chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 363
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 185

Harrison, Harry - Młot i Krzyż 03. Jarl

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :646.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Harrison, Harry - Młot i Krzyż 03. Jarl .pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Harrison, Harry - 7 cykli kpl Harrison, Harry - Młot i Krzyż T. I-IV kpl
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 159 stron)

HARRY HARRISON CYKL MŁOT I KRZYŻ MŁOT I KRZYŻ CZĘŚĆ TRZECIA JARL Przełożył Marek Rudnik Rozdział pierwszy Jarl Shef siedział na zwykłym, trójnogim stołku naprzeciw tłumu ludzi oczekujących na wysłuchanie. Miał na sobie zgrzebną tunikę i wełniane spodnie. Ubiór nie zawierał żadnego elementu świadczącego o randze Shefa, lecz w lewej ręce spoczywało kamienne berło zabrane z grobowca starego króla. Od czasu do czasu, słuchając jednocześnie świadków, dotykał delikatnie kciukiem zdobiących je okrutnych, brodatych twarzy. - ...więc udaliśmy się z tą sprawą do króla Edmunda,, do Norwich. A on wydał sąd w swojej komnacie. Właśnie wrócił z polowania i mył ręce. Boże, uczyń mnie ślepym, jeśli kłamię. I zdecydował, że ziemia powinna przypaść mnie na dziesięć lat, a później dopiero zostać zwrócona. Mówca, norfoleki szlachcic w średnim wieku, zapewne bogaty, o czym świadczył jego ciężki od złota pas, zawahał się na moment, niepewny czy wspominanie imienia bożego nie okaże się niewłaściwe przed sądem Drogi. - Czy masz jakichś świadków tego wyroku? – zapytał Shef. Szlachcic o imieniu Leofwin wydął policzki, przybierając wyraźnie naburmuszoną minę. Widocznie nie przywykł do odpowiadania na pytania tego rodzaju, ani tym bardziej by nie dawano wiary jego słowom. - Tak, oczywiście. W komnacie króla przebywało wtedy wielu ludzi. Wulfhuhn i Wirthelm. I szlachetny Edrich. Ale on został zabity przez pogan, zginął w wielkiej bitwie, podobnie jak Wulfhun. A Wihthelm zmarł na chorobę płuc. Niemniej rzecz wyglądała dokładnie tak jak powiedziałem! – zakończył twardo Leofwin, rozglądając się po twarzach zgromadzonych przed sędzią strażników, służby, swego oskarżyciela i innych, oczekujących na rozsądzenie spraw, z którymi tu przybyli. Shef przymknął na chwilę swe jedyne oko, wspominając odległy wieczór na bagnach, spędzony z Edrichem niedaleko stąd. A więc tak skończył. Można się było tego spodziewać. Otworzył oko i utkwił spojrzenie w skarżącym się na Leofwina. - Dlaczego - przemówił miękko. - Dlaczego to, co zdecydował król Edmund, wydaje ci się niesprawiedliwe? A może zadasz kłam słowom tego człowieka, mówiącego o decyzji króla?

Oskarżyciel, inny szlachcic w średnim wieku, równie zamożny jak oskarżony, pobladł wyraźnie, kiedy spoczął na nim przenikliwy wzrok jarla. Człowieka, o czym wiedzieli wszyscy Norfolczycy, który kiedyś był niewolnikiem w Emneth. Był ostatnim Anglikiem rozmawiającym z zamęczonym później królem. I został - Bóg tylko jeden wie jak - przywódcą pogan. Pokonał samego Ivara Ragnarssona. I w jakiś zupełnie niezrozumiały sposób zdobył przyjaźń i wsparcie Wessexu. Kto potrafi pojąć, jak doszło do tego wszystkiego? Psi syn czy nie, był człowiekiem zbyt dziwnym, żeby odważyć się na kłamstwo. - Nie - odparł więc zapytany. - Nie zaprzeczam, że tak właśnie zadecydował król, a ja zgodziłem się z jego wyrokiem. Ale był warunek, że po dziesięciu latach ziemia, o którą chodzi, zostanie przekazana przez Leofwina mojemu wnukowi, którego ojciec także zginął z ręki pogan. Tak mówią... ludzie z Północy. W stanie nie gorszym niż była, gdy zaczynał ją użytkować! Ale co zrobił ten człowiek... - oburzenie wyraźnie przebijało w jego głosie - co Leofwin zrobił z nią przez ten czas? Zniszczył ją. Wyciął drzewa na opał i nie zasadził nowych. Pozwolił, żeby groble i kanały uległy zniszczeniu. Orne pola przemienił w łąki. Ziemia nie będzie już nic warta przed końcem tej jego dzierżawy. - Nic? Mówiący zawahał się. - Nie tyle co wcześniej, panie. Gdzieś na zewnątrz rozległ się głos dzwonu, znak, iż na dzisiaj sędzia kończy rozpatrywanie spraw. Lecz wyrok w tej musiał zostać wydany. Nie należała ona do łatwych, w przeciwieństwie do innych, nudnych przypadków, w których zatargi o niespłacone długi ciągnęły się od pokoleń. Żaden z tu obecnych nie był osobą znaczącą. Nikt nie liczył się jako stronnik czy rycerz króla Edmunda, dlatego też pozwolono im pozostać na swoich ziemiach, kiedy lepsi, tacy jak Edrich, zostali wezwani do służby i na swej drodze spotkali śmierć. Niemniej byli jednak angielskimi szlachcicami, których rodziny od pokoleń mieszkały w Norfolku, a więc należeli do tych, których trzeba było ujarzmić. To dobry znak, że przybyli po sprawiedliwość na dwór nowego jarla. - Oto moja decyzja - przemówił Shef. - Ziemia pozostanie we władaniu Leofwina do końca okresu dzierżawy. Czerwone oblicze zainteresowanego rozjaśniło się triumfem. - Lecz każdego roku będzie płacić część swoich zysków mojemu lennikowi z Lynn, który nosi imię...

- Bald - podsunęła postać w czarnej sutannie, stojąca przy stole z prawej strony Shefa. Który nosi imię Bald? Po upływie dziesięciu lat, jeśli zysk z użytkowania ziemi będzie według Balda zbyt wysoki Leofwin powinien dodatkowo zapłacić wnukowi za cały ten okres lub też wnieść należność ustaloną przez Balda, jeżeli ziemia ta straciła na wartości podczas dzierżawy. Decyzja co wybiera ma zostać podjęta przez Balda, i to natychmiast, dzisiaj. Na jednej twarzy zgasła radość, druga zaś rozjaśniła się. Później wyraz obu świadczył o gorączkowym myśleniu i liczeniu. Dobrze, skonstatował Shef. Żaden nie czuje się w pełni usatysfakcjonowany. Będą więc respektować mój wyrok. Wstał. - Zadźwięczał dzwon. Sąd dobiegł końca. Rozległ się pomruk protestu, gdy czekający ludzie zaczęli się przepychać do przodu. - Teraz odejdźcie już. Macie swoje znaki? Pokażecie je jutro przy bramie, a wasze sprawy zostaną wysłuchane w odpowiedniej kolejności. - Głos jarla rozległ się potężnym echem nad ciżbą. 3 - I wszyscy dobrze sobie to zapamiętajcie! Przed sądem Drogi nie ma chrześcijan ni pogan, Anglików i ludzi z Północy. Popatrzcie: nie noszę żadnego znaku. A ojciec Bonifa- cy - wskazał na skrybę w czarnej sutannie - choć jest księdzem, nie nosi teraz krzyża. Sprawiedliwość nie ma nic wspólnego z wiarą. Zapamiętajcie to i przekażcie innym. A teraz idźcie. Rozprawy dobiegły końca. Drzwi w tyle sali rozwarły się na oścież. Strażnicy zaczęli wypychać przez nie zawiedzionych ludzi na zewnątrz, na podwórze zalane wiosennym słońcem. Jeden z wartowników, ze znakiem młota wyszytym starannie na szarej tunice, zdecydowanie popchnął obu procesujących się w ostatniej sprawie w kierunku ojca Bonifacego, który zapisywał wolę jarla na dwóch kartach i poświadczał ją. Jedna miała powędrować do skryptorium, druga zaś zostanie rozerwana na pół, a jej części wręczone będą stronom sporu, by zabezpieczyć dokument przed ewentualną próbą fałszerstwa.

