowały się za murami starej kolonii na południowym brzegu, ale to nie sprawiło trudności doświadczonym szkutnikom zapełniającym szeregi armii, której główną bronią były przecież topory. Wojownicy rozebrali kilka domów oraz oddalony kościół i z co większych desek zbudowali w pobliżu własnego obozowiska szeroki most przez Ouse. Przedostali się na drugą stronę i poczęli wspinać się, niczym przypływ, ku żółtym ścianom w sercu miasta. Nie było żadnego pośpiechu, wykrzykiwania rozkazów; osiem tysięcy ludzi, nie licząc kilku oddziałów pozostawionych dla obrony obozu, zbliżało się w stronę oczy- wistego celu. Podczas marszu od gromady odrywały się niewielkie grupki ludzi, by kopniakami otwierać drzwi lub rąbać okiennice. Shef sztywno, niezgrabnie odwrócił głowę, nie- przywykłą jeszcze do ciężkiego hełmu i spojrzał pytająco w stronę Branda, który 9 spokojnie szedł u jego boku, co chwila rozprostowując dłoń, świeżo odwiniętą z bandaży. — Głupcy są wszędzie — stwierdził Brand. — Uciekinierzy mówili, że król wiele dni temu kazał opuścić miasto; część ludzi schroniła się w fortecy, inni powędrowali gdzieś na wzgórza. Zawsze jednak znajdzie się ktoś, kto uważa, że wie lepiej, i że nic się nie stanie. Nagle z przodu, jak gdyby na potwierdzenie tych słów, wybuchło jakieś zamieszanie. Rozległy się okrzyki mężczyzn, wrzask kobiety, odgłos uderzenia. Zza strzaskanych drzwi wyłoniło się czterech wojowników, uśmiechniętych od ucha do ucha. W ich uścisku wiła się i szamotała obdarta, niechlujna młoda kobieta. Wikingowie podchodzący pod górę zatrzymywali się, by pożartować. — Nie przemęczaj się zbytnio, Tosti! Zabraknie ci siły na później. Jeden z mężczyzn zarzucił dziewczynie sukienkę na głowę niczym worek, unieruchamiając ramiona i tłumiąc wrzaski. Dwóch innych chwyciło jej gołe nogi i rozwarło je brutalnie. Nastrój w przechodzącym obok tłumie zmienił się nagle. Ludzie zaczynali zatrzymywać się, żeby popatrzeć. — Zostawisz coś dla innych, Skakul? Shef mocno zacisnął urękawiczone dłonie na rękojeści Zemsty Niewolnika i również skierował się w stronę kotłującej się i postękującej grupy. Olbrzymia dłoń Branda zamknęła się delikatnie wokół jego ramienia. — Zostaw to, chłopcze. Jeżeli wywiąże się walka, dziewczyna na pewno zginie. W takich przypadkach najpierw zawsze ginie najsłabszy. Zostaw ich w spokoju, a może pod koniec puszczą ją wolno. Idą do bitwy, więc muszą się pośpieszyć. Shef niechętnie odwrócił wzrok i poszedł dalej, starając się nie słyszeć dźwięków dobiegających z tyłu — a także, w miarę dalszego marszu, również z innych stron. Miasto, jak stwierdził, przypominało pole jesiennego zboża. Z pozoru puste, ale gdy kosiarze posuwają się coraz dalej, coraz bardziej zawężając pas nie zżętej pszenicy, nagle ujawniają się jego mieszkańcy, niespokojni, przerażeni, uciekający w popłochu na oślep, byle dalej od ludzkich głosów i ostrzy kos. Powinni odejść, kiedy im kazano, pomyślał. Król powinien się upewnić, czy wszyscy zastosowali się do jego rozkazu. Dlaczego ludzie nie mogą zachowywać się rozsądnie? Budynki skończyły się. Przed wikingami ciągnęła się otwarta przestrzeń, szeroka gdzieś na osiemdziesiąt jardów, pełna błota i gruzów, dochodząc ostatecznie do żółtych kamiennych murów, wzniesionych przez Rzymian. Brand i jego towarzysze wyłonili się z uliczki, spoglądając na blanki, gdzie poruszały się jakieś postacie, nawołując szyderczo. W powietrzu rozległ się świst i strzała wbiła się w pokrytą gliną, splecioną z gałęzi ścianę pobliskiego domu. Kolejny świst i jeden z wikingów zaklął gniewnie, patrząc na drzewce wystające z uda. Brand wyciągnął rękę i wyrwał strzałę, zerknął na nią po czym odrzucił w tył, przez ramię. — Jesteś ranny, Arnthorze? — Lekko draśnięty. Gdyby szła kilka cali wyżej, po prostu odbiłaby się od kurtki.
— Nie mają dostatecznego pędu — stwierdził Brand. — Lepiej jednak nie patrzcie w tamtą stronę. Możecie dostać w oko. Shef ruszył naprzód, usiłując na równi z innymi ignorować świsty i odgłosy uderzeń. — Robiłeś już kiedyś coś takiego? — zapytał. Brand zatrzymał się, zwołał swoją drużynę, po czym odwrócił się w stronę ściany i przysiadł na piętach. — Raczej nie. Nie na tę skalę. Ale dzisiaj musimy po prostu wykonać to, co nam kazano. Ragnarssonowie mówią, że mają plan i zdobędą miasto, jeżeli wszyscy będą w pogotowiu, żeby w razie czego się przyłączyć. Musimy więc patrzeć i czekać. Do licha, jeżeli ktokolwiek wie, w jaki sposób zabrać się do rzeczy, to właśnie Ragnarssonowie. Czy wiesz, że ich ojciec, Ragnar, usiłował kiedyś zdobyć miasto Franków? Nazywało się Paryż. Och, to musiało być ze dwadzieścia lat temu. Ragnarssonowie od tej pory wiele myśleli o murach i miastach. Oczywiście, trudno porównać osady w Kilkenny czy Meath z tym tutaj. Z chęcią popatrzę, jak się zabiorą do dzieła. Shef wsparł się na halabardzie i rozejrzał dookoła. Z przodu wznosił się mur zwieńczony blankami. Po jego szczycie przechadzali się ludzie, nie marnując już pocisków. Przyglądali się masie wikingów, zgromadzonych na skraju otwartej przestrzeni, najwyraźniej gotowi strzelać natychmiast, gdy rozpocznie się jakiś ruch. Shef, zaskoczony, 10 pomyślał, jak niewielką przewagę może dać łucznikom nawet wysoki kamienny mur. Ludzie na blankach, trzydzieści jardów nad ziemią, byli bezpieczni, nietykalni. Mimo to ich łucznicy niewiele mogli zdziałać. W odległości pięćdziesięciu jardów było niebezpiecznie, przy dziesięciu człowiek miał nikłe szansę przeżycia.. W odległości osiemdziesięciu jardów można było stać na otwartej przestrzeni i bez pośpiechu robić przygotowania. Chłopak dokładniej przyjrzał się murom. Po lewej, jakieś dwieście jardów dalej, kończyły się one okrągłą, wysuniętą w przód wieżą, skąd obrońcy mogli strzelać wzdłuż linii blanków, przynajmniej na taką odległość, na jaką mogły nieść łuki. Za wieżą teren opadał w stronę brązowej, mulistej Ouse. Na drugim brzegu znajdowała się drewniana palisada chroniąca nadrzeczną część kolonii — Marystown, jak nazywali ją miejscowi. Tam również tkwiła grupka mężczyzn, przyglądając się niespokojnie przygotowaniom pogan, znajdujących się tak blisko, a jednak będących poza ich zasięgiem. Wikingowie czekali, ustawiwszy się w szyku, rozciągniętym na pięćset jardów, po sześciu-ośmiu ludzi w każdym rzędzie. Większość wojowników schroniła się w wylotach uliczek i alejek, para z ich oddechów unosiła się w powietrzu. W masie matowego metalu, zgrzebnej wełny i kiepsko wyprawionej skóry z rzadka jedynie połyskiwały jaskrawe farby na tarczach. Wojownicy stali spokojni, opanowani, niczym parobcy czekający na gospodarza. Z centrum oczekujących szeregów, jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt jardów na prawo od Shefa rozległ się dźwięk rogów. Chłopak nagle zdał sobie sprawę, że powinien raczej przyjrzeć się bramie tkwiącej pośrodku murów. Wybiegała z niej szeroka ulica, teraz już niezbyt imponująca pośród zwałów mułu i stert gałęzi, które pozostały na miejscu domów, ale najwyraźniej pełniąca niegdyś funkcję głównej drogi na wschód. Sama brama była nowa; nie stanowiła dzieła Rzymian, jednak wyglądała wystarczająco potężnie i masywnie. Tworzące ją bale pochodziły z pni najstarszych dębów, wznosiła się równie wysoko jak wieże po obu jej stronach. Zawiasy wykonano z najtwardszego żelaza, jakie mogli wykuć angielscy kowale. Była jednak słabsza niż kamienie. Naprzeciwko niej ruszało teraz czterech Ragnarssonów. Shef odszukał wzrokiem najwyższego z nich, który wyglądał niemal wątle u boku swych potężnych braci. Ivar Sopel Lodu. Przyodział się na tę okazję w migotliwy, szkarłatny płaszcz. Zielone jak trawa spodnie wystawały spod długiej kolczugi; hełm i tarczę miał pomalowane na srebrno. Ragnarsson zatrzymał się i machnął ręką, każąc zagrać sygnał. Znowu zabrzmiały rogi; Anglicy na blankach odpowiedzieli deszczem strzał, świszczących w powietrzu, wbijających się w tarcze, odbijających się od
