Harry Harrison
Ku Gwiazdom T.III
GWIEZDNY DOM
Tytuł oryginału
To the Stars. Starworld
Redaktor
Jacek Foromariski
Opracowanie graficzne: Maria Dylis Ilustracja: Radosław Dylis
PRINTED IN GREAT BRITAIN
Wydanie I
Harry Harrison 1987 Copyright for the Polish edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991
ISBN 8385276742
Rozdział 1
Stary, połatany frachtowiec przeciął orbitę Marsa i leciał dalej, wykorzystując jedynie tradycyjny napęd
silników atomowych. Kierował się w stronę Ziemi lub raczej w stronę miejsca, w którym Ziemia znajdzie się
za kilka godzin. Wszystkie urządzenia elektroniczne statku były bądź wyłączone, bądź pracowały na
minimalnych obrotach pełną moc pobierały jedynie ekrany ochronne. Wraz ze zbliżaniem się ku Ziemi, z
każdą sekundą rosło ryzyko wykrycia. I natychmiastowego zniszczenia.
A więc przynosimy im w końcu wojnę powiedział oficer polityczny.
Przed rewolucją był profesorem ekonomii niewielkiego uniwersytetu na jednej z odległych planet. Wojna
pozmieniała wszystko.
Nie musi mnie pan o tym przekonywać odparł Blakeney. Byłem w komitecie, który opracował ten atak. I
mówiąc szczerze, wcale nie jestem tym pomysłem zachwycony.
Wcale nie próbuję pana przekonywać, po prostu sama myśl o tym sprawia mi przyjemność. Miałem rodzinę
na Teorancie...
Ale już jej pan nie ma przerwał szybko Blakeney. Cała planeta została zniszczona. Radziłbym, by jak
najszybciej pan o nich zapomniał.
Nie. Chcę o nich pamiętać. I wierzę, że atak ten przeprowadzamy także i po to, by uczcić pamięć tych ludzi.
Tych i milionów innych, zniewolonych lub
pomordowanych. Nareszcie odważyliśmy się walczyć. Jestem z tego dumny.
Wciąż niepokoi mnie oprogramowanie komputera.
Zupełnie niepotrzebnie. Pojedyncza bomba zrzucona zostanie na Australie. W jaki sposób może pan nie
trafić w tak duży cel?
Mogę to panu dokładnie wyjaśnić. Po odłączeniu statku zwiadowczego rozpocznie on przyśpieszenie od
prędkości podstawowej, którą w tej chwili osiągamy. Komputer nie będzie mógł popełnić żadnego błędu w
trajektorii lotu, ponieważ nie będzie czasu na żadne korekty. Czy zdaje pan sobie sprawę, jak ogromna
będzie prędkość końcowa? sięgnął po kalkulator i nacisnął kilka przycisków.
Dowódca niecierpliwym ruchem uniósł rękę.
Wystarczy. Nie mam w tej chwili głowy do matematyki. Wiem jedynie, iż nasi najlepsi specjaliści
zmodyfikowali statek zwiadowczy do tego jednego zadania. W środku jest jakiś wirus, który ma zniszczyć
wszystkie zasoby żywności. Sam pan przecież opracował program lotu, lokalizacji celu i rzucenia bomby.
Tak, zawierają one jednak zbyt wiele zmiennych. Zejdę na dół i przeprowadzę jeszcze jeden test.
Proszę bardzo. Lecz niech pan nie zapomni, że pozostało już tylko kilka godzin. Gdy znajdziemy się w
zasięgu sieci ich radarów, natychmiast wysyłamy statek i zmykamy, nie oglądając się za siebie.
To nie zajmie dużo czasu zapewnił Blakeney.
Odwrócił się i opuścił mostek.
"To wszystko jest jedną wielką improwizacją" rozmyślał ponuro, idąc w dół pustymi korytarzami statku.
Nieuzbrojony frachtowiec atakujący samo serce Federacji! Lecz sam plan był na tyle zwariowany, że może
się powieść. Od momentu przecięcia orbity Marsa wciąż nabierali prędkości. Być może uda im się
przemknąć tuż obok Ziemi, zanim zaskoczona obrona będzie w stanie wykonać przeciwuderzenie, i
wystrzelić bez przeszkód niewielki statek zwiadowczy, nad którym kontrolę przejmie komputer.
I to właśnie martwiło go najbardziej. Obwody większości komputerów były prototypowe i niesprawdzone.
Jeżeli zawiodą, nie powiedzie się cała misja. Przeprowadzenie jeszcze jednej serii testów było sprawą
zwykłego rozsądku.
Maleńki zwiadowca, mniejszy nawet niż zwykły pojazd ratunkowy, tkwił przymocowany do podłogi
zewnętrznego luku stalowymi klamrami wyposażonymi w wybuchowe sworznie. Tuba łącznikowa, dzięki
której powietrze z frachtowca przedostawało się do wnętrza zwiadowcy, wciąż tkwiła na swoim miejscu.
Blakeney przeczołgał się przez nią, wszedł do wnętrza kabiny i zmarszczył czoło, spoglądając na
umieszczoną na jednej ze ścian plątaninę kabli i urządzeń kontrolnych. Odwrócił się w stronę ekranu,
wcisnął kilka przycisków na pulpicie komputera i rozpoczął ostatnią serię kontrolnych testów.
Nagle na mostku zabrzmiał sygnał alarmowy i paru członków załogi podeszło, by spojrzeć na ekran. Oficer
polityczny zbliżył się także i stanął tuż obok pełniącego wachtę operatora.
Co to za sygnał? zapytał.
Weszliśmy właśnie w zasięg ich detektorów.
Więc wiedzą już, że tu jesteśmy?
Niekoniecznie. Wciąż jeszcze znajdujemy się w płaszczyźnie ekliptyki...
A to oznacza..
Że jesteśmy jeszcze zbyt daleko, by mogli wykryć jakiekolwiek ślady promieniowania z naszego statku.
Na razie jesteśmy dla nich jeszcze jednym kawałkiem kosmicznego śmiecia. Na razie. System wykrywania
został już jednak zaalarmowany i za chwilę skierują na nas wszystko, co tylko mają. Lasery, radary i tym
podobne rzeczy. Zresztą wkrótce się tego dowiemy. Monitorujemy ich wszystkie sygnały. Gdy powrócimy,
wszystko będzie pięknie nagrane. Po uważnym przeanalizowaniu dowiemy się sporo o układach, w jakich
pracują.
"Gdy pomyślał ponuro oficer polityczny a nie: jeżeli". Jak na razie morale załogi było bez zarzutu. Lecz to
dopiero połowa misji. Pozostała jeszcze ta druga połowa ta najważniejsza. Zerknął na zegar i połączył się
ze statkiem zwiadowczym.
Wkraczamy w strefę czerwoną. Do odłączenia statku pozostało mniej niż pół godziny. Co u pana?
Za chwilę kończę i zaraz do was dołączę.
Dobrze. Chciałbym...
Zlokalizował nas radar pulsacyjny! wykrzyknął operator. Teraz wiedzą już, że się zbliżamy. Tuż obok jego
łokcia zapłonął nagle ekran pomocniczy, na którym pojawiać się zaczęły rzędy cyfr. Operator wskazał na nie
palcem. Wszystkie ekrany ochronne zostały wystrzelone, tak więc na ich ekranach zamiast jednego, pojawi
się kilkanaście niezidentyfikowanych punktów, poruszających się w różnych kierunkach i z różnymi
prędkościami.
Nie będą więc wiedzieli, który z tych punktów jest prawdziwym statkiem?
W tej chwili nie, lecz już wkrótce zaczną analizować wypadkowe wszystkich kursów, zarówno do przodu jak
i do tyłu w czasie i zlokalizują ten prawdziwy. Jednak zanim ich komputery uporają się z tym problemem,
nasze zainicjują już kolejne programy dezorientujące. Zresztą całkiem niezłe, opracowane przez
najlepszych fizyków i komptechów.
Rozumowanie to nie trafiało jednak do przekonania oficerowi politycznemu. Nie podobała mu się myśl, iż
jego życie zależy od zaprogramowanych przez nieznanych mu ludzi komputerów, bawiących się w kotka i
myszkę z komputerami wroga. Zamiast tego wyjrzał na zewnątrz, spoglądając na maleńkie iskierki gwiazd i
powiększający się dysk Ziemi. Spróbował wyobrazić sobie, jak tuż obok nich przemykają niewidzialne
promienie światła i fale radiowe. Było to oczywiście niemożliwe. Musiał jedynie na wiarę przyjąć, iż
rzeczywiście tam są i walczą zamiast niego z wrogiem.
Ludzie dawno już przestali toczyć bitwy w kosmosie. Zastąpiły ich komputery. Załogi były jedynie
uwięzionymi w kruchych kadłubach obserwatorami. Stał nieruchomo, nieświadomy, iż coraz mocniej zaciska
założone za plecy dłonie.
Nagle wyczuł raczej niż usłyszał serię niewielkich, głuchych wstrząsów, po których nastąpiła słyszalna już
wyraźnie eksplozja.
Trafili nas! wykrzyknął w przypływie paniki.
Jeszcze nie odparł operator, nie odrywając wzroku od ekranu. Wystrzeliliśmy jedynie pozostałe ekrany, a
po nich statek zwiadowczy. Nasza misja jest już zakończona, lecz musimy się jeszcze stąd wyrwać. Stos
wyłączony, obwody napędu przestrzennego zregenerowane w pełni. Za chwilę będziemy w drodze.
Oczy oficera politycznego otworzyły się szeroko, gdy jego mózg przeszyło nagle straszliwe podejrzenie.
Rozejrzał się szybko dookoła.
Gdzie jest Blakeney? wykrzyknął, lecz żaden ze zgromadzonych na mostku ludzi nawet go nie usłyszał.
W napiętym milczeniu odliczali sekundy, dzielące ich od pocisków, które z pewnością zostały już
wystrzelone w ich stronę.
Oficer jednak nie myślał w tej chwili o rakietach. Wiedział już, gdzie był Blakeney.
Miał wiec rację, zupełną rację! I oni nazywali siebie komptechami. Nie potrafiliby nawet napisać programu,
który wygrałby w bierki. Porównawcza orientacja przestrzenna najwidoczniej przekraczała ich możliwości.
Z satysfakcją obserwował elektroniczny pisak, kreślący na ekranie obraz przesuwającej się w dole Ziemi.
Nagle zmartwiał, gdy dostrzegł przesuwający się majestatycznie tuż nad Europą front burzowy. Wyłączył
automat zawiadujący ruchami pisaka i dotknął palcem ekranu w miejscu, na którym widział jedyny wolny w
tej chwili od gęstej pokrywy chmur wycinek Australii. Gdy świecąca końcówka pisaka przesunęła się na
wskazane przez niego miejsce, wcisnął klawisz z napisem IDENTYFIKACJA POZYTYWNA i cofnął palec.
W sekundę później jednostajny do tej pory śpiew silników zmienił się, gdy niewielki stateczek zmienił kurs.
Dobrze. Wyświetlił na ekranie kolejny etap programu i odblokował przełącznik, umożliwiający mu w razie
jakichkolwiek kłopotów ręczne odstrzelenie pojemnika.
Na szczęście nie było żadnych. W chwili, gdy na ekranie pojawiła się cyfra zero, komputer uaktywnił
mechanizm detonujący, wyrzucając ceramiczny pojemnik ku powierzchni Ziemi. Siedzący w kabinie
oddalającego się łagodnym łukiem stateczku, Blakeney
uśmiechnął się w duchu, wiedząc, co się za chwilę wydarzy: pojemnik był jedyną rzeczą, która została
zaprojektowana naprawdę dobrze. Wraz z opadaniem w coraz gęstsze warstwy atmosfery, pojemnik,
zawierający umieszczone w kriogenicznych kapsułach zamrożone wirusy, zacznie się rozgrzewać,
wytracając przy tym szybkość. Odpadnie powłoka ceramiczna, odsłaniając tkwiący wewnątrz manometr.
Dokładnie na wysokości dziesięciu tysięcy siedemset sześćdziesięciu dziewięciu metrów eksploduje
ładunek wybuchowy, uwalniając zawarte w kapsułach wirusy.
Wiatry rozniosą je po całej Australii, zaniosą być może nawet do Nowej Zelandii zmodyfikowane
genetycznie, mikroskopijne szkodniki, które zaatakują i zniszczą wszelkie pozostałe jeszcze na Ziemi zbiory
płodów rolnych.
Blakeney uśmiechał się jeszcze, gdy uderzył pocisk.
Ponieważ rakieta wyposażona była w głowicę jądrową, ludzie na powierzchni Ziemi odnieśli wrażenie, iż
przez moment nad horyzontem rozbłysło drugie słońce.
Rozdział 2
Odrzutowiec TWA wystartował z Nowego Jorku parę godzin po zmroku. Natychmiast po osiągnięciu
wyznaczonego mu korytarza powietrznego zwiększył szybkość do naddźwiękowej i z rykiem silników
pomknął na wschód. Gdy przelatywali nad Kansas, lecący z prędkością 2,5 Macha odrzutowiec napotkał na
pierwsze promienie zachodzącego słońca. A gdy obniżyli pułap lotu nad Arizoną, słońce stało jeszcze
wysoko nad horyzontem, i pasażerowie, którzy oglądali jeden zachód słońca w Nowym Jorku, byli teraz
świadkami kolejnego, tym razem jednak o wiele bardziej malowniczego nad pustynią Mojave.
ThurgoodSmythe skrzywił się i przyciemnił okno. Musiał przejrzeć notatki ze zwołanej w pośpiechu w
gmachu Narodów Zjednoczonych konferencji i nie miał głowy, by podziwiać subtelne piękno zachodu
słońca. Na jego kolanach leżała otwarta dyplomatka z tkwiącym wewnątrz ekranem monitora. Wędrowały
teraz po nim cyfry, nazwiska i daty. Nieruchomiały jedynie wtedy, gdy mężczyzna dotykał klawiatury
niewielkiego komputera, korygując błąd zapisu. Robił to jednak zupełnie automatycznie, myślami błądząc
wokół tego, co wydawało się nieprawdopodobne, a jednak się wydarzyło.
Lądowaniu towarzyszyło niewielkie szarpnięcie. ThurgoodSmythe zamknął dyplomatkę, naciśnięciem guzika
rozjaśnił przyciemnione okno i spojrzał na zewnątrz, na białe wieże centrum kosmicznego, skąpanego w tej
chwili w krwawych rozbłyskach zachodzącego słońca. Był pierwszym pasażerem, który wysiadł z samolotu.
Na zewnątrz czekało już dwu umundurowanych strażników. Na ich sprężysty salut skinął jedynie niedbale
głową. Nie padło ani jedno słowo, czy to powitania, czy też z prośbą o identyfikację. Strażnicy wiedzieli, kim
był; wiedzieli także, iż ten nadprogramowy lot odbył się jedynie po to, by przywieźć tego człowieka tutaj.
Haczykowaty nos i ostre rysy twarzy ThurgoodSmythe'a wystarczająco często pojawiały się w środkach
masowego przekazu, by nie zadawać mu żadnych pytań. Krótko przycięte, stalowosiwe włosy oraz
wyprostowana sylwetka sprawiały, iż wyglądał dokładnie na tego, kim był w rzeczywistości na człowieka u
steru władzy.
Gdy wszedł do pokoju, August Blanc stał zwrócony twarzą w stronę ogromnego, całościennego okna. Jako
dyrektor Spaceconcent zajmował biuro umieszczone na ostatnim piętrze najwyższego budynku
administracyjnego. Widok za oknem był wręcz olśniewający. Majaczące na horyzoncie smoliście czarne
góry, obramowane były czerwienią nieba. Wszystkie budynki i statki kosmiczne skąpane były w tym samym,
ognistym kolorze kolorze krwi. Być może był to znak. Dyrektor wzdrygnął się na tę myśl. Nonsens. Słysząc
za plecami znaczące chrząknięcie, odwrócił się i spojrzał prosto w twarz ThurgoodSmythe'a.
Mam nadzieję, że miał pan przyjemny lot powiedział, wyciągając dłoń.
Była szczupła i równie delikatna, jak rysy jego twarzy. Chlubił się posiadaniem starego, francuskiego tytułu,
niemniej jednak używał go niezmiernie rzadko. Zresztą ludzie pokroju ThurgoodSmythe'a nie zawracali
sobie takimi rzeczami głowy. Przybysz skinął krótko głową, wydając się zniecierpliwiony tymi niepotrzebnymi
formalnościami.
Niewątpliwie miał pan męczący dzień. Może więc coś na pokrzepienie?
Nie. Dziękuję drogi Auguście. Chociaż... poproszę o szklaneczkę Perrier.
To suche powietrze w samolotach... Nie to, co w naszych liniowcach powiedział, podając gościowi wysoką
szklaneczkę. Sobie nalał koniaku. Nie odwracając głowy, zupełnie jakby zawstydzony tym, o co chce
zapytać, przemówił w stronę zgromadzonych w barku butelek: Czy rzeczywiście jest źle? Tak źle, jak o tym
czytałem?
Nie wiem, co pan słyszał odparł ThurgoodSmythe, pociągając ze szklaneczki. Ale w zaufaniu mogę panu
powiedzieć...
Ten pokój jest absolutnie bezpieczny.
... że jest o wiele gorzej, niż nam się wydawało na początku. To była istna lawina opadł w fotel i pustym
wzrokiem zapatrzył się w trzymaną w dłoni szklaneczkę. Przegraliśmy. Wszędzie. Nie mamy już kontroli
nad żadną z planet...
To niemożliwe! w starannie modulowanym do tej pory głosie Augusta zabrzmiały nutki niemal zwierzęcej
paniki. A nasze bazy? W jaki sposób mogą zostać zajęte?
Nie mówię w tej chwili o nich. Są zresztą nieważne. Położone są na pozbawionych powietrza księżycach o
niskiej grawitacji i muszą być regularnie zaopatrywane. Więcej z nimi kłopotu niż pożytku. Ewakuujemy je
wszystkie.
Nie możecie tego zrobić! Są naszą główną linią obrony przed...
Używając klasycznego porównania: są naszą piętą Achillesową tym razem w głosie ThurgoodSmythe'a nie
było ani śladu ciepła. Potrzebujemy transportu i potrzebujemy ludzi. Tutaj jest rozkaz. Od tej chwili jest pan
odpowiedzialny za sprawny przerzut siecią Fascolo wyjął z dyplomatki dokument i wręczył go pobladłemu
wyraźnie dyrektorowi. Decyzje zostały już podjęte.
August Blanc wyciągnął drżącą dłoń i przybliżył dokument do oczu. ThurgoodSmythe spoglądał na niego
bez słowa. Ten człowiek był mu potrzebny. Znał się na tym, co robi. Tylko dlatego jego głos, gdy odezwał
się ponownie, zabrzmiał niemal łagodnie:
Wiem, iż decyzje takie łatwiej jest czasami podjąć, niż się z nich wywiązać. Przykro mi, Auguście.
Rebelianci nie pozostawili nam wyboru. Planety są ich. Wszystkie. Zaplanowali to doskonale. Większość
naszych ludzi została pojmana lub po prostu nie żyje. Jednak cała nasza flota przestrzenna pozostała
nietknięta, chociaż miało miejsce parę aktów sabotażu. To, co w tej chwili robimy, to po prostu strategiczne
przegrupowanie sił.
Odwrót! w głosie dyrektora brzmiała wyraźnie gorycz. A więc przegraliśmy.
Wcale nie. Wciąż mamy jeszcze liniowce, a pomiędzy nimi jednostki o przeznaczeniu typowo militarnym.
Rebelianci posiadają jedynie frachtowce, holowniki i jednostki pomocnicze. Wiele z ich planet już cierpi głód.
Podczas gdy oni będą zmuszeni martwić się o przeżycie, my zreorganizujemy nasze środki obrony. Gdy
spróbują nas zaatakować, z pewnością będziemy na to dobrze przygotowani. A potem ponownie
odzyskamy wszystkie planety. Ostateczny sukces Ziemi nie podlega żadnej dyskusji, choć być może jest to
sprawa odległej przyszłości.
Co więc mam robić?August Blanc nie wydawał się być przekonany.
Wysłać to. Jest to specjalny rozkaz Służb Bezpieczeństwa zalecający natychmiastową zmianę kodów.
Jestem przekonany, iż stare kody nie stanowią już dla rebeliantów tajemnicy.
August Blanc spojrzał na tajemnicze serie liter i cyfr i skinął głową. Sam proces kodowania niewiele go
obchodził starczyło, iż wiedział, że całym tym procesem zajmuje się komputer. Wsunął zapisany gęsto
skrawek papieru w szczelinę czytnika i szybko wystukał na klawiaturze serię poleceń. Parę sekund później
mechaniczny głos, dobiegający z wmontowanego w obudowę komputera głośnika oznajmił:
Polecenie przekazane do wszystkich wymienionych na liście odbiorców. Potwierdzenie odbioru od
wszystkich wymienionych na liście odbiorców. Procedura zmiany kodów komunikacyjnych w toku.
ThurgoodSmythe po wysłuchaniu komunikatu skinął krótko głową i położył na biurku dyrektora kolejny
papier.
Po przeczytaniu z pewnością zauważy pan, że wszystkie wyszczególnione tu rozkazy potraktowane są
bardzo ogólnikowo. Cała flota w możliwie najkrótszym terminie wycofana ma zostać na orbitę Ziemi, bazy
planetarne zniszczone, a bazy na Księżycu mają otrzymać posiłki. Gdy wejdziemy w posiadanie
odpowiedniej ilości środków transportu, natychmiast rozpoczniemy przerzucanie oddziałów na kolonie
okołoziemskie. Zostaną zajęte siłą. Z dobrego źródła wiadomo, iż sympatyzują z rebetiantami, a nie z nami.
To samo stanie się z orbitalnymi stacjami satelitarnymi. Czy ma pan jakieś pytania?
Czy wystąpią braki żywnościowe? Doszły mnie słuchy, że stoimy przed widmem głodu. Wysłałem żonę z
dużą listą zakupów, z której udało jej się zrealizować zaledwie połowę. Czy wie pan coś na ten temat?
"Ten człowiek jest tchórzem, a w dodatku głupcem
pomyślał ThurgoodSmythe w takiej sytuacji martwić się o kuchnię! Defetysta. Ale to pojęcie z pewnością
jest dla niego obce. Dla większości ludzi najprawdopodobniej także. Ale to nieważne, dowiedzą się, co ono
oznacza, gdy rozstrzelamy kilku z nich. Właśnie za rozsiewanie takich niesprawdzonych plotek."
Powiem panu prawdę powiedział głośno.
Lecz przede wszystkim muszę pana ostrzec. Jesteśmy w stanie wojny, kiedy morale całego społeczeństwa
jest sprawą pierwszorzędnej wagi. Tak więc ludzie, którzy rozsiewają niepokojące pogłoski oraz tacy, którzy
będą gromadzić nadmierne zapasy żywności, pozbawiając jej innych pomagają naszemu wrogowi i będą za
to ukarani. Jedyną karą będzie kara śmierci. Czy wyraziłem się dość jasno?
Oczywiście, ja... ja nie zdawałem sobie sprawy. Nie miałem zamiaru...
Mężczyzna trząsł się jak w ataku febry. ThurgoodSmythe spoglądał na niego przez chwilę spod zmrużonych
powiek.
Bardzo dobrze powiedział wreszcie, usilnie starając się nie ukazać po sobie śladu niechęci. Na Ziemi nie
będzie głodu, lecz racje żywnościowe będą zmniejszone i racjonowane. Zawsze musieliśmy importować
pewną żywność dla proli. Przez jakiś czas będą musieli zacisnąć trochę pasa, nie sądzę jednak, by fakt ten
miał nam spędzać sen z powiek. O wiele poważniejsza jest zaraza, która zniszczyła całe zboże Australii.
Zaraza...? Obawiam się, że nie rozumiem.
Spowodowana zmutowanym wirusem, który zrzucili w formie bomby z niewielkiego statku kosmicznego.
Ulega samodestrukcji po kilku miesiącach, lecz do tej pory cała Australia będzie jedynie jałową pustynią.
Musimy zniszczyć ich wszystkich! To zwykli kryminaliści! Chcą nas zagłodzić na śmierć!
Niekoniecznie. Ten atak był formą ostrzeżenia. Niektórzy dowódcy naszych sił przestrzennych powodowani
chęcią zemsty przeprowadzili parę akcji na własną rękę, niszcząc kompletnie co najmniej dwie planety
rebeliantów. Ci w odpowiedzi wysłali ten statek, by zbombardował Australię. Bardzo łatwo mogli zniszczyć
wszystkie ziemskie zasoby żywności, a jednak ograniczyli się do jednego tylko kontynentu. Nie, to było
pewnego rodzaju ultimatum. Przejęliśmy oczywiście ten statek i wysłaliśmy go im z wiadomością, iż
zgadzamy się na ich warunki.
Od tej chwili bombardowanie planet ograniczać się ma do celów wyłącznie militarnych.
Musimy zniszczyć ich co do jednego! rzucił ochryple August Blanc.
I tak się stanie. Nasz plan jest stosunkowo prosty. Wycofujemy wszystkie nasze siły na orbitę Ziemi, by
zabezpieczyć się przed jakakolwiek inwazją, czy próbą przejęcia kolonii okołoziemskich lub satelitów. Potem
ponownie zaczniemy zdobywać utracone planety. Nasze wszystkie liniowce zostaną uzbrojone i
przekształcone w jednostki wojenne. Rebelianci mają jedynie kilka statków. Może wygrają jeszcze parę
bitew, ale my wygramy wojnę...
Pilna wiadomość przerwał mu mechaniczny głos komputera.
August Blanc oderwał wysuwający się z drukarki skrawek papieru, podniósł do oczu i wyciągnął w stronę
swego gościa.
Zaadresowane do pana powiedział. ThurgoodSmythe szybko przebiegł wzrokiem kilka linijek tekstu i
uśmiechnął się.
Poleciłem, by śledzono wszystkie ruchy floty nieprzyjaciela. Potrzebują więcej żywności, niż my. Wysłali
właśnie pewną ilość statków transportowych na Halvmork to jedna z największych planet produkujących
żywność. Chcę, by te statki wylądowały i zostały załadowane. Potem mogą odlecieć...
A my je przejmiemy! wykrzyknął z podnieceniem August Blanc, zapominając na chwilę o swych
wcześniejszych obawach. To genialny plan, panie ThurgoodSmythe. Niech mi będzie wolno panu
pogratulować. Rozpętali tę wojnę, teraz więc przyjdzie im za to zapłacić. Skażemy ich na głód.
Dokładnie to było moim zamiarem, drogi Auguście. Dokładnie. Obydwaj mężczyźni wymienili okrutne,
pozbawione ciepła uśmiechy.
Winić mogą jedynie siebie mówił ThurgoodSmythe. Daliśmy im pokój, a oni w zamian dali nam wojnę.
Pokażemy im teraz, jak wielką cenę przyjdzie im zapłacić za tę nieprzemyślaną decyzję. Gdy wreszcie z
nimi skończymy, w galaktyce na wieki już zapanuje pokój. Zapomnieli już, że są dziećmi Ziemi, że
stworzyliśmy Federację dla ich własnego dobra. Zapomnieli, jak wiele sił i środków pochłonęło
przekształcenie planet, by mogli się na nich osiedlić.
Rozdział 3
Zbuntowali się przeciwko dłoni, która zapewnia im bezpieczeństwo. Zaciśniemy teraz dłoń w żelazną pięść,
która spadnie im na karki i przygniecie do ziemi. Oni rozpoczęli tę wojnę lecz to my ją zakończymy.
A więc odchodzisz powiedziała Elżbieta, starając się nie okazywać po sobie żadnych emocji.
Jednak jej dłonie, które Jan trzymał mocno w uścisku, wyraźnie drżały. Stali w cieniu jednego z
frachtowców, który górował ponad najwyższymi silosami. Mężczyzna spojrzał na łagodne, zatroskane w tej
chwili rysy twarzy dziewczyny. Westchnął i nie znajdując żadnej sensownej odpowiedzi, skinął jedynie
głową.
Zakrawało na okrutną ironię, iż po wszystkich latach spędzonych na tej niegościnnej planecie, żonaty i
nareszcie szczęśliwy, musi ją opuścić. Nie miał jednak wyboru. Był jedynym, który mógł walczyć o prawa dla
zamieszkujących tę rolniczą planetę ludzi, jedynym, który mógł stworzyć tu nowe, funkcjonujące na
prawidłowych zasadach społeczeństwo. Jan był bowiem jedynym na całej Halymork człowiekiem, który
urodził się na Ziemi i znał realia, jakimi kierowało się życie nie tylko na macierzystej planecie, ale w całej
Ziemskiej Federacji Planet.
Halvmork było zapomnianym, ponurym światem, zamieszkanym przez ekonomicznych niewolników, których
jedynym zadaniem było zaopatrywanie pozostałych planet w żywność. Walcząc z tyranią Ziemi planety
oczekiwały, iż Halvmork w dalszym ciągu pozostanie rolniczym zapleczem rebelii. Oczywiście, mogli
obsiewać pola w końcu było to jedyne, na czym się znali pod warunkiem jednak, że zamieszkały przez nich
świat przestanie być więzieniem, a stanie się domem.
Musieli być wolni, by stać się częścią Federacji, by ich dzieci mogły się uczyć i żyć w pokoju, wreszcie by
zmienić sztuczny system, dawno temu narzucony im siłą przez Ziemię. Jan wiedział, iż nikt mu za to nie
podziękuje. Niemniej jednak musiał to zrobić. Dla przyszłych generacji. Dla własnego dziecka.
Tak, muszę was opuścić powiedział wreszcie.
Jesteś tu potrzebny w tonie jej głosu zabrzmiała prośba.
Spróbuj mnie zrozumieć. Ta planeta, chociaż tak duża, jest jedynie niewielką częścią galaktyki. Dawno
temu mieszkałem na Ziemi, pracowałem tam i byłem nawet szczęśliwy, dopóki nie odkryłem, że życie tam
dla większości ludzi jest prawdziwym piekłem. Próbowałem im pomóc lecz to na Ziemi jest nielegalne.
Zostałem za to aresztowany, pozbawiony wszystkiego i zesłany tutaj jako zwykły pracownik fizyczny.
Miałem do wyboru to albo śmierć. Jednak gdy tu mijały wolno lata, rebelia wreszcie wybuchła i zakończyła
się sukcesem. Wszędzie, za wyjątkiem Ziemi. W tej chwili moja praca tutaj jest już zakończona, zboże
zabezpieczone i gotowe do wysyłki. My wywiązaliśmy się ze swoich zobowiązań, chcę się więc upewnić, że
owoce zwycięstwa staną się także i naszym udziałem. Po prostu muszę lecieć, rozumiesz?
Obdarzyła go czułym, pełnym miłości spojrzeniem i zamknęła w silnym uścisku, jakby obawiając się, że
widzą się być może po raz ostatni. Nie chciała się do tego przyznać, lecz bała się. Gdzieś daleko, pomiędzy
obcymi gwiazdami trwała wojna, a on wyruszał, aby wziąć w niej udział. Przytuliła się do niego mocniej.
"On wróci powtarzała w myślach z pełną rozpaczy determinacją. Musi wrócić..."
Wróć do mnie szepnęła. Odepchnęła go od siebie i nie oglądając się, pobiegła w stronę domu.
Dziesięć minut wykrzyknął Debhu, stojąc u podstawy prowadzącego do śluzy trapu. Chodźmy na pokład.
Musimy się przygotować.
Jan odwrócił się i ruszył za nim w górę trapu. Jeden z członków załogi czekał już na nich przy śluzie i
natychmiast po ich wejściu zamknął i uszczelnił zewnętrzny właz.
Idę na mostek rzucił Debhu. Nie byłeś nigdy w kosmosie, więc lepiej przywiąż się do czegoś pasami
Pracowałem w stanie nieważkości odparł krótko Jan.
Przez wargi Debhu przemknął uśmiech, mężczyzna nie powiedział jednak ani słowa. Halvmork była planetą
więzieniem i nie było już ważne, za co ktoś został tutaj zesłany.
Dobrze mruknął. Może mi się przydasz. Straciliśmy mnóstwo wyszkolonych ludzi, a większość nowej
załogi nie oglądała jeszcze otwartej przestrzeni. Chodźmy na mostek.
Jan stwierdził, iż operacja, której właśnie był świadkiem, jest niezwykle fascynująca. Musiał przybyć na
Halvmork statkiem, który był bardzo podobny do tego, na którym znajdował się obecnie niewiele jednak z
tego okresu zachowało się w jego pamięci. Jedyne, co pamiętał to duszna, pozbawiona okien cela
więzienna. I nafaszerowane narkotykami pożywienie, które sprawiało, iż był uległy i zobojętniały na
wszysko. A potem już stracił przytomność. Gdy się ocknął stwierdził, że leży na nawierzchni drogi a statki
zniknęły. To jednak działo się wiele lat temu.
Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej. Pojazd, na pokładzie którego znajdowali się w tej chwili, różnił się
od pozostałych holowników jedynie numerem. Były to toporne, lecz niezwykle potężne jednostki, zdolne do
podniesienia z powierzchni planety ciężarów, tysiąckrotnie przekraczających ich własną wagę. Przez cały
czas przebywały w przestrzeni, krążąc na orbicie kołowej. Używano je raz na cztery ziemskie lata, gdy na
planecie zmieniały się pory roku. Wtedy właśnie, zanim jeszcze pola uprawne zamienią się latem w jałowe
pustynie a mieszkańcy wyruszą na drugą, zimową półkulę, przybywały statki. Z otchłani kosmosu wynurzały
się liniowce podobne do olbrzymich pająków jednostki, które nigdy nie wchodziły w kontakt z atmosferą
planet. Pozostawały na orbicie, uwalniając zacumowane po bokach metalowe cygara frachtowców. Wtedy
właśnie wkraczały do akcji holowniki.
Na ich pokłady wchodziły załogi i uruchamiały wszystkie urządzenia jednostek. Potem holowniki cumowały
przy burtach pustych frachtowców i rozpoczynały delikatną operację opuszczania ciężkich jednostek na
powierzchnię planety.
W tej chwili frachtowce były już załadowane. Miały na swych pokładach wystarczającą ilość ziarna, by
wyżywić wszystkie zbuntowane planety. Start, kontrolowany w całości przez komputer, przebiegł bez
żadnych zakłóceń. Metalowe olbrzymy wznosiły się coraz wyżej i szybciej, przebijając z rykiem silników
atmosferę. Programy komputerowe, nadzorujące całą operację, napisane zostały przez nieżyjących już
dawno komtechów z precyzją, dającą im powód do słusznej chwały. Orbity zostały obliczone, odrzutowe
silniki korekcyjne włączone. Olbrzymie kadłuby, ważące tysiące ton, dryfowały wolno ku sobie i wreszcie
łączyły się ze statkiem macierzystym.
Połączenia frachtowców zakończone wyrecytował mechanicznie komputer. Pełna gotowość do
odcumowania i transferu załogi.
Debhu naciśnięciem odpowiedniego klawisza rozpoczął następną fazę programu. Jeden po drugim
gigantyczne winogrona zaczęły się rozdzielać. Kadłubem holownika targnął wyraźny wstrząs. Pozbawiony
swego ciężaru holownik odpłynął na bok, a po chwili skierował się w stronę liniowca. Oba olbrzymy zetknęły
się. Natychmiast po uszczelnieniu komory powietrznej rozległ się syk i wewnętrzne drzwi rozsunęły się na
boki.
