Harry Harrison
Stalowy Szczur i piąta
kolumna
Tom 4
(Przekład: Jarosław Kotarski)
1
Blodgett jest pokojowo nastawioną planetą; słońce świeci tu pomarańczowo, wiatr jest
łagodny, lato miło chłodne, ciszę przerywa jedynie niekiedy daleki odgłos silników,
dochodzący z portu kosmicznego. Bardzo odprężające miejsce. Za bardzo, jak dla kogoś
takiego jak ja, kto przez cały czas powinien być czujny, sprawny i przygotowany na wszystko.
Przyznaję, że gdy zadzwoniono do drzwi, nie byłem w żadnym z wymienionych stanów
ducha. Ciepła woda lała mi się na głowę i wyglądałem jak lekko przytopiony kociak.
- Zajmę się tym - burknęła Angelina na tyle głośno, abym ją usłyszał poprzez szum
wody.
Wymamrotałem coś pod nosem i z niechęcią wyłączyłem prysznic. Suszarka
dmuchnęła na mnie subtelnie perfumowanym gorącym powietrzem, powodując kolejną
poprawę samopoczucia; byłem całkowicie pogodzony ze światem i nagi jak noworodek - no, z
wyjątkiem paru drobiazgów, z którymi się nie rozstaję nigdy (dobrowolnie, znaczy się). Życie
ma swoje uroki, stwierdziłem przeglądając się w lustrze. Leciutka siwizna na skroniach
dodawała mi nieco powagi i ogólnie nie miałem żadnych powodów do zmartwień. Poza
jednym, który właśnie sobie uświadomiłem, a który zmroził mnie dokładnie, błyskawicznie
usuwając wszystkie inne bzdury: Angelina zbyt długo bawiła przy drzwiach - coś było nie tak.
Wypadłem do hallu i przez drzwi do ogrodu - dom z przyległościami był pusty. Po
chwili byłem przy bramie - podskakując na jednej nodze na podobieństwo różowej gazeli i
wyciągając pistolet z kabury nad kostką drugiej nogi, wpatrywałem się w Angelinę wpychaną
przez dwóch niesympatycznych typów do czarnego wozu. Zaryzykowałem tylko jeden strzał w
opony; maszyna wyrwała do przodu niknąc w dość gęstym o tej porze ruchu. Zaciskając zęby
strzeliłem w powietrze, aby podziwiający mój brak ubrania mimowolni świadkowie czym
prędzej skryli się po kątach. Udało mi się zachować tyle rozsądku, aby zapamiętać numery
odjeżdżającego wozu.
Ledwie znalazłem się z powrotem w domu, wpadło mi do głowy zadzwonić na policję
(jak na dobrego obywatela przystało), ale z uwagi na to, że zawsze byłem bardzo złym
obywatelem, uznałem ten pomysł za bezsensowny. Sprawa należała do mnie i do nikogo
innego, zająłem się więc komputerem. Wduszając kciukiem przycisk identyfikacji, nadałem
mój kod pierwszeństwa, a następnie spytałem o właściciela czarnej maszyny. Nie było to
specjalnie trudne zadanie dla komputera planetarnego, toteż odpowiedź pojawiła się prawie
natychmiast. Spowodowała, że osłupiałem i opadłem bezwładnie na krzesło - oni ją mieli.
Było o wiele gorzej, niż mogłem się spodziewać. Nie jestem tchórzem, a nawet można
rzec, wręcz przeciwnie. Jako długoletni kryminalista i równie długoletni agent Korpusu -
organizacji o zasięgu galaktycznym, używającej eks-bandytów do łapania bandytów czynnych,
miałem pewne powody do takiego mniemania o sobie. Fakt dożycia dojrzałego jednak wieku
najlepiej świadczył o moim refleksie, nie wspominając już o takim drobiazgu jak inteligencja.