kolczug. Tym razem Wężowe Oko dał znak i setki ludzi truchtem ruszyły naprzód. Byli to specjalnie dobrani poplecznicy Ragnarssonów. Pierwszy szereg niósł tarcze, nie te okrągłe, używane do walki wręcz, ale wielkie prostokąty, mogące zakryć ciało od kostek aż po szyję. Przebiegli pod gradem strzał i zatrzymali się, tworząc wielką literę V wycelowaną w bramę. W drugim i trzecim stali łucznicy. Ci też ruszyli naprzód, przykucnęli za tarczami i jęli strzelać w górę. Teraz po obu stronach zaczęły padać trupy, z przestrzelonym gardłem lub mózgiem. Shef widział, jak wojownicy siadają, mocując się ze strzałami mocno wbitymi w zbroje i skórę. Gromadki rannych wycofywały się na tyły. Jednak zadaniem pierwszych atakujących było tylko oczyszczenie blanków. Z gardzieli jednej z uliczek powoli wytoczyła się duma Ragnarssonów. Shefowi, który przyglądał się, jak wyłania się spomiędzy szeregów ludzi, przypominała monstrualnego odyńca. Nogi mężczyzn, popychających konstrukcję, były niewidoczne. Długą na dwadzieścia stóp machinę z boków i od góry chroniły ciężkie, zachodzące na siebie tarcze. Wewnątrz znajdował się wykonany z pnia dębu taran, który zwieszał się z drewnianego szkieletu na żelaznych łańcuchach. Pięćdziesięciu najsilniejszych mężczyzn pchało platformę umieszczoną na ośmiu kołach, dwukrotnie większych niż koła zwykłych wozów. Z przodu wystawał żelazny czub tarana. Gdy machina dostojnie sunęła pośród szeregów, wojownicy zaczynali wiwatować i razem z nią ruszać przed siebie, nie zważając na angielskie strzały. Ragnarssonowie kroczyli obok taranu, gestami każąc swoim ludziom trzymać się z tyłu i sformować coś w rodzaju kolumny. Shef posępnie spoglądał na furkoczący, kraciasty pled koloru szafranu. To był Muirtach. Nie wyciągnął jeszcze miecza z pochwy, podobnie jak inni wymachiwał rękami, klnąc. 11 — Tak właśnie wygląda plan — odezwał się Brand; nie zadał sobie nawet trudu, by wstać. — Taran rozwali bramę i wejdziemy do środka. — Uda się? — Gdyby można to było przewidzieć, nie musielibyśmy walczyć. Taran znajdował się już o dwadzieścia metrów od bramy; zrównał się z najbardziej wysuniętymi do przodu łucznikami. Machina ruszyła teraz szybciej; pchający ją mężczyźni musieli ujrzeć cel przez szczelinę znajdującą się z przodu. Na blankach nagle pojawili się ludzie. Łucznicy wikingów powitali ich gradem strzał. Obrońcy także naciągnęli tuki i z murów posypały się w stronę taranu płonące pociski, z łoskotem uderzając w twarde drewno. — Nie zapalą — stwierdził Brand. — Gdzie indziej, może, ale w Anglii? Po żniwach? Musiałbyś suszyć to drewno przez cały dzień, zanim wreszcie zajęłoby się ogniem. Płomienie zasyczały i przygasły. Taran był już przy samej bramie, wciąż przyśpieszając, nim w końcu zatrzymał się z hukiem. Nastąpiła chwila przerwy; wojownicy zostawili powrozy, na których ciągnęli machinę i podeszli do uchwytów przy taranie. Cała konstrukcja drgnęła, gdy ciężki bal został odciągnięty w tył na żelaznych łańcuchach. Potem pchnięcie w przód, napędzane siłą setki ramion i masą samego tarana. Brama zatrzęsła się. Shef zdał sobie nagle sprawę, że wszystkich poczyna ogarniać bitewna gorączka. Nawet Brand stał już na nogach; wojownicy pchali się do przodu. Zorientował się, że znajduje się dziesięć jardów bliżej muru niż poprzednio. Obrońcy nie odpowiadali, nie naprzykrzali się już próbami podpalenia. Uwaga obu walczących stron skupiła się na bramie. Potężna konstrukcja zadygotała, gdy wikingowie ponownie rozbujali kłodę. Kolejne uderzenie, towarzyszący mu huk głośniejszy niż echo tysiąca głosów, drżenie masywnych wrót. Co robili Anglicy? Jeżeli nie udaremnią poczynań ludzi przy taranie, brama ich fortecy wkrótce rozsypie się w drzazgi i armia przedrze się do środka. Na wieżach poczęły ukazywać się głowy. Obrońcy nie kryli się, mimo deszczu
pocisków, którymi zasypywali ich wikingowie. Każdy mężczyzna — a wszyscy oni musieli mieć niepospolitą siłę — taszczył spory kamień, który teraz dźwignął ponad głowę i cisnął w dół, prosto na tarcze chroniące taran. Takiego celu nie sposób było chybić. Tarcze łamały się z trzaskiem. Jednak mocujące je gwoździe trzymały mocno, a zresztą dach pokrywający całą machinę zbudowano pod pewnym kątem. Kamienie spadały, staczały się po pochyłości. Działo się jednak coś jeszcze. Shef stał teraz blisko, tuż za linią łuczników Ragnarssonów. Wojownicy za nim przeciskali się do przodu z naręczami odzyskanych strzał. Cóż to było? Liny. Ludzie na wieżach przy bramie mieli liny, mnóstwo lin — ciągnęli je ile sił, będąc wciąż poza zasięgiem strzał. W polu widzenia pojawił się na moment jeden z Ragnarssonów — prawdopodobnie Ubbi — krzycząc coś do napierających w przód wojowników. Kazał im rzucać oszczepy na blanki, celować w ludzi ciągnących powrozy. Kilku wikingów złożyło się do rzutu, lecz niezbyt wielu. Takie ciskanie na ślepo oznaczało bezsensowne pozbawianie się kosztownej broni, jaką był oszczep. Liny naprężyły się.Ponad górną krawędzią bramy pojawił się dziwny przedmiot, olbrzymi walec balansował tuż na skraju murów. Była to kolumna; kamienna kolumna jeszcze z czasów rzymskich, opiłowana na obu końcach. Żadna konstrukcja nie mogłaby przetrzymać jej upadku z trzydziestu stóp. Shef przekazał Zemstę Niewolnika Brandowi i biegiem ruszył przed siebie, wrzeszcząc coś nieartykułowanie. Wojownicy we wnętrzu odyńca nie widzieli nic z tego, co się działo ponad ich głowami, ale inni już spostrzegli, co się święci. Problem w tym, że nikt nie wiedział, co robić. Gdy Shef dopadł do tylnego końca machiny, stało tam już kilku ludzi, przynaglając załogę, by rzucała uchwyty i ponownie chwytała za liny, aby wyprowadzić cały mechanizm w bezpieczne miejsce. Inni wołali do Muirtacha i jego oddziałów szturmowych, aby przyłożyli się od zewnątrz i pomogli pchać taran. Gdy to się stało, angielscy łucznicy znów pojawili się na blankach i powietrze napełniło się świstem strzał, tym razem nadchodzących z morderczej odległości. Shef odepchnął jakiegoś człowieka, potem następnego, i tylnym wejściem wśliznął się do wnętrza machiny. Natychmiast ogarnęła go smrodliwa fala potu i oddechów. 12 Pięćdziesięciu herosów stękało z wysiłku, niektórzy ciągnęli już liny, inni odsuwali się pośpiesznie od masywnego tarana. — Nie — krzyknął Shef na całe gardło. — Wracajcie do uchwytów. Wojownicy obrócili w jego stronę nierozumiejące twarze, coraz to nowi ludzie poczynali chwytać za liny. — Nie trzeba wycofywać całej machiny, po prostu odciągnijcie taran do tyłu… Ktoś złapał go za ramię, obrócił gwałtownie, wcisnął linę do ręki. Inni mijali ich w pośpiechu. — Ciągnij, ty przeklęty próżniaku, albo ci wytnę wątrobę — wrzasnął chłopakowi Muirtach prosto w ucho. Shef poczuł, jak cała konstrukcja drży; koło za nim zaczęło się obracać. Z całej siły pociągnął za linę — wystarczy, jeśli odsuną całość o dwie, może o trzy stopy, przecież i tak nie zdołają wycofać olbrzymiej machiny dalej… Nagle ziemia się trzęsie, gwałtowny cios w plecy, głowa uderza o deski, rozlega się potworny wrzask, wysoki jak głos kobiety, rozbrzmiewa wciąż na tę samą nutę, bez końca… Shef dźwignął się na nogi, rozejrzał wokół. Wikingowie okazali się zbyt wolni. Kamienna kolumna, setką ramion przerzucona ostatecznie przez krawędź muru, spadła prosto na żelazny czub tarana, wbijając go w ziemię, zrywając łańcuchy i wyrywając sworznie. Strzaskała także przednią część drewnianej konstrukcji i upadła przygniatając w biodrach jednego z członków załogi. To właśnie on — potężny, szpakowaty mężczyzna po czterdziestce — tak krzyczał. Jego towarzysze wycofali się — przestraszeni i zawstydzeni — ignorując trzy czy cztery leżące bez ruchu ciała, które uderzył rozpędzony łańcuch bądź