Chodźmy powiedział Debhu i ruszył jako pierwszy. Zazwyczaj czekamy, dopóki holowniki ponownie nie
znajdą się na orbitach kołowych. Tym razem jednak liniowce po przycumowaniu frachtowców natychmiast
wyruszają w drogę. Każdy z nich kieruje się do innego punktu przeznaczenia. To zboże jest sprawą
naszego życia lub śmierci.
W centrali rozbrzmiewał brzęczyk alarmowy, a jedna z lampek na pulpicie kontrolnym pulsowała ogniście
czerwonym kolorem.
Nic poważnego oświadczył Debhu. Nie zabezpieczona pokrywa chwytaka. Do szczęk mogło dostać się
trochę pyłu lub też mogło to zostać spowodowane błędem odczytu. Chciałbyś rzucić na to okiem?
Czemu nie? odparł Jan. Od czasu przybycia na tę planetę to właśnie naprawy były moim głównym
zajęciem. Gdzie są kombinezony?
Pojemnik z narzędziami był integralną częścią kombinezonu, tak samo jak i radio. Kierując się głosem
niewidzialnego przewodnika, Jan dotarł do uszkodzonej jednostki. Wraz z wypompowaniem powietrza ze
śluzy, kombinezon z lekkim sykiem zaczął się usztywniać. W końcu właz zewnętrzny otworzył się i Jan
wypłynął na zewnątrz.
Nie miał czasu, by podziwiać subtelne piękno gwiazd nie przesłoniętych atmosferą planety. Podróż nie
rozpocznie się, dopóki on nie usunie opóźniającego ich uszkodzenia. Uruchomił namiernik i przytrzymując
się poręczy, ruszył w kierunku wskazywanym przez strzałkę. Zatrzymał się gwałtownie, gdy nagle tuż obok
niego z kadłuba wystrzelił w górę słup cząsteczek lodu. Po chwili pojawił się jeszcze jeden i jeszcze. Jan
uśmiechnął się lekko i ruszył dalej. Dobrze wiedział, czym w rzeczywistości były owe gejzery. Frachtowce
wypompowywały z ładowni powietrze. Uwolnione z wnętrza statków powietrze i para wodna natychmiast
zamieniały się w lód. Próżnia odwodni ziarno, zabezpieczając je i nie dopuszczając przy okazji do
rozprzestrzenienia się przywleczonych tutaj z powierzchni planety mikroorganizmów.
Nim Jan dotarł do sygnalizującego uszkodzenie modułu, wykwitujące z kadłuba strumienie lodu zaczęły już
zanikać. Uniósł pokrywę skrzynki kontrolnej i przełączył na sterowanie ręczne. Motory zajęczały i masywne
szczęki jęły rozsuwać się na boki. Przyjrzał się uważnie ich gładkim powierzchniom i po chwili na jednej z
nich dostrzegł coś, co przypominało grudkę skrystalizowanego błota. Usunął ją i nacisnął przycisk w skrzyni
kontrolnej. Tym razem szczęki zetknęły się całymi powierzchniami, a na pulpicie zapłonęła zielona lampka.
"Prosta sprawa" pomyślał, ponownie zamykając skrzynkę.
Natychmiast wracaj! dobiegł go podniecony głos z wmontowanego w kombinezonie radia. Urządzenie
umilkło, zanim zdążył zapytać o przyczynę takiego pośpiechu. Nie tracąc ani chwili, złapał za linę
bezpieczeństwa i niezgrabnymi ruchami zaczął podciągać się w stronę śluzy powietrznej.
Właz był jednak zamknięty i uszczelniony.
Przez kilka cennych sekund wpatrywał się w niego z osłupieniem. To przecież niemożliwe. Odwrócił się i
dopiero wtedy spostrzegł przyczynę całego zajścia.
Tuż przed ich dziobem dryfował wolno kolejny liniowiec, wysuwając w ich stronę chwytaki magnetyczne. Na
jego obłym boku widniał znajomy znak błękitnego globu na białym tle.
Była to flaga Ziemi.
Przez dłuższą chwilę Jan tkwił po prostu nieruchomo, czując, jak wali mu serce i próbując zrozumieć, co się
właściwie dzieje. Spostrzegł, jak na statku przeciwnika otwiera się śluza powietrzna i nagle wszystko stało
się jasne.
Ziemia nie miała wcale zamiaru poddawać się tak łatwo. Z pewnością obserwowali tworzenie się tego
konwoju i z łatwością mogli odgadnąć miejsce jego przeznaczenia. A Ziemia potrzebowała
zmagazynowanego w cielskach frachtowców ziarna w takim samym stopniu, jak planety rebeliantów.
Potrzebowała, by przetrwać i by głodem zmusić niepokornych do uległości. Utrata tego zboża oznaczałaby
klęskę.
Na widok pierwszej, opadającej właśnie na kadłub ubranej w kombinezon postaci Jan zawrzał gniewem.
Za wszelką cenę trzeba ich powstrzymać. Wyjął z pojemnika z narzędziami elektryczny śrubokręt i
naciśnięciem kciuka nastawił wirujące ostrze na najszybsze obroty. Trzymając zaimprowizowaną broń przed
sobą, ruszył w stronę odwróconego tyłem mężczyzny.
Przewaga leżała po stronie Jana w cieniu, rzucanym przez masywny kadłub był zupełnie niewidoczny.
Mężczyzna, kątem oka dostrzegając niewyraźny ruch, próbował się odwrócić było już jednak za późno. Jan
złapał go za ramię i przyłożył obracające się szybko ostrze do boku kombinezonu. Obserwował, jak metal
wgryzając się w twardy materiał rozerwał go, i jak po chwili wytrysnął w kosmos strumień zamrożonego
powietrza. Mężczyzna szarpnął się raz i zwiotczał. Jan odepchnął bezwładne ciało, odwrócił się i odskoczył
na bok, wyciągając równocześnie swą broń w stronę kolejnego przeciwnika.
Jednak za drugim razem nie udało mu się zaatakować tak skutecznie, jak za pierwszym. Mężczyzna
unieruchomił dzierżącą śrubokręt dłoń w silnym uchwycie. Zmagając się desperacko, Jan zapomniał o
obecności innych. Nagle poczuł, że ktoś łapie go za nogi.
Był to nierówny pojedynek i Jan wiedział, że musi go przegrać. Jego przeciwnicy byli uzbrojeni Jan
dostrzegł w ich dłoniach pistolety rakietowe. Po unieruchomieniu go schowali je jednak do kabur. Jan
zaprzestał walki. Nie chcieli go zabijać oczywistym było, że potrzebowali jeńców. Dłonie napastników
uniosły go w górę i poczuł, że płynie w stronę obcego statku. Przez śluzę powietrzną wciągnęli go do
środka. Gdy tylko właz śluzy ponownie został uszczelniony, zdarli z niego kombinezon i przewrócili na
podłogę. Jeden z mężczyzn postąpił krok do przodu i kopnął go w skroń, a potem powoli, metodycznie,
zaczął kopać w żebra. Jan czuł, jak ból przesłania mu oczy kurtyną czerwonej mgły. Potrzebowali swych
jeńców żywych lecz niekoniecznie cieszących się dobrym zdrowiem. Była to jego ostatnia myśl, bowiem but
ponownie uderzył go w głowę, tym razem odbierając litościwie przytomność.
Rozdział 4
Zabili kilku naszych mówił Debhu, przykładając wilgotny ręcznik do głowy Jana. Jednak jedynie wtedy, gdy
stawiali opór i pojmanie ich było zbyt niebezpieczne. Resztę wzięli żywcem. Otoczyli nas i stłukli pałkami.
Najwidoczniej potrzebują jeńców. Jak twoja głowa?
Paskudnie.
Mogło być gorzej. Masz parę siniaków i założyli ci kilka szwów. Lekarz powiedział, że wszystkie kości są
całe. Chcą dowieźć nas w dobrym stanie, by po powrocie na Ziemię urządzić pokazowy proces z nami jako
oskarżonymi. Do tej pory nie udało im się wziąć zbyt wielu jeńców. To nie był ten rodzaj wojny - zawahał się
na moment, a po chwili przemówił dużo spokojniejszym tonem. Jesteś w ich kartotekach? To znaczy, czy
mogą cię zidentyfikować? Dowiedzieć się, kim byłeś?
Dlaczego pytasz?
Ja nigdy poprzednio nie byłem na Ziemi. Być może i mają o mnie jakieś informacje, nie jestem pewny. Lecz
wszystkim nam zrobiono fotografię siatkówki oka. Tobie także, gdy byłeś nieprzytomny.
Jan skinął głową i prawie natychmiast przymknął oczy, gdyż nawet tak nieznaczny ruch eksplodował gdzieś
we wnętrzu głowy tępym bólem.
Gdy mnie zidentyfikują, czeka ich prawdziwa niespodzianka powiedział. Niestety, nie mogę cieszyć się z
tego na równi z nimi.
Wzór siatkówki oka jest bardziej indywidualny dla danego osobnika, niż jakiekolwiek odciski palców. Nie
można go zmienić czy sfałszować. Każdy na Ziemi ma ów wzór zakodowany w kartotekach już od urodzenia
i co kilka lat zmuszany jest poddawać go obowiązkowej weryfikacji. Komputer jest w stanie przejrzeć miliony
takich fotografii w ciągu zaledwie kilku sekund. Z pewnością odnajdą jego fiszkę. A wtedy będą wiedzieli o
nim wszystko. O jego kryminalnej przeszłości także.
Zresztą i tak nie ma to już większego znaczenia
powiedział Debhu, opierając się plecami o stalową ścianę ich celi. Wszystkich nas czeka to samo.
Najprawdopodobniej pokazowy proces by zabawić proli, a co potem nie wiadomo. Jestem jednak dziwnie
pewny, że nic dobrego. Możemy mieć jedynie nadzieję na szybką śmierć.
Zamiast popadać w depresję, możemy pomyśleć o czymś innym. Ignorując ból, Jan zmusił się, by usiąść
prosto. Możemy spróbować stąd uciec.
Tak. Wargi Debhu wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. Możemy spróbować.
Nie staraj się traktować mnie protekcjonalnie
rzucił ze złością Jan. Wiem, co mówię. Pochodzę z Ziemi i samo to, to już więcej, niż ktokolwiek w tym
pomieszczeniu może o sobie powiedzieć. Wiem, jak ludzie na Ziemi myślą i w jaki sposób działają. Zresztą i
tak jesteśmy już martwi, więc co szkodzi nam przynajmniej spróbować?
Jeżeli uda nam się stąd wydostać, to i tak nigdy nie opanujemy tego statku. Nie bez armii uzbrojonych ludzi.
Nie musimy przecież uciekać stąd właśnie teraz. Poczekajmy aż do momentu lądowania. Wtedy cała
załoga będzie na swoich stanowiskach, pozostaną jedynie strażnicy. I wcale nie będziemy musieli zdobywać
tego statku. Po prostu wyniesiemy się stąd.
Brzmi stosunkowo prosto ponownie uśmiechnął się Debhu. Jestem z tobą. Czy masz jednak jakikolwiek
pomysł, jak wydostać się z tej zamkniętej celi?
Mnóstwo. Chcę, byś zebrał od ludzi wszystko, co mają jeszcze przy sobie. Zegarki, narzędzia, monety
wszystko. Gdy zobaczę, co mamy, wtedy powiem, jak się stąd wydostaniemy.
Jan nie chciał w tej chwili niczego wyjaśniać. Napił się jedynie wody i rozejrzał po metalowych ścianach
pomieszczenia, w którym zostali uwięzieni. Na plastykowej wykładzinie podłogi leżało kilka cienkich
materacy, a pod jedną ze ścian znajdował się zlew i niewielka toaletka. I to było już wszystko. W przeciwnej
ścianie widniały pojedyncze drzwi. Nie dostrzegł nigdzie żadnych ukrytych urządzeń podglądowych, nie
znaczyło to jednak, że ich nie było. Musi zachować wszelkie dostępne środki ostrożności, mając jedynie
nadzieję, że strażnicy nie obserwują ich zbyt uważnie.
W jaki sposób podają nam jedzenie? zapytał Jan, gdy Debhu ponownie usiadł tuż obok niego.
Wsuwają tace przez szczelinę w drzwiach. Kubki i talerze są plastykowe i po trzech minutach rozpuszczają
się. Nic, czego moglibyśmy użyć jako broni.
Nie o tym myślałem. Co jest za tymi drzwiami?
Krótki korytarz i drugie drzwi. Nigdy nie są otwierane jednocześnie.
Coraz lepiej. Czy w tym korytarzu jest jakiś strażnik?
Ja żadnego nie widziałem. Być może uważają, iż nie ma takiej potrzeby. Ale udało mi się coś zebrać od
chłopaków...
Nie pokazuj mi tego. Po prostu powiedz.
W większości śmiecie. Monety, klucze, obcinacz do paznokci, komputer osobisty...
Proszę, proszę. Jakieś zegarki?
Nie, zabrali wszystkie. Ten komputer to czysty przypadek. Jest wbudowany w brelok, który jeden z naszych
nosił na szyi. I co ty właściwie chcesz z tym zrobić?
Zbudować zespół obwodów mikroelektronicznych. Zajmowałem się tym, zanim mnie aresztowano. Czy te
światła nigdy nie gasną?
Obawiam się, że nie.
A więc musimy postępować niezwykle ostrożnie. Przysuń się bliżej i włóż mi te wszystkie rzeczy do
kieszeni. Jeżeli zabierają nas na Ziemię jak długo potrwa sama podróż?
Około dwóch tygodni czasu subiektywnego. Pół raza dłużej czasu przestrzennego.
Dobrze. A więc powinno się udać.
Światła nie gasły nawet na chwilę. Jan wątpił, by więźniowie obserwowani byli przez cały czas musiał tak
zresztą uważać, bowiem w przeciwnym wypadku jakakolwiek próba ucieczki nie miałaby większego sensu.
Posługując się jedynie dotykiem, posortował znajdujące się w kieszeni przedmioty. Następnie położył się na
podłodze i rozłożył przed sobą wyjęte z kieszeni klucze, starając się jednocześnie zasłonić je własnym
ciałem. Były to różnokolorowe, niewielkie rurki, zaopatrzone na jednym końcu w pierścień. Aby otworzyć
drzwi, należało po prostu włożyć je w otwór mechanizmu zamka. Były tak powszechne, iż niewielu ludzi
zastanawiało się, co właściwie tkwi wewnątrz plastykowej rurki.
Jan wiedział jednak, że zawiera ona stosunkowo skomplikowany mechanizm, składający się z odbiornika
mikrofal owego, procesora mikrochipowego i niewielkiej baterii. Po włożeniu klucza w otwór, wysyłany przez
mikroelektryczny obwód zanika sygnał uaktywniał ukryty w kluczu mechanizm, który w odpowiedzi wysłał
swój własny sygnał kodowy. Jeżeli był on prawidłowy, drzwi otwierały się, a niewielkie, lecz bardzo silne
pole magnetyczne ładowało powtórnie baterię. Jeżeli w zamek włożono jednak nieodpowiedni klucz ze złym
sygnałem kodowym, drzwi nie tylko pozostawały zamknięte, ale mechanizm zamka natychmiast
rozładowywał baterię, czyniąc klucz niezdatnym do użytku.
Używając ostrza obcinacza do paznokci, Jan zerwał okrywającą mechanizm klucza warstwę plastyku. Miał
teraz narzędzia, obwody i baterie. Był pewny, że przy odrobinie cierpliwości i umiejętności uda mu się
zbudować to, czego potrzebuje. Technologia mikrochipowa była już tak powszechna, iż te
nieprawdopodobnie małe mikroprocesory znalazły swe zastosowanie we wszystkich praktycznie
urządzeniach mechanicznych. Większość ludzi wydawała się tego jednak nie dostrzegać. Jan wiedział o tym
doskonale, ponieważ sam zaprojektował większość tego typu obwodów. Wiedział także jak je zmienić, by
posłużyły jego celom.
Z jednego z kluczy wyjął samą baterię. Jej dwa cienkie przewody posłużyły do zmian w obwodach
mikroelektronicznych drugiego klucza. Jego transmiter stał się teraz odbiornikiem, którego zadaniem będzie
wykrycie kombinacji impulsów zamka w drzwiach celi. Gdy wszystkie czynności zostały już zakończone, Jan
odwrócił się w kierunku siedzącego nieruchomo Debhu.
Chcę teraz spróbować odczytać kod zamka w drzwiach naszej celi. Mam jedynie nadzieję, że nie jest
obwarowany obwodem zabezpieczającym.
Myślisz, że się uda?
Jan pozwolił sobie na słaby uśmiech.
Powiedzmy, iż mam taką nadzieję. Jedynym sposobem, by się o tym przekonać, jest włożenie tego klucza
w zamek. Ale będę potrzebował twojej pomocy.
Oczywiście. Co mogę zrobić?
Musisz odwrócić uwagę strażników. Nie wiem, w jakim stopniu jesteśmy obserwowani. Nie chcę jednak
ryzykować. Ja będę pod ścianą tuż obok drzwi. Niech twoi ludzie zaczną walczyć ze sobą pod przeciwległą
ścianą. Z pewnością zwróci to uwagę strażników i da mi kilka cennych sekund.
Debhu pokręcił z powątpiewaniem głową.
Czy to musi być akurat walka? Moi ludzie niewiele wiedzą o tego typu sprawach. Nigdy się tego nie uczyli.
Naprawdę? zaskoczony Jan spojrzał prosto na swego rozmówcę. A te karabiny, którymi tak ochoczo
wymachiwali na planecie? Wyglądały całkiem realistycznie.
Był prawdziwe, ale nie naładowane. Może moglibyśmy zrobić coś innego? Hainault jest gimnastykiem.
Porozmawiam z nim. Z pewnością przyjdzie mu coś do głowy.
I niech to lepiej będzie dobry pomysł.
Kiedy ma zacząć?
Gdy tylko znajdę się pod drzwiami. Gdy będę gotowy, potrę podbródek.
Daj mi parę minut powiedział Debhu i ruszył powoli w stronę leżącego nieruchomo mężczyzny.
Hainault okazał się być prawdziwym artystą. Zaczął od niewielkiej rozgrzewki. Wkrótce przeszedł do stania
na rękach i skomplikowanych mostków, a zakończył wyskokiem z saltem w powietrzu.
Zanim jeszcze stopy akrobaty dotknęły podłogi, Jan na krótką chwilę włożył zmodyfikowany klucz w otwór
zamka. Po wyjęciu ukrył go w dłoni i odsunął się od drzwi, oczekując na ryk syreny alarmowej.
Nic się jednak nie stało. Po pięciu minutach już wiedział, iż pierwszy krok zakończony został sukcesem.
Najważniejszą rzeczą, którą udało się zatrzymać więźniom, był mikrokomputer. Była to właściwie
zabaweczka, niewątpliwie otrzymana od kogoś w podarunku. Strażnicy przeoczyli go, ponieważ z wyglądu
przypominał sztukę biżuterii w kształcie wiszącego na złotym łańcuszku czerwonego serca, z
wygrawerowaną po jednej stronie literą "J". Należało jedynie położyć wisiorek na płaskiej powierzchni i
nacisnąć literę, by przed operatorem pojawił się pełny hologram klawiatury. Pomimo braku wrażenia
realności był to jednak najprawdziwszy komputer, dzięki wbudowanej jednostce pamięci molekularnej
zbliżony pojemnością do zwykłych komputerów osobistych.
Jan znał już kod zamka w drzwiach celi. Następnym krokiem będzie taka zmiana jednego z kluczy, by
emitował ten właśnie kod. Bez komputera nie byłoby to jednak możliwe. Użył go, by wykasować starą
pamięć z obwodów klucza i wprowadzić na to miejsce nową. Był to długi, pełen prób i błędów proces. Zajęło
to mnóstwo czasu lecz w efekcie Jan otrzymał klucz, o którym wiedział, iż otworzy drzwi celi nie powodując
alarmu. Debhu spojrzał z powątpiewaniem na niewielki, plastykowy cylinder.
Jesteś pewny, że zadziała? zapytał.
Prawie. Powiedzmy, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach.
Spore szansę. A co zrobimy po otwarciu tych drzwi?
Użyjemy tego samego klucza, by otworzyć zewnętrzne drzwi na końcu korytarza. Tutaj szansę, że ten
zamek otwiera się tą samą kombinacją klucza są już mniejsze, wynoszą jakieś pięćdziesiąt procent. Jeżeli
się otworzą, wychodzimy na zewnątrz. Jeżeli nie, to... no cóż, wtedy po naszej stronie będzie przynajmniej
element zaskoczenia.
Jeżeli się uda, prawdopodobnie nigdy nie zdołamy ci się odwdzięczyć...
Nawet tak nie mów przerwał ostro Jan. Gdyby nie to, że najprawdopodobniej na nas wszystkich wydano
już wyrok śmierci, nawet nie rozważałbym tak zwariowanego pomysłu. Czy zastanowiłeś się, co stanie się,
jeżeli nasza ucieczka rzeczywiście zakończy się powodzeniem? Jeżeli uda nam się opuścić ten statek?
No cóż będziemy wolni. Jan westchnął z rezygnacją.
Być może, gdybyśmy wylądowali na jakiejś innej planecie. Ale to będzie Ziemia. Gdy wyjdziesz z tego
liniowca, znajdziesz się w samym sercu centrum kosmicznego. W dodatku bardzo pilnie strzeżonego. Każda
osoba, którą spotkasz, będzie twoim wrogiem. Prole nie zrobią nic, by ci pomóc a najprawdopodobniej
wydadzą, gdy za twoją głowę wyznaczona zostanie nagroda. Każdy inny człowiek będzie twoim
prześladowcą. W przeciwieństwie do twoich ludzi potrafią walczyć i sprawia im to przyjemność. Niektórzy z
nich lubią nawet zabijać. Widzisz więc, że będziemy stąpać po bardzo niebezpiecznym gruncie.
To już nasze zmartwienie odparł Debhu, kładąc dłoń na ramieniu Jana. Wszyscy jesteśmy ochotnikami.
Rozpoczynając rebelię doskonale wiedzieliśmy, dokąd może nas to zaprowadzić. Przeciwnikowi udało się
nas pojmać i ma zamiar poprowadzić nas na stryczek niczym stado baranów na rzeź. Uratuj nas, Janie
Kulozik, a do końca życia pozostaniemy twoimi dłużnikami.
"Aby tylko starczyło tego życia" pomyślał gorzko Jan. Szybko jednak odepchnął ponure myśli na bok,
koncentrując się na planowanej ucieczce. Szansę na powodzenie, chociaż minimalne, jednak rzeczywiście
były. Rozmyślał nad tym wszystkim przez kilka pozostałych do ładowania dni i opracował plan, który wydał
mu się najodpowiedniejszy. Szeptem wyjaśnił leżącemu tuż obok Debhu, co należy robić:
Gdy wyjdziemy z celi, musimy trzymać się razem i poruszać bardzo szybko. Zaskoczenie jest naszą jedyną
bronią. Będziemy także musieli odnaleźć drogę do wyjścia. Proponuję pojmać jednego z członków załogi i
zmusić go, by nas prowadził...
Nie ma takiej potrzeby przerwał Debhu. Jestem konstruktorem i sam budowałem takie statki. Dlatego też
powierzono mi dowództwo jednego z nich. Ten liniowiec to ulepszona wersja standartowego pojazdu klasy
Bravo.
Znajdziesz drogę?
Nawet w ciemnościach.
A więc bardzo ważne pytanie w jaki sposób możemy ominąć główną śluzę? Czy są jakieś inne drogi
wyjścia ze statku? I to całkiem sporo. Ponieważ statek ten zaprojektowano, by operował zarówno w
atmosferze, jak i w próżni, posiada kilka niezależnych śluz i włazów. Duży luk załadunkowy jest w
maszynowni... chociaż nie, otwarcie go zajmuje zbyt wiele czasu zamyślił się na chwilę. Ale całkiem
niedaleko jest dużo mniejszy luk, służący do uzupełniania zapasów. Do naszych celów wręcz idealny.
Jan uśmiechnął się szeroko.
Zatem dobrze. Będziemy postępować zgodnie z rozwojem sytuacji. W tej chwili nie wiem nawet, w jakim
kraju wylądujemy. Najprawdopodobniej w Stanach Zjednoczonych, w Spaceconcent na pustyni Mojave. To
stwarza dodatkowy problem. Pozwól mi przez chwilę pomyśleć. Kompleks na pustyni posiada jedynie kilka
dróg wjazdu i wyjazdu. Niedobrze. Mogą łatwo wszystko zablokować.
Po następnym posiłku do pomieszczenia wszedł oddział silnie uzbrojonych strażników.
Ustawić się w szeregu rozkazał dowodzący oficer. Twarzami do ściany. Właśnie tak, ręce do góry i dłonie
oparte o ścianę, tak, byśmy mogli je widzieć. Ty tam, pierwszy w szeregu. Wyrzuć wreszcie ten chleb i
klękaj.
Do przodu wystąpił strażnik z soniczną maszynką do golenia i nachylił się nad klęczącym więźniem. Fale
ultradźwiękowe dawały znakomity efekt - usuwały wszelki zarost nie dotykając przy tym skóry. Sam akt
golenia był też niezwykle szybki. Wkrótce z twarzy więźniów zniknęły wszelkie ślady zarostu, a ogolone do
gołej skóry głowy przypominały gładkie kule bilardowe. Było to niezwykle upokarzające - strażnikom jednak
wydawało się śmieszne. Cała podłoga
zaśmiecona została ścinkami włosów. Oficer ponownie zwrócił się w stronę więźniów:
Gdy usłyszycie sygnał ostrzegawczy, chcę abyście wszyscy leżeli na podłodze. Przy lądowaniu możecie
trochę pofruwać, a nam nie trzeba dodatkowych kłopotów w postaci połamanych kości. Ten, kto będzie miał
pecha i nie będzie w stanie wyjść stąd o własnych siłach, zostanie natychmiast zastrzelony. Obiecuję wam
to.
Przy wtórze głośnego śmiechu strażnicy opuścili celę. Głucho szczęknęły zamykane drzwi. Więźniowie
spojrzeli po sobie w milczeniu.
Zaczekajmy, dopóki nie wylądujemy i nie przywrócą normalnego ciążenia powiedział wreszcie Debhu.
Wtedy wszyscy będą zajęci, a włazy zewnętrzne wciąż jeszcze zamknięte.
Jan skinął głową i w tej samej chwili zawyła syrena alarmowa.
Wejściu w atmosferę towarzyszyły lekkie wibracje i stopniowy wzrost ciążenia. Wszyscy położyli się
nieruchomo na podłodze, spoglądając czujnie na leżących obok siebie Hana i Debhu.
Silniki umilkły. Na krótką chwilę powróciła nieważkość, lecz szybko zastąpiona została ponownym
ciążeniem, wzrastającym wraz z opuszczaniem się statku ku powierzchni Ziemi.
Teraz! wykrzyknął Debhu.
Jan zerwał się na równe nogi i włożył klucz w zamek. Drzwi otworzyły się nadspodziewanie lekko. Krótki
korytarz był pusty. Mając za sobą resztę więźniów, kilkoma skokami przebył dzielącą go od drugich drzwi
wolną przestrzeń i wsunął klucz w szczelinę zamka. Wstrzymał oddech. Drzwi otworzyły się. Nie rozległ się
żaden sygnał alarmowy. Jan skinął głową w stronę Debhu, który otworzył je szerzej i wyjrzał ostrożnie na
zewnątrz.
Tędy syknął i pobiegł w głąb pustego korytarza.
Nagle zza zakrętu wyszedł jeden z członków załogi liniowca. Na ich widok stanął jak wryty, a potem odwrócił
się próbując uciec. Spóźnił się z tym jednak o całą wieczność. W chwilę później leżał nieprzytomny na
podłodze.
A więc jesteśmy uzbrojeni uśmiechnął się Debhu, prezentując wyjętą z kabury broń. Weź to, Janie. Z
pewnością wiesz lepiej od nas, jak się z tym obchodzić.
Debhu ruszył dalej, a pozostali tłoczyli się tuż za nim. Zignorował windę, jako zbyt powolną. Zamiast tego
ruszył w dół schodami awaryjnymi, przeskakując po kilka stopni na raz. Zatrzymał się dopiero na samym
dole, czekając na resztę przy okrągłym włazie.
Ten właz prowadzi do głównego przedziału silnikowego wyjaśnił. Wewnątrz jest co najmniej czterech ludzi
i jeden oficer. Możemy spróbować ich zaskoczyć...
Nie sprzeciwił się Jan. Zbyt ryzykowne. Mogą być uzbrojeni. Gdzie powinien znajdować się oficer?
Przy pomocniczym pulpicie kontrolnym. Jakieś cztery metry po lewej stronie.
Pięknie. Wchodzę pierwszy. Wy wejdziecie za mną, lecz nie ustawiajcie się na linii strzału pomiędzy mną a
obsługą maszynowni.
Nie zamierzasz chyba...
Doskonale wiesz, co zamierzam uciął Jan, unosząc w górę broń. A teraz otwieraj ten luk. Znajdujący się
wewnątrz oficer był bardzo młody. Jego pełen przerażenia okrzyk rychło zamienił się w agonalne rzężenie,
gdy wystrzelony z trzymanego przez Jana rewolweru pocisk rzucił go o ścianę. Na widok osuwającego się
bezwładnie, zakrwawionego ciała, wbiegający do maszynowni rebelianci zatrzymali się gwałtownie. Na
szczęście w pomieszczeniu nie było pełnej obsady ludzi. Jan zabił jeszcze dwu mężczyzn, w tym jednego
strzałem w plecy.
Prędzej! wykrzyknął ze zniecierpliwieniem.
Droga wolna!
Więźniowie rzucili się w stronę luku. Jan zauważył jednak, iż przebiegając obok, starali się nie spoglądać mu
w twarz. Debhu nie zawracał sobie głowy szukaniem przycisków otwierających klapę, lecz podbiegł do
awaryjnego koła zamachowego i zaczął je przekręcać. Po dwu obrotach odepchnięty został przez Hainaulta
na bok, który wykorzystując swą potężną siłę jął kręcić korbą coraz szybciej i szybciej. Wkrótce blokujące
właz stalowe zapadki uniosły się w górę.
Jak na razie żadnego alarmu szepnął Jan.
Otwórzcie trochę szerzej. Musimy się przekonać, czy na zewnątrz nie czeka już na nas komitet powitalny.
Rozdział 5
Lądowisko było ciemne i ciche. Słychać było tylko cichy zgrzyt kurczącego się metalu i szum wody. Kadłub
statku i sam szyb ładowniczy schładzany był strumieniami wody, tryskającymi z dysz chłodniczych. Jan
zatrzymał się u szczytu trapu, który automatycznie wysunął się tuż po wylądowaniu. Ostatnie stopnie ginęły
w masie kłębiącej się na dnie szybu pary.
Przy dyszach wodnych powinien być luk wyjściowy szepnął Debhu. Jeżeli oczywiście te szyby są podobne
do tych, które projektowałem.
Lepiej, aby były odparł Jan. Prowadź.
Odsunął się na bok i rozejrzał czujnie dookoła. Wszędzie panowała cisza. Dziwne, przecież powinni odkryć
już ich ucieczkę. Debhu z pozostałymi zaczął schodzić w dół.
Nagle ze wszystkich stron zapłonęły reflektory, zalewając wszystko ulewą jaskrawego światła. W chwilę
później padły strzały. Pociski odbijały się od metalowych boków statku i od betonu, rozrywając schodzących
w dół ludzi na strzępy.
Jan osłonił oczy ramieniem i parę razy wystrzelił na ślepo. W końcu odrzucił pustą broń na bok. Jakimś
cudem nie był nawet ranny. Dobiegające z dołu chrapliwe okrzyki świadczyły, że pozostali nie mieli tyle
szczęścia.
Jako ostatni z uciekających więźniów wciąż jeszcze znajdował się na szczycie trapu. Ich ucieczka nie
pozostała niezauważona powiadomieni przez radio strażnicy brali właśnie srogi odwet. Wewnątrz szybu
szalała śmierć. Ignorując deszcz padających wszędzie dookoła kuł, Jan dał nura w zbawczy otwór
otwartego włazu.
Przez chwilę leżał zupełnie nieruchomo. Wiedział, iż jego egzekucja została jedynie chwilowo odroczona.
Jednak nie mógł znieść myśli, że jego prześladowcy znajdą go leżącego bezsilnie na podłodze. Podniósł się
z wysiłkiem i ruszył powoli w głąb maszynowni. Nagle z dreszczem przerażenia spostrzegł, że drzwi windy
zaczynają się wolno otwierać...
Jednym skokiem dopadł do zgrupowanych pod jedną ze ścian urządzeń i wcisnął się w wąską szczelinę
pomiędzy jednym z nich a ścianką grodzi. Wstrzymał oddech, słysząc tupot zbliżających się, ciężkich
kroków.
Zatrzymajcie się tutaj rozległ się czyjś głos. I uważajcie, by nie dostać się w ogień naszych własnych
oddziałów na zewnątrz. Po chwili najwyraźniej zwrócił się do kogoś z zewnątrz:
Tu Lauca. Połączcie mnie z dowództwem. Tak, sir... Jesteśmy na pozycji w maszynowni. Tak, wstrzymać
ogień. Wchodzimy do akcji. Rozumiem, żadnych jeńców.
Strzały zaczęły cichnąć. Mężczyzna ponownie zwrócił się w stronę żołnierzy:
Słyszeliście? Żadnych jeńców. I spróbujcie nie powystrzelać się nawzajem z nadmiaru entuzjazmu.
Zostawcie ciała tam, gdzie leżą. Potem przylecą reporterzy. Major chce, by cały światr dowiedział się, jaki
los czeka odszczepieńców i morderców. Ruszajcie!
Żołnierze, trzymając gotową do strzału broń, ruszyli do przodu. Jan mógł jedynie czekać, aż jeden z nich
spojrzy w bok i odkryje go siedzącego bezradnie na podłodze. Jednak żaden z nich tego nie uczynił.
Zaślepieni żądzą zemsty gnali w stronę luku.
Dowodzący nimi oficer zatrzymał się niespełna pół metra od Jana i przemówił do widocznego u kołnierza
mikrofonu:
Wstrzymać ogień. Powtarzam: wstrzymać ogień. Do szybu schodzą oddziały porządkowe.
Jan jął wysuwać się na zewnątrz, jednak jego koszula zaczepiła się o jedną z wystających śrub. Gdy
szarpnął mocniej, pękła z cichym trzaskiem. Zaskoczony oficer drgnął i odwrócił głowę. Jan runął do przodu
i obiema dłońmi złapał go za gardło.
Było to okrutne, niemniej jednak efektywne. Oficer szarpnął się do tyłu, próbując oderwać miażdżące mu
krtań palce. Upadli na podłogę. Z głowy żołnierza spadł hełm i potoczył się na bok. Oficer walczył jednak
zaciekle dalej. Jego paznokcie pozostawiały na dłoniach Jana krwawe bruzdy, szeroko otwarte usta
bezskutecznie próbowały wciągnąć do płuc odrobinę powietrza. Mięśnie Jana, zahartowane latami ciężkiej
pracy, dawały mu teraz wyraźną przewagę. Tylko jeden z mężczyzn mógł wyjść z tej potyczki z życiem. Jan
zacisnął palce silniej, bez emocji patrząc na posiniałą twarz trzepoczącego się pod nim oficera.
Mężczyzna szarpnął się jeszcze raz i znieruchomiał. Jan zwolnił ucisk dopiero wtedy, gdy jego palce nie
wyczuwały już żadnego śladu pulsu.
