HARRY HARRISON
UPADEK Z NIEBA
TYTUŁ ORYGINAŁU: SKYFALL
1987
1.
Bajkonur, ZSRR
- Mój Boże. Jakież to ogromne! - wyszeptał Harding. - Nigdy bym nie pomyślał, że
platforma może być tak wielka...
Ogromne to mało: błyszczący wieżowiec na rozległej płaszczyźnie, wieża z połyskują-
cego metalu, przerastające wszystkie budowle z najbliższego otoczenia - statek kosmiczny.
dwadzieścia tysięcy ton, które wkrótce zioną ogniem, zadrżą i uniosą się początkowo wolno,
potem coraz szybciej, a w końcu przeszyją przestrzeń jak strzała. Największy statek kosmi-
czny. jaki człowiek kiedykolwiek wybudował lub nawet o jakim kiedykolwiek śnił. Giganty-
czne były również jego poczwórne reaktory, a od platformy odstawało pięć rakiet zewnę-
trznych, które miały unieść główny ciężar, choć słowo to było zbyt trywialnym określeniem.
Niegdyś Prometeusz wykradł bogom ogień i zaniósł go na Ziemię, a obecny PROMETEUSZ
był konstrukcją, która po wyniesieniu na wysokość trzydziestu pięciu tysięcy ośmiuset sześć-
dziesięciu kilometrów miała rozłożyć swe srebrzyste ramiona, przechwytywać nimi energię
słoneczną i przekazywać ją ludziom. Była to odpowiedź na problemy energetyczne ludzkości,
ostateczne rozwiązanie, mające przynieść nieograniczony dopływ energii - na zawsze. Taki
był plan...
Strzelista sylwetka PROMETEUSZA zmuszała Patricka Wintera, by pamiętał o jego
ogromie. Gdy jego maszyna podjechała bliżej, puścił drążek sterowy; nie czuł się jeszcze
psychicznie przygotowany do pilotowania takiego ogromu i jako dobry pilot zdawał sobie z
tego sprawę.
- Jesteśmy na miejscu, Pułkowniku.
Harding pokiwał głowa; wiedział, o czym myśli jego towarzysz, bo i sam był zafascy-
nowany ogromem tej stalowej wieży.
- Pan będzie pilotował tego potwora?
Było to zarazem pytanie i stwierdzenie, a może nawet sugestia, że coś tak gigantyczne-
go nie będzie w stanie oderwać się od Ziemi. Patrick wychwycił ten szczegół i uśmiechnął
się, odpinając pasy,
- Tak, będę pilotował tego potwora.
* * *
Patrick przeszedł do salonu. gdzie skinął na niego I. J. L. Flax. Flax siedział na leżance i
majstrował coś przy telefonie, który prawie zupełnie niknął w jego potężnej dłoni. W zasadzie
Flax nie lubił latać ze względu na brak miejsca: miał prawie dwa metry wzrostu i nawet ze
skrzyżowanymi nogami zajmował całą leżankę; łatwo się pocił i dlatego jego czaszka ciągle
lśniła.
- Tak, zgoda - powiedział wyraźnie, choć dawało się wyczuć obcy akcent. - Przejście
niech będzie otwarte. Przypominam o konieczności zakończenia formalności.
Flax rozłączył się i odłożył aparat, spoglądając w dal przez okno; Pokiwał głową, a jego
mięsiste policzki zadrżały, jakby były z lodu. Patrick zawiązał krawat przed wielkim lustrem.
Jak na swoje trzydzieści siedem lat wyglądał wcale nieźle, a obok Flaxa przypominał niemal
Apolla mimo zbyt wysuniętej szczeki i czoła, które wykazywało tendencję do nieustannego
powiększania swej powierzchni.
- Kinnelly zastępca! Wszyscy pracowaliśmy z Feinbergiem, a on robi nam taki kawał.
- Dziesięć do jednego, że nie przybędzie! - powiedział Ely Bron.
Ely siedział najbliżej okna ze swym długim nosem wetkniętym w książkę - to była jego
normalna pozycja - i wydawało się, że nie słucha, ale posiadał zaskakującą umiejętność
mówienia i czytania jednocześnie: był w stanie brać udział w kłótni i przypomnieć każde
słowo z przeczytanego w tym czasie rozdziału; właśnie teraz przewrócił kolejną kartkę
książki.
- Kto się zakłada? - zapytał Patrick. - Feinberg musi się pojawić.
- Naprawdę?
- Przyjmuję zakład - zadeklarował się Flax. - Wiesz coś, o czym nam nic nie wiadomo,
Ely?
- Wiedzieć, zgadywać, przykładać ucho do ściany - wszystko to jest podobne do
siebie...
- Jeśli chcesz wyrzucić forsę przez okno, to również przyjmuję zakład - powiedział
Patrick.
Zapiął kurtkę mundurową i strzepnął wyimaginowany pyłek z ramienia, ozdobionego
dystynkcjami majora. Prawdopodobnie będzie to wyrzucone dziesięć dolarów, ponieważ
doktor Ely Bron nigdy się nie mylił i wygrywał wszystkie zakłady. Patrick bardzo się starał,
by polubić swego kolegę - fizyka nuklearnego - ale czuł. że to mu się chyba nigdy nie uda.
- Zaczyna się - powiedział Flax, unosząc całą swoją potężną masę.
- Fanfary, honory, defilady, przemówienia, politycy...
- Dzień dobry czy dobry wieczór? - zapytał Patrick, spoglądając na zegarek.
- Dobryj wieczier - odpowiedział Flax. - Albo zdrastwujtie.
Przez otwarte drzwi dotarły do nich pierwsze tony amerykańskiego hymnu, niestety
nieco fałszywe i w zbyt szybkim tempie, przez co przypominał on raczej jakąś ludową pieśń
rosyjską niż oblężenie Fortu Henry'ego. Gdy pojawili się na sali, błysnęły flesze, a komitet
powitalny postąpił krok do przodu: kilka zdań powitania - bardzo krótkich, dzięki Bogu - po
rosyjsku, krótkie, grzecznościowe odpowiedzi i wszyscy udali się na wódkę i kawior. Tylko
ta prasa... Patrick odetchnął z ulgą widząc, że Flax bierze na siebie wszystkie pytania, prze-
chodząc bez wahania z rosyjskiego na polski i z angielskiego na niemiecki; Ely Bron radził
sobie równie dobrze z francuskim i niemieckim, które to języki opanował z pewnością w
przerwie miedzy robieniem kolejnych doktoratów. Patrick dał z siebie wszystko, by opano-
wać rosyjski język techniczny i wiedział, że wystarczy to na dowodzenie lotem kosmicznym,
ale nie potrafił zmusić się do udzielania wywiadów - dla niego istniał tylko język angielski
albo nic. Niestety, przez tłum przedarł się do niego jakiś niski facet; miał brudne okulary i w
ogóle wyglądał raczej nędznie.
- Pilkington, WORLD STAR, Londyn - przedstawił się, podsuwając mikrofon pod nos
Patricka. - Major Winter, dowódca przedsięwzięcia. Mam nadzieję, że ma pan precyzyjne
plany: przede wszystkim niebezpieczeństwo...
- Nie sądzę, by określenie „przedsięwzięcie” było właściwe - odparł Patrick i uśmie-
chnął się mile.
Znał ludzi w rodzaju Pilkingtona, takich samych po jednej i po drugiej stronie Atlanty-
ku: część reporterów wyszukiwała nowe dane i fakty, ale ci pisali dla czytelników, którzy
podczas czytania poruszali wargami. Od czasu do czasu przeglądał WORLD STAR i niezbyt
cenił to pismo, ale zawsze pamiętał radę: „Bądź miły dla prasy”.
- Operacja PROMETEUSZ jest projektem amerykańsko-radzieckim, łączącym specyfi-
czną wiedzę i talenty obydwu narodów w sposób, który przyniesie pożytek całemu światu.
- Chce pan powiedzieć, że Rosjanie są w czymś lepsi od Amerykanów?
Mikrofon jeszcze się przybliżył i Patrick, zachowując swój miły uśmiech pomyślał z
radością, że teraz dobierze się panu Pilkingtonowi do skóry.
- Wykraczamy poza ramy rywalizacji politycznej czy narodowej. Operacja PROMETE-
USZ dostarczy czystej energii w momencie, gdy kończą się tradycyjne źródła energii na
Ziemi. Pewnego dnia na pewno pozwoli nam to na dostarczenie energii wszystkim narodom
Ziemi...
- Ale na razie jedynie Rosjanie i Amerykanie będą z niej korzystać?
- W tej chwili tylko Rosjanie i Amerykanie konstruowali i finansowali projekt, którego
koszt wyniósł na razie dwadzieścia dwa miliardy dolarów. Będzie to przedsięwzięcie, które
dostarczy energii dla całego globu.
Pilkington wytarł dłonią usta, skrzywił się i spróbował inaczej.
- A niebezpieczeństwo, które niepokoi cały świat? Ten promień, który będziecie emito-
wać, może unicestwić całe miasta, nieprawdaż?
- To nie jest tak, Mr Pilkington. Obawiam się, że nie czyta pan zbyt dokładnie swego
własnego pisma - pułkownik Kuznekow opracował tę technikę i została ona sprawdzona tak
dokładnie, jak tylko to możliwe. Energia słoneczna będzie wychwytywana w przestrzeni ko-
smicznej przy pomocy zwykłych środków technicznych, przetwarzana i emitowana na Ziemię
w postaci mikrofal. Będą one odbierane na powierzchni Ziemi i przetwarzane w elektry-
czność.
- Ale czy to promieniowanie nie może ulec zakłóceniu i na przykład zniszczyć jakiś
kraj?
- Przez cały czas przenikają nas i otaczają rożne formy promieniowania. Mikrofale nio-
są po prostu większą energię, są bardziej skoncentrowane. To prawda, że gdyby znalazł się
pan na ich drodze, upiekłby się pan, ale taka możliwość jest niezwykle mało prawdopodobna.
Anteny odbiorcze usytuowane są w rejonach bezludnych i izolowanych, a ponadto automaty-
ka w razie potrzeby natychmiast przerwie emisję - Patrick rozejrzał się po sali i dostrzegł
opierającą się o ścianę Nadię. - Muszę pana przeprosić, potrzebują mnie... Niech pan nie
zapomni przekazać swoim czytelnikom, że instalacje w Wielkiej Brytanii są już przystosowa-
ne do dystrybucji energii elektrycznej, uzyskanej w ten sposób. Zaspokoi to całe zapotrzebo-
wanie na energię Zjednoczonego Królestwa bez skażeń i zanieczyszczeń, jakie niesie ze sobą
spalanie węgla lub ropy naftowej. Dziękuję panu.
Zręcznie ominął mikrofon i zaczął torować sobie drogę w tłumie, przechwytując po
drodze dwie szklaneczki wódki z jakiejś tacy. Nadia odwróciła głowę, niezapomniana twarz o
mroźnych, przezroczystych, niebieskich oczach i włosach złotych jak zboże Ukrainy; była w
mundurze.
- Nadia...
- Witam w Związku Radzieckim, majorze Winter.
Przyjęła jedną ze szklaneczek i uniosła ją bez uśmiechu.
- Dziękuję, majorze Kalinina.
Wypił jednym haustem, nie przestając spoglądać w jej oczy. Wyraz twarzy Nadii nie
zmienił się ani o jotę.
- Gdy ta historia się zakończy, Nadio, chciałbym ci powiedzieć...
- Będziemy mieli dość czasu na rozmowy, majorze, podczas trwania naszej misji.
- Mój Boże, Nadio, pani wie, co chciałem powiedzieć! Chcę wyjaśnić...
- Wiem doskonale, co pan chciał powiedzieć, majorze i nie musi pan nic tłumaczyć.
Jej głos również był zimny i matowy, ale gdy się odwracała, jej spódnica zawirowała
bardziej, niż mogła sobie tego życzyć. Patrick spoglądał za nią, gdy się oddalała: ciągle była
kobietą i - choć nie chciała tego okazać - nie był jej obojętny. Ile to już czasu, odkąd opuścił
Houston? Tylko cztery miesiące? Po tych długich miesiącach treningów do operacji PROME-
TEUSZ... Początkowo był tak samo rozgorączkowany jak pozostali Amerykanie, może nawet
jeszcze bardziej, ponieważ miał być ko-pilotem.. Oczywiście wszyscy wiedzieli. że w rosyj-
skich programach kosmicznych biorą udział kobiety - Walentyna Tiereszkowa była pierwsza,
a za nią poszły następne - ale PROMETEUSZ to program gigantyczny, a Rosjanie... wyzna-
czyli kobietę. Zagrywka polityczna, oczywiście: stara, dobra Rosja, ojczyzna równości
seksualnej i rasowej, cudowny przykład dla kapitalistycznych Stanów Zjednoczonych, gdzie
ponurzy rasiści biją swe żony i czarnych. Być może właśnie dlatego wybrano Nadię, choć
była świetnym fachowcem, a od pierwszego spotkania w Houston Patrick znalazł się w
zdecydowanej defensywie...
- Ja oczeń rad wstretitsia s wami - powiedział Patrick.
- Jak widzę, majorze Winter, ma pan bardzo dobry akcent i jestem pewna, że gdybyśmy
porozumiewali się po rosyjsku podczas operacji, nie mielibyśmy problemów, ale niech pan
nie zapomina, że ja mówię także po angielsku.
- Oczywiście, pani angielski jest doskonały - stwierdził.
Treningi były ciężkie, ale nie można było mieć do niej zastrzeżeń; podobnie jak Patrick
była pilotem myśliwskim, zanim została pilotem w tym eksperymencie. Jednak w przeci-
wieństwie do niego pracowała już jako nawigator orbitalny podczas jednej z misji SOJUZ, a
potem SALUT. Ale nie chodziło tylko o to - była też niezwykle piękna: jasne włosy, niebie-
skie oczy, zadarty nosek... Uśmiechała się niezwykle rzadko, a podczas pracy nosiła jedno-
częściowy kombinezon, jednakże w niedzielę - zgodnie z regulaminem NASA w Houston -
była wolna i za drugim razem przyjęła zaproszenie na spotkanie u Doca Kennelly. Doc był
małym, uśmiechniętym Irlandczykiem, miał żonę o małym biuście i poza tym, że lubił żarty i
irlandzką whisky był jednym z najlepszych w swojej dziedzinie. Nadia być może nie przyję-
łaby zaproszenia, ale nie miała okazji powiedzieć „nie”, przybyła więc na przyjęcie w rosyj-
skim, wełnianym mundurze tak ciężkim, że przez sam kontrast wyglądała jeszcze bardziej
kobieco i pociągająco. May Kennelly rzucała jej zimne spojrzenia i szybko wycofała się do
wnętrza domu. Na początku była kąpiel w basenie i tu Nadia wystąpiła w błękitnym bikini, co
spotkało się z owacyjnym przyjęciem męskiej części towarzystwa; przyjęła to z rezerwą i
wskoczyła do basenu. Popołudnie minęło jak sen - w mundurze Nadia zdawała się być
bardziej dostępna, gotowa do rozmowy o rzeczach trywialnych, nawet do uśmiechu. Gdy Doc
krzyknął: „Do jedzenia!”, Patrick pochwycił dwa kartonowe talerze i nałożył dwie duże
porcje. Nadia wycierała włosy grubym ręcznikiem i w swoim bikini naprawdę stanowiła
widok bardzo przyjemny dla oka.
- Głodna? - zapytał.
- Wygłodniała jak syberyjski wilk!
- Ma pani szczęście, hamburgery Doca są bez porównania lepsze od tych kauczuko-
wych kanapek z kantyny. Smażony filet, bermudzka cebulka z super-tajemniczą sałatką May
z kapusty, białej fasolki, odrobiny czosnku i do tego wszystkiego frytki z ketchupem.
Jadła z apetytem równym apetytowi Patricka. Popijając wszystko piwem.
- Doskonałe! - stwierdziła,
- Trochę prawdziwej, amerykańskiej kuchni w niedzielne popołudnie. Gdyby była pani
teraz w Rosji, co by pani jadła?
- Wszystko zależy od miejsca, w którym bym się znajdowała. Związek Radziecki jest
tak wielki, wie pan i tworzy go tyle narodów... U mnie, w Leningradzie, jadłabym śledzia z
czarnym chlebem i być może ogórek... To dobre na lato. A do popicia - kwas.
- Kwas?
- Nie wie pan? To taki napój, robiony ze starego chleba...
- Nie wydaje mi się to zbyt zachęcające...
- O, nie, to bardzo dobre - Jak piwo.
Była to przyjemna rozmowa bez większego znaczenia, nieco zabawna. Nadia wycią-
gnęła się na trawie z rękoma pod głową, a Patrick - nawet, gdyby chciał - nie mógł nie zauwa-
żyć ruchu jej pięknych piersi w rytm oddechu.
- Ma pani tam rodzinę?
- Tak, brata i siostrę, oboje mają swoje rodziny. Gdy wrócę, będę musiała ich odwie-
dzić...
- A pani nigdy nie wyszła za mąż?
- Nie. Może pewnego dnia. ale dotąd byłam zbyt zajęta... Ale porozmawiajmy o panu.
We wszystkich publikacjach NASA czytałam, że jest pan jedynym astronautą-kawalerem.
Dlaczego?
- Tak sobie. Lubię być wolny i nie chcę się wiązać, a lubię się wypuszczać...
- Nie rozumiem...
- To slang... Wie pani, chodzić z dziewczynami i korzystać z seksu, nie myśląc o
małżeństwie...
Nadia nagle wyprostowała się i rozłożyła ręcznik na ramionach, przybierając swą zimną
i bierną pozę.
- W ZSRR nie mówimy o tych sprawach w ten sposób.
- Naprawdę7 Ale tu się tak mówi, niech pani posłucha innych. Niech się pani odpręży.
Nadio, taka jest rzeczywistość... Jestem zdrowym, trzydziestosiedmioletnim mężczyzną i nie
podejrzewa pani chyba, że jestem prawiczkiem? A o ile wiem, ma pani trzydzieści lat i jest
tak piękna...
- Proszę mi wybaczyć - powiedziała, podnosząc się szybko. - Muszę podziękować
doktorowi i pani Kennelly za ich gościnność.
Nie poruszali już nigdy więcej tego tematu - nie dlatego, że Nadia była nieprzyjazna
bądź zachowywała większą rezerwę, ale ich wzajemne stosunki pozostawały odtąd wyłącznie
na płaszczyźnie zawodowej. Jeśli zdarzyło im się rozmawiać podczas przerw w pracy na
symulatorze, to były to rozmowy, jakie mogli prowadzić piloci, którzy nie znali się przed
lotem - tematy trywialne i nigdy osobiste. Pracowali razem, ale to było wszystko - nie widy-
wali się nigdy poza godzinami służbowymi z wyjątkiem przyjęć oficjalnych. Jak to pożegna-
lne. Przygotowania się skończyły i ekipa radziecka następnego dnia rano odleciała na Bajko-
nur, największy radziecki kompleks kosmiczny; Patrick nie zobaczył już potem Nadii aż do
dnia dzisiejszego.
* * *
Było gorąco; wszyscy był i w uniformach i wznosili sporo toastów. Patrick spojrzał na
zegarek: druga w nocy. Czas iść. Zszedł do samochodu - nie był jeszcze na tyle pijany, by nie
moc wrócić powoli szerokimi, pustymi ulicami. Podszedł do drzwi i zszedł na dół. Natknął się
na dwóch Rosjan, podtrzymujących trzeciego; obrzucił ich obojętnym spojrzeniem, szukając
w kieszeni kluczyków od wozu. Ktoś stał pod drzewem przy samochodach i zbliżając się
spostrzegł, że była to Nadia.
- Dobranoc - powiedział. - Zobaczymy się na Bajkonurze.
Zrobił kilka kroków, zatrzymał się i odwrócił.
- Ma pani kłopoty?
- Nie... To nic... Nie chcę jechać z tymi trzema...
- Rozumiem. Jeśli uda im się dotrzeć do samochodu, podniosą statystyki śmiertelnych
wypadków drogowych... Mogę panią odwieźć.
- Dziękuję, ale wezwałam już taksówkę.
- O tej porze w sobotę ma pani nikłe szanse. Proszę wsiadać, mieszka pani jakieś sto
metrów ode mnie.
Zdając sobie sprawę z tego, że mimo wszystko sporo wypił, Patrick jechał powoli,
skoncentrowany na prowadzeniu wozu: nie przekraczał pięćdziesiątki, zatrzymywał się na
wszystkich światłach. Pomimo tego i pustych ulic oni sami także mogli zawyżyć statystyki
wypadkowe, gdy jakiś samochód wypadł z wirażu i pędził na nich po lewej stronie drogi, na
dodatek oślepiając światłami. Patrick zareagował z refleksem pilota - błyskawicznie skręcił w
prawo, gdzie pomiędzy małymi domkami były trawniki i krzaki bez drzew oraz barier bądź
solidnych ogrodzeń. Przelecieli przez chodnik i zaryli się w trawę, a tamten samochód popę-
dził dalej, nawet się nie zatrzymując.
- Gówno! - warknął Patrick, spoglądając za oddalającym się szybko samochodem.
- Wszystko dobrze?
- Teraz tak, ale jechali tak, jakby chcieli nas zabić....
Ulica byłe w dalszym ciągu cicha, w ciemnych domkach nie zapaliło się ani jedno
światło, wiec chyba zgrzyt hamulców był czymś normalnym w tej okolicy. Opony wyryły
głębokie bruzdy w trawniku i klombie kwiatów,
- Odwiozę panią, a potem zawiadomię policję. Ubezpieczenie pokryje te zniszczenia... -
alkohol wyparował z niego gwałtownie i całkowicie.
Podjechali pod dom Nadii i weszli do jej mieszkania. Gdy Patrick podnosił słuchawkę
telefonu zastanowił się, po co zadaje sobie ten trud - ani jednej rany, samochód bez uszko-
dzeń.... Policja w Houston spławi go, nawet nie zadając dodatkowych pytań. Podniósł głowę:
przed nim stała Nadia, trzymając w dłoni szklankę ze szkocką.
- Niech panią Bóg błogosławi - powiedział, pijąc powoli; po chwili odstawił szklankę i
objął ją lekko. - Włosy zjeżyły mi się na głowie...
- To było niebezpieczne.
- Szaleństwo! Prawdopodobnie zginęlibyśmy, a to opóźniłoby radziecko-amerykański
program kosmiczny o dziesięć lat - powiedział śmiejąc się. - Bałem się... o panią, o mnie...
Nie chciałbym, żeby coś się pani stało...
Zabrakło mu słów i niemal bezwiednie, nieświadomie przytulił ją do siebie i pocałował
z namiętnością, w której nie było nic sztucznego. Odwzajemniła pocałunek; miała gorące usta
i język, nie odpychała go, gdy sunął dłonią po jej ciele. Jej bielizna nie miała w sobie nic
proletariackiego: ciemne, delikatne koronki... Dywan był miękki i wszystko układało się
doskonale aż do momentu, gdy Patrick nagle zorientował się, że właściwie jest sam. Nadia
była tu, naga i podniecająca, ale zachowywała się tak, jakby nic nie odczuwała - jej ciało nie
wykonywało żadnych ruchów, ręce leżały nieruchomo na dywanie. To, co razem próbowali
osiągnąć gdzieś się ulotniło. Dotknął delikatnie jej piersi, przesunął palce poniżej jej brzu-
cha...
- Nadia... - powiedział; przez moment nie potrafił nic dodać, bowiem miała otwarte
oczy, ale jakby nic nie widziała. - Jestem już zbyt stary na gwałt...
Wstał, żałując tych słów już w momencie wypowiedzenia, ale było już za późno: za
Nadią zatrzasnęły się drzwi jej pokoju, a koronki i pognieciona sukienka były jedynymi
pamiątkami, jakie mu pozostały. Mówił do niej przez drzwi, przepraszał, starał się wytłuma-
czyć, ale nie odpowiadała. Sam nie bardzo wiedział, co się właściwie wydarzyło... W końcu
ubrał się, zaserwował sobie jeszcze jedną porcję szkockiej, zostawił nietaktownie szklankę na
barku i wyszedł wściekły; w ostatniej chwili powstrzymał się od trząśnięcia drzwiami. Potem
jego złość przerodziła się w podejrzenie...
* * *
- Reilly, zdajesz sobie sprawę, że jest dopiero dziewiąta rano i robi się tak gorąco, że
można upiec jajko na oscyloskopie?
- Duffy, dlaczego cię zaangażowano?
- Z tego samego powodu, co i ciebie... Gdy ma się coś wspólnego z projektem C5-A, to
może cię zaangażować tylko NASA, czyli banda nadętych bubków...