spadające deski. W każdym razie wszyscy, poza tym jednym człowiekiem, trwali w milczeniu. Shef zdawał sobie sprawę, że gwar głosów wybuchnie już za chwilę, lecz teraz jeszcze mógł nagiąć tych ludzi do swojej woli. Wiedział, co trzeba zrobić. — Muirtach. Ucisz go. Ciemna, okrutna twarz spojrzała nań, najwyraźniej nie rozpoznając, po czym mężczyzna postąpił krok do przodu, wyciągając sztylet z cholewy. — A wy, reszta, odciągnijcie taran do tyłu. Nie za daleko. Sześć stóp. Dosyć. Teraz… — Shef stał przy deskach z przodu, badając uszkodzenia. — Dziesięciu na zewnątrz; weźcie połamane deski, drzewca oszczepów, cokolwiek, i odtoczcie kolumnę tuż pod bramę. Jest szeroka tylko na kilka stóp, jeśli wesprzemy o nią przednie koła, będziemy jeszcze mogli zrobić użytek z tarana. — Teraz trzeba połączyć łańcuchy. Potrzebny mi jest młot, dwa młoty. Zacznijcie ciągnąć taran do tyłu, powoli, żeby nie zsunął się z pętli… Czas mijał szybko. Shef kątem oka dostrzegał wpatrujące się w niego twarze, gdzieś przy tylnym wejściu mignął mu srebrny hełm, Muirtach wycierał klingę sztyletu. Nie zwracał na to uwagi. W jego głowie łańcuchy i słupy, gwoździe i połamane deski jawiły się jako świetliste linie, zmieniając położenie w miarę jak podejmował kolejne decyzje. Nie miał żadnych wątpliwości, co robić. Na zewnątrz rozległa się pełna podniecenia wrzawa; armia przypuściła niespodziewany atak na nie broniony fragment murów, przystawiając do nich sklecone naprędce drabiny. Obrońcy jednak szybko zorientowali się w sytuacji i napastnicy musieli się wycofać. Wewnątrz odyńca słychać było postękiwania z wysiłku, pomruki. — To kowal, jednooki kowal. Róbcie, co mówi. Gotowe. Przechodząc do tyłu, Shef machnął ręką w stronę wojowników, aby ponownie chwytali za liny, ujrzał, jak machina toczy się w przód, jak koła opierają się o kolumnę, a wierzchołek tarana — żelazny czub odrąbano i porzucono — znów uderza o bramę, dąb o dąb. Wojownicy podeszli do uchwytów, odciągnęli je do tyłu, po czym pchnęli w przód. I jeszcze raz w przód. Śpiewali teraz pieśń wioślarzy. Ich ciała poddawały się rytmowi, tak że mogli uderzać bez namysłu i bez komendy. Shef przedostał się przez otwór i wyszedł na zewnątrz. Dookoła, tam gdzie rano była tylko pusta, błotnista równina, rozciągało się pobojowisko. Na ziemi leżały ciała, wlekli się ranni — sami lub z pomocą towarzyszy, 13 wszędzie poniewierały się strzały, które skrzętnie zbierali zapobiegliwi łucznicy. Niespokojne twarze obróciły się w stronę Shefa. Potem obejrzały się na bramę. Wrota zaczynały już trzaskać. Z każdym uderzeniem przechodziło przez nie drżenie; jeden ze słupów przechylił się lekko. Ludzie wewnątrz machiny przesuwali właśnie taran, szykując się do tym lepszego ciosu. Za pięćdziesiąt, może sto oddechów, brama stanie otworem. Wypadną z niej Northumbryjczycy, wymachując mieczami o złotych rękojeściach, by stawić czoło mistrzom z Danii, Vik oraz irlandzkim odstępcom. To był punkt zwrotny całej bitwy. Shef zorientował się nagle, że spogląda prosto w twarz Ivara Ragnarssona, który stał ledwie kilka stóp dalej, wpatrując się weń nienawistnym, podejrzliwym spojrzeniem bladych oczu. Po chwili jednak Ivar skierował uwagę na coś zupełnie innego. On także wiedział, że zbliża się rozstrzygająca chwila walki. Odwracając się, wiking zamachał ramionami w umówionym geście. Spośród domów nad brzegiem Ouse wybiegła zgraja ludzi. Nieśli długie drabiny, nie prowizoryczne, jak podczas ostatniego ataku, ale starannie wykonane i ukrywane dotychczas. Nowi wojownicy dobrze wiedzieli, co robią. Skoro doborowi szermierze atakowali bramę, Ivar posyłał swoje oddziały w stronę narożnej wieży, skąd odeszli co odważniejsi i bardziej doświadczeni spośród Anglików, by przyłączyć się do walki przy bramie.
Anglicy są skończeni, pomyślał Shef. Ich obrona załamała się w dwóch miejscach. Teraz armia zdoła się przedostać. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego pomogłem Ivarowi, tym, którzy wypalili mi oko? Zza skrzypiących wrót dobiegł go dziwny, głuchy brzęk, jak gdyby pękającej struny harfy, lecz nieporównanie głośniejszy, nie dający się zagłuszyć przez bitewny zgiełk. W powietrze wzniósł się jakiś przedmiot, ogromny przedmiot, głaz, jakiego nie uniosłoby nawet dziesięciu ludzi. To niemożliwe, pomyślał Shef. Niemożliwe. Głaz jednak nadal się wznosił, w górę, wysoko, tak że Shef musiał dobrze zadzierać głowę, żeby mu się przyjrzeć. Wydało mu się, że kamień na ułamek sekundy zamarł w powietrzu. A potem runął w dół. Wylądował dokładnie pośrodku tarana, miażdżąc tarcze i drewnianą konstrukcję jak dziecinny domek z kory. Wierzchołek tarana wystrzelił w górę, i opadł na bok, niczym zdychająca ryba. Wewnątrz odyńca rozległy się gardłowe okrzyki bólu. Atakujące oddziały zdążyły już oprzeć drabiny o mur; wojownicy wspinali się w górę; jedna drabina została odepchnięta, inne trzymały się mocno. Dwieście jardów dalej, za nurtem Ouse, na szczycie drewnianej palisady Marystown trwało jakieś zamieszanie: ludzie pochylali się nad maszyną. Tym razem nie głaz, lecz jakiś podłużny przedmiot przeciął powietrze wznosząc się nad rzeką, po czym zaczął opadać, kierując się w stronę drabin. Wojownik na szczycie najbliższej z nich chwycił już za blanki i właśnie usiłował przedostać się do środka. Jego ciało znalazło się na linii lotu pocisku. Mężczyzna szarpnął się nagle w przód, jak gdyby uderzony w plecy przez giganta, szarpnął się tak mocno, że drabina pod nim załamała się od impetu. Wojownik zwinął się w powietrzu, rozłożył szeroko ramiona; Shef ujrzał gigantyczny pocisk sterczący mu z kręgosłupa. Wiking spadając nienaturalnie wygiął się do tyłu, złożył wpół, po czym opadł powoli na stertę swoich towarzyszy, usiłujących właśnie dźwignąć się na nogi. Strzała. A jednak nie strzała. Żadna ludzka istota nie mogłaby jej wystrzelić, ani rzucić głazu. A przecież te rzeczy zdarzyły się naprawdę. Shef powoli ruszył naprzód i obejrzał wielki kamień leżący pośród szczątków taranu, ignorując rozpaczliwą szamotaninę rannych i wołanie o pomoc. Tego zniszczenia dokonały maszyny. I to jakie maszyny! Gdzieś wewnątrz fortu, może pośród czarnych mnichów, jest mistrz maszyn, o jakim nawet nie śnił. Musi go odnaleźć. W każdym razie wiedział już, dlaczego pomaga armii: nie mógł znieść widoku niewłaściwie wykorzystywanej maszyny. Teraz jednak maszyny były po obu stronach. Brand chwycił go, wcisnął mu do ręki Zemstę Niewolnika i pogonił go, sycząc gniewnie. — …stój tam jak czubek, za moment przejdą do ataku! Shef spostrzegł, że są jednymi z ostatnich, którzy zostali 14 jeszcze na opustoszałej równinie, miejscu rzezi. Reszta wycofywała się już w dół zbocza, na które wspinali się rano. Atak Ragnarssonów na York zakończył się niepowo- dzeniem. Bardzo ostrożnie, lekko wysuwając język, Shef przyłożył do postronka błyszczące ostrze kuchennego noża. Sznurek pękł. Ciężarek na jednym końcu drewnianego ramienia opadł, drugi podskoczył w górę. Kamienny okruch szerokim łukiem poszybował nad paleniskiem kuźni. Shef usiadł z westchnieniem. — Tak to właśnie działa — wyjaśnił Thorvinowi. — Krótkie ramię, duży ciężar; długie ramię, mniejszy ciężar. Nareszcie. — Cieszę się, że w końcu jesteś usatysfakcjonowany — odparł Thorvin. — Przez dwa dni zabawiałeś się drewienkami i kawałkiem sznurka, a ja musiałem odwalać całą robotę. Może teraz mi trochę pomożesz. — Oczywiście, ale to też jest ważna praca. To nowa wiedza, której muszą szukać