Z tylnych drzwi wyłoniła się w tym momencie potężna postać, której głowa i ramiona wznosiły się ponad tłoczącymi się ludźmi, odziana w kolczugę i płaszcz, lecz nieuzbrojona. Dostrzegłszy ją Shef opuścił swe miejsce, nagle rozpromieniony. - Brand! Wróciłeś! Przybywasz akurat we właściwej chwili, kiedy mogę z tobą swobodnie pomówić. Jarl poczuł, jak jego dłoń znika w uścisku tamtej, ogromnej niczym kwarciany kufel, a twarz przybysza rozjaśnia radosny uśmiech. - Niezupełnie, panie. Przyjechałem dobre dwie godziny temu. Twoi strażnicy nie chcieli mnie wpuścić, a z ich halabardami i mową, której nie rozumiem, nie miałem ochoty się spierać. - Ha! Powinni... choć nie. Sam wydałem rozkazy, żeby nikt nie przeszkadzał, kiedy sprawuję sądy, chyba że nadejdą wieści o wojnie. Postąpili jak mieli nakazane. Ale szkoda, że nie powiedziałem, by zrobić wyjątek dla twojej osoby. Chciałbym, żebyś być obecny na rozprawie i powiedział co o tym myślisz. - Słyszałem wszystko. Dowódca twoich strażników służył przy katapultach i zna mnie, choć ja nie przypominam go sobie. Przyniósł mi dobre piwo, wyśmienite piwo, żebym mógł przepłukać gardło i oczyścić je z soli po morskiej podróży, poradził też, żebym słuchał przez drzwi co dzieje się w sali. - I co sobie pomyślałeś? - Shef odwrócił się i ruszył wraz z przybyszem na dziedziniec. - Co pomyślałeś o mnie w roli jarla? - Jestem pod wrażeniem. Kiedy przypomnę sobie jak wyglądało to miejsce cztery miesiące temu... wszędzie błoto, wojownicy chrapiący na podłodze z braku łoża, żadnego jedzenia i kuchni, żeby w niej gotować. A teraz strażnicy. Szambelani.

Piekarnie i warzelnie. Stolarze mocujący okiennice i całe gromady służących malujących wszystko, co się nie rusza. No i twoje decyzje. I pomysł zapisywania wyroków. Po chwili Brand zmarszczył brwi, popatrzył na rozmówcę i zniżył tubalny głos do dziwnie brzmiącego w jego ustach szeptu. - Shefie... panie, chyba tak powinienem raczej cię nazywać. Chodzi mi o coś innego. Co tu robią ci ludzie w sutannach? Czy możesz im zaufać? I po co, na Thora, jarl, pan wojowników, wysłuchuje jakichś baranich łbów spierających się o ziemię? Byłbyś znacznie lepszy przy katapultach. A nawet w kuźni. Shef roześmiał się, spoglądając na masywną srebrną klamrę, spinającą płaszcz przyjaciela, wypchaną kiesę przy pasie od miecza i zdobną bransoletę zrobioną ze spojonych ze sobą srebrnych monet. - Powiedz mi, Brand, jak udała się podróż do domu? Czy zdołałeś kupić wszystko, co zamierzałeś? Twarz przybysza przybrała wyraz chytry i pełen czujności. - Przekazałem nieco pieniędzy w zaufane ręce. W Halogalandzie ceny są wysokie, a lud biedny. Jednak kiedy na dobre odwieszę swój topór, może właśnie tam osiedlę się na starość, na kawałku ziemi. Jarl roześmiał się ponownie. 4 - Za swoje udziały we wszystkich naszych zwycięstwach, w szczerym srebrze, musiałeś chyba kupić pół hrabstwa i zostawić je pod opieką zaufanych krewnych. Tym razem także Brand się uśmiechnął. - Przyznaję, że całkiem nieźle mi się powiodło. Lepiej niż w całym dotychczasowym życiu. No cóż, pozwól, że odpowiem ci na pytanie o księży. Tym, z czego nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, są pieniądze posiadane przez tych, którzy w czasie wojny pozostają w domach. Bogactwa całego hrabstwa, zamożnego angielskiego hrabstwa, a nie biednego, kamienistego skrawka ziemi w Norwegii, z którego przybywasz. Dziesiątki tysięcy ludzi uprawiających ziemię, hodujących owce, konie oraz pszczoły, wycinających drzewa i

wytapiających żelazo. Ponad tysiąc mil kwadratowych. Może tysiąc tysięcy akrów. A z każdego akra płyną dla mnie, dla jarla, pieniądze, choćby tylko w postaci podatku na wojnę czy myta. Z części dostaję naprawdę dużo. Zabrałem wszystkie ziemie Kościołowi i objąłem je w swe posiadanie. Trochę z tego od razu dałem wyzwolonym niewolnikom, którzy walczyli po naszej stronie, dwadzieścia akrów na człowieka. Dla nich to bogactwo, lecz przyrównując do całości to ledwie punkcik. Wiele od razu wydzierżawiłem bogaczom z Norfolku, za niewielką opłatą, lecz pieniądze już wpłynęły do mojego skarbca. Ci, którzy dostali ziemię, nie będą chcieli powrotu Kościoła. Ale wiele trzymam we własnym ręku, jako dobra przysługujące jarlowi. W przyszłości z nich właśnie będę czerpać pieniądze na opłacanie robotników i wojowników. Ale nie byłbym w stanie tego wszystkiego zrobić bez tych w sutannach, jak ich nazywasz -ciągnął. - Któż potrafiłby przechować we własnej głowie informacje o wszystkich tych ziemiach, dobrach i dzierżawach? Thorvin umie pisać w naszym języku, lecz oprócz niego jest takich zaledwie kilku. Nagle pojawiło się wielu kształconych ludzi, ludzi Kościoła, niespodziewanie pozbawionych ziemi, a więc i dochodów. Niektórzy z nich pracują teraz dla mnie. - Ale czy możesz im zaufać, Shefie? - Ci którzy nienawidzą mnie i nigdy mi nie wybaczą, a także tobie oraz kapłanom Drogi, ci wszyscy zbiegli do króla Burgreda albo do Wulfhere'a, arcybiskupa, żeby roz- pętać wojnę. - Powinieneś po prostu ich wszystkich zabić Jarl z powagą uniósł swe kamienne berło. - Chrześcijanie mówią, że krew umęczonych jest nasieniem Kościoła. A ja im wierzę. Nikogo nie dręczę. Ale dbam o to, by najbardziej wściekli spośród banitów znali imiona tych, którzy pozostali. Nigdy nie zapomną o pracujących dla mnie. Ich los, ich życie, podobnie ja. bogatych szlachciców, zależy teraz wyłącznie ode mnie. Doszli do niskiego budynku z otwartymi okiennicami, znajdującego się wewnątrz ostrokołu, który otaczał bug jarla. Shef wskazał Brandowi ludzi siedzących wewnątrz, przy stołach, naradzających się szeptem i piszących na pergaminach. Na jednej ze ścian widniała