- To cyrylica, Duffy, nie przesadzaj ze swoją niewiedzą! Ziemlja 445L, zaszyfrowany
raport... Jewgienij...
Odwrócił się do rosyjskiego technika, który stał obok nich na platformie i zadał pytanie
po rosyjsku. Jewgienij chrząknął, przerzucił kilka stron swojego grubego podręcznika i odszu-
kał odpowiedni diagram. Reilly zmrużył oczy pod ostrym blaskiem słońca i odczytał głośno
tłumaczenie.
- Obwód rozruchowy boczny, pierwszy stopień serwo-rozłączeniowy.
Duffy odkręcił nakrętkę z nierdzewnej stali, zdjął pokrywę i przyjrzał się mechanizmom
dźwigni, połączonych ze zbiornikiem helu pod wysokim ciśnieniem; znalazł usterkę i usunął
ją z uwagą, po czym z zadowoleniem umocował pokrywę i kiwnął głową do Jewgienija, który
zanotował coś w swoim podręczniku.
- W porządku - stwierdził Duffy. - Wiesz, zadaję sobie pytanie, jak taki Irlandczyk o
nazwisku Reilly może używać takiego żargonu?
- Mój lektor na uniwersytecie mówił mi, że to język ery kosmicznej - ten i angielski.
- Prawdopodobnie miał rację... Dwa lata kułem hiszpański i nie zarobiłem na tym ani
dolara.
Technik rosyjski manewrował klawiszami i platforma inspekcyjna unosiła się wolno ku
potężnym cylindrom dysz. Powierzchnia Ziemi znajdowała się już ponad sto metrów pod
nimi i mężczyźni przypominali mrówki. Dysze silnika łączyły z kadłubem potężne dźwigary;
znajdowały się tu również przewody hydrauliczne, przewody paliwowe, automatyka -
wszystko było niezbędne, wszystko musiało pracować niezawodnie, bowiem usterka jednego
choćby elementu groziła trudnymi do przewidzenia konsekwencjami. Gdyby PROMETEUSZ
wybuchł, byłaby to największa bomba atomowa, jaką kiedykolwiek udało się stworzyć czło-
wiekowi.
2.
Gregorij Dalnikow usłyszał z daleka nadjeżdżający samochód - słaby pomruk, słabszy
nieco od brzęczenia pszczół, latających wokół kwiatów w otwartym oknie. Przy drodze nie
było innych domów, a wielu urzędników Bajkonuru posiadało samochody; brakowało tylko
brukowanych ulic i za każdym samochodem unosił się gesty tuman kurzu. Właśnie poza tym
dokuczliwym kurzem samochody zupełnie nie interesowały Grigorija, nie znaczyły dla niego
nic. Dokładnie nałożył konfiturę ze śliwek na kromkę chleba i napełnił szklankę herbatą.
Samochód zatrzymał się przed domem i wyłączył silnik. Tutaj? Trzasnęły drzwiczki. Podniósł
się i wyjrzał na zewnątrz: była to wielka, czarna Tatra, wóz prawie pancerny, stary typ z
lotkami z tyłu - nie było drugiej takiej w Gwiezdnym Miasteczku. Poszedł do przedpokoju i
właśnie dotknął klamki u drzwi, gdy ktoś zapukał.
- Proszę, niech pan wejdzie, pułkowniku - powiedział.
- Włodzimierzu proszę. Jeśli można, Grigorij. Myślę, że znamy się na tyle dobrze, że...
Czyż to nie Amerykanie mawiają, że lot należy się pułkownikowi Kuznekowowi i inżyniero-
wi Salnikowowi?
- Proszę wybaczyć, Włodzimierzu... Pozwólcie do środka...
- Wciąż powtarzam moim ludziom, by nic nikomu nie tłumaczyli. Pan nie należy do
mojego zespołu, ale daję panu tę samą radę - gratis.
Obaj mężczyźni stanowili wyraźne przeciwieństwo, nie tylko ze względu na różnicę
wieku. Pułkownik Kuznekow był skałą: masywny mężczyzna około pięćdziesięciu pięciu lat,
twardy i zdecydowany; Jego siwiejące włosy wyglądały, jakby były ze stali. Gregorij Salni-
kow był szczupłym blondynem i wyglądał na słabeusza. Poszedł do kuchni, dolał wrzącej
wody do samowaru i przyniósł szklankę, podczas gdy pułkownik pozwolił sobie zasiąść w
bujanym fotelu.
- Przyjechałem, by zabrać was na zebranie - stwierdził Kuznekow. - To bardzo ważne,
na wysokim szczeblu - obserwuje nas przecież cały świat.
Gregorij spojrzał na wiszący na ścianie zegar.
- Mamy ponad godzinę czasu...
- Doskonale, będziemy mogli spokojnie wypić herbatę.
Kuznekow wrzucił do swojej szklanki plasterek cytryny, rozgniótł łyżeczką, ale zamiast
wrzucić cukier do płynu, wziął kawałek w zęby i popijał herbatę starym sposobem; wiele
rzeczy czynił w sposób tradycyjny i niektórzy ludzie byli na tyle głupi, by na tej podstawie
uważać go za prymitywnego wieśniaka.
- Bardzo ładnie pan mieszka, Grigorij...
- Tak - wymamrotał gospodarz, rozglądając się dokoła z nagłym smutkiem.
Kuznekow ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Proszę mi wybaczyć niedyskrecję, ale myślę, że jesteśmy na tyle zaprzyjaźnieni, by
nie musieć wszystkiego dopowiadać do końca. Nosicie czarną opaskę na rękawie i taką samą
na sercu... Wiem, że mówienie o tym sprawia wam ból, ale niektóre sprawy muszą być prze-
dyskutowane. Ile to czasu upłynęło od tej chwili - może dwa miesiące - gdy rozbił się samo-
lot? Ten stary Kuszin... Niektórzy uważali, że powinien odejść już dziesięć lat temu... Wasza
żona i córka... Ale trzeba żyć dalej, niestety...
Grigorij ciężko usiadł przy stole ze skrzyżowanymi rękami i opuszczoną głową.
- Są takie chwile, gdy już na nic nie mam ochoty...
- Podobnie jest z innymi... Weźmy mnie - stary ojciec rodziny, już dziadek, ale przecież
nie zawsze tak było. Miałem dziesięć lat, gdy Niemcy wkroczyli do naszej wioski: czarne
mundury, błyskawice na kołnierzach. Staliśmy na ich drodze, więc zmiażdżyli nas jak roba-
ki... Ja miałem szczęście, byłem bowiem z krowami na pastwisku i nie dostrzegli mnie, choć
wystrzelali krowy - pochylił się i upił łyk herbaty. - Co miałem robić? Nie było nikogo, doko-
ła naziści; wiec uciekłem do lasu i myślałem... Potem spotkałem Piotra, który miał takie same
kłopoty, ale on już coś zrobił: miał nowiutki niemiecki karabin z pełnymi magazynkami i
ocierał z krwi ostrze siekiery - wypił herbatę do końca, sapnął i odstawił szklankę. - Walczy-
liśmy na tyłach wroga w ruchu oporu aż do końca wojny. Miałem dziesięć lat, gdy zabiłem
pierwszego człowieka... Opowiadam to jedynie dlatego, by udowodnić, że należy żyć nadal.
Wiem, co czujecie, ale dalsze pozostawanie w takim stanie grozi wam usunięciem z programu
PROMETEUSZ, a zastąpią was wtedy byle kim...
- Wiem, staram się, ale to trudne...
- Na tym świecie nic nie przychodzi łatwo, mój drogi. Musicie to przezwyciężyć dla
własnego dobra i dla dobra nas wszystkich.
- Tak, oczywiście. Zrobię, co będę mógł... Dziękuję...
- Nie traćcie czasu na podziękowania. Wsiadajmy teraz do mojego wozu i rozpocznijcie
walkę.
3.
- Panie prezydencie, oto panie i panowie z Rady Rządu z Topeka, Kansas.
Prezydent Bandin pokiwał swą ciężką głową jak papież podczas udzielania błogosła-
wieństwa. Nie wstał, ale obserwował delegację nieco z góry dzięki temu, że jego potężne
biurko i fotel znajdowały się na małym podwyższeniu; Jego skrzyżowane nogi nie pasowały
do powagi na jego obliczu, ale nikt z przybyłych nie zwrócił na to uwagi, bowiem panowała
teraz ceremonialna cisza Pokoju Owalnego - było to serce Ameryki i znajdował się tu szef
państwa.
- To dla mnie wielka przyjemność przyjmować tak ważne osobistości naszego wielkie-
go Middle West. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo cenię sobie wysiłki państwa, ale domyślam
się, że przyczyna wizyty państwa jest nieco inna...
Prezydent Bandin odczekał chwilę i pochylił nieco głowę na bok, jakby czekając na ich
prośby. Charley Dragoni, sekretarz prezydenta, musnął dłonią szefa delegacji, dając mu znak
głową. Tamten postąpił krok do przodu i powiedział:
- Panie prezydencie. Ja... to znaczy my... Dziękujemy panu, że zechciał pan nas dziś
przyjąć. To wielki dla nas honor, proszę mi wierzyć. Przyczyna naszej wizyty nie jest istotnie
związana z nazwą naszej organizacji, wie pan...
- Przejdź do rzeczy - wtrąciła starsza kobieta, stojąca tuż za nim.
Rzecznik zająknął się i zaczął mówić nieco szybciej.
- Chodzi o ceny zboża... Na sprzedaży zboża do Rosji robi się fortuny, więc niektórzy z
nas chcieliby otrzymać kredyty bankowe na ziarno. Jest to potrzebne producentom indywidu-
alnym...
- Panie i panowie, znam wasz problem - przerwał mu prezydent. - Znam go dobrze i, by
być szczerym, jest to dla mnie poważny kłopot w dzień i w nocy. Nawet tutaj, na tym biurku -
jego ciężka dłoń spoczęła na opasłym dossier - mam ostatnie studium na ten temat i pierwszy
projekt mojego planu poprawienia sytuacji. Jeśli ludzie, tworzący zyski nie są doceniani, nie
przynoszą zysków... Wy, którzy własnymi rękoma pracujecie na ziemi, a nie spekulanci!
Jesteście sercem i duszą naszego wielkiego narodu, a wasze zbiory krwią, która nas żywi.
Wasz głos będzie wysłuchany... Dziękuję wam za przybycie.
Po tych słowach i ostatnim kiwnięciu głowa Charley Dragoni zaczął dyskretnie kiero-
wać delegację do drzwi. Jakiś starszy człowiek, znajdujący się teraz najbliżej biurka, nie mógł
powstrzymać rozpierających go emocji.
- Panie prezydencie, musze panu powiedzieć prawdę! - powiedział ochrypłym głosem. -
Nie głosowałem na pana podczas ostatnich wyborów, ale to, że mogłem pana osobiście
spotkać i rozmawiać z panem, wiele we mnie zmieniło. Oddam na pana swój głos i na pewno
uczyni to samo moja rodzina i przyjaciele!
- Dziękuję Panu. Doceniam pańska szczerość i wiem, że jest to wolny wybór w wolnym
społeczeństwie - prezydent zastanawiał się przez sekundę, potem wyciągnął ze swego krawata
spinkę, ozdobioną pieczęcią prezydencką. - Pańska szczerość mnie wzruszyła. Proszę, niech
to będzie pamiątką naszego spotkania - to ostatnia, jaką posiadam...
Dragoni wziął spinkę, by dać ją roztrzęsionemu delegatowi. Wszyscy wyszli, mamro-
cząc podziękowania, a Dragoni zamknął drzwi za ostatnim.
- Czy to już koniec na dzisiaj, Dragoni? Mam nadzieję, że tak...
Bandin ciężko oparł się o fotel i rozpiął kołnierzyk, podczas gdy jego sekretarz przeglą-
dał kartę.
- Tak, panie prezydencie, oni byli ostatni przed południem. O czwartej ma pan przyjąć
delegację portorykańskich parlamentarzystów.
- Jeszcze tamci? Stają się gorsi od Murzynów!
Rozpiął marynarkę i Dragoni podszedł, by ją powiesić.
- I nie trać tam czasu! - krzyknął do niego Bandin.
Polecenie było jasne i Dragoni szybko podszedł do ukrytego barku, by powrócić z
burbonem z wodą. Bandin popijał powoli, mlasnął z zadowoleniem językiem, a potem wyjął z
szuflady spinkę z pieczęcią prezydencką i pieczołowicie wpiął ją w krawat. Otworzył grube
dossier i wyjął kartkę, którą podał sekretarzowi.
- Ten, który jest podkreślony na czerwono... Czwarty na Santa Anita, zarabia tysiące
dolarów... I ekspert od PROMETEUSZA?
- Tak, panie prezydencie. Mieliśmy problemy z doktorem Kennelly, ale już posłuchał
głosu rozsądku. To pilny przypadek, a on jest funkcjonariuszem rządu.
- I ten głupiec Polyarni dopuścił, by wsadzili nam dziewczynę-kosmonautkę! Po tych
wszystkich pięknych dyskusjach, dłoniach złączonych nad morzem, kooperacji i tym podo-
bnych... I ten uśmiech na plakacie, który ma być wypuszczony w ostatniej chwili... Ale uwa-
żajcie trochę na tych naszych kumpli z Kominternu gdy odkryją, co mamy na naszym plaka-
cie. Ach, dałbym sto tysięcy dolarów jakiemuś cwaniakowi z CIA, gdyby był w stanie zain-
stalować mikrofon na Kremlu, kiedy będą o tym mówić!
- Mówi pan poważnie, panie prezydencie?
- Nie ma pan poczucia humoru. Dragoni. Niech mi pan jeszcze raz napełni tę szklankę...
4.
I. L. J. Flax pomyślał, że to, co naprawdę ludzi interesuje, to ich własny kawałek
Wszechświata.
- Chyba wszyscy rozumiecie doskonale, że to stąd przez czterdzieści pięć minut będę
asystował przy pierwszej konferencji prasowej PROMETEUSZA?
Powiedział to po angielsku do Vandelfta, który kierował ekipą techniczną, a potem
odwrócił się i powtórzył to samo po rosyjsku do Głuszka, odpowiednika Vandelfta ze strony
radzieckiej. Jeden pochodził z Syberii, drugi z Nebraski, ale ich podobieństwo było uderzają-
ce: okulary w złotych oprawkach, rzadkie włosy, palce pożółkłe od tytoniu, ubranie pobru-
dzone tuszem...
- Wiem, Flax - odparł Vandelft, uderzając nerwowo palcami w swój blok. - Wystarczył-
by kwadrans czy dziesięć minut... Po co konferencja prasowa, skoro ostatnie próby nie zostały
jeszcze zakończone? Nigdy nie wystartują na czas, jeśli nie przestaną nam robić na przekór...
- Nie ma obaw - odpowiedział Głuszko. - To Amerykanie przerwali prace. My jesteśmy
gotowi kontynuować je nawet zaraz.
- Dobra, zgoda, za połączenie i pokój. Proszę nie zapominać, że to jest nasz wspólny
projekt i raczej działajmy zgodnie.
Flax powtórzył to jeszcze po rosyjsku i wyszedł. Vandelft siadł za kierownicą jednego z
tych małych samochodzików do golfa, których personel NASA używał do poruszania się po
terenie swej potężnej bazy; po chwili Flax usadowił się koło niego. Rosjanie pogardzali tym
środkiem transportu i Głuszko wsiadł na swój rower.
- Trudno się przyzwyczaić - mruknął do siebie Flax. - Ale już za dwa dni będę na
orbicie. Daleko od Pszczyny...
Flax rzadko myślał o swoim rodzinnym mieście, ponieważ zamieszkał w Ameryce w
wieku lat jedenastu, ale Polska była jego ziemią ojczystą. Polska niemiecka, prawdę mówiąc i
obydwoje jego rodzice brani byli za Niemców, choć jego rodzina żyła tam od pokoleń. Ojciec
Flaxa był dyrektorem szkoły, człowiekiem oczytanym, który kształcił swego syna tak dobrze,
jak tylko potrafił. W domu mówiło się po niemiecku i po rosyjsku, na ulicy i w szkole po
polsku, wiec młody Flax władał tymi trzema językami od dziecka. Potem wyemigrował do
Stanów Zjednoczonych; zamknięty w sobie i nieco otyły zawsze miał niewielu kolegów i
dziewczyn, a swoje wysiłki koncentrował na studiach inżynieryjnych w uniwersytecie
Columbia. Wyczuł swoją szansę, gdy po raz pierwszy powstały kursy elektroniki, dziedziny
tak nowej, że nie było nawet podręczników; specjalizował się w systemach radarowych.
Później systematycznie pogłębiał wiedzę. Kiedy powołano do życia NASA, wstąpił tam jako
jeden z pierwszych, a jego wiedza techniczna i lingwistyczna wprowadziła go na sam szczyt,
gdy ściągnięto niemieckich naukowców, specjalistów rakietowych, tuż sprzed nosa Rosjan.
Potem był już tylko ciągły postęp, a niektórzy mawiali nawet, że Flax jest wcieleniem
MISSION CONTROL i nie mylili się zbytnio. Obecne, amerykańsko-radzieckie przedsię-
wzięcie stanowiło szczyt jego kariery zawodowej.
Ekspresowa winda wwiozła ich do wnętrza wieży - znaleźli się w komfortowych,
klimatyzowanych pomieszczeniach PROMETHEUS ASSEMBLY BUILDING. PAB był pię-
ciopiętrowym budynkiem bez fundamentów, umiejscowionym na szczycie wieży, otaczającej
całą strukturę statku kosmicznego. Nie tylko potężne silniki, ale i sam moduł załogowy były
zbyt potężne, by móc składać je w normalnym hangarze montażowym, ale były też zbyt ma-
sywne, by można je było przetransportować po zmontowaniu, więc wszystkie prace prowa-
dzono tutaj. Tylko zasadniczy element projektu PROMETEUSZ nie był traktowany beztro-
sko: powstał w centrum kosmicznym na Cap Canaveral, w sterylnych warunkach i pod ścisłą
kontrolą, a po rozmontowaniu przetransportowano poszczególne części do ZSRR na pokła-
dach eskadry specjalnie zmodyfikowanych C5-A.
Technicy rozstąpili się, by przepuścić trójkę mężczyzn przez komorę wejściową. Flax,
idący na czele przecisnął się przez wejście i znalazł się w kabinie pilotów. Jak wszystkie tego
typu kabiny, wydawała się być przepełniona najróżniejszymi urządzeniami. Jurij Gagarin
leciał w Kosmos niemalże jako pasażer - w jego kabinie było tylko trochę najniezbędniejszej
aparatury, tu natomiast wzajemnie ze sobą współpracujące systemy szły w setki, a każdy
demonstrował swoją niezbędność dziesiątkami przełączników, kontrolek i klawiszy tak, że
wolne miejsce dawały tylko fotele pilotów.
- Spójrzcie! - wykrzyknął Vandelft. - Spójrzcie, jak Rosjanie to wszystko niechlujnie
zrobili!
- Co niechlujnie? - jęknął Głuszko.
- Panowie, panowie! - Powiedział Flax, unosząc ręce. - Proszę was. To problem do
przedyskutowania, a teraz, jeśli można, cisza.
Dużo wcześniej zaproponował kompromis, który zadowolił obie strony, choć nie było
to łatwe. Pod każdą kontrolką, dźwignią czy wskaźnikiem znajdowała się tabliczka z opisem;
terminy takie, jak PDI, ABORT czy PCS nie mają żadnego znaczenia dla profana, ale dla pi-
lota są bardzo istotne, więc obok każdego angielskiego skrótu znajdował się opis w cyrylicy.
- To my zbudowaliśmy ten statek czy Rosjanie? Wszystko po rosyjsku! - zaprotestował
Vandelft.
- To niezbędne! - warknął Głuszko. - Opisy muszą być także po rosyjsku. Wy robicie
zresztą podobnie - moi technicy muszą weryfikować schematy, bo są tylko po angielsku!
Uniósł demonstracyjnie jakiś kawałek papieru.
- Myślę, że to to samo! - powiedział Flax, podnosząc dłoń, by powstrzymać protesty
Vandelfta. - Możemy przecież pójść na kompromis: wasze opisy pozostaną tam, gdzie praco-
wali wasi technicy, a później usuniemy wszystkie. To, co tutaj, na Ziemi jest potrzebne,
będzie zbędne podczas lotu. Głuszko, proszę mnie posłuchać... Jeśli wasz pilot uzna, że opisy
mu się przydadzą, to je zostawi. Podobnie jak nasz - przedyskutują to miedzy sobą. OK?
Zaakceptowali kompromis. Flax zerknął na zegarek: było już późno.
* * *
Rozpoczęli bez niego. Sala była wypełniona dziennikarzami i fotografami, oświetlona
wielkimi, telewizyjnymi reflektorami. Dzięki temu podium wydawało się jeszcze bardziej za-
ciemnione, gdy przedstawiciele władz obydwu narodów pojawiły się na sali; przedstawiciele
NASA przemieszali się z ludźmi z KREP - Komitetu Radzieckiego Eksploatacji Przestrzeni.
Astronauci niemal ginęli w tym tłumie; widać było wolne miejsce, zarezerwowane dla Flaxa.
Był wściekły na siebie, że przyszedł za późno, odetchnął więc głęboko i ruszył naprzód, gdy
naraz ktoś zagrodził mu przejście - był to jakiś kapitan z MP z dwoma sierżantami po bokach,
wszyscy trzej uzbrojeni.
- Top secret, proszę pana, z sali szyfrów. Czy może pan mi okazać swoją kartę identy-
fikacyjną?
- Co takiego, kapitanie? Pan mnie nie poznaje?
Oficer był jednak niewzruszony i Flax wyciągnął kartę z kieszeni i podał mu ją. Kapitan
obejrzał kartę uważnie. Jakby nigdy czegoś podobnego nie widział i skinął głową.
- Sierżancie, proszę zanotować numer, datę i godzinę.
Flax był zaniepokojony; sierżant potrzebował nieco czasu, by dokładnie wypełnić pole-
cenie, ale wreszcie skończył i uwolniony Flax przeszedł szybko przez salę, nieco zażenowany
ciekawymi spojrzeniami ludzi, którzy mu się przypatrywali. Na podwyższeniu ktoś kontynuo-
wał swą przemowę monotonnym głosem. Flax szybko wskoczył na podium i zajął swoje
miejsce; Ely Bron, w doskonale skrojonym garniturze, pochylił się w jego stronę i szepnął:
- Mam nadzieję, że była warta zachodu. Flax. Poznaj mnie z nią, gdy będziesz miał
dość.
- Zamknij się, Ely! - wycedził przez zęby.
Przemawiający Rosjanin usiadł, a zastąpił go przedstawiciel NASA, który powiedział
niemal dokładnie to samo tyle, że po angielsku. Flax otarł czoło tak dyskretnie, jak tylko
potrafił i wyciągnął z kieszeni kopertę z napisem TOP SECRET, którą otrzymał od kapitana
MP; był przekonany, że jej zawartość jest na pewno ciekawsza niż oficjalne przemówienia.
Otworzył kopertę i odczekał, aż kamera głównego planu zatrzyma się na mówcy i będzie
mógł przeczytać wiadomość, gdy tymczasem Ely szturchnął go łokciem.
- Obudź się, Flax, teraz ty! Ruszaj się, stary!
Flax podszedł powoli do mikrofonu i uniósł go nieco; błysnęły flesze, kamery skiero-
wały się na niego i teraz już obserwował go cały świat, odchrząknął więc i zaczął mówić:
- Będąc odpowiedzialny za kontrolę techniczną misji muszę stwierdzić, że udało nam
się zgrać wyposażenie PROMETEUSZA z aparaturą na Ziemi oraz obsługą techniczną i
połączyć wszystko w jedną, funkcjonalną całość. Jestem tu dziś, by przedstawić astronautów,
którzy wezmą udział w tym locie, ale przedtem odczytam komunikat, który otrzymałem z
Centrum Kosmicznego w Houston. Jak wszyscy widzą, koło mnie siedzi pięć osób, choć
powinno być sześć. Otóż doktor Kennelly, który miał wziąć udział w tej misji zachorował
nagle... To nic poważnego, jego życiu nic nie zagraża - po prostu wczoraj musiano usunąć mu
wyrostek robaczkowy; wystąpiły pewne komplikacje i dlatego jego rekonwalescencja nieco
się przedłuży. W związku z tym NASA wyznaczyła innego lekarza misji... Jak wszystkim
wiadomo, każdy uczestnik projektu PROMETEUSZ ma dublerów, ponieważ nie można
dopuścić, by na przykład zły stan zdrowia jednej osoby mógł opóźnić realizację operacji.