ludzie Drogi. — Zgoda, ale nie można zaniedbywać codziennych obowiązków. Thorvin odnosił się do eksperymentów z równym jak Shef entuzjazmem, lecz po kilku próbach udzielenia mu pomocy zdał sobie sprawę, że tylko tłamsi rozpaloną wyobraźnię swojego byłego czeladnika, i wrócił do ogromu obowiązków, które każda armia, przez sam fakt swego istnienia, nakłada na swoich płatnerzy. — Czy jednak jest to nowa wiedza? — zapytał Hund. — Ingulf umie robić rzeczy, których żaden Anglik nigdy nie potrafił. A on uczy się metodą prób i błędów, oraz poprzez krajanie na części ciał umarłych. Ty też uczysz się na błędach, ale starasz się osiągnąć tylko to, co czarni mnisi umieją już od dawna. A oni nie bawią się modelami. Shef skinął głową. — Wiem, że marnuję czas. Teraz rozumiem, jak można było tego dokonać, ale wciąż są sprawy, których nie pojmuję. Gdybym umieścił tu prawdziwy ciężar, jak ten, który oni przerzucili przez mury, czym musiałbym obciążyć drugie ramię? Musiałoby to być o wiele cięższe niż jakakolwiek rzecz, którą może udźwignąć tuzin mężczyzn. A gdyby było aż tak ciężkie, jak zdołałbym opuścić długie ramię, to, które wyrzuca pocisk? Potrzebowałbym jakiegoś kołowrotu. A przecież wiem, co za dźwięk usłyszałem tuż przed ukazaniem się głazu. To był brzęk przecinanej liny, którą ktoś zwolnił, aby uruchomić machinę. Jednak najbardziej niepokoi mnie coś zupełnie innego. Anglicy wystrzelili jeden kamień, a on strzaskał taran. Gdyby nie powiodło im się za pierwszym razem, brama poszłaby w drzazgi i wszyscy mistrzowie machin by zginęli. Musieli być absolutnie pewni, że trafią. Shef gwałtownie zatarł linie, które do tej pory rysował w pyle. — To strata czasu. Rozumiesz, o czym mówię, Thorvinie? Musi istnieć jakiś rodzaj wiedzy, jakiś rodzaj rzemiosła, które pozwala ludziom przewidzieć, co się stanie, bez potrzeby kolejnych powtórek. Kiedy po raz pierwszy ujrzałem palisadę wokół waszego obozu nad Stour, byłem zaskoczony. Zastanawiałem się, skąd wodzowie wiedzą, ile pni przygotować, aby wznieść ogrodzenie, które pomieści wszystkich ich ludzi. Teraz wiem, że nawet Ragnarssonowie potrafią to zrobić. Na każdy statek biorą jeden patyk, robią dziesięć nacięć na każdym z nich, a potem rzucają patyki na kilka stert, po jednej dla każdej z trzech ścian, czy czterech ścian, czy ile ich tam jest, a kiedy nie ma już patyków, liczą, ile jest w każdej stercie. Oto, co obchodzi największych wodzów i kapitanów tego świata. Sterta patyków. Ale w tym mieście kryje się wiedza Rzymian, którzy potrafili pisać cyframi równie łatwo, jak literami. Gdybym umiał pisać cyframi Rzymian, zbudowałbym maszynę! Thorvin odłożył szczypce i w zamyśleniu spojrzał na srebrny młot zawieszony na swojej piersi. — Nie powinieneś myśleć, że Rzymianie znali odpowiedź na wszystkie pytania — zauważył. — Gdyby tak było, to do dzisiejszego dnia władaliby Anglią z Yorku. Zresztą, cokolwiek by o nich mówić, to byli przecież tylko chrześcijanie. Shef gwałtownie zerwał się na nogi. — Ha! A jak wyjaśnisz to drugie urządzenie? To, które wystrzeliło olbrzymią strzałę? Myślałem nad tym i myślałem. Tego się nie da zrobić. Nie można zrobić tak dużego łuku. Drewno się złamie. A co poza łukiem może strzelać? 15 — Wiem, czego ci trzeba — odezwał się Hund. — Uciekiniera z miasta, albo z Marystown. Kogoś, kto widział machiny przy pracy. — Może kogoś złapiemy. Zapadła cisza, zakłócana jedynie przez miarowy stukot młota Thorvina i przez syk miechów którymi Shef ze złością poruszał przy palenisku. Uciekinierzy stanowili drażliwy temat. Po zakończonym niepowodzeniem ataku, Ragnarssonowie, w swej wściekłości, zwrócili się przeciw wsiom dookoła miasta York, przeciw bezbronnym rol- nikom — bo przecież wszyscy zbrojni, i szlachta, i thanowie, i szermierze, zamknęli się z
królem Ellą za murami. — Jeżeli nie możemy zdobyć miasta — krzyczał Ivar — obrócimy w perzynę całą prowincję. — I tak też zrobili. — Niedobrze mi się robi — zwierzył się Shefowi Brand, gdy nadeszła ich kolej przejścia przez spustoszony już krajobraz. — Nie myśl że jestem mięczakiem, albo chrześcijaninem. Chcę się wzbogacić i nie ma wielu rzeczy, których nie zrobiłbym dla pieniędzy. Ale z tego, co robimy, nie będzie pieniędzy. A w tym, co robią Ragnarssonowie i gaddgedlarowie nie ma, jak na mój gust, zbyt wielkiej rozrywki. Żadna przyjemność przechodzić przez wioskę po tym, jak oni już przez nią przeszli. Wiem, to są tylko chrześcijanie, i może zasługują na swój los za to, że płaszczą się przed tym bogiem, Chrystusem, i jego kapłanami. — Brand westchnął. — Nie widzę w tym sensu. Łapiemy niewolników całymi setkami, towar najlepszej jakości. Ale gdzie ich sprzedać? Na południu? Trzeba by mieć mocną flotę i szeroko otwarte oczy. Nie jesteśmy tam zbyt popularni, a za to winię Ragnara i jego potomstwo. Do Irlandii? Daleka droga, dużo czasu by minęło, zanim ujrzelibyśmy pieniądze. A poza niewolnikami nie ma tu nic. Kościoły odprowadziły swoje złoto i srebro do Yorku jeszcze przed naszym przybyciem. Zaś to, co mają wieśniacy czy ich tanowie to nędza. Jedna wielka nędza. Dziwne. To bogata kraina, widać na pierwszy rzut oka. Gdzie się podziało całe srebro? W ten sposób nigdy się nie wzbogacimy. Czasami żałuję, że zawiozłem do Braethraborgu wieści o śmierci Ragnara, bez względu na to, co mówili kapłani Drogi. Mimo to Brand ponownie wyprowadził swoją drużynę, przemierzając całą prowincję w stronę świątyni w Strenshall, mając nadzieję, że uda mu się znaleźć choć trochę złota czy srebra. Shef poprosił go o zwolnienie z tego obowiązku. Obrzydł mu już widok ziemi plądrowanej przez Ragnarssonów i ich popleczników, z których każdy marzył tylko o tym, żeby popisać się przed innymi umiejętnością wydobywania tajemnic, informacji i ukrytych skarbów od kerlów i thrallów, którzy żadnej z tych rzeczy, a już zwłaszcza skarbów, nie posiadali. Brand zawahał się, spojrzał spode łba. — Wszyscy jesteśmy w armii — powiedział w końcu. — To, o czym zadecydujemy, wszyscy musimy wykonywać, nawet jeżeli niektórzy są przeciwni. Jeżeli powstają jakieś wątpliwości, należy je przedyskutować na otwartym spotkaniu. Nie podoba mi się, młody człowieku, że chciałbyś wedle swej woli popierać w armii jedne rzeczy, a odrzucać inne. Jesteś teraz karlem. Karlowie robią to, co uważają za najlepsze dla większości. Dlatego wszyscy mamy prawo głosu. — Kiedy złamał się taran robiłem to, co uważałem za najlepsze. Brand spojrzał powątpiewająco. — Dla swoich własnych celów — mruknął. Pozwolił jednak Shef owi zostać razem z Thorvinem i górą pracy w kuźni, w obozie naprzeciwko Yorku, dobrze strzeżonym wobec możliwości wypadu oblężonych. Shef natychmiast zaczął bawić się modelami, wyobrażać sobie olbrzymie łuki, proce, młoty. Jeden problem przynajmniej udało mu się rozwiązać, chociaż nie w praktyce, ani nawet nie w teorii. Przed kuźnią rozległ się tupot nóg, urywany ze zmęczenia oddech. Trzech mężczyzn w środku jak na komendę ruszyło w stronę szeroko otwartych drzwi. Kilka stóp przed nimi Thorvin ustawił szereg palików, połączonych przędzą, na której pozawieszał owoce jarzębiny oznaczające granice jego posiadłości, zasięg świętego miejsca. Do jednego z owych palików przywarła zadyszana postać, odziana w podarte łachmany. Żelazna obroża wokół szyi mężczyzny zdradzała jego status. Niewolnik rozpaczliwie wodził wzrokiem po trzech przypatrujących mu się ludziach. Jego twarz nagle rozjaśniła się z ulgi; spostrzegł młot na masywnym karku Thorvina. 16 — Sanctuarium — wydyszał. — Udzielcie mi sanctuarium — mówił po angielsku, ale użył łacińskiego słowa. — Czego on chce? — zapytał Thorvin.