Rozejrzał się szybko dookoła. Na razie był sam. Strzały na zewnątrz stawały się coraz rzadsze, w miarę jak
żołnierze unieszkodliwiali jeden cel po drugim. W każdej chwili mogą wrócić z powrotem...
Rozpiął magnetyczne zapięcia i szybkimi ruchami zerwał z ciała oficera mundur. Zdjęcie własnego ubrania i
założenie czarnego uniformu zajęło mu mniej, niż minutę. Pasował, chociaż buty były odrobinę za ciasne.
Do diabła z tym. Założył na głowę hełm i nie tracąc czasu, wepchnął bezwładne ciało w to samo miejsce,
które posłużyło mu za kryjówkę. Biegnąc w stronę windy, zapiął pod brodą pasek hełmu. Unosił już palec w
stronę guzika, gdy nagle jego wzrok spoczął na świecącej płytce wskaźnika. Zamarł.
Winda zjeżdżała właśnie w dół.
Schody awaryjne. Droga, którą dostali się tutaj. Przebiegł przez drzwi i naparł na mechanizm, by zamknęły
się za nim szybciej. A teraz w górę. Nie za szybko, nie może pozwolić, by stracić oddech. Ale jak wysoko?
Który pokład? Gdzie jest inne wyjście ze statku? Debhu znałby odpowiedzi na te pytania. Ale Debhu był
martwy. Wszyscy byli martwi. Jan ze zdumieniem spostrzegł, że ich śmierć nie robi na nim większego
wrażenia. Teraz czy później, cóż za różnica? I tak wszystkich czekałoby to samo. On jednak wciąż jeszcze
był wolny. Schwytanie go z pewnością nie będzie takie proste, jak ta rzeźnia nieuzbrojonych ludzi w szybie.
Jan poprawił wiszącą przy pasie kaburę. Z nim nie pójdzie im tak łatwo.
Ile pokładów już właściwie przeszedł? Pięć, sześć? Następny będzie równie dobry, jak każdy inny. Po
dotarciu do kolejnych drzwi obciągnął mundur i wziął głęboki oddech. Wyprostował się i pchnął drzwi.
Korytarz był pusty. Ruszył w głąb statku krokiem, który jak miał nadzieję, przypominał sposób poruszania się
wojskowych. Nagle zza załomu korytarza wynurzył się jeden z członków załogi. Na widok Jana skinął lekko
głową, zamierzając przejść obok. Jan położył mu rękę na ramieniu.
Chwileczkę, dobry człowiekuzupełnie nieświadomie jął formułować słowa z akcentem swej dawno
zapomnianej, elitarnej szkoły przygotowawczej.
Gdzie jest najbliższe wyjście?
Zaskoczony mężczyzna cofnął się do tyłu i spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma. Jan przemówił
ponownie, tym razem bardziej stanowczo.
Odpowiadaj! Razem z oddziałem byłem w szybie ładowniczym i chcę się teraz stąd wydostać, by złożyć
odpowiedni meldunek.
Przepraszam, wasza dostojność. Nie wiedziałem. Śluza jest na pokładzie pierwszym. Tymi schodami w
górę. Potem na prawo.
Jan skinął głową i ruszył sztywno do przodu. Jak na razie wszystko w porządku. Oszukał tego człowieka
lecz czy tak samo łatwo pójdzie mu z pozostałymi? Wkrótce się przekona. Próbował sobie przypomnieć,
jakie nazwisko wymienił oficer. Loka? Nie. Lauca albo coś bardzo podobnego. Spojrzał na widniejącą na
rękawie munduru naszywkę. Podporucznik Lauca. Pchnął drzwi i ruszył w górę schodów.
Przy wyjściu ze statku stało dwóch uzbrojonych strażników. Sama śluza, była otwarta. Widniejący za nią
metalowy trap dawał nadzieję na chwilowe bezpieczeństwo.
Na jego widok strażnicy wyprostowali się i zasalutowali mu. Jan nie mógł się już wycofać. Szedł dalej,
odmierzając miarowo krok, aż w końcu zatrzymał się tuż przed nimi. Wtedy właśnie dostrzegł coś, co
natchnęło go odrobiną nadziei.
Numer ich jednostki różnił się od tego, który widniał na rękawie jego munduru.
Jestem porucznik Lauca ze szwadronu porządkowego. Mam zepsute radio. Gdzie znajdę waszego
dowódcę?
Żołnierze wyprostowali się jeszcze bardziej.
Major jest na dole, sir. W punkcie dowodzenia.
Dziękuję.
Jan zasalutował z precyzją, którą wpajano mu podczas szkolenia wojskowego w szkole, odwrócił się na
pięcie i wymaszerował na trap.
Będąc pewnym, że żołnierze przy śluzie nie mogą go już dostrzec, odwrócił się i przemykając wzdłuż rzędu
skupionych na rampie maszyn, pomknął w mrok.
Doskonale wiedział, iż to chwilowe bezpieczeństwo nie oznaczało jeszcze wolności. Mundur zabitego
oficera był co prawda znakomitym kamuflażem, lecz gdy tylko zostanie odnalezione ciało, stanie się
śmiertelną pułapką. A w dodatku nie wiedział nawet, gdzie się znajduje.. Najprawdopodobniej w centrum
kosmicznym na pustyni Mojave. Chociaż równie dobrze mógł być w jednej z tajnych baz wojskowych. Teraz
nie było to jednak najważniejsze. Przede wszystkim musi się stąd wydostać. I to jak najszybciej, zanim
pułapka się zatrzaśnie. Ruszył w stronę czegoś w rodzaju drogi, słabo oświetlonej reflektorami
przejeżdżających pojazdów.
Przystanął w cieniu rzucanym przez ogromne paki i spojrzał na jaskrawo iluminowaną bramę. Zwykły bluff
nie wystarczy, by przedostać się przez nią na drugą stronę. Przez chwilę rozważał możliwość przejścia
przez ogrodzenie. Szybko zarzucił jednak ten pomysł. Cały płot jest najprawdopodobniej pod napięciem,
wyposażony w różnorakie systemy alarmowe. Jan był boleśnie świadomy, iż z każdą upływającą sekundą
szansę na pomyślną ucieczkę kurczą się w zastraszająco szybkim tempie.
Porucznik Lauca, zgloś się.
Na nagły dźwięk tego rozkazu nieomal podskoczył. Radio, oczywiście. Gdzie jest przełącznik? Sięgnął
dłonią do kontrolki przy pasie, próbujące odnaleźć w ciemnościach prawidłowy przycisk.
Lauca, zgloś się.
Czy ten jest tym prawidłowym? Musi nim być. Był tylko jeden sposób, aby to sprawdzić. Nacisnął guzik i
przemówił:
Słucham, sir.
Nareszcie. Chcemy, byś pozostawił ciała prasie. Odwalaj ludzi z powrotem.
Głos w słuchawkach umilkł. A więc fortel działał nadal lecz Jan wiedział, że zyskał tylko kilka cennych
minut, nie więcej. Przełączył radio na obwód ogólny i jednym uchem słuchał krzyżujących się komend i
rozkazów. Musi coś zrobić i to szybko.
Podbiegł w stronę oświetlonej alejki i skryty przed wzrokiem stojących strażników, czekał na okazję.
Wkrótce pojawił się samochód, ale w kabinie obok kierowcy siedział ktoś jeszcze. Jan cofnął się w cień. Za
samochodem przejechał motocykl. Minuty płynęły. Pojazdy nieprzerwanym strumieniem wjeżdżały do bazy,
jednak bardzo niewiele z nich ją opuszczało. Niech się wreszcie coś pojawi!
Nagle mrok rozproszyły światła potężnej ciężarówki. Kabina była zbyt wysoko, by mógł zobaczyć, czy
kierowca jest sam. Było to jednak ryzyko, które należało podjąć.
Jan wyszedł na środek betonowej nawierzchni i uniósł rękę. Zgrzytnęły hamulce. Pojazd zatrzymał się i w
oknie ukazała się twarz kierowcy.
Czym mogę służyć, wasza dostojność?
Czy ten samochód był już przeszukiwany?
Jeszcze nie, sir.
A więc otwórz drzwi. Wchodzę do środka.
Jan wspiął się po kilku stopniach w górę i wślizgnął do wnętrza kabiny. Kierowca, zwykły prol ubrany w
poplamiony kombinezon i czapkę, był sam. Jan zatrzasnął drzwiczki, odwrócił się w stronę mężczyzny i
wyciągnął rewolwer.
Wiesz, co to jest?
Tak, wasza miłość, wiem.
Mężczyzna wpatrywał się w broń rozszerzonymi strachem oczyma. W mdłym świetle wskaźników widać
było, że drży. Jan nie mógł sobie jednak pozwolić, by mu współczuć.
Dobrze. Rób więc dokładnie to, co ci powiem. Przejedziesz przez bramę tak, jak zwykle. Nic nie mów. Będę
leżał tuż obok na podłodze i zastrzelę cię, jak tylko otworzysz gębę. Zrozumiałeś?
Tak, sir. Oczywiście, że...
Ruszaj.
Jęknął wrzucony bieg i maszyna potoczyła się do przodu. Po chwili wolnej jazdy kierowca ponownie
nacisnął na hamulec. Jan przyłożył lufę broni do boku mężczyzny. Miał jedynie nadzieję, że malujący się na
twarzy prola strach nie zwróci uwagi stojących poniżej strażników. Jeden z nich powiedział coś niewyraźnie i
kierowca wyjął z kieszeni w drzwiach plik papierów, po czym podał je komuś na zewnątrz. Napięcie w
kabinie stało się niemal namacalne. Jan wyraźnie widział spływające po twarzy mężczyzny strużki potu.
Wepchnął lufę głębiej.
W końcu papiery zostały zwrócone i kierowca, nie zawracając sobie głowy włożeniem ich na miejsce, rzucił
je na podłogę. Gwałtownym ruchem wrzucił bieg i ruszyli. Jechali przeszło minutę, gdy nagle szmer
prowadzonych w słuchawce rozmów zagłuszony został przez jeden, brzmiący zdecydowanie głos:
Uwaga, wszystkie posterunki. Odnaleziono cialo zamordowanego podporucznika. Jego mundur zaginął.
Przypuszcza się, iż jeden ze zbiegów pozostaje na wolności. Zamknąć wszystkie bramy.
Ostrzeżenie to przyszło jednak za późno.
Rozdział 6
Ciężarówka mijała właśnie puste i ponure magazyny, oświetlone jedynie porozmieszczanymi w dość
dalekich odstępach od siebie lampami.
Skręć za następnym rogiem polecił Jan. Istniała spora szansa, że rozpoczęto pościg. Dobrze. Za
następnym rogiem zatrzymaj się.
Zaszumiały hydrauliczne hamulce. Znajdowali się na jednej z bocznych uliczek, sto metrów od najbliższej
latarni. Doskonale.
Która godzina? zapytał Jan.
Kierowca zawahał się, a potem spojrzał na zegarek.
Trzecia... rano... wystękał.
Nie obawiaj się. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić powiedział uspokajająco. Nie schował jednak broni.
O której będzie świt?
Około szóstej.
A więc jeszcze trzy godziny ciemności. Nie było to zbyt wiele.
Gdzie jesteśmy?
W Dinkstown. Dzielnica magazynów. Nikt tutaj nie mieszka.
Nie o to pytam. Co to za baza, którą właśnie opuściliśmy?
Kierowca przez chwilę gapił się na Jana w milczeniu, jakby nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. W końcu
odpowiedział:
Mojave, wasza dostojność. Centrum kosmiczne na pustyni Mojave...
Wystarczy przerwał Jan, decydując się na kolejny krok.
Było to niebezpieczne, lecz potrzebował jakiegoś środka transportu. Zresztą na obecnym etapie wszystko
było niebezpieczne. Zdejmuj kombinezon.
Proszę, nie. Nie chcę, aby mnie zabili...!
Zamknij się! Powiedziałem ci przecież, że nic ci się nie stanie. Jak się nazywasz?
Miliard, wasza dostojność. Eddie Miliard.
A więc powiem ci, co zrobię, Eddie. Zabiorę twoje ubranie i cię zwiążę. Potem wezmę twój samochód. I nie
mam zamiaru cię skrzywdzić. Gdy cię znajdą, powiesz po prostu, że cię porwałem. To zresztą prawda. Nie
będziesz miał przez to żadnych kłopotów.
Nie! Już jestem w kłopotach głos mężczyzny pełen był rozpaczy i gniewu. Równie dobrze mogę być już
martwy. W najlepszym wypadku wyrzucą mnie z roboty i do końca życia pozostanę na zasiłku. Już lepiej,
gdybyś mnie zastrzelił!
Ostatnie słowa były histerycznym wrzaskiem. Kierowca nagłym ruchem odwrócił się i złapał siedzącego na
siedzeniu obok Jana za szyję. Był bardzo silny. Jan nie miał wyjścia. Kolbą rewolweru uderzył mężczyznę w
czoło, a gdy ten nie zwalniał ucisku, uderzył ponownie. Eddie Miliard westchnął głęboko i nieprzytomny,
osunął się na siedzenie. "A więc to, co ten człowiek powiedział, okazało się prawdą pomyślał ponuro Jan,
ściągając z kierowcy kombinezon. Jeszcze jedna ofiara. A czyż oni wszyscy nie byli w jakimś stopniu
ofiarami?" Nie miał jednak czasu, by rozmyślać o takich rzeczach.
Gdy wywlókł wciąż jeszcze nieprzytomnego kierowcę z kabiny i delikatnie ułożył na asfalcie, zaczął się
trząść. Tak wiele ludzi. Chociaż działał w samoobronie, wciąż jeszcze nie mógł zaakceptować myśli, iż w
brutalności nie daje się prześcignąć innym. Ale dzięki temu żył. Od momentu, w którym poświęcił swoją
pozycję na Ziemi, nie było już odwrotu. Podjął tę decyzję gdy uświadomił sobie, iż jego pozorna wolność jest
sterowana przez państwo policyjne, którego nadzór rozciągnął się nad wszystkimi sferami życia. Takich,
którzy myśleli podobnie jak on, wciąż przybywało rezultatem była rebelia, która ogarnęła całą galaktykę.
Toczyła się wojna, a on był w niej żołnierzem. Na razie musi mu to wystarczyć. Na wzajemne obwinianie się
przyjdzie czas po zwycięstwie. Rewolta bowiem zatriumfuje, musi zatriumfować. Inne rozwiązanie jest po
prostu nie do pomyślenia.
Kombinezon Eddie Miliarda przesycony był potem i smarami. Był także za duży. Jak na razie jednak będzie
musiał spełnić swe zadanie. Czapka kierowcy skutecznie ukryła świeżo ogoloną głowę. Znalezionym pod
siedzeniem drutem skrępował przeguby nieprzytomnego mężczyzny. Wystarczy. Wkrótce i tak będzie się
musiał pozbyć tej ciężarówki.
Silnik zaskoczył z cichym zgrzytem i pojazd zaczął wolno toczyć się wąską ulicą. Jan miał wciąż na głowie
zabrany oficerowi hełm. Nie było innego sposobu by zorientować się, co dzieje się na zewnątrz. Jednak
szybko zdał sobie sprawę, że jest to właściwie bez sensu. W słuchawkach zabrzmiało jedynie kilka komend,
a potem zapadła cisza. Ochrona bazy z pewnością wiedziała, że ma przy sobie skradzione radio, więc
komputer komunikacyjny dawno pozmieniał już wszystkie częstotliwości, by uniemożliwić mu dalszy
podsłuch rozmów. Rzucił hełm na podłogę i nacisnął na pedał gazu.
Zwolnił dopiero wtedy, gdy dojechał do skrzyżowania z drogą główną. Komputer drogowy dał mu zielone
światło, skręcił więc w prawo. Dostrzegł co prawda zjazd na autostradę nr 399 do Los Angeles, wiedział
jednak, że przy wjeździe do większych miast z pewnością postawiono już policyjne zapory.
Ruch na drodze stawał się stopniowo coraz większy. Gdy Jan dostrzegł jaskrawo oświetloną stację
benzynową, zwolnił. Za nią znajdował się parking i całodobowa restauracja. Doskonale. Skręcił na podjazd i
przejechał powoli obok rzędu zaparkowanych pojazdów, kierując się w stronę majaczących w mroku
budynków. Były to garaże. Wszystkie były zamknięte, lecz mógł postawić za nimi ciężarówkę. Przy odrobinie
szczęścia znajdą ją dopiero za parę godzin. Ale co dalej?
Działać. Miał przy sobie kartę identyfikacyjną Eddie'go Miliarda, lecz zda ona egzamin jedynie przy bardzo
powierzchownej kontroli. W skrytce znalazł kilka banknotów jednodolarowych i garść miedziaków. Wsunął je
do kieszeni i zapiał kombinezon. Jeżeli prole tutaj podobni byli do tych z Wielkiej Brytanii, to poważnie
wątpił, by zauważyli, że ubranie jest niedopasowane. Ale co zrobić z mundurem oficera? W tej chwili był
zupełnie nieprzydatny. Z pewnością wiedzą już o nim wszyscy policjanci w okolicy. A broń i dodatkowy
magazynek? Lepiej będzie, jeżeli zatrzyma je przy sobie.
Przez chwilę macał ręką pod fotelem, aż znalazł w końcu brudny worek. Pistolet i magazynek wrzucił do
środka, a mundur i hełm wcisnął pod fotel. Na razie będzie to musiało wystarczyć. Zarzucił worek na ramię,
zamknął drzwi kabiny na klucz i zszedł na ziemię. Rozejrzał się dookoła i szybkim ruchem cisnął klucz
ponad otaczającym garaże płotem. To wszystko, co mógł w tej chwili zrobić. Odetchnął głęboko i wolnym
krokiem ruszył w stronę świateł restauracji.
Przed wejściem do jaskrawo iluminowanego pomieszczenia zatrzymał się niepewny, co oczekuje go w
środku. Był zmęczony i spragniony chociaż "zmęczony" było zbyt słabym określeniem. Leciał wprost z nóg.
Od chwili, w której udało mu się otworzyć drzwi celi, bez przerwy uciekał, bez przerwy groziło mu śmiertelne
niebezpieczeństwo. Adrenalina utrzymywała go w ruchu, maskowała narastające znużenie. Dopiero teraz
zaczął odczuwać je w całej pełni. Z wysiłkiem oparł się o ścianę restauracji i przez szerokie okno zajrzał do
środka.
Przestronna sala z lożami i stolikami; przy długim barze siedziało dwu mężczyzn. Reszta sali była pusta.
Czy powinien tam wejść? Było to ryzykowne, lecz w tej chwili wszystko było jednym wielkim ryzykiem.
Wewnątrz będzie miał szansę coś zjeść, przez chwilę posiedzieć i uporządkować chaos rozbieganych myśli.
Potrzebował tego. Bardzo tego potrzebował. Zmęczenie sprawiało, iż z wolna stawał się fatalistą.
Ostatecznie i tak go złapią lecz przynajmniej wtedy, gdy będzie miał pełny żołądek. Odepchnął się od
ściany, zdecydowanym ruchem otworzył drzwi i wszedł do środka.
Podczas swych poprzednich wizyt w Stanach Zjednoczonych jak wiele lat temu to było? nigdy nie był w
miejscu takim jak to. Oczywiście, bywał w najlepszych restauracjach Nowego Jorku, Detroit, nie dawało mu
to jednak jakiejkolwiek skali porównawczej. Podłoga była betonowa, poplamiona i bardzo stara. Siedzący
przy barze mężczyźni nawet nie podnieśli głów, gdy siadał w pierwszej od drzwi loży. Same siedzenia i
stolik wydawały się być zrobione z aluminium i solidnie dotknięte zębem czasu. Czyżby obowiązywała tutaj
samoobsługa? Czy może był tu gdzieś selektor z mechanizmem dostawczym? Rzeczywiście, dopiero teraz
dostrzegł na blacie szklaną płytę. Była porysowana do tego stopnia, iż znajdujące się pod nią menu było
ledwie widoczne. Pod napisem: "NAPOJE" występowała kawa, nie było jednak herbaty. Napis: "DANIA"
oferował potrawy, których nazwy nic mu nie mówiły.
Znaczenie płyty było jasne, jednak jej konstrukcja zupełnie nieznana. Dotknął jej przy słowie kawa, lecz bez
widocznego efektu. W końcu, rozglądając się dookoła, dostrzegł tuż pod wbudowanym w ścianie
telewizorem niewielki guzik. Umieszczony nad nim napis głosił: "OBSŁUGA". Z wahaniem wyciągnął palec i
nacisnął go.
W panującej na sali ciszy dźwięk brzęczyka zabrzmiał niezwykle donośnie. Dobiegł gdzieś od strony
kontuaru. Popijający swoje drinki mężczyźni nawet się nie poruszyli. W chwilę później zza lady wyszła
dziewczyna i ruszyła w stronę loży. W jednym ręku trzymała bloczek rachunków. Obsługa kelnerska w takim
miejscu! Jednak jej fartuszek był poplamiony nieomal w równym stopniu, co podłoga, a ona sama nie była
tak młoda, jak wyglądało to z daleka. Jej szorskie włosy przyprószone były siwizną i najwyraźniej była
bezzębna. Nie była to najlepsza reklama dla serwowanych przez nią potraw.
Co ma być? zapytała, spoglądając na Jana z kompletnym brakiem zainteresowania.
Kawa.
Coś do jedzenia?
Uderzył palcem w szklaną płytkę.
Hamburger.
Z dodatkiem?
Nie mając najmniejszego pojęcia, o czym dziewczyna mówi, skinął głową. Wydawało się to ją
satysfakcjonować, bowiem napisała coś na bloczku i odeszła. Jan nigdy w życiu nie jadł jeszcze
hamburgera, nie wiedział nawet, co to jest.
Wiedział za to, iż jego nienaganny brytyjski akcent z łatwością może go zdradzić. Hamburger było słowem,
które często słyszał na oglądanych jako dziecko amerykańskich filmach. Później, razem z kolegami
wymawiali je z namaszczeniem, usiłując podrobić ten charakterystyczny sposób wymowy u aktorów. Bawili
się wtedy świetnie. Także i teraz wypowiedział je bez chwili wahania, mając jedynie nadzieję, iż jego próbka
amerykańskiego będzie wystarczająco dobra.
Nagle jego uwagę przyciągnął brzęk rzuconych na kontuar monet. Jeden z mężczyzn wstał i skierował się
do wyjścia. Przechodząc obok Jana obdarzył go przelotnym spojrzeniem. Czy to możliwe, by jego oczy
rozszerzyły się lekko? Trudno było to sprawdzić, bowiem mężczyzna zniknął już za drzwiami. Czyżby go
rozpoznał? Ale jak? A może zachowanie Jana stawało się już z lekka paranoiczne? Przysunął worek bliżej
siebie, tak, aby łatwiej mu było sięgnąć po umieszczoną w środku broń. Zamiast przejmować się każdym
nieznajomym, powinien pomyśleć raczej o dalszej ucieczce.
Jednak gdy kilka minut później kelnerka przyniosła jego zamówienie, nie miał nawet ogólnych zarysów
jakiegokolwiek planu. Dziewczyna postawiła tacę na stoliku i obdarzyła jego kombinezon krytycznym
spojrzeniem.
To będzie sześć boksów oświadczyła.
"Gdy jesteś ubrany w taki sposób, pieniążki na stół" pomyślał z lekkim rozbawieniem. Nawet jej o to nie
winił. Wyciągnął z kieszeni garść banknotów odliczył sześć i wręczył dziewczynie. Włożyła pieniądze do
kieszeni fartucha, odwróciła się i odeszła.
Kawa, ku jego zdziwieniu, była gorąca i aromatyczna. Z hambugerem sprawa wyglądała inaczej. Było to coś
w rodzaju bułki z nadzieniem w środku. Na tacy nie było żadnych sztućców, więc Jan nie miał najmniejszego
pojęcia, jak się do tego zabrać. Wreszcie, pewny, że nikt go nie obserwuje, podniósł go do ust i odgryzł
kawałek. W smaku było to niepodobne do niczego, co jadł przedtem, niemniej jednak całkiem znośne.
Głęboko w sercu wyryty miał obraz krwistego befsztyka, nurzającego się w oceanie zielonej sałaty. Jednak
na razie musiał wystarczyć hamburger. Zjedzenie go a raczej pochłonięcie zajęło mu równą minutę.
Kończył właśnie kawę, gdy do restauracji weszło dwóch mężczyzn.
Bez wahania, nawet bez rozglądania się, podeszli bliżej i zajęli miejsce w pustej loży naprzeciwko niego.
Jan odstawił powoli filiżankę, a drugą ręką namacał kolbę tkwiącej w worku broni.
Nie patrzyli na niego jednak nie dlatego, że go nie zauważyli. Jeden z nich wyjął z kieszeni monetę i włożył
ją w szczelinę pod ekranem telewizora. Urządzenie przebudziło się do życia, emitując dźwięki hałaśliwej
muzyki. Jan starał się nie zwracać na to uwagi; wyjęty z torby pistolet ukrył pod blatem stolika. Mężczyzna,
który wrzucił monetę przez chwilę kręcił zmieniającym programy pokrętłem, aż w końcu,
usatysfakcjonowany, usiadł. Muzyka zastąpiona została wiadomościami sportowymi.
Co to miało znaczyć? Obaj mężczyźni byli w średnim wieku, ich znoszone ubrania świadczyły o
przynależności do proli. Wydawali się studiować menu, nie naciskali jednak wzywającego kelnerkę guzika. I
jak do tej pory żaden z nich nie spojrzał nawet w jego kierunku. Z chwilowego zamyślenia wyrwały go
dobiegające z telewizora słowa spikera:
dalsze wiadomości o kryminalistach, którzy usiłowali porwać Alpharon. Walki zakończyły się, a wszystkich
morderców spotkał taki sam los, jaki wielokrotnie gotowali innym. Sprawiedliwość wymierzona została
rękami towarzyszy tych wszystkich dzielnych chłopców, którzy oddali życie w obronie ojczystej planety...
Jedno spojrzenie na porozdzierane, zalane krwią ciała jego przyjaciół wystarczyło. Jan ponownie spojrzał na
obu mężczyzn. Kolejne słowa spikera sprawiły, że zamarł w bezruchu.
Uwaga, jednemu z kryminalistów udało się zbiec. Nazywa się JanKulozik. Ostrzega się jednocześnie, iż
człowiek ten jest niezwykle niebezpiecznym mordercą. Za jakąkolwiek informację, pomocną w jego
ponownym ujęciu wyznaczono nagrodę w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Uwaga,
mieszkańcy Kalifornii i Arizony. Poszukuje się tego właśnie człowieka..
Jan pozwolił sobie na szybkie spojrzenie w stronę ekranu. Przedstawiono tam akurat jego fotografie,
ukazując go en face i z profilu. Robiono je dość dawno temu, jeszcze zanim zesłano go na Halvmork, lecz w
dalszym ciągu można go było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Gdy odwrócił się ponownie, obaj mężczyźni
patrzyli prosto na niego.
Ich ręce spoczywały w widoczny sposób na blacie stolika. Byli więc bardzo pewni siebie - lub po prostu
głupi.
Czy to prawda, co powiedział ten facet? zapytał mężczyzna, który włączył telewizor. Ponieważ Jan nie
odpowiedział, po chwili dodał: Dlaczego oni tak bardzo chcą ciebie odnaleźć, Kulozik?
W odpowiedzi Jan wysunął lufę pistoletu nad blat stołu.
To, co widzicie, jest standartowym pistoletem rakietowym kaliber 65. Jeden pocisk może wywalić dziurę na
wylot w krowie. Chcę, abyście teraz wstali i razem ze mną wyszli grzecznie na zewnątrz. Ruszajcie.
Mężczyźni posłusznie wstali i odwrócili się do niego plecami. Gdy wychodził za nimi przez drzwi, odniósł
wrażenie, że pod ścianą czai się jakaś postać. Zdążył jedynie unieść pistolet, gdy coś twardego uderzyło go
w głowę. Stracił przytomność.
Rozdział 7
Mogę jedynie powtórzyć to, co już powiedziałem w głosie Jana brzmiało znużenie.
A więc zrób to.
Tym razem głos był inny lecz pytania wciąż takie same. Jan tkwił przywiązany do twardego krzesła.
Ramiona i nogi zupełnie mu zdrętwiały; oczy przewiązano czarną opaską. Wydawało mu się, że to
przesłuchanie trwa już całą wieczność.
Nazywam się Jan Kulozik. Na Ziemię przybyłem na pokładzie statku Alpharon. Po raz pierwszy usłyszałem
tę nazwę w wiadomościach telewizyjnych. Byłem z grupą więźniów, którzy uciekli. Jedynie mnie jednak
udało się ujść z tego z życiem. Zabiłem oficera...
Jego nazwisko?
Lauca. Podporucznik Lauca. Nie było to morderstwo, lecz samoobrona. Mówiłem to już. Zabrałem jego
mundur i broń, a potem porwałem ciężarówkę, której kierowcą był mężczyzna o nazwisku Eddie Miliard.
Porzuciłem ją za garażami obok restauragi, w której mnie pojmaliście. A teraz wy. Kim właściwie jesteście?
Służba Bezpieczeństwa?
Stul gębę. To my zadajemy pytania...
Głos zamilkł, gdyż do pokoju wszedł ktoś nowy. Jan słyszał odgłosy kroków i cichy szmer prowadzonej
szeptem rozmowy. Podeszli bliżej i nagle zerwano mu z twarzy opaskę. Skrzywił się, gdyż jaskrawe światło
boleśnie uraziło go w oczy. Jaki był numer rejestracyjny twojego ostatniego samochodu w Anglii?
Skąd mam to pamiętać, do diabła? To było tak dawno temu mrugając powiekami, spojrzał na stojących
przed nim trzech mężczyzn. Dwóch znał
byli to ci z restauracji. Jeżeli jesteście z Bezpieki, wiecie o mnie wszystko. Po co więc ta gra?
Odpowiedział mu nowoprzybyły kościsty mężczyzna, którego głowa, w przeciwieństwie do głowy Jana
pozbawiona została włosów w sposób naturalny:
Nie, nie jesteśmy ze Służby Bezpieczeństwa. Ale być może to ty jesteś ich wtyczką, podesłaną tutaj, by
rozpracować nasze siły od wewnątrz. Tak więc lepiej dla ciebie będzie, jeżeli postarasz się w miarę ściśle
odpowiadać na nasze pytania. Jeżeli rzeczywiście jesteś tym, za kogo się podajesz, pomożemy ci. Jeżeli
nie
zabijemy.
Jan spojrzał na ich pozbawione wyrazu twarze i powoli skinął głową.
Nie sądzę, by takie wyjaśnienie mogło rozproszyć moje obawy. Możecie być z Bezpieczeństwa, bez
względu na to, co powiecie. Dlatego powiem wam tylko to, co będziecie mogli znaleźć w mojej kartotece.
Zgoda Łysy mężczyzna spojrzał na plik trzymanych w dłoni papierów. Twój numer telefonu w Londynie?
Jan zamknął oczy i spróbował się skoncentrować. To pytanie wydawało się dotyczyć innego świata, innego
życia. Wyobraził sobie swój apartament, odźwiernego i windę. Wchodzi do pokoju, podnosi słuchawkę...
Jeden... dwa, trzy, sześć... potrójne zero, dwa. Padło jeszcze wiele tego typu pytań. Jan odpowiadał na nie
coraz pewniej, w miarę przypominania sobie
fragmentów własnej przeszłości. Zadający je mężczyzna musiał posiadać odpis jego akt policyjnych skąd
bowiem znałby tyle szczegółów? Jedynie Bezpieka wiedziała tak dużo. O co w tym wszystkim chodzi?
Wystarczy powiedział wreszcie przesłuchujący go mężczyzna odkładając plik papierów na bok.
Odwiążcie go. Wygląda na to, że mówi prawdę.
Po zdjęciu więzów musieli go podtrzymać, by nie upadł. Zdrętwiałe członki zareagowały gwałtownym bólem
na powrót krążenia. Spróbował rozmasować obolałe nogi.
Cudownie powiedział, krzywiąc się z bólu.
Jesteście zadowoleni. Aleja w dalszym ciągu nie mam pewności, czy nie jesteście Służbą Bezpieczeństwa.
W naszej robocie nie posługujemy się kartami identyfikacyjnymi odparł łysy, uśmiechając się po raz
pierwszy. Możesz więc myśleć, co ci się żywnie podoba. Jednak, gdybyś sam był agentem, to muszę ci
powiedzieć szczerze, że z podziemia nie znamy nikogo. Dlatego właśnie zostaliśmy wybrani, by cię porwać i
przesłuchać. Dane o tobie otrzymaliśmy z policji tak więc organizacja i tam także musi mieć własnego
człowieka. Przyjaciele zwracają się do mnie Słoneczko
wskazał na swą bezwłosą czaszkę i uśmiechnął się ponownie.
Tym razem Jan odwzajemnił uśmiech.
Wierzę ci, Słoneczko. Muszę ci wierzyć. Gdybyś rzeczywiście był z Bezpieki, z łatwością dowiedziałbyś się
o mnie wszystkiego bez odstawiania tego cyrku.
- Rzeczywiście byłeś na innych planetach? wyrwał się nagle jeden z mężczyzn, nie potrafiąc powstrzymać
ciekawości. Opowiedz nam o tej rebelii. My wiemy o niej jedynie ze źródeł oficjalnej propagandy.
I co mówią?
Nic. Same bzdury. Sabotażyści zniszczyli zbiory, więc czeka nas racjonowanie żywności. Wszyscy
rebelianci zostali ujęci lub zabici. Zwycięstwo na wszystkich frontach i tym podobne rzeczy. Ciekawe, ile
ludzi dało się na to nabrać.
Macie rację to wszystko bzdury. Nie ośmieliliby się przecież przyznać, że to my wygrywamy! Utracili
wszystkie planety i zmuszeni zostali do ucieczki tutaj, na Ziemię.
Słysząc to, ich surowe dotąd twarze zaczęły się z wolna rozpogadzać. Jeden z nich wykrzyknął:
To znaczy, że walki trwają nadal?
Oczywiście. Nie mam najmniejszego powodu, by kłamać. Rządzą jedynie systemem słonecznym lecz
nigdzie dalej.
Ich radosne podniecenie wyglądało na autentyczne. .Jeżeli udają pomyślał to są najlepszymi aktorami na
świecie." Mocno w to jednak wątpił. Był dziwnie pewny, że znajduje się w rękach ludzi z ruchu oporu, a nie
policji. Opowiedział im wszystko co wiedział i czego był świadkiem, a oni w odpowiedzi zasypali go gradem
pytań. W końcu zmuszony został im przerwać.
Teraz moja kolej powiedział. Jakim cudem wpadliście na mój ślad przed siłami Bezpieczeństwa?
Po prostu szczęście odparł Słoneczko lub po prostu dlatego, iż jest nas więcej, niż przypuszczasz. Gdy
tylko zaczęto mówić o tobie w wiadomościach, natychmiast przyszło polecenie, by spróbować cię odnaleźć.
Mamy sporo sympatyków. To właśnie jeden z nich rozpoznał cię w tej restauracji i powiadomił nas. Resztę
znasz.
A więc co dalej?
Coś mi mówi, że jesteś bardzo ważną figurą. Możesz się nam przydać. Oczywiście, jeżeli zgodzisz się z
nami pracować.
Przez wargi Jana przemknął niewesoły uśmiech.