Odczytam teraz treść komunikatu, który przed chwilą otrzymałem... - Flax rozłożył kartkę. -
Początek to opinia lekarska na temat stanu zdrowia doktora Kennelly, o czym już mówiłem...
Lekarzem misji PROMETEUSZ mianowano doktor C. Samuel z Centrum Badań Medy-
cznych w Houston. Doktor Samuel ma trzydzieści dwa lata, studia ukończyła na uniwersy-
tecie Johna Kopalinsa w Baltimore, Maryland...
Głośne szepty przedstawicieli prasy naruszyły trwającą do tej pory ciszę. Wszyscy,
którzy władali językiem angielskim pojęli już sens jego oświadczenia, a po tłumaczeniu -
przeznaczonym głównie dla Rosjan - szepty nasiliły się. Flax podniósł głowę i czekał, aż
wszyscy się uciszą.
- Ely, słyszałeś to? - zapytał zdenerwowany Patrick.
- To polityka, polityka...
- Ale to niemożliwe! Kobieta-kosmonauta, gdy tylko Doc Kennelly zachorował!
Musieli chyba szukać jej po wszystkich laboratoriach NASA! Przecież nie uda się jej tak
szybko przygotować do lotu... Knocą PROMETEUSZA dla swoich gierek politycznych!
- Jeśli państwo już pozwolą... - odezwał się Flax. - Doktor Samuel pracowała w John
Hopkins Hospital. Wszystkie szczegóły jej biografii znajdują się w tym komunikacie i zostaną
udostępnione prasie bezpośrednio po zakończeniu konferencji... Doktor Samuel urodziła się w
Missisipi, ale mieszkała potem w Detroit. Przed praca w szpitalu uzyskała dyplom w Insty-
tucie Tuskegee...
Dziennikarze notowali gorączkowo. Ely siedział nieruchomo, Patrick zacisnął zęby, a
siedząca obok niego Nadia pochyliła głowę.
- Dlaczego pan tak mówi? Uważa pan, że w tym locie nie ma już miejsca dla następnej
kobiety?
- Polityka... Mają rozrywkę, bawiąc się w politykę!
- A więc? Jeśli posiada kwalifikacje, to doskonale...
- Pani nie rozumie ich brudnej gry: Rosjanie mają kobietę w załodze, więc oni też chcą
mieć. Tylko, że to wszystko przeciąga realizację...
- Dlaczego jest pan taki wściekły?
- Dlaczego? Czy pani nie rozumie? Nie słyszała pani nazwy tego instytutu? Tuskegee?
- Tak, oczywiście, ale nie wiem o nim nic więcej...
- A ja wiem. To czarny college, uczą się tam w zasadzie sami czarni... Niech pani teraz
sama powie, czy zastąpienie Amerykanina irlandzkiego pochodzenia przez Murzynkę nie jest
polityką, co?
5.
Cottenham New Town, Anglia
- Włącz telewizor, kochanie, a ja pozmywam naczynia - powiedziała Irene, sprzątając
ze stołu.
- Dobrze.
Henry Lewis wstał od stołu i przeszedł do salonu. Telewizor był stary i trzeba było
poczekać, aż się rozgrzeje. Jego ulubiony fotel stał już na wprost małego ekranu, a na stoliku
leżała paczka WOOOBINES-ów; zapalił jednego i włączył odbiornik. Powinni teraz nadawać
retransmisję meczu Leeds United, który opuścił z powodu wizyty u matki. Ekran rozjaśnił się
i Henry wyciągnął rękę, by przełączyć go na kanał ITV - jakiś facet o twarzy buldoga mówił
coś w obcym języku, a czyjś głos tłumaczył to na angielski. Zirytowany wcisnął klawisz
BBC-1 i zobaczył to samo; BBC-2 i otrzymał to, na co zasłużył: zobaczył trzech mężczyzn,
którzy siedzieli na ławce i grali na trąbkach. Poszedł do hallu, zrzucił kapcie i włożył buty;
biorąc marynarkę i czapkę krzyknął do żony:
- W telewizji chyba poszaleli! Idę się przejść!
Był przyjemny, letni wieczór. Na końcu alei skręcił w New Town Road i ruszył wzdłuż
szeregu nowoczesnych budynków; nie lubił ich - raczej jaskinie niż to. Dotarł do King's
Arms, ale nie wszedł - nic, tylko plastyk i kwaśne piwo. Stare miasto było stąd tylko dziesięć
minut drogi, ale to kosztowało nieco wysiłku. Głowna droga dochodziła do autostrady fabry-
cznej i zdominowała prawie połowę miasteczka - wokoło były tylko parcele - ale to, co
pozostało w głębi doliny było drogie jego sercu: nieliczne knajpki, dwa lub trzy butiki i stary,
drewniany budynek „Horse z Groom”, prawdziwy pub. Henry pochylił głowę i pchnął drzwi.
- Cześć, Henry - powiedział właściciel, podchodząc do lady.
- Cześć, George.
Henry oparł łokcie na ciemnym drewnie 1 spojrzał na George'a, który podał mu kwartę
angielskiego piwa. Lewis pił powoli i mlasnął językiem z zadowoleniem; George pokiwał
głową.
- To z najlepszej beczki...
- Nienajgorsze, ale nie na czasie...
- Coś nie tak?
- Mówiłeś o tym - ci szaleńcy z telewizji...
- Mówią o tych rakietach...
- Rakietach! To dlatego dziś wieczorem to nadali zamiast piłki nożnej! Jankesi, Rosja-
nie i jeszcze rakiety! Tamci robią na tych głupstwach pieniądze, a my nie mamy w tym
żadnego udziału!
- Nie ma środków! Ci głupi politycy znaleźliby je, gdyby chcieli!
- Masz rację, George - nudni politycy i piwo pełne wody! Ale tymczasem daj mi drugi
kufel...
6.
- Mówię ci. Flax, rzucę to wszystko!
- Patrick, zastanów się! Nie urodziłeś się wczoraj! Wiesz, że w polityce trzeba akce-
ptować kompromisy i tą drogą kroczy NASA, chyba nie potrzebuję ci tego tłumaczyć...
Stali przy grubych, szklanych drzwiach i patrzyli na zachodzące słońce, kulę ognia na
horyzoncie. Na zewnątrz wciąż jeszcze było gorąco. Przed drzwiami stali dwaj MP, Amery-
kanin i Rosjanin, a poza nimi była tylko pusta droga.
- Mówiłeś, że ona przyjedzie - powiedział Patrick.
- Samolot wylądował i podjechał tam samochód. Znasz powolność Rosjan...
- Ely wiedział, że coś się wydarzyło... Przypominasz sobie tamten zakład? Wiedział lub
odgadł... Ale kto mógłby przypuścić, że wytną nam taki numer? Nie, nie oni, to zbyt poważne
dla tych cwaniaków z NASA, czuję tu rękę samego Bandina...
- To nie numer, Pat, ona jest wykwalifikowanym lekarzem...
- Na świecie jest mnóstwo lekarzy, ale niewielu może latać w Kosmos. Wiesz, jak to
określał Bandin, gdy był jeszcze w senacie? Elastyczność. I on jest teraz elastyczny - niewa-
żne, czy chodzi o głosy, czy o dolary...
- Nie jest złym prezydentem...
- Ale nie jest też zbyt dobrym. Spójrz tylko, ryzykuje przyszłość całego projektu
PROMETEUSZ, ale zdobędzie wszystkie głosy kobiet i czarnych!
- Uspokój się, Patrick i zastanów - powtórzył Flax, biorąc go za ramię. - Zobacz, ile
czasu mamy do czynienia z tym programem kosmicznym... Dziewięć lat? To cała twoja
kariera, a ten lot to jej szczyt - to wielkie przedsięwzięcie, a ty jesteś pilotem, jeśli zrobisz
jakieś głupstwo, przepadniesz z kretesem: właściciele gazet są po stronie Bandina, a pismacy
są na jego usługach i nikt nawet nie kiwnie palcem, by ci pomóc. A PROMETEUSZ i tak
wystartuje, choćby z innym pilotem - twój dubler też jest dobrym pilotem, nieprawdaż? A w
końcu wyjdzie na to, że to ty rozbijasz projekt...
- To ohydne. Flax... Gdy ciebie słucham, to widzę, co jest czarne, a co białe, ale ta
polityka jest po prostu ohydna!
- Słuchaj, Patrick, wiesz przecież, że wszystko jest polityką. Przypomnij sobie stare
historie science-fiction z rakietami, wystrzeliwanymi na Księżyc: budował je albo jakiś prze-
mysłowiec w swojej fabryce, albo bogaty szaleniec w ogrodzie.
- Jest samochód...
- Uwierz mi. Sowieci mają potężne rakiety, a my mamy technologię. Sami - ani my, ani
oni - nie zrealizujemy tego projektu przez najbliższe dziesięć lat. I jeszcze coś - sukces tej
współpracy będzie przykładem najbardziej twórczej polityki w dziejach ludzkości. Nie można
tego zaprzepaścić... Oczywiście, Bandin na tym skorzysta, ale co z tego? Jeśli to będzie
sukces, to będzie to sukces nas wszystkich.
Przed budynek zajechał czarny Lincoln Continental; wysiedli z niego jakiś pułkownik
oraz jeden z attache ambasady, a potem się odwrócili, by pomoc wyjść trzeciemu pasażerowi.
Patrick obserwował tę scenę, tłumiąc w sobie wątpliwości i gniew - sam jeszcze nie wiedział,
co powinien zrobić. Z samochodu wysiadła dziewczyna i ruszyła do wejścia.
Była tu: dość niska (sięgała obydwu towarzyszącym jej mężczyznom zaledwie do
ramion), ciemna skóra, krótko przycięte, starannie uczesane włosy, delikatne rysy twarzy,
piękne nogi, wdzięczne ruchy... Przy powitaniu nastąpiło jak zwykle małe zamieszanie.
- Przykro mi, że została pani skierowana do pracy z nami tak nagle, pani doktor...
- Coretta, Jeśli można, doktorze Flax.
- Tak samo i ja, Coretto, wszyscy nazywają mnie po prostu Flax. Niestety, musimy
udzielić wywiadu... Jest tu Jeden z reporterów NEWSWEEK i chce zrobić od ręki artykuł do
wydania specjalnego - nazywa się Redditch, to jeden z asów. Zadawał pytania już wszystkim
z nas. I czeka tylko na panią. Jeśli więc nie jest pani zbyt zmęczona...
- Nie, lot był bardzo spokojny. Chętnie z nim porozmawiam.
- Doskonale, proszę tędy. Patrick, ty znasz drogę...
To nie przypadek, że okna sali konferencyjnej wychodziły wprost na PROMETEUSZA.
Statek kosmiczny był stąd doskonale widoczny na tle czerwonych, wieczornych zórz i Coretta
zatrzymała się, z zachwytem klasnąwszy w dłonie.
- O, Boże! To naprawdę to, naprawdę!
- Tak, właśnie. Czy mogłaby pani to jeszcze raz powtórzyć? - zapytał niski mężczyzna,
stojący przy barze ze szklaneczką w dłoni; miał wyłupiaste oczy i nos jak kartofel, ale oczy
były ruchliwe i nic nie mogło ujść ich uwadze,
- Doktor Samuel, Mr Redditch z NEWSWEEK - przedstawił ich sobie Flax. - Napije się
pani czegoś?
- Burbon, ale niezbyt mocny.
- Przyniosę - zaproponował Patrick.
Bar był doskonale zaopatrzony, a dla prasy serwowano najlepsze alkohole. Patrick za-
dysponował CHIVAS REGAL z wodą sodową dla siebie i JACK DANIELS GREEN LABEL
dla dziewczyny. Wszyscy siedzieli już wokół niskiego stołu, na którym reporter położył swój
magnetofon; Flax pokręcił głową, gdy Patrick wyciągnął szklankę w jego kierunku, więc
postawił naczynia na stole.
- Mam nadzieję, że rozumiecie wszyscy, iż nie jestem dokumentalistą - oświadczył
Redditch. - Nasi technicy dostarczyli już cyfr i grafików i - jeśli o to chodzi - zupełnie nam to
wystarczy. Mnie interesują sprawy osobiste, ulubione lektury i to wszystko, co nie wiąże się z
techniką. Zgoda?
-Oczywiście, będziemy szczęśliwi, jeśli będziemy mogli panu pomóc - zapewnił go
Flax.
- Dobrze. Zaczniemy od pani, Coretto, ponieważ jest pani nowa i tylko z panią jeszcze
nie rozmawiałem. Czy mogłaby pani powiedzieć mi coś o sobie?
- Nie bardzo mogę coś dodać do informacji, jakie zapewne już pan posiada.
- Jestem pewny, że pani życie było o wiele bardziej interesujące niż to, co podano w
komunikatach. Kobieta, która osiąga sukces w dziedzinie zdominowanej przez mężczyzn, a w
dodatku ciemnoskóra, musi z pewnością interesować naszych czytelników. Musiała pani na
pewno pokonać wiele trudności...
- Nie sądzę - odparła spokojnie. - Ameryka to kraj cywilizowany i gdy ma się talent,
można dorównać mężczyźnie bez specjalnego kłopotu. Kolor skory nie ma tu żadnego zna-
czenia.
- Naprawdę? - z powątpiewaniem zapytał Redditch, notując coś pospiesznie. - Mogę
być szczery, Coretto? Zbyt długo jestem dziennikarzem, by dało się mnie zbyć jakimś bana-
łem.
Wyraz twarzy Coretty nie zmienił się, choć głos był lodowaty.
- Mówię prawdę, nie banały.
Redditch uniósł ręce.
- Zgoda, bez urazy. Pani będzie mówiła, co pani chce, a ja będę notował - powiedział i
przerzucił komunikaty NASA. - Wspomniano tu o pani małżeństwie i rozwodzie...
- Widzę, że dobrze zna pan swój zawód - odparła powoli i upiła łyk ze szklanki. - Moje
małżeństwo trwało krócej niż rok... Stary kolega ze studiów... To był błąd nas obojga, a że nie
mieliśmy dzieci, rozwiedliśmy się i nadal spotykamy się od czasu do czasu. Chce pan znać
daty?
- Nie, dziękuję... A teraz inne pytanie. Jeśli pani pozwoli: czy sądzi pani, że istnieją
jakieś polityczne przyczyny, dla których właśnie panią wybrano do tego lotu?
To było najpoważniejsze pytanie, jakie przygotował Redditch - wszystkie inne niemal
nie miały znaczenia. Patrick nawet nie drgnął, ale dostrzegł katem oka. Jak Flax się czerwieni;
ani jeden, ani drugi nie powiedzieli ani słowa.
- Nie przypuszczam - odpowiedziała spokojnie. - W NASA nie jestem od dziś - już od
pięciu lat zajmuje się badaniami kosmicznymi. Zawsze chciałam kontynuować swoją specjal-
ność tam, gdzie powinno się to odbywać, czyli w Kosmosie. Jestem pewna, że pomógł mi w
tym mój wiek - wielu moich kolegów jest już zbyt starych lub nie posiadają takiej odporności
fizycznej jak ja, co jest niezbędne podczas długiego lotu kosmicznego. Miałam też zapewne
nieco szczęścia... Cieszę się, że mogę brać udział w takim przedsięwzięciu.
Patrick pomyślał, że dziewczyna dobrze to rozegrała. Redditch nie rezygnował, zadał
jeszcze dwa lub trzy pytania na ten temat, choć uśmiech Coretty był coraz bardziej znaczący,
gdy na nie odpowiadała, a dziennikarz kręcił głową. Flax wstał, poszedł do baru i wziął sobie
szklankę wody. Wreszcie Redditch zmienił kasetę w magnetofonie i zwrócił się do Patricka:
- Teraz pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów... Do czego, pańskim zdaniem,
służy PROMETEUSZ?
- Zanim odpowiem pozwoli pan, że zrobię mały kurs historii?
- Wszystko, co pan chce, mam cały dzień. Tylko bez techniki...
- Dobrze. Najpierw niech pan pomyśli o niedostatku energii... Nie o polityce, Arabach,
kompaniach naftowych, tylko sama rzeczywistość: spadek zużycia, bo za dwa czy trzy lata
wyczerpiemy zasoby ropy naftowej. Będziemy zmuszeni coś przedsięwziąć i tym czymś
będzie PROMETEUSZ. Energię zużywają nie samochody czy samoloty, ale przede wszy-
stkim przemysł i dlatego mamy ten projekt.
- Doskonale, jasne jak kropla wody. A potem?
- OK. Z drugiej strony mamy po prostu energię słoneczną.
- Dobrze... A ropa? A węgiel? Cóż one znaczą wobec Słońca?
- Wszystko: węgiel i ropa zawierają energię słoneczną, zgromadzoną przez rośliny
miliony lat temu. Słońce ogrzewa naszą atmosferę, tworzy wiatry... Jednakże to wszystko po-
średnio energia słoneczna, a teraz nadszedł czas, by wykorzystać ją bezpośrednio - to właśnie
PROMETEUSZ.
- Świetnie! - stwierdził dziennikarz. - Jedyne, co trzeba zrobić, by zrealizować ten
projekt, to wyłożyć miliardy dolarów. Czy te pieniądze nie mogłyby zostać spożytkowane w
lepszy sposób na Ziemi? Na przykład do budowy elektrowni słonecznych na pustyniach?
- Nie. Zasadniczą przeszkodą jest atmosfera, a ponadto Słońce nie świeci w nocy -
dopływ energii nie byłby stały, konstrukcje byłyby drogie i skomplikowane. PROMETEUSZ
dostarczy energii w ilości, która wystarczy dla wszystkich.
- Jak?
- Proszę spojrzeć w okno... To największy statek kosmiczny, jaki zbudowano dotych-
czas, pierwszy z pięćdziesięciu. Żyjemy w świecie przeludnionym, potrzebujemy coraz
więcej energii.
- Wydaje mi się to zbyt kosztowne...
- I tak jest - zapewnił go Patrick. - Ale po starcie szybko zwróci swój koszt, dostarczy
mnóstwo energii, a to wystarczy, by sfinansować kolejne starty oraz koszt budowy genera-
torów. Gdy statek znajdzie się już na orbicie, przekazywanie energii jest już proste.
- Proste, ale nie powiedział pan, w jaki sposób energia będzie przekazywana na Ziemię.
Czy to nie będzie nam zagrażać?
Patrick uśmiechnął się.
- To przesąd! Promieniami śmierci może być każdy rodzaj energii, każdy rodzaj
promieniowania, ale tylko wtedy, gdy niesie wystarczającą energię. Gdy płynie pan statkiem,
radar pomaga odnaleźć drogę; gdyby ustawić potężne radary, ugotuje się pan jak jajko w ich
promieniowaniu - to kwestia mocy i natężenia pola. Energia będzie przechwytywana w
przestrzeni, przekształcona w promieniowanie mikrofalowe i przesłana na Ziemię, gdzie dwie
stacje odbiorcze - jedna na Syberii, druga w stanie Waszyngton - przechwycą ją. Uzyskana w
ten sposób elektryczność zaspokoi potrzeby prawie całej Syberii i pięciu stanów zachodnich.
Bezpłatna energia z Kosmosu...
Redditch wyciągnął rękę i zatrzymał magnetofon.
- To logiczne i chyba wystarczy... Dziękuję. Mam nadzieję, że złapię jeszcze samolot.
Wymienili słowa pożegnania i dziennikarz wyszedł.
- Teraz mogę się napić - oświadczył Flax, wstając z fotela i kierując się do baru. - Chce
pani też, Coretto?
- Tak, proszę.
Siedziała z rękoma na kolanach. Patrick spojrzał na nią zastanawiając się, jak może być
tak spokojna.
- Przybywa pani z Houston - powiedział. - Są jakieś wiadomości o Docu Kennelly?
- Nic poza tym, co już wiecie. Operacja się udała i rokowania są pomyślne...
- Dziwny zbieg okoliczności, nie uważa pani?
- Jaki zbieg okoliczności?
- Że zachorował akurat teraz... A co się stało z jego dublerem, Feinbergiem? Czy jeden
Żyd nie wystarczy...
- Patrick! - przerwał mu Flax. - Mógłbyś się zamknąć i pozwolić Corettcie odpocząć!
- Nie, pozwól mi dokończyć. Flax! Wyjaśnijmy to sobie! Nie wiem zresztą, co stało się
z doktorem Feinbergiem - nikt nie zadał sobie trudu, by mi coś o tym powiedzieć. Zostałam
skierowana do pracy nad programem z priorytetem „ultra-secret” siedem tygodni temu, a
zaledwie dwa dni temu poinformowano mnie, że odlatuję na PROMETEUSZU. To wszystko,
co wiem!
Patrick uśmiechnął się gorzko.
- To wszystko, co i my wiemy... Siedem tygodni... Ten świntuch Bandin planował to od
samego początku! Ciekawe, czy Doc miał naprawdę atak wyrostka... Pewnie go przycisnęli...
- Wystarczy! - warknął Flax. - Idź do pokoju, Patrick! Za dużo wypiłeś, idź spać!
- Nie! - wtrąciła się Coretta. - Jeśli już to rozpoczęliśmy, to doprowadźmy to do końca!
Wyprostowała się, zwrócona ku Patrickowi, po raz pierwszy tracąc spokój; była wście-
kła.
- To, co myślicie, jest jasne! Ten świntuch; Bandin, jak powiedziałeś, bawi się w polity-
kę, wcisnęli więc kobietę do programu kosmicznego! Jednej kobiecie przeciwstawiono drugą,
w dodatku jeszcze czarną! Dla polityki... Czy to jest możliwe? Czy Kennelly jest aż tak chory,
by nie mógł wziąć udziału w locie kosmicznym? A dlaczego nie skorzystać z okazji i nie
wcisnąć tej małej Samuel do załogi PROMETEUSZA? Tak myślicie? - w gniewie pochyliła
się ku niemu tak, że poczuł na policzku jej oddech; Patrick nic nie odpowiedział, tylko wolno
pokiwał głową, a Coretta głośno wciągnęła powietrze. - Chce pan, żebym panu powiedziała,
panie pilocie... Myślę to samo! Polityka, czuć to Waszyngtonem! Ale może chcielibyście
usłyszeć coś innego? Dla mnie nie jest ważne, co zadecydowało, że znalazłam się w załodze
PROMETEUSZA! Nie będę też robiła żadnych demonstracji rasowych. Jakby sobie tego
życzył Redditch!
Odstawiła szklankę na blat stołu tak gwałtownie, że naczynie się przewróciło i burbon
rozlał się po błyszczącej powierzchni.
* * *
- Reilly, to wszystko to jakiś koszmarny bałagan w instalacji! Jeżeli mi ktoś tego nie
przetłumaczy, to nie zrozumiem ani słowa!
- Nauczę cię, Duffy - dziesięć dolarów lekcja. Bardzo szybko będziesz mówił po rosyj-
sku tak, jakbyś się tam urodził i dostaniesz pięćdziesiąt dolarów więcej tygodniowo. Jak ja,
bowiem będziesz władał dwoma językami.
- Nie ja, mówię tylko po angielsku. Teraz powiedz mi, co znaczą te wygibusy na
widełkach?
- Pompa paliwa, wspomagająca zbiornik <23> i <104> w sektorze <16>B przy norma-
lnym ciśnieniu „off 734LV”.
- Bardzo dziękuję - teraz, kiedy już to wiem, czuję się lepiej.
Schemat sekcji rozłożono na ziemi; miał dwa metry na dwa, a tworzące go linie były w
sześciu kolorach. Duffy wymamrotał coś pod nosem, zmrużył oczy, oznaczył na diagramie
swoje położenie i wyprostował się, by rozmasować sobie plecy.
- Sprawdzają ten obwód - powiedział wskazując otwartą skrzynkę, z której zwisały
przewody. - To połączenie kontrolne pomiędzy kabiną pilotów i komputerem oraz między
przekaźnikami a silnikami.
- Ciągle coś sprawdzają i sprawdzają... Widziałeś dokumentację?
- No, tak...
Reilly wzruszył ramionami i zajął się podręcznym wskaźnikiem, obserwując jego wska-
zania i porównując je z cyframi na schemacie.
- Trzeba mieć wiarę, chłopcze. Musimy uznać ich zasługi - te wielkie maszyny napra-
wdę mają latać. To potęga! Potężne silniki, wysokoenergetyczne paliwo, wielostopniowe
zabezpieczenia - jeśli jakaś pompa lub silnik ulegną awarii, inne przejmą te funkcje. To musi
się udać, nie ma wątpliwości.