— Schronienia. Chce dostać się pod twoją opiekę. Wśród chrześcijan panuje zwyczaj, że uciekinier może chwycić drzwi kościoła i tym samym znaleźć się pod opieką biskupa, póki jego przypadek nie zostanie rozpatrzony. Thorvin powoli pokręcił głową. Widział już zbliżający się pościg. Pół tuzina mężczyzn, sądząc z wyglądu — Hebrydyjczyków, najgorliwszych pośród łowców niewolników. Teraz, mając zdobycz w zasięgu wzroku, już się nie śpieszyli. — My tutaj nie mamy tego zwyczaju — powiedział. Niewolnik zawył ze strachu, widząc jego gest i czując za sobą obecność swych prześladowców. Jeszcze mocniej uchwycił się wątłego palika. Shef przypomniał sobie mo - ment, gdy on sam podchodził do Thorvina, nie wiedząc, czy idzie na śmierć, czy też nie. Chłopak miał jednak wówczas tę przewagę, że mógł się nazwać kowalem, kolegą po fachu. Ten człowiek zaś wyglądał po prostu na niewykwalifikowanego robotnika, nie umiejącego nic, co mogłoby przedstawiać jakąś wartość. — Chodź no tutaj — odezwał się przywódca Hebrydyjczyków, uderzając skuloną postać w ucho i rozginając palce zaciśnięte na paliku. — Ile za niego chcecie? — zapytał Shef impulsywnie. — Odkupię go od was. Wybuch śmiechu. — Po co, Jednooki? Chcesz mieć popychadło? W zagrodzie mam o wiele lepszych. — Powiedziałem, że kupię tego. Patrzcie, mam pieniądze. — Shef odwrócił się w stronę Zemsty Niewolnika wbitej w ziemię tuż przy wejściu do kuźni. Wieszał zwykle na niej swoją sakiewkę z kilkoma monetami, które dał mu Brand jako udział w mizernym łupie. — Nie ma mowy. Jeżeli chcesz niewolnika, przyjdź do zagrody, sprzedam ci którego zechcesz. Tego muszę zabrać z powrotem i przykładnie ukarać. Zbyt wielu z nich uciekło od jednego pana i teraz sądzi, że mogą uciekać również od innych. Trzeba im pokazać, że to się nie opłaca. Niewolnik zrozumiał coś z dialogu, bo znowu zawył, przerażony, tym razem jeszcze bardziej rozpaczliwie. Kiedy prześladowcy chwycili go za dłonie i ramiona, odciągając go na bok i starając się jednocześnie nie uszkodzić palików, wyrywał się i walczył. — Amulety — krzyknął. — Mówili mi, że ludzie z amuletami są bezpieczni. — Nie możemy ci pomóc — odparł Shef, znowu przechodząc na angielski. — Powinieneś był zostać ze swoim angielskim panem. — Moimi panami byli czarni mnisi. Wiecie, jacy oni są dla swoich niewolników. A moim panem był najgorszy z nich wszystkich, diakon Erkenbert, ten, który robi maszyny… Rozgniewany Hebrydyjczyk stracił w końcu cierpliwość do szamocącego się uciekiniera, odwiązał od pasa worek z piaskiem i zadał cios. Chybił jednak, trafił niewolnika w szczękę, a nie w skroń. Rozległ się trzask, szczęka obwisła bezwładnie, z kącika ust pociekła krew. — E…ken…ert. To…abeł….obi…belskie…szyny. Shef podniósł rękawice, naciągnął je na dłonie, gotując się, by wyrwać halabardę z ziemi. Kotłująca się gromadka cofnęła się o kilka kroków. — Stać — powiedział. — Ten człowiek jest cenny. Nie ważcie się go więcej uderzyć. Dziesięć słów — pomyślał. Potrzeba mi tylko dziesięciu słów, a będę znał zasadę działania wielkiego łuku. Niewolnik, walczący teraz z zaciekłością schwytanej łasicy, uwolnił jedną stopę, wymierzył kopniaka. Jeden z Hebrydyjczyków stęknął, zgiął się wpół, zaklął. — Dosyć tego — warknął przywódca gromady. Shef skoczył przed siebie, wyciągając ręce obronnym gestem, ale Hebrydyjczyk dobył noża, zrobił krok w stronę leżącego i zadał cios wygiętą dłonią. Niewolnik, nadal podtrzymywany przez liczne ręce, wygiął się w łuk, wykrzywił z bólu, po czym zwisł bezwładnie. — Ty zakuta pało! — wrzasnął Shef. — Zabiłeś człowieka od maszyn! Hebrydyjczyk obrócił się w jego stronę, gniewnie wydymając wargi. Chciał coś powiedzieć, ale Shef dłonią w żelaznej rękawicy uderzył go prosto w twarz. Mężczyzna
runął na wznak. Zapadła głucha cisza. 17 Hebrydyjczyk powoli dźwignął się na nogi, wypluł na rękę jeden ząb, chwilę później wypluł drugi. Spojrzał na swoich ludzi, wzruszył ramionami. Jego podwładni porzucili trupa niewolnika, odwrócili się i odeszli w stronę obozu. — Doigrałeś się, chłopcze — odezwał się Thorvin. — Jak to? — Tylko jedna rzecz może się teraz wydarzyć. — Co takiego? — Holmgang. Rozdział trzeci Shef leżał na sienniku tuż obok paleniska kuźni, rzucając się niespokojnie przez sen. Thorvin wmusił w niego ogromną kolację, którą powinien przyjąć z wdzięcznością po wielu dniach zmniejszających się nieustannie racji, typowych dla obozu, który w kwestii żywności był całkowicie zależny od oddziałów plądrujących okolicę. Mimo to żytni chleb i wołowa pieczeń ciężko zaległy mu na żołądku. Jeszcze cięższe były jednak myśli chłopaka. Towarzysze wyjaśnili mu już zasady holmgangu, tak bardzo różne od chaotycznej bójki, w której kilka miesięcy wcześniej zabił Irlandczyka Flanna. Zdawał sobie sprawę, że znalazł się w bardzo niekorzystnym położeniu. Nie mógł się jednak w żaden sposób wymigać. Wiedział, że cała armia wyczekuje jutrzejszego pojedynku jako głównej atrakcji dnia. Znalazł się w pułapce. A mimo to wciąż myślał o machinach. Jak je budowano? Jak można ulepszyć te, które on budował? W jaki sposób można zburzyć mury Yorku? Z wolna zapadł w mocniejszy sen. Stał na jakiejś odległej równinie. Przed nim piętrzyły się ogromne mury, tak wielkie, że całkowicie przyćmiewały potęgę ścian Yorku oraz innych budowli wzniesionych przez śmiertelnego człowieka. Wysoko na murach stały jakieś postacie, które już wcześniej widywał w swoich snach — w „wizjach”, jak je nazywał Thorvin — olbrzymie istoty o twarzach niczym ostrze topora i surowym, poważnym wyrazie oczu. Teraz jednak na twarzach tych malowały się troska i trwoga. Na przedpolu, przed murami ujrzał postać jeszcze bardziej gigantyczną niż figury bogów, tak przepotężną, że wzrostem sięgała niemalże blanków. Postać ta nie miała proporcji ludzkiej istoty: krępe nogi, grube ramiona, pękaty brzuch, szczerbate zęby. Wyglądała po prostu błazeńsko. Wyglądała jak zdeformowane od urodzenia dziecko, które, jeśli ojca Andreasa nie będzie akurat pod ręką, cicho zakończy swój żywot w bagnach Emneth. Olbrzym poganiał równie monstrualnego konia, zbudowanego jakby na jego miarę, który ciągnął wóz, a na nim kamienny blok wielki jak góra. Shef zdał sobie sprawę, że blok ów ma zapełnić lukę w wielkim murze. Mur bowiem był prawie kompletny — z jednym tylko wyjątkiem. Słońce w tym dziwnym świecie zachodziło właśnie, a chłopak wiedział, że jeżeli budowa muru zostanie ukończona przed zachodem, wydarzy się coś przerażającego, coś nieodwracalnego i strasznego. To dlatego bogowie spoglądali z niepokojem, dlatego olbrzym popędzał konia — ogiera, jak dostrzegł Shef — okrzykami radości i zniecierpliwienia. Z tyłu rozległo się ciche rżenie. Następny koń, tym razem bardziej proporcjonalnej budowy. Klacz o kasztanowej sierści i grzywie opadającej na oczy. Klacz zarżała znowu, po czym odwróciła się bojaźliwie, jak gdyby nieświadoma efektu, jaki wywarł jej głos. Ogier jednak usłyszał. Poderwał głowę. Potrząsnął uprzężą. Jego członek zaczął powoli wysuwać się z moszny. Olbrzym krzyczy, bije ogiera po głowie, usiłuje zasłonić mu oczy. Nozdrza konia falują, rozlega się rżenie wściekłości. Kolejna zachęta ze strony klaczy, tym razem z bliższej odległości, podkowy kokieteryjnie podzwaniają o ziemię. Ogier staje dęba, zamierza się na olbrzyma mocnymi kopytami, zrywa uprząż. Wóz przewraca się, głaz koziołkuje na ziemię. Olbrzym tupie nogami z irytacji. Ogier jest wolny, pędzi w stronę klaczy, by zatopić w niej swój naprężony członek, długi niczym łańcuch. Klacz jednak