Te wszystkie lata doświadczeń miały teraz zaowocować przy wyciąganiu mojej ukochanej
żony z bagna. Teraz bowiem wskazana była nie tyle natychmiastowa akcja, ile, na początek
przynajmniej, odrobina refleksji, toteż, choć nadal był wczesny ranek, napocząłem flaszkę
stuczterdziestoprocentowego katalizatora pomysłów, aplikując sobie wspaniałomyślnie
odpowiednią dawkę.
Ledwie skończyłem, stwierdziłem, że tym razem chłopcy będą uczestniczyć w
eskapadzie. Jako troskliwi rodzice, Angelina i ja chroniliśmy ich dotąd od okrucieństw życia,
ale to już się skończyło. Co prawda ukończenie szkoły nastąpić powinno dopiero za kilka dni,
nie wątpiłem jednak, że przy odpowiednio zastosowanej i właściwej argumentacji jestem w
stanie je przyśpieszyć. Dziwnym uczuciem było uświadomienie sobie, że nie są już dziećmi -
tyle lat minęło, a Angelina nadal była piękna jak w dniu naszego poznania. Co do własnej
osoby: byłem starszy, ale nie głupszy - siwizna na głowie wcale nie zmieniła moich zwyczajów
ani trybu życia.
Nie traciłem czasu na roztkliwianie się nad sobą. Zaopatrzyłem się w normalny zestaw
zabójczych nader urządzeń i wpadłem do garażu. Mój czerwony firebom 8000 wystrzelił na
ulicę, ledwie otworzyły się drzwi. Spokojni obywatele spokojnej planety rozpierzchli się na
boki. Jedynym powodem mojego chwilowego pobytu w tym nudnym świecie była chęć
znajdowania się jak najbliżej chłopców w czasie pobierania przez nich nauki. Wiedziałem, że
opuszczę to miejsce, nie oglądając się za siebie. Nie dość, że była toto nudna planeta rolnicza,
to w dodatku z nader rozbudowaną biurokracją. Wszelkiej maści urzędasy i oficjele zwalili się
tu tak z uwagi na łagodny klimat, jak i na centralne położenie wśród sporej liczby systemów
gwiezdnych. Co do mnie, wolałem rolników.
W miarę jak gnałem przed siebie, pola uprawne zastąpione zostały przez lasy, a
następnie otoczyły mnie poszarpane góry. W końcu wziąłem ostatni zakręt i droga skończyła
się przed solidną bramą umieszczoną na jednej z najwyższych i najmniej gościnnie
wyglądających grani w okolicy.
Brama znajdowała się w wysokim kamiennym murze zakończonym pordzewiałym
drutem kolczastym (pod napięciem). Nad nią znajdował się wykuty w stalowej płycie napis:
SZKOŁA WOJSKOWA I INTERNAT PENITENCJARNY DORSKIEGO
Jako ojciec czułem uzasadnioną dumę, że moi synowie przebywają w czymś takim.
Jako obywatel powinienem był odczuwać ulgę. To, co ja skłonny byłem uznawać za ich
przymioty, reszcie świata jakoś niespecjalnie się podobało. Przed przybyciem tu obaj zostali
wyrzuceni w sumie z dwustu czternastu szkół. Pięć z nich spłonęło w tajemniczych
okolicznościach, a jedna wyleciała w powietrze. Nigdy nie wierzyłem, żeby fala samobójstw
wśród personelu jednej z pozostałych miała cokolwiek wspólnego z moimi chłopcami, ale
zawistne języki sądziły inaczej. Koniec końców trafili na równego sobie w osobie starego
pułkownika Dorskiego. Po przymusowym przejściu na emeryturę, otworzył on ów zakład
wnosząc weń doświadczenie lat służby, w trakcie której rozwinął wyrafinowane i nader silne
skłonności do zachowań sadystycznych. Moi chłopcy trafili tu w końcu i mimo ich usilnych
starań ledwie parę dni dzieliło ich od ceremonii zakończenia nauki i opuszczenia zakładu. Tyle
tylko, że aktualnie trzeba by to wyjście trochę przyśpieszyć.