- A jeśli tak się nie stanie?
- Zabezpieczenia zadziałają na pewno, nie ma wątpliwości. Wiesz, jeden z satelitów w
1968 roku przekazał zdjęcia jednego z ich statków na polu startowym; zdjęcia z dnia następ-
nego pokazały, że zniknął i statek, i otaczające pole startowe zabudowania w promieniu około
dwóch kilometrów... Musiał eksplodować podczas startu. No, ale to był jeden z ich pie-
rwszych modeli...
- To ty to powiedziałeś...
- To wiadomość oficjalna. Ten typ dopracowali po jakichś dwóch lub trzech latach i
wciąż go udoskonalają.
7.
- A zatem rozpoczęliśmy nasze małe wakacje, nieprawdaż? - powiedział pułkownik
Kuznekow, uśmiechając się do pięciu pozostałych osób.
Ciężkie drzwi zamknęły się za nim.
- Nie wydaje mi się, byśmy mogli nazwać to wakacjami - odparł Ely Bron.
- Ależ możemy, doktorze Bron - upierał się Kuznekow. - Osiemdziesiąt sześć godzin
spokoju, zanim wszystko zostanie zapięte na ostatni guzik. Przez ten czas technicy będą
spływać potem, by wszystko dobrze poszło, a cóż my mamy w tym czasie do roboty?
Zamknęli nas w tym wspaniałym, sterylnym budynku; mamy kucharzy, którzy przygotowują
nam posiłki i obsługę, która zadba o nasze ubrania i łóżka, ale mamy też mało pracy wyją-
wszy pilotów, którzy niemal cały czas doskonalą swe umiejętności teoretycznie. Cóż, mamy
więc czas, by poznać się bliżej bez towarzystwa polityków, publiczności, dziennikarzy i
innych niedogodności. Teraz, by móc z nami rozmawiać, musieliby użyć telefonu, a jest mało
prawdopodobne, by im to umożliwiono...
W tej samej chwili zadzwonił telefon; zapadła martwa cisza, a potem wszyscy wy-
buchneli śmiechem.
- Kto to może być? - zdziwił się Patrick, wyciągając dłoń do aparatu.
Gdy wcisnął klawisz, zapłonął ekran - nie był to zwykły telefon, a raczej zamknięty
obwód telewizyjny. Fotel dla rozmawiającego ustawiono przed przymocowanym do podłoża
aparatem z kamerą na górze, a ekran znajdował się na wprost twarzy, ukazując obraz interlo-
kutora: był to I. L. J. Flax.
- Co się stało7 - zapytał Patrick. - Jeszcze nas nawet nie zamknęli, a ty już nas niepo-
koisz!
- Przykro mi. Jakaś reporterka chce zrobić wywiad z Corettą - miała być wczoraj, ale
były kłopoty z połączeniami lotniczymi.
- Kto to jest? - zapytała Coretta.
- Dziewczyna, nazwisko Smith. Mówi, że obiecała jeJ pani wywiad dla Pisma BLACK
WOMAN...
Wszyscy przysłuchiwali się rozmowie, ale nikt nie patrzył na Corettę; wahała się przez
chwilę, a potem odpowiedziała:
- Musi zaczekać, w tej chwili nie mam czasu.
- Potem z nią porozmawiasz - doradził Ely.
- Chciałabym... Połączę się, gdy będę mogła z nią porozmawiać. Pułkownik Kuznekow
ma rację, musimy się przede wszystkim poznać; tworzymy jedną ekipę i trzeba dobrze się
rozumieć, by móc działać razem.
- Nadia i ja jesteśmy pilotami i potrafimy już pracować razem - powiedział Patrick. - Na
razie ja dowodzę i tak musi zostać, dopóki nie znajdziemy się na orbicie, a wtedy dowodzenie
przejmie pułkownik.
- Niezupełnie, Patrick... Odpowiadam za generator i urządzenia towarzyszące, potrze-
buję ludzi silnych i przyzwyczajonych do pracy w przestrzeni kosmicznej - podczas tych prac
muszę wydawać rozkazy, ale jeśli chodzi o resztę: bezpieczeństwo, łączność i cała reszta, pan
musi rozkazywać.
- To logiczne. Pat - powiedział Ely, przewracając stronę czytanej książki. - Jesteś dowó-
dcą tego statku i musisz nim pozostać z Nadią jako zastępcą. Silniki atomowe to moja sprawa,
ale na orbicie zostaną wyłączone i będę pracował przy generatorze słonecznym pułkownika.
- Każdy z nas ma swoje zadania - powiedział Rosjanin. - Patrick i Nadia wprowadzą nas
na orbitę, a następnie zadbają o zapewnienie bezpieczeństwa podczas całej operacji. Ja zajmę
się głownie centralą generatora, natomiast za instalacje odpowiedzialny będzie Grigorij.
Grigorij potwierdził jego słowa kiwnięciem głowy.
- Podczas montażu generatora zainstaluję na PROMETEUSZU antenę emitora; począ-
tkowo dyfuzja będzie powolna, ale to wystarczy do rozpoczęcia realizacji programu.
Początkowo emisja odbywać się będzie na częstotliwości 3,3 GHz, potem nastawimy antenę
na stacje odbiorcze na Ziemi. Wszystko jest już przetestowane i funkcjonuje bez zastrzeżeń.
- I dobrze, brawo! - zawołała Coretta. - Zostaję tylko ja i nie mam nic do roboty poza
włóczeniem się za wami! Ale chciałabym przypomnieć, że urządzenia nie były testowane w
przestrzeni kosmicznej i nie możemy przewidzieć, jak wasze organizmy zareagują na stan
nieważkości przez tak długi czas. W zasadzie całe nasze zadanie sprowadza się do czuwania
nad tym, by wszystko funkcjonowało prawidłowo, a ja będę czuwała nad wami i podawała
wam aspirynę.
Coretta uderzyła we właściwą strunę - każdy streścił swoje zadania. Patrick pomyślał,
że to dobry moment, by wprowadzić nieco mniej sztywną atmosferę; powinni nauczyć się
współżyć ze sobą, zanim zaczną razem pracować.
- A Jeśli chodzi o trunki... - powiedział z namysłem. - Wiem, co lubią Amerykanie, a
pan, pułkowniku?
- Piję tylko wódkę, koniak, piwo, kwas i wino, ale podczas wojny polubiłem sznaps i
szkocką.
- Nietrudno będzie pana zadowolić. Grigorij?
- Proszę o szklaneczkę wina, ale gotów jestem spróbować wszystkiego.
- Chwileczkę! - zaprotestował Patrick. - Jestem dowódcą tej kompanii i mam chyba
prawo wybrać pierwszą butelkę! To będzie coś dla nas: stary, dobry burbon! Pan też go polu-
bi, a potem spróbujemy czegoś innego.
Patrick rozdał szklanki i puścił w koło butelkę. Nadia podziękowała skinieniem słowy,
ale nie podniosła oczu, zatopiona w rozmowie z Grigorijem. Była nadal pociągająca i posia-
dała słowiański humor, ale ten inżynier o smutnych oczach musiał w niej chyba wzbudzać
uczucia macierzyńskie; ujęła go pocieszająco za rękę. Patrick pomyślał, że mimo wszystko
będą chyba stanowili zgrany zespół, a jego stosunki z Nadią jakoś się ułożą: ona pozostanie
pilotem, a on dowódcą statku. Nalał sobie jeszcze whisky. To, co się stało, było już przeszło-
ścią, chwilą zapomnienia - są przecież na świecie inne kobiety, nawet na pokładzie statku, bo
przecież lepiej rozumie się z Corettą...
- Słuchaj; Patrick! - powiedział Ely. - Wiesz, że nasz przyjaciel pułkownik stworzył
wraz z Patsajewem nadprzewodnikowy kabel, który jest już układany na Alasce?
- Nie wiedziałem o tym. Może to dlatego, że nie mam zbyt wielkiego zasobu wiedzy na
temat nadprzewodników.
- To jedno z największych odkryć współczesnej fizyki. To także świadczy o tym, jakimi
idiotami są nasi chłopcy z CIA - raport o pułkowniku liczył piętnaście stron i było tam nawet
imię jego psa, a ani słowa na temat jego prawdziwej pracy! Wyobraź sobie, że pułkownik nie
wie, iż mamy grube na parę centymetrów raporty o każdym członku ekipy!
- Czy macie wątpliwości na temat tego, że mamy coś podobnego o was? - zdziwił się
Kuznekow, pociągnął łyk wódki i z aprobatą pokiwał głową.
- Tak, to pewne - przyznał Patrick i uśmiechnął się niespodziewanie dla samego siebie. -
Tak, tak właśnie pracują chłopcy z bezpieczeństwa... Ale w gruncie rzeczy nie ma to znacze-
nia, bowiem PROMETEUSZ jest przecież wspólnym projektem obu narodów, ponieważ
potrzeba nam energii. My mamy kłopoty w Seattle i San Francisco, a wam brakuje jej na
Syberii. Może gazety o tym nie wspominały?
- Nasza prasa nie pisze nic na ten temat, ale GŁOS AMERYKI i BBC wspominają, ja-
kie mamy kłopoty - przyznał pułkownik. - Mówili także o katastrofach, nawet tej na Syberii...
Coretta siedziała z boku, wpatrując się w swoją szklankę i Patrick pomyślał, że to dobry
moment, by nawiązać z nią bliższy kontakt.
- Jeśli chodzi o nasze pierwsze spotkanie... - zaczął.
- Tak? - nie wyglądała na taką, która zechciałaby ułatwić mu zadanie.
- Myślę, że nieco to panią do mnie zniechęciło...
- Nie sądzę, majorze Winter.
- Ten lot będzie długi... Na imię mam Patrick.
- Gdybym zwracała się do pana po imieniu, pan robiłby to również, a nie czuję się na to
przygotowana.
- Ta walka na nic się nie zda, doktor Samuel. Jeżeli będziemy ją kontynuować, może
okazać się to niekorzystne dla naszej misji i nie posłuży niczemu dobremu... Czy nie możemy
zacząć od zera. Jakbyśmy nigdy wcześniej się nie spotkali? Mogło wyglądać na to, że mam
jakieś uprzedzenia rasowe, ale pozory mogą mylić... Miałem czarną dziewczynę, gdy chodzi-
łem do liceum; o ile dobrze pamiętam, na imię miała Jane. Zaprosiłem ją kiedyś do kina
drive-in i chciałem wziąć wóz ojca, ale ona nie chciała ze mną tam jechać... Potem pochłonęła
ją nauka, otrzymała dyplom o rok wcześniej niż wszyscy inni, a teraz wykłada socjologię w
Columbia. Nigdy tego nie zapomniałem...
- Patricku Winter! Czy ta historia jest prawdziwa?
- Słowo honoru! Pokaże pani jej zdjęcie w albumie z liceum z wielkimi, czerwonymi
ustami pod spodem i jej podpisem.
- I ona była czarna?
- No, nie całkiem... Jej matka była Murzynką, a ojciec Meksykaninem.
Zastanawiała się przez chwilę, a potem uśmiechnęła się.
- Wie pan, jak na białego to nie jest pan taki najgorszy...
- Napijmy się więc za pokój i sukces PROMETEUSZA.
- Dlaczego nie?
Stuknęli się szklankami i wypili.
- Czyżby były jakieś wątpliwości co do szans zakończenia misji sukcesem?
- Takie obawy istnieją zawsze bez względu na to, o jaki lot chodzi. Istnieje więcej
rzeczy, które mogą zawieść niż mogłoby się wydawać... Począwszy od pierwszego APOLLO
na Księżycu Rosjanie i my mamy mnóstwo problemów z programami kosmicznymi. Na
przykład wyniesienie PROMETEUSZA na orbitę... Te sześć wielkich silników, połączonych
w jeden zespół musi włączyć się równocześnie i donieść PROMETEUSZA na niską orbitę, a
to największy ciężar, jaki kiedykolwiek usiłowano wystrzelić w Kosmos! Są one w stanie
umieścić nas tylko na zmniejszającej się orbicie, co oznacza, że opadalibyśmy z powrotem na
Ziemię, gdyby nie atomowe silniki Ely'ego, które wniosą nas na orbitę stacjonarną. Te silniki
testowano na Ziemi, ale...
- Proszę pozwolić mi zgadnąć! Te silniki nigdy jeszcze nie były wypróbowane w
Kosmosie?
- Właśnie tak. I pani mnie pyta, czy istnieją wątpliwości! Ale proszę się nie martwić,
mnóstwo ludzi pracowało nad tym, by możliwość jakiejkolwiek awarii sprowadzić do zera.
Według rachunku prawdopodobieństwa mniej pani ryzykuje podczas lotu na PROMETEU-
SZU niż na autostradzie w Kalifornii.
Otworzyły się drzwi i stanął w nich jakiś człowiek.
- Obiad podany! - zaanonsował po angielsku z silnym akcentem.
- Co dziś jemy? - zapytał Ely, ale chyba możliwości językowe kucharza się skończyły,
bowiem odwrócił się i odszedł.
- To menu specjalnie przygotowane - stwierdziła Nadia. - Rozmawiałam z kucharzem i
wiem, że jest bardzo dumny z tego, co przygotował: śledzie, strogonoff, makaron, kawior i
wódka.
- Rosyjska kuchnia! - ucieszyła się Coretta. - Ale jeśli tylko będę miała okazję, nauczę
waszego szefa kuchni, jak gotują Amerykanie. Chodźmy, umieram z głodu!
8.
Cottenham New Town
Dla sir Richarda Lonsdale śniadanie było najprzyjemniejszym momentem dnia. Stół był
ustawiony przy otwartych, przeszklonych drzwiach, wychodzących na ogród z klombami róż;
powietrze było prawie nieruchome, TIMES leżał obok talerza, obok dwa jajka i pieczywo.
Nalał sobie filiżankę kawy. Był sam: sir Richard nie lubił z nikim rozmawiać o tej porze.
Emily pojawiała się w chwili, gdy wychodził, nigdy wcześniej.
Sir Richard Lonsdale był dyrektorem PHARMACEUTICAL CHEMICALS LTD., urzę-
dnikiem bardzo dobrze opłacanym. Wszystkie potrzebne papiery miał już przygotowane w
swojej teczce. Teraz delikatnie ściął czubek jajka, posolił je, popieprzył i spróbował: było
doskonałe. Rzucił okiem na tytuły TIMES'A: Jego dzień już się rozpoczął. Treść stron, doty-
czących ekonomii i finansów była zawsze deprymująca, więc nigdy nie czytał ich, zanim nie
zasiadł w samochodzie. Jak zwykle nic dobrego nie działo się na Bliskim Wschodzie, w
Hiszpanii i w Korei. WIELKIE NIEBEZPIECZEŃSTWO W ZWIĄZKU Z PROJEKTEM - to dobrze, odrobina starej, dobrej naukowej Kasandry powinna nieco
wzburzyć krew. Za każdym razem, gdy jakaś banda naukowców coś odkryje, jakaś druga
banda przepowiada coś, co poruszy świat i podrzuci mu raka w szczególnie złośliwej formie,
a - na nieszczęście - często mają rację. Złożył już gazetę, gdy weszła jego żona w długiej,
porannej sukni.
- Dzień dobry, kochanie! - powiedziała, całując męża w czoło. - Nie zapomnij wrócić
dziś na obiad, bo ten cudzoziemiec znowu kogoś przyprowadzi. Zorganizowałeś to w zeszłym
tygodniu, pamiętasz? Napiję się kawy... Co za okropieństwa! Spójrz tylko na te napisy!
Myślę, że nieco przesadzają... To okropne... Trzęsienia ziemi!
- To w Rosji, kochanie, przez próby atomowe.
- A te wszystkie inne rzeczy? Ten śmiercionośny promień i inne okropności?
- Kochanie, zapewniam cię, że to, co dzieje się z PROMETEUSZEM, nie ma na nas
obecnie żadnego wpływu. A teraz muszę już iść.
Rolls-Royce czekał na niego na zewnątrz, gdy wychodził dokładnie o ósmej piętnaście.
Kierowca strząsnął niewidoczny pyłek z ramienia i odwrócił się z uśmiechem, by przytrzy-
mać otwarte drzwi wozu.
- Piękny dzień dziś mamy, sir. Czas zbioru winogron. Jak powiada moja stara matka.
- Pańska matka ma rację, Andrews! Nie mieliśmy tak dobrego lata od siedemdziesiątego
szóstego roku.
Żwir chrzęścił lekko, gdy wyjeżdżali na szosę. Przyjemności nie pomniejszał fakt, że
wóz był służbowy, a Andrews był pracownikiem spółki. Lonsdale opuścił szyby i słuchając
trzeciego programu, gdzie nadawano teraz muzykę Bacha rozkoszował się porankiem - Jak
dobrze, że nie otworzył gazety na wiadomościach gospodarczych, które mogą przecież pocze-
kać, natomiast piękna pogoda nie. Do zakładów było około piętnastu kilometrów, ale droga
przeważnie prowadziła przez wieś, a autostradą jechali tylko dwa kilometry i o wiele szybciej.
Mijali kamienne murki, potem zielone pastwiska z krowami i baranami, rzadki las i wjechali
na szeroką drogę do Dry Etharlton. Butiki miały już otwarte okna, a Henry Moore stał na
progu Dun Cow; podniósł rękę na widok przejeżdżającego Rollsa - szczęśliwy właściciel
pubu - i sir Richard odwzajemnił powitanie. W pubie podawano wspaniały pudding, a on już
tak dawno go nie jadł! Ostatnio chyba w niedzielę... Droga pięła się teraz w górę, w stronę
miasteczka, a pola, pastwiska i farmy przeszły w autostradę z nowoczesnymi budynkami po
obu stronach. A potem samo miasto... Wiedział, gdzie było stare miasto i znał to, co z niego
pozostało.
W oddali zamajaczyły białe budynki zakładów; dokoła były ogrody i ogólnie widok nie
był zbyt brzydki. Jechali już przez zakłady, gdzie wyraźnie odcinały się od reszty budynków
potężne magazyny z produktami chemicznymi, pomalowane na pomarańczowo. Gdy zoba-
czył je po raz pierwszy, wydawały mu się okropne, ale z czasem zżył się z ich widokiem. Jak
i z osłonami koloru smoły. Strażnik w bramie zasalutował nonszalancko, bardziej po przyja-
cielsku niż służbowo i Rolls zatrzymał się przed głównym wejściem.
- Czy mam czekać o zwykłej porze? - zapytał Andrews.
- Tylko czy osiemnasta trzydzieści może być zwykłą porą? Niech będzie, przyrzekłem,
że wrócę dziś wcześniej... Jeśli nie zejdę, proszę po mnie zadzwonić.
- Tak, sir. Dobrego dnia.
- Dziękuję, panu także tego życzę. Ach, Andrews, proszę kupić mi kilka butelek whi-
sky...
Sir Richard wysiadł z samochodu i pchnął szklane drzwi; rozpoczął się podobny do
wszystkich innych dzień.
9.
- Rozpocząć oduczanie! - polecił Samson Kletnik.
Gdy tylko to powiedział, ruszył sprzężony z tablicą kontrolną zegar; nieruchome do tej
pory cyfry pokazywały czas pozostały do startu: 95:00, 94:59... Na wszystkich pulpitach
grube tomy instrukcji otwarte były na pierwszej stronie - tomy były bardzo grube, ponieważ
wszystkie instrukcje wydrukowano podwójnie: w jednej kolumnie po angielsku, w drugiej po
rosyjsku. O ile wszystkie stanowiska kontroli paliwa, silników i pomp obsadzone były przez
techników radzieckich, to za stanowiska kontroli lotu oraz komputery odpowiedzialni byli
Amerykanie; pracownicy obydwu narodowości mieszali się ze sobą, niejednokrotnie razem
przy tej samej konsoli nadzorując prace innych, gotowi wkroczyć do akcji, gdyby sytuacja
tego wymagała. Realizacja tej fazy projektu PROMETEUSZ trwała dość długo, więc przynaj-
mniej kontrolerzy zdołali opanować obcy język; teoretycznie wszyscy technicy i inżynierowie
kontroli startowej mówili dwoma językami - lepiej lub gorzej - i choć nie stali się dzięki temu
gadatliwi, ale na pewno opanowali biegle terminologię systemów kontroli, mogli więc praco-
wać razem. Zresztą, zasób słów okazał się na tyle wystarczający, by mogli poruszać także i
inne tematy, o czym świadczyła zaawansowana ciąża rosyjskiej techniczki oraz siedem próśb
o zezwolenie na zawarcie mieszanych, rosyjsko-amerykańskich małżeństw.
Samson Kletnik odpowiadał za LAUNCH CONTROL; był postawnym mężczyzną o
długich ramionach i choć mówił powoli, to myślał bardzo szybko. Nie był tylko skory do
uśmiechu i nie miał zresztą zbytnio powodów do wesołości: lata wysiłków nad opracowaniem
konstrukcji PROMETEUSZA oraz montażem dobiegły końca, a wszystkie elementy systemu
skupiały się na jego konsoli kontrolnej. Był ostatnim odpowiedzialnym, a ponadto doskonale
zdawał sobie sprawę z tego, że każdy etap operacji będzie nadzorowany przez Flaxa i pozo-
stałych członków kontroli w MISSION CONTROL w Houston, tysiące mil stąd. Podczas lotu
odpowiedzialność rozłoży się na wiele osób, ale na razie była to odległa przyszłość. W tej
chwili Kletnik kierował, włączał lub wyłączał kolejne systemy, mówił głosem spokojnym i
opanowanym, dzięki czemu sprawiał wrażenie człowieka odprężonego i całkowicie panujące-
go nad sytuacją.
W sali operacyjnej MISSION CONTROL w Houston Flax nie był ani spokojny, ani
opanowany. Odpręży się dopiero później, teraz natomiast starannie odgrywał tylko swoją rolę
flegmatycznego i opanowanego, ale w miarę zbliżania się chwili startu napięcie rosło. Śledził
na monitorze pracę LAUNCH CONTROL, potem rozejrzał się po własnych technikach; w
żołądku rosła mu zgrubiała, twardniejąca gula, która utworzyła się podczas pracy nad realiza-
cją projektu. Podczas gdy kosmonauci defilowali przed rozentuzjazmowanymi tłumami i
ściskali dłoń prezydenta, on wyślizgiwał się ze szpitala w Bethasda; lekarze kiwali tylko gło-
wami i z coraz większymi kłopotami doprowadzali go do stanu względnej sprawności, ale nie
mogli natychmiast zlikwidować wrzodu dwunastnicy. Ten wrzód był efektem nerwowej pra-
cy, palonych bez przerwy cygar, niezliczonych filiżanek kawy i braku snu. Podczas tygodnia
spędzonego w szpitalu stracił siedem czy osiem kilogramów, a ścisła dieta i leki, które miały
zlikwidować pociąg do tytoniu oraz alkoholu spowodowały, że prawie przez cały czas spał.
Po wyjściu ze szpitala odczekał jeszcze miesiąc, nim spróbował ponownie homara, szampana,
hawańskich cygar i wszystkich innych rzeczy, do jakich był przyzwyczajony. Teraz ból
powrócił, a nikłe pieczenie przeszło szybko w ogień, który zmuszał go do pochłaniania litrami
MAALOXU; odczuł pewną ulgę, gdy LAUNCH CONTROL rozpoczęło odliczanie.
- Brak przetłaczania w systemie obiegu ciekłego helu, trzydziesty pierwszy sektor...
- Chce pan przerwać odliczanie? - zapytał Kletnik.
- Nie. Mamy dziesięć minut na usuniecie awarii.
- Proszę być ze mną w kontakcie i proszę przekazać mi meldunek za dziewięć minut.
- Roger. Ruszy... Da, bystro...
Mieszanka angielskiego i rosyjskiego, nowy, kombinowany język wieku kosmicznego,
jak określał to Flax. Amerykanie często wtrącali rosyjskie słowa i mawiali „Ja was poniał” -
żadnej niechęci czy wrogości, tylko mir. Trochę współpracy i pokoju, czyli coś bardzo cenne-
go w dzisiejszym świecie.