ogromna mapa, zdobiona ornamentami i pełna niezrozumiałych na pierwszy rzut oka szczegółów. - Do zimy będę miał księgę z opisem każdego kawałka ziemi w Norfolku, zaś na ścianie mapę całego hrabstwa. A do następnego lata nawet pens nie będzie płacony bez mojej wiedzy. Wtedy zapanuje tu dobrobyt, jakiego nie zaznał nawet Kościół. Możemy robić rzeczy, których jeszcze nigdy nie robiono. - Jeśli srebro jest prawdziwe - zauważył z powątpiewaniem Brand. - Jest lepsze niż na Północy. Myślałem i o tym. Wydaje mi się, że tutaj, we wszystkich królestwach Anglii razem wziętych, jest dużo srebra, lecz jego ilość jest stała. I zawsze dzięki niemu można wiele dokonać, kupić ziemię, handlować. A im więcej go jest zamknięte w skrzyniach Kościoła, wymienione na złoto lub inne cenne przedmioty, którymi się nie płaci i im mniej zostaje... Nie, im trudniej tę resztę... Shef zamilkł, nie będąc w stanie wyrazić ani po angielsku, ani w języku ludzi Północy o co mu chodzi. Dopiero po chwili namysłu kontynuował: - Chodzi mi o to, że Kościół ściągał zbyt wiele z północnego królestwa, nie dając nic w zamian. To dlatego tamtejsze monety okazały się tak słabe. Król Edmund nie wyróżniał się 5 hojnością dla Kościoła, więc jego monety były lepsze. A wkrótce staną się najlepszymi. I nie tylko pieniądze będą tak dobre, Brand. - Młody jarl odwrócił się do towarzysza, a jego twarz promieniała zapałem. - Chcę, żeby hrabstwo Norfolk nazywano najlepszymi i najszczęśliwszymi ziemiami północnego świata. By stało się miejscem, gdzie każdy, od dziecka po starca, może żyć w poczuciu bezpieczeństwa. Gdzie będziemy mieszkać jak ludzie, a nie jak zwierzęta stale walczące o przetrwanie. Gdzie możemy sobie wzajemnie pomagać. Ponieważ nauczyłem się wiele od Ordlafa, sędziego Bridlington, od niewolników, którzy sporządzili tę wielką mapę i dzięki którym dotarliśmy do skarbu Edmunda. To coś, o czym muszą wiedzieć ludzie Drogi. Co jest najcenniejsze dla Drogi do Asgardu? - Nowa wiedza - odparł Brand, odruchowo dotykając amuletu w kształcie młota. - Nowa wiedza jest dobra. Nie każdy ją posiada. Ale to jest równie dobre i może

pochodzić zewsząd: stara wiedza, której nikt dotąd nie zgłębił. To coś, co dostrzegłem wyraźniej, odkąd stałem się jarlem. Zawsze jest ktoś, kto zna odpowiedź na twoje pytanie, lek na twe potrzeby, ale nikt tego kogoś nie odnalazł, nie zapytał. To może być niewolnik, biedny górnik, stara kobieta, rybak, ksiądz. Kiedy będę miał spisaną całą wiedzę o hrabstwie, jego ziemiach i srebrze, wtedy dopiero pokażemy światu coś nowego! Brand, stojący tak, że Shef nie mógł go widzieć swym jedynym okiem, popatrzył na napięte ścięgna na szyi towarzysza - na szyi młodego mężczyzny jaśniał siwy zarost. Potrzeba mu - pomyślał - ładnej, żwawej kobiety, żeby się nim zajęła. Ale nawet ja, Viga- Brand, nawet ja nie śmiem doradzać mu kupna kogoś takiego. Tego wieczora, kiedy dym wydostający się z kominów zaczął niknąć w szarym mroku, kapłani Drogi spotkali się w swym kręgu. Zasiedli w chacie otoczonej ogrodami, wśród miłego aromatu jabłoni i ziół. Drozdy i kosy pogwizdywały zawzięcie gdzieś nie opodal. - Nie ma pojęcia o rzeczywistym celu twojej zamorskiej wyprawy? - zapytał Thorvin. Brand pokręcił głową. - Nie. Ale przekazałeś wieści - Przekazałem je i otrzymałem inne. Opowieści o tym, co się tu zdarzyło, dotarły do każdego kapłana Drogi na północnych ziemiach, a oni przekazują je dalej. Zawędrowały do Birko, do Kaupang, Skiringssal i do Tronds. - Możemy się więc spodziewać posiłków - stwierdził Geirulf, kapłan Tyra. - Dzięki pieniądzom, przywiezionym do domu i opowieściom snutym przez skaldów, możecie być pewni, że każdy wojownik Drogi, któremu uda się dostać na okręt, przybę - dzie tu w poszukiwaniu zajęcia. Podobnie jak każdy kapłan. Będzie więc wielu, którzy wierzą w nasz znak. Niektórzy z nich to kłamcy, a nie prawdziwi wyznawcy, ale można sobie z nimi poradzić. Jest jednak znacznie poważniejsza sprawa. Brand urwał na moment, przesuwając wzrokiem po pełnych napięcia twarzach. - W Kaupang, gdy wróciłem do domu, spotkałem kapłana Vigleika. - Vigleika z wieloma wizjami? - zapytał z powagą w głosie Farman.

- Tak. Zwołał kapłanów z Norwegii i południowej Szwecji. Oświadczył im, w mojej obecności, że był niepokojony. - Czym? - Wieloma znakami. Teraz jest pewien, podobnie jak my, że ten chłopak Shef jest centrum zmiany. Uważa nawet, że może być tym, o którym wspominał podczas pierwszego spotkania z tobą, Thorvinie: tym, który miał przyjść z Północy. Brand przesunął wzrokiem po słuchaczach i stwierdził, że oczy wszystkich wpatrzone są w niego z wyraźnym napięciem. - A jednak, jeśli to prawda, przepowiednia ta nie sprawdza się tak jak każdy z nas, nawet najmądrzejszy, się tego spodziewał. Vigleik mówi, że po pierwsze on nie jest z Północy. Ma matkę Angielkę. Wzruszyli ramionami. 6 - A kto nie ma? - zapytał Vestmund. - Angielki, Irlandki. Moja babka była Laponką. - Był także wychowany na chrześcijanina. Został ochrzczony. Tym razem dały się słyszeć pomruki pełne rozbawienia. - Wszyscy widzieliśmy szramy na jego plecach – zauważył Thorvin. - On nienawidzi chrześcijan, tak jak my. Nie, tego nie można nazwać nienawiścią. Ma ich wszystkich za głupców. - W porządku. Ale co innego jest najważniejsze: nie przyjął naszego znaku. Nie ma wiary. Ma wizje, Thorvinie, a przynajmniej tak ci powiedział. Lecz nie uważa, by były to wizje innego świata. Nie jest wyznawcą. Mężczyźni siedzieli w milczeniu i powoli kierowali spojrzenia ku Thorvinowi. Kapłan Thora podrapał się po brodzie. - No cóż. Nie jest także niewierzącym. Gdybyśmy go zapytali, powiedziałby, że człowiek ze znakiem któregoś z pogańskich bogów, jak nazywają ich chrześcijanie, nie mógłby nimi rządzić. Odparłby, że noszenie znaku nie jest kwestią wiary, a byłby to po prostu błąd, jak kucie żelaza., zanim zostanie rozgrzane. I nie wie czyj znak