Jak zawsze z niechęcią oddałem swoje uzbrojenie, zostałem prześwietlony przez
wszelkie aparaty zabezpieczające, zamknięty w szeregu śluz odkażających i w końcu
wprowadzony na podwórze, po którym snuły się zdesperowane postacie, pokonane przez
zabezpieczenia zakładu. Pomiędzy nimi dostrzegłem dwie radosne i wyprostowane sylwetki
nie poddające się rozpaczy. Zagwizdałem nasz stary sygnał i obaj, rzucając książki, podbiegli,
aby powitać mnie gorąco. Po chwili podniosłem się powoli, otrzepałem ubranie i udowodniłem
empirycznie, że ja, stary, w dalszym ciągu mogę ich jeszcze pewnych rzeczy nauczyć. Trzeba
przyznać, że wyglądali świetnie. Byli ciut niżsi ode mnie - wzrost odziedziczyli po matce - ale
postawą i muskulaturą nie ustępowali mi ani na jotę. Ojcowie wielu dziewcząt znajdą się w
rozterce, gdy chłopcy opuszczą szkołę.
- Jak się nazywa ten cios ramieniem, tato? - zapytał James.
- Wyjaśnienia mogą poczekać. Jestem tu, aby przyśpieszyć wasze wyjście, bo coś
niezbyt miłego przytrafiło się waszej matce.
Uśmiechy zniknęły natychmiast i obaj pochylili się, spijając dosłownie wyjaśnienia z
moich ust i potakując ze zrozumieniem.
- Tak więc - stwierdził Bolivar, gdy skończyłem - trzeba będzie tę Starą Świnię
przekonać, żeby nas wypuścił...
- ...i zrobić coś z tym - James dokończył zdanie za brata. Nie było w tym nic dziwnego,
często bowiem ich myśli biegły jednym torem.
Ruszyliśmy więc równym krokiem (120 stąpnięć na minutę) poprzez wielki hall z
przykutymi do ścian szkieletami, a następnie, rozpryskując wiecznie spływającą wodą klatką
schodową, dotarliśmy do biura dyrektora.
- Nie możecie tu włazić! - wrzasnął sekretarz-goryl, podrywając na nogi swoje dwieście
kilo wytrenowanych w walce mięśni.
Lekko złamaliśmy krok przechodząc przed jego nieprzytomnym ciałem. Dorski powitał
nas przekleństwem, stojąc przy biurku z bronią w ręku.
- Odłóż to - poradziłem mu. - To jest sytuacja wyjątkowa. Muszę mieć swoich chłopców
parę dni wcześniej. Mógłbyś być tak miły i wydać mi ich świadectwa, łącznie z zezwoleniami
na opuszczenie szkoły.
- Idź do diabła! Nie ma wyjątków, wynocha stąd! - zaproponował w odpowiedzi.
Uśmiechnąłem się w stronę rozpylacza, który trzymał w dłoni i zdecydowałem, że
wyjaśnienia mogą być w tym przypadku owocniejsze od przemocy.
- Moja żona, a ich matka, została dziś rano aresztowana i zabrana z domu -
powiedziałem.
- Zdarza się. Należało się tego spodziewać przy tak niezdyscyplinowanym trybie życia.
A teraz spierdalać - odparł.
- Słuchaj no, zakamieniały wypierdku zdrowego rozsądku i tępa pało trepackiego
zidiocenia. Nie przyszedłem tu wysłuchiwać słów współczucia czy obrazy z twojej
obsmarkanej strony. Gdyby chodziło o normalne aresztowanie, to ci, którzy przyszli to zrobić,
byliby nieprzytomni zaraz po otwarciu drzwi. Detektywi, gliniarze, żandarmeria, celnicy,
obojętnie - nikt nie zdążyłby palcem kiwnąć przy mojej słodkiej Angelinie.
- I co dalej? - spytał wojak, nie opuszczając jednak broni.
- Poszła z nimi spokojnie, aby dać mi czas, którego będę potrzebował. Sprawdziłem
tablicę rejestracyjną tych typów. To byli agenci Międzygwiezdnego Urzędu Skarbowego -
odpowiedziałem na głębokim wdechu.