Nie było potrzeby przerywania odliczania i zatrzymywania wtłaczania paliwa do
zbiorników - to była jedna z przewidywanych trudności. Proces odliczania przedstartowego
przewidywał rezerwy czasu na usuniecie drobnych niesprawności, choć mogły także zaistnieć
trudności, które zmusiłyby do zatrzymania zegara i wtedy wszyscy musieliby czekać, aż awa-
ria zostanie usunięta; takich sytuacji awaryjnych nie mogło być zbyt wiele i nie mogły trwać
zbyt długo, ponieważ czas, przez który wszystkie systemy mogły pozostawać w pełnej goto-
wości do startu był ograniczony. Pewne procesy i procedury mogły trwać w zawieszeniu całe
dnie, ale inne tylko kilka godzin - paliwo, które wypełniało zbiorniki musiało być użyte w
określonym czasie, potem mogło stracić swoje właściwości. Gdyby nagromadziło się zbyt
wiele awarii i czas ich usunięcia przekroczyłby wyznaczony limit, start musiałby zostać
przełożony, a to oznaczałoby kolejne miesiące nowych przygotowań, a teraz, gdy lata pracy
doprowadziły do powstania projektu, było to nie do pomyślenia - w grę wchodziła reputacja
dwóch narodów. Obaj szefowie państw obserwowali przygotowania do startu, patrzył na to
cały świat, a Flaxa bolał wrzód.
Czerwone światełko na konsoli. Jedyne pośród tysiąca innych, wciśnięcie klawisza, test,
telefon i wiadomość dla Kletnika:
- Mamy awarię na dwudziestej siódmej.
Ta wiadomość, przekazana głosem bez wyrazu zaniepokoiła Kletnika - wymuszony
spokój technika pozwalał wyczuć, że nie gra coś poważnego. Szybko ruszył ku dwudziestej
siódmej konsoli.
* * *
HARRY HARRISON UPADEK Z NIEBA TYTUŁ ORYGINAŁU: SKYFALL 1987
1. Bajkonur, ZSRR - Mój Boże. Jakież to ogromne! - wyszeptał Harding. - Nigdy bym nie pomyślał, że platforma może być tak wielka... Ogromne to mało: błyszczący wieżowiec na rozległej płaszczyźnie, wieża z połyskują- cego metalu, przerastające wszystkie budowle z najbliższego otoczenia - statek kosmiczny. dwadzieścia tysięcy ton, które wkrótce zioną ogniem, zadrżą i uniosą się początkowo wolno, potem coraz szybciej, a w końcu przeszyją przestrzeń jak strzała. Największy statek kosmi- czny. jaki człowiek kiedykolwiek wybudował lub nawet o jakim kiedykolwiek śnił. Giganty- czne były również jego poczwórne reaktory, a od platformy odstawało pięć rakiet zewnę- trznych, które miały unieść główny ciężar, choć słowo to było zbyt trywialnym określeniem. Niegdyś Prometeusz wykradł bogom ogień i zaniósł go na Ziemię, a obecny PROMETEUSZ był konstrukcją, która po wyniesieniu na wysokość trzydziestu pięciu tysięcy ośmiuset sześć- dziesięciu kilometrów miała rozłożyć swe srebrzyste ramiona, przechwytywać nimi energię słoneczną i przekazywać ją ludziom. Była to odpowiedź na problemy energetyczne ludzkości, ostateczne rozwiązanie, mające przynieść nieograniczony dopływ energii - na zawsze. Taki był plan... Strzelista sylwetka PROMETEUSZA zmuszała Patricka Wintera, by pamiętał o jego ogromie. Gdy jego maszyna podjechała bliżej, puścił drążek sterowy; nie czuł się jeszcze psychicznie przygotowany do pilotowania takiego ogromu i jako dobry pilot zdawał sobie z tego sprawę. - Jesteśmy na miejscu, Pułkowniku. Harding pokiwał głowa; wiedział, o czym myśli jego towarzysz, bo i sam był zafascy- nowany ogromem tej stalowej wieży. - Pan będzie pilotował tego potwora? Było to zarazem pytanie i stwierdzenie, a może nawet sugestia, że coś tak gigantyczne- go nie będzie w stanie oderwać się od Ziemi. Patrick wychwycił ten szczegół i uśmiechnął się, odpinając pasy, - Tak, będę pilotował tego potwora. * * * Patrick przeszedł do salonu. gdzie skinął na niego I. J. L. Flax. Flax siedział na leżance i majstrował coś przy telefonie, który prawie zupełnie niknął w jego potężnej dłoni. W zasadzie Flax nie lubił latać ze względu na brak miejsca: miał prawie dwa metry wzrostu i nawet ze skrzyżowanymi nogami zajmował całą leżankę; łatwo się pocił i dlatego jego czaszka ciągle lśniła. - Tak, zgoda - powiedział wyraźnie, choć dawało się wyczuć obcy akcent. - Przejście niech będzie otwarte. Przypominam o konieczności zakończenia formalności. Flax rozłączył się i odłożył aparat, spoglądając w dal przez okno; Pokiwał głową, a jego mięsiste policzki zadrżały, jakby były z lodu. Patrick zawiązał krawat przed wielkim lustrem. Jak na swoje trzydzieści siedem lat wyglądał wcale nieźle, a obok Flaxa przypominał niemal Apolla mimo zbyt wysuniętej szczeki i czoła, które wykazywało tendencję do nieustannego powiększania swej powierzchni. - Kinnelly zastępca! Wszyscy pracowaliśmy z Feinbergiem, a on robi nam taki kawał.
- Dziesięć do jednego, że nie przybędzie! - powiedział Ely Bron. Ely siedział najbliżej okna ze swym długim nosem wetkniętym w książkę - to była jego normalna pozycja - i wydawało się, że nie słucha, ale posiadał zaskakującą umiejętność mówienia i czytania jednocześnie: był w stanie brać udział w kłótni i przypomnieć każde słowo z przeczytanego w tym czasie rozdziału; właśnie teraz przewrócił kolejną kartkę książki. - Kto się zakłada? - zapytał Patrick. - Feinberg musi się pojawić. - Naprawdę? - Przyjmuję zakład - zadeklarował się Flax. - Wiesz coś, o czym nam nic nie wiadomo, Ely? - Wiedzieć, zgadywać, przykładać ucho do ściany - wszystko to jest podobne do siebie... - Jeśli chcesz wyrzucić forsę przez okno, to również przyjmuję zakład - powiedział Patrick. Zapiął kurtkę mundurową i strzepnął wyimaginowany pyłek z ramienia, ozdobionego dystynkcjami majora. Prawdopodobnie będzie to wyrzucone dziesięć dolarów, ponieważ doktor Ely Bron nigdy się nie mylił i wygrywał wszystkie zakłady. Patrick bardzo się starał, by polubić swego kolegę - fizyka nuklearnego - ale czuł. że to mu się chyba nigdy nie uda. - Zaczyna się - powiedział Flax, unosząc całą swoją potężną masę. - Fanfary, honory, defilady, przemówienia, politycy... - Dzień dobry czy dobry wieczór? - zapytał Patrick, spoglądając na zegarek. - Dobryj wieczier - odpowiedział Flax. - Albo zdrastwujtie. Przez otwarte drzwi dotarły do nich pierwsze tony amerykańskiego hymnu, niestety nieco fałszywe i w zbyt szybkim tempie, przez co przypominał on raczej jakąś ludową pieśń rosyjską niż oblężenie Fortu Henry'ego. Gdy pojawili się na sali, błysnęły flesze, a komitet powitalny postąpił krok do przodu: kilka zdań powitania - bardzo krótkich, dzięki Bogu - po rosyjsku, krótkie, grzecznościowe odpowiedzi i wszyscy udali się na wódkę i kawior. Tylko ta prasa... Patrick odetchnął z ulgą widząc, że Flax bierze na siebie wszystkie pytania, prze- chodząc bez wahania z rosyjskiego na polski i z angielskiego na niemiecki; Ely Bron radził sobie równie dobrze z francuskim i niemieckim, które to języki opanował z pewnością w przerwie miedzy robieniem kolejnych doktoratów. Patrick dał z siebie wszystko, by opano- wać rosyjski język techniczny i wiedział, że wystarczy to na dowodzenie lotem kosmicznym, ale nie potrafił zmusić się do udzielania wywiadów - dla niego istniał tylko język angielski albo nic. Niestety, przez tłum przedarł się do niego jakiś niski facet; miał brudne okulary i w ogóle wyglądał raczej nędznie. - Pilkington, WORLD STAR, Londyn - przedstawił się, podsuwając mikrofon pod nos Patricka. - Major Winter, dowódca przedsięwzięcia. Mam nadzieję, że ma pan precyzyjne plany: przede wszystkim niebezpieczeństwo... - Nie sądzę, by określenie „przedsięwzięcie” było właściwe - odparł Patrick i uśmie- chnął się mile. Znał ludzi w rodzaju Pilkingtona, takich samych po jednej i po drugiej stronie Atlanty- ku: część reporterów wyszukiwała nowe dane i fakty, ale ci pisali dla czytelników, którzy podczas czytania poruszali wargami. Od czasu do czasu przeglądał WORLD STAR i niezbyt cenił to pismo, ale zawsze pamiętał radę: „Bądź miły dla prasy”. - Operacja PROMETEUSZ jest projektem amerykańsko-radzieckim, łączącym specyfi- czną wiedzę i talenty obydwu narodów w sposób, który przyniesie pożytek całemu światu. - Chce pan powiedzieć, że Rosjanie są w czymś lepsi od Amerykanów? Mikrofon jeszcze się przybliżył i Patrick, zachowując swój miły uśmiech pomyślał z radością, że teraz dobierze się panu Pilkingtonowi do skóry. - Wykraczamy poza ramy rywalizacji politycznej czy narodowej. Operacja PROMETE-
USZ dostarczy czystej energii w momencie, gdy kończą się tradycyjne źródła energii na Ziemi. Pewnego dnia na pewno pozwoli nam to na dostarczenie energii wszystkim narodom Ziemi... - Ale na razie jedynie Rosjanie i Amerykanie będą z niej korzystać? - W tej chwili tylko Rosjanie i Amerykanie konstruowali i finansowali projekt, którego koszt wyniósł na razie dwadzieścia dwa miliardy dolarów. Będzie to przedsięwzięcie, które dostarczy energii dla całego globu. Pilkington wytarł dłonią usta, skrzywił się i spróbował inaczej. - A niebezpieczeństwo, które niepokoi cały świat? Ten promień, który będziecie emito- wać, może unicestwić całe miasta, nieprawdaż? - To nie jest tak, Mr Pilkington. Obawiam się, że nie czyta pan zbyt dokładnie swego własnego pisma - pułkownik Kuznekow opracował tę technikę i została ona sprawdzona tak dokładnie, jak tylko to możliwe. Energia słoneczna będzie wychwytywana w przestrzeni ko- smicznej przy pomocy zwykłych środków technicznych, przetwarzana i emitowana na Ziemię w postaci mikrofal. Będą one odbierane na powierzchni Ziemi i przetwarzane w elektry- czność. - Ale czy to promieniowanie nie może ulec zakłóceniu i na przykład zniszczyć jakiś kraj? - Przez cały czas przenikają nas i otaczają rożne formy promieniowania. Mikrofale nio- są po prostu większą energię, są bardziej skoncentrowane. To prawda, że gdyby znalazł się pan na ich drodze, upiekłby się pan, ale taka możliwość jest niezwykle mało prawdopodobna. Anteny odbiorcze usytuowane są w rejonach bezludnych i izolowanych, a ponadto automaty- ka w razie potrzeby natychmiast przerwie emisję - Patrick rozejrzał się po sali i dostrzegł opierającą się o ścianę Nadię. - Muszę pana przeprosić, potrzebują mnie... Niech pan nie zapomni przekazać swoim czytelnikom, że instalacje w Wielkiej Brytanii są już przystosowa- ne do dystrybucji energii elektrycznej, uzyskanej w ten sposób. Zaspokoi to całe zapotrzebo- wanie na energię Zjednoczonego Królestwa bez skażeń i zanieczyszczeń, jakie niesie ze sobą spalanie węgla lub ropy naftowej. Dziękuję panu. Zręcznie ominął mikrofon i zaczął torować sobie drogę w tłumie, przechwytując po drodze dwie szklaneczki wódki z jakiejś tacy. Nadia odwróciła głowę, niezapomniana twarz o mroźnych, przezroczystych, niebieskich oczach i włosach złotych jak zboże Ukrainy; była w mundurze. - Nadia... - Witam w Związku Radzieckim, majorze Winter. Przyjęła jedną ze szklaneczek i uniosła ją bez uśmiechu. - Dziękuję, majorze Kalinina. Wypił jednym haustem, nie przestając spoglądać w jej oczy. Wyraz twarzy Nadii nie zmienił się ani o jotę. - Gdy ta historia się zakończy, Nadio, chciałbym ci powiedzieć... - Będziemy mieli dość czasu na rozmowy, majorze, podczas trwania naszej misji. - Mój Boże, Nadio, pani wie, co chciałem powiedzieć! Chcę wyjaśnić... - Wiem doskonale, co pan chciał powiedzieć, majorze i nie musi pan nic tłumaczyć. Jej głos również był zimny i matowy, ale gdy się odwracała, jej spódnica zawirowała bardziej, niż mogła sobie tego życzyć. Patrick spoglądał za nią, gdy się oddalała: ciągle była kobietą i - choć nie chciała tego okazać - nie był jej obojętny. Ile to już czasu, odkąd opuścił Houston? Tylko cztery miesiące? Po tych długich miesiącach treningów do operacji PROME- TEUSZ... Początkowo był tak samo rozgorączkowany jak pozostali Amerykanie, może nawet jeszcze bardziej, ponieważ miał być ko-pilotem.. Oczywiście wszyscy wiedzieli. że w rosyj- skich programach kosmicznych biorą udział kobiety - Walentyna Tiereszkowa była pierwsza, a za nią poszły następne - ale PROMETEUSZ to program gigantyczny, a Rosjanie... wyzna-
czyli kobietę. Zagrywka polityczna, oczywiście: stara, dobra Rosja, ojczyzna równości seksualnej i rasowej, cudowny przykład dla kapitalistycznych Stanów Zjednoczonych, gdzie ponurzy rasiści biją swe żony i czarnych. Być może właśnie dlatego wybrano Nadię, choć była świetnym fachowcem, a od pierwszego spotkania w Houston Patrick znalazł się w zdecydowanej defensywie... - Ja oczeń rad wstretitsia s wami - powiedział Patrick. - Jak widzę, majorze Winter, ma pan bardzo dobry akcent i jestem pewna, że gdybyśmy porozumiewali się po rosyjsku podczas operacji, nie mielibyśmy problemów, ale niech pan nie zapomina, że ja mówię także po angielsku. - Oczywiście, pani angielski jest doskonały - stwierdził. Treningi były ciężkie, ale nie można było mieć do niej zastrzeżeń; podobnie jak Patrick była pilotem myśliwskim, zanim została pilotem w tym eksperymencie. Jednak w przeci- wieństwie do niego pracowała już jako nawigator orbitalny podczas jednej z misji SOJUZ, a potem SALUT. Ale nie chodziło tylko o to - była też niezwykle piękna: jasne włosy, niebie- skie oczy, zadarty nosek... Uśmiechała się niezwykle rzadko, a podczas pracy nosiła jedno- częściowy kombinezon, jednakże w niedzielę - zgodnie z regulaminem NASA w Houston - była wolna i za drugim razem przyjęła zaproszenie na spotkanie u Doca Kennelly. Doc był małym, uśmiechniętym Irlandczykiem, miał żonę o małym biuście i poza tym, że lubił żarty i irlandzką whisky był jednym z najlepszych w swojej dziedzinie. Nadia być może nie przyję- łaby zaproszenia, ale nie miała okazji powiedzieć „nie”, przybyła więc na przyjęcie w rosyj- skim, wełnianym mundurze tak ciężkim, że przez sam kontrast wyglądała jeszcze bardziej kobieco i pociągająco. May Kennelly rzucała jej zimne spojrzenia i szybko wycofała się do wnętrza domu. Na początku była kąpiel w basenie i tu Nadia wystąpiła w błękitnym bikini, co spotkało się z owacyjnym przyjęciem męskiej części towarzystwa; przyjęła to z rezerwą i wskoczyła do basenu. Popołudnie minęło jak sen - w mundurze Nadia zdawała się być bardziej dostępna, gotowa do rozmowy o rzeczach trywialnych, nawet do uśmiechu. Gdy Doc krzyknął: „Do jedzenia!”, Patrick pochwycił dwa kartonowe talerze i nałożył dwie duże porcje. Nadia wycierała włosy grubym ręcznikiem i w swoim bikini naprawdę stanowiła widok bardzo przyjemny dla oka. - Głodna? - zapytał. - Wygłodniała jak syberyjski wilk! - Ma pani szczęście, hamburgery Doca są bez porównania lepsze od tych kauczuko- wych kanapek z kantyny. Smażony filet, bermudzka cebulka z super-tajemniczą sałatką May z kapusty, białej fasolki, odrobiny czosnku i do tego wszystkiego frytki z ketchupem. Jadła z apetytem równym apetytowi Patricka. Popijając wszystko piwem. - Doskonałe! - stwierdziła, - Trochę prawdziwej, amerykańskiej kuchni w niedzielne popołudnie. Gdyby była pani teraz w Rosji, co by pani jadła? - Wszystko zależy od miejsca, w którym bym się znajdowała. Związek Radziecki jest tak wielki, wie pan i tworzy go tyle narodów... U mnie, w Leningradzie, jadłabym śledzia z czarnym chlebem i być może ogórek... To dobre na lato. A do popicia - kwas. - Kwas? - Nie wie pan? To taki napój, robiony ze starego chleba... - Nie wydaje mi się to zbyt zachęcające... - O, nie, to bardzo dobre - Jak piwo. Była to przyjemna rozmowa bez większego znaczenia, nieco zabawna. Nadia wycią- gnęła się na trawie z rękoma pod głową, a Patrick - nawet, gdyby chciał - nie mógł nie zauwa- żyć ruchu jej pięknych piersi w rytm oddechu. - Ma pani tam rodzinę? - Tak, brata i siostrę, oboje mają swoje rodziny. Gdy wrócę, będę musiała ich odwie-
dzić... - A pani nigdy nie wyszła za mąż? - Nie. Może pewnego dnia. ale dotąd byłam zbyt zajęta... Ale porozmawiajmy o panu. We wszystkich publikacjach NASA czytałam, że jest pan jedynym astronautą-kawalerem. Dlaczego? - Tak sobie. Lubię być wolny i nie chcę się wiązać, a lubię się wypuszczać... - Nie rozumiem... - To slang... Wie pani, chodzić z dziewczynami i korzystać z seksu, nie myśląc o małżeństwie... Nadia nagle wyprostowała się i rozłożyła ręcznik na ramionach, przybierając swą zimną i bierną pozę. - W ZSRR nie mówimy o tych sprawach w ten sposób. - Naprawdę7 Ale tu się tak mówi, niech pani posłucha innych. Niech się pani odpręży. Nadio, taka jest rzeczywistość... Jestem zdrowym, trzydziestosiedmioletnim mężczyzną i nie podejrzewa pani chyba, że jestem prawiczkiem? A o ile wiem, ma pani trzydzieści lat i jest tak piękna... - Proszę mi wybaczyć - powiedziała, podnosząc się szybko. - Muszę podziękować doktorowi i pani Kennelly za ich gościnność. Nie poruszali już nigdy więcej tego tematu - nie dlatego, że Nadia była nieprzyjazna bądź zachowywała większą rezerwę, ale ich wzajemne stosunki pozostawały odtąd wyłącznie na płaszczyźnie zawodowej. Jeśli zdarzyło im się rozmawiać podczas przerw w pracy na symulatorze, to były to rozmowy, jakie mogli prowadzić piloci, którzy nie znali się przed lotem - tematy trywialne i nigdy osobiste. Pracowali razem, ale to było wszystko - nie widy- wali się nigdy poza godzinami służbowymi z wyjątkiem przyjęć oficjalnych. Jak to pożegna- lne. Przygotowania się skończyły i ekipa radziecka następnego dnia rano odleciała na Bajko- nur, największy radziecki kompleks kosmiczny; Patrick nie zobaczył już potem Nadii aż do dnia dzisiejszego. * * * Było gorąco; wszyscy był i w uniformach i wznosili sporo toastów. Patrick spojrzał na zegarek: druga w nocy. Czas iść. Zszedł do samochodu - nie był jeszcze na tyle pijany, by nie moc wrócić powoli szerokimi, pustymi ulicami. Podszedł do drzwi i zszedł na dół. Natknął się na dwóch Rosjan, podtrzymujących trzeciego; obrzucił ich obojętnym spojrzeniem, szukając w kieszeni kluczyków od wozu. Ktoś stał pod drzewem przy samochodach i zbliżając się spostrzegł, że była to Nadia. - Dobranoc - powiedział. - Zobaczymy się na Bajkonurze. Zrobił kilka kroków, zatrzymał się i odwrócił. - Ma pani kłopoty? - Nie... To nic... Nie chcę jechać z tymi trzema... - Rozumiem. Jeśli uda im się dotrzeć do samochodu, podniosą statystyki śmiertelnych wypadków drogowych... Mogę panią odwieźć. - Dziękuję, ale wezwałam już taksówkę. - O tej porze w sobotę ma pani nikłe szanse. Proszę wsiadać, mieszka pani jakieś sto metrów ode mnie. Zdając sobie sprawę z tego, że mimo wszystko sporo wypił, Patrick jechał powoli, skoncentrowany na prowadzeniu wozu: nie przekraczał pięćdziesiątki, zatrzymywał się na wszystkich światłach. Pomimo tego i pustych ulic oni sami także mogli zawyżyć statystyki wypadkowe, gdy jakiś samochód wypadł z wirażu i pędził na nich po lewej stronie drogi, na dodatek oślepiając światłami. Patrick zareagował z refleksem pilota - błyskawicznie skręcił w
prawo, gdzie pomiędzy małymi domkami były trawniki i krzaki bez drzew oraz barier bądź solidnych ogrodzeń. Przelecieli przez chodnik i zaryli się w trawę, a tamten samochód popę- dził dalej, nawet się nie zatrzymując. - Gówno! - warknął Patrick, spoglądając za oddalającym się szybko samochodem. - Wszystko dobrze? - Teraz tak, ale jechali tak, jakby chcieli nas zabić.... Ulica byłe w dalszym ciągu cicha, w ciemnych domkach nie zapaliło się ani jedno światło, wiec chyba zgrzyt hamulców był czymś normalnym w tej okolicy. Opony wyryły głębokie bruzdy w trawniku i klombie kwiatów, - Odwiozę panią, a potem zawiadomię policję. Ubezpieczenie pokryje te zniszczenia... - alkohol wyparował z niego gwałtownie i całkowicie. Podjechali pod dom Nadii i weszli do jej mieszkania. Gdy Patrick podnosił słuchawkę telefonu zastanowił się, po co zadaje sobie ten trud - ani jednej rany, samochód bez uszko- dzeń.... Policja w Houston spławi go, nawet nie zadając dodatkowych pytań. Podniósł głowę: przed nim stała Nadia, trzymając w dłoni szklankę ze szkocką. - Niech panią Bóg błogosławi - powiedział, pijąc powoli; po chwili odstawił szklankę i objął ją lekko. - Włosy zjeżyły mi się na głowie... - To było niebezpieczne. - Szaleństwo! Prawdopodobnie zginęlibyśmy, a to opóźniłoby radziecko-amerykański program kosmiczny o dziesięć lat - powiedział śmiejąc się. - Bałem się... o panią, o mnie... Nie chciałbym, żeby coś się pani stało... Zabrakło mu słów i niemal bezwiednie, nieświadomie przytulił ją do siebie i pocałował z namiętnością, w której nie było nic sztucznego. Odwzajemniła pocałunek; miała gorące usta i język, nie odpychała go, gdy sunął dłonią po jej ciele. Jej bielizna nie miała w sobie nic proletariackiego: ciemne, delikatne koronki... Dywan był miękki i wszystko układało się doskonale aż do momentu, gdy Patrick nagle zorientował się, że właściwie jest sam. Nadia była tu, naga i podniecająca, ale zachowywała się tak, jakby nic nie odczuwała - jej ciało nie wykonywało żadnych ruchów, ręce leżały nieruchomo na dywanie. To, co razem próbowali osiągnąć gdzieś się ulotniło. Dotknął delikatnie jej piersi, przesunął palce poniżej jej brzu- cha... - Nadia... - powiedział; przez moment nie potrafił nic dodać, bowiem miała otwarte oczy, ale jakby nic nie widziała. - Jestem już zbyt stary na gwałt... Wstał, żałując tych słów już w momencie wypowiedzenia, ale było już za późno: za Nadią zatrzasnęły się drzwi jej pokoju, a koronki i pognieciona sukienka były jedynymi pamiątkami, jakie mu pozostały. Mówił do niej przez drzwi, przepraszał, starał się wytłuma- czyć, ale nie odpowiadała. Sam nie bardzo wiedział, co się właściwie wydarzyło... W końcu ubrał się, zaserwował sobie jeszcze jedną porcję szkockiej, zostawił nietaktownie szklankę na barku i wyszedł wściekły; w ostatniej chwili powstrzymał się od trząśnięcia drzwiami. Potem jego złość przerodziła się w podejrzenie... * * * - Reilly, zdajesz sobie sprawę, że jest dopiero dziewiąta rano i robi się tak gorąco, że można upiec jajko na oscyloskopie? - Duffy, dlaczego cię zaangażowano? - Z tego samego powodu, co i ciebie... Gdy ma się coś wspólnego z projektem C5-A, to może cię zaangażować tylko NASA, czyli banda nadętych bubków... - To cyrylica, Duffy, nie przesadzaj ze swoją niewiedzą! Ziemlja 445L, zaszyfrowany raport... Jewgienij... Odwrócił się do rosyjskiego technika, który stał obok nich na platformie i zadał pytanie