powinien nosić. - Nie Thora - rzekł Brand. - Widziałem to i powiedziałem w ubiegłym roku, kiedy zabił pierwszego człowieka. - Ja też tak sądzę - zgodził się Thorvin. - Powinien nosić włócznię Odyna, Boga Powieszonych, Zdrajcy Wojowników. Jedynie ktoś taki mógł posłać na śmierć własnego ojca. Ale on odpowiedziałby, gdyby tu był, że tylko w ten sposób należało postąpić. Czy Vigleik mówi jedynie o znakach? - zapytał nagle Farman. - Czy też otrzymał jakąś konkretną wiadomość? Wieść, którą przekazał mu któryś z bogów? Brand w milczeniu wyjął z tuniki plik cienkich deszczułek owiniętych w foczą skórę i podał je zgromadzonym. W drewnie widniały wycięte i nasączone barwnikiem runy. Thorvin powoli zaczął je odczytywać, a nad nim pochylili się zaciekawieni Geirulf i Skaldfinn. Twarze wszystkich trzech nabierały powagi w miarę czytania. - Vigleik widział coś - przemówił wreszcie kapłan Thora. - Brandzie, czy znasz opowieść o młynie Frodiego? Mistrz pokręcił przecząco głową - Trzysta lat temu w Danii panował król imieniem Frodi. Miał, jak mówią, magiczny młyn, który nie mełł zboża, lecz pokój, bogactwo i urodzaj. Wierzymy, że był to młyn nowej wiedzy. Żarna poruszały dwie niewolnice, dwie gigantyczne dziewice noszące imiona Fenja i Menja. Frodi tak bardzo chciał zapewnić swojemu ludowi trwały pokój i bogactwo, że mimo iż olbrzymki błagały o odpoczynek, on ani na chwilę nie pozwolił zatrzymać młyna. Głęboki głos Thorvina przemienił się w dźwięczny śpiew: „Nie wolno wam spać", powiedział król Frodi, „Dłużej niż jedna kukułka odpowie drugiej, niż goniec zaśpiewa piosnkę w swej drodze". - Więc w niewolnicach wzbierała wściekłość. Przypomniały sobie o krwi gigantów płynącej w ich żyłach i zamiast mleć pokój, bogactwo i urodzaj, rzuciły na żarna płomienie, krew i wojowników. Tej nocy nadeszli wrogowie Frodiego, niszcząc jego i całe królestwo, a magiczny młyn został utracony na zawsze. Właśnie to widział Vigleik. Chodzi mu o to, iż można posunąć się zbyt daleko, nawet w poszukiwaniu nowej wiedzy, jeśli świat

nie jest gotowy do jej przyjęcia. Żelazo można kuć tylko wtedy, gdy jest gorące. Ale można także dąć w miech zbyt długo i zbyt intensywnie. Zapanowała cisza. W końcu Brand niechętnie, ociągając się, zaczął mówić: - Lepiej powiem wam co jarl, co Skjef Sigvarthsson powiedział mi dziś rano o swoich zamiarach. Później zdecydujecie, czy pasuje to do wizji Vigleika. Kilka dni później Brand stał i przypatrywał się ogromnemu głazowi leżącemu na łące, niedaleko miejsca, gdzie błotnista grobla ciągnąca się od Ely przecinała pola poza March. 7 W jego powierzchni wykuta była wijąca się wstęga runów, których brzegi wciąż jeszcze nosiły wyraźne ślady dłuta. Shef dotknął ich delikatnie opuszkami palców. - Oto co jest tu zapisane. Sam to ułożyłem w strofy, w waszym języku, jak nauczył mnie Geirulf. Runy mówią: Szlachetnie zakończył życie, choć źle je przeżył. Wszelkie wyroki są zapisane przez śmierć. - A powyżej znajduje się jego imię: „Sigvarth Jarl". Brand chrząknął pełen wątpliwości. Nie lubił Sigvartha. A jednak ten człowiek zaakceptował śmierć swego syna. I nie było wątpliwości, że ocalił drugiego potomka oraz armię Drogi, wytrzymując wszystkie zadane mu tortury. - Cóż - powiedział wreszcie. - Ma swój bautasteinn. Jest takie stare powiedzenie: „Na drodze leżeć będzie niewiele kamieni, jeśli nie przyniosą ich tam synowie". Ale przecież nie tutaj został zabity? - Nie - odrzekł Shef. - Zabili go na bagnach. Wygląda na to, że mój drugi ojciec, Wulfgar, nie potrafił nawet poczekać, aż dotrą na stały grunt. - Jego usta wykrzywił grymas i splunął na trawę. - Ale jeśli umieścilibyśmy tam głaz z napisem, zniknąłby w błocie po paru zaledwie tygodniach. Poza tym chciałem, żebyś przybył tu i zobaczył go. Uśmiechnął się i wskazał ręką niemal niedostrzegalną wyniosłość. Nagle, nie wiadomo skąd rozległ się dźwięk przypominający kwik tuzina jednocześnie zarzynanych świń. Brand natychmiast poderwał z ziemi swój topór, rozglądając się na wszystkie strony w poszukiwaniu atakującego wroga.

Wreszcie ujrzeli kolumnę dudziarzy, poruszającą się traktem, pomiędzy wyżłobionymi w nim głębokimi koleinami. Brand uspokoił się, gdy w pierwszym szeregu rozpoznał znajomą twarz Cwikki, byłego niewolnika. - Wszyscy wydają ten sam dźwięk - zawołał przekrzykując zgiełk. - Czy to też twój pomysł? Shef zaprzeczył ruchem głowy i kciukiem wskazał dudziarzy. - Ich. To muzyka, którą sami ułożyli. Nazwali ją „Śmierć Sopla Lodu". Brand niedowierzając pokręcił głową. Angielscy niewolnicy kpiący z najokrutniejszego wodza Północy. Nigdy nie przypuszczał... W pewnej odległości za dudziarzami podążała większa grupa mężczyzn dzierżących halabardy, z głowami okrytymi lśniącymi hełmami o ostrych brzegach. Każdy z nich był odziany w skórzany kubrak nabijany metalowymi płytkami, a na lewym przedramieniu niósł niewielką, okrągłą tarczę. Oni także muszą być Anglikami, pomyślał Brand, obserwując maszerujących. Skąd wiedział? Przede wszystkim świadczył o tym ich wzrost - żaden nie miał więcej niż około pięciu stóp wzrostu. A jednak wielu Anglików odznaczało się pokaźną posturą i siłą, jak ci, którzy walczyli do ostatniego w obronie swego pana, króla Edmunda. Nie, to nie byli wojownicy angielscy, lecz biedni Anglicy. Żadni szlachcice, ani nawet zwykli żołnierze, lecz pospólstwo. Albo niewolnicy. Niewolnicy z bronią i w pancerzach. Brand patrzył na nich z podziwem i niedowierzaniem. Całe życie doświadczał ciężaru kolczugi, wiedział ile wysiłku trzeba włożyć we właściwe posługiwanie się toporem lub mieczem. W pełni uzbrojony i opancerzony wojownik dźwigał na sobie - i nie tylko dźwigał, ale też wymachiwał - czterdziestoma lub sześćdziesięcioma funtami żelaza. Jak długo mógł to robić? Gdy tylko walczącemu w pierwszej linii osłabło ramię, wiadomo było, że już jest martwy. W języku Branda nazwanie kogoś „potężnym" stanowiło najwyższy komplement. Znał aż siedemnaście określeń charakteryzujących „człowieka niewielkiego wzrostu", lecz wszystkie one były wybitnie obraźliwe. 8