- Poborcy podatkowi! - Dorski szepnął z płonącym wzrokiem (broń zniknęła). - James
di Griz, Bolivar di Griz, wystąp! Przyjmijcie te świadectwa jako dowód rzetelnego spędzenia
czasu i przyswojenia wiedzy w tym zakładzie! Jesteście teraz absolwentami Szkoły Dorskiego i
mam nadzieję, że przed udaniem się na spoczynek wieczny wspomnicie mnie jeszcze, jak wielu
innych, choć z przekleństwem. Uścisnąłbym was, ale moje kości są zbyt stare, by je łamać i
wyszedłem już trochę z wprawy w walce wręcz. Idźcie ze swoim ojcem i przyłączcie się do
walki ze złem. Dajcie im po łbie i ode mnie - dodał cicho. Minutę później byliśmy na zewnątrz
i wsiadaliśmy do wozu.
- Oni nie odważą się skrzywdzić mamy? – spytał James.
- Nie pożyją długo, jeśli to zrobią - zgrzytnął zębami Bolivar.
- Oczywiście, że nic jej nie zrobią. Z uwolnieniem nie będzie żadnego problemu -
poinformowałem ich. - Jeśli uda się nam zniszczyć ich zapisy.
- Jakie zapisy? - to był Bolivar. - I dlaczego ten wieprz Dorski tak łatwo ustąpił? To do
niego niepodobne.
- Podobne, dlatego że pod patyną głupoty, przemocy i wojskowego ogłupienia to nadal
człowiek taki jak my. I tak samo jak my automatycznie uważa on każdego faceta od podatków
za naturalnego wroga gatunku ludzkiego.
- Nie rozumiem - przyznał James, łapiąc za klamkę, gdy braliśmy kolejny zakręt nad
przepaścią.
- Głupia sprawa, ale jeszcze zrozumiesz. Dotąd żyliście jakby pod ochroną, gdyż
traciliście pieniądze, nie zarabiając ich. Wkrótce będziecie zarabiać, podobnie jak reszta
ludzkości, a wraz z otrzymaniem pierwszego kredytu - efektu waszego potu i wysiłku - pojawi
się facet z urzędu podatkowego. Będzie kręcił się coraz bliżej, aż w końcu prześlizgnie się pod
waszym ramieniem i zwinie swoimi lepkimi paluchami większość waszych pieniędzy. Nowo-
czesne rządy oznaczają wielką biurokrację, a ta pociąga za sobą wielkie podatki - i nie ma na to
rady. Kiedy zetkniecie się z tym systemem, już jesteście złapani i kończycie płacąc wciąż
więcej i więcej podatków. Razem z matką mamy coś odłożone na waszą przyszłość, ale to nie
wystarczy. Są to pieniądze zarobione jeszcze przed waszym urodzeniem.
- Ukradzione - poprawił mnie Bolivar. - Dochody z nielegalnych machinacji.
- Majaczysz, nigdy nie zrobiliśmy...
- Zrobiliście, tato - poparł go James. - Włamaliśmy się do wystarczającej liczby
archiwów, aby wiedzieć, skąd są te wszystkie pieniądze.
- Te czasy się skończyły!
- Mamy nadzieję, że nie! - wrzasnęli chórem. - Co galaktyka zrobiłaby bez paru
Stalowych Szczurów ożywiających jej gospodarkę. Słuchaliśmy twoich wykładów o tym, jak
napady na banki zapewniają zajęcie znudzonej policji, zbyt gazetom, dostarczają opinii
publicznej tematów do dyskusji i narażają na wydatki towarzystwa ubezpieczeniowe. To
działalność utrzymująca pieniądz w obrocie.
- Nie. Nie pozwolę, aby moje dzieci stały się przestępcami!
- Naprawdę?
- No, powiedzmy niech będą porządnymi przestępcami: niech biorą tylko od tych,
których stać na straty, niech nie krzywdzą nikogo, niech będą bystre, przyjacielskie i zaradne.