zwodzi go, tańczy, prowokuje, aby się do niej zbliżył, po czym odskakuje w bok. Dwa konie wirują, nagle zrywają się do galopu, ogier powoli dogania klacz, ale wkrótce zwierzęta 18 znikają za horyzontem. A z tyłu, za nimi, olbrzym przeklina i podskakuje w komicznej pantomimie. Słońce zaszło. Jedna z postaci na murze z nieruchomą twarzą rusza do przodu, naciąga metalowe rękawice. Ktoś będzie musiał zapłacić grzywnę, myśli Shef. I znowu równina, i znowu otoczone murami miasto na równinie. To miasto także jest potężne — mury wznoszą się o wiele wyżej niż w Yorku — ale przynajmniej zbudowano je w ludzkiej skali. Podobnie ludzkie są tysiące postaci uwijających się w mieście i na równinie. Ludzie za murami ciągną olbrzymią figurę — nie odyńca, na którego kształt został wykonany taran Ragnarssonów, ale gigantycznego konia. Drewnianego konia. Jaki sens budować konia z drewna, zastanawia się Shef. Z pewnością nikt nie da się na to nabrać. Istotnie, nikt się nie nabrał. Strzały i pociski wylatywały zza murów, trafiając w konia, w ludzi pchających ciężkie koła. Część z nich odbiła się nie czyniąc żadnej szkody, inne dziesiątkowały ciągnących, ale nie zdołały rozproszyć ani zniechęcić setek nowych wojowników, którzy natychmiast przejmowali obowiązki zabitych towarzyszy. Koń przysunął się do samych murów, górując ponad blankami. Shef wiedział, że to, co się teraz wydarzy, będzie rezultatem konfliktu, który trwał od wielu lat, pochłonął już tysiące istnień i pochłonie dalsze tysiące. Coś mówiło mu także, że te wypadki będą fascynować ludzi przez całe pokolenia — ale niewielu pojmie, o co naprawdę chodziło, więc powstanie mnóstwo nieprawdopodobnych domysłów. Nagle w głowie Shefa odezwał się głos, który chłopak słyszał już wcześniej. Głos, który ostrzegał go przed nocną bitwą nad Stour. Tym razem również przemówił w jego umyśle z wyraźną nutą rozbawienia, nie pozbawioną jednak troski. — Patrz teraz — odezwał się głos. — Patrz uważnie. Pysk konia otworzył się, język wysunął się i oparł o blanki. A z pyska… Thorvin potrząsał jego ramieniem, nieubłaganie ściągając z wyrka. Shef usiadł, nadal usiłując rozwikłać znaczenie snu. — Czas wstawać — powiedział Thorvin. — Czeka cię ciężki dzień. Mogę jedynie mieć nadzieję, że dożyjesz zachodu. Archidiakon Erkenbert siedział w swoim pokoiku na wieży, wysoko ponad główną nawą katedry. Przysunął bliżej świecznik. Tkwiły w nim trzy świece, wszystkie wykonane z najlepszego pszczelego wosku, nie śmierdzące łojem i dające jasne światło. Erkenbert spojrzał na nie z upodobaniem, po czym wyciągnął gęsie pióro z kałamarza. To, co zamierzał zrobić, nie było proste, wymagało mozolnej pracy, a efekty mogły być mało zadowalające. Przed diakonem leżała sterta welinowych zwitków, zapisanych, pokreślonych i zapisanych na nowo. Mężczyzna ujął pióro, przygotował sporą kartę świeżego, czystego welinu i napisał: De parochia quae dicitur Schirlam desunt nummi XLVIII „ „ „ Fulford „ „ XXXVI „ ,, „ Haddinatunus „ „ LIX Lista ciągnęła się długo. Wreszcie mężczyzna podkreślił zapis nie zapłaconych dzierżaw grubą linią, wziął głęboki oddech i przystąpił do wyczerpującej umysł czynności dodawania liczb. — Octo et sex — mruczał pod nosem — ąuattuordecim. Et novo, sunt… viginta tres. Et septem. — Aby sobie ułatwić zadanie, rysował małe kreski na luźnej karcie, przekreślając je, gdy doszedł do dziesięciu. Zaczął też, przesuwając palcem po liście, stawiać mały znaczek pomiędzy XL a VIII, między L a IX, aby tym lepiej pamiętać, które cyfry należy dodawać, a które zostawiać. Nareszcie dobrnął do końca pierwszego obliczenia, pewnym ruchem
zapisał CDXLIX, po czym znów zaczął liczyć od góry karty, tym razem dodając cyfry, które wcześniej pominął. — Quaranta et triginta sunt septuaginta. Et ąuinąuaginta. Centum et yiginta. 19 Nowicjusz, który po paru minutach skromnie wsunął się do komnaty, żeby sprawdzić, czy nie jest potrzebny, pełen respektu wrócił do swych towarzyszy. — Powtarza liczby, których nigdy nie słyszałem — oznajmił. — To cudowny człek — odezwał się jeden z czarnych mnichów. — Oby Pan sprawił, aby taka znajomość czarnych kunsztów nie przyniosła mu żadnej szkody. — Duo milia ąuattuor centa nonaginta — powiedział Erkenbert, zapisując jednocześnie: MMCDXC. Obok siebie leżały teraz dwie liczby: MMCDXC oraz CDXLIX. Znowu minęło kilka minut intensywnego kreślenia i poprawiania. Wreszcie miał gotowy wynik: MMCMXXXIX. Teraz dopiero zaczynały się prawdziwe trudności. To była suma zaległych dzierżaw za jeden kwartał. Ile pieniędzy straci Kościół, jeżeli Bóg dopuści, aby plaga wikingów ciążyła na grzbietach Jego owieczek przez okrągły rok? Wielu ludzi, nawet spośród arithmeticusów, poszłaby łatwiejszą drogą i czterokrotnie dodała do siebie tę samą liczbę. Erkenbert jednak stawiał się wyżej ponad takimi wykrętnymi sposobami. Z drobiazgową dokładnością przygotował się do najbardziej złożonej procedury, do najtrudniejszego spośród wszystkich diabelskich kunsztów: mnożenia rzymskich cyfr. Skończywszy, pełen niedowierzania wpatrywał się w wynik. Mimo sporego doświadczenia nigdy jeszcze nie spotkał się z tak olbrzymią sumą. Powoli, trzęsącymi się palcami, zgasił świece. Za oknem szarzał już świt. Po jutrzni będzie musiał spotkać się z arcybiskupem. Straty byłyby zbyt wielkie. Nie wolno do nich dopuścić. Daleko, sto pięćdziesiąt mil na południe, światło budzącego się poranka padło na powieki kobiety, wtulonej w puchowy materac, chroniącej się przed zimnem pod stosem wełnianych kocy. Kobieta poruszyła się, drgnęła. Jej dłoń trafiła na ciepłe, nagie udo mężczyzny leżącego obok. Wzdrygnęła się, jak gdyby dotknęła łusek żmii. To mój przyrodni brat, pomyślała chyba po raz tysięczny. Syn mojego własnego ojca. Żyjemy w śmiertelnym grzechu. Ale jak mogę im to powiedzieć? Nie mogę się zwierzyć nawet kapłanowi, który nas zaślubił. Alfgar powiedział mu, że zgrzeszyliśmy cieleśnie podczas ucieczki od wikingów, i że teraz modli się do Boga o wybaczenie i odkupienie w naszym związku. Wszyscy myślą, że