Uważnie obserwował maszerujących. Było ich około dwustu. Zauważył, że wszyscy trzymają halabardy w ten sam sposób: prosto ponad prawym ramieniem. Maszerując jeden obok drugiego, nie mogli pozwolić sobie na luksus odmienności. Wiedział z doświadczenia, że armia wikingów nie podporządkowałaby się takiemu zaleceniu i nawet w szyku każdy dzierżyłby broń jak mu wygodnie, choćby po to, by zamanifestować swą niezależność. Ze zdziwieniem zauważył, że za halabardnikami podążały, jeden za drugim, konne oddziały. To już nie powolne zaprzęgi wołów, ciągnące katapulty Shefa na flanki armii Ivara. Pierwszych dziesięć par koni ciągnęło wózki z rozłożonymi machinami, które uprzednio miał już okazję widzieć - katapulty do ciskania głazami. Przy każdym wózku maszerowała jego załoga, tuzin ludzi w jednakowych szarych kubrakach, z białymi insygniami w kształcie młota, takimi samymi, jakie nosili dudziarze i halabardnicy. W każdej załodze znajoma twarz. Weterani jarla z zimowej kampanii odwiedzili rodzinne ziemie, zostawili ludzi do ich uprawy, a sami powrócili do swego pana, zapewniającego im bogactwo. Teraz każdy dowodził załogą, rekrutującą się spośród niewolników odsuniętego od władzy Kościoła. Następnych dziesięć par znów stanowiło niespodziankę. Za końmi sunęły wozy o szerokich kołach, a na każdym długi pręt wznosił się w górę tak, że niższy koniec kołysał się niczym kurczak wybierający robaki z błota. To machiny miotające potężne oszczepy. Nierozmontowane, lecz gotowe do użycia i tylko wysokie koła różniły je od tej, która zabiła króla Ellę, tej, która zestrzeliła sztandar Ivara - znak Pełznącego Potwora. Dwunastu ludzi obsługiwało każdą z nich, a teraz maszerowali z korbami do kołowrotów i wiązkami pocisków na ramionach. Kiedy i oni przeszli, Brand uświadomił sobie, że choć muzyka zmieniła brzmienie, docierała do nich tak samo głośno. Pięciuset ludzi, których widział defilujących, skręcało i ustawiało się w równym szyku za jego plecami. Wreszcie pojawiło się coś na kształt znanej mu armii -mrowie ludzi, w luźnym szyku, jadących na niewielkich koniach. Sunęli naprzód jak powódź. Kolczugi, miecze, hełmy, znajome twarze. Brand pozdrowił gestem ręki rozpoznanego w tłumie Guthmunda -

znanego jako Greedy - prowadzącego załogę swojego okrętu. Inni odpowiedzieli na pozdrowienie: Magnus i jego przyjaciel Kolbein, dzierżący halabardy, i sternik jarla Sigvartha i jeszcze wielu, których znał jako wyznawców Drogi. - Niektórzy wyjechali, żeby spożytkować łupy, jak ty - szepnął Shef do ucha przyjaciela. - Wielu zaś wysłało pieniądze lub zachowało je, pozostając tutaj. Wielu zaś po prostu kupiło ziemię. Teraz bronią już własnego kraju. Dudziarze jednocześnie urwali swą melodię i Brand zdał sobie sprawę, iż otacza go krąg mężczyzn. Rozejrzał się licząc i dumając. - Tysiąc ludzi - powiedział wreszcie. - Połowa Anglików, połowa wikingów. Jarl potwierdził. - Co o nich sądzisz? Brand pokręcił głową. - Konie ciągnące machiny - powiedział. – Dwukrotnie szybsze niż woły. Ale nie sądziłem, że Anglicy wiedzą jak się z nimi obchodzić. Widziałem ich próby, lecz zaprzęgali je jak woły, używając jarzma, a to bardzo ogranicza ich szybkość i siłę. Jak udało ci się to zmienić? - Mówiłem ci. Zawsze jest ktoś, kto wie lepiej. Tym razem był to jeden z naszych ludzi, spośród naszej załogi, Gauti, który chodząc utyka. Kiedy po raz pierwszy zaprzęgaliśmy konie, przechodził akurat obok i nazwał nas głupcami. Później pokazał mi jak się to robi w Halogalandzie, gdzie orze się tylko końmi. Nie jakaś nowa umiejętność, to stara wiedza. Wiedza, której nikt nie pamiętał. Ale sami wymyśliliśmy, jak podczepić do nich katapulty. 9 - To wspaniałe - powiedział Brand. - Lecz powiedz mi: katapulty ważna rzecz, konne zaprzęgi również, ale jak wielu Anglików jest w stanie stanąć do walki przeciw wyćwiczonym wojownikom? Wojownikom znacznie silniejszym od nich? W pierwszej linii nie można wystawić przecież kuchcików. Lepiej, żeby to byli ci wysoko urodzeni szlachcice. Albo ich synowie.

Shef skinął palcem i dwaj halabardnicy wypchnęli przed siebie jeńca, brodatego, pobladłego pod ogorzałą skórą, wikinga o głowę wyższego od strażników. Lewą rękę podtrzymywał prawą, jak człowiek ze złamanym obojczykiem. Jego twarz była jakby znajoma: człowiek, którego Brand musiał już widzieć kiedyś, przy jakimś ognisku, gdy armia wikingów stanowiła jeszcze jedność. - Jego trzy statki dwa tygodnie temu próbowały szczęścia najeżdżając nasze ziemie w pobliżu Yare - wyjaśnił jarl. - Powiedz jak zostałeś pojmany. Mężczyzna utkwił spojrzenie w Brandzie. - Tchórze. Nie walczyli z nami uczciwie - warknął. - Zaskoczyli nas, gdy opuszczaliśmy pierwszą wioskę. Tuzin moich ludzi padło przebitych potężnymi oszczepami, zanim jeszcze zorientowaliśmy się skąd nadlatują. A gdy zaatakowaliśmy ich machiny, odparli nas potężnymi toporami. A zaraz po tym pojawili się inni, z tyłu. Kiedy pokonali nas, zabrali mnie ze sobą - miałem złamane ramię, więc nie mogłem unieść tarczy - żebym widział jak atakują nasze okręty, które zostawiliśmy u brzegu. Jeden zatopili miotając kamienie. Dwa zdołały uciec. Skrzywił się. - Nazywam się Snaekolf, z Raumariki. Nie wiedziałem, że wy, ludzie Drogi, nauczyliście Anglików tak wiele, bo w takim wypadku nie najechałbym was. Czy ujmiesz się za mną? Shef zaprzeczył ruchem głowy, zanim Brand zdążył odpowiedzieć. - Jego ludzie zachowywali się w tej wiosce jak bestie - oświadczył. - Więcej do tego nie dopuścimy. Trzymałem go wyłącznie po to, żeby powiedział co miał do powiedzenia. Powiesić go, gdy tylko znajdziecie odpowiednie drzewo. Gdy halabardnicy odprowadzali milczącego wikinga, za plecami stojących rozległ się ciężki tętent kopyt. Jarl odwrócił się szybko, wyraźnie zaniepokojony i ujrzał jeźdźca cwałującego błotnistym traktem. Mężczyzna zbliżył się do nich, zeskoczył z wierzchowca, ukłonił się niedbale i przemówił. Armia Drogi, Anglicy i wikingowie, zaintrygowani nadstawili uszu.