Niech będą przestępcami akurat tak długo, aby trafić do Korpusu Specjalnego, gdzie mogą
służyć ludzkości łapiąc prawdziwych bandytów.
- Takich, jakich będziemy teraz ścigać?
- Tak długo, jak wraz z waszą matką uczciwie kradliśmy i traciliśmy pieniądze, nie było
problemu. Ledwie wzięliśmy ciężko zarobione wynagrodzenie z Korpusu i zainwestowaliśmy
je legalnie, nie możemy się opędzić od urzędu podatkowego. Zrobiliśmy parę błędów...
- Jak niezgłoszenie dochodów? - spytał niewinnie James.
- Między innymi. Przyznaję, że było to nieostrożnością. Powinniśmy byli wrócić do
obrabiania banków, a teraz mają nas w kartotekach, zaplątani jesteśmy w sprawy sądowe i inne
takie. Dlatego wasza matka poszła z nimi spokojnie - abym jako człowiek wolny mógł
przygotować się do przecięcia węzła gordyjskiego. I abym wyciągnął nas wszystkich z tego
bagna.
- Co mamy zrobić? - spytali.
- Zniszczyć nasze dane w ich zapisach. Wtedy będziemy zupełnie wolni i szczęśliwi.
2
Siedzieliśmy w ciemnym samochodzie i zapamiętale skubaliśmy paznokcie.
- Nie jest dobrze - oświadczyłem w końcu. - Nie mogę być spiritus movens przemiany
pary niewinnych dusz w kryminalistów.
Z tylnego siedzenia dobiegły mnie stłumione warknięcia, bez wątpienia objawy silnych
stanów emocjonalnych, po czym obie pary drzwi zostały błyskawicznie otwarte i zatrzaśnięte
tak szybko, że dojrzałem tylko dwie postacie oddalające się niezbyt dobrze oświetloną ulicą.
Czyżbym ich aż tak uraził, że postanowili zrobić to sami, kładąc wszystko przez brak
doświadczenia? Walczyłem z klamką od drzwi, gdy kroki rozległy się ponownie. Ledwie
wysiadłem, obaj byli z powrotem. Twarze poważne, bez śladu dobrego humoru.
- Mam na imię James - odezwał się jeden - a to jest mój brat Bolivar. W myśl prawa
jesteśmy pełnoletni, ukończyliśmy osiemnaście lat. Możemy oficjalnie pić, palić, przeklinać i
kochać się. Możemy też, jeśli zechcemy, złamać każde prawo lub prawa każdej planety,
wiedząc, że jeżeli zostaniemy złapani, narażamy się na pełny wymiar kary. Słyszeliśmy z
pewnego źródła, że ty, Jimie di Griz, zamierzasz złamać prawo w szczególnie słusznej, ba,
bardzo słusznej sprawie i chcemy się do ciebie przyłączyć. Co ty na to, tato?
Co mogłem powiedzieć? Tym bardziej, że coś mi akurat siadło na struny głosowe. Cała
nadzieja, że była to grypa, a nie wzruszenie. Uczucia i przestępstwa stanowią złą parę.
- Dobrze - warknąłem udając złość. - Jesteście przyjęci. Stosować się do instrukcji,
zadawać pytania tylko w razie niejasności, a poza tym robić tylko to, co każę. ZGODA?
- ZGODA! - zabrzmiało chórem.
- To powkładajcie te drobiazgi do kieszeni, nigdy nie wiadomo, kiedy coś się może
przydać. Macie rękawiczki daktyloskopijne? - Unieśli dłonie, które lekko rozbłysły w świetle
lamp. - Ślicznie. Ucieszy was wiadomość, że będziecie zostawiali ślady palców tutejszego
burmistrza i komisarza policji. Niemniej będzie to trudna akcja. Wiecie, dokąd się udajemy?