Od tego właśnie zaczęły się wszystkie moje kłopoty. Dlaczego nie? Jeżeli ktoś mi nie pomoże, moja
przyszłość rysuje się w bardzo ciemnych barwach.
Dobrze. A więc zabieramy cię stąd natychmiast, zanim odkryją, że ktoś ci pomaga. Nie wiem, w jaki sposób
się to odbędzie. I nawet nie chcę tego wiedzieć. Mamy dla ciebie ubranie. Przebierz się. Ja muszę
zatelefonować.
Jego nowym przebraniem były obszerne, podniszczone portki i bawełniana koszula. Z przyjemnością zzuł
wreszcie wojskowe buty, które uwierały go coraz bardziej. Proste sandały były prawdziwą ulgą. Jeden z
mężczyzn podał mu basebollową czapkę, nad daszkiem której widniał żółty napis: "Dodgers".
Weź to i przykryj ten swój ogolony łeb powiedział z uśmiechem. Mamy trochę prawdziwego bourbona.
Gdybyś zechciał...
Chętnie odparł Jan, biorąc plastykowy kubek. Piję za wolność. Oby któregoś dnia Ziemia dzieliła się razem
z gwiazdami.
Tak, za to rzeczywiście warto wypić.
Jan był już przy trzecim drinku za każdym razem palący napój smakował coraz lepiej gdy powrócił
Słoneczko.
Musimy ruszać oświadczył. Ktoś na ciebie czeka. Pójdziemy na piechotę. Wszystko, co ma koła, podlega
kontroli.
Ich cel nie był daleko, a rześkie, nocne powietrze, orzeźwiało go. Przez cały czas przemykali bocznymi
uliczkami. Słoneczko bez przerwy spoglądał na zegarek i zmuszał ich, by ostatni odcinek drogi przebyli
biegiem. W końcu zatrzymali się przed bocznym wejściem do ogromnego budynku.
- Tutaj cię zostawiam. Gdy tylko zniknę, zapukaj w te drzwi. Ktoś cię wpuści. Powodzenia, Janie.
Wymienili uściski dłoni. Słoneczko odwrócił się i już po chwili jego sylwetka rozpłynęła się w mroku. Jan
zapukał lekko. Otworzono mu natychmiast. Wewnątrz było ciemno.
Pośpiesz się rozbrzmiał czyjś głos. Po zamknięciu drzwi ciemność stała się jeszcze głębsza.
Słuchaj uważnie ciągnął niewidoczny mężczyzna. Po przejściu przez te drzwi znajdziesz się w garażu.
Stoją tam ciężarówki z przyczepami towarowymi. Przewożą produkty wolne od cła, nie będą więc ich
przeszukiwać. Wszystkie przyczepy, za wyjątkiem trzeciej od drzwi, są zamknięte i opieczętowane. Wejdź
do niej a my zamkniemy ją ponownie. Teraz wyprowadzę cię stąd. Jeden z naszych odbierze cię w Los
Angeles. Przy ciężarówkach może ktoś się kręcić, ale nie będzie cię zaczepiał, jeżeli będziesz wyglądał
naturalnie. I nie pozwól, by ktokolwiek zobaczył, jak wchodzisz do tej przyczepy. To bardzo ważne. Poczekaj
tu chwilę, a ja się rozejrzę.
Drzwi po przeciwnej stronie uchyliły się lekko i w wypadającym przez nie świetle Jan dostrzegł niewyraźny
zarys męskiej postaci. Mężczyzna rozejrzał się szybko i ponownie cofnął w mrok.
- Droga wolna szepnął. Powodzenia.
Budynek był ogromny, rozbrzmiewający odległym echem pracujących głośno wentylatorów. Cały garaż
zastawiony był rzędami ciężarówek, z których każda miała doczepioną olbrzymią przyczepę. Jan szedł
powoli, nie spiesząc się, zupełnie jakby jego obecność tutaj była czymś naturalnym. Po chwili szum
wentylatorów zastąpiony został odgłosami czegoś ciężkiego, uderzającego o metal. Podszedł do trzeciej
przyczepy i rozejrzał się ostrożnie dookoła jednak w zasięgu wzroku nie było nikogo. Zdecydowanym
ruchem otworzył ciężkie drzwi i wśliznął się do środka. Zasuwając je za sobą, spostrzegł wypełniające
wnętrze przyczepy paki. Po chwili usłyszał, jak ktoś zamyka i blokuje drzwi od zewnątrz.
W środku było ciemno i ciepło; pachniało lekką stęchlizną. Usiadł, opierając się plecami o ścianę, jednak
szybko zrobiło mu się niewygodnie. Położył się więc płasko na podłodze, kryjąc twarz w zgięciu łokcia i
prawie natychmiast zapadł w sen. Nie przebudził się nawet wtedy, gdy pojazd drgnął i wytoczył się z garażu.
Po wjechaniu na szosę samochód zwiększył szybkość. Jan spał dalej. Obudziło go dopiero lekkie drżenie
podłogi i syk hydraulicznych hamulców. W nagłym przypływie paniki zerwał się na równe nogi, lecz na
szczęście w porę przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Wstrzymał oddech, gdy ktoś na zewnątrz sprawdzał
mocujące drzwi sztaby. Jeżeli je otworzą, złapią go natychmiast i to będzie już koniec wszystkiego. Przywarł
kurczowo do ściany i czekał. Jednak wkrótce cały pojazd drgnął i ruszył do przodu. Jeżeli był to punkt
kontrolny, to przejechali go bezpiecznie. Czuł, jak w miarę nabierania prędkości napięcie go opuszcza.
Wkrótce ponownie zapadł w sen.
Wiercił się niespokojnie na twardej podłodze, lecz przebudził się dopiero wtedy, gdy ciężki pojazd zaczął
zwalniać i zatrzymał się. Po krótkim postoju ruszyli dalej. Co to było? Blokada policyjna przed wjazdem do
miasta? Z pewnością coś takiego byłoby w Wielkiej Brytani; istniała spora szansa, że tutaj procedura jest
podobna. Gdy zatrzymali się po raz trzeci, usłyszał wyraźny zgrzyt zdejmowanych sztab. Wkrótce drzwi
otworzyły się szeroko. Jan, oślepiony pełnym słońcem, osłonił oczy przedramieniem.
Wysiadaj, Buster, dla ciebie to już przystanek końcowy usłyszał nagle chropawy głos.
Zeskoczył na ziemię i poczuł, jak na widok umundurowanego policjanta zamiera w nim serce. A więc jednak
go złapali! Zamierzając uciekać, odwrócił się, lecz zaciśnięta nagle na jego ramieniu dłoń osadziła go na
miejscu.
Żadnych sztuczek! Właź do samochodu i połóż się na podłodze. Przerwali mi lunch, cholera, i lepiej byłoby,
Buster, gdyby to rzeczywiście było coś ważnego mówiąc to pchnął Jana w stronę mrugającego światłami
wozu patrolowego, który stał tuż obok przyczepy w wąskiej alejce.
Tylne drzwi były otrwarte. Jan,stosownie do otrzymanego wcześniej polecenia, położył się na podłodze, a
policjant zatrzasnął za nim drzwi. W chwilę później mężczyzna wśliznął się za kierownicę i wrzucając
wsteczny bieg, ruszył ostro do tyłu. Gdy wyjechali na główną ulicę, kierowca odprężył się widocznie i
obdarzył leżącego na podłodze Jana nie pozbawionym sympatii spojrzeniem.
To prawda, co im powiedziałeś? O tych planetach? Że są... jakie to właściwie było słowo, którego użyłeś?
Wolne. Tak, to wszystko prawda. A rebelii nie da się tak łatwo zdławić, jak się wam wydaje.
No cóż, dobrze to słyszeć. Jeżeli rzeczywiście jest taka zaraźliwa, jak mówisz, to być może zawita wkrótce
na staruszkę Ziemię. Ci, do których się udajesz, wiedzieliby, jaki zrobić z niej użytek. Zabieram cię do
smoluchów. Nie wiem, czy będzie ci tam wygodnie, ale przez jakiś czas będziesz bezpieczny.
"O czym ten człowiek właściwie mówi?" zastanawiał się gorączkowo Jan.
Przykro mi ale obawiam się, że nie rozumiem.
Śmiesznie gadasz. Jesteś Angolem, co?
Rzeczywiście urodziłem się w Anglii. Opuściłem ją jednak dość dawno temu.
No właśnie. Od razu poznałem. Po akcencie. No cóż, nie wiem, jak rzeczy układają się tam, skąd
pochodzisz, panie Angol, tu jednak wszystko wygląda zupełnie inaczej. Jedziemy do New Watts. Gdy je
zobaczysz, zrozumiesz o czym mówię. Zatrzymam się na chwilę, a ty wystaw nos i rozejrzyj się dookoła.
Samochód zaczął zwalniać, a po chwili zatrzymali się.
Teraz rzucił policjant.
Jan uniósł ostrożnie głowę i spostrzegł, że zaparkowali obok rzędu niewielkich domków. Kiedyś musiały być
całkiem atrakcyjne, lecz teraz stanowiły już tylko ruinę. Stały niezamieszkałe i ciche, strasząc
pozałamywanymi dachami i powybijanymi oknami.
Po drugiej stronie ulicy widniał wysoki płot z drutu kolczastego, za którym znajdował się pas ugorów.
Spalona ziemia, na której rosły jedynie sporadyczne kępy trawy lub chwastów. Dobre sto metrów dalej
ustawiono drugi, identyczny płot. Za nim stały domy mieszkalne i biurowce.
Z tej odległości Jan nie mógł dostrzec wszystkiego wyraźnie, ale wyglądało na to, że są także w opłakanym
stanie.
Kładź się polecił policjant. Tam właśnie się udajesz. Z tego miejsca nie wygląda to jeszcze tak źle...
roześmiał się. Zbliżamy się do punktu kontrolnego. Chłopcy mnie tutaj znają, więc najwyżej pomachają
rękoma. Włączę syrenę. Niech myślą, że dostałem wezwanie.
Jęk syren wdarł się w ciszę niczym upiorne wycie. Skręcili ostro, nabierając szybkości i nagle samochód
podskoczył gwałtownie, gdy uderzyli w coś leżącego na jezdni. Nie zwalniając, pomknęli dalej. Po chwili
kierowca wyłączył syrenę i wytracając stopniowo prędkość, zjechał na pobocze.
Przygotuj się oświadczył. Wolałbym nie zatrzymywać się tutaj dłużej. Wyskoczysz, gdy ci powiem.
Znajdziesz się na alejce z tyłu domów. Przejdziesz nią kilka jardów i ktoś cię tam spotka.
Dzięki za pomoc.
Nie dziękuj dopóki nie zobaczysz, w co się właściwie pakujesz. Teraz!
Jan przekręcił klamkę i otworzył drzwi. Wysiadł, a w następnej chwili samochód wystrzelił do przodu. Nagłe
przyśpieszenie z hukiem zatrzasnęło drzwiczki. Pojazd zakręcił ostro, piszcząc przeraźliwie oponami i
zniknął za najbliższym rogiem. Jan z ciekawością rozejrzał się dookoła.
Tak, jak powiedział kierowca, znajdował się na wąskiej, zaśmieconej alejce. Po obu stronach wznosiły się
drewniane płoty. Zgodnie z instrukcją ruszył do przodu i chociaż nikogo nie było widać, miał wrażenie, iż jest
bacznie obserwowany. Nagle tuż za nim, w płocie, otworzyła się szczelina i jakiś chropawy głos rzucił tylko
jedno słowo:
Właź!
Po drugiej stronie płotu stało trzech mężczyzn, mierzących do niego z pistoletów. Wszyscy byli czarni.
Rozdział 8
Więc to ty jesteś facetem z gwiazd zapytał ten stojący najbliżej. Jan skinął w odpowiedzi głową a
mężczyzna wskazał kierunek pistoletem. Chodź. Tam opowiesz nam wszystko.
Otoczyli go i popchnęli w stronę stojącego nieopodal domku. Po wejściu do środka znaleźli się w ciemnym,
dusznym pokoju, którego wszystkie okna zabite były szczelnie deskami. Jedynym meblem był okrągły,
drewniany stół, przy którym stało kilka podniszczonych krzeseł. Jeden z mężczyzn położył dłoń na ramieniu
Jana, zmuszając go, by usiadł, a sam wymierzył w niego pistolet.
Jesteś szpieg rzucił z wściekłością przez zaciśnięte zęby. Cholerny szpieg od...
Odsuń się, głupku! wtrącił najstarszy z trójki, podchodząc bliżej.
Rozeźlony mężczyzna odstąpił niechętnie na bok, a starszy usiadł naprzeciwko Jana.
Kłopot w tym, że przywiozły cię tu gliny. On tego nie lubi. Kto ich zresztą lubi? Jestem Willy. Ty jesteś Jan,
widziałem twoje foto w telewizji.
Jan skinął głową, wytężając uwagę, by zrozumieć wypowiadane z dziwnym akcentem słowa.
W telewizji gadali, że jesteś z gwiazd. Jeżeli to prawda to powiedz nam, co się tam dzieje.
Jan po raz wtóry zmuszony był do snucia opowieści o zwycięstwie rebelii. Mężczyźni słuchali z uwagą, od
czasu do czasu prosząc o powtórzenie jakiegoś zdania najwidoczniej jego akcent był dla nich równie trudny
do zrozumienia. Jan czuł, jak ponownie zaczyna opadać go znużenie. Od mówienia zaschło mu w gardle.
Poprosił o wodę.
Głodny jesteś? zapytał Willy.
Jan przytaknął ruchem głowy i mężczyzna zawołał coś niezrozumiale przez otwarte drzwi.
Przyniesione pożywienie było Janowi zupełnie nieznane, jednak niezwykle sycące. Gotowana zielenina,
biała fasola i coś, co zapewne było substytutem mięsa. Mężczyźni obserwowali go, jak jadł i rozprawiali o
czymś z podnieceniem.
Chcę wiedzieć powiedział w końcu Willy. Czy tam w górze są jacyś bracia.
Nie rozumiem.
Czarni. Czarni ludzie, jak my. A może to tylko biali zabijają się nawzajem?
Było to bardzo ważne pytanie. Gdy Jan odstawił pusty talerz na bok, w pokoju zaległa pełna napięcia cisza.
Dziękuję. Byłem bardzo głodny zamyślił się na chwilę. Na początku chciałbym zadać wam jedno pytanie,
Czy tutaj, w tym New Watts, wszyscy ludzie są czarni?
Trafiłeś w dziesiątkę.
Na planetach nie występuje coś takiego. To znaczy, nie widziałem tam ludzi, którzy byliby odseparowani od
siebie jedynie z powodu koloru skóry. Tutaj, na Ziemi, występują oczywiście różnice pomiędzy populacjami
Afryki i Azji. Jednak podziały rasowe spowodowane są głównie przez odrębne miejsca zamieszkania. Lecz
gdy ludzie osiedleni są na obcych planetach, wszystkie te uprzedzenia tracą na znaczeniu. Nie mają po
prostu sensu. Jest tyle innych rzeczy, o które należy się martwić...
Mówisz trochę za szybkoprzerwał krzywiąc się Willy. Jeśli dobrze zrozumiałem, to powiedziałeś, że ludzie
tam są ślepi na kolory? Że wszyscy mieszają się ze sobą?
Właśnie. Kolor skóry nie jest tam ważny.
Tutaj jest bardzo ważny parsknął Willy i z rozmachem klepnął się w kolano.
Pozostała dwójka zanosiła się głośnym śmiechem. Jan uśmiechnął się także, chociaż nie bardzo wiedział,
na czym polegał ten dowcip.
Mamy nadzieję, że mówisz prawdę powiedział po chwili Willy, a jeden z mężczyzn wykrzyknął głośno:
Amen.
Jednak trudno w to tak uwierzyć. Pogadaj lepiej z Wielebnym. On mówi twoim językiem. Powie nam potem,
co i jak.
Jan wyprowadzony został z pokoju przez tę samą trójkę mężczyzn. Chociaż wydawali się rozluźnieni, to
jednak trzymana przez nich broń cały czas gotowa była do strzału. Jan spostrzegł, iż pistolety te były stare i
solidnie zniszczone, niczym eksponaty muzealne.
Przeszli do kolejnego pokoju, który najwidoczniej pełnił funkcję olbrzymiej sypialni. Siedzące na łóżku nagie
dzieci i siwowłose kobiety śledziły ich przejście w ponurym milczeniu. Było tu także wyjście, które stanowiła
zwykła, wybita w ścianie dziura. Otwierała się na kryty pasaż, który prowadził do sąsiedniego, bliźniaczo
podobnego domu. Gdy przeszli w ten sposób przez kilka budynków, Jan zorientował się, że wszystkie domy
muszą być w ten sposób połączone, tworząc jedno, ogromne pomieszczenie. W końcu zatrzymali się przed
zamkniętymi drzwiami. Willy zastukał lekko.
Wejść odpowiedział głos z wewnątrz.
Willy wprowadził Jana do obszernego, pełnego książek pokoju. Różnica, pomiędzy tym pomieszczeniem a
pozostałymi była uderzająca. To, w którym się teraz znalazł, przypominało mu pokój, zajmowany przez jego
starego profesora na uniwersytecie. Biurka zawalone były papierami i otwartymi książkami, na ścianach
wisiały obrazy, a na podłodze stał nawet globus. Za biurkiem jednak, zamiast profesora, siedział mężczyzna
równie czarny jak pozostali.
Dziękuję, Willy powiedział. Chcę teraz porozmawiać z tym panem na osobności.
Czy będzie dobrze...
Oczywiście, że będzie. Zostaw kogoś za drzwiami. Krzyknę, gdy będę czegoś potrzebował.
Gdy za wychodzącym Willym zamknęły się drzwi, mężczyzna zza biurka uniósł się i wyciągnął rękę. Jan
uścisnął ją niepewnie, przyglądając się jednocześnie Wielebnemu. Był to postawny, w sile wieku
mężczyzna, którego włosy i broda gęsto przetykane już były pasemkami siwizny. Jego ubiór stanowił
ciemny, konserwatywny garnitur, doskonale pasujący do widniejącej pod szyją koloratki.
Jestem wielebny Montour, panieKulozik. Niech mi wolno będzie powitać pana w samym sercu naszej
siedziby.
Zaskoczony Jan mógł skinąć jedynie głową. Ślady obcego akcentu, obecnego jeszcze przed chwilą, w
trakcie krótkiej rozmowy z Willym zniknęły bez śladu. Wielebny przemawiał teraz miłym, kulturalnym tonem
wykształconej osoby.
Proszę siadać. Czy mógłbym zaproponować panu kieliszeczek sherry? To coś w rodzaju lokalnego wina i
myślę, iż jego smak pozyska pańskie uznanie.
Jan pociągnął z kieliszka i z nieukrywanym podziwem rozejrzał się po pokoju.
Proszę mi wybaczyć moją ciekawość powiedział. Ale lata minęły od chwili, kiedy po raz ostatni byłem w
takim pokoju, jak ten. Podziwiam pańską bibliotekę.
Dziękuję panu. Istotnie, jest imponująca. Większość zgromadzonych tu woluminów ma setki lat. Są już
niezwykle rzadkie. Ich wszystkie kartki zostały pieczołowicie zabezpieczone przed wilgocią.
Pozostałości po Uzurpatorach? Mogę spojrzeć? Dziękuję.
Odstawił szklankę i podszedł w stronę uginających się półek. Większość okładek była zniszczona, a same
tytuły nieczytelne. Wyjął jeden z grubych tomów i otworzył na stronie tytułowej. Złoty napis głosił: "Wieki
Średnie 3951500". Odwrócił ostrożnie stronę i przeczytał: "Rok wydania 1942". Gdy przemówił, jego głos
drżał z przejęcia:
Ta książka... ona ma przeszło pięćset lat. Nawet nie przypuszczałem, że coś takiego jeszcze istnieje.
Mogę pana zapewnić, że jest jeszcze sporo tego typu pozostałości. Rozumiem jednak pańskie uczucia.
Jest pan Brytyjczykiem, prawda?
Jan skinął głową.
Tak myślałem. Pański akcent i ten termin: Uzurpatorzy. Sądzę, iż w pańskim kraju jest on w dość
powszechnym użytku. Musi pan jednak wiedzieć, że zbiór ten powstał u schyłku okresu, który historycy
nazywają Retrocesją. W owym czasie różne kraje i obszary świata borykały się z tymi samymi trudnościami,
lecz zabrały się za ich rozwiązywanie w różny sposób, wykorzystując zazwyczaj istniejące podziały
społeczne. Wielka Brytania, ze swym społeczeństwem tradycyjnie już podzielonym na klasy, wykorzystała
owo historyczne podłoże, by stworzyć sztywną, funkcjonującą do dzisiaj strukturę społeczną. Elity rządzące
nigdy nie były zachwycone zbytnio możliwością gruntownej edukacji, która stałaby się udziałem mas.
Odetchnęły więc z ulgą, gdy wkrótce stało się to po prostu fizycznie niemożliwe. Jednak proces hamowania
swobodnego dostępu do edukacji i informacji, raz rozpoczęty, nie ma właściwie końca. Dzisiaj większość
obywateli brytyjskich nie ma żadnego pojęcia o historii czy nawet o świecie, w którym żyją. Czy mam rację?
W zupełności. Moje przypadkowe odkrycie tego faktu było początkiem całego łańcucha wydarzeń, które w
efekcie doprowadziły mnie do tego właśnie pokoju.
Rozumiem. Przestrzeganie przyjętych zasad w systemie takim, jaki panuje w pańskim kraju, musi być
niezwykle uciążliwe. U nas historia potoczyła się w zupełnie odmienny sposób. Ameryka, pozbawiona w
zasadzie systemu klasowego, rozwinęła system wartości oparty w większości o pieniądze. Zakrawa to na
truizm, lecz w naszym państwie o statusie obywatela nigdy nie decydowało jego pochodzenie, lecz stan
konta bankowego. Za wyjątkiem, oczywiście,mniejszości narodowych. Irlandczycy, Polacy czy Żydzi, jako
tradycyjnie już odrzucane mniejszości zasymilowali się w końcu w przeciągu kilku pierwszych generacji,
ponieważ ich typy rasowe umożliwiały im swobodne mieszanie się z resztą społeczeństwa. Jednak zupełnie
inaczej było z rasą czarnych, którzy raz zepchnięci na samo dno białej społeczności, musieli już tam
pozostać, zmuszeni do tego powtarzającymi się cyklami fizycznej i edukacyjnej deprawacji. Tak wyglądała
sytuacja na początku Retrocesji, a doprowadziła ona w naszym kraju do tego, co widzi pan obecnie.
Przerwał i sięgnął po karafkę z sherry.
Widzę, że pański kieliszek jest już prawie pusty. Przepraszam, ale obawiam się, że kiepski ze mnie
gospodarz.
Nie, proszę już mi nie dolewać. I proszę mówić dalej. Latami tkwiłem na planecie, która jest kulturową
pustynią wszechświata. Pańskie słowa... rozmowa z Panem sprawia mi prawdziwą przyjemność. Nie może
pan niestety zrozumieć, co czuję...
Wydaje mi się, że wiem. Odczuwałem to samo, gdy otworzyłem pierwszą książkę. Był to ten sam głód
wiedzy, który mnie również zaprowadził do tego pokoju, do pozycji, którą obecnie zajmuję. Chciałem
wiedzieć po prostu, dlaczego ten świat jest taki, jaki właśnie jest. Miałem wiele powodów aby go
nienawidzieć lecz chciałem go także zrozumieć. Jak już powiedziałem, Retrocesja powiększyła jedynie
tradycyjne podziały. Wasza policja w Anglii pozornie stała się niezwykle uprzejma, próbując dopilnować, by
wszyscy obywatele posiadali niezbędne do przeżycia minimum, nawet jeżeli byłyby to jedynie zwykłe resztki
pożywienia. Jednak gdy państwo zaczyna kontrolować wszystko, ludzie którzy kontrolują państwo osiągają
władzę absolutną. I nie rezygnują z niej łatwo. Naszą narodową tradycją stało się deklarowanie, iż wszyscy
potrzebujący są w rzeczywistości próżniakami, a pozostający bez pracy: leniami i pasożytami. Tak więc
Retrocesja przyniosła kompletne zwycięstwo laissez fair e, czym okazał się doprowadzony do ekstremum
zinstytucjonalizowany egoizm. To zadziwiające, w jakie nonsensy ludzie wierzą, gdy leży to w ich własnym
interesie. Miejsce zdrowego rozsądku zajęły kompletnie nie sprawdzone teorie ekonomiczne, które
umożliwiły dalsze bogacenie się bogatych, a biednych spychały na samo dno drabiny społecznej.
Montour westchnął i pociągnął łyk sherry.
A więc stało się to, co od początku było oczywiste. Gdy żywność i energia zaczęły się wyczerpywać, bogaci
zaczęli większość zapasów zatrzymywać dla siebie, aż w końcu zawładnęli wszystkim. Zresztą była to
polityka narodowa Ameryka sama konsumowała większość światowych zasobów nafty, nie dbając w
zupełności o potrzeby innych krajów. Kto może więc winić jednostki, że przyjęły taki sam kurs? Jeżeli jakiś
kraj pozwala swoim obywatelom umierać jedynie dlatego, iż nie stać ich na opiekę medyczną, szybko staje
się narodem stojącym w obliczu poważnych kłopotów moralnych. Wybuchały zamieszki. Użycie siły
pociągnęło za sobą nasilenie się aktów gwałtów i terroru. Broń dostępna była wszędzie, tak pozostało
zresztą do dzisiaj. Efektem końcowym tego wszystkiego stał się naród podzielony, z brązowymi i czarnymi
żyjącymi tak, jak pan to teraz widzi w gettach otoczonych drutem kolczastym. Uprawiają tutaj niewielkie
poletka lub zarabiają na życie wykonując najbardziej upokarzające prace. Dobrodziejstwa techniki nie są dla
nich osiągalne w najmniejszym nawet stopniu. I w przeciwieństwie do pańskiego kraju, tutaj nie ma żadnych
prób ukrywania czy też fałszowania faktów, dzięki którym znaleźliśmy się w takiej właśnie sytuacji.
Gnębiciele chcą, by gnębieni dokładnie widzieli, co się z nimi stało, aby nigdy ponownie nie podjęli
jakiejkolwiek próby buntu. Czy dziwi się pan teraz, że z taką ciekawością słucham o rebelii na innych
planetach? Z utęsknieniem czekamy, by rozszerzyła się wreszcie na Ziemie.
Jan mógł się jedynie z tym zgodzić.
Proszę mi wybaczyć bezpośredniość pytania, lecz nie rozumiem, dlaczego klasy rządzące pozwoliły na
pańską edukację?
Montour uśmiechnął się lekko:
Nie pozwoliły. Ludzie o moim kolorze skóry pierwotnie przybyli do tego kraju jako niewolnicy. Bez
wykształcenia, pozbawieni zostali własnych korzeni i własnej kultury. To, co obecnie posiadamy udało nam
się uzyskać wbrew pozycji, w jakiej umieścili nas nasi panowie. Gdy zaczął się kryzys, nie mieliśmy zamiaru
oddawać tego, co z takim trudem uzyskaliśmy. Zabrali nam wszystko, za wyjątkiem inteligenci musieliśmy
więc nauczyć się robić z niej użytek. Bardzo pomógł nam w tym przykład innej, równie prześladowanej
mniejszości Żydów. Poprzez wieki udało im się zachować kulturę i tradycje poprzez religię i szacunek do
nauki. Człowiek religijny i wykształcony był w tej społeczności człowiekiem wysoko honorowanym. My także
mieliśmy naszą religię, naszych profesorów i wychowawców. Pod wpływem okoliczności te dwie osoby stały
się obecnie jedną, pełniącą te same funkcje. Ja swoje młode lata spędziłem na tych właśnie ulicach.
Mówiłem językiem, który rozwinęliśmy na własny użytek, odkąd odsunięto nas od głównego nurtu życia.
Lecz częścią mojej edukacji była także nauka języka naszych gnębicieli. Jeżeli wyzwolenie nie nadejdzie za
mojego życia, przekaże moją wiedzę tym, którzy nastąpią po mnie. Wiem jednak wierzę iż pewnego dnia
doczekamy się wolności. Jan dopił resztkę sherry i odstawił pusty kieliszek na biurko. Gwałtowne
wydarzenia mijającego dnia sprawiły, iż czuł się lekko zdezorientowany. Jego umysł był prawie tak samo
zmęczony, jak ciało; skupienie się nad tym, co przed chwilą usłyszał, przychodziło mu z wyraźnym trudem.
Co za parszywy żywot wiedli tutaj ci ludzie! Prole w Anglii byli przynajmniej odżywiani i dbano o nich, niczym
o bydło oczywiście, o ile akceptowali taki stan rzeczy. Tutaj ludzie zamieszkujący czarne getta Ameryki nie
mieli takiego komfortu. Wiedzieli jednak, czym byli w przeszłości i czym stali się obecnie.
Naprawdę sam już nie wiem, który system jest gorszy powiedział zamyślony Jan. Pański czy mój.
Żadna z form represji nie może być lepsza od drugiej. A na świecie istnieją jeszcze gorsze systemy.
Choćby wielki eksperyment socjalistyczny w Związku Radzieckim, łącznie z szaleństwem w rodzaju
wewnętrznych paszportów czy masowych obozów pracy. Nie dowiemy się już nigdy, czy losy tego kraju
potoczyłyby się zgodnie z teorią Marksa. Przed Retrocesją Rosjanie wciąż jeszcze nie zindustrializowali
swej głównej rolniczej ekonomii, stąd więc powrót do stosunków feudalnych był już jedynie kwestią czasu.
Wielu ludzi umarło, lecz w Rosji zawsze umierało wielu. Komisarze i wyżsi urzędnicy partyjni przejęli funkcję
szlachty. Tytuły są być może trochę inne, ale gdyby którykolwiek z carów powrócił z przeszłości w czasy
obecne, czułby się tam teraz jak u siebie w domu.
Rebelia musi ogarnąć także i Ziemię oświadczył Jan.
W zupełności się z panem zgadzam. Wszyscy musimy pracować na tę chwilę...
Rozdział 9
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wtargnął Willy. Chrapliwy oddech i trzymane w obu dłoniach
pistolety świadczyły o powadze sytuacji.
Kłopoty nucił. Cholerne kłopoty.
Co jest? zapytał Montour, szybko zarzucając dotychczasowy sposób mówienia.
Gliny. Tylu tych wściekłych psów na raz nie widziałem w życiu. Otoczyli całe New Watts i strzelają do
wszystkiego, co się rusza. Mają działa ogniowe i...
Dalsze słowa zagłuszył ryk miotacza ognia, do którego po chwili dołączyły serie z broni automatycznej.
Wszystko to działo się blisko, bardzo blisko. Jan poczuł, jak jego żołądek zaczyna kurczyć się ze strachu.
Podniósł wzrok i spostrzegł, że obaj mężczyźni patrzą prosto na niego.
Oni chcą mnie powiedział.
Wielebny Montour skinął potakująco głową.
To możliwe. Jeszcze nigdy nie najeżdżali nas w takiej sile.
Nie ma sensu przeciągać tego dłużej. Te miotacze ognia zamienią tu wszystko w popiół. Lepiej będzie,
jeżeli się poddam.
Mamy miejsca, w których może się pan ukryć odparł Montour. Gdy ich siły główne zbliżają się, nie będą
już mogli używać ognia. Być może wypalą jedynie dziurę w płocie.
Przykro mi, ale nie skorzystam z tej propozycji. Ostatnimi dniami widziałem już zbyt wielu zabitych ludzi. Nie
chcę być odpowiedzialny za kolejną masakrę. Wychodzę na zewnątrz.
Montour przez chwilę spoglądał na niego bez słowa, a potem powoli skinął głową.
Jest pan odważnym człowiekiem. Żałuje, iż nie możemy zrobić dla pana niczego więcej odwrócił się w
stronę Willy'ego.
Zostaw pistolety tutaj i pokaż mu, gdzie jest policja.
Dwa pistolety upadły na podłogę. Jan uścisnął wyciągniętą w jego kierunku dłoń Montoura.
Nie zapomnę tego spotkania.
Ja także Montour wyjął z kieszeni na piersi białą chusteczkę. Niech pan to lepiej weźmie. Oni często
najpierw strzelają, a dopiero potem zadają pytania.
Willy ruszył pierwszy. Prowadząc Jana ciemnymi pasażami, mruczał coś wściekle pod nosem. Raz musieli
usunąć się na bok, by przepuścić dwóch strzelców dźwigających trzeciego, którego koszula splamiona byk
krwią. "To nie ma końca pomyślał gorzko Jan. Nigdy nie będzie miało końca".
Tam masz tych pieprzonych drani powiedział Willy, wskazując na drzwi, po czym odwrócił się i ruszył
pośpiesznie w stronę, z której właśnie przybyli.
Jan przystanął obok otwartych lekko drzwi i wytknął na zewnątrz białą chusteczkę. W odpowiedzi posypał
się grad pocisków, które przebiły drzwi i pomknęły z jękiem w głąb korytarza.
Nie strzelać! wrzasnął, wymachując desperacko chusteczką. Wychodzę na zewnątrz.
Na ostry gwizd strzelanina zaczęła ucichać, a wzmocniony silnie głos wykrzyknął:
Otwieraj drzwi powoli. Wychodzić pojedynczo, z rękami na głowie. Jeżeli ręce będą w innej pozycji, lub
jeżeli wyjdzie was więcej, niż tylko jeden na raz, natychmiast otwieramy ogień. W porządku, a teraz
wychodzić.
Jan złączył palce na czubku głowy, pchnął łokciem drzwi i wolnym krokiem ruszył w stronę stojących z
bronią gotową do strzału policjantów. Dzięki jednakowym hełmom z przyłbicami i tarczom, wyglądali jak
roboty.
Jestem sam powiedział.
To on! wykrzyknął ktoś.
Cisza uciął sierżant. Schował broń do kabury i skinął na Jana dłonią. Tutaj, chłopcze. Idź powoli i
spokojnie. Everson, podprowadź samochód.
Wytrenowanym ruchem złapał Jana za ramię i wykręcił je za plecy, zatrzaskując równocześnie kajdanki.
Potem to samo zrobił z drugą ręką i pchnął go silnie do przodu.
Przeszli przez wyrwę w drucie kolczastym i skierowali się w stronę czekającego już wozu patrolowego.
Poczerniały grunt był wciąż jeszcze ciepły. Sierżant wepchnął Jana głową naprzód do wnętrza samochodu i
zatrzasnął za nim drzwiczki. Kierowca z piskiem opon ruszył do przodu.
Jechali w milczeniu. Jan czuł się rozbity i przygnębiony. Doskonale wiedział, co wydarzy się potem.
Ponieważ pochodził z Ziemi, Służba Bezpieczeństwa bez wątpienia uważała go za jednego z przywódców
rebelii. W poszukiwaniu dowodów rozedrą mu umysł na strzępy. Wiedział, jak wyglądali ludzie po takim
badaniu. Śmierć byłaby wybawieniem.
Zatrzymali się przed wysokim budynkiem biurowym. Sierżant wywlókł go z samochodu i wepchnął przez
otwarte drzwi do środka. Wewnątrz dwóch ubranych po cywilnemu policjantów schwyciło Jana za ramiona i
poprowadziło w stronę windy. Więzień był zbyt wyczerpany, by zastanawiać się, dokąd właściwie idą.
Wszystko było skończzone. Policjanci wciągnęli go do pokoju i posadzili na krześle. Widniejące po drugiej
stronie pokoju drzwi otworzyły się powoli.