- Wieści z twojego burga, panie. Wczoraj przybył posłaniec z Winchesteru. Król Zachodnich Saksonów Ethelred nie żyje z powodu choroby płuc. Jego brat, a twój przyjaciel, następca tronu Alfred, zapewne przejmie po nim władzę. - Dobre wieści - stwierdził zamyślony Brand. – Przyjazny władca, to zawsze się liczy. - Powiedziałeś „zapewne"? - zapytał Shef. - Kto może mu się przeciwstawić? Nikt inny nie pozostał już z tego królewskiego rodu. Rozdział drugi 10 Młody mężczyzna wyjrzał przez wąskie okno w kamiennej ścianie. Z tyłu, ze starej katedry, słyszał śpiew mnichów, odprawiających kolejną mszę, którą opłacił. Mszę za spokój duszy ostatniego brata, króla Ethelreda. Pod nim panował ruch i gwar. Szeroka droga przecinająca Westminster ze wschodu na zachód była zapchana handlarzami, kramami i kupującymi. Między nimi przepychano wózki obładowane drewnem na opał trzy oddzielne brygady pracowały przy wznoszeniu domów, kopiąc fundamenty, wbijając w ziemię pale i zbijając konstrukcje. Gdyby podniósł wzrok, zobaczyłby, że na skraju miasta całe mrowie ludzi trudzi się przy budowie wałów, których usypanie nakazał jego brat. Mocowali w ziemi potężne pnie i budowali platformy do obrony. Ze wszystkich stron docierał dźwięk pił i młotów. Młody mężczyzna, następca tronu Alfred, odczuł nagły przypływ dumy. To było jego miasto: Winchester. Miasto należące do jego rodziny od wieków, odkąd tylko na tej wyspie żyli Anglicy, a nawet jeszcze dłużej, ponieważ potrafił wyliczyć przodków pośród Brytów i Rzymian. Ta katedra też była jego. Pradziad, król Cenwalh, dwieście lat temu podarował Kościołowi ziemię, na której stoi, a wraz z nią okoliczne tereny, by zapewniały utrzymanie. Nie tylko jego brat Ethelred był tu pochowany, ale także ojciec, Elhelwulf, jego bracia, wujowie, dziadowie i wielu innych, których nikt nie zliczy. Żyli niegdyś, umarli i wrócili do ziemi. Ale to była ta sama ziemia, więc ostatni z rodu, młody następca tronu nie czuł się samotny. Wyprostował się i odwrócił w stronę, skąd docierał nieprzyjemny, zgrzytliwy głos,

dominujący nad wszystkimi innymi dźwiękami. Głos biskupa Winchesteru. Biskupa Daniela. - Co też powiedziałeś? - zapytał Alfred. - Jeśli zostanę królem? Jestem królem. Jestem ostatnim z rodu, który korzeniami sięga aż do Wodena. Witenagomot, rada wybrała mnie bez wahania. Wojownicy unieśli mnie na tarczy. Jestem królem. Twarz biskupa przybrała wyraz uporu. - Po co wspominać o Wodenie, bożku pogan? To wątpliwa chluba dla chrześcijańskiego króla. A to co robi witan, co robią wojownicy, nie ma żadnego znaczenia w obliczu Boga. Nie będziesz królem, dopóki nie zostaniesz namaszczony świętymi olejami, jak Saul czy Dawid. Tylko ja, wraz z innymi biskupami, możemy tego dokonać. I powiadam ci: nie uczyni my tego. Nie, jeśli nie dowiedziesz nam, że jesteś prawdziwym królem chrześcijańskich ziem. A żeby tego dowieść, musisz zerwać porozumienie z rabusiami Kościoła. Przestań popierać tego, którego nazywają Shef. Wypowiedz wojnę poganom. Poganom Drogi! Alfred westchnął. Powoli spacerował po komnacie. Przesunął palcami po czarnej plamie na ścianie, po śladach płomieni. - Ojcze - zaczął pojednawczo. - Byłeś tu dwa lata temu. To wtedy właśnie poganie splądrowali miasto. Spalili domy, ograbili katedrę ze wszystkich darów moich przodków, uprowadzili wszystkich ludzi i księży, których złapali, jako swoich niewolników. To byli prawdziwi poganie. A uczyniła to przecież nie armia synów Ragnara, Sigurtha Wężowe Oko czy Ivara. To był tylko oddział maruderów. Bo tacy jesteśmy słabi - ciągnął. - A raczej byliśmy. Chcę dopilnować - jego głos zabrzmiał twardo - żeby takie nieszczęście nigdy już nie nawiedziło Winchesteru, a moi przodkowie spoczywali w pokoju w swych grobach. Do tego potrzebna jest mi potęga. I wsparcie. Ludzie Drogi nie ruszą przeciwko nam i będziemy żyć w przyjaźni. Nie ma znaczenia, czy są poganami czy nie. Oni nie są naszymi wrogami. Prawdziwy chrześcijański król troszczy się o cały swój lud. To właśnie robię. Dlaczego nie chcesz mnie namaścić? - Prawdziwy chrześcijański król... - przemówił powoli, z ociąganiem biskup. - Prawdziwy chrześcijański król troszczy się przede wszystkim o Kościół. Poganie mogli

spalić dach tej katedry, ale nie zajęli przynależnych do niej ziem i dóbr na zawsze. Żaden poganin, nawet sam Sopel Lodu, nie zagarnął ziem należących do Kościoła i nie rozdał ich niewolnikom oraz najemnikom. 11 To prawda, przyznał w duchu Alfred. Bandy maruderów, czy nawet wielka armia, mogły napaść na katedrę lub klasztor, pozbawić go dobytku, skarbów i relikwii. Biskupa Daniela oburzyłoby to i zamęczyłby na śmierć każdego złapanego wikinga. Ale wikingowie tu nie zostawali. Kościół mógł odbudować dachy swych katedr, ponownie sprowadzić zwierzęta domowe, doczekać się nowych parafian, a nawet wykupić swe księgi i święte relikwie. Skutki grabieży można było zlikwidować. Odebranie ziemi, która stanowiła podstawę bogactwa, ziemi, którą Kościół zdobywał przez wiele stuleci, głównie dzięki darczyńcom będącym na łożu śmierci, to coś znacznie bardziej niebezpiecznego. A tak właśnie uczynił nowy jarl ludzi Drogi. To wzbudziło w biskupie Danielu lęk. Daniel obawiał się o Kościół. Alfred zaś bał się o Winchester. Nigdy nie zostanie już spustoszony i spalony. Kościół nie był tak ważny jak miasto. - Nie potrzebuję twoich świętych olejków – powiedział twardo. - Mogę rządzić bez ciebie. Rada i sędziowie, szlachta i wojownicy. Wszyscy podążą za mną jako królem, ze święceniami czy bez nich. Biskup utkwił spojrzenie w twarzy młodzieńca stojącego przed nim, po czym pokręcił głową z zimną wściekłością. - Nic z tego. Skrybowie, księża, ludzie piszący twoje królewskie zarządzenia i rejestrujący wszystkie transakcje: oni nie będą służyć ci pomocą. Postąpią tak, jak ja im każę. W całym twoim królestwie nie ma ani jednego umiejącego pisać człowieka, który nie należy do Kościoła. Co więcej, nawet ty sam nie umiesz czytać! Choć twoja święta i pobożna matka chciała, żebyś się nauczył! Policzki młodego następcy tronu zapłonęły z wściekłości i wstydu jednocześnie, na wspomnienie dnia, w którym oszukał swą matkę. Kazał jednemu z kapłanów czytać jeden z jej ulubionych angielskich poematów tyle razy, aż nauczył się go