Jasne, że nie. Budowla za rogiem, stąd nie widać, to kwatera urzędu kontrolującego banki
pamięci z zapisem ich wszystkich niegodziwych i oszukańczych machinacji. Dziś w nocy
wyrównamy rachunki z tymi panami. Nie będziemy próbowali tam wejść bezpośrednio, gdyż
systemy obronne mają znakomite; wiedzą doskonale, że nie są kochani. Wejdziemy do
budynku obok, który wybrałem nieprzypadkowo - jego tył dochodzi prawie do naszego celu. -
W trakcie rozmowy szliśmy już w wyznaczonym kierunku. Ledwie skręciliśmy za róg, gdy
chłopcy zostali lekko zaskoczeni serią świateł i tłumem kłębiącym się przed nami. Syreny
wyły, kamery telewizyjne warczały, reflektory biły w niebo.
- Czyż to nie cudowne? - uśmiechnąłem się radośnie i szturchnąłem obu. - Kto brałby
pod uwagę możliwość wyjścia z budowli, do której wszyscy chcą wejść? Otwarcie sezonu -
premiera nowej opery „Cohoneighs w ogniu".
- Będziemy potrzebowali biletów...
- Kupiłem po południu od konika za bluźnierczą cenę. Idziemy!
Przepchnęliśmy się przez tłum, oddaliśmy bilety i dostaliśmy się na poddasze. Opera
byłaby tu ledwie słyszalna, ale nie miałem najmniejszej ochoty słuchać wycia i rzępolenia.
Poddasze miało też inne zalety, jak np. bar, do którego natychmiast weszliśmy. Odświeżyłem
się piwem, z zadowoleniem konstatując, że pociechy zamówiły niealkoholowe napoje. Z innej
ich aktywności byłem mniej zadowolony. Przysunąłem się do Bolivara, łapiąc go za ramię -
mój palec wskazujący nacisnął przy tym nerw paraliżujący rękę.
- Bardzo brzydko - powiedziałem łagodnie, gdy diamentowa bransoletka wyślizgnęła
mu się ze zdrętwiałych palców na dywan, i stuknąłem stojącą obok matronę w ramię,
wskazując w dół, gdy się obróciła.
- Przepraszam, madam, czy nie zsunęła się pani bransoletka?
- Tak?
- Nie, proszę mi pozwolić! Ależ skąd, cała przyjemność po mojej stronie.
Spojrzałem wymownie na Jamesa - uniósł dłonie w geście pokoju.
- Zrozumiałem już, tatusiu. Przepraszam, po prostu dla wprawy i już wsunąłem
gościowi portfel z powrotem, ledwie zauważyłem, że Bolivar rozciera sobie ramię.
- Pięknie, tylko żeby mi to było ostatni raz. Mamy poważne i odpowiedzialne zadanie
dziś w nocy i żadne duperele nie powinny wam się pałętać po głowie. Dalej, ostatni dzwonek,
kończyć drinki i w drogę.
- Na nasze miejsca?
- Oczywiście, że nie. Do ubikacji.
Osiągnęliśmy każdy osobną kabinę i stojąc na sedesach, aby nie było widać nóg,
poczekaliśmy, aż ucichną ludzie i okoliczny teren opustoszeje i aż rozlegną się pierwsze
przeraźliwe dźwięki oznajmiające początek spektaklu. Odgłos spuszczanej wody był
zdecydowanie bardziej melodyjny.
- No to zaczynamy - oznajmiłem.
I zaczęliśmy.
Wilgotne oko w wylocie ścieku obserwowało, jak wychodzę. Moment później wychyliła
się para czułków, które były częścią składową ciała należącego z wyglądu do ścieku. Właściwie
to nawet do czegoś gorszego - owo coś było obrzydliwe, oślizłe i ogólnie rzecz biorąc
nieprzyjemne.
- Wygląda na to, że znasz drogę - stwierdził Bolivar, gdy po przejściu przez zamknięte
drzwi z napisem OBCYM WSTĘP WZBRONIONY ruszyliśmy ciemnym korytarzem.
- Kupiwszy bilety pozwoliłem sobie na małą wycieczkę. Jesteśmy.