Do środka wszedł ThurgoodSmythe.
Jan poczuł, jak całe zmęczenie i desperacja momentalnie zastąpione zostały zimną, morderczą furią.
Zafundowałeś nam niezły pościg, drogi szwgarze
powiedział oficer. Jeżeli przyrzekniesz, że będziesz zachowywał się rozsądnie, rozkażę zdjąć kajdanki. Ty i
ja musimy poważnie porozmawiać.
Jan, siedząc z wbitym w podłogę wzrokiem i trzęsąc się z trudem pohamowywanej wściekłości, skinął
jedynie głową.
Dobrze uśmiechnął się ThurgoodSmythe, nieopatrznie biorąc targające Janem uczucie za strach.
Zdejmijcie mu kajdanki. Nic ci się nie stanie, masz na to moje słowo.
Szczęknął metal i już po chwili Jan rozcierał czerwone pręgi na nadgarstkach, wsłuchując się w odgłos
oddalających się kroków. Nie mógł już dłużej czekać wściekłość wezbrała w nim nagłą furią i musiał znaleźć
dla niej ujście. Z gardłowym krzykiem zerwał się z krzesła i rzucił na swego ciemiężyciela. Zaskoczony
ThurgoodSmythe runął na podłogę. Jan usiadł na nim okrakiem, zaciskając palce na gardle. Oficer krzyknął
coś gardłowo w następnej chwili silne kopnięcie w szyję rzuciło Jana na bok. Skulił się, usiłując osłonić
przed następnymi kopniakami.
WystarczywysapałThurgoodSmythe. Posadźcie go na krzesło i wynoście się stąd.
Usiadł naprzeciwko Jana i wymierzył w niego wyjętym z kabury pistoletem. Przez chwilę obaj mężczyźni
oddychali ciężko.
Harry Harrison Ku Gwiazdom T.III GWIEZDNY DOM Tytuł oryginału To the Stars. Starworld Redaktor Jacek Foromariski Opracowanie graficzne: Maria Dylis Ilustracja: Radosław Dylis PRINTED IN GREAT BRITAIN Wydanie I Harry Harrison 1987 Copyright for the Polish edition by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991 ISBN 8385276742
Rozdział 1 Stary, połatany frachtowiec przeciął orbitę Marsa i leciał dalej, wykorzystując jedynie tradycyjny napęd silników atomowych. Kierował się w stronę Ziemi lub raczej w stronę miejsca, w którym Ziemia znajdzie się za kilka godzin. Wszystkie urządzenia elektroniczne statku były bądź wyłączone, bądź pracowały na minimalnych obrotach pełną moc pobierały jedynie ekrany ochronne. Wraz ze zbliżaniem się ku Ziemi, z każdą sekundą rosło ryzyko wykrycia. I natychmiastowego zniszczenia. A więc przynosimy im w końcu wojnę powiedział oficer polityczny. Przed rewolucją był profesorem ekonomii niewielkiego uniwersytetu na jednej z odległych planet. Wojna pozmieniała wszystko. Nie musi mnie pan o tym przekonywać odparł Blakeney. Byłem w komitecie, który opracował ten atak. I mówiąc szczerze, wcale nie jestem tym pomysłem zachwycony. Wcale nie próbuję pana przekonywać, po prostu sama myśl o tym sprawia mi przyjemność. Miałem rodzinę na Teorancie... Ale już jej pan nie ma przerwał szybko Blakeney. Cała planeta została zniszczona. Radziłbym, by jak najszybciej pan o nich zapomniał. Nie. Chcę o nich pamiętać. I wierzę, że atak ten przeprowadzamy także i po to, by uczcić pamięć tych ludzi. Tych i milionów innych, zniewolonych lub pomordowanych. Nareszcie odważyliśmy się walczyć. Jestem z tego dumny. Wciąż niepokoi mnie oprogramowanie komputera. Zupełnie niepotrzebnie. Pojedyncza bomba zrzucona zostanie na Australie. W jaki sposób może pan nie trafić w tak duży cel? Mogę to panu dokładnie wyjaśnić. Po odłączeniu statku zwiadowczego rozpocznie on przyśpieszenie od prędkości podstawowej, którą w tej chwili osiągamy. Komputer nie będzie mógł popełnić żadnego błędu w trajektorii lotu, ponieważ nie będzie czasu na żadne korekty. Czy zdaje pan sobie sprawę, jak ogromna będzie prędkość końcowa? sięgnął po kalkulator i nacisnął kilka przycisków. Dowódca niecierpliwym ruchem uniósł rękę. Wystarczy. Nie mam w tej chwili głowy do matematyki. Wiem jedynie, iż nasi najlepsi specjaliści zmodyfikowali statek zwiadowczy do tego jednego zadania. W środku jest jakiś wirus, który ma zniszczyć wszystkie zasoby żywności. Sam pan przecież opracował program lotu, lokalizacji celu i rzucenia bomby. Tak, zawierają one jednak zbyt wiele zmiennych. Zejdę na dół i przeprowadzę jeszcze jeden test. Proszę bardzo. Lecz niech pan nie zapomni, że pozostało już tylko kilka godzin. Gdy znajdziemy się w zasięgu sieci ich radarów, natychmiast wysyłamy statek i zmykamy, nie oglądając się za siebie. To nie zajmie dużo czasu zapewnił Blakeney. Odwrócił się i opuścił mostek. "To wszystko jest jedną wielką improwizacją" rozmyślał ponuro, idąc w dół pustymi korytarzami statku. Nieuzbrojony frachtowiec atakujący samo serce Federacji! Lecz sam plan był na tyle zwariowany, że może się powieść. Od momentu przecięcia orbity Marsa wciąż nabierali prędkości. Być może uda im się przemknąć tuż obok Ziemi, zanim zaskoczona obrona będzie w stanie wykonać przeciwuderzenie, i wystrzelić bez przeszkód niewielki statek zwiadowczy, nad którym kontrolę przejmie komputer. I to właśnie martwiło go najbardziej. Obwody większości komputerów były prototypowe i niesprawdzone. Jeżeli zawiodą, nie powiedzie się cała misja. Przeprowadzenie jeszcze jednej serii testów było sprawą zwykłego rozsądku. Maleńki zwiadowca, mniejszy nawet niż zwykły pojazd ratunkowy, tkwił przymocowany do podłogi zewnętrznego luku stalowymi klamrami wyposażonymi w wybuchowe sworznie. Tuba łącznikowa, dzięki której powietrze z frachtowca przedostawało się do wnętrza zwiadowcy, wciąż tkwiła na swoim miejscu. Blakeney przeczołgał się przez nią, wszedł do wnętrza kabiny i zmarszczył czoło, spoglądając na umieszczoną na jednej ze ścian plątaninę kabli i urządzeń kontrolnych. Odwrócił się w stronę ekranu, wcisnął kilka przycisków na pulpicie komputera i rozpoczął ostatnią serię kontrolnych testów. Nagle na mostku zabrzmiał sygnał alarmowy i paru członków załogi podeszło, by spojrzeć na ekran. Oficer polityczny zbliżył się także i stanął tuż obok pełniącego wachtę operatora. Co to za sygnał? zapytał. Weszliśmy właśnie w zasięg ich detektorów. Więc wiedzą już, że tu jesteśmy? Niekoniecznie. Wciąż jeszcze znajdujemy się w płaszczyźnie ekliptyki... A to oznacza.. Że jesteśmy jeszcze zbyt daleko, by mogli wykryć jakiekolwiek ślady promieniowania z naszego statku. Na razie jesteśmy dla nich jeszcze jednym kawałkiem kosmicznego śmiecia. Na razie. System wykrywania został już jednak zaalarmowany i za chwilę skierują na nas wszystko, co tylko mają. Lasery, radary i tym podobne rzeczy. Zresztą wkrótce się tego dowiemy. Monitorujemy ich wszystkie sygnały. Gdy powrócimy,
wszystko będzie pięknie nagrane. Po uważnym przeanalizowaniu dowiemy się sporo o układach, w jakich pracują. "Gdy pomyślał ponuro oficer polityczny a nie: jeżeli". Jak na razie morale załogi było bez zarzutu. Lecz to dopiero połowa misji. Pozostała jeszcze ta druga połowa ta najważniejsza. Zerknął na zegar i połączył się ze statkiem zwiadowczym. Wkraczamy w strefę czerwoną. Do odłączenia statku pozostało mniej niż pół godziny. Co u pana? Za chwilę kończę i zaraz do was dołączę. Dobrze. Chciałbym... Zlokalizował nas radar pulsacyjny! wykrzyknął operator. Teraz wiedzą już, że się zbliżamy. Tuż obok jego łokcia zapłonął nagle ekran pomocniczy, na którym pojawiać się zaczęły rzędy cyfr. Operator wskazał na nie palcem. Wszystkie ekrany ochronne zostały wystrzelone, tak więc na ich ekranach zamiast jednego, pojawi się kilkanaście niezidentyfikowanych punktów, poruszających się w różnych kierunkach i z różnymi prędkościami. Nie będą więc wiedzieli, który z tych punktów jest prawdziwym statkiem? W tej chwili nie, lecz już wkrótce zaczną analizować wypadkowe wszystkich kursów, zarówno do przodu jak i do tyłu w czasie i zlokalizują ten prawdziwy. Jednak zanim ich komputery uporają się z tym problemem, nasze zainicjują już kolejne programy dezorientujące. Zresztą całkiem niezłe, opracowane przez najlepszych fizyków i komptechów. Rozumowanie to nie trafiało jednak do przekonania oficerowi politycznemu. Nie podobała mu się myśl, iż jego życie zależy od zaprogramowanych przez nieznanych mu ludzi komputerów, bawiących się w kotka i myszkę z komputerami wroga. Zamiast tego wyjrzał na zewnątrz, spoglądając na maleńkie iskierki gwiazd i powiększający się dysk Ziemi. Spróbował wyobrazić sobie, jak tuż obok nich przemykają niewidzialne promienie światła i fale radiowe. Było to oczywiście niemożliwe. Musiał jedynie na wiarę przyjąć, iż rzeczywiście tam są i walczą zamiast niego z wrogiem. Ludzie dawno już przestali toczyć bitwy w kosmosie. Zastąpiły ich komputery. Załogi były jedynie uwięzionymi w kruchych kadłubach obserwatorami. Stał nieruchomo, nieświadomy, iż coraz mocniej zaciska założone za plecy dłonie. Nagle wyczuł raczej niż usłyszał serię niewielkich, głuchych wstrząsów, po których nastąpiła słyszalna już wyraźnie eksplozja. Trafili nas! wykrzyknął w przypływie paniki. Jeszcze nie odparł operator, nie odrywając wzroku od ekranu. Wystrzeliliśmy jedynie pozostałe ekrany, a po nich statek zwiadowczy. Nasza misja jest już zakończona, lecz musimy się jeszcze stąd wyrwać. Stos wyłączony, obwody napędu przestrzennego zregenerowane w pełni. Za chwilę będziemy w drodze. Oczy oficera politycznego otworzyły się szeroko, gdy jego mózg przeszyło nagle straszliwe podejrzenie. Rozejrzał się szybko dookoła. Gdzie jest Blakeney? wykrzyknął, lecz żaden ze zgromadzonych na mostku ludzi nawet go nie usłyszał. W napiętym milczeniu odliczali sekundy, dzielące ich od pocisków, które z pewnością zostały już wystrzelone w ich stronę. Oficer jednak nie myślał w tej chwili o rakietach. Wiedział już, gdzie był Blakeney. Miał wiec rację, zupełną rację! I oni nazywali siebie komptechami. Nie potrafiliby nawet napisać programu, który wygrałby w bierki. Porównawcza orientacja przestrzenna najwidoczniej przekraczała ich możliwości. Z satysfakcją obserwował elektroniczny pisak, kreślący na ekranie obraz przesuwającej się w dole Ziemi. Nagle zmartwiał, gdy dostrzegł przesuwający się majestatycznie tuż nad Europą front burzowy. Wyłączył automat zawiadujący ruchami pisaka i dotknął palcem ekranu w miejscu, na którym widział jedyny wolny w tej chwili od gęstej pokrywy chmur wycinek Australii. Gdy świecąca końcówka pisaka przesunęła się na wskazane przez niego miejsce, wcisnął klawisz z napisem IDENTYFIKACJA POZYTYWNA i cofnął palec. W sekundę później jednostajny do tej pory śpiew silników zmienił się, gdy niewielki stateczek zmienił kurs. Dobrze. Wyświetlił na ekranie kolejny etap programu i odblokował przełącznik, umożliwiający mu w razie jakichkolwiek kłopotów ręczne odstrzelenie pojemnika. Na szczęście nie było żadnych. W chwili, gdy na ekranie pojawiła się cyfra zero, komputer uaktywnił mechanizm detonujący, wyrzucając ceramiczny pojemnik ku powierzchni Ziemi. Siedzący w kabinie oddalającego się łagodnym łukiem stateczku, Blakeney uśmiechnął się w duchu, wiedząc, co się za chwilę wydarzy: pojemnik był jedyną rzeczą, która została zaprojektowana naprawdę dobrze. Wraz z opadaniem w coraz gęstsze warstwy atmosfery, pojemnik, zawierający umieszczone w kriogenicznych kapsułach zamrożone wirusy, zacznie się rozgrzewać, wytracając przy tym szybkość. Odpadnie powłoka ceramiczna, odsłaniając tkwiący wewnątrz manometr. Dokładnie na wysokości dziesięciu tysięcy siedemset sześćdziesięciu dziewięciu metrów eksploduje ładunek wybuchowy, uwalniając zawarte w kapsułach wirusy.
Wiatry rozniosą je po całej Australii, zaniosą być może nawet do Nowej Zelandii zmodyfikowane genetycznie, mikroskopijne szkodniki, które zaatakują i zniszczą wszelkie pozostałe jeszcze na Ziemi zbiory płodów rolnych. Blakeney uśmiechał się jeszcze, gdy uderzył pocisk. Ponieważ rakieta wyposażona była w głowicę jądrową, ludzie na powierzchni Ziemi odnieśli wrażenie, iż przez moment nad horyzontem rozbłysło drugie słońce. Rozdział 2 Odrzutowiec TWA wystartował z Nowego Jorku parę godzin po zmroku. Natychmiast po osiągnięciu wyznaczonego mu korytarza powietrznego zwiększył szybkość do naddźwiękowej i z rykiem silników pomknął na wschód. Gdy przelatywali nad Kansas, lecący z prędkością 2,5 Macha odrzutowiec napotkał na pierwsze promienie zachodzącego słońca. A gdy obniżyli pułap lotu nad Arizoną, słońce stało jeszcze wysoko nad horyzontem, i pasażerowie, którzy oglądali jeden zachód słońca w Nowym Jorku, byli teraz świadkami kolejnego, tym razem jednak o wiele bardziej malowniczego nad pustynią Mojave. ThurgoodSmythe skrzywił się i przyciemnił okno. Musiał przejrzeć notatki ze zwołanej w pośpiechu w gmachu Narodów Zjednoczonych konferencji i nie miał głowy, by podziwiać subtelne piękno zachodu słońca. Na jego kolanach leżała otwarta dyplomatka z tkwiącym wewnątrz ekranem monitora. Wędrowały teraz po nim cyfry, nazwiska i daty. Nieruchomiały jedynie wtedy, gdy mężczyzna dotykał klawiatury niewielkiego komputera, korygując błąd zapisu. Robił to jednak zupełnie automatycznie, myślami błądząc wokół tego, co wydawało się nieprawdopodobne, a jednak się wydarzyło. Lądowaniu towarzyszyło niewielkie szarpnięcie. ThurgoodSmythe zamknął dyplomatkę, naciśnięciem guzika rozjaśnił przyciemnione okno i spojrzał na zewnątrz, na białe wieże centrum kosmicznego, skąpanego w tej chwili w krwawych rozbłyskach zachodzącego słońca. Był pierwszym pasażerem, który wysiadł z samolotu. Na zewnątrz czekało już dwu umundurowanych strażników. Na ich sprężysty salut skinął jedynie niedbale głową. Nie padło ani jedno słowo, czy to powitania, czy też z prośbą o identyfikację. Strażnicy wiedzieli, kim był; wiedzieli także, iż ten nadprogramowy lot odbył się jedynie po to, by przywieźć tego człowieka tutaj. Haczykowaty nos i ostre rysy twarzy ThurgoodSmythe'a wystarczająco często pojawiały się w środkach masowego przekazu, by nie zadawać mu żadnych pytań. Krótko przycięte, stalowosiwe włosy oraz wyprostowana sylwetka sprawiały, iż wyglądał dokładnie na tego, kim był w rzeczywistości na człowieka u steru władzy. Gdy wszedł do pokoju, August Blanc stał zwrócony twarzą w stronę ogromnego, całościennego okna. Jako dyrektor Spaceconcent zajmował biuro umieszczone na ostatnim piętrze najwyższego budynku administracyjnego. Widok za oknem był wręcz olśniewający. Majaczące na horyzoncie smoliście czarne góry, obramowane były czerwienią nieba. Wszystkie budynki i statki kosmiczne skąpane były w tym samym, ognistym kolorze kolorze krwi. Być może był to znak. Dyrektor wzdrygnął się na tę myśl. Nonsens. Słysząc za plecami znaczące chrząknięcie, odwrócił się i spojrzał prosto w twarz ThurgoodSmythe'a. Mam nadzieję, że miał pan przyjemny lot powiedział, wyciągając dłoń. Była szczupła i równie delikatna, jak rysy jego twarzy. Chlubił się posiadaniem starego, francuskiego tytułu, niemniej jednak używał go niezmiernie rzadko. Zresztą ludzie pokroju ThurgoodSmythe'a nie zawracali sobie takimi rzeczami głowy. Przybysz skinął krótko głową, wydając się zniecierpliwiony tymi niepotrzebnymi formalnościami. Niewątpliwie miał pan męczący dzień. Może więc coś na pokrzepienie? Nie. Dziękuję drogi Auguście. Chociaż... poproszę o szklaneczkę Perrier. To suche powietrze w samolotach... Nie to, co w naszych liniowcach powiedział, podając gościowi wysoką szklaneczkę. Sobie nalał koniaku. Nie odwracając głowy, zupełnie jakby zawstydzony tym, o co chce zapytać, przemówił w stronę zgromadzonych w barku butelek: Czy rzeczywiście jest źle? Tak źle, jak o tym czytałem? Nie wiem, co pan słyszał odparł ThurgoodSmythe, pociągając ze szklaneczki. Ale w zaufaniu mogę panu powiedzieć... Ten pokój jest absolutnie bezpieczny. ... że jest o wiele gorzej, niż nam się wydawało na początku. To była istna lawina opadł w fotel i pustym wzrokiem zapatrzył się w trzymaną w dłoni szklaneczkę. Przegraliśmy. Wszędzie. Nie mamy już kontroli nad żadną z planet... To niemożliwe! w starannie modulowanym do tej pory głosie Augusta zabrzmiały nutki niemal zwierzęcej paniki. A nasze bazy? W jaki sposób mogą zostać zajęte? Nie mówię w tej chwili o nich. Są zresztą nieważne. Położone są na pozbawionych powietrza księżycach o niskiej grawitacji i muszą być regularnie zaopatrywane. Więcej z nimi kłopotu niż pożytku. Ewakuujemy je wszystkie. Nie możecie tego zrobić! Są naszą główną linią obrony przed...
Używając klasycznego porównania: są naszą piętą Achillesową tym razem w głosie ThurgoodSmythe'a nie było ani śladu ciepła. Potrzebujemy transportu i potrzebujemy ludzi. Tutaj jest rozkaz. Od tej chwili jest pan odpowiedzialny za sprawny przerzut siecią Fascolo wyjął z dyplomatki dokument i wręczył go pobladłemu wyraźnie dyrektorowi. Decyzje zostały już podjęte. August Blanc wyciągnął drżącą dłoń i przybliżył dokument do oczu. ThurgoodSmythe spoglądał na niego bez słowa. Ten człowiek był mu potrzebny. Znał się na tym, co robi. Tylko dlatego jego głos, gdy odezwał się ponownie, zabrzmiał niemal łagodnie: Wiem, iż decyzje takie łatwiej jest czasami podjąć, niż się z nich wywiązać. Przykro mi, Auguście. Rebelianci nie pozostawili nam wyboru. Planety są ich. Wszystkie. Zaplanowali to doskonale. Większość naszych ludzi została pojmana lub po prostu nie żyje. Jednak cała nasza flota przestrzenna pozostała nietknięta, chociaż miało miejsce parę aktów sabotażu. To, co w tej chwili robimy, to po prostu strategiczne przegrupowanie sił. Odwrót! w głosie dyrektora brzmiała wyraźnie gorycz. A więc przegraliśmy. Wcale nie. Wciąż mamy jeszcze liniowce, a pomiędzy nimi jednostki o przeznaczeniu typowo militarnym. Rebelianci posiadają jedynie frachtowce, holowniki i jednostki pomocnicze. Wiele z ich planet już cierpi głód. Podczas gdy oni będą zmuszeni martwić się o przeżycie, my zreorganizujemy nasze środki obrony. Gdy spróbują nas zaatakować, z pewnością będziemy na to dobrze przygotowani. A potem ponownie odzyskamy wszystkie planety. Ostateczny sukces Ziemi nie podlega żadnej dyskusji, choć być może jest to sprawa odległej przyszłości. Co więc mam robić?August Blanc nie wydawał się być przekonany. Wysłać to. Jest to specjalny rozkaz Służb Bezpieczeństwa zalecający natychmiastową zmianę kodów. Jestem przekonany, iż stare kody nie stanowią już dla rebeliantów tajemnicy. August Blanc spojrzał na tajemnicze serie liter i cyfr i skinął głową. Sam proces kodowania niewiele go obchodził starczyło, iż wiedział, że całym tym procesem zajmuje się komputer. Wsunął zapisany gęsto skrawek papieru w szczelinę czytnika i szybko wystukał na klawiaturze serię poleceń. Parę sekund później mechaniczny głos, dobiegający z wmontowanego w obudowę komputera głośnika oznajmił: Polecenie przekazane do wszystkich wymienionych na liście odbiorców. Potwierdzenie odbioru od wszystkich wymienionych na liście odbiorców. Procedura zmiany kodów komunikacyjnych w toku. ThurgoodSmythe po wysłuchaniu komunikatu skinął krótko głową i położył na biurku dyrektora kolejny papier. Po przeczytaniu z pewnością zauważy pan, że wszystkie wyszczególnione tu rozkazy potraktowane są bardzo ogólnikowo. Cała flota w możliwie najkrótszym terminie wycofana ma zostać na orbitę Ziemi, bazy planetarne zniszczone, a bazy na Księżycu mają otrzymać posiłki. Gdy wejdziemy w posiadanie odpowiedniej ilości środków transportu, natychmiast rozpoczniemy przerzucanie oddziałów na kolonie okołoziemskie. Zostaną zajęte siłą. Z dobrego źródła wiadomo, iż sympatyzują z rebetiantami, a nie z nami. To samo stanie się z orbitalnymi stacjami satelitarnymi. Czy ma pan jakieś pytania? Czy wystąpią braki żywnościowe? Doszły mnie słuchy, że stoimy przed widmem głodu. Wysłałem żonę z dużą listą zakupów, z której udało jej się zrealizować zaledwie połowę. Czy wie pan coś na ten temat? "Ten człowiek jest tchórzem, a w dodatku głupcem pomyślał ThurgoodSmythe w takiej sytuacji martwić się o kuchnię! Defetysta. Ale to pojęcie z pewnością jest dla niego obce. Dla większości ludzi najprawdopodobniej także. Ale to nieważne, dowiedzą się, co ono oznacza, gdy rozstrzelamy kilku z nich. Właśnie za rozsiewanie takich niesprawdzonych plotek." Powiem panu prawdę powiedział głośno. Lecz przede wszystkim muszę pana ostrzec. Jesteśmy w stanie wojny, kiedy morale całego społeczeństwa jest sprawą pierwszorzędnej wagi. Tak więc ludzie, którzy rozsiewają niepokojące pogłoski oraz tacy, którzy będą gromadzić nadmierne zapasy żywności, pozbawiając jej innych pomagają naszemu wrogowi i będą za to ukarani. Jedyną karą będzie kara śmierci. Czy wyraziłem się dość jasno? Oczywiście, ja... ja nie zdawałem sobie sprawy. Nie miałem zamiaru... Mężczyzna trząsł się jak w ataku febry. ThurgoodSmythe spoglądał na niego przez chwilę spod zmrużonych powiek. Bardzo dobrze powiedział wreszcie, usilnie starając się nie ukazać po sobie śladu niechęci. Na Ziemi nie będzie głodu, lecz racje żywnościowe będą zmniejszone i racjonowane. Zawsze musieliśmy importować pewną żywność dla proli. Przez jakiś czas będą musieli zacisnąć trochę pasa, nie sądzę jednak, by fakt ten miał nam spędzać sen z powiek. O wiele poważniejsza jest zaraza, która zniszczyła całe zboże Australii. Zaraza...? Obawiam się, że nie rozumiem. Spowodowana zmutowanym wirusem, który zrzucili w formie bomby z niewielkiego statku kosmicznego. Ulega samodestrukcji po kilku miesiącach, lecz do tej pory cała Australia będzie jedynie jałową pustynią. Musimy zniszczyć ich wszystkich! To zwykli kryminaliści! Chcą nas zagłodzić na śmierć! Niekoniecznie. Ten atak był formą ostrzeżenia. Niektórzy dowódcy naszych sił przestrzennych powodowani chęcią zemsty przeprowadzili parę akcji na własną rękę, niszcząc kompletnie co najmniej dwie planety
rebeliantów. Ci w odpowiedzi wysłali ten statek, by zbombardował Australię. Bardzo łatwo mogli zniszczyć wszystkie ziemskie zasoby żywności, a jednak ograniczyli się do jednego tylko kontynentu. Nie, to było pewnego rodzaju ultimatum. Przejęliśmy oczywiście ten statek i wysłaliśmy go im z wiadomością, iż zgadzamy się na ich warunki. Od tej chwili bombardowanie planet ograniczać się ma do celów wyłącznie militarnych. Musimy zniszczyć ich co do jednego! rzucił ochryple August Blanc. I tak się stanie. Nasz plan jest stosunkowo prosty. Wycofujemy wszystkie nasze siły na orbitę Ziemi, by zabezpieczyć się przed jakakolwiek inwazją, czy próbą przejęcia kolonii okołoziemskich lub satelitów. Potem ponownie zaczniemy zdobywać utracone planety. Nasze wszystkie liniowce zostaną uzbrojone i przekształcone w jednostki wojenne. Rebelianci mają jedynie kilka statków. Może wygrają jeszcze parę bitew, ale my wygramy wojnę... Pilna wiadomość przerwał mu mechaniczny głos komputera. August Blanc oderwał wysuwający się z drukarki skrawek papieru, podniósł do oczu i wyciągnął w stronę swego gościa. Zaadresowane do pana powiedział. ThurgoodSmythe szybko przebiegł wzrokiem kilka linijek tekstu i uśmiechnął się. Poleciłem, by śledzono wszystkie ruchy floty nieprzyjaciela. Potrzebują więcej żywności, niż my. Wysłali właśnie pewną ilość statków transportowych na Halvmork to jedna z największych planet produkujących żywność. Chcę, by te statki wylądowały i zostały załadowane. Potem mogą odlecieć... A my je przejmiemy! wykrzyknął z podnieceniem August Blanc, zapominając na chwilę o swych wcześniejszych obawach. To genialny plan, panie ThurgoodSmythe. Niech mi będzie wolno panu pogratulować. Rozpętali tę wojnę, teraz więc przyjdzie im za to zapłacić. Skażemy ich na głód. Dokładnie to było moim zamiarem, drogi Auguście. Dokładnie. Obydwaj mężczyźni wymienili okrutne, pozbawione ciepła uśmiechy. Winić mogą jedynie siebie mówił ThurgoodSmythe. Daliśmy im pokój, a oni w zamian dali nam wojnę. Pokażemy im teraz, jak wielką cenę przyjdzie im zapłacić za tę nieprzemyślaną decyzję. Gdy wreszcie z nimi skończymy, w galaktyce na wieki już zapanuje pokój. Zapomnieli już, że są dziećmi Ziemi, że stworzyliśmy Federację dla ich własnego dobra. Zapomnieli, jak wiele sił i środków pochłonęło przekształcenie planet, by mogli się na nich osiedlić. Rozdział 3 Zbuntowali się przeciwko dłoni, która zapewnia im bezpieczeństwo. Zaciśniemy teraz dłoń w żelazną pięść, która spadnie im na karki i przygniecie do ziemi. Oni rozpoczęli tę wojnę lecz to my ją zakończymy. A więc odchodzisz powiedziała Elżbieta, starając się nie okazywać po sobie żadnych emocji. Jednak jej dłonie, które Jan trzymał mocno w uścisku, wyraźnie drżały. Stali w cieniu jednego z frachtowców, który górował ponad najwyższymi silosami. Mężczyzna spojrzał na łagodne, zatroskane w tej chwili rysy twarzy dziewczyny. Westchnął i nie znajdując żadnej sensownej odpowiedzi, skinął jedynie głową. Zakrawało na okrutną ironię, iż po wszystkich latach spędzonych na tej niegościnnej planecie, żonaty i nareszcie szczęśliwy, musi ją opuścić. Nie miał jednak wyboru. Był jedynym, który mógł walczyć o prawa dla zamieszkujących tę rolniczą planetę ludzi, jedynym, który mógł stworzyć tu nowe, funkcjonujące na prawidłowych zasadach społeczeństwo. Jan był bowiem jedynym na całej Halymork człowiekiem, który urodził się na Ziemi i znał realia, jakimi kierowało się życie nie tylko na macierzystej planecie, ale w całej Ziemskiej Federacji Planet. Halvmork było zapomnianym, ponurym światem, zamieszkanym przez ekonomicznych niewolników, których jedynym zadaniem było zaopatrywanie pozostałych planet w żywność. Walcząc z tyranią Ziemi planety oczekiwały, iż Halvmork w dalszym ciągu pozostanie rolniczym zapleczem rebelii. Oczywiście, mogli obsiewać pola w końcu było to jedyne, na czym się znali pod warunkiem jednak, że zamieszkały przez nich świat przestanie być więzieniem, a stanie się domem. Musieli być wolni, by stać się częścią Federacji, by ich dzieci mogły się uczyć i żyć w pokoju, wreszcie by zmienić sztuczny system, dawno temu narzucony im siłą przez Ziemię. Jan wiedział, iż nikt mu za to nie podziękuje. Niemniej jednak musiał to zrobić. Dla przyszłych generacji. Dla własnego dziecka. Tak, muszę was opuścić powiedział wreszcie. Jesteś tu potrzebny w tonie jej głosu zabrzmiała prośba. Spróbuj mnie zrozumieć. Ta planeta, chociaż tak duża, jest jedynie niewielką częścią galaktyki. Dawno temu mieszkałem na Ziemi, pracowałem tam i byłem nawet szczęśliwy, dopóki nie odkryłem, że życie tam dla większości ludzi jest prawdziwym piekłem. Próbowałem im pomóc lecz to na Ziemi jest nielegalne. Zostałem za to aresztowany, pozbawiony wszystkiego i zesłany tutaj jako zwykły pracownik fizyczny. Miałem do wyboru to albo śmierć. Jednak gdy tu mijały wolno lata, rebelia wreszcie wybuchła i zakończyła się sukcesem. Wszędzie, za wyjątkiem Ziemi. W tej chwili moja praca tutaj jest już zakończona, zboże
zabezpieczone i gotowe do wysyłki. My wywiązaliśmy się ze swoich zobowiązań, chcę się więc upewnić, że owoce zwycięstwa staną się także i naszym udziałem. Po prostu muszę lecieć, rozumiesz? Obdarzyła go czułym, pełnym miłości spojrzeniem i zamknęła w silnym uścisku, jakby obawiając się, że widzą się być może po raz ostatni. Nie chciała się do tego przyznać, lecz bała się. Gdzieś daleko, pomiędzy obcymi gwiazdami trwała wojna, a on wyruszał, aby wziąć w niej udział. Przytuliła się do niego mocniej. "On wróci powtarzała w myślach z pełną rozpaczy determinacją. Musi wrócić..." Wróć do mnie szepnęła. Odepchnęła go od siebie i nie oglądając się, pobiegła w stronę domu. Dziesięć minut wykrzyknął Debhu, stojąc u podstawy prowadzącego do śluzy trapu. Chodźmy na pokład. Musimy się przygotować. Jan odwrócił się i ruszył za nim w górę trapu. Jeden z członków załogi czekał już na nich przy śluzie i natychmiast po ich wejściu zamknął i uszczelnił zewnętrzny właz. Idę na mostek rzucił Debhu. Nie byłeś nigdy w kosmosie, więc lepiej przywiąż się do czegoś pasami Pracowałem w stanie nieważkości odparł krótko Jan. Przez wargi Debhu przemknął uśmiech, mężczyzna nie powiedział jednak ani słowa. Halvmork była planetą więzieniem i nie było już ważne, za co ktoś został tutaj zesłany. Dobrze mruknął. Może mi się przydasz. Straciliśmy mnóstwo wyszkolonych ludzi, a większość nowej załogi nie oglądała jeszcze otwartej przestrzeni. Chodźmy na mostek. Jan stwierdził, iż operacja, której właśnie był świadkiem, jest niezwykle fascynująca. Musiał przybyć na Halvmork statkiem, który był bardzo podobny do tego, na którym znajdował się obecnie niewiele jednak z tego okresu zachowało się w jego pamięci. Jedyne, co pamiętał to duszna, pozbawiona okien cela więzienna. I nafaszerowane narkotykami pożywienie, które sprawiało, iż był uległy i zobojętniały na wszysko. A potem już stracił przytomność. Gdy się ocknął stwierdził, że leży na nawierzchni drogi a statki zniknęły. To jednak działo się wiele lat temu. Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej. Pojazd, na pokładzie którego znajdowali się w tej chwili, różnił się od pozostałych holowników jedynie numerem. Były to toporne, lecz niezwykle potężne jednostki, zdolne do podniesienia z powierzchni planety ciężarów, tysiąckrotnie przekraczających ich własną wagę. Przez cały czas przebywały w przestrzeni, krążąc na orbicie kołowej. Używano je raz na cztery ziemskie lata, gdy na planecie zmieniały się pory roku. Wtedy właśnie, zanim jeszcze pola uprawne zamienią się latem w jałowe pustynie a mieszkańcy wyruszą na drugą, zimową półkulę, przybywały statki. Z otchłani kosmosu wynurzały się liniowce podobne do olbrzymich pająków jednostki, które nigdy nie wchodziły w kontakt z atmosferą planet. Pozostawały na orbicie, uwalniając zacumowane po bokach metalowe cygara frachtowców. Wtedy właśnie wkraczały do akcji holowniki. Na ich pokłady wchodziły załogi i uruchamiały wszystkie urządzenia jednostek. Potem holowniki cumowały przy burtach pustych frachtowców i rozpoczynały delikatną operację opuszczania ciężkich jednostek na powierzchnię planety. W tej chwili frachtowce były już załadowane. Miały na swych pokładach wystarczającą ilość ziarna, by wyżywić wszystkie zbuntowane planety. Start, kontrolowany w całości przez komputer, przebiegł bez żadnych zakłóceń. Metalowe olbrzymy wznosiły się coraz wyżej i szybciej, przebijając z rykiem silników atmosferę. Programy komputerowe, nadzorujące całą operację, napisane zostały przez nieżyjących już dawno komtechów z precyzją, dającą im powód do słusznej chwały. Orbity zostały obliczone, odrzutowe silniki korekcyjne włączone. Olbrzymie kadłuby, ważące tysiące ton, dryfowały wolno ku sobie i wreszcie łączyły się ze statkiem macierzystym. Połączenia frachtowców zakończone wyrecytował mechanicznie komputer. Pełna gotowość do odcumowania i transferu załogi. Debhu naciśnięciem odpowiedniego klawisza rozpoczął następną fazę programu. Jeden po drugim gigantyczne winogrona zaczęły się rozdzielać. Kadłubem holownika targnął wyraźny wstrząs. Pozbawiony swego ciężaru holownik odpłynął na bok, a po chwili skierował się w stronę liniowca. Oba olbrzymy zetknęły się. Natychmiast po uszczelnieniu komory powietrznej rozległ się syk i wewnętrzne drzwi rozsunęły się na boki. Chodźmy powiedział Debhu i ruszył jako pierwszy. Zazwyczaj czekamy, dopóki holowniki ponownie nie znajdą się na orbitach kołowych. Tym razem jednak liniowce po przycumowaniu frachtowców natychmiast wyruszają w drogę. Każdy z nich kieruje się do innego punktu przeznaczenia. To zboże jest sprawą naszego życia lub śmierci. W centrali rozbrzmiewał brzęczyk alarmowy, a jedna z lampek na pulpicie kontrolnym pulsowała ogniście czerwonym kolorem. Nic poważnego oświadczył Debhu. Nie zabezpieczona pokrywa chwytaka. Do szczęk mogło dostać się trochę pyłu lub też mogło to zostać spowodowane błędem odczytu. Chciałbyś rzucić na to okiem? Czemu nie? odparł Jan. Od czasu przybycia na tę planetę to właśnie naprawy były moim głównym zajęciem. Gdzie są kombinezony?