na pamięć. Później stanął przed nią i zaczął recytować, udając że czyta z trzymanej w rękach księgi. Gdzie teraz była ta księga? Jakiś ksiądz ją zabrał. Zapewne wydrapał z niej tamte teksty, by móc umieścić inny, święty. Głos biskupa zgrzytał dalej: - Więc, młody człowieku, potrzebujesz mnie. I nie tylko ze względu na potęgę moich podwładnych, potęgę której ci użyczam. Ja też mam sprzymierzeńców i zwierzchników. Nie jesteś jedynym chrześcijańskim królem w Anglii. Pobożny Burgred z Mercji zna swoje powinności. Młodzieniec, którego pozbawiłeś Norfolku, Alfgar, i jego szlachetny ojciec Wulfgar, którego okaleczyli poganie, oni także wiedzą o swoich obowiązkach. Powiedz, czy żaden z twoich szlachciców i członków rady nie pójdzie za którymś z nich? Jako za królem? - Szlachta Wessexu uzna tylko człowieka z Wessexu. - Nawet jeśli otrzymają inne polecenie? Jeśli rozkaz nadejdzie... z Rzymu? Imię zawisło w powietrzu. Alfred zawahał się. Kiedyś, już za jego życia, Wessex stanęło przeciw Rzymowi: kiedy brat Ethelbald poślubił wdowę po swoim ojcu, postępując wbrew wszelkim zakazom Kościoła. Przysłano do niego posłańców z ostrzeżeniem. Zmarł wkrótce potem - nikt nie wie z jakiej przyczyny - a jego wybranka została odesłana do swojego ojca, króla Franków. Nie pozwolono, by ciało Ethelbalda spoczęło w Westminsterze. Biskup uśmiechnął się, wiedząc że jego słowa odniosły wreszcie spodziewany efekt. - Widzisz, panie, nie masz wyboru. A to co zrobisz i tak nie ma większego znaczenia. To wyłącznie sprawdzian twojej lojalności. Człowiek którego wspierasz, syn pogańskiego jarla, Anglik wychowany na chrześcijanina, który odwrócił się od swej wiary, odstępca, gorszy od poganina, nawet od samego Sopla Lodu, nie ma przed sobą więcej niż kilka tygodni życia. Jego wrogowie ścisną go w kleszczach. Wierz mi! Mam wieści, których ty nie słyszałeś. Natychmiast zerwij zawarte z nim przymierze. Okaż posłuch względem swojego Kościoła. 12 Biskup rozparł się w bogato rzeźbionym krześle, pewien swej mocy, która trwać

będzie co najmniej do śmierci tego młodzieńca. - Choć może zostaniesz królem, teraz jesteś w naszej katedrze - rzekł. - Pozwalam ci odejść. Idź. I wypełnij rozkazy, które ci wydałem. Wiersz, którego nauczył się od matki wiele lat temu, teraz odezwał się w pamięci Alfreda. Był to wiersz zawierający radę dla wojowników, a pochodził jeszcze z czasów przed chrześcijaństwem. „Odpowiedz kłamstwem na kłamstwo" — pouczał — „i niech twój wróg, człowiek, który cię oszukuje, nie zna twoich Nie będzie przygotowany, kiedy opadnie z ciebie zasłona". Dobry sposób — pomyślał. Może przysyła mi go matka. - Posłucham twoich słów - oświadczył. - I muszę prosić o wybaczenie za błędy młodości, a jednocześnie dziękuję ci za roztropne rady. Słabeusz, podsumował w myślach biskup. On posiada wiadomości, które do mnie nie docierają? — zadumał się król. Dla wszystkich, którzy go znali - i dla wielu, którzy nie dostąpili tego zaszczytu - poczucie klęski i wstydu z powodu nędznej ucieczki w środku zimy napiętnowały twarz Ivara Ragnarssona. Przerażająco dzikie oczy wciąż znajdowały się na swoim miejscu, teraz pod odmrożonymi powiekami, które nigdy nie mrugały. Ale było w nich jeszcze coś, czego nie obserwowano wcześniej: jakaś dziwna nieobecność i brak energii. Ivar poruszał się jak człowiek, którego bez przerwy trapią jakieś zmartwienia - powoli, z zadumą, niemal bólem, pozbawiony tej gibkości i gracji, które niegdyś go znamionowały. Lecz cechy te nie zginęły i gdy to było konieczne, zmieniał się nie do poznania. Długa ucieczka z Norfolku, przez Anglię, aż do bazy braci w Yorku, nie należała do łatwych. Ludzie, którzy kryli się w lasach na wieść o nadciągającej armii, pojawiali się na każdej ścieżce i drodze, kiedy dwóch wyczerpanych wędrowców uciekało na ledwie dyszących koniach. Ivar i wierny stajenny Hamal, który zjawił się, by ratować go przed ludźmi Drogi, przemierzali wrogie krainy. Co najmniej sześć razy ta dwójka napotykała zasadzki organizowane przez wściekłych wieśniaków, lokalną szlachtę i straż graniczną króla Burgreda.

Ivar poradził sobie z nimi wszystkimi okazując pogardę śmierci. Zanim jeszcze wydostali się z Norfolku, odrąbał głowy dwóm prostakom jadącym wozem, zabrał ich skórzane kubraki oraz płaszcze i bez słowa wręczył je Hamalowi. Zanim dotarli do Yorku, nie dało się już zliczyć zgładzonych jego ręką. Nawet trzej wyćwiczeni wojownicy nie byli w stanie mu sprostać, opowiadał Hamal ciekawej, zafascynowanej publice. Dowiódł, że wciąż jest najlepszym wojownikiem Północy. Żołnierze, którzy mieli zwyczaj swobodnie wyrażać swe opinie, uznali jednak, że teraz jest zmuszony to udowodnić, nie tak jak kiedyś. Wyruszył z dwoma tysiącami ludzi, a wrócił tylko z jednym. Można go więc pokonać. Tego właśnie Ivar nie mógł sobie darować. Bracia, pojąc go gorącym miodem w swej kwaterze nie opodal katedry, dobrze o tym wiedzieli. Widzieli także, że brat, do którego nigdy nie mieli pełnego zaufania, w ogóle nie mógł już na nie liczyć w żadnej kwestii wymagającej rozważnej kalkulacji. Nie zniszczyło to ich sławnego przymierza - nic bowiem nie było w stanie tego uczynić - lecz teraz, gdy rozmawiali we własnym gronie, byli trójką i jednym, kiedyś zaś stanowili czwórkę. Już pierwszego wieczoru zaobserwowali tę zmianę. Ich spojrzenia zetknęły się w milczeniu i tak jak zawsze, nic nie mówiąc, nie przyznając tego nawet między sobą, wiedzieli w czym rzecz. Wybrali niewolnicę z nizin, zakneblowali jej usta, związali, owinęli w żagiel i zanieśli w nocy przed jego namiot, w którym leżał nie śpiąc i nasłuchując. Rankiem przyszli i w drewnianej skrzyni, której używali już wcześniej, zabrali to co z niej pozostało. Ivarowi na pewien czas nie groziło szaleństwo. Jednak żaden rozsądny człowiek w jego obecności nie odczuwał niczego poza strachem. 13 - Nadchodzi - zawołał mnich, tkwiący u wejścia do ogromnego warsztatu, gdzie słudzy katedry w Yorku harowali dla swoich pryncypałów. W kuźni niewolnicy zdwoili wysiłki. Ivar zabiłby każdego, kogo zauważyłby stojącego bezczynnie Po chwili w drzwiach zamigotał purpurowy płaszcz i srebrny hełm, a mający je na