po rosyjsku. Jewgienij chrząknął, przerzucił kilka stron swojego grubego podręcznika i odszu- kał odpowiedni diagram. Reilly zmrużył oczy pod ostrym blaskiem słońca i odczytał głośno tłumaczenie. - Obwód rozruchowy boczny, pierwszy stopień serwo-rozłączeniowy. Duffy odkręcił nakrętkę z nierdzewnej stali, zdjął pokrywę i przyjrzał się mechanizmom dźwigni, połączonych ze zbiornikiem helu pod wysokim ciśnieniem; znalazł usterkę i usunął ją z uwagą, po czym z zadowoleniem umocował pokrywę i kiwnął głową do Jewgienija, który zanotował coś w swoim podręczniku. - W porządku - stwierdził Duffy. - Wiesz, zadaję sobie pytanie, jak taki Irlandczyk o nazwisku Reilly może używać takiego żargonu? - Mój lektor na uniwersytecie mówił mi, że to język ery kosmicznej - ten i angielski. - Prawdopodobnie miał rację... Dwa lata kułem hiszpański i nie zarobiłem na tym ani dolara. Technik rosyjski manewrował klawiszami i platforma inspekcyjna unosiła się wolno ku potężnym cylindrom dysz. Powierzchnia Ziemi znajdowała się już ponad sto metrów pod nimi i mężczyźni przypominali mrówki. Dysze silnika łączyły z kadłubem potężne dźwigary; znajdowały się tu również przewody hydrauliczne, przewody paliwowe, automatyka - wszystko było niezbędne, wszystko musiało pracować niezawodnie, bowiem usterka jednego choćby elementu groziła trudnymi do przewidzenia konsekwencjami. Gdyby PROMETEUSZ wybuchł, byłaby to największa bomba atomowa, jaką kiedykolwiek udało się stworzyć czło- wiekowi. 2. Gregorij Dalnikow usłyszał z daleka nadjeżdżający samochód - słaby pomruk, słabszy nieco od brzęczenia pszczół, latających wokół kwiatów w otwartym oknie. Przy drodze nie było innych domów, a wielu urzędników Bajkonuru posiadało samochody; brakowało tylko brukowanych ulic i za każdym samochodem unosił się gesty tuman kurzu. Właśnie poza tym dokuczliwym kurzem samochody zupełnie nie interesowały Grigorija, nie znaczyły dla niego nic. Dokładnie nałożył konfiturę ze śliwek na kromkę chleba i napełnił szklankę herbatą. Samochód zatrzymał się przed domem i wyłączył silnik. Tutaj? Trzasnęły drzwiczki. Podniósł się i wyjrzał na zewnątrz: była to wielka, czarna Tatra, wóz prawie pancerny, stary typ z lotkami z tyłu - nie było drugiej takiej w Gwiezdnym Miasteczku. Poszedł do przedpokoju i właśnie dotknął klamki u drzwi, gdy ktoś zapukał. - Proszę, niech pan wejdzie, pułkowniku - powiedział. - Włodzimierzu proszę. Jeśli można, Grigorij. Myślę, że znamy się na tyle dobrze, że... Czyż to nie Amerykanie mawiają, że lot należy się pułkownikowi Kuznekowowi i inżyniero- wi Salnikowowi? - Proszę wybaczyć, Włodzimierzu... Pozwólcie do środka... - Wciąż powtarzam moim ludziom, by nic nikomu nie tłumaczyli. Pan nie należy do mojego zespołu, ale daję panu tę samą radę - gratis. Obaj mężczyźni stanowili wyraźne przeciwieństwo, nie tylko ze względu na różnicę wieku. Pułkownik Kuznekow był skałą: masywny mężczyzna około pięćdziesięciu pięciu lat, twardy i zdecydowany; Jego siwiejące włosy wyglądały, jakby były ze stali. Gregorij Salni- kow był szczupłym blondynem i wyglądał na słabeusza. Poszedł do kuchni, dolał wrzącej wody do samowaru i przyniósł szklankę, podczas gdy pułkownik pozwolił sobie zasiąść w
bujanym fotelu. - Przyjechałem, by zabrać was na zebranie - stwierdził Kuznekow. - To bardzo ważne, na wysokim szczeblu - obserwuje nas przecież cały świat. Gregorij spojrzał na wiszący na ścianie zegar. - Mamy ponad godzinę czasu... - Doskonale, będziemy mogli spokojnie wypić herbatę. Kuznekow wrzucił do swojej szklanki plasterek cytryny, rozgniótł łyżeczką, ale zamiast wrzucić cukier do płynu, wziął kawałek w zęby i popijał herbatę starym sposobem; wiele rzeczy czynił w sposób tradycyjny i niektórzy ludzie byli na tyle głupi, by na tej podstawie uważać go za prymitywnego wieśniaka. - Bardzo ładnie pan mieszka, Grigorij... - Tak - wymamrotał gospodarz, rozglądając się dokoła z nagłym smutkiem. Kuznekow ze zrozumieniem pokiwał głową. - Proszę mi wybaczyć niedyskrecję, ale myślę, że jesteśmy na tyle zaprzyjaźnieni, by nie musieć wszystkiego dopowiadać do końca. Nosicie czarną opaskę na rękawie i taką samą na sercu... Wiem, że mówienie o tym sprawia wam ból, ale niektóre sprawy muszą być prze- dyskutowane. Ile to czasu upłynęło od tej chwili - może dwa miesiące - gdy rozbił się samo- lot? Ten stary Kuszin... Niektórzy uważali, że powinien odejść już dziesięć lat temu... Wasza żona i córka... Ale trzeba żyć dalej, niestety... Grigorij ciężko usiadł przy stole ze skrzyżowanymi rękami i opuszczoną głową. - Są takie chwile, gdy już na nic nie mam ochoty... - Podobnie jest z innymi... Weźmy mnie - stary ojciec rodziny, już dziadek, ale przecież nie zawsze tak było. Miałem dziesięć lat, gdy Niemcy wkroczyli do naszej wioski: czarne mundury, błyskawice na kołnierzach. Staliśmy na ich drodze, więc zmiażdżyli nas jak roba- ki... Ja miałem szczęście, byłem bowiem z krowami na pastwisku i nie dostrzegli mnie, choć wystrzelali krowy - pochylił się i upił łyk herbaty. - Co miałem robić? Nie było nikogo, doko- ła naziści; wiec uciekłem do lasu i myślałem... Potem spotkałem Piotra, który miał takie same kłopoty, ale on już coś zrobił: miał nowiutki niemiecki karabin z pełnymi magazynkami i ocierał z krwi ostrze siekiery - wypił herbatę do końca, sapnął i odstawił szklankę. - Walczy- liśmy na tyłach wroga w ruchu oporu aż do końca wojny. Miałem dziesięć lat, gdy zabiłem pierwszego człowieka... Opowiadam to jedynie dlatego, by udowodnić, że należy żyć nadal. Wiem, co czujecie, ale dalsze pozostawanie w takim stanie grozi wam usunięciem z programu PROMETEUSZ, a zastąpią was wtedy byle kim... - Wiem, staram się, ale to trudne... - Na tym świecie nic nie przychodzi łatwo, mój drogi. Musicie to przezwyciężyć dla własnego dobra i dla dobra nas wszystkich. - Tak, oczywiście. Zrobię, co będę mógł... Dziękuję... - Nie traćcie czasu na podziękowania. Wsiadajmy teraz do mojego wozu i rozpocznijcie walkę. 3. - Panie prezydencie, oto panie i panowie z Rady Rządu z Topeka, Kansas. Prezydent Bandin pokiwał swą ciężką głową jak papież podczas udzielania błogosła- wieństwa. Nie wstał, ale obserwował delegację nieco z góry dzięki temu, że jego potężne biurko i fotel znajdowały się na małym podwyższeniu; Jego skrzyżowane nogi nie pasowały
do powagi na jego obliczu, ale nikt z przybyłych nie zwrócił na to uwagi, bowiem panowała teraz ceremonialna cisza Pokoju Owalnego - było to serce Ameryki i znajdował się tu szef państwa. - To dla mnie wielka przyjemność przyjmować tak ważne osobistości naszego wielkie- go Middle West. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo cenię sobie wysiłki państwa, ale domyślam się, że przyczyna wizyty państwa jest nieco inna... Prezydent Bandin odczekał chwilę i pochylił nieco głowę na bok, jakby czekając na ich prośby. Charley Dragoni, sekretarz prezydenta, musnął dłonią szefa delegacji, dając mu znak głową. Tamten postąpił krok do przodu i powiedział: - Panie prezydencie. Ja... to znaczy my... Dziękujemy panu, że zechciał pan nas dziś przyjąć. To wielki dla nas honor, proszę mi wierzyć. Przyczyna naszej wizyty nie jest istotnie związana z nazwą naszej organizacji, wie pan... - Przejdź do rzeczy - wtrąciła starsza kobieta, stojąca tuż za nim. Rzecznik zająknął się i zaczął mówić nieco szybciej. - Chodzi o ceny zboża... Na sprzedaży zboża do Rosji robi się fortuny, więc niektórzy z nas chcieliby otrzymać kredyty bankowe na ziarno. Jest to potrzebne producentom indywidu- alnym... - Panie i panowie, znam wasz problem - przerwał mu prezydent. - Znam go dobrze i, by być szczerym, jest to dla mnie poważny kłopot w dzień i w nocy. Nawet tutaj, na tym biurku - jego ciężka dłoń spoczęła na opasłym dossier - mam ostatnie studium na ten temat i pierwszy projekt mojego planu poprawienia sytuacji. Jeśli ludzie, tworzący zyski nie są doceniani, nie przynoszą zysków... Wy, którzy własnymi rękoma pracujecie na ziemi, a nie spekulanci! Jesteście sercem i duszą naszego wielkiego narodu, a wasze zbiory krwią, która nas żywi. Wasz głos będzie wysłuchany... Dziękuję wam za przybycie. Po tych słowach i ostatnim kiwnięciu głowa Charley Dragoni zaczął dyskretnie kiero- wać delegację do drzwi. Jakiś starszy człowiek, znajdujący się teraz najbliżej biurka, nie mógł powstrzymać rozpierających go emocji. - Panie prezydencie, musze panu powiedzieć prawdę! - powiedział ochrypłym głosem. - Nie głosowałem na pana podczas ostatnich wyborów, ale to, że mogłem pana osobiście spotkać i rozmawiać z panem, wiele we mnie zmieniło. Oddam na pana swój głos i na pewno uczyni to samo moja rodzina i przyjaciele! - Dziękuję Panu. Doceniam pańska szczerość i wiem, że jest to wolny wybór w wolnym społeczeństwie - prezydent zastanawiał się przez sekundę, potem wyciągnął ze swego krawata spinkę, ozdobioną pieczęcią prezydencką. - Pańska szczerość mnie wzruszyła. Proszę, niech to będzie pamiątką naszego spotkania - to ostatnia, jaką posiadam... Dragoni wziął spinkę, by dać ją roztrzęsionemu delegatowi. Wszyscy wyszli, mamro- cząc podziękowania, a Dragoni zamknął drzwi za ostatnim. - Czy to już koniec na dzisiaj, Dragoni? Mam nadzieję, że tak... Bandin ciężko oparł się o fotel i rozpiął kołnierzyk, podczas gdy jego sekretarz przeglą- dał kartę. - Tak, panie prezydencie, oni byli ostatni przed południem. O czwartej ma pan przyjąć delegację portorykańskich parlamentarzystów. - Jeszcze tamci? Stają się gorsi od Murzynów! Rozpiął marynarkę i Dragoni podszedł, by ją powiesić. - I nie trać tam czasu! - krzyknął do niego Bandin. Polecenie było jasne i Dragoni szybko podszedł do ukrytego barku, by powrócić z burbonem z wodą. Bandin popijał powoli, mlasnął z zadowoleniem językiem, a potem wyjął z szuflady spinkę z pieczęcią prezydencką i pieczołowicie wpiął ją w krawat. Otworzył grube dossier i wyjął kartkę, którą podał sekretarzowi. - Ten, który jest podkreślony na czerwono... Czwarty na Santa Anita, zarabia tysiące
dolarów... I ekspert od PROMETEUSZA? - Tak, panie prezydencie. Mieliśmy problemy z doktorem Kennelly, ale już posłuchał głosu rozsądku. To pilny przypadek, a on jest funkcjonariuszem rządu. - I ten głupiec Polyarni dopuścił, by wsadzili nam dziewczynę-kosmonautkę! Po tych wszystkich pięknych dyskusjach, dłoniach złączonych nad morzem, kooperacji i tym podo- bnych... I ten uśmiech na plakacie, który ma być wypuszczony w ostatniej chwili... Ale uwa- żajcie trochę na tych naszych kumpli z Kominternu gdy odkryją, co mamy na naszym plaka- cie. Ach, dałbym sto tysięcy dolarów jakiemuś cwaniakowi z CIA, gdyby był w stanie zain- stalować mikrofon na Kremlu, kiedy będą o tym mówić! - Mówi pan poważnie, panie prezydencie? - Nie ma pan poczucia humoru. Dragoni. Niech mi pan jeszcze raz napełni tę szklankę... 4. I. L. J. Flax pomyślał, że to, co naprawdę ludzi interesuje, to ich własny kawałek Wszechświata. - Chyba wszyscy rozumiecie doskonale, że to stąd przez czterdzieści pięć minut będę asystował przy pierwszej konferencji prasowej PROMETEUSZA? Powiedział to po angielsku do Vandelfta, który kierował ekipą techniczną, a potem odwrócił się i powtórzył to samo po rosyjsku do Głuszka, odpowiednika Vandelfta ze strony radzieckiej. Jeden pochodził z Syberii, drugi z Nebraski, ale ich podobieństwo było uderzają- ce: okulary w złotych oprawkach, rzadkie włosy, palce pożółkłe od tytoniu, ubranie pobru- dzone tuszem... - Wiem, Flax - odparł Vandelft, uderzając nerwowo palcami w swój blok. - Wystarczył- by kwadrans czy dziesięć minut... Po co konferencja prasowa, skoro ostatnie próby nie zostały jeszcze zakończone? Nigdy nie wystartują na czas, jeśli nie przestaną nam robić na przekór... - Nie ma obaw - odpowiedział Głuszko. - To Amerykanie przerwali prace. My jesteśmy gotowi kontynuować je nawet zaraz. - Dobra, zgoda, za połączenie i pokój. Proszę nie zapominać, że to jest nasz wspólny projekt i raczej działajmy zgodnie. Flax powtórzył to jeszcze po rosyjsku i wyszedł. Vandelft siadł za kierownicą jednego z tych małych samochodzików do golfa, których personel NASA używał do poruszania się po terenie swej potężnej bazy; po chwili Flax usadowił się koło niego. Rosjanie pogardzali tym środkiem transportu i Głuszko wsiadł na swój rower. - Trudno się przyzwyczaić - mruknął do siebie Flax. - Ale już za dwa dni będę na orbicie. Daleko od Pszczyny... Flax rzadko myślał o swoim rodzinnym mieście, ponieważ zamieszkał w Ameryce w wieku lat jedenastu, ale Polska była jego ziemią ojczystą. Polska niemiecka, prawdę mówiąc i obydwoje jego rodzice brani byli za Niemców, choć jego rodzina żyła tam od pokoleń. Ojciec Flaxa był dyrektorem szkoły, człowiekiem oczytanym, który kształcił swego syna tak dobrze, jak tylko potrafił. W domu mówiło się po niemiecku i po rosyjsku, na ulicy i w szkole po polsku, wiec młody Flax władał tymi trzema językami od dziecka. Potem wyemigrował do Stanów Zjednoczonych; zamknięty w sobie i nieco otyły zawsze miał niewielu kolegów i dziewczyn, a swoje wysiłki koncentrował na studiach inżynieryjnych w uniwersytecie Columbia. Wyczuł swoją szansę, gdy po raz pierwszy powstały kursy elektroniki, dziedziny tak nowej, że nie było nawet podręczników; specjalizował się w systemach radarowych.
Później systematycznie pogłębiał wiedzę. Kiedy powołano do życia NASA, wstąpił tam jako jeden z pierwszych, a jego wiedza techniczna i lingwistyczna wprowadziła go na sam szczyt, gdy ściągnięto niemieckich naukowców, specjalistów rakietowych, tuż sprzed nosa Rosjan. Potem był już tylko ciągły postęp, a niektórzy mawiali nawet, że Flax jest wcieleniem MISSION CONTROL i nie mylili się zbytnio. Obecne, amerykańsko-radzieckie przedsię- wzięcie stanowiło szczyt jego kariery zawodowej. Ekspresowa winda wwiozła ich do wnętrza wieży - znaleźli się w komfortowych, klimatyzowanych pomieszczeniach PROMETHEUS ASSEMBLY BUILDING. PAB był pię- ciopiętrowym budynkiem bez fundamentów, umiejscowionym na szczycie wieży, otaczającej całą strukturę statku kosmicznego. Nie tylko potężne silniki, ale i sam moduł załogowy były zbyt potężne, by móc składać je w normalnym hangarze montażowym, ale były też zbyt ma- sywne, by można je było przetransportować po zmontowaniu, więc wszystkie prace prowa- dzono tutaj. Tylko zasadniczy element projektu PROMETEUSZ nie był traktowany beztro- sko: powstał w centrum kosmicznym na Cap Canaveral, w sterylnych warunkach i pod ścisłą kontrolą, a po rozmontowaniu przetransportowano poszczególne części do ZSRR na pokła- dach eskadry specjalnie zmodyfikowanych C5-A. Technicy rozstąpili się, by przepuścić trójkę mężczyzn przez komorę wejściową. Flax, idący na czele przecisnął się przez wejście i znalazł się w kabinie pilotów. Jak wszystkie tego typu kabiny, wydawała się być przepełniona najróżniejszymi urządzeniami. Jurij Gagarin leciał w Kosmos niemalże jako pasażer - w jego kabinie było tylko trochę najniezbędniejszej aparatury, tu natomiast wzajemnie ze sobą współpracujące systemy szły w setki, a każdy demonstrował swoją niezbędność dziesiątkami przełączników, kontrolek i klawiszy tak, że wolne miejsce dawały tylko fotele pilotów. - Spójrzcie! - wykrzyknął Vandelft. - Spójrzcie, jak Rosjanie to wszystko niechlujnie zrobili! - Co niechlujnie? - jęknął Głuszko. - Panowie, panowie! - Powiedział Flax, unosząc ręce. - Proszę was. To problem do przedyskutowania, a teraz, jeśli można, cisza. Dużo wcześniej zaproponował kompromis, który zadowolił obie strony, choć nie było to łatwe. Pod każdą kontrolką, dźwignią czy wskaźnikiem znajdowała się tabliczka z opisem; terminy takie, jak PDI, ABORT czy PCS nie mają żadnego znaczenia dla profana, ale dla pi- lota są bardzo istotne, więc obok każdego angielskiego skrótu znajdował się opis w cyrylicy. - To my zbudowaliśmy ten statek czy Rosjanie? Wszystko po rosyjsku! - zaprotestował Vandelft. - To niezbędne! - warknął Głuszko. - Opisy muszą być także po rosyjsku. Wy robicie zresztą podobnie - moi technicy muszą weryfikować schematy, bo są tylko po angielsku! Uniósł demonstracyjnie jakiś kawałek papieru. - Myślę, że to to samo! - powiedział Flax, podnosząc dłoń, by powstrzymać protesty Vandelfta. - Możemy przecież pójść na kompromis: wasze opisy pozostaną tam, gdzie praco- wali wasi technicy, a później usuniemy wszystkie. To, co tutaj, na Ziemi jest potrzebne, będzie zbędne podczas lotu. Głuszko, proszę mnie posłuchać... Jeśli wasz pilot uzna, że opisy mu się przydadzą, to je zostawi. Podobnie jak nasz - przedyskutują to miedzy sobą. OK? Zaakceptowali kompromis. Flax zerknął na zegarek: było już późno. * * * Rozpoczęli bez niego. Sala była wypełniona dziennikarzami i fotografami, oświetlona wielkimi, telewizyjnymi reflektorami. Dzięki temu podium wydawało się jeszcze bardziej za- ciemnione, gdy przedstawiciele władz obydwu narodów pojawiły się na sali; przedstawiciele NASA przemieszali się z ludźmi z KREP - Komitetu Radzieckiego Eksploatacji Przestrzeni.
Astronauci niemal ginęli w tym tłumie; widać było wolne miejsce, zarezerwowane dla Flaxa. Był wściekły na siebie, że przyszedł za późno, odetchnął więc głęboko i ruszył naprzód, gdy naraz ktoś zagrodził mu przejście - był to jakiś kapitan z MP z dwoma sierżantami po bokach, wszyscy trzej uzbrojeni. - Top secret, proszę pana, z sali szyfrów. Czy może pan mi okazać swoją kartę identy- fikacyjną? - Co takiego, kapitanie? Pan mnie nie poznaje? Oficer był jednak niewzruszony i Flax wyciągnął kartę z kieszeni i podał mu ją. Kapitan obejrzał kartę uważnie. Jakby nigdy czegoś podobnego nie widział i skinął głową. - Sierżancie, proszę zanotować numer, datę i godzinę. Flax był zaniepokojony; sierżant potrzebował nieco czasu, by dokładnie wypełnić pole- cenie, ale wreszcie skończył i uwolniony Flax przeszedł szybko przez salę, nieco zażenowany ciekawymi spojrzeniami ludzi, którzy mu się przypatrywali. Na podwyższeniu ktoś kontynuo- wał swą przemowę monotonnym głosem. Flax szybko wskoczył na podium i zajął swoje miejsce; Ely Bron, w doskonale skrojonym garniturze, pochylił się w jego stronę i szepnął: - Mam nadzieję, że była warta zachodu. Flax. Poznaj mnie z nią, gdy będziesz miał dość. - Zamknij się, Ely! - wycedził przez zęby. Przemawiający Rosjanin usiadł, a zastąpił go przedstawiciel NASA, który powiedział niemal dokładnie to samo tyle, że po angielsku. Flax otarł czoło tak dyskretnie, jak tylko potrafił i wyciągnął z kieszeni kopertę z napisem TOP SECRET, którą otrzymał od kapitana MP; był przekonany, że jej zawartość jest na pewno ciekawsza niż oficjalne przemówienia. Otworzył kopertę i odczekał, aż kamera głównego planu zatrzyma się na mówcy i będzie mógł przeczytać wiadomość, gdy tymczasem Ely szturchnął go łokciem. - Obudź się, Flax, teraz ty! Ruszaj się, stary! Flax podszedł powoli do mikrofonu i uniósł go nieco; błysnęły flesze, kamery skiero- wały się na niego i teraz już obserwował go cały świat, odchrząknął więc i zaczął mówić: - Będąc odpowiedzialny za kontrolę techniczną misji muszę stwierdzić, że udało nam się zgrać wyposażenie PROMETEUSZA z aparaturą na Ziemi oraz obsługą techniczną i połączyć wszystko w jedną, funkcjonalną całość. Jestem tu dziś, by przedstawić astronautów, którzy wezmą udział w tym locie, ale przedtem odczytam komunikat, który otrzymałem z Centrum Kosmicznego w Houston. Jak wszyscy widzą, koło mnie siedzi pięć osób, choć powinno być sześć. Otóż doktor Kennelly, który miał wziąć udział w tej misji zachorował nagle... To nic poważnego, jego życiu nic nie zagraża - po prostu wczoraj musiano usunąć mu wyrostek robaczkowy; wystąpiły pewne komplikacje i dlatego jego rekonwalescencja nieco się przedłuży. W związku z tym NASA wyznaczyła innego lekarza misji... Jak wszystkim wiadomo, każdy uczestnik projektu PROMETEUSZ ma dublerów, ponieważ nie można dopuścić, by na przykład zły stan zdrowia jednej osoby mógł opóźnić realizację operacji. Odczytam teraz treść komunikatu, który przed chwilą otrzymałem... - Flax rozłożył kartkę. - Początek to opinia lekarska na temat stanu zdrowia doktora Kennelly, o czym już mówiłem... Lekarzem misji PROMETEUSZ mianowano doktor C. Samuel z Centrum Badań Medy- cznych w Houston. Doktor Samuel ma trzydzieści dwa lata, studia ukończyła na uniwersy- tecie Johna Kopalinsa w Baltimore, Maryland... Głośne szepty przedstawicieli prasy naruszyły trwającą do tej pory ciszę. Wszyscy, którzy władali językiem angielskim pojęli już sens jego oświadczenia, a po tłumaczeniu - przeznaczonym głównie dla Rosjan - szepty nasiliły się. Flax podniósł głowę i czekał, aż wszyscy się uciszą. - Ely, słyszałeś to? - zapytał zdenerwowany Patrick. - To polityka, polityka... - Ale to niemożliwe! Kobieta-kosmonauta, gdy tylko Doc Kennelly zachorował!