Pojemnik z narzędziami był integralną częścią kombinezonu, tak samo jak i radio. Kierując się głosem niewidzialnego przewodnika, Jan dotarł do uszkodzonej jednostki. Wraz z wypompowaniem powietrza ze śluzy, kombinezon z lekkim sykiem zaczął się usztywniać. W końcu właz zewnętrzny otworzył się i Jan wypłynął na zewnątrz. Nie miał czasu, by podziwiać subtelne piękno gwiazd nie przesłoniętych atmosferą planety. Podróż nie rozpocznie się, dopóki on nie usunie opóźniającego ich uszkodzenia. Uruchomił namiernik i przytrzymując się poręczy, ruszył w kierunku wskazywanym przez strzałkę. Zatrzymał się gwałtownie, gdy nagle tuż obok niego z kadłuba wystrzelił w górę słup cząsteczek lodu. Po chwili pojawił się jeszcze jeden i jeszcze. Jan uśmiechnął się lekko i ruszył dalej. Dobrze wiedział, czym w rzeczywistości były owe gejzery. Frachtowce wypompowywały z ładowni powietrze. Uwolnione z wnętrza statków powietrze i para wodna natychmiast zamieniały się w lód. Próżnia odwodni ziarno, zabezpieczając je i nie dopuszczając przy okazji do rozprzestrzenienia się przywleczonych tutaj z powierzchni planety mikroorganizmów. Nim Jan dotarł do sygnalizującego uszkodzenie modułu, wykwitujące z kadłuba strumienie lodu zaczęły już zanikać. Uniósł pokrywę skrzynki kontrolnej i przełączył na sterowanie ręczne. Motory zajęczały i masywne szczęki jęły rozsuwać się na boki. Przyjrzał się uważnie ich gładkim powierzchniom i po chwili na jednej z nich dostrzegł coś, co przypominało grudkę skrystalizowanego błota. Usunął ją i nacisnął przycisk w skrzyni kontrolnej. Tym razem szczęki zetknęły się całymi powierzchniami, a na pulpicie zapłonęła zielona lampka. "Prosta sprawa" pomyślał, ponownie zamykając skrzynkę. Natychmiast wracaj! dobiegł go podniecony głos z wmontowanego w kombinezonie radia. Urządzenie umilkło, zanim zdążył zapytać o przyczynę takiego pośpiechu. Nie tracąc ani chwili, złapał za linę bezpieczeństwa i niezgrabnymi ruchami zaczął podciągać się w stronę śluzy powietrznej. Właz był jednak zamknięty i uszczelniony. Przez kilka cennych sekund wpatrywał się w niego z osłupieniem. To przecież niemożliwe. Odwrócił się i dopiero wtedy spostrzegł przyczynę całego zajścia. Tuż przed ich dziobem dryfował wolno kolejny liniowiec, wysuwając w ich stronę chwytaki magnetyczne. Na jego obłym boku widniał znajomy znak błękitnego globu na białym tle. Była to flaga Ziemi. Przez dłuższą chwilę Jan tkwił po prostu nieruchomo, czując, jak wali mu serce i próbując zrozumieć, co się właściwie dzieje. Spostrzegł, jak na statku przeciwnika otwiera się śluza powietrzna i nagle wszystko stało się jasne. Ziemia nie miała wcale zamiaru poddawać się tak łatwo. Z pewnością obserwowali tworzenie się tego konwoju i z łatwością mogli odgadnąć miejsce jego przeznaczenia. A Ziemia potrzebowała zmagazynowanego w cielskach frachtowców ziarna w takim samym stopniu, jak planety rebeliantów. Potrzebowała, by przetrwać i by głodem zmusić niepokornych do uległości. Utrata tego zboża oznaczałaby klęskę. Na widok pierwszej, opadającej właśnie na kadłub ubranej w kombinezon postaci Jan zawrzał gniewem. Za wszelką cenę trzeba ich powstrzymać. Wyjął z pojemnika z narzędziami elektryczny śrubokręt i naciśnięciem kciuka nastawił wirujące ostrze na najszybsze obroty. Trzymając zaimprowizowaną broń przed sobą, ruszył w stronę odwróconego tyłem mężczyzny. Przewaga leżała po stronie Jana w cieniu, rzucanym przez masywny kadłub był zupełnie niewidoczny. Mężczyzna, kątem oka dostrzegając niewyraźny ruch, próbował się odwrócić było już jednak za późno. Jan złapał go za ramię i przyłożył obracające się szybko ostrze do boku kombinezonu. Obserwował, jak metal wgryzając się w twardy materiał rozerwał go, i jak po chwili wytrysnął w kosmos strumień zamrożonego powietrza. Mężczyzna szarpnął się raz i zwiotczał. Jan odepchnął bezwładne ciało, odwrócił się i odskoczył na bok, wyciągając równocześnie swą broń w stronę kolejnego przeciwnika. Jednak za drugim razem nie udało mu się zaatakować tak skutecznie, jak za pierwszym. Mężczyzna unieruchomił dzierżącą śrubokręt dłoń w silnym uchwycie. Zmagając się desperacko, Jan zapomniał o obecności innych. Nagle poczuł, że ktoś łapie go za nogi. Był to nierówny pojedynek i Jan wiedział, że musi go przegrać. Jego przeciwnicy byli uzbrojeni Jan dostrzegł w ich dłoniach pistolety rakietowe. Po unieruchomieniu go schowali je jednak do kabur. Jan zaprzestał walki. Nie chcieli go zabijać oczywistym było, że potrzebowali jeńców. Dłonie napastników uniosły go w górę i poczuł, że płynie w stronę obcego statku. Przez śluzę powietrzną wciągnęli go do środka. Gdy tylko właz śluzy ponownie został uszczelniony, zdarli z niego kombinezon i przewrócili na podłogę. Jeden z mężczyzn postąpił krok do przodu i kopnął go w skroń, a potem powoli, metodycznie, zaczął kopać w żebra. Jan czuł, jak ból przesłania mu oczy kurtyną czerwonej mgły. Potrzebowali swych jeńców żywych lecz niekoniecznie cieszących się dobrym zdrowiem. Była to jego ostatnia myśl, bowiem but ponownie uderzył go w głowę, tym razem odbierając litościwie przytomność. Rozdział 4
Zabili kilku naszych mówił Debhu, przykładając wilgotny ręcznik do głowy Jana. Jednak jedynie wtedy, gdy stawiali opór i pojmanie ich było zbyt niebezpieczne. Resztę wzięli żywcem. Otoczyli nas i stłukli pałkami. Najwidoczniej potrzebują jeńców. Jak twoja głowa? Paskudnie. Mogło być gorzej. Masz parę siniaków i założyli ci kilka szwów. Lekarz powiedział, że wszystkie kości są całe. Chcą dowieźć nas w dobrym stanie, by po powrocie na Ziemię urządzić pokazowy proces z nami jako oskarżonymi. Do tej pory nie udało im się wziąć zbyt wielu jeńców. To nie był ten rodzaj wojny - zawahał się na moment, a po chwili przemówił dużo spokojniejszym tonem. Jesteś w ich kartotekach? To znaczy, czy mogą cię zidentyfikować? Dowiedzieć się, kim byłeś? Dlaczego pytasz? Ja nigdy poprzednio nie byłem na Ziemi. Być może i mają o mnie jakieś informacje, nie jestem pewny. Lecz wszystkim nam zrobiono fotografię siatkówki oka. Tobie także, gdy byłeś nieprzytomny. Jan skinął głową i prawie natychmiast przymknął oczy, gdyż nawet tak nieznaczny ruch eksplodował gdzieś we wnętrzu głowy tępym bólem. Gdy mnie zidentyfikują, czeka ich prawdziwa niespodzianka powiedział. Niestety, nie mogę cieszyć się z tego na równi z nimi. Wzór siatkówki oka jest bardziej indywidualny dla danego osobnika, niż jakiekolwiek odciski palców. Nie można go zmienić czy sfałszować. Każdy na Ziemi ma ów wzór zakodowany w kartotekach już od urodzenia i co kilka lat zmuszany jest poddawać go obowiązkowej weryfikacji. Komputer jest w stanie przejrzeć miliony takich fotografii w ciągu zaledwie kilku sekund. Z pewnością odnajdą jego fiszkę. A wtedy będą wiedzieli o nim wszystko. O jego kryminalnej przeszłości także. Zresztą i tak nie ma to już większego znaczenia powiedział Debhu, opierając się plecami o stalową ścianę ich celi. Wszystkich nas czeka to samo. Najprawdopodobniej pokazowy proces by zabawić proli, a co potem nie wiadomo. Jestem jednak dziwnie pewny, że nic dobrego. Możemy mieć jedynie nadzieję na szybką śmierć. Zamiast popadać w depresję, możemy pomyśleć o czymś innym. Ignorując ból, Jan zmusił się, by usiąść prosto. Możemy spróbować stąd uciec. Tak. Wargi Debhu wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. Możemy spróbować. Nie staraj się traktować mnie protekcjonalnie rzucił ze złością Jan. Wiem, co mówię. Pochodzę z Ziemi i samo to, to już więcej, niż ktokolwiek w tym pomieszczeniu może o sobie powiedzieć. Wiem, jak ludzie na Ziemi myślą i w jaki sposób działają. Zresztą i tak jesteśmy już martwi, więc co szkodzi nam przynajmniej spróbować? Jeżeli uda nam się stąd wydostać, to i tak nigdy nie opanujemy tego statku. Nie bez armii uzbrojonych ludzi. Nie musimy przecież uciekać stąd właśnie teraz. Poczekajmy aż do momentu lądowania. Wtedy cała załoga będzie na swoich stanowiskach, pozostaną jedynie strażnicy. I wcale nie będziemy musieli zdobywać tego statku. Po prostu wyniesiemy się stąd. Brzmi stosunkowo prosto ponownie uśmiechnął się Debhu. Jestem z tobą. Czy masz jednak jakikolwiek pomysł, jak wydostać się z tej zamkniętej celi? Mnóstwo. Chcę, byś zebrał od ludzi wszystko, co mają jeszcze przy sobie. Zegarki, narzędzia, monety wszystko. Gdy zobaczę, co mamy, wtedy powiem, jak się stąd wydostaniemy. Jan nie chciał w tej chwili niczego wyjaśniać. Napił się jedynie wody i rozejrzał po metalowych ścianach pomieszczenia, w którym zostali uwięzieni. Na plastykowej wykładzinie podłogi leżało kilka cienkich materacy, a pod jedną ze ścian znajdował się zlew i niewielka toaletka. I to było już wszystko. W przeciwnej ścianie widniały pojedyncze drzwi. Nie dostrzegł nigdzie żadnych ukrytych urządzeń podglądowych, nie znaczyło to jednak, że ich nie było. Musi zachować wszelkie dostępne środki ostrożności, mając jedynie nadzieję, że strażnicy nie obserwują ich zbyt uważnie. W jaki sposób podają nam jedzenie? zapytał Jan, gdy Debhu ponownie usiadł tuż obok niego. Wsuwają tace przez szczelinę w drzwiach. Kubki i talerze są plastykowe i po trzech minutach rozpuszczają się. Nic, czego moglibyśmy użyć jako broni. Nie o tym myślałem. Co jest za tymi drzwiami? Krótki korytarz i drugie drzwi. Nigdy nie są otwierane jednocześnie. Coraz lepiej. Czy w tym korytarzu jest jakiś strażnik? Ja żadnego nie widziałem. Być może uważają, iż nie ma takiej potrzeby. Ale udało mi się coś zebrać od chłopaków... Nie pokazuj mi tego. Po prostu powiedz. W większości śmiecie. Monety, klucze, obcinacz do paznokci, komputer osobisty... Proszę, proszę. Jakieś zegarki? Nie, zabrali wszystkie. Ten komputer to czysty przypadek. Jest wbudowany w brelok, który jeden z naszych nosił na szyi. I co ty właściwie chcesz z tym zrobić?
Zbudować zespół obwodów mikroelektronicznych. Zajmowałem się tym, zanim mnie aresztowano. Czy te światła nigdy nie gasną? Obawiam się, że nie. A więc musimy postępować niezwykle ostrożnie. Przysuń się bliżej i włóż mi te wszystkie rzeczy do kieszeni. Jeżeli zabierają nas na Ziemię jak długo potrwa sama podróż? Około dwóch tygodni czasu subiektywnego. Pół raza dłużej czasu przestrzennego. Dobrze. A więc powinno się udać. Światła nie gasły nawet na chwilę. Jan wątpił, by więźniowie obserwowani byli przez cały czas musiał tak zresztą uważać, bowiem w przeciwnym wypadku jakakolwiek próba ucieczki nie miałaby większego sensu. Posługując się jedynie dotykiem, posortował znajdujące się w kieszeni przedmioty. Następnie położył się na podłodze i rozłożył przed sobą wyjęte z kieszeni klucze, starając się jednocześnie zasłonić je własnym ciałem. Były to różnokolorowe, niewielkie rurki, zaopatrzone na jednym końcu w pierścień. Aby otworzyć drzwi, należało po prostu włożyć je w otwór mechanizmu zamka. Były tak powszechne, iż niewielu ludzi zastanawiało się, co właściwie tkwi wewnątrz plastykowej rurki. Jan wiedział jednak, że zawiera ona stosunkowo skomplikowany mechanizm, składający się z odbiornika mikrofal owego, procesora mikrochipowego i niewielkiej baterii. Po włożeniu klucza w otwór, wysyłany przez mikroelektryczny obwód zanika sygnał uaktywniał ukryty w kluczu mechanizm, który w odpowiedzi wysłał swój własny sygnał kodowy. Jeżeli był on prawidłowy, drzwi otwierały się, a niewielkie, lecz bardzo silne pole magnetyczne ładowało powtórnie baterię. Jeżeli w zamek włożono jednak nieodpowiedni klucz ze złym sygnałem kodowym, drzwi nie tylko pozostawały zamknięte, ale mechanizm zamka natychmiast rozładowywał baterię, czyniąc klucz niezdatnym do użytku. Używając ostrza obcinacza do paznokci, Jan zerwał okrywającą mechanizm klucza warstwę plastyku. Miał teraz narzędzia, obwody i baterie. Był pewny, że przy odrobinie cierpliwości i umiejętności uda mu się zbudować to, czego potrzebuje. Technologia mikrochipowa była już tak powszechna, iż te nieprawdopodobnie małe mikroprocesory znalazły swe zastosowanie we wszystkich praktycznie urządzeniach mechanicznych. Większość ludzi wydawała się tego jednak nie dostrzegać. Jan wiedział o tym doskonale, ponieważ sam zaprojektował większość tego typu obwodów. Wiedział także jak je zmienić, by posłużyły jego celom. Z jednego z kluczy wyjął samą baterię. Jej dwa cienkie przewody posłużyły do zmian w obwodach mikroelektronicznych drugiego klucza. Jego transmiter stał się teraz odbiornikiem, którego zadaniem będzie wykrycie kombinacji impulsów zamka w drzwiach celi. Gdy wszystkie czynności zostały już zakończone, Jan odwrócił się w kierunku siedzącego nieruchomo Debhu. Chcę teraz spróbować odczytać kod zamka w drzwiach naszej celi. Mam jedynie nadzieję, że nie jest obwarowany obwodem zabezpieczającym. Myślisz, że się uda? Jan pozwolił sobie na słaby uśmiech. Powiedzmy, iż mam taką nadzieję. Jedynym sposobem, by się o tym przekonać, jest włożenie tego klucza w zamek. Ale będę potrzebował twojej pomocy. Oczywiście. Co mogę zrobić? Musisz odwrócić uwagę strażników. Nie wiem, w jakim stopniu jesteśmy obserwowani. Nie chcę jednak ryzykować. Ja będę pod ścianą tuż obok drzwi. Niech twoi ludzie zaczną walczyć ze sobą pod przeciwległą ścianą. Z pewnością zwróci to uwagę strażników i da mi kilka cennych sekund. Debhu pokręcił z powątpiewaniem głową. Czy to musi być akurat walka? Moi ludzie niewiele wiedzą o tego typu sprawach. Nigdy się tego nie uczyli. Naprawdę? zaskoczony Jan spojrzał prosto na swego rozmówcę. A te karabiny, którymi tak ochoczo wymachiwali na planecie? Wyglądały całkiem realistycznie. Był prawdziwe, ale nie naładowane. Może moglibyśmy zrobić coś innego? Hainault jest gimnastykiem. Porozmawiam z nim. Z pewnością przyjdzie mu coś do głowy. I niech to lepiej będzie dobry pomysł. Kiedy ma zacząć? Gdy tylko znajdę się pod drzwiami. Gdy będę gotowy, potrę podbródek. Daj mi parę minut powiedział Debhu i ruszył powoli w stronę leżącego nieruchomo mężczyzny. Hainault okazał się być prawdziwym artystą. Zaczął od niewielkiej rozgrzewki. Wkrótce przeszedł do stania na rękach i skomplikowanych mostków, a zakończył wyskokiem z saltem w powietrzu. Zanim jeszcze stopy akrobaty dotknęły podłogi, Jan na krótką chwilę włożył zmodyfikowany klucz w otwór zamka. Po wyjęciu ukrył go w dłoni i odsunął się od drzwi, oczekując na ryk syreny alarmowej. Nic się jednak nie stało. Po pięciu minutach już wiedział, iż pierwszy krok zakończony został sukcesem. Najważniejszą rzeczą, którą udało się zatrzymać więźniom, był mikrokomputer. Była to właściwie zabaweczka, niewątpliwie otrzymana od kogoś w podarunku. Strażnicy przeoczyli go, ponieważ z wyglądu przypominał sztukę biżuterii w kształcie wiszącego na złotym łańcuszku czerwonego serca, z
wygrawerowaną po jednej stronie literą "J". Należało jedynie położyć wisiorek na płaskiej powierzchni i nacisnąć literę, by przed operatorem pojawił się pełny hologram klawiatury. Pomimo braku wrażenia realności był to jednak najprawdziwszy komputer, dzięki wbudowanej jednostce pamięci molekularnej zbliżony pojemnością do zwykłych komputerów osobistych. Jan znał już kod zamka w drzwiach celi. Następnym krokiem będzie taka zmiana jednego z kluczy, by emitował ten właśnie kod. Bez komputera nie byłoby to jednak możliwe. Użył go, by wykasować starą pamięć z obwodów klucza i wprowadzić na to miejsce nową. Był to długi, pełen prób i błędów proces. Zajęło to mnóstwo czasu lecz w efekcie Jan otrzymał klucz, o którym wiedział, iż otworzy drzwi celi nie powodując alarmu. Debhu spojrzał z powątpiewaniem na niewielki, plastykowy cylinder. Jesteś pewny, że zadziała? zapytał. Prawie. Powiedzmy, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Spore szansę. A co zrobimy po otwarciu tych drzwi? Użyjemy tego samego klucza, by otworzyć zewnętrzne drzwi na końcu korytarza. Tutaj szansę, że ten zamek otwiera się tą samą kombinacją klucza są już mniejsze, wynoszą jakieś pięćdziesiąt procent. Jeżeli się otworzą, wychodzimy na zewnątrz. Jeżeli nie, to... no cóż, wtedy po naszej stronie będzie przynajmniej element zaskoczenia. Jeżeli się uda, prawdopodobnie nigdy nie zdołamy ci się odwdzięczyć... Nawet tak nie mów przerwał ostro Jan. Gdyby nie to, że najprawdopodobniej na nas wszystkich wydano już wyrok śmierci, nawet nie rozważałbym tak zwariowanego pomysłu. Czy zastanowiłeś się, co stanie się, jeżeli nasza ucieczka rzeczywiście zakończy się powodzeniem? Jeżeli uda nam się opuścić ten statek? No cóż będziemy wolni. Jan westchnął z rezygnacją. Być może, gdybyśmy wylądowali na jakiejś innej planecie. Ale to będzie Ziemia. Gdy wyjdziesz z tego liniowca, znajdziesz się w samym sercu centrum kosmicznego. W dodatku bardzo pilnie strzeżonego. Każda osoba, którą spotkasz, będzie twoim wrogiem. Prole nie zrobią nic, by ci pomóc a najprawdopodobniej wydadzą, gdy za twoją głowę wyznaczona zostanie nagroda. Każdy inny człowiek będzie twoim prześladowcą. W przeciwieństwie do twoich ludzi potrafią walczyć i sprawia im to przyjemność. Niektórzy z nich lubią nawet zabijać. Widzisz więc, że będziemy stąpać po bardzo niebezpiecznym gruncie. To już nasze zmartwienie odparł Debhu, kładąc dłoń na ramieniu Jana. Wszyscy jesteśmy ochotnikami. Rozpoczynając rebelię doskonale wiedzieliśmy, dokąd może nas to zaprowadzić. Przeciwnikowi udało się nas pojmać i ma zamiar poprowadzić nas na stryczek niczym stado baranów na rzeź. Uratuj nas, Janie Kulozik, a do końca życia pozostaniemy twoimi dłużnikami. "Aby tylko starczyło tego życia" pomyślał gorzko Jan. Szybko jednak odepchnął ponure myśli na bok, koncentrując się na planowanej ucieczce. Szansę na powodzenie, chociaż minimalne, jednak rzeczywiście były. Rozmyślał nad tym wszystkim przez kilka pozostałych do ładowania dni i opracował plan, który wydał mu się najodpowiedniejszy. Szeptem wyjaśnił leżącemu tuż obok Debhu, co należy robić: Gdy wyjdziemy z celi, musimy trzymać się razem i poruszać bardzo szybko. Zaskoczenie jest naszą jedyną bronią. Będziemy także musieli odnaleźć drogę do wyjścia. Proponuję pojmać jednego z członków załogi i zmusić go, by nas prowadził... Nie ma takiej potrzeby przerwał Debhu. Jestem konstruktorem i sam budowałem takie statki. Dlatego też powierzono mi dowództwo jednego z nich. Ten liniowiec to ulepszona wersja standartowego pojazdu klasy Bravo. Znajdziesz drogę? Nawet w ciemnościach. A więc bardzo ważne pytanie w jaki sposób możemy ominąć główną śluzę? Czy są jakieś inne drogi wyjścia ze statku? I to całkiem sporo. Ponieważ statek ten zaprojektowano, by operował zarówno w atmosferze, jak i w próżni, posiada kilka niezależnych śluz i włazów. Duży luk załadunkowy jest w maszynowni... chociaż nie, otwarcie go zajmuje zbyt wiele czasu zamyślił się na chwilę. Ale całkiem niedaleko jest dużo mniejszy luk, służący do uzupełniania zapasów. Do naszych celów wręcz idealny. Jan uśmiechnął się szeroko. Zatem dobrze. Będziemy postępować zgodnie z rozwojem sytuacji. W tej chwili nie wiem nawet, w jakim kraju wylądujemy. Najprawdopodobniej w Stanach Zjednoczonych, w Spaceconcent na pustyni Mojave. To stwarza dodatkowy problem. Pozwól mi przez chwilę pomyśleć. Kompleks na pustyni posiada jedynie kilka dróg wjazdu i wyjazdu. Niedobrze. Mogą łatwo wszystko zablokować. Po następnym posiłku do pomieszczenia wszedł oddział silnie uzbrojonych strażników. Ustawić się w szeregu rozkazał dowodzący oficer. Twarzami do ściany. Właśnie tak, ręce do góry i dłonie oparte o ścianę, tak, byśmy mogli je widzieć. Ty tam, pierwszy w szeregu. Wyrzuć wreszcie ten chleb i klękaj. Do przodu wystąpił strażnik z soniczną maszynką do golenia i nachylił się nad klęczącym więźniem. Fale ultradźwiękowe dawały znakomity efekt - usuwały wszelki zarost nie dotykając przy tym skóry. Sam akt golenia był też niezwykle szybki. Wkrótce z twarzy więźniów zniknęły wszelkie ślady zarostu, a ogolone do
gołej skóry głowy przypominały gładkie kule bilardowe. Było to niezwykle upokarzające - strażnikom jednak wydawało się śmieszne. Cała podłoga zaśmiecona została ścinkami włosów. Oficer ponownie zwrócił się w stronę więźniów: Gdy usłyszycie sygnał ostrzegawczy, chcę abyście wszyscy leżeli na podłodze. Przy lądowaniu możecie trochę pofruwać, a nam nie trzeba dodatkowych kłopotów w postaci połamanych kości. Ten, kto będzie miał pecha i nie będzie w stanie wyjść stąd o własnych siłach, zostanie natychmiast zastrzelony. Obiecuję wam to. Przy wtórze głośnego śmiechu strażnicy opuścili celę. Głucho szczęknęły zamykane drzwi. Więźniowie spojrzeli po sobie w milczeniu. Zaczekajmy, dopóki nie wylądujemy i nie przywrócą normalnego ciążenia powiedział wreszcie Debhu. Wtedy wszyscy będą zajęci, a włazy zewnętrzne wciąż jeszcze zamknięte. Jan skinął głową i w tej samej chwili zawyła syrena alarmowa. Wejściu w atmosferę towarzyszyły lekkie wibracje i stopniowy wzrost ciążenia. Wszyscy położyli się nieruchomo na podłodze, spoglądając czujnie na leżących obok siebie Hana i Debhu. Silniki umilkły. Na krótką chwilę powróciła nieważkość, lecz szybko zastąpiona została ponownym ciążeniem, wzrastającym wraz z opuszczaniem się statku ku powierzchni Ziemi. Teraz! wykrzyknął Debhu. Jan zerwał się na równe nogi i włożył klucz w zamek. Drzwi otworzyły się nadspodziewanie lekko. Krótki korytarz był pusty. Mając za sobą resztę więźniów, kilkoma skokami przebył dzielącą go od drugich drzwi wolną przestrzeń i wsunął klucz w szczelinę zamka. Wstrzymał oddech. Drzwi otworzyły się. Nie rozległ się żaden sygnał alarmowy. Jan skinął głową w stronę Debhu, który otworzył je szerzej i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Tędy syknął i pobiegł w głąb pustego korytarza. Nagle zza zakrętu wyszedł jeden z członków załogi liniowca. Na ich widok stanął jak wryty, a potem odwrócił się próbując uciec. Spóźnił się z tym jednak o całą wieczność. W chwilę później leżał nieprzytomny na podłodze. A więc jesteśmy uzbrojeni uśmiechnął się Debhu, prezentując wyjętą z kabury broń. Weź to, Janie. Z pewnością wiesz lepiej od nas, jak się z tym obchodzić. Debhu ruszył dalej, a pozostali tłoczyli się tuż za nim. Zignorował windę, jako zbyt powolną. Zamiast tego ruszył w dół schodami awaryjnymi, przeskakując po kilka stopni na raz. Zatrzymał się dopiero na samym dole, czekając na resztę przy okrągłym włazie. Ten właz prowadzi do głównego przedziału silnikowego wyjaśnił. Wewnątrz jest co najmniej czterech ludzi i jeden oficer. Możemy spróbować ich zaskoczyć... Nie sprzeciwił się Jan. Zbyt ryzykowne. Mogą być uzbrojeni. Gdzie powinien znajdować się oficer? Przy pomocniczym pulpicie kontrolnym. Jakieś cztery metry po lewej stronie. Pięknie. Wchodzę pierwszy. Wy wejdziecie za mną, lecz nie ustawiajcie się na linii strzału pomiędzy mną a obsługą maszynowni. Nie zamierzasz chyba... Doskonale wiesz, co zamierzam uciął Jan, unosząc w górę broń. A teraz otwieraj ten luk. Znajdujący się wewnątrz oficer był bardzo młody. Jego pełen przerażenia okrzyk rychło zamienił się w agonalne rzężenie, gdy wystrzelony z trzymanego przez Jana rewolweru pocisk rzucił go o ścianę. Na widok osuwającego się bezwładnie, zakrwawionego ciała, wbiegający do maszynowni rebelianci zatrzymali się gwałtownie. Na szczęście w pomieszczeniu nie było pełnej obsady ludzi. Jan zabił jeszcze dwu mężczyzn, w tym jednego strzałem w plecy. Prędzej! wykrzyknął ze zniecierpliwieniem. Droga wolna! Więźniowie rzucili się w stronę luku. Jan zauważył jednak, iż przebiegając obok, starali się nie spoglądać mu w twarz. Debhu nie zawracał sobie głowy szukaniem przycisków otwierających klapę, lecz podbiegł do awaryjnego koła zamachowego i zaczął je przekręcać. Po dwu obrotach odepchnięty został przez Hainaulta na bok, który wykorzystując swą potężną siłę jął kręcić korbą coraz szybciej i szybciej. Wkrótce blokujące właz stalowe zapadki uniosły się w górę. Jak na razie żadnego alarmu szepnął Jan. Otwórzcie trochę szerzej. Musimy się przekonać, czy na zewnątrz nie czeka już na nas komitet powitalny. Rozdział 5 Lądowisko było ciemne i ciche. Słychać było tylko cichy zgrzyt kurczącego się metalu i szum wody. Kadłub statku i sam szyb ładowniczy schładzany był strumieniami wody, tryskającymi z dysz chłodniczych. Jan zatrzymał się u szczytu trapu, który automatycznie wysunął się tuż po wylądowaniu. Ostatnie stopnie ginęły w masie kłębiącej się na dnie szybu pary.