jest jak święty. A królowie Mercji i Wessexu z zapartym tchem słuchają jego opowieści o zbrodniach wikingów, o tym, co zrobili jego ojcu, o tym, jak przedarł się do obozu wroga, aby mnie uwolnić. Uważają go za bohatera. Mówią, że uczynią go aldermanem i nadadzą mu własną prowincję, że przywiozą z Yorku jego biednego, umęczonego ojca, który nadal broni się przed poganami. Co się stanie, gdy ojciec ujrzy nas razem. Gdyby Shef żył… Na przypomnienie tego imienia, podobnie jak poprzedniego ranka, łzy popłynęły spod zamkniętych powiek Godivy, skapując na poduszkę. Shef maszerował błotnistą uliczką pomiędzy szeregami szałasów, wzniesionych przez wikingów dla ochrony przed zimową pogodą. Halabardę trzymał opartą na ramieniu, na dłoniach miał metalowe rękawice, ale hełm został w kuźni Thorvina. Jak się dowiedział, regulamin holmgangu nie zezwalał na noszenie kolczug ani hełmów. Pojedynek był sprawą honorową, więc nie należało myśleć o drobnostkach, takich jak przeżycie czy zabicie przeciwnika. Co nie oznaczało, że w holmgangu nie można zginąć. W walce brały udział cztery osoby. Dwaj przeciwnicy kolejno zadawali ciosy, przed którymi bronili ich sekundanci z tarczami. Ich zadaniem było trzymać tarczę i wy- chwytywać na nią uderzenia. Życie walczącego zależało więc od zręczności sekundanta. Shef takowego nie posiadał. Brand i cała jego drużyna jeszcze nie wrócili. Thorvin nerwowo szarpał brodę i w zdenerwowaniu uderzał młotem o ziemię, ale jako kapłan Drogi nie mógł uczestniczyć w walce. Gdyby zgłosił swą kandydaturę, sędziowie z
pewnością by ją odrzucili. To samo dotyczyło Ingulfa, mistrza Hunda. Jedyną osobą, którą mógł poprosić na sekundanta, był Hund. Rozważywszy ten pomysł, Shef doszedł do wniosku, że Hund — skoro tylko zorientuje się w sytuacji — sam zaofiaruje się z pomocą. Uprzedził go więc, wybijając mu to z głowy. Pomijając wszystko inne, chłopak był pewien, że w krytycznym momencie, gdy ostrze miecza zacznie opadać, Hund spostrzeże czaplę na bagnie albo traszkę w mokradle i prawdopodobnie przyczyni się do śmierci ich obu. 20 — Sam sobie poradzę — oznajmił kapłanom Drogi, którzy schodzili się, by mu udzielać rad, zresztą ku jego wielkiemu zdumieniu. — Nie po to przemówiliśmy za tobą do Wężowego Oka i uchroniliśmy cię przed zemstą Ivara — odezwał się ostro Farman, kapłan Freyra, słynny ze swych wędrówek w innych światach. — Tacy jesteście pewni ścieżek losu? — zapytał Shef i kapłani nie znaleźli na to odpowiedzi. Jednak prawdę mówiąc, kiedy szedł na miejsce holmgangu, nie martwił go sam pojedynek. Martwiło go to, czy sędziowie pozwolą mu rozegrać walkę bez sekundanta. Jeżeli nie, zostanie po raz drugi w życiu zdany na łaskę vapna takr, zbiorowego osądu wojowników armii. Na samo wspomnienie zgiełku i szczęku broni, które towarzyszyły wyrokowi, poczuł, jak jelita skręcają mu się w supeł. Przeszedł przez bramę w palisadzie i wydostał się na zdeptaną łąkę przy rzece, gdzie zgromadziła się już cała armia. Gdy się zbliżał, rozległ się szmer głosów. Tłum rozstąpił się, aby dać mu przejść. W centrum znajdował się pierścień wytyczony przez wierzbowe witki, szeroki zaledwie na dziesięć stóp. — Tradycja każe, by holmgang odbywał się na wyspie pośrodku strumienia — tłumaczył mu Thorvin. — Kiedy jednak w pobliżu nie ma nic odpowiedniego, można posłużyć się symbolem. W holmgangu nie wolno stosować uników. Walczący stoją naprzeciw siebie i uderzają, póki jeden z nich nie padnie martwy. Albo stanie się niezdolny do walki, złoży okup, rzuci broń na ziemię czy wystąpi poza oznakowany obszar. Ostatnie dwie możliwości są równoznaczne z oddaniem się na łaskę przeciwnika, który może zażądać śmierci bądź okaleczenia. Jeżeli walczący okaże się tchórzem, sędziowie z pewnością zażądają jednej z tych dwóch rzeczy, jeśli nie obu. Shef spostrzegł, że jego wrogowie już stoją przy wierzbowych gałązkach. Hebrydyjczyk, któremu wybił zęby, a który nazywał się Magnus, trzymał w dłoni nagi miecz, tak wypolerowany, że węże wyobrażone na klindze zdawały się pełzać i wić w mętnym, szarym świetle. Obok Hebrydyj- czyka zajął pozycję jego sekundant: wysoki, pokryty bliznami, potężnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku. Trzymał pokaźnych rozmiarów tarczę z malowanego drewna, opatrzoną w metalowe brzegi i takiż guz. Shef przyglądał im się przez moment, po czym ostentacyjnie rozejrzał się w poszukiwaniu sędziów. Serce załomotało mu mocno, gdy na pierwszy rzut oka, w grupce czterech mężczyzn nieomylnie rozpoznał sylwetkę Sopla Lodu. Jego wróg wciąż miał na sobie szkarłatno- zielony strój, ale srebrny hełm odłożył na bok; blade oczy o niewidocznych brwiach i rzęsach spoglądały prosto w źrenice chłopaka. Tym razem Ragnarsson nie patrzył podejrzli- wie, zareagował za to rozbawieniem i pogardą na niekontrolowany paroksyzm strachu Shefa oraz jego natychmiastową próbę przywołania na twarz bardziej obojętnego wyrazu. Ivar ziewnął, przeciągnął się i odwrócił. — Rezygnuję z sędziowania tego przypadku — powiedział. — Mam z tym kogucikiem kilka rachunków do wyrównania. Nie chcę, by mógł mówić, że wykorzystałem sytuację i rozstrzygnąłem sprawę na jego niekorzyść. Zostawiam jego śmierć Magnusowi. Wśród najbliżej stojących rozległ się szmer aprobaty. Słyszeć się dało także falę szeptu, gdy zaczęto przekazywać informację bardziej oddalonym gapiom. Shef ponownie zdał
sobie sprawę, że wszystkie działania armii podlegają kolektywnemu osądowi. Zawsze dobrze było mieć opinię publiczną po swojej stronie. Po odejściu Ivara w radzie sędziów pozostało trzech mężczyzn, najwyraźniej doświadczonych wojowników, dobrze uzbrojonych, o karkach, pasach i ramionach połyskujących od srebra, które miało świadczyć o ich pozycji. W środkowym Shef rozpoznał Halvdana Ragnarssona, najstarszego z braci. Miał on opinię mężczyzny okrutnego, rzucającego się do walki bez powodu — nie tak mądrego, jak jego brat Sigurth, ani tak przerażającego, jak