Musieli chyba szukać jej po wszystkich laboratoriach NASA! Przecież nie uda się jej tak szybko przygotować do lotu... Knocą PROMETEUSZA dla swoich gierek politycznych! - Jeśli państwo już pozwolą... - odezwał się Flax. - Doktor Samuel pracowała w John Hopkins Hospital. Wszystkie szczegóły jej biografii znajdują się w tym komunikacie i zostaną udostępnione prasie bezpośrednio po zakończeniu konferencji... Doktor Samuel urodziła się w Missisipi, ale mieszkała potem w Detroit. Przed praca w szpitalu uzyskała dyplom w Insty- tucie Tuskegee... Dziennikarze notowali gorączkowo. Ely siedział nieruchomo, Patrick zacisnął zęby, a siedząca obok niego Nadia pochyliła głowę. - Dlaczego pan tak mówi? Uważa pan, że w tym locie nie ma już miejsca dla następnej kobiety? - Polityka... Mają rozrywkę, bawiąc się w politykę! - A więc? Jeśli posiada kwalifikacje, to doskonale... - Pani nie rozumie ich brudnej gry: Rosjanie mają kobietę w załodze, więc oni też chcą mieć. Tylko, że to wszystko przeciąga realizację... - Dlaczego jest pan taki wściekły? - Dlaczego? Czy pani nie rozumie? Nie słyszała pani nazwy tego instytutu? Tuskegee? - Tak, oczywiście, ale nie wiem o nim nic więcej... - A ja wiem. To czarny college, uczą się tam w zasadzie sami czarni... Niech pani teraz sama powie, czy zastąpienie Amerykanina irlandzkiego pochodzenia przez Murzynkę nie jest polityką, co? 5. Cottenham New Town, Anglia - Włącz telewizor, kochanie, a ja pozmywam naczynia - powiedziała Irene, sprzątając ze stołu. - Dobrze. Henry Lewis wstał od stołu i przeszedł do salonu. Telewizor był stary i trzeba było poczekać, aż się rozgrzeje. Jego ulubiony fotel stał już na wprost małego ekranu, a na stoliku leżała paczka WOOOBINES-ów; zapalił jednego i włączył odbiornik. Powinni teraz nadawać retransmisję meczu Leeds United, który opuścił z powodu wizyty u matki. Ekran rozjaśnił się i Henry wyciągnął rękę, by przełączyć go na kanał ITV - jakiś facet o twarzy buldoga mówił coś w obcym języku, a czyjś głos tłumaczył to na angielski. Zirytowany wcisnął klawisz BBC-1 i zobaczył to samo; BBC-2 i otrzymał to, na co zasłużył: zobaczył trzech mężczyzn, którzy siedzieli na ławce i grali na trąbkach. Poszedł do hallu, zrzucił kapcie i włożył buty; biorąc marynarkę i czapkę krzyknął do żony: - W telewizji chyba poszaleli! Idę się przejść! Był przyjemny, letni wieczór. Na końcu alei skręcił w New Town Road i ruszył wzdłuż szeregu nowoczesnych budynków; nie lubił ich - raczej jaskinie niż to. Dotarł do King's Arms, ale nie wszedł - nic, tylko plastyk i kwaśne piwo. Stare miasto było stąd tylko dziesięć minut drogi, ale to kosztowało nieco wysiłku. Głowna droga dochodziła do autostrady fabry- cznej i zdominowała prawie połowę miasteczka - wokoło były tylko parcele - ale to, co pozostało w głębi doliny było drogie jego sercu: nieliczne knajpki, dwa lub trzy butiki i stary, drewniany budynek „Horse z Groom”, prawdziwy pub. Henry pochylił głowę i pchnął drzwi.
- Cześć, Henry - powiedział właściciel, podchodząc do lady. - Cześć, George. Henry oparł łokcie na ciemnym drewnie 1 spojrzał na George'a, który podał mu kwartę angielskiego piwa. Lewis pił powoli i mlasnął językiem z zadowoleniem; George pokiwał głową. - To z najlepszej beczki... - Nienajgorsze, ale nie na czasie... - Coś nie tak? - Mówiłeś o tym - ci szaleńcy z telewizji... - Mówią o tych rakietach... - Rakietach! To dlatego dziś wieczorem to nadali zamiast piłki nożnej! Jankesi, Rosja- nie i jeszcze rakiety! Tamci robią na tych głupstwach pieniądze, a my nie mamy w tym żadnego udziału! - Nie ma środków! Ci głupi politycy znaleźliby je, gdyby chcieli! - Masz rację, George - nudni politycy i piwo pełne wody! Ale tymczasem daj mi drugi kufel... 6. - Mówię ci. Flax, rzucę to wszystko! - Patrick, zastanów się! Nie urodziłeś się wczoraj! Wiesz, że w polityce trzeba akce- ptować kompromisy i tą drogą kroczy NASA, chyba nie potrzebuję ci tego tłumaczyć... Stali przy grubych, szklanych drzwiach i patrzyli na zachodzące słońce, kulę ognia na horyzoncie. Na zewnątrz wciąż jeszcze było gorąco. Przed drzwiami stali dwaj MP, Amery- kanin i Rosjanin, a poza nimi była tylko pusta droga. - Mówiłeś, że ona przyjedzie - powiedział Patrick. - Samolot wylądował i podjechał tam samochód. Znasz powolność Rosjan... - Ely wiedział, że coś się wydarzyło... Przypominasz sobie tamten zakład? Wiedział lub odgadł... Ale kto mógłby przypuścić, że wytną nam taki numer? Nie, nie oni, to zbyt poważne dla tych cwaniaków z NASA, czuję tu rękę samego Bandina... - To nie numer, Pat, ona jest wykwalifikowanym lekarzem... - Na świecie jest mnóstwo lekarzy, ale niewielu może latać w Kosmos. Wiesz, jak to określał Bandin, gdy był jeszcze w senacie? Elastyczność. I on jest teraz elastyczny - niewa- żne, czy chodzi o głosy, czy o dolary... - Nie jest złym prezydentem... - Ale nie jest też zbyt dobrym. Spójrz tylko, ryzykuje przyszłość całego projektu PROMETEUSZ, ale zdobędzie wszystkie głosy kobiet i czarnych! - Uspokój się, Patrick i zastanów - powtórzył Flax, biorąc go za ramię. - Zobacz, ile czasu mamy do czynienia z tym programem kosmicznym... Dziewięć lat? To cała twoja kariera, a ten lot to jej szczyt - to wielkie przedsięwzięcie, a ty jesteś pilotem, jeśli zrobisz jakieś głupstwo, przepadniesz z kretesem: właściciele gazet są po stronie Bandina, a pismacy są na jego usługach i nikt nawet nie kiwnie palcem, by ci pomóc. A PROMETEUSZ i tak wystartuje, choćby z innym pilotem - twój dubler też jest dobrym pilotem, nieprawdaż? A w końcu wyjdzie na to, że to ty rozbijasz projekt... - To ohydne. Flax... Gdy ciebie słucham, to widzę, co jest czarne, a co białe, ale ta polityka jest po prostu ohydna!
- Słuchaj, Patrick, wiesz przecież, że wszystko jest polityką. Przypomnij sobie stare historie science-fiction z rakietami, wystrzeliwanymi na Księżyc: budował je albo jakiś prze- mysłowiec w swojej fabryce, albo bogaty szaleniec w ogrodzie. - Jest samochód... - Uwierz mi. Sowieci mają potężne rakiety, a my mamy technologię. Sami - ani my, ani oni - nie zrealizujemy tego projektu przez najbliższe dziesięć lat. I jeszcze coś - sukces tej współpracy będzie przykładem najbardziej twórczej polityki w dziejach ludzkości. Nie można tego zaprzepaścić... Oczywiście, Bandin na tym skorzysta, ale co z tego? Jeśli to będzie sukces, to będzie to sukces nas wszystkich. Przed budynek zajechał czarny Lincoln Continental; wysiedli z niego jakiś pułkownik oraz jeden z attache ambasady, a potem się odwrócili, by pomoc wyjść trzeciemu pasażerowi. Patrick obserwował tę scenę, tłumiąc w sobie wątpliwości i gniew - sam jeszcze nie wiedział, co powinien zrobić. Z samochodu wysiadła dziewczyna i ruszyła do wejścia. Była tu: dość niska (sięgała obydwu towarzyszącym jej mężczyznom zaledwie do ramion), ciemna skóra, krótko przycięte, starannie uczesane włosy, delikatne rysy twarzy, piękne nogi, wdzięczne ruchy... Przy powitaniu nastąpiło jak zwykle małe zamieszanie. - Przykro mi, że została pani skierowana do pracy z nami tak nagle, pani doktor... - Coretta, Jeśli można, doktorze Flax. - Tak samo i ja, Coretto, wszyscy nazywają mnie po prostu Flax. Niestety, musimy udzielić wywiadu... Jest tu Jeden z reporterów NEWSWEEK i chce zrobić od ręki artykuł do wydania specjalnego - nazywa się Redditch, to jeden z asów. Zadawał pytania już wszystkim z nas. I czeka tylko na panią. Jeśli więc nie jest pani zbyt zmęczona... - Nie, lot był bardzo spokojny. Chętnie z nim porozmawiam. - Doskonale, proszę tędy. Patrick, ty znasz drogę... To nie przypadek, że okna sali konferencyjnej wychodziły wprost na PROMETEUSZA. Statek kosmiczny był stąd doskonale widoczny na tle czerwonych, wieczornych zórz i Coretta zatrzymała się, z zachwytem klasnąwszy w dłonie. - O, Boże! To naprawdę to, naprawdę! - Tak, właśnie. Czy mogłaby pani to jeszcze raz powtórzyć? - zapytał niski mężczyzna, stojący przy barze ze szklaneczką w dłoni; miał wyłupiaste oczy i nos jak kartofel, ale oczy były ruchliwe i nic nie mogło ujść ich uwadze, - Doktor Samuel, Mr Redditch z NEWSWEEK - przedstawił ich sobie Flax. - Napije się pani czegoś? - Burbon, ale niezbyt mocny. - Przyniosę - zaproponował Patrick. Bar był doskonale zaopatrzony, a dla prasy serwowano najlepsze alkohole. Patrick za- dysponował CHIVAS REGAL z wodą sodową dla siebie i JACK DANIELS GREEN LABEL dla dziewczyny. Wszyscy siedzieli już wokół niskiego stołu, na którym reporter położył swój magnetofon; Flax pokręcił głową, gdy Patrick wyciągnął szklankę w jego kierunku, więc postawił naczynia na stole. - Mam nadzieję, że rozumiecie wszyscy, iż nie jestem dokumentalistą - oświadczył Redditch. - Nasi technicy dostarczyli już cyfr i grafików i - jeśli o to chodzi - zupełnie nam to wystarczy. Mnie interesują sprawy osobiste, ulubione lektury i to wszystko, co nie wiąże się z techniką. Zgoda? -Oczywiście, będziemy szczęśliwi, jeśli będziemy mogli panu pomóc - zapewnił go Flax. - Dobrze. Zaczniemy od pani, Coretto, ponieważ jest pani nowa i tylko z panią jeszcze nie rozmawiałem. Czy mogłaby pani powiedzieć mi coś o sobie? - Nie bardzo mogę coś dodać do informacji, jakie zapewne już pan posiada. - Jestem pewny, że pani życie było o wiele bardziej interesujące niż to, co podano w
komunikatach. Kobieta, która osiąga sukces w dziedzinie zdominowanej przez mężczyzn, a w dodatku ciemnoskóra, musi z pewnością interesować naszych czytelników. Musiała pani na pewno pokonać wiele trudności... - Nie sądzę - odparła spokojnie. - Ameryka to kraj cywilizowany i gdy ma się talent, można dorównać mężczyźnie bez specjalnego kłopotu. Kolor skory nie ma tu żadnego zna- czenia. - Naprawdę? - z powątpiewaniem zapytał Redditch, notując coś pospiesznie. - Mogę być szczery, Coretto? Zbyt długo jestem dziennikarzem, by dało się mnie zbyć jakimś bana- łem. Wyraz twarzy Coretty nie zmienił się, choć głos był lodowaty. - Mówię prawdę, nie banały. Redditch uniósł ręce. - Zgoda, bez urazy. Pani będzie mówiła, co pani chce, a ja będę notował - powiedział i przerzucił komunikaty NASA. - Wspomniano tu o pani małżeństwie i rozwodzie... - Widzę, że dobrze zna pan swój zawód - odparła powoli i upiła łyk ze szklanki. - Moje małżeństwo trwało krócej niż rok... Stary kolega ze studiów... To był błąd nas obojga, a że nie mieliśmy dzieci, rozwiedliśmy się i nadal spotykamy się od czasu do czasu. Chce pan znać daty? - Nie, dziękuję... A teraz inne pytanie. Jeśli pani pozwoli: czy sądzi pani, że istnieją jakieś polityczne przyczyny, dla których właśnie panią wybrano do tego lotu? To było najpoważniejsze pytanie, jakie przygotował Redditch - wszystkie inne niemal nie miały znaczenia. Patrick nawet nie drgnął, ale dostrzegł katem oka. Jak Flax się czerwieni; ani jeden, ani drugi nie powiedzieli ani słowa. - Nie przypuszczam - odpowiedziała spokojnie. - W NASA nie jestem od dziś - już od pięciu lat zajmuje się badaniami kosmicznymi. Zawsze chciałam kontynuować swoją specjal- ność tam, gdzie powinno się to odbywać, czyli w Kosmosie. Jestem pewna, że pomógł mi w tym mój wiek - wielu moich kolegów jest już zbyt starych lub nie posiadają takiej odporności fizycznej jak ja, co jest niezbędne podczas długiego lotu kosmicznego. Miałam też zapewne nieco szczęścia... Cieszę się, że mogę brać udział w takim przedsięwzięciu. Patrick pomyślał, że dziewczyna dobrze to rozegrała. Redditch nie rezygnował, zadał jeszcze dwa lub trzy pytania na ten temat, choć uśmiech Coretty był coraz bardziej znaczący, gdy na nie odpowiadała, a dziennikarz kręcił głową. Flax wstał, poszedł do baru i wziął sobie szklankę wody. Wreszcie Redditch zmienił kasetę w magnetofonie i zwrócił się do Patricka: - Teraz pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów... Do czego, pańskim zdaniem, służy PROMETEUSZ? - Zanim odpowiem pozwoli pan, że zrobię mały kurs historii? - Wszystko, co pan chce, mam cały dzień. Tylko bez techniki... - Dobrze. Najpierw niech pan pomyśli o niedostatku energii... Nie o polityce, Arabach, kompaniach naftowych, tylko sama rzeczywistość: spadek zużycia, bo za dwa czy trzy lata wyczerpiemy zasoby ropy naftowej. Będziemy zmuszeni coś przedsięwziąć i tym czymś będzie PROMETEUSZ. Energię zużywają nie samochody czy samoloty, ale przede wszy- stkim przemysł i dlatego mamy ten projekt. - Doskonale, jasne jak kropla wody. A potem? - OK. Z drugiej strony mamy po prostu energię słoneczną. - Dobrze... A ropa? A węgiel? Cóż one znaczą wobec Słońca? - Wszystko: węgiel i ropa zawierają energię słoneczną, zgromadzoną przez rośliny miliony lat temu. Słońce ogrzewa naszą atmosferę, tworzy wiatry... Jednakże to wszystko po- średnio energia słoneczna, a teraz nadszedł czas, by wykorzystać ją bezpośrednio - to właśnie PROMETEUSZ. - Świetnie! - stwierdził dziennikarz. - Jedyne, co trzeba zrobić, by zrealizować ten
projekt, to wyłożyć miliardy dolarów. Czy te pieniądze nie mogłyby zostać spożytkowane w lepszy sposób na Ziemi? Na przykład do budowy elektrowni słonecznych na pustyniach? - Nie. Zasadniczą przeszkodą jest atmosfera, a ponadto Słońce nie świeci w nocy - dopływ energii nie byłby stały, konstrukcje byłyby drogie i skomplikowane. PROMETEUSZ dostarczy energii w ilości, która wystarczy dla wszystkich. - Jak? - Proszę spojrzeć w okno... To największy statek kosmiczny, jaki zbudowano dotych- czas, pierwszy z pięćdziesięciu. Żyjemy w świecie przeludnionym, potrzebujemy coraz więcej energii. - Wydaje mi się to zbyt kosztowne... - I tak jest - zapewnił go Patrick. - Ale po starcie szybko zwróci swój koszt, dostarczy mnóstwo energii, a to wystarczy, by sfinansować kolejne starty oraz koszt budowy genera- torów. Gdy statek znajdzie się już na orbicie, przekazywanie energii jest już proste. - Proste, ale nie powiedział pan, w jaki sposób energia będzie przekazywana na Ziemię. Czy to nie będzie nam zagrażać? Patrick uśmiechnął się. - To przesąd! Promieniami śmierci może być każdy rodzaj energii, każdy rodzaj promieniowania, ale tylko wtedy, gdy niesie wystarczającą energię. Gdy płynie pan statkiem, radar pomaga odnaleźć drogę; gdyby ustawić potężne radary, ugotuje się pan jak jajko w ich promieniowaniu - to kwestia mocy i natężenia pola. Energia będzie przechwytywana w przestrzeni, przekształcona w promieniowanie mikrofalowe i przesłana na Ziemię, gdzie dwie stacje odbiorcze - jedna na Syberii, druga w stanie Waszyngton - przechwycą ją. Uzyskana w ten sposób elektryczność zaspokoi potrzeby prawie całej Syberii i pięciu stanów zachodnich. Bezpłatna energia z Kosmosu... Redditch wyciągnął rękę i zatrzymał magnetofon. - To logiczne i chyba wystarczy... Dziękuję. Mam nadzieję, że złapię jeszcze samolot. Wymienili słowa pożegnania i dziennikarz wyszedł. - Teraz mogę się napić - oświadczył Flax, wstając z fotela i kierując się do baru. - Chce pani też, Coretto? - Tak, proszę. Siedziała z rękoma na kolanach. Patrick spojrzał na nią zastanawiając się, jak może być tak spokojna. - Przybywa pani z Houston - powiedział. - Są jakieś wiadomości o Docu Kennelly? - Nic poza tym, co już wiecie. Operacja się udała i rokowania są pomyślne... - Dziwny zbieg okoliczności, nie uważa pani? - Jaki zbieg okoliczności? - Że zachorował akurat teraz... A co się stało z jego dublerem, Feinbergiem? Czy jeden Żyd nie wystarczy... - Patrick! - przerwał mu Flax. - Mógłbyś się zamknąć i pozwolić Corettcie odpocząć! - Nie, pozwól mi dokończyć. Flax! Wyjaśnijmy to sobie! Nie wiem zresztą, co stało się z doktorem Feinbergiem - nikt nie zadał sobie trudu, by mi coś o tym powiedzieć. Zostałam skierowana do pracy nad programem z priorytetem „ultra-secret” siedem tygodni temu, a zaledwie dwa dni temu poinformowano mnie, że odlatuję na PROMETEUSZU. To wszystko, co wiem! Patrick uśmiechnął się gorzko. - To wszystko, co i my wiemy... Siedem tygodni... Ten świntuch Bandin planował to od samego początku! Ciekawe, czy Doc miał naprawdę atak wyrostka... Pewnie go przycisnęli... - Wystarczy! - warknął Flax. - Idź do pokoju, Patrick! Za dużo wypiłeś, idź spać! - Nie! - wtrąciła się Coretta. - Jeśli już to rozpoczęliśmy, to doprowadźmy to do końca! Wyprostowała się, zwrócona ku Patrickowi, po raz pierwszy tracąc spokój; była wście-
kła. - To, co myślicie, jest jasne! Ten świntuch; Bandin, jak powiedziałeś, bawi się w polity- kę, wcisnęli więc kobietę do programu kosmicznego! Jednej kobiecie przeciwstawiono drugą, w dodatku jeszcze czarną! Dla polityki... Czy to jest możliwe? Czy Kennelly jest aż tak chory, by nie mógł wziąć udziału w locie kosmicznym? A dlaczego nie skorzystać z okazji i nie wcisnąć tej małej Samuel do załogi PROMETEUSZA? Tak myślicie? - w gniewie pochyliła się ku niemu tak, że poczuł na policzku jej oddech; Patrick nic nie odpowiedział, tylko wolno pokiwał głową, a Coretta głośno wciągnęła powietrze. - Chce pan, żebym panu powiedziała, panie pilocie... Myślę to samo! Polityka, czuć to Waszyngtonem! Ale może chcielibyście usłyszeć coś innego? Dla mnie nie jest ważne, co zadecydowało, że znalazłam się w załodze PROMETEUSZA! Nie będę też robiła żadnych demonstracji rasowych. Jakby sobie tego życzył Redditch! Odstawiła szklankę na blat stołu tak gwałtownie, że naczynie się przewróciło i burbon rozlał się po błyszczącej powierzchni. * * * - Reilly, to wszystko to jakiś koszmarny bałagan w instalacji! Jeżeli mi ktoś tego nie przetłumaczy, to nie zrozumiem ani słowa! - Nauczę cię, Duffy - dziesięć dolarów lekcja. Bardzo szybko będziesz mówił po rosyj- sku tak, jakbyś się tam urodził i dostaniesz pięćdziesiąt dolarów więcej tygodniowo. Jak ja, bowiem będziesz władał dwoma językami. - Nie ja, mówię tylko po angielsku. Teraz powiedz mi, co znaczą te wygibusy na widełkach? - Pompa paliwa, wspomagająca zbiornik <23> i <104> w sektorze <16>B przy norma- lnym ciśnieniu „off 734LV”. - Bardzo dziękuję - teraz, kiedy już to wiem, czuję się lepiej. Schemat sekcji rozłożono na ziemi; miał dwa metry na dwa, a tworzące go linie były w sześciu kolorach. Duffy wymamrotał coś pod nosem, zmrużył oczy, oznaczył na diagramie swoje położenie i wyprostował się, by rozmasować sobie plecy. - Sprawdzają ten obwód - powiedział wskazując otwartą skrzynkę, z której zwisały przewody. - To połączenie kontrolne pomiędzy kabiną pilotów i komputerem oraz między przekaźnikami a silnikami. - Ciągle coś sprawdzają i sprawdzają... Widziałeś dokumentację? - No, tak... Reilly wzruszył ramionami i zajął się podręcznym wskaźnikiem, obserwując jego wska- zania i porównując je z cyframi na schemacie. - Trzeba mieć wiarę, chłopcze. Musimy uznać ich zasługi - te wielkie maszyny napra- wdę mają latać. To potęga! Potężne silniki, wysokoenergetyczne paliwo, wielostopniowe zabezpieczenia - jeśli jakaś pompa lub silnik ulegną awarii, inne przejmą te funkcje. To musi się udać, nie ma wątpliwości. - A jeśli tak się nie stanie? - Zabezpieczenia zadziałają na pewno, nie ma wątpliwości. Wiesz, jeden z satelitów w 1968 roku przekazał zdjęcia jednego z ich statków na polu startowym; zdjęcia z dnia następ- nego pokazały, że zniknął i statek, i otaczające pole startowe zabudowania w promieniu około dwóch kilometrów... Musiał eksplodować podczas startu. No, ale to był jeden z ich pie- rwszych modeli... - To ty to powiedziałeś... - To wiadomość oficjalna. Ten typ dopracowali po jakichś dwóch lub trzech latach i wciąż go udoskonalają.