sobie mężczyzna zatrzymał się i rozejrzał po pomieszczeniu. Diakon Erkenbert, jedyny człowiek, którego zachowanie nie zmieniło się, wyszedł mu na spotkanie. Ivar wskazał kciukiem robotników. - Wszystko gotowe? Już? - mówił żargonem stanowiącym mieszankę angielskiego i norweskiego, którego armia i kler nauczyły się tej zimy. - Wystarczy, żeby wypróbować. - Miotacze oszczepów? Kamieni? - Popatrz. Erkenbert klasnął w dłonie. Natychmiast mnisi wykrzyknęli rozkazy, a niewolnicy zaczęli z wysiłkiem przetaczać machiny, by ustawić je w szeregu. Ivar obserwował ich z obojętnym wyrazem twarzy. Kiedy bracia zabrali skrzynię, leżał bez ruchu przez cały dzień i noc, z twarzą przykrytą płaszczem. Wreszcie, o czym rozpowiadano już w całym obozie, wstał, podszedł do wyjścia i krzyknął w niebo: „Sigvarthsson mnie nie pokonał! To jego machiny!". Teraz, od kiedy wezwał do siebie Erkenberta i innych piśmiennych z Yorku, każąc im postępować według swoich rozkazów, gwar i zgiełk w kuźni nie ustawały ani na moment. Przed warsztatem niewolnicy ustawili jeden z miotaczy oszczepów, podobny do tego, który spowodował załamanie się pierwszego szturmu na York, tak by do przeciwległych murów otaczających kościół pozostało około dwustu kroków. Tam tuzin parobków rozwiesiło słomiany cel. Inni zaczęli obracać koła zębate mechanizmu machiny. - Dość! - Erkenbert sam podszedł do miotacza, sprawdził czy pocisk jest umieszczony jak należy, zmierzył Ivara wzrokiem i wreszcie podał mu koniec rzemienia przytwierdzonego do metalowego spustu. Ivar szarpnął. Spust zwolnił linę, która wydała głuchy dźwięk. Pocisk wystrzelił i zanim oczy zgromadzonych podążyły za nim, utkwił głęboko w słomianym celu, drżąc od siły uderzenia. Ivar puścił cięgno i odwrócił się. - Następna.

Tym razem niewolnicy wytoczyli dziwną machinę. Podobnie jak poprzednia, miała drewnianą ramę zbitą z grubych kloców. Dla odmiany koła zębate znajdowały się nie na górze, lecz z boku. Napinały pojedynczą linę zginającą solidną listwę z elastycznego drewna. Do niego przytwierdzony był obydwoma końcami gruby pas tworzący ucho, którego dolna część niemal dotykała ziemi. Listwa zadrżała i zaskrzypiała, gdy niewolnicy zaczęli odginać ją przy pomocy potężnej dźwigni. - Oto miotacz kamieni - wyjaśnił Erkenbert. - Ale nie taki, jaki zniszczył mój taran. Diakon uśmiechnął się z satysfakcją. - Nie. Tamto było wielką machiną, ciskającą głazy. Lecz potrzeba było wielu ludzi do jej poruszania i mogła wystrzelić tylko raz. To wyrzuca mniejsze kamienie. Żaden człowiek nie zbudował takiej machiny od czasów Rzymian. Ale ja, Erkenbert, pokorny sługa boży, ja odczytałem słowa naszego Vegetiusa. I zbudowałem tę machinę. Nosi nazwę onager, co w waszym języku oznacza „dziki osioł". Jeden z niewolników umieścił dziesięciofuntowy kamień w uchu, po czym dał znak diakonowi. Ten podał rzemień wyzwalający blokadę listwy Ivarowi. - Pociągnij - powiedział. Ivar szarpnął. Kamień w mgnieniu oka wystrzelił do przodu. Listwa uderzyła w wyścieloną miękką materią belkę z taką siłą, że cała potężna machina na moment oderwała się od ziemi. Wystrzelony kamień pomknął w powietrze znacznie szybciej niż wystrzeliwane z miotaczy konstruowanych przez 14 Shefa. Jak błyskawica przemknął przez dziedziniec i to nie lobem, lecz po płaskim torze. Słomiany cel zawirował trafiony i zerwał się z mocujących go rzemieni. Niewolnicy wydali z siebie okrzyki pełne triumfu. Ivar powoli odwrócił się do Erkenberta. - To nie to - rzekł. - Machiny, które czyniły spustoszenie pośród mojej armii, działały inaczej. Pociski spadały z góry. - To mówiąc cisnął w górę kamyk. - Nie tak

jak ta. – Rzucił kolejnym w ćwierkającego wróbla. - Zrobiłeś złe machiny. - To niemożliwe. To wspaniała machina oblężnicza. I przeciw ludziom. Żadna inna nie jest opisana w Vegetiusie. - Więc ci bękarci Drogi zrobili coś nowego. Coś nie opisywanego w... w tej twojej księdze. Diakon, nieprzekonany, wzruszył ramionami. Co kogo obchodziły słowa tego pirata? Nie umiał nawet czytać, a już na pewno nie znał łaciny. - A jak często to strzela? - zapytał Ivar przypatrując się niewolnikom kręcącym kołowrotami. - Mówię ci, widziałem miotacze głazów ciskające pociski, kiedy poprzednie były jeszcze w powietrzu. Ten jest zbyt wolny. - Ale ma siłę uderzenia. Żaden człowiek nie wytrzyma takiego ciosu. Ivar popatrzył zamyślony na strącony cel. Nagle odwrócił się i wykrzyknął po norwesku jakieś rozkazy. Hamal i jeszcze kilku ludzi wystąpili przed innych, odepchnęli z drogi niewolników, dźwignęli ciężką, toporną wyrzutnię i odwrócili ją. - Nie - zawołał Erkenbert, dając krok do przodu. Ramię Ivara uniosło się błyskawicznie i stalowa dłoń ścisnęła gardło, nie pozwalając diakonowi mówić. Jeszcze odrobinę przesunięto katapultę i na rozkaz wikinga uniesiono nieco jej tył. Jedną ręką bez wysiłku unosząc Erkenberta nad ziemią, drugą Ivar po raz trzeci szarpnął cięgno. Potężne wrota katedry - zbite z dwóch warstw dębowych desek i wzmocnione metalowymi taśmami - rozprysły się w drzazgach na wszystkie strony. Ze środka rozległ się chóralny lament uciekających mnichów, kulących się z przerażenia. Zgromadzeni zaś z podziwem przypatrywali się potężnej dziurze wybitej przez kamień. - Widzisz - rzekł diakon. -To prawdziwy miotacz kamieni. Uderza z ogromną siłą. Żaden człowiek się jej nie oprze. Ivar odwrócił się do niewysokiego mnicha i popatrzył na niego z pogardą. - To nie jest prawdziwa katapulta. Istnieje inny świat, o którym nie masz pojęcia.