jego brat Ivar, ale na pewno kogoś, kto nie okaże litości człowiekowi niegodnemu miana wojownika. — Gdzie jest twój sekundant? — spytał Halvdan, marszcząc brwi. — Nie potrzebuję sekundanta — odparł Shef. 21 — Musisz go mieć. Nie można walczyć w holmgangu bez tarczy i tarczownika. Jeżeli stajesz przed nami sam, oddajesz się tym samym na łaskę swojego przeciwnika. Magnus, co chcesz z nim zrobić? — Powiedziałem, że nie potrzebuję sekundanta! — Tym razem Shef krzyknął głośniej, wystąpił naprzód i wbił koniec halabardy w ziemię. — Tarczę mam. — Uniósł lewe ramię, do którego przypasał prostokątny ochraniacz, szeroki na stopę, mocno przytwierdzony do łokcia i nadgarstka, a wykonany w całości z żelaza .. — Nie walczę mieczem i drewnianym puklerzem, ale tym i tym. Nie potrzebuję sekundanta. Jestem Anglikiem, nie Duńczykiem! Tłum odpowiedział głośnym pomrukiem — pomrukiem z nutką rozbawienia. Armia uwielbiała przedstawienia, Shef dobrze o tym wiedział. Mogli nagiąć reguły gry, jeżeli spodziewali się zobaczyć coś atrakcyjnego. Wojownicy poprą każdego, kto wykaże się dostatecznym tupetem. — Nie możemy przyjąć tej propozycji — odezwał się Halvdan do dwójki sędziów. — Zgadzacie się ze mną? Zamieszanie z tyłu, ktoś przepycha się w stronę kręgu, by zająć miejsce obok Shefa przed sędziami. Następna potężna, mocarnie wyglądająca postać, odziana w srebro. Hebrydyjczycy zmarszczyli brwi. Wstrząśnięty Shef rozpoznał swojego ojca, Sigvartha. Sigvarth popatrzył na syna, po czym zwrócił się w stronę sędziów. Umięśnione ramiona rozpostarł w pojednawczym geście. — Chcę wystąpić jako sekundant tego człowieka. — Czy prosił cię o to? — Nie. — Jaka jest więc twoja rola w tej sprawie? — Jestem jego ojcem. Kolejny pomruk wśród tłumu, pełen narastającego podniecenia. Wojownicy w zimowym obozie nudzili się i marzli. To była najlepsza rozrywka, jaka ich spotkała od czasu nieudanego ataku na York. Podobnie jak dzieci, żołnierze armii bardzo troszczyli się o to, żeby przedstawienie nie skończyło się za szybko. Zaczęli przepychać się bliżej, nadstawiać ucha i przekazywać wiadomości kolegom z tyłu. Ich postawa zrobiła wrażenie na sędziach: musieli nie tylko wydać właściwą decyzję, ale również właściwie wyczuć nastrój tłumu. Gdy trzej mężczyźni zaczęli się cicho naradzać, Sigvarth obrócił się w stronę Shefa. Podszedł bliżej, nachylił się trochę i przemówił błagalnym tonem: — Posłuchaj, chłopcze. Już raz się mnie wyparłeś, kiedy byłeś w kłopotach. To dowiodło twojej odwagi, muszę to przyznać. Ale zobacz, ile to cię kosztowało. Straciłeś oko. Nie rób tego znowu. Przykro mi z powodu tego, co stało się z twoją matką. Gdybym wiedział, że ma syna takiego, jak ty, nigdy bym tego nie zrobił. Wielu ludzi opowiadało mi o tym, czego dokonałeś podczas oblężenia, przy taranie. W armii wciąż jeszcze huczy na ten temat. Jestem z ciebie dumny. Pozwól mi trzymać tarczę dla ciebie. Robiłem to już kiedyś. Jestem lepszy niż Magnus, lepszy niż jego sekundant Kolbein. Mając mnie za tarczownika możesz się niczego nie bać. A przecież już raz przewróciłeś tego hebrydyjskiego głupca, wziąłeś go z kompletnego zaskoczenia. Zrób to znowu! Wspólnie wykończymy tę dwójkę. Chwycił syna za ramię. Jego oczy błyszczały z podniecenia, widniała w nich mieszanina dumy, zakłopotania i czegoś jeszcze — żądzy sławy, jak to ocenił Shef. Nikt nie może przez dwadzieścia lat być zwycięskim wojownikiem, jarlem, dowódcą oddziałów, jeżeli w sercu nie ma potrzeby przebywania na szczycie, zawsze na oczach wszystkich,
przekreślania losu jednym ciosem miecza. Shef poczuł, jak nagle ogarnia go spokój i opanowanie. Mógł nawet zastanowić się nad sposobem, w jaki sposób pozwolić ojcu zachować twarz, odrzucając jednocześnie jego propozycję. Wiedział już, że jego najgorsze obawy się nie sprawdzą. Sędziowie pozwolą mu walczyć samemu. Gdyby teraz zmienił zdanie, armia straciłaby dla niego całe zainteresowanie i poparcie. Shef odsunął się lekko, nie pozwalając ojcu na objęcie go ramionami. — Dziękuję jarlowi Sigvarthowi za ofertę trzymania mojej tarczy w tym holmgangu. Między nami jest jednak przelana krew, on wie, czyja. Wierzę, że popierałby mnie lojalnie w tej sprawie, a jego pomoc oznaczałaby wiele dla tak młodego człowieka, jak ja. Straciłbym jednak drengskapr przyjmując tę propozycję. 22 Shef użył słowa oznaczającego honor, przymioty wojownika — słowa, które stosowano, aby oznajmić, że jest się ponad wszelkimi błahostkami, że nie dba się o własny pożytek. Gdy ktoś odwołał się do drengskapru, jego przeciwnik nie mógł okazać się gorszy. — Powtarzam: mam tarczę, mam broń. Jeżeli to nie wystarczy, tym lepiej dla Magnusa. Ja mówię, że wystarczy aż nadto. Walka rozstrzygnie, czy się mylę, czy nie. Halvdan Ragnarsson spojrzał na dwóch współsędziów. Zobaczywszy, że kiwają głowami, również uczynił gest zgody. Dwaj Hebrydyjczycy natychmiast weszli w obręb wytyczonego kręgu i zajęli pozycje ramię przy ramieniu: wiedzieli, że wahanie lub przeciąganie dyskusji zrobiłoby złe wrażenie na armii. Shef stanął naprzeciwko, zobaczył, że dwaj młodsi sędziowie zajmują miejsca po bokach, a Halvdan, stojąc w środku, powtarza reguły walki. Kątem oka dostrzegł Sigvartha. Jarl wciąż nie ruszał się z miejsca. U jego boku pojawił się młody człowiek, którego Shef widział już wcześniej — ten z wystającym, końskim zębem. Hjörvarth Jarlsson, stwierdził beznamiętnie. Jego przyrodni brat. Tuż za ojcem i synem stał szereg mężczyzn z Thorvinem pośrodku. Mimo starań, by skupić się na przemowie Halvdana, chłopak zdołał zauważyć, że każdy z nich ma na szyi srebrny amulet, tak ułożony, by wszyscy dobrze go widzieli. Thorvin zadbał o to, by w razie czego mogli się wypowiedzieć ludzie darzeni powszechnym szacunkiem. — …walczący muszą uderzać na zmianę. Jeśli któryś z was spróbuje zadać cios po raz drugi, nawet chcąc wykorzystać nieuwagę przeciwnika, złamie reguły holmgangu i będzie musiał poddać się wyrokowi sędziów. A nie będzie on łagodny! Tak więc, zaczynajcie. Magnus, jako strona poszkodowana, będzie uderzał pierwszy. Halvdan odsunął się, patrząc czujnie, z mieczem w ręce, aby zablokować każdy niedozwolony cios. Shef znalazł się nagle pośrodku wielkiej ciszy, twarzą w twarz z dwójką wrogów. Przesunął halabardę do przodu, celując prosto w twarz Magnusa. Lewą ręką uchwycił broń tuż pod masywnym, złożonym ostrzem. Prawą dłoń trzymał opuszczoną, gotowy w każdej chwili uchwycić drzewce i zablokować bądź odparować dowolny cios. Magnus zmarszczył brwi, zdając sobie sprawę, że musi teraz przesunąć się w którąś stronę, zdradzając tym samym kierunek ataku. Zrobił dwa kroki, w przód i w prawo, stając tuż przy linii, którą wyrysował w błocie Halvdan, oddzielając w ten sposób walczących. Uderzył z góry, wyprostowaną ręką, celując w głowę — najbardziej podstawowy cios. Chce jak najszybciej z tym skończyć, pomyślał Shef. Uderzenie było bezlitosne i szybkie jak błyskawica. Chłopak poderwał lewe ramię, wyłapując cios w sam środek żelaznego ochraniacza. Miecz odbił się z brzękiem. Klinga zostawiła na ochraniaczu matową rysę i wklęśnięcie przez całą jego długość. Co stało się z ostrzem miecza, o tym Shef, jako kowal, wolał nawet nie myśleć. Magnus cofnął się daleko za linię, a do przodu wystąpił Kolbein z nastawioną tarczą. Shef obiema rękami uniósł halabardę powyżej prawego ramienia, podszedł do linii i pchnął prosto w serce Magnusa, nie zwracając uwagi na osłaniającą go tarczę. Trójkątne ostrze przebiło lipowe drewno niczym ser, ale w tym samym momencie Kolbein podrzucił puklerz do góry, tak że ostry czub minął policzek Magnusa, nie czyniąc mu szkody. Shef