7. - A zatem rozpoczęliśmy nasze małe wakacje, nieprawdaż? - powiedział pułkownik Kuznekow, uśmiechając się do pięciu pozostałych osób. Ciężkie drzwi zamknęły się za nim. - Nie wydaje mi się, byśmy mogli nazwać to wakacjami - odparł Ely Bron. - Ależ możemy, doktorze Bron - upierał się Kuznekow. - Osiemdziesiąt sześć godzin spokoju, zanim wszystko zostanie zapięte na ostatni guzik. Przez ten czas technicy będą spływać potem, by wszystko dobrze poszło, a cóż my mamy w tym czasie do roboty? Zamknęli nas w tym wspaniałym, sterylnym budynku; mamy kucharzy, którzy przygotowują nam posiłki i obsługę, która zadba o nasze ubrania i łóżka, ale mamy też mało pracy wyją- wszy pilotów, którzy niemal cały czas doskonalą swe umiejętności teoretycznie. Cóż, mamy więc czas, by poznać się bliżej bez towarzystwa polityków, publiczności, dziennikarzy i innych niedogodności. Teraz, by móc z nami rozmawiać, musieliby użyć telefonu, a jest mało prawdopodobne, by im to umożliwiono... W tej samej chwili zadzwonił telefon; zapadła martwa cisza, a potem wszyscy wy- buchneli śmiechem. - Kto to może być? - zdziwił się Patrick, wyciągając dłoń do aparatu. Gdy wcisnął klawisz, zapłonął ekran - nie był to zwykły telefon, a raczej zamknięty obwód telewizyjny. Fotel dla rozmawiającego ustawiono przed przymocowanym do podłoża aparatem z kamerą na górze, a ekran znajdował się na wprost twarzy, ukazując obraz interlo- kutora: był to I. L. J. Flax. - Co się stało7 - zapytał Patrick. - Jeszcze nas nawet nie zamknęli, a ty już nas niepo- koisz! - Przykro mi. Jakaś reporterka chce zrobić wywiad z Corettą - miała być wczoraj, ale były kłopoty z połączeniami lotniczymi. - Kto to jest? - zapytała Coretta. - Dziewczyna, nazwisko Smith. Mówi, że obiecała jeJ pani wywiad dla Pisma BLACK WOMAN... Wszyscy przysłuchiwali się rozmowie, ale nikt nie patrzył na Corettę; wahała się przez chwilę, a potem odpowiedziała: - Musi zaczekać, w tej chwili nie mam czasu. - Potem z nią porozmawiasz - doradził Ely. - Chciałabym... Połączę się, gdy będę mogła z nią porozmawiać. Pułkownik Kuznekow ma rację, musimy się przede wszystkim poznać; tworzymy jedną ekipę i trzeba dobrze się rozumieć, by móc działać razem. - Nadia i ja jesteśmy pilotami i potrafimy już pracować razem - powiedział Patrick. - Na razie ja dowodzę i tak musi zostać, dopóki nie znajdziemy się na orbicie, a wtedy dowodzenie przejmie pułkownik. - Niezupełnie, Patrick... Odpowiadam za generator i urządzenia towarzyszące, potrze- buję ludzi silnych i przyzwyczajonych do pracy w przestrzeni kosmicznej - podczas tych prac muszę wydawać rozkazy, ale jeśli chodzi o resztę: bezpieczeństwo, łączność i cała reszta, pan musi rozkazywać. - To logiczne. Pat - powiedział Ely, przewracając stronę czytanej książki. - Jesteś dowó- dcą tego statku i musisz nim pozostać z Nadią jako zastępcą. Silniki atomowe to moja sprawa, ale na orbicie zostaną wyłączone i będę pracował przy generatorze słonecznym pułkownika. - Każdy z nas ma swoje zadania - powiedział Rosjanin. - Patrick i Nadia wprowadzą nas na orbitę, a następnie zadbają o zapewnienie bezpieczeństwa podczas całej operacji. Ja zajmę
się głownie centralą generatora, natomiast za instalacje odpowiedzialny będzie Grigorij. Grigorij potwierdził jego słowa kiwnięciem głowy. - Podczas montażu generatora zainstaluję na PROMETEUSZU antenę emitora; począ- tkowo dyfuzja będzie powolna, ale to wystarczy do rozpoczęcia realizacji programu. Początkowo emisja odbywać się będzie na częstotliwości 3,3 GHz, potem nastawimy antenę na stacje odbiorcze na Ziemi. Wszystko jest już przetestowane i funkcjonuje bez zastrzeżeń. - I dobrze, brawo! - zawołała Coretta. - Zostaję tylko ja i nie mam nic do roboty poza włóczeniem się za wami! Ale chciałabym przypomnieć, że urządzenia nie były testowane w przestrzeni kosmicznej i nie możemy przewidzieć, jak wasze organizmy zareagują na stan nieważkości przez tak długi czas. W zasadzie całe nasze zadanie sprowadza się do czuwania nad tym, by wszystko funkcjonowało prawidłowo, a ja będę czuwała nad wami i podawała wam aspirynę. Coretta uderzyła we właściwą strunę - każdy streścił swoje zadania. Patrick pomyślał, że to dobry moment, by wprowadzić nieco mniej sztywną atmosferę; powinni nauczyć się współżyć ze sobą, zanim zaczną razem pracować. - A Jeśli chodzi o trunki... - powiedział z namysłem. - Wiem, co lubią Amerykanie, a pan, pułkowniku? - Piję tylko wódkę, koniak, piwo, kwas i wino, ale podczas wojny polubiłem sznaps i szkocką. - Nietrudno będzie pana zadowolić. Grigorij? - Proszę o szklaneczkę wina, ale gotów jestem spróbować wszystkiego. - Chwileczkę! - zaprotestował Patrick. - Jestem dowódcą tej kompanii i mam chyba prawo wybrać pierwszą butelkę! To będzie coś dla nas: stary, dobry burbon! Pan też go polu- bi, a potem spróbujemy czegoś innego. Patrick rozdał szklanki i puścił w koło butelkę. Nadia podziękowała skinieniem słowy, ale nie podniosła oczu, zatopiona w rozmowie z Grigorijem. Była nadal pociągająca i posia- dała słowiański humor, ale ten inżynier o smutnych oczach musiał w niej chyba wzbudzać uczucia macierzyńskie; ujęła go pocieszająco za rękę. Patrick pomyślał, że mimo wszystko będą chyba stanowili zgrany zespół, a jego stosunki z Nadią jakoś się ułożą: ona pozostanie pilotem, a on dowódcą statku. Nalał sobie jeszcze whisky. To, co się stało, było już przeszło- ścią, chwilą zapomnienia - są przecież na świecie inne kobiety, nawet na pokładzie statku, bo przecież lepiej rozumie się z Corettą... - Słuchaj; Patrick! - powiedział Ely. - Wiesz, że nasz przyjaciel pułkownik stworzył wraz z Patsajewem nadprzewodnikowy kabel, który jest już układany na Alasce? - Nie wiedziałem o tym. Może to dlatego, że nie mam zbyt wielkiego zasobu wiedzy na temat nadprzewodników. - To jedno z największych odkryć współczesnej fizyki. To także świadczy o tym, jakimi idiotami są nasi chłopcy z CIA - raport o pułkowniku liczył piętnaście stron i było tam nawet imię jego psa, a ani słowa na temat jego prawdziwej pracy! Wyobraź sobie, że pułkownik nie wie, iż mamy grube na parę centymetrów raporty o każdym członku ekipy! - Czy macie wątpliwości na temat tego, że mamy coś podobnego o was? - zdziwił się Kuznekow, pociągnął łyk wódki i z aprobatą pokiwał głową. - Tak, to pewne - przyznał Patrick i uśmiechnął się niespodziewanie dla samego siebie. - Tak, tak właśnie pracują chłopcy z bezpieczeństwa... Ale w gruncie rzeczy nie ma to znacze- nia, bowiem PROMETEUSZ jest przecież wspólnym projektem obu narodów, ponieważ potrzeba nam energii. My mamy kłopoty w Seattle i San Francisco, a wam brakuje jej na Syberii. Może gazety o tym nie wspominały? - Nasza prasa nie pisze nic na ten temat, ale GŁOS AMERYKI i BBC wspominają, ja- kie mamy kłopoty - przyznał pułkownik. - Mówili także o katastrofach, nawet tej na Syberii... Coretta siedziała z boku, wpatrując się w swoją szklankę i Patrick pomyślał, że to dobry
moment, by nawiązać z nią bliższy kontakt. - Jeśli chodzi o nasze pierwsze spotkanie... - zaczął. - Tak? - nie wyglądała na taką, która zechciałaby ułatwić mu zadanie. - Myślę, że nieco to panią do mnie zniechęciło... - Nie sądzę, majorze Winter. - Ten lot będzie długi... Na imię mam Patrick. - Gdybym zwracała się do pana po imieniu, pan robiłby to również, a nie czuję się na to przygotowana. - Ta walka na nic się nie zda, doktor Samuel. Jeżeli będziemy ją kontynuować, może okazać się to niekorzystne dla naszej misji i nie posłuży niczemu dobremu... Czy nie możemy zacząć od zera. Jakbyśmy nigdy wcześniej się nie spotkali? Mogło wyglądać na to, że mam jakieś uprzedzenia rasowe, ale pozory mogą mylić... Miałem czarną dziewczynę, gdy chodzi- łem do liceum; o ile dobrze pamiętam, na imię miała Jane. Zaprosiłem ją kiedyś do kina drive-in i chciałem wziąć wóz ojca, ale ona nie chciała ze mną tam jechać... Potem pochłonęła ją nauka, otrzymała dyplom o rok wcześniej niż wszyscy inni, a teraz wykłada socjologię w Columbia. Nigdy tego nie zapomniałem... - Patricku Winter! Czy ta historia jest prawdziwa? - Słowo honoru! Pokaże pani jej zdjęcie w albumie z liceum z wielkimi, czerwonymi ustami pod spodem i jej podpisem. - I ona była czarna? - No, nie całkiem... Jej matka była Murzynką, a ojciec Meksykaninem. Zastanawiała się przez chwilę, a potem uśmiechnęła się. - Wie pan, jak na białego to nie jest pan taki najgorszy... - Napijmy się więc za pokój i sukces PROMETEUSZA. - Dlaczego nie? Stuknęli się szklankami i wypili. - Czyżby były jakieś wątpliwości co do szans zakończenia misji sukcesem? - Takie obawy istnieją zawsze bez względu na to, o jaki lot chodzi. Istnieje więcej rzeczy, które mogą zawieść niż mogłoby się wydawać... Począwszy od pierwszego APOLLO na Księżycu Rosjanie i my mamy mnóstwo problemów z programami kosmicznymi. Na przykład wyniesienie PROMETEUSZA na orbitę... Te sześć wielkich silników, połączonych w jeden zespół musi włączyć się równocześnie i donieść PROMETEUSZA na niską orbitę, a to największy ciężar, jaki kiedykolwiek usiłowano wystrzelić w Kosmos! Są one w stanie umieścić nas tylko na zmniejszającej się orbicie, co oznacza, że opadalibyśmy z powrotem na Ziemię, gdyby nie atomowe silniki Ely'ego, które wniosą nas na orbitę stacjonarną. Te silniki testowano na Ziemi, ale... - Proszę pozwolić mi zgadnąć! Te silniki nigdy jeszcze nie były wypróbowane w Kosmosie? - Właśnie tak. I pani mnie pyta, czy istnieją wątpliwości! Ale proszę się nie martwić, mnóstwo ludzi pracowało nad tym, by możliwość jakiejkolwiek awarii sprowadzić do zera. Według rachunku prawdopodobieństwa mniej pani ryzykuje podczas lotu na PROMETEU- SZU niż na autostradzie w Kalifornii. Otworzyły się drzwi i stanął w nich jakiś człowiek. - Obiad podany! - zaanonsował po angielsku z silnym akcentem. - Co dziś jemy? - zapytał Ely, ale chyba możliwości językowe kucharza się skończyły, bowiem odwrócił się i odszedł. - To menu specjalnie przygotowane - stwierdziła Nadia. - Rozmawiałam z kucharzem i wiem, że jest bardzo dumny z tego, co przygotował: śledzie, strogonoff, makaron, kawior i wódka. - Rosyjska kuchnia! - ucieszyła się Coretta. - Ale jeśli tylko będę miała okazję, nauczę
waszego szefa kuchni, jak gotują Amerykanie. Chodźmy, umieram z głodu! 8. Cottenham New Town Dla sir Richarda Lonsdale śniadanie było najprzyjemniejszym momentem dnia. Stół był ustawiony przy otwartych, przeszklonych drzwiach, wychodzących na ogród z klombami róż; powietrze było prawie nieruchome, TIMES leżał obok talerza, obok dwa jajka i pieczywo. Nalał sobie filiżankę kawy. Był sam: sir Richard nie lubił z nikim rozmawiać o tej porze. Emily pojawiała się w chwili, gdy wychodził, nigdy wcześniej. Sir Richard Lonsdale był dyrektorem PHARMACEUTICAL CHEMICALS LTD., urzę- dnikiem bardzo dobrze opłacanym. Wszystkie potrzebne papiery miał już przygotowane w swojej teczce. Teraz delikatnie ściął czubek jajka, posolił je, popieprzył i spróbował: było doskonałe. Rzucił okiem na tytuły TIMES'A: Jego dzień już się rozpoczął. Treść stron, doty- czących ekonomii i finansów była zawsze deprymująca, więc nigdy nie czytał ich, zanim nie zasiadł w samochodzie. Jak zwykle nic dobrego nie działo się na Bliskim Wschodzie, w Hiszpanii i w Korei. WIELKIE NIEBEZPIECZEŃSTWO W ZWIĄZKU Z PROJEKTEM - to dobrze, odrobina starej, dobrej naukowej Kasandry powinna nieco
wzburzyć krew. Za każdym razem, gdy jakaś banda naukowców coś odkryje, jakaś druga
banda przepowiada coś, co poruszy świat i podrzuci mu raka w szczególnie złośliwej formie,
a - na nieszczęście - często mają rację. Złożył już gazetę, gdy weszła jego żona w długiej,
porannej sukni.
- Dzień dobry, kochanie! - powiedziała, całując męża w czoło. - Nie zapomnij wrócić
dziś na obiad, bo ten cudzoziemiec znowu kogoś przyprowadzi. Zorganizowałeś to w zeszłym
tygodniu, pamiętasz? Napiję się kawy... Co za okropieństwa! Spójrz tylko na te napisy!
Myślę, że nieco przesadzają... To okropne... Trzęsienia ziemi!
- To w Rosji, kochanie, przez próby atomowe.
- A te wszystkie inne rzeczy? Ten śmiercionośny promień i inne okropności?
- Kochanie, zapewniam cię, że to, co dzieje się z PROMETEUSZEM, nie ma na nas
obecnie żadnego wpływu. A teraz muszę już iść.
Rolls-Royce czekał na niego na zewnątrz, gdy wychodził dokładnie o ósmej piętnaście.
Kierowca strząsnął niewidoczny pyłek z ramienia i odwrócił się z uśmiechem, by przytrzy-
mać otwarte drzwi wozu.
- Piękny dzień dziś mamy, sir. Czas zbioru winogron. Jak powiada moja stara matka.
- Pańska matka ma rację, Andrews! Nie mieliśmy tak dobrego lata od siedemdziesiątego
szóstego roku.
Żwir chrzęścił lekko, gdy wyjeżdżali na szosę. Przyjemności nie pomniejszał fakt, że
wóz był służbowy, a Andrews był pracownikiem spółki. Lonsdale opuścił szyby i słuchając
trzeciego programu, gdzie nadawano teraz muzykę Bacha rozkoszował się porankiem - Jak
dobrze, że nie otworzył gazety na wiadomościach gospodarczych, które mogą przecież pocze-
kać, natomiast piękna pogoda nie. Do zakładów było około piętnastu kilometrów, ale droga
przeważnie prowadziła przez wieś, a autostradą jechali tylko dwa kilometry i o wiele szybciej.
Mijali kamienne murki, potem zielone pastwiska z krowami i baranami, rzadki las i wjechali
na szeroką drogę do Dry Etharlton. Butiki miały już otwarte okna, a Henry Moore stał na
progu Dun Cow; podniósł rękę na widok przejeżdżającego Rollsa - szczęśliwy właściciel
pubu - i sir Richard odwzajemnił powitanie. W pubie podawano wspaniały pudding, a on już tak dawno go nie jadł! Ostatnio chyba w niedzielę... Droga pięła się teraz w górę, w stronę miasteczka, a pola, pastwiska i farmy przeszły w autostradę z nowoczesnymi budynkami po obu stronach. A potem samo miasto... Wiedział, gdzie było stare miasto i znał to, co z niego pozostało. W oddali zamajaczyły białe budynki zakładów; dokoła były ogrody i ogólnie widok nie był zbyt brzydki. Jechali już przez zakłady, gdzie wyraźnie odcinały się od reszty budynków potężne magazyny z produktami chemicznymi, pomalowane na pomarańczowo. Gdy zoba- czył je po raz pierwszy, wydawały mu się okropne, ale z czasem zżył się z ich widokiem. Jak i z osłonami koloru smoły. Strażnik w bramie zasalutował nonszalancko, bardziej po przyja- cielsku niż służbowo i Rolls zatrzymał się przed głównym wejściem. - Czy mam czekać o zwykłej porze? - zapytał Andrews. - Tylko czy osiemnasta trzydzieści może być zwykłą porą? Niech będzie, przyrzekłem, że wrócę dziś wcześniej... Jeśli nie zejdę, proszę po mnie zadzwonić. - Tak, sir. Dobrego dnia. - Dziękuję, panu także tego życzę. Ach, Andrews, proszę kupić mi kilka butelek whi- sky... Sir Richard wysiadł z samochodu i pchnął szklane drzwi; rozpoczął się podobny do wszystkich innych dzień. 9. - Rozpocząć oduczanie! - polecił Samson Kletnik. Gdy tylko to powiedział, ruszył sprzężony z tablicą kontrolną zegar; nieruchome do tej pory cyfry pokazywały czas pozostały do startu: 95:00, 94:59... Na wszystkich pulpitach grube tomy instrukcji otwarte były na pierwszej stronie - tomy były bardzo grube, ponieważ wszystkie instrukcje wydrukowano podwójnie: w jednej kolumnie po angielsku, w drugiej po rosyjsku. O ile wszystkie stanowiska kontroli paliwa, silników i pomp obsadzone były przez techników radzieckich, to za stanowiska kontroli lotu oraz komputery odpowiedzialni byli Amerykanie; pracownicy obydwu narodowości mieszali się ze sobą, niejednokrotnie razem przy tej samej konsoli nadzorując prace innych, gotowi wkroczyć do akcji, gdyby sytuacja tego wymagała. Realizacja tej fazy projektu PROMETEUSZ trwała dość długo, więc przynaj- mniej kontrolerzy zdołali opanować obcy język; teoretycznie wszyscy technicy i inżynierowie kontroli startowej mówili dwoma językami - lepiej lub gorzej - i choć nie stali się dzięki temu gadatliwi, ale na pewno opanowali biegle terminologię systemów kontroli, mogli więc praco- wać razem. Zresztą, zasób słów okazał się na tyle wystarczający, by mogli poruszać także i inne tematy, o czym świadczyła zaawansowana ciąża rosyjskiej techniczki oraz siedem próśb o zezwolenie na zawarcie mieszanych, rosyjsko-amerykańskich małżeństw. Samson Kletnik odpowiadał za LAUNCH CONTROL; był postawnym mężczyzną o długich ramionach i choć mówił powoli, to myślał bardzo szybko. Nie był tylko skory do uśmiechu i nie miał zresztą zbytnio powodów do wesołości: lata wysiłków nad opracowaniem konstrukcji PROMETEUSZA oraz montażem dobiegły końca, a wszystkie elementy systemu skupiały się na jego konsoli kontrolnej. Był ostatnim odpowiedzialnym, a ponadto doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że każdy etap operacji będzie nadzorowany przez Flaxa i pozo- stałych członków kontroli w MISSION CONTROL w Houston, tysiące mil stąd. Podczas lotu odpowiedzialność rozłoży się na wiele osób, ale na razie była to odległa przyszłość. W tej
chwili Kletnik kierował, włączał lub wyłączał kolejne systemy, mówił głosem spokojnym i opanowanym, dzięki czemu sprawiał wrażenie człowieka odprężonego i całkowicie panujące- go nad sytuacją. W sali operacyjnej MISSION CONTROL w Houston Flax nie był ani spokojny, ani opanowany. Odpręży się dopiero później, teraz natomiast starannie odgrywał tylko swoją rolę flegmatycznego i opanowanego, ale w miarę zbliżania się chwili startu napięcie rosło. Śledził na monitorze pracę LAUNCH CONTROL, potem rozejrzał się po własnych technikach; w żołądku rosła mu zgrubiała, twardniejąca gula, która utworzyła się podczas pracy nad realiza- cją projektu. Podczas gdy kosmonauci defilowali przed rozentuzjazmowanymi tłumami i ściskali dłoń prezydenta, on wyślizgiwał się ze szpitala w Bethasda; lekarze kiwali tylko gło- wami i z coraz większymi kłopotami doprowadzali go do stanu względnej sprawności, ale nie mogli natychmiast zlikwidować wrzodu dwunastnicy. Ten wrzód był efektem nerwowej pra- cy, palonych bez przerwy cygar, niezliczonych filiżanek kawy i braku snu. Podczas tygodnia spędzonego w szpitalu stracił siedem czy osiem kilogramów, a ścisła dieta i leki, które miały zlikwidować pociąg do tytoniu oraz alkoholu spowodowały, że prawie przez cały czas spał. Po wyjściu ze szpitala odczekał jeszcze miesiąc, nim spróbował ponownie homara, szampana, hawańskich cygar i wszystkich innych rzeczy, do jakich był przyzwyczajony. Teraz ból powrócił, a nikłe pieczenie przeszło szybko w ogień, który zmuszał go do pochłaniania litrami MAALOXU; odczuł pewną ulgę, gdy LAUNCH CONTROL rozpoczęło odliczanie. - Brak przetłaczania w systemie obiegu ciekłego helu, trzydziesty pierwszy sektor... - Chce pan przerwać odliczanie? - zapytał Kletnik. - Nie. Mamy dziesięć minut na usuniecie awarii. - Proszę być ze mną w kontakcie i proszę przekazać mi meldunek za dziewięć minut. - Roger. Ruszy... Da, bystro... Mieszanka angielskiego i rosyjskiego, nowy, kombinowany język wieku kosmicznego, jak określał to Flax. Amerykanie często wtrącali rosyjskie słowa i mawiali „Ja was poniał” - żadnej niechęci czy wrogości, tylko mir. Trochę współpracy i pokoju, czyli coś bardzo cenne- go w dzisiejszym świecie. Nie było potrzeby przerywania odliczania i zatrzymywania wtłaczania paliwa do zbiorników - to była jedna z przewidywanych trudności. Proces odliczania przedstartowego przewidywał rezerwy czasu na usuniecie drobnych niesprawności, choć mogły także zaistnieć trudności, które zmusiłyby do zatrzymania zegara i wtedy wszyscy musieliby czekać, aż awa- ria zostanie usunięta; takich sytuacji awaryjnych nie mogło być zbyt wiele i nie mogły trwać zbyt długo, ponieważ czas, przez który wszystkie systemy mogły pozostawać w pełnej goto- wości do startu był ograniczony. Pewne procesy i procedury mogły trwać w zawieszeniu całe dnie, ale inne tylko kilka godzin - paliwo, które wypełniało zbiorniki musiało być użyte w określonym czasie, potem mogło stracić swoje właściwości. Gdyby nagromadziło się zbyt wiele awarii i czas ich usunięcia przekroczyłby wyznaczony limit, start musiałby zostać przełożony, a to oznaczałoby kolejne miesiące nowych przygotowań, a teraz, gdy lata pracy doprowadziły do powstania projektu, było to nie do pomyślenia - w grę wchodziła reputacja dwóch narodów. Obaj szefowie państw obserwowali przygotowania do startu, patrzył na to cały świat, a Flaxa bolał wrzód. Czerwone światełko na konsoli. Jedyne pośród tysiąca innych, wciśnięcie klawisza, test, telefon i wiadomość dla Kletnika: - Mamy awarię na dwudziestej siódmej. Ta wiadomość, przekazana głosem bez wyrazu zaniepokoiła Kletnika - wymuszony spokój technika pozwalał wyczuć, że nie gra coś poważnego. Szybko ruszył ku dwudziestej siódmej konsoli. * * *