Przy dyszach wodnych powinien być luk wyjściowy szepnął Debhu. Jeżeli oczywiście te szyby są podobne do tych, które projektowałem. Lepiej, aby były odparł Jan. Prowadź. Odsunął się na bok i rozejrzał czujnie dookoła. Wszędzie panowała cisza. Dziwne, przecież powinni odkryć już ich ucieczkę. Debhu z pozostałymi zaczął schodzić w dół. Nagle ze wszystkich stron zapłonęły reflektory, zalewając wszystko ulewą jaskrawego światła. W chwilę później padły strzały. Pociski odbijały się od metalowych boków statku i od betonu, rozrywając schodzących w dół ludzi na strzępy. Jan osłonił oczy ramieniem i parę razy wystrzelił na ślepo. W końcu odrzucił pustą broń na bok. Jakimś cudem nie był nawet ranny. Dobiegające z dołu chrapliwe okrzyki świadczyły, że pozostali nie mieli tyle szczęścia. Jako ostatni z uciekających więźniów wciąż jeszcze znajdował się na szczycie trapu. Ich ucieczka nie pozostała niezauważona powiadomieni przez radio strażnicy brali właśnie srogi odwet. Wewnątrz szybu szalała śmierć. Ignorując deszcz padających wszędzie dookoła kuł, Jan dał nura w zbawczy otwór otwartego włazu. Przez chwilę leżał zupełnie nieruchomo. Wiedział, iż jego egzekucja została jedynie chwilowo odroczona. Jednak nie mógł znieść myśli, że jego prześladowcy znajdą go leżącego bezsilnie na podłodze. Podniósł się z wysiłkiem i ruszył powoli w głąb maszynowni. Nagle z dreszczem przerażenia spostrzegł, że drzwi windy zaczynają się wolno otwierać... Jednym skokiem dopadł do zgrupowanych pod jedną ze ścian urządzeń i wcisnął się w wąską szczelinę pomiędzy jednym z nich a ścianką grodzi. Wstrzymał oddech, słysząc tupot zbliżających się, ciężkich kroków. Zatrzymajcie się tutaj rozległ się czyjś głos. I uważajcie, by nie dostać się w ogień naszych własnych oddziałów na zewnątrz. Po chwili najwyraźniej zwrócił się do kogoś z zewnątrz: Tu Lauca. Połączcie mnie z dowództwem. Tak, sir... Jesteśmy na pozycji w maszynowni. Tak, wstrzymać ogień. Wchodzimy do akcji. Rozumiem, żadnych jeńców. Strzały zaczęły cichnąć. Mężczyzna ponownie zwrócił się w stronę żołnierzy: Słyszeliście? Żadnych jeńców. I spróbujcie nie powystrzelać się nawzajem z nadmiaru entuzjazmu. Zostawcie ciała tam, gdzie leżą. Potem przylecą reporterzy. Major chce, by cały światr dowiedział się, jaki los czeka odszczepieńców i morderców. Ruszajcie! Żołnierze, trzymając gotową do strzału broń, ruszyli do przodu. Jan mógł jedynie czekać, aż jeden z nich spojrzy w bok i odkryje go siedzącego bezradnie na podłodze. Jednak żaden z nich tego nie uczynił. Zaślepieni żądzą zemsty gnali w stronę luku. Dowodzący nimi oficer zatrzymał się niespełna pół metra od Jana i przemówił do widocznego u kołnierza mikrofonu: Wstrzymać ogień. Powtarzam: wstrzymać ogień. Do szybu schodzą oddziały porządkowe. Jan jął wysuwać się na zewnątrz, jednak jego koszula zaczepiła się o jedną z wystających śrub. Gdy szarpnął mocniej, pękła z cichym trzaskiem. Zaskoczony oficer drgnął i odwrócił głowę. Jan runął do przodu i obiema dłońmi złapał go za gardło. Było to okrutne, niemniej jednak efektywne. Oficer szarpnął się do tyłu, próbując oderwać miażdżące mu krtań palce. Upadli na podłogę. Z głowy żołnierza spadł hełm i potoczył się na bok. Oficer walczył jednak zaciekle dalej. Jego paznokcie pozostawiały na dłoniach Jana krwawe bruzdy, szeroko otwarte usta bezskutecznie próbowały wciągnąć do płuc odrobinę powietrza. Mięśnie Jana, zahartowane latami ciężkiej pracy, dawały mu teraz wyraźną przewagę. Tylko jeden z mężczyzn mógł wyjść z tej potyczki z życiem. Jan zacisnął palce silniej, bez emocji patrząc na posiniałą twarz trzepoczącego się pod nim oficera. Mężczyzna szarpnął się jeszcze raz i znieruchomiał. Jan zwolnił ucisk dopiero wtedy, gdy jego palce nie wyczuwały już żadnego śladu pulsu. Rozejrzał się szybko dookoła. Na razie był sam. Strzały na zewnątrz stawały się coraz rzadsze, w miarę jak żołnierze unieszkodliwiali jeden cel po drugim. W każdej chwili mogą wrócić z powrotem... Rozpiął magnetyczne zapięcia i szybkimi ruchami zerwał z ciała oficera mundur. Zdjęcie własnego ubrania i założenie czarnego uniformu zajęło mu mniej, niż minutę. Pasował, chociaż buty były odrobinę za ciasne. Do diabła z tym. Założył na głowę hełm i nie tracąc czasu, wepchnął bezwładne ciało w to samo miejsce, które posłużyło mu za kryjówkę. Biegnąc w stronę windy, zapiął pod brodą pasek hełmu. Unosił już palec w stronę guzika, gdy nagle jego wzrok spoczął na świecącej płytce wskaźnika. Zamarł. Winda zjeżdżała właśnie w dół. Schody awaryjne. Droga, którą dostali się tutaj. Przebiegł przez drzwi i naparł na mechanizm, by zamknęły się za nim szybciej. A teraz w górę. Nie za szybko, nie może pozwolić, by stracić oddech. Ale jak wysoko? Który pokład? Gdzie jest inne wyjście ze statku? Debhu znałby odpowiedzi na te pytania. Ale Debhu był martwy. Wszyscy byli martwi. Jan ze zdumieniem spostrzegł, że ich śmierć nie robi na nim większego wrażenia. Teraz czy później, cóż za różnica? I tak wszystkich czekałoby to samo. On jednak wciąż jeszcze
był wolny. Schwytanie go z pewnością nie będzie takie proste, jak ta rzeźnia nieuzbrojonych ludzi w szybie. Jan poprawił wiszącą przy pasie kaburę. Z nim nie pójdzie im tak łatwo. Ile pokładów już właściwie przeszedł? Pięć, sześć? Następny będzie równie dobry, jak każdy inny. Po dotarciu do kolejnych drzwi obciągnął mundur i wziął głęboki oddech. Wyprostował się i pchnął drzwi. Korytarz był pusty. Ruszył w głąb statku krokiem, który jak miał nadzieję, przypominał sposób poruszania się wojskowych. Nagle zza załomu korytarza wynurzył się jeden z członków załogi. Na widok Jana skinął lekko głową, zamierzając przejść obok. Jan położył mu rękę na ramieniu. Chwileczkę, dobry człowiekuzupełnie nieświadomie jął formułować słowa z akcentem swej dawno zapomnianej, elitarnej szkoły przygotowawczej. Gdzie jest najbliższe wyjście? Zaskoczony mężczyzna cofnął się do tyłu i spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma. Jan przemówił ponownie, tym razem bardziej stanowczo. Odpowiadaj! Razem z oddziałem byłem w szybie ładowniczym i chcę się teraz stąd wydostać, by złożyć odpowiedni meldunek. Przepraszam, wasza dostojność. Nie wiedziałem. Śluza jest na pokładzie pierwszym. Tymi schodami w górę. Potem na prawo. Jan skinął głową i ruszył sztywno do przodu. Jak na razie wszystko w porządku. Oszukał tego człowieka lecz czy tak samo łatwo pójdzie mu z pozostałymi? Wkrótce się przekona. Próbował sobie przypomnieć, jakie nazwisko wymienił oficer. Loka? Nie. Lauca albo coś bardzo podobnego. Spojrzał na widniejącą na rękawie munduru naszywkę. Podporucznik Lauca. Pchnął drzwi i ruszył w górę schodów. Przy wyjściu ze statku stało dwóch uzbrojonych strażników. Sama śluza, była otwarta. Widniejący za nią metalowy trap dawał nadzieję na chwilowe bezpieczeństwo. Na jego widok strażnicy wyprostowali się i zasalutowali mu. Jan nie mógł się już wycofać. Szedł dalej, odmierzając miarowo krok, aż w końcu zatrzymał się tuż przed nimi. Wtedy właśnie dostrzegł coś, co natchnęło go odrobiną nadziei. Numer ich jednostki różnił się od tego, który widniał na rękawie jego munduru. Jestem porucznik Lauca ze szwadronu porządkowego. Mam zepsute radio. Gdzie znajdę waszego dowódcę? Żołnierze wyprostowali się jeszcze bardziej. Major jest na dole, sir. W punkcie dowodzenia. Dziękuję. Jan zasalutował z precyzją, którą wpajano mu podczas szkolenia wojskowego w szkole, odwrócił się na pięcie i wymaszerował na trap. Będąc pewnym, że żołnierze przy śluzie nie mogą go już dostrzec, odwrócił się i przemykając wzdłuż rzędu skupionych na rampie maszyn, pomknął w mrok. Doskonale wiedział, iż to chwilowe bezpieczeństwo nie oznaczało jeszcze wolności. Mundur zabitego oficera był co prawda znakomitym kamuflażem, lecz gdy tylko zostanie odnalezione ciało, stanie się śmiertelną pułapką. A w dodatku nie wiedział nawet, gdzie się znajduje.. Najprawdopodobniej w centrum kosmicznym na pustyni Mojave. Chociaż równie dobrze mógł być w jednej z tajnych baz wojskowych. Teraz nie było to jednak najważniejsze. Przede wszystkim musi się stąd wydostać. I to jak najszybciej, zanim pułapka się zatrzaśnie. Ruszył w stronę czegoś w rodzaju drogi, słabo oświetlonej reflektorami przejeżdżających pojazdów. Przystanął w cieniu rzucanym przez ogromne paki i spojrzał na jaskrawo iluminowaną bramę. Zwykły bluff nie wystarczy, by przedostać się przez nią na drugą stronę. Przez chwilę rozważał możliwość przejścia przez ogrodzenie. Szybko zarzucił jednak ten pomysł. Cały płot jest najprawdopodobniej pod napięciem, wyposażony w różnorakie systemy alarmowe. Jan był boleśnie świadomy, iż z każdą upływającą sekundą szansę na pomyślną ucieczkę kurczą się w zastraszająco szybkim tempie. Porucznik Lauca, zgloś się. Na nagły dźwięk tego rozkazu nieomal podskoczył. Radio, oczywiście. Gdzie jest przełącznik? Sięgnął dłonią do kontrolki przy pasie, próbujące odnaleźć w ciemnościach prawidłowy przycisk. Lauca, zgloś się. Czy ten jest tym prawidłowym? Musi nim być. Był tylko jeden sposób, aby to sprawdzić. Nacisnął guzik i przemówił: Słucham, sir. Nareszcie. Chcemy, byś pozostawił ciała prasie. Odwalaj ludzi z powrotem. Głos w słuchawkach umilkł. A więc fortel działał nadal lecz Jan wiedział, że zyskał tylko kilka cennych minut, nie więcej. Przełączył radio na obwód ogólny i jednym uchem słuchał krzyżujących się komend i rozkazów. Musi coś zrobić i to szybko. Podbiegł w stronę oświetlonej alejki i skryty przed wzrokiem stojących strażników, czekał na okazję. Wkrótce pojawił się samochód, ale w kabinie obok kierowcy siedział ktoś jeszcze. Jan cofnął się w cień. Za
samochodem przejechał motocykl. Minuty płynęły. Pojazdy nieprzerwanym strumieniem wjeżdżały do bazy, jednak bardzo niewiele z nich ją opuszczało. Niech się wreszcie coś pojawi! Nagle mrok rozproszyły światła potężnej ciężarówki. Kabina była zbyt wysoko, by mógł zobaczyć, czy kierowca jest sam. Było to jednak ryzyko, które należało podjąć. Jan wyszedł na środek betonowej nawierzchni i uniósł rękę. Zgrzytnęły hamulce. Pojazd zatrzymał się i w oknie ukazała się twarz kierowcy. Czym mogę służyć, wasza dostojność? Czy ten samochód był już przeszukiwany? Jeszcze nie, sir. A więc otwórz drzwi. Wchodzę do środka. Jan wspiął się po kilku stopniach w górę i wślizgnął do wnętrza kabiny. Kierowca, zwykły prol ubrany w poplamiony kombinezon i czapkę, był sam. Jan zatrzasnął drzwiczki, odwrócił się w stronę mężczyzny i wyciągnął rewolwer. Wiesz, co to jest? Tak, wasza miłość, wiem. Mężczyzna wpatrywał się w broń rozszerzonymi strachem oczyma. W mdłym świetle wskaźników widać było, że drży. Jan nie mógł sobie jednak pozwolić, by mu współczuć. Dobrze. Rób więc dokładnie to, co ci powiem. Przejedziesz przez bramę tak, jak zwykle. Nic nie mów. Będę leżał tuż obok na podłodze i zastrzelę cię, jak tylko otworzysz gębę. Zrozumiałeś? Tak, sir. Oczywiście, że... Ruszaj. Jęknął wrzucony bieg i maszyna potoczyła się do przodu. Po chwili wolnej jazdy kierowca ponownie nacisnął na hamulec. Jan przyłożył lufę broni do boku mężczyzny. Miał jedynie nadzieję, że malujący się na twarzy prola strach nie zwróci uwagi stojących poniżej strażników. Jeden z nich powiedział coś niewyraźnie i kierowca wyjął z kieszeni w drzwiach plik papierów, po czym podał je komuś na zewnątrz. Napięcie w kabinie stało się niemal namacalne. Jan wyraźnie widział spływające po twarzy mężczyzny strużki potu. Wepchnął lufę głębiej. W końcu papiery zostały zwrócone i kierowca, nie zawracając sobie głowy włożeniem ich na miejsce, rzucił je na podłogę. Gwałtownym ruchem wrzucił bieg i ruszyli. Jechali przeszło minutę, gdy nagle szmer prowadzonych w słuchawce rozmów zagłuszony został przez jeden, brzmiący zdecydowanie głos: Uwaga, wszystkie posterunki. Odnaleziono cialo zamordowanego podporucznika. Jego mundur zaginął. Przypuszcza się, iż jeden ze zbiegów pozostaje na wolności. Zamknąć wszystkie bramy. Ostrzeżenie to przyszło jednak za późno. Rozdział 6 Ciężarówka mijała właśnie puste i ponure magazyny, oświetlone jedynie porozmieszczanymi w dość dalekich odstępach od siebie lampami. Skręć za następnym rogiem polecił Jan. Istniała spora szansa, że rozpoczęto pościg. Dobrze. Za następnym rogiem zatrzymaj się. Zaszumiały hydrauliczne hamulce. Znajdowali się na jednej z bocznych uliczek, sto metrów od najbliższej latarni. Doskonale. Która godzina? zapytał Jan. Kierowca zawahał się, a potem spojrzał na zegarek. Trzecia... rano... wystękał. Nie obawiaj się. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić powiedział uspokajająco. Nie schował jednak broni. O której będzie świt? Około szóstej. A więc jeszcze trzy godziny ciemności. Nie było to zbyt wiele. Gdzie jesteśmy? W Dinkstown. Dzielnica magazynów. Nikt tutaj nie mieszka. Nie o to pytam. Co to za baza, którą właśnie opuściliśmy? Kierowca przez chwilę gapił się na Jana w milczeniu, jakby nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. W końcu odpowiedział: Mojave, wasza dostojność. Centrum kosmiczne na pustyni Mojave... Wystarczy przerwał Jan, decydując się na kolejny krok. Było to niebezpieczne, lecz potrzebował jakiegoś środka transportu. Zresztą na obecnym etapie wszystko było niebezpieczne. Zdejmuj kombinezon. Proszę, nie. Nie chcę, aby mnie zabili...! Zamknij się! Powiedziałem ci przecież, że nic ci się nie stanie. Jak się nazywasz? Miliard, wasza dostojność. Eddie Miliard.
A więc powiem ci, co zrobię, Eddie. Zabiorę twoje ubranie i cię zwiążę. Potem wezmę twój samochód. I nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Gdy cię znajdą, powiesz po prostu, że cię porwałem. To zresztą prawda. Nie będziesz miał przez to żadnych kłopotów. Nie! Już jestem w kłopotach głos mężczyzny pełen był rozpaczy i gniewu. Równie dobrze mogę być już martwy. W najlepszym wypadku wyrzucą mnie z roboty i do końca życia pozostanę na zasiłku. Już lepiej, gdybyś mnie zastrzelił! Ostatnie słowa były histerycznym wrzaskiem. Kierowca nagłym ruchem odwrócił się i złapał siedzącego na siedzeniu obok Jana za szyję. Był bardzo silny. Jan nie miał wyjścia. Kolbą rewolweru uderzył mężczyznę w czoło, a gdy ten nie zwalniał ucisku, uderzył ponownie. Eddie Miliard westchnął głęboko i nieprzytomny, osunął się na siedzenie. "A więc to, co ten człowiek powiedział, okazało się prawdą pomyślał ponuro Jan, ściągając z kierowcy kombinezon. Jeszcze jedna ofiara. A czyż oni wszyscy nie byli w jakimś stopniu ofiarami?" Nie miał jednak czasu, by rozmyślać o takich rzeczach. Gdy wywlókł wciąż jeszcze nieprzytomnego kierowcę z kabiny i delikatnie ułożył na asfalcie, zaczął się trząść. Tak wiele ludzi. Chociaż działał w samoobronie, wciąż jeszcze nie mógł zaakceptować myśli, iż w brutalności nie daje się prześcignąć innym. Ale dzięki temu żył. Od momentu, w którym poświęcił swoją pozycję na Ziemi, nie było już odwrotu. Podjął tę decyzję gdy uświadomił sobie, iż jego pozorna wolność jest sterowana przez państwo policyjne, którego nadzór rozciągnął się nad wszystkimi sferami życia. Takich, którzy myśleli podobnie jak on, wciąż przybywało rezultatem była rebelia, która ogarnęła całą galaktykę. Toczyła się wojna, a on był w niej żołnierzem. Na razie musi mu to wystarczyć. Na wzajemne obwinianie się przyjdzie czas po zwycięstwie. Rewolta bowiem zatriumfuje, musi zatriumfować. Inne rozwiązanie jest po prostu nie do pomyślenia. Kombinezon Eddie Miliarda przesycony był potem i smarami. Był także za duży. Jak na razie jednak będzie musiał spełnić swe zadanie. Czapka kierowcy skutecznie ukryła świeżo ogoloną głowę. Znalezionym pod siedzeniem drutem skrępował przeguby nieprzytomnego mężczyzny. Wystarczy. Wkrótce i tak będzie się musiał pozbyć tej ciężarówki. Silnik zaskoczył z cichym zgrzytem i pojazd zaczął wolno toczyć się wąską ulicą. Jan miał wciąż na głowie zabrany oficerowi hełm. Nie było innego sposobu by zorientować się, co dzieje się na zewnątrz. Jednak szybko zdał sobie sprawę, że jest to właściwie bez sensu. W słuchawkach zabrzmiało jedynie kilka komend, a potem zapadła cisza. Ochrona bazy z pewnością wiedziała, że ma przy sobie skradzione radio, więc komputer komunikacyjny dawno pozmieniał już wszystkie częstotliwości, by uniemożliwić mu dalszy podsłuch rozmów. Rzucił hełm na podłogę i nacisnął na pedał gazu. Zwolnił dopiero wtedy, gdy dojechał do skrzyżowania z drogą główną. Komputer drogowy dał mu zielone światło, skręcił więc w prawo. Dostrzegł co prawda zjazd na autostradę nr 399 do Los Angeles, wiedział jednak, że przy wjeździe do większych miast z pewnością postawiono już policyjne zapory. Ruch na drodze stawał się stopniowo coraz większy. Gdy Jan dostrzegł jaskrawo oświetloną stację benzynową, zwolnił. Za nią znajdował się parking i całodobowa restauracja. Doskonale. Skręcił na podjazd i przejechał powoli obok rzędu zaparkowanych pojazdów, kierując się w stronę majaczących w mroku budynków. Były to garaże. Wszystkie były zamknięte, lecz mógł postawić za nimi ciężarówkę. Przy odrobinie szczęścia znajdą ją dopiero za parę godzin. Ale co dalej? Działać. Miał przy sobie kartę identyfikacyjną Eddie'go Miliarda, lecz zda ona egzamin jedynie przy bardzo powierzchownej kontroli. W skrytce znalazł kilka banknotów jednodolarowych i garść miedziaków. Wsunął je do kieszeni i zapiał kombinezon. Jeżeli prole tutaj podobni byli do tych z Wielkiej Brytanii, to poważnie wątpił, by zauważyli, że ubranie jest niedopasowane. Ale co zrobić z mundurem oficera? W tej chwili był zupełnie nieprzydatny. Z pewnością wiedzą już o nim wszyscy policjanci w okolicy. A broń i dodatkowy magazynek? Lepiej będzie, jeżeli zatrzyma je przy sobie. Przez chwilę macał ręką pod fotelem, aż znalazł w końcu brudny worek. Pistolet i magazynek wrzucił do środka, a mundur i hełm wcisnął pod fotel. Na razie będzie to musiało wystarczyć. Zarzucił worek na ramię, zamknął drzwi kabiny na klucz i zszedł na ziemię. Rozejrzał się dookoła i szybkim ruchem cisnął klucz ponad otaczającym garaże płotem. To wszystko, co mógł w tej chwili zrobić. Odetchnął głęboko i wolnym krokiem ruszył w stronę świateł restauracji. Przed wejściem do jaskrawo iluminowanego pomieszczenia zatrzymał się niepewny, co oczekuje go w środku. Był zmęczony i spragniony chociaż "zmęczony" było zbyt słabym określeniem. Leciał wprost z nóg. Od chwili, w której udało mu się otworzyć drzwi celi, bez przerwy uciekał, bez przerwy groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Adrenalina utrzymywała go w ruchu, maskowała narastające znużenie. Dopiero teraz zaczął odczuwać je w całej pełni. Z wysiłkiem oparł się o ścianę restauracji i przez szerokie okno zajrzał do środka. Przestronna sala z lożami i stolikami; przy długim barze siedziało dwu mężczyzn. Reszta sali była pusta. Czy powinien tam wejść? Było to ryzykowne, lecz w tej chwili wszystko było jednym wielkim ryzykiem. Wewnątrz będzie miał szansę coś zjeść, przez chwilę posiedzieć i uporządkować chaos rozbieganych myśli. Potrzebował tego. Bardzo tego potrzebował. Zmęczenie sprawiało, iż z wolna stawał się fatalistą.
Ostatecznie i tak go złapią lecz przynajmniej wtedy, gdy będzie miał pełny żołądek. Odepchnął się od ściany, zdecydowanym ruchem otworzył drzwi i wszedł do środka. Podczas swych poprzednich wizyt w Stanach Zjednoczonych jak wiele lat temu to było? nigdy nie był w miejscu takim jak to. Oczywiście, bywał w najlepszych restauracjach Nowego Jorku, Detroit, nie dawało mu to jednak jakiejkolwiek skali porównawczej. Podłoga była betonowa, poplamiona i bardzo stara. Siedzący przy barze mężczyźni nawet nie podnieśli głów, gdy siadał w pierwszej od drzwi loży. Same siedzenia i stolik wydawały się być zrobione z aluminium i solidnie dotknięte zębem czasu. Czyżby obowiązywała tutaj samoobsługa? Czy może był tu gdzieś selektor z mechanizmem dostawczym? Rzeczywiście, dopiero teraz dostrzegł na blacie szklaną płytę. Była porysowana do tego stopnia, iż znajdujące się pod nią menu było ledwie widoczne. Pod napisem: "NAPOJE" występowała kawa, nie było jednak herbaty. Napis: "DANIA" oferował potrawy, których nazwy nic mu nie mówiły. Znaczenie płyty było jasne, jednak jej konstrukcja zupełnie nieznana. Dotknął jej przy słowie kawa, lecz bez widocznego efektu. W końcu, rozglądając się dookoła, dostrzegł tuż pod wbudowanym w ścianie telewizorem niewielki guzik. Umieszczony nad nim napis głosił: "OBSŁUGA". Z wahaniem wyciągnął palec i nacisnął go. W panującej na sali ciszy dźwięk brzęczyka zabrzmiał niezwykle donośnie. Dobiegł gdzieś od strony kontuaru. Popijający swoje drinki mężczyźni nawet się nie poruszyli. W chwilę później zza lady wyszła dziewczyna i ruszyła w stronę loży. W jednym ręku trzymała bloczek rachunków. Obsługa kelnerska w takim miejscu! Jednak jej fartuszek był poplamiony nieomal w równym stopniu, co podłoga, a ona sama nie była tak młoda, jak wyglądało to z daleka. Jej szorskie włosy przyprószone były siwizną i najwyraźniej była bezzębna. Nie była to najlepsza reklama dla serwowanych przez nią potraw. Co ma być? zapytała, spoglądając na Jana z kompletnym brakiem zainteresowania. Kawa. Coś do jedzenia? Uderzył palcem w szklaną płytkę. Hamburger. Z dodatkiem? Nie mając najmniejszego pojęcia, o czym dziewczyna mówi, skinął głową. Wydawało się to ją satysfakcjonować, bowiem napisała coś na bloczku i odeszła. Jan nigdy w życiu nie jadł jeszcze hamburgera, nie wiedział nawet, co to jest. Wiedział za to, iż jego nienaganny brytyjski akcent z łatwością może go zdradzić. Hamburger było słowem, które często słyszał na oglądanych jako dziecko amerykańskich filmach. Później, razem z kolegami wymawiali je z namaszczeniem, usiłując podrobić ten charakterystyczny sposób wymowy u aktorów. Bawili się wtedy świetnie. Także i teraz wypowiedział je bez chwili wahania, mając jedynie nadzieję, iż jego próbka amerykańskiego będzie wystarczająco dobra. Nagle jego uwagę przyciągnął brzęk rzuconych na kontuar monet. Jeden z mężczyzn wstał i skierował się do wyjścia. Przechodząc obok Jana obdarzył go przelotnym spojrzeniem. Czy to możliwe, by jego oczy rozszerzyły się lekko? Trudno było to sprawdzić, bowiem mężczyzna zniknął już za drzwiami. Czyżby go rozpoznał? Ale jak? A może zachowanie Jana stawało się już z lekka paranoiczne? Przysunął worek bliżej siebie, tak, aby łatwiej mu było sięgnąć po umieszczoną w środku broń. Zamiast przejmować się każdym nieznajomym, powinien pomyśleć raczej o dalszej ucieczce. Jednak gdy kilka minut później kelnerka przyniosła jego zamówienie, nie miał nawet ogólnych zarysów jakiegokolwiek planu. Dziewczyna postawiła tacę na stoliku i obdarzyła jego kombinezon krytycznym spojrzeniem. To będzie sześć boksów oświadczyła. "Gdy jesteś ubrany w taki sposób, pieniążki na stół" pomyślał z lekkim rozbawieniem. Nawet jej o to nie winił. Wyciągnął z kieszeni garść banknotów odliczył sześć i wręczył dziewczynie. Włożyła pieniądze do kieszeni fartucha, odwróciła się i odeszła. Kawa, ku jego zdziwieniu, była gorąca i aromatyczna. Z hambugerem sprawa wyglądała inaczej. Było to coś w rodzaju bułki z nadzieniem w środku. Na tacy nie było żadnych sztućców, więc Jan nie miał najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać. Wreszcie, pewny, że nikt go nie obserwuje, podniósł go do ust i odgryzł kawałek. W smaku było to niepodobne do niczego, co jadł przedtem, niemniej jednak całkiem znośne. Głęboko w sercu wyryty miał obraz krwistego befsztyka, nurzającego się w oceanie zielonej sałaty. Jednak na razie musiał wystarczyć hamburger. Zjedzenie go a raczej pochłonięcie zajęło mu równą minutę. Kończył właśnie kawę, gdy do restauracji weszło dwóch mężczyzn. Bez wahania, nawet bez rozglądania się, podeszli bliżej i zajęli miejsce w pustej loży naprzeciwko niego. Jan odstawił powoli filiżankę, a drugą ręką namacał kolbę tkwiącej w worku broni. Nie patrzyli na niego jednak nie dlatego, że go nie zauważyli. Jeden z nich wyjął z kieszeni monetę i włożył ją w szczelinę pod ekranem telewizora. Urządzenie przebudziło się do życia, emitując dźwięki hałaśliwej muzyki. Jan starał się nie zwracać na to uwagi; wyjęty z torby pistolet ukrył pod blatem stolika. Mężczyzna,
który wrzucił monetę przez chwilę kręcił zmieniającym programy pokrętłem, aż w końcu, usatysfakcjonowany, usiadł. Muzyka zastąpiona została wiadomościami sportowymi. Co to miało znaczyć? Obaj mężczyźni byli w średnim wieku, ich znoszone ubrania świadczyły o przynależności do proli. Wydawali się studiować menu, nie naciskali jednak wzywającego kelnerkę guzika. I jak do tej pory żaden z nich nie spojrzał nawet w jego kierunku. Z chwilowego zamyślenia wyrwały go dobiegające z telewizora słowa spikera: dalsze wiadomości o kryminalistach, którzy usiłowali porwać Alpharon. Walki zakończyły się, a wszystkich morderców spotkał taki sam los, jaki wielokrotnie gotowali innym. Sprawiedliwość wymierzona została rękami towarzyszy tych wszystkich dzielnych chłopców, którzy oddali życie w obronie ojczystej planety... Jedno spojrzenie na porozdzierane, zalane krwią ciała jego przyjaciół wystarczyło. Jan ponownie spojrzał na obu mężczyzn. Kolejne słowa spikera sprawiły, że zamarł w bezruchu. Uwaga, jednemu z kryminalistów udało się zbiec. Nazywa się JanKulozik. Ostrzega się jednocześnie, iż człowiek ten jest niezwykle niebezpiecznym mordercą. Za jakąkolwiek informację, pomocną w jego ponownym ujęciu wyznaczono nagrodę w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Uwaga, mieszkańcy Kalifornii i Arizony. Poszukuje się tego właśnie człowieka.. Jan pozwolił sobie na szybkie spojrzenie w stronę ekranu. Przedstawiono tam akurat jego fotografie, ukazując go en face i z profilu. Robiono je dość dawno temu, jeszcze zanim zesłano go na Halvmork, lecz w dalszym ciągu można go było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Gdy odwrócił się ponownie, obaj mężczyźni patrzyli prosto na niego. Ich ręce spoczywały w widoczny sposób na blacie stolika. Byli więc bardzo pewni siebie - lub po prostu głupi. Czy to prawda, co powiedział ten facet? zapytał mężczyzna, który włączył telewizor. Ponieważ Jan nie odpowiedział, po chwili dodał: Dlaczego oni tak bardzo chcą ciebie odnaleźć, Kulozik? W odpowiedzi Jan wysunął lufę pistoletu nad blat stołu. To, co widzicie, jest standartowym pistoletem rakietowym kaliber 65. Jeden pocisk może wywalić dziurę na wylot w krowie. Chcę, abyście teraz wstali i razem ze mną wyszli grzecznie na zewnątrz. Ruszajcie. Mężczyźni posłusznie wstali i odwrócili się do niego plecami. Gdy wychodził za nimi przez drzwi, odniósł wrażenie, że pod ścianą czai się jakaś postać. Zdążył jedynie unieść pistolet, gdy coś twardego uderzyło go w głowę. Stracił przytomność. Rozdział 7 Mogę jedynie powtórzyć to, co już powiedziałem w głosie Jana brzmiało znużenie. A więc zrób to. Tym razem głos był inny lecz pytania wciąż takie same. Jan tkwił przywiązany do twardego krzesła. Ramiona i nogi zupełnie mu zdrętwiały; oczy przewiązano czarną opaską. Wydawało mu się, że to przesłuchanie trwa już całą wieczność. Nazywam się Jan Kulozik. Na Ziemię przybyłem na pokładzie statku Alpharon. Po raz pierwszy usłyszałem tę nazwę w wiadomościach telewizyjnych. Byłem z grupą więźniów, którzy uciekli. Jedynie mnie jednak udało się ujść z tego z życiem. Zabiłem oficera... Jego nazwisko? Lauca. Podporucznik Lauca. Nie było to morderstwo, lecz samoobrona. Mówiłem to już. Zabrałem jego mundur i broń, a potem porwałem ciężarówkę, której kierowcą był mężczyzna o nazwisku Eddie Miliard. Porzuciłem ją za garażami obok restauragi, w której mnie pojmaliście. A teraz wy. Kim właściwie jesteście? Służba Bezpieczeństwa? Stul gębę. To my zadajemy pytania... Głos zamilkł, gdyż do pokoju wszedł ktoś nowy. Jan słyszał odgłosy kroków i cichy szmer prowadzonej szeptem rozmowy. Podeszli bliżej i nagle zerwano mu z twarzy opaskę. Skrzywił się, gdyż jaskrawe światło boleśnie uraziło go w oczy. Jaki był numer rejestracyjny twojego ostatniego samochodu w Anglii? Skąd mam to pamiętać, do diabła? To było tak dawno temu mrugając powiekami, spojrzał na stojących przed nim trzech mężczyzn. Dwóch znał byli to ci z restauracji. Jeżeli jesteście z Bezpieki, wiecie o mnie wszystko. Po co więc ta gra? Odpowiedział mu nowoprzybyły kościsty mężczyzna, którego głowa, w przeciwieństwie do głowy Jana pozbawiona została włosów w sposób naturalny: Nie, nie jesteśmy ze Służby Bezpieczeństwa. Ale być może to ty jesteś ich wtyczką, podesłaną tutaj, by rozpracować nasze siły od wewnątrz. Tak więc lepiej dla ciebie będzie, jeżeli postarasz się w miarę ściśle odpowiadać na nasze pytania. Jeżeli rzeczywiście jesteś tym, za kogo się podajesz, pomożemy ci. Jeżeli nie zabijemy. Jan spojrzał na ich pozbawione wyrazu twarze i powoli skinął głową.
Nie sądzę, by takie wyjaśnienie mogło rozproszyć moje obawy. Możecie być z Bezpieczeństwa, bez względu na to, co powiecie. Dlatego powiem wam tylko to, co będziecie mogli znaleźć w mojej kartotece. Zgoda Łysy mężczyzna spojrzał na plik trzymanych w dłoni papierów. Twój numer telefonu w Londynie? Jan zamknął oczy i spróbował się skoncentrować. To pytanie wydawało się dotyczyć innego świata, innego życia. Wyobraził sobie swój apartament, odźwiernego i windę. Wchodzi do pokoju, podnosi słuchawkę... Jeden... dwa, trzy, sześć... potrójne zero, dwa. Padło jeszcze wiele tego typu pytań. Jan odpowiadał na nie coraz pewniej, w miarę przypominania sobie fragmentów własnej przeszłości. Zadający je mężczyzna musiał posiadać odpis jego akt policyjnych skąd bowiem znałby tyle szczegółów? Jedynie Bezpieka wiedziała tak dużo. O co w tym wszystkim chodzi? Wystarczy powiedział wreszcie przesłuchujący go mężczyzna odkładając plik papierów na bok. Odwiążcie go. Wygląda na to, że mówi prawdę. Po zdjęciu więzów musieli go podtrzymać, by nie upadł. Zdrętwiałe członki zareagowały gwałtownym bólem na powrót krążenia. Spróbował rozmasować obolałe nogi. Cudownie powiedział, krzywiąc się z bólu. Jesteście zadowoleni. Aleja w dalszym ciągu nie mam pewności, czy nie jesteście Służbą Bezpieczeństwa. W naszej robocie nie posługujemy się kartami identyfikacyjnymi odparł łysy, uśmiechając się po raz pierwszy. Możesz więc myśleć, co ci się żywnie podoba. Jednak, gdybyś sam był agentem, to muszę ci powiedzieć szczerze, że z podziemia nie znamy nikogo. Dlatego właśnie zostaliśmy wybrani, by cię porwać i przesłuchać. Dane o tobie otrzymaliśmy z policji tak więc organizacja i tam także musi mieć własnego człowieka. Przyjaciele zwracają się do mnie Słoneczko wskazał na swą bezwłosą czaszkę i uśmiechnął się ponownie. Tym razem Jan odwzajemnił uśmiech. Wierzę ci, Słoneczko. Muszę ci wierzyć. Gdybyś rzeczywiście był z Bezpieki, z łatwością dowiedziałbyś się o mnie wszystkiego bez odstawiania tego cyrku. - Rzeczywiście byłeś na innych planetach? wyrwał się nagle jeden z mężczyzn, nie potrafiąc powstrzymać ciekawości. Opowiedz nam o tej rebelii. My wiemy o niej jedynie ze źródeł oficjalnej propagandy. I co mówią? Nic. Same bzdury. Sabotażyści zniszczyli zbiory, więc czeka nas racjonowanie żywności. Wszyscy rebelianci zostali ujęci lub zabici. Zwycięstwo na wszystkich frontach i tym podobne rzeczy. Ciekawe, ile ludzi dało się na to nabrać. Macie rację to wszystko bzdury. Nie ośmieliliby się przecież przyznać, że to my wygrywamy! Utracili wszystkie planety i zmuszeni zostali do ucieczki tutaj, na Ziemię. Słysząc to, ich surowe dotąd twarze zaczęły się z wolna rozpogadzać. Jeden z nich wykrzyknął: To znaczy, że walki trwają nadal? Oczywiście. Nie mam najmniejszego powodu, by kłamać. Rządzą jedynie systemem słonecznym lecz nigdzie dalej. Ich radosne podniecenie wyglądało na autentyczne. .Jeżeli udają pomyślał to są najlepszymi aktorami na świecie." Mocno w to jednak wątpił. Był dziwnie pewny, że znajduje się w rękach ludzi z ruchu oporu, a nie policji. Opowiedział im wszystko co wiedział i czego był świadkiem, a oni w odpowiedzi zasypali go gradem pytań. W końcu zmuszony został im przerwać. Teraz moja kolej powiedział. Jakim cudem wpadliście na mój ślad przed siłami Bezpieczeństwa? Po prostu szczęście odparł Słoneczko lub po prostu dlatego, iż jest nas więcej, niż przypuszczasz. Gdy tylko zaczęto mówić o tobie w wiadomościach, natychmiast przyszło polecenie, by spróbować cię odnaleźć. Mamy sporo sympatyków. To właśnie jeden z nich rozpoznał cię w tej restauracji i powiadomił nas. Resztę znasz. A więc co dalej? Coś mi mówi, że jesteś bardzo ważną figurą. Możesz się nam przydać. Oczywiście, jeżeli zgodzisz się z nami pracować. Przez wargi Jana przemknął niewesoły uśmiech. Od tego właśnie zaczęły się wszystkie moje kłopoty. Dlaczego nie? Jeżeli ktoś mi nie pomoże, moja przyszłość rysuje się w bardzo ciemnych barwach. Dobrze. A więc zabieramy cię stąd natychmiast, zanim odkryją, że ktoś ci pomaga. Nie wiem, w jaki sposób się to odbędzie. I nawet nie chcę tego wiedzieć. Mamy dla ciebie ubranie. Przebierz się. Ja muszę zatelefonować. Jego nowym przebraniem były obszerne, podniszczone portki i bawełniana koszula. Z przyjemnością zzuł wreszcie wojskowe buty, które uwierały go coraz bardziej. Proste sandały były prawdziwą ulgą. Jeden z mężczyzn podał mu basebollową czapkę, nad daszkiem której widniał żółty napis: "Dodgers". Weź to i przykryj ten swój ogolony łeb powiedział z uśmiechem. Mamy trochę prawdziwego bourbona. Gdybyś zechciał...
Chętnie odparł Jan, biorąc plastykowy kubek. Piję za wolność. Oby któregoś dnia Ziemia dzieliła się razem z gwiazdami. Tak, za to rzeczywiście warto wypić. Jan był już przy trzecim drinku za każdym razem palący napój smakował coraz lepiej gdy powrócił Słoneczko. Musimy ruszać oświadczył. Ktoś na ciebie czeka. Pójdziemy na piechotę. Wszystko, co ma koła, podlega kontroli. Ich cel nie był daleko, a rześkie, nocne powietrze, orzeźwiało go. Przez cały czas przemykali bocznymi uliczkami. Słoneczko bez przerwy spoglądał na zegarek i zmuszał ich, by ostatni odcinek drogi przebyli biegiem. W końcu zatrzymali się przed bocznym wejściem do ogromnego budynku. - Tutaj cię zostawiam. Gdy tylko zniknę, zapukaj w te drzwi. Ktoś cię wpuści. Powodzenia, Janie. Wymienili uściski dłoni. Słoneczko odwrócił się i już po chwili jego sylwetka rozpłynęła się w mroku. Jan zapukał lekko. Otworzono mu natychmiast. Wewnątrz było ciemno. Pośpiesz się rozbrzmiał czyjś głos. Po zamknięciu drzwi ciemność stała się jeszcze głębsza. Słuchaj uważnie ciągnął niewidoczny mężczyzna. Po przejściu przez te drzwi znajdziesz się w garażu. Stoją tam ciężarówki z przyczepami towarowymi. Przewożą produkty wolne od cła, nie będą więc ich przeszukiwać. Wszystkie przyczepy, za wyjątkiem trzeciej od drzwi, są zamknięte i opieczętowane. Wejdź do niej a my zamkniemy ją ponownie. Teraz wyprowadzę cię stąd. Jeden z naszych odbierze cię w Los Angeles. Przy ciężarówkach może ktoś się kręcić, ale nie będzie cię zaczepiał, jeżeli będziesz wyglądał naturalnie. I nie pozwól, by ktokolwiek zobaczył, jak wchodzisz do tej przyczepy. To bardzo ważne. Poczekaj tu chwilę, a ja się rozejrzę. Drzwi po przeciwnej stronie uchyliły się lekko i w wypadającym przez nie świetle Jan dostrzegł niewyraźny zarys męskiej postaci. Mężczyzna rozejrzał się szybko i ponownie cofnął w mrok. - Droga wolna szepnął. Powodzenia. Budynek był ogromny, rozbrzmiewający odległym echem pracujących głośno wentylatorów. Cały garaż zastawiony był rzędami ciężarówek, z których każda miała doczepioną olbrzymią przyczepę. Jan szedł powoli, nie spiesząc się, zupełnie jakby jego obecność tutaj była czymś naturalnym. Po chwili szum wentylatorów zastąpiony został odgłosami czegoś ciężkiego, uderzającego o metal. Podszedł do trzeciej przyczepy i rozejrzał się ostrożnie dookoła jednak w zasięgu wzroku nie było nikogo. Zdecydowanym ruchem otworzył ciężkie drzwi i wśliznął się do środka. Zasuwając je za sobą, spostrzegł wypełniające wnętrze przyczepy paki. Po chwili usłyszał, jak ktoś zamyka i blokuje drzwi od zewnątrz. W środku było ciemno i ciepło; pachniało lekką stęchlizną. Usiadł, opierając się plecami o ścianę, jednak szybko zrobiło mu się niewygodnie. Położył się więc płasko na podłodze, kryjąc twarz w zgięciu łokcia i prawie natychmiast zapadł w sen. Nie przebudził się nawet wtedy, gdy pojazd drgnął i wytoczył się z garażu. Po wjechaniu na szosę samochód zwiększył szybkość. Jan spał dalej. Obudziło go dopiero lekkie drżenie podłogi i syk hydraulicznych hamulców. W nagłym przypływie paniki zerwał się na równe nogi, lecz na szczęście w porę przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Wstrzymał oddech, gdy ktoś na zewnątrz sprawdzał mocujące drzwi sztaby. Jeżeli je otworzą, złapią go natychmiast i to będzie już koniec wszystkiego. Przywarł kurczowo do ściany i czekał. Jednak wkrótce cały pojazd drgnął i ruszył do przodu. Jeżeli był to punkt kontrolny, to przejechali go bezpiecznie. Czuł, jak w miarę nabierania prędkości napięcie go opuszcza. Wkrótce ponownie zapadł w sen. Wiercił się niespokojnie na twardej podłodze, lecz przebudził się dopiero wtedy, gdy ciężki pojazd zaczął zwalniać i zatrzymał się. Po krótkim postoju ruszyli dalej. Co to było? Blokada policyjna przed wjazdem do miasta? Z pewnością coś takiego byłoby w Wielkiej Brytani; istniała spora szansa, że tutaj procedura jest podobna. Gdy zatrzymali się po raz trzeci, usłyszał wyraźny zgrzyt zdejmowanych sztab. Wkrótce drzwi otworzyły się szeroko. Jan, oślepiony pełnym słońcem, osłonił oczy przedramieniem. Wysiadaj, Buster, dla ciebie to już przystanek końcowy usłyszał nagle chropawy głos. Zeskoczył na ziemię i poczuł, jak na widok umundurowanego policjanta zamiera w nim serce. A więc jednak go złapali! Zamierzając uciekać, odwrócił się, lecz zaciśnięta nagle na jego ramieniu dłoń osadziła go na miejscu. Żadnych sztuczek! Właź do samochodu i połóż się na podłodze. Przerwali mi lunch, cholera, i lepiej byłoby, Buster, gdyby to rzeczywiście było coś ważnego mówiąc to pchnął Jana w stronę mrugającego światłami wozu patrolowego, który stał tuż obok przyczepy w wąskiej alejce. Tylne drzwi były otrwarte. Jan,stosownie do otrzymanego wcześniej polecenia, położył się na podłodze, a policjant zatrzasnął za nim drzwi. W chwilę później mężczyzna wśliznął się za kierownicę i wrzucając wsteczny bieg, ruszył ostro do tyłu. Gdy wyjechali na główną ulicę, kierowca odprężył się widocznie i obdarzył leżącego na podłodze Jana nie pozbawionym sympatii spojrzeniem. To prawda, co im powiedziałeś? O tych planetach? Że są... jakie to właściwie było słowo, którego użyłeś? Wolne. Tak, to wszystko prawda. A rebelii nie da się tak łatwo zdławić, jak się wam wydaje.
No cóż, dobrze to słyszeć. Jeżeli rzeczywiście jest taka zaraźliwa, jak mówisz, to być może zawita wkrótce na staruszkę Ziemię. Ci, do których się udajesz, wiedzieliby, jaki zrobić z niej użytek. Zabieram cię do smoluchów. Nie wiem, czy będzie ci tam wygodnie, ale przez jakiś czas będziesz bezpieczny. "O czym ten człowiek właściwie mówi?" zastanawiał się gorączkowo Jan. Przykro mi ale obawiam się, że nie rozumiem. Śmiesznie gadasz. Jesteś Angolem, co? Rzeczywiście urodziłem się w Anglii. Opuściłem ją jednak dość dawno temu. No właśnie. Od razu poznałem. Po akcencie. No cóż, nie wiem, jak rzeczy układają się tam, skąd pochodzisz, panie Angol, tu jednak wszystko wygląda zupełnie inaczej. Jedziemy do New Watts. Gdy je zobaczysz, zrozumiesz o czym mówię. Zatrzymam się na chwilę, a ty wystaw nos i rozejrzyj się dookoła. Samochód zaczął zwalniać, a po chwili zatrzymali się. Teraz rzucił policjant. Jan uniósł ostrożnie głowę i spostrzegł, że zaparkowali obok rzędu niewielkich domków. Kiedyś musiały być całkiem atrakcyjne, lecz teraz stanowiły już tylko ruinę. Stały niezamieszkałe i ciche, strasząc pozałamywanymi dachami i powybijanymi oknami. Po drugiej stronie ulicy widniał wysoki płot z drutu kolczastego, za którym znajdował się pas ugorów. Spalona ziemia, na której rosły jedynie sporadyczne kępy trawy lub chwastów. Dobre sto metrów dalej ustawiono drugi, identyczny płot. Za nim stały domy mieszkalne i biurowce. Z tej odległości Jan nie mógł dostrzec wszystkiego wyraźnie, ale wyglądało na to, że są także w opłakanym stanie. Kładź się polecił policjant. Tam właśnie się udajesz. Z tego miejsca nie wygląda to jeszcze tak źle... roześmiał się. Zbliżamy się do punktu kontrolnego. Chłopcy mnie tutaj znają, więc najwyżej pomachają rękoma. Włączę syrenę. Niech myślą, że dostałem wezwanie. Jęk syren wdarł się w ciszę niczym upiorne wycie. Skręcili ostro, nabierając szybkości i nagle samochód podskoczył gwałtownie, gdy uderzyli w coś leżącego na jezdni. Nie zwalniając, pomknęli dalej. Po chwili kierowca wyłączył syrenę i wytracając stopniowo prędkość, zjechał na pobocze. Przygotuj się oświadczył. Wolałbym nie zatrzymywać się tutaj dłużej. Wyskoczysz, gdy ci powiem. Znajdziesz się na alejce z tyłu domów. Przejdziesz nią kilka jardów i ktoś cię tam spotka. Dzięki za pomoc. Nie dziękuj dopóki nie zobaczysz, w co się właściwie pakujesz. Teraz! Jan przekręcił klamkę i otworzył drzwi. Wysiadł, a w następnej chwili samochód wystrzelił do przodu. Nagłe przyśpieszenie z hukiem zatrzasnęło drzwiczki. Pojazd zakręcił ostro, piszcząc przeraźliwie oponami i zniknął za najbliższym rogiem. Jan z ciekawością rozejrzał się dookoła. Tak, jak powiedział kierowca, znajdował się na wąskiej, zaśmieconej alejce. Po obu stronach wznosiły się drewniane płoty. Zgodnie z instrukcją ruszył do przodu i chociaż nikogo nie było widać, miał wrażenie, iż jest bacznie obserwowany. Nagle tuż za nim, w płocie, otworzyła się szczelina i jakiś chropawy głos rzucił tylko jedno słowo: Właź! Po drugiej stronie płotu stało trzech mężczyzn, mierzących do niego z pistoletów. Wszyscy byli czarni. Rozdział 8 Więc to ty jesteś facetem z gwiazd zapytał ten stojący najbliżej. Jan skinął w odpowiedzi głową a mężczyzna wskazał kierunek pistoletem. Chodź. Tam opowiesz nam wszystko. Otoczyli go i popchnęli w stronę stojącego nieopodal domku. Po wejściu do środka znaleźli się w ciemnym, dusznym pokoju, którego wszystkie okna zabite były szczelnie deskami. Jedynym meblem był okrągły, drewniany stół, przy którym stało kilka podniszczonych krzeseł. Jeden z mężczyzn położył dłoń na ramieniu Jana, zmuszając go, by usiadł, a sam wymierzył w niego pistolet. Jesteś szpieg rzucił z wściekłością przez zaciśnięte zęby. Cholerny szpieg od... Odsuń się, głupku! wtrącił najstarszy z trójki, podchodząc bliżej. Rozeźlony mężczyzna odstąpił niechętnie na bok, a starszy usiadł naprzeciwko Jana. Kłopot w tym, że przywiozły cię tu gliny. On tego nie lubi. Kto ich zresztą lubi? Jestem Willy. Ty jesteś Jan, widziałem twoje foto w telewizji. Jan skinął głową, wytężając uwagę, by zrozumieć wypowiadane z dziwnym akcentem słowa. W telewizji gadali, że jesteś z gwiazd. Jeżeli to prawda to powiedz nam, co się tam dzieje. Jan po raz wtóry zmuszony był do snucia opowieści o zwycięstwie rebelii. Mężczyźni słuchali z uwagą, od czasu do czasu prosząc o powtórzenie jakiegoś zdania najwidoczniej jego akcent był dla nich równie trudny do zrozumienia. Jan czuł, jak ponownie zaczyna opadać go znużenie. Od mówienia zaschło mu w gardle. Poprosił o wodę. Głodny jesteś? zapytał Willy. Jan przytaknął ruchem głowy i mężczyzna zawołał coś niezrozumiale przez otwarte drzwi.
Przyniesione pożywienie było Janowi zupełnie nieznane, jednak niezwykle sycące. Gotowana zielenina, biała fasola i coś, co zapewne było substytutem mięsa. Mężczyźni obserwowali go, jak jadł i rozprawiali o czymś z podnieceniem. Chcę wiedzieć powiedział w końcu Willy. Czy tam w górze są jacyś bracia. Nie rozumiem. Czarni. Czarni ludzie, jak my. A może to tylko biali zabijają się nawzajem? Było to bardzo ważne pytanie. Gdy Jan odstawił pusty talerz na bok, w pokoju zaległa pełna napięcia cisza. Dziękuję. Byłem bardzo głodny zamyślił się na chwilę. Na początku chciałbym zadać wam jedno pytanie, Czy tutaj, w tym New Watts, wszyscy ludzie są czarni? Trafiłeś w dziesiątkę. Na planetach nie występuje coś takiego. To znaczy, nie widziałem tam ludzi, którzy byliby odseparowani od siebie jedynie z powodu koloru skóry. Tutaj, na Ziemi, występują oczywiście różnice pomiędzy populacjami Afryki i Azji. Jednak podziały rasowe spowodowane są głównie przez odrębne miejsca zamieszkania. Lecz gdy ludzie osiedleni są na obcych planetach, wszystkie te uprzedzenia tracą na znaczeniu. Nie mają po prostu sensu. Jest tyle innych rzeczy, o które należy się martwić... Mówisz trochę za szybkoprzerwał krzywiąc się Willy. Jeśli dobrze zrozumiałem, to powiedziałeś, że ludzie tam są ślepi na kolory? Że wszyscy mieszają się ze sobą? Właśnie. Kolor skóry nie jest tam ważny. Tutaj jest bardzo ważny parsknął Willy i z rozmachem klepnął się w kolano. Pozostała dwójka zanosiła się głośnym śmiechem. Jan uśmiechnął się także, chociaż nie bardzo wiedział, na czym polegał ten dowcip. Mamy nadzieję, że mówisz prawdę powiedział po chwili Willy, a jeden z mężczyzn wykrzyknął głośno: Amen. Jednak trudno w to tak uwierzyć. Pogadaj lepiej z Wielebnym. On mówi twoim językiem. Powie nam potem, co i jak. Jan wyprowadzony został z pokoju przez tę samą trójkę mężczyzn. Chociaż wydawali się rozluźnieni, to jednak trzymana przez nich broń cały czas gotowa była do strzału. Jan spostrzegł, iż pistolety te były stare i solidnie zniszczone, niczym eksponaty muzealne. Przeszli do kolejnego pokoju, który najwidoczniej pełnił funkcję olbrzymiej sypialni. Siedzące na łóżku nagie dzieci i siwowłose kobiety śledziły ich przejście w ponurym milczeniu. Było tu także wyjście, które stanowiła zwykła, wybita w ścianie dziura. Otwierała się na kryty pasaż, który prowadził do sąsiedniego, bliźniaczo podobnego domu. Gdy przeszli w ten sposób przez kilka budynków, Jan zorientował się, że wszystkie domy muszą być w ten sposób połączone, tworząc jedno, ogromne pomieszczenie. W końcu zatrzymali się przed zamkniętymi drzwiami. Willy zastukał lekko. Wejść odpowiedział głos z wewnątrz. Willy wprowadził Jana do obszernego, pełnego książek pokoju. Różnica, pomiędzy tym pomieszczeniem a pozostałymi była uderzająca. To, w którym się teraz znalazł, przypominało mu pokój, zajmowany przez jego starego profesora na uniwersytecie. Biurka zawalone były papierami i otwartymi książkami, na ścianach wisiały obrazy, a na podłodze stał nawet globus. Za biurkiem jednak, zamiast profesora, siedział mężczyzna równie czarny jak pozostali. Dziękuję, Willy powiedział. Chcę teraz porozmawiać z tym panem na osobności. Czy będzie dobrze... Oczywiście, że będzie. Zostaw kogoś za drzwiami. Krzyknę, gdy będę czegoś potrzebował. Gdy za wychodzącym Willym zamknęły się drzwi, mężczyzna zza biurka uniósł się i wyciągnął rękę. Jan uścisnął ją niepewnie, przyglądając się jednocześnie Wielebnemu. Był to postawny, w sile wieku mężczyzna, którego włosy i broda gęsto przetykane już były pasemkami siwizny. Jego ubiór stanowił ciemny, konserwatywny garnitur, doskonale pasujący do widniejącej pod szyją koloratki. Jestem wielebny Montour, panieKulozik. Niech mi wolno będzie powitać pana w samym sercu naszej siedziby. Zaskoczony Jan mógł skinąć jedynie głową. Ślady obcego akcentu, obecnego jeszcze przed chwilą, w trakcie krótkiej rozmowy z Willym zniknęły bez śladu. Wielebny przemawiał teraz miłym, kulturalnym tonem wykształconej osoby. Proszę siadać. Czy mógłbym zaproponować panu kieliszeczek sherry? To coś w rodzaju lokalnego wina i myślę, iż jego smak pozyska pańskie uznanie. Jan pociągnął z kieliszka i z nieukrywanym podziwem rozejrzał się po pokoju. Proszę mi wybaczyć moją ciekawość powiedział. Ale lata minęły od chwili, kiedy po raz ostatni byłem w takim pokoju, jak ten. Podziwiam pańską bibliotekę. Dziękuję panu. Istotnie, jest imponująca. Większość zgromadzonych tu woluminów ma setki lat. Są już niezwykle rzadkie. Ich wszystkie kartki zostały pieczołowicie zabezpieczone przed wilgocią. Pozostałości po Uzurpatorach? Mogę spojrzeć? Dziękuję.
Odstawił szklankę i podszedł w stronę uginających się półek. Większość okładek była zniszczona, a same tytuły nieczytelne. Wyjął jeden z grubych tomów i otworzył na stronie tytułowej. Złoty napis głosił: "Wieki Średnie 3951500". Odwrócił ostrożnie stronę i przeczytał: "Rok wydania 1942". Gdy przemówił, jego głos drżał z przejęcia: Ta książka... ona ma przeszło pięćset lat. Nawet nie przypuszczałem, że coś takiego jeszcze istnieje. Mogę pana zapewnić, że jest jeszcze sporo tego typu pozostałości. Rozumiem jednak pańskie uczucia. Jest pan Brytyjczykiem, prawda? Jan skinął głową. Tak myślałem. Pański akcent i ten termin: Uzurpatorzy. Sądzę, iż w pańskim kraju jest on w dość powszechnym użytku. Musi pan jednak wiedzieć, że zbiór ten powstał u schyłku okresu, który historycy nazywają Retrocesją. W owym czasie różne kraje i obszary świata borykały się z tymi samymi trudnościami, lecz zabrały się za ich rozwiązywanie w różny sposób, wykorzystując zazwyczaj istniejące podziały społeczne. Wielka Brytania, ze swym społeczeństwem tradycyjnie już podzielonym na klasy, wykorzystała owo historyczne podłoże, by stworzyć sztywną, funkcjonującą do dzisiaj strukturę społeczną. Elity rządzące nigdy nie były zachwycone zbytnio możliwością gruntownej edukacji, która stałaby się udziałem mas. Odetchnęły więc z ulgą, gdy wkrótce stało się to po prostu fizycznie niemożliwe. Jednak proces hamowania swobodnego dostępu do edukacji i informacji, raz rozpoczęty, nie ma właściwie końca. Dzisiaj większość obywateli brytyjskich nie ma żadnego pojęcia o historii czy nawet o świecie, w którym żyją. Czy mam rację? W zupełności. Moje przypadkowe odkrycie tego faktu było początkiem całego łańcucha wydarzeń, które w efekcie doprowadziły mnie do tego właśnie pokoju. Rozumiem. Przestrzeganie przyjętych zasad w systemie takim, jaki panuje w pańskim kraju, musi być niezwykle uciążliwe. U nas historia potoczyła się w zupełnie odmienny sposób. Ameryka, pozbawiona w zasadzie systemu klasowego, rozwinęła system wartości oparty w większości o pieniądze. Zakrawa to na truizm, lecz w naszym państwie o statusie obywatela nigdy nie decydowało jego pochodzenie, lecz stan konta bankowego. Za wyjątkiem, oczywiście,mniejszości narodowych. Irlandczycy, Polacy czy Żydzi, jako tradycyjnie już odrzucane mniejszości zasymilowali się w końcu w przeciągu kilku pierwszych generacji, ponieważ ich typy rasowe umożliwiały im swobodne mieszanie się z resztą społeczeństwa. Jednak zupełnie inaczej było z rasą czarnych, którzy raz zepchnięci na samo dno białej społeczności, musieli już tam pozostać, zmuszeni do tego powtarzającymi się cyklami fizycznej i edukacyjnej deprawacji. Tak wyglądała sytuacja na początku Retrocesji, a doprowadziła ona w naszym kraju do tego, co widzi pan obecnie. Przerwał i sięgnął po karafkę z sherry. Widzę, że pański kieliszek jest już prawie pusty. Przepraszam, ale obawiam się, że kiepski ze mnie gospodarz. Nie, proszę już mi nie dolewać. I proszę mówić dalej. Latami tkwiłem na planecie, która jest kulturową pustynią wszechświata. Pańskie słowa... rozmowa z Panem sprawia mi prawdziwą przyjemność. Nie może pan niestety zrozumieć, co czuję... Wydaje mi się, że wiem. Odczuwałem to samo, gdy otworzyłem pierwszą książkę. Był to ten sam głód wiedzy, który mnie również zaprowadził do tego pokoju, do pozycji, którą obecnie zajmuję. Chciałem wiedzieć po prostu, dlaczego ten świat jest taki, jaki właśnie jest. Miałem wiele powodów aby go nienawidzieć lecz chciałem go także zrozumieć. Jak już powiedziałem, Retrocesja powiększyła jedynie tradycyjne podziały. Wasza policja w Anglii pozornie stała się niezwykle uprzejma, próbując dopilnować, by wszyscy obywatele posiadali niezbędne do przeżycia minimum, nawet jeżeli byłyby to jedynie zwykłe resztki pożywienia. Jednak gdy państwo zaczyna kontrolować wszystko, ludzie którzy kontrolują państwo osiągają władzę absolutną. I nie rezygnują z niej łatwo. Naszą narodową tradycją stało się deklarowanie, iż wszyscy potrzebujący są w rzeczywistości próżniakami, a pozostający bez pracy: leniami i pasożytami. Tak więc Retrocesja przyniosła kompletne zwycięstwo laissez fair e, czym okazał się doprowadzony do ekstremum zinstytucjonalizowany egoizm. To zadziwiające, w jakie nonsensy ludzie wierzą, gdy leży to w ich własnym interesie. Miejsce zdrowego rozsądku zajęły kompletnie nie sprawdzone teorie ekonomiczne, które umożliwiły dalsze bogacenie się bogatych, a biednych spychały na samo dno drabiny społecznej. Montour westchnął i pociągnął łyk sherry. A więc stało się to, co od początku było oczywiste. Gdy żywność i energia zaczęły się wyczerpywać, bogaci zaczęli większość zapasów zatrzymywać dla siebie, aż w końcu zawładnęli wszystkim. Zresztą była to polityka narodowa Ameryka sama konsumowała większość światowych zasobów nafty, nie dbając w zupełności o potrzeby innych krajów. Kto może więc winić jednostki, że przyjęły taki sam kurs? Jeżeli jakiś kraj pozwala swoim obywatelom umierać jedynie dlatego, iż nie stać ich na opiekę medyczną, szybko staje się narodem stojącym w obliczu poważnych kłopotów moralnych. Wybuchały zamieszki. Użycie siły pociągnęło za sobą nasilenie się aktów gwałtów i terroru. Broń dostępna była wszędzie, tak pozostało zresztą do dzisiaj. Efektem końcowym tego wszystkiego stał się naród podzielony, z brązowymi i czarnymi żyjącymi tak, jak pan to teraz widzi w gettach otoczonych drutem kolczastym. Uprawiają tutaj niewielkie poletka lub zarabiają na życie wykonując najbardziej upokarzające prace. Dobrodziejstwa techniki nie są dla
nich osiągalne w najmniejszym nawet stopniu. I w przeciwieństwie do pańskiego kraju, tutaj nie ma żadnych prób ukrywania czy też fałszowania faktów, dzięki którym znaleźliśmy się w takiej właśnie sytuacji. Gnębiciele chcą, by gnębieni dokładnie widzieli, co się z nimi stało, aby nigdy ponownie nie podjęli jakiejkolwiek próby buntu. Czy dziwi się pan teraz, że z taką ciekawością słucham o rebelii na innych planetach? Z utęsknieniem czekamy, by rozszerzyła się wreszcie na Ziemie. Jan mógł się jedynie z tym zgodzić. Proszę mi wybaczyć bezpośredniość pytania, lecz nie rozumiem, dlaczego klasy rządzące pozwoliły na pańską edukację? Montour uśmiechnął się lekko: Nie pozwoliły. Ludzie o moim kolorze skóry pierwotnie przybyli do tego kraju jako niewolnicy. Bez wykształcenia, pozbawieni zostali własnych korzeni i własnej kultury. To, co obecnie posiadamy udało nam się uzyskać wbrew pozycji, w jakiej umieścili nas nasi panowie. Gdy zaczął się kryzys, nie mieliśmy zamiaru oddawać tego, co z takim trudem uzyskaliśmy. Zabrali nam wszystko, za wyjątkiem inteligenci musieliśmy więc nauczyć się robić z niej użytek. Bardzo pomógł nam w tym przykład innej, równie prześladowanej mniejszości Żydów. Poprzez wieki udało im się zachować kulturę i tradycje poprzez religię i szacunek do nauki. Człowiek religijny i wykształcony był w tej społeczności człowiekiem wysoko honorowanym. My także mieliśmy naszą religię, naszych profesorów i wychowawców. Pod wpływem okoliczności te dwie osoby stały się obecnie jedną, pełniącą te same funkcje. Ja swoje młode lata spędziłem na tych właśnie ulicach. Mówiłem językiem, który rozwinęliśmy na własny użytek, odkąd odsunięto nas od głównego nurtu życia. Lecz częścią mojej edukacji była także nauka języka naszych gnębicieli. Jeżeli wyzwolenie nie nadejdzie za mojego życia, przekaże moją wiedzę tym, którzy nastąpią po mnie. Wiem jednak wierzę iż pewnego dnia doczekamy się wolności. Jan dopił resztkę sherry i odstawił pusty kieliszek na biurko. Gwałtowne wydarzenia mijającego dnia sprawiły, iż czuł się lekko zdezorientowany. Jego umysł był prawie tak samo zmęczony, jak ciało; skupienie się nad tym, co przed chwilą usłyszał, przychodziło mu z wyraźnym trudem. Co za parszywy żywot wiedli tutaj ci ludzie! Prole w Anglii byli przynajmniej odżywiani i dbano o nich, niczym o bydło oczywiście, o ile akceptowali taki stan rzeczy. Tutaj ludzie zamieszkujący czarne getta Ameryki nie mieli takiego komfortu. Wiedzieli jednak, czym byli w przeszłości i czym stali się obecnie. Naprawdę sam już nie wiem, który system jest gorszy powiedział zamyślony Jan. Pański czy mój. Żadna z form represji nie może być lepsza od drugiej. A na świecie istnieją jeszcze gorsze systemy. Choćby wielki eksperyment socjalistyczny w Związku Radzieckim, łącznie z szaleństwem w rodzaju wewnętrznych paszportów czy masowych obozów pracy. Nie dowiemy się już nigdy, czy losy tego kraju potoczyłyby się zgodnie z teorią Marksa. Przed Retrocesją Rosjanie wciąż jeszcze nie zindustrializowali swej głównej rolniczej ekonomii, stąd więc powrót do stosunków feudalnych był już jedynie kwestią czasu. Wielu ludzi umarło, lecz w Rosji zawsze umierało wielu. Komisarze i wyżsi urzędnicy partyjni przejęli funkcję szlachty. Tytuły są być może trochę inne, ale gdyby którykolwiek z carów powrócił z przeszłości w czasy obecne, czułby się tam teraz jak u siebie w domu. Rebelia musi ogarnąć także i Ziemię oświadczył Jan. W zupełności się z panem zgadzam. Wszyscy musimy pracować na tę chwilę... Rozdział 9 Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wtargnął Willy. Chrapliwy oddech i trzymane w obu dłoniach pistolety świadczyły o powadze sytuacji. Kłopoty nucił. Cholerne kłopoty. Co jest? zapytał Montour, szybko zarzucając dotychczasowy sposób mówienia. Gliny. Tylu tych wściekłych psów na raz nie widziałem w życiu. Otoczyli całe New Watts i strzelają do wszystkiego, co się rusza. Mają działa ogniowe i... Dalsze słowa zagłuszył ryk miotacza ognia, do którego po chwili dołączyły serie z broni automatycznej. Wszystko to działo się blisko, bardzo blisko. Jan poczuł, jak jego żołądek zaczyna kurczyć się ze strachu. Podniósł wzrok i spostrzegł, że obaj mężczyźni patrzą prosto na niego. Oni chcą mnie powiedział. Wielebny Montour skinął potakująco głową. To możliwe. Jeszcze nigdy nie najeżdżali nas w takiej sile. Nie ma sensu przeciągać tego dłużej. Te miotacze ognia zamienią tu wszystko w popiół. Lepiej będzie, jeżeli się poddam. Mamy miejsca, w których może się pan ukryć odparł Montour. Gdy ich siły główne zbliżają się, nie będą już mogli używać ognia. Być może wypalą jedynie dziurę w płocie. Przykro mi, ale nie skorzystam z tej propozycji. Ostatnimi dniami widziałem już zbyt wielu zabitych ludzi. Nie chcę być odpowiedzialny za kolejną masakrę. Wychodzę na zewnątrz. Montour przez chwilę spoglądał na niego bez słowa, a potem powoli skinął głową.
Jest pan odważnym człowiekiem. Żałuje, iż nie możemy zrobić dla pana niczego więcej odwrócił się w stronę Willy'ego. Zostaw pistolety tutaj i pokaż mu, gdzie jest policja. Dwa pistolety upadły na podłogę. Jan uścisnął wyciągniętą w jego kierunku dłoń Montoura. Nie zapomnę tego spotkania. Ja także Montour wyjął z kieszeni na piersi białą chusteczkę. Niech pan to lepiej weźmie. Oni często najpierw strzelają, a dopiero potem zadają pytania. Willy ruszył pierwszy. Prowadząc Jana ciemnymi pasażami, mruczał coś wściekle pod nosem. Raz musieli usunąć się na bok, by przepuścić dwóch strzelców dźwigających trzeciego, którego koszula splamiona byk krwią. "To nie ma końca pomyślał gorzko Jan. Nigdy nie będzie miało końca". Tam masz tych pieprzonych drani powiedział Willy, wskazując na drzwi, po czym odwrócił się i ruszył pośpiesznie w stronę, z której właśnie przybyli. Jan przystanął obok otwartych lekko drzwi i wytknął na zewnątrz białą chusteczkę. W odpowiedzi posypał się grad pocisków, które przebiły drzwi i pomknęły z jękiem w głąb korytarza. Nie strzelać! wrzasnął, wymachując desperacko chusteczką. Wychodzę na zewnątrz. Na ostry gwizd strzelanina zaczęła ucichać, a wzmocniony silnie głos wykrzyknął: Otwieraj drzwi powoli. Wychodzić pojedynczo, z rękami na głowie. Jeżeli ręce będą w innej pozycji, lub jeżeli wyjdzie was więcej, niż tylko jeden na raz, natychmiast otwieramy ogień. W porządku, a teraz wychodzić. Jan złączył palce na czubku głowy, pchnął łokciem drzwi i wolnym krokiem ruszył w stronę stojących z bronią gotową do strzału policjantów. Dzięki jednakowym hełmom z przyłbicami i tarczom, wyglądali jak roboty. Jestem sam powiedział. To on! wykrzyknął ktoś. Cisza uciął sierżant. Schował broń do kabury i skinął na Jana dłonią. Tutaj, chłopcze. Idź powoli i spokojnie. Everson, podprowadź samochód. Wytrenowanym ruchem złapał Jana za ramię i wykręcił je za plecy, zatrzaskując równocześnie kajdanki. Potem to samo zrobił z drugą ręką i pchnął go silnie do przodu. Przeszli przez wyrwę w drucie kolczastym i skierowali się w stronę czekającego już wozu patrolowego. Poczerniały grunt był wciąż jeszcze ciepły. Sierżant wepchnął Jana głową naprzód do wnętrza samochodu i zatrzasnął za nim drzwiczki. Kierowca z piskiem opon ruszył do przodu. Jechali w milczeniu. Jan czuł się rozbity i przygnębiony. Doskonale wiedział, co wydarzy się potem. Ponieważ pochodził z Ziemi, Służba Bezpieczeństwa bez wątpienia uważała go za jednego z przywódców rebelii. W poszukiwaniu dowodów rozedrą mu umysł na strzępy. Wiedział, jak wyglądali ludzie po takim badaniu. Śmierć byłaby wybawieniem. Zatrzymali się przed wysokim budynkiem biurowym. Sierżant wywlókł go z samochodu i wepchnął przez otwarte drzwi do środka. Wewnątrz dwóch ubranych po cywilnemu policjantów schwyciło Jana za ramiona i poprowadziło w stronę windy. Więzień był zbyt wyczerpany, by zastanawiać się, dokąd właściwie idą. Wszystko było skończzone. Policjanci wciągnęli go do pokoju i posadzili na krześle. Widniejące po drugiej stronie pokoju drzwi otworzyły się powoli. Do środka wszedł ThurgoodSmythe. Jan poczuł, jak całe zmęczenie i desperacja momentalnie zastąpione zostały zimną, morderczą furią. Zafundowałeś nam niezły pościg, drogi szwgarze powiedział oficer. Jeżeli przyrzekniesz, że będziesz zachowywał się rozsądnie, rozkażę zdjąć kajdanki. Ty i ja musimy poważnie porozmawiać. Jan, siedząc z wbitym w podłogę wzrokiem i trzęsąc się z trudem pohamowywanej wściekłości, skinął jedynie głową. Dobrze uśmiechnął się ThurgoodSmythe, nieopatrznie biorąc targające Janem uczucie za strach. Zdejmijcie mu kajdanki. Nic ci się nie stanie, masz na to moje słowo. Szczęknął metal i już po chwili Jan rozcierał czerwone pręgi na nadgarstkach, wsłuchując się w odgłos oddalających się kroków. Nie mógł już dłużej czekać wściekłość wezbrała w nim nagłą furią i musiał znaleźć dla niej ujście. Z gardłowym krzykiem zerwał się z krzesła i rzucił na swego ciemiężyciela. Zaskoczony ThurgoodSmythe runął na podłogę. Jan usiadł na nim okrakiem, zaciskając palce na gardle. Oficer krzyknął coś gardłowo w następnej chwili silne kopnięcie w szyję rzuciło Jana na bok. Skulił się, usiłując osłonić przed następnymi kopniakami. WystarczywysapałThurgoodSmythe. Posadźcie go na krzesło i wynoście się stąd. Usiadł naprzeciwko Jana i wymierzył w niego wyjętym z kabury pistoletem. Przez chwilę obaj mężczyźni oddychali ciężko.