Pozwoliłem chłopcom rozbroić dla wprawy alarm przeciwwłamaniowy i podbudował
mnie fakt, że nie potrzebowali wskazówek. Wlali nawet na nasze ślady parę kropli skutecznie
maskującego trop śmierdzidła. Wyjrzeliśmy na zewnątrz. Ciemna bryła budynku majaczyła o
dobre pięć jardów.
- Co dalej? - spytał Bolivar.
- To znaczy, jak się tam dostaniemy? - uściślił James.
- Za pomocą tego. - Wyciągnąłem podobny do pistoletu przedmiot z wewnętrznej
kieszeni. - Nie ma nazwy, ponieważ sam go skonstruowałem. Gdy naciśnie się spust,
wystrzeliwuje mały generator pola, ciągnący za sobą nić molekularną, która jest nie do
zerwania. Pole jest wytwarzane przez blisko piętnaście sekund i w tym czasie może wytrzymać
obciążenie tony. Proste?
- Skąd możesz wiedzieć, że trafisz w kawałek stali po ciemku? - zdumionym głosem
odezwał się Bolivar.
- Z kilku powodów, niedowiarku. Odkryłem wcześniej, że okna mają metalowe framugi
to raz, a dwa, to pole jest tak silne, że trudno jest utrzymać je z daleka od rzeczy metalowych.
Masz linkę, James? Pięknie. Przytwierdź jeden koniec do rury. Tylko starannie, bo pod nami
jest kilka pięter. Drugi daj mi. Macie pancerne rękawice? Ideał, trochę ćwiczeń przyda się
waszym muskułom. Gdy linka będzie przymocowana, pociągnę za nią trzy razy. No to
zaczynamy!
Podtrzymywany na duchu przez własną filozofię, wkroczyłem do akcji.
- Powodzenia - doszło mnie z tyłu.
- Dzięki, uczucia doceniam, ale pomysłu nie - Stalowe Szczury muszą mieć własne
szczęście.
Pociągnąłem za spust. Pocisk pofrunął zygzakiem i przywarł do celu. Wcisnąłem
przycisk wciągarki i wyleciałem przez otwarte okno. Piętnaście sekund to niewiele. Zgiąłem
się, wysuwając nogi i lewą rękę do przodu, klnąc zarazem na czym świat stoi. Wyszło na to, że
amortyzacją spotkania ze ścianą zajęła się tylko prawa noga. Jeśli nie była złamana, to
graniczyło to z cudem. Nic takiego nigdy się nie zdarzyło, odkąd ćwiczyłem w domu. Sekundy
uciekały, a ja wisiałem jak worek. W dodatku ciężki worek. Niefunkcjonująca noga musiała
zostać zignorowana, niezależnie od faktu, czy mi się to podobało, czy nie. Czubkiem buta
namacałem krawędź okna po lewej i używając zdrowej nogi kopnąłem w szybę, wkładając w to
wszystkie moje siły. Efekt był zerowy, co było zrozumiałe, biorąc poprawkę na jakość szkła
pancernego w dzisiejszych czasach. Pożytkiem było to, że się nieco obsunąłem, stając
czubkiem buta na dolnej listwie, a palce lewej dłoni zacisnąłem na krawędzi górnej.
Dokładnie w tym momencie pole zniknęło i pozostałem sam ze sobą. Trzymałem się
ściany opuszkami palców lewej dłoni, wsparty na czubku buta, upodabniając się do muchy
niedojdy.
- Dobrze ci idzie, tato? - dobiegł mnie z tyłu szept.
Muszę przyznać, że sporo wewnętrznej dyscypliny kosztowała mnie kontrola cisnących
się na usta odpowiedzi. Dzieci nie powinny wysłuchiwać czegoś takiego od własnych
rodziców. Efektem tego było coś na kształt „fiszlesloop". Palce zaczynały się męczyć, a
sytuacja przestawała być zabawna. Ostrożnie wsunąłem zbędny drobiazg za pazuchę, po czym
sięgnąłem do kieszeni po diament. Zdecydowanie nie był to czas ani miejsce na subtelności.
Normalnie wyciąłbym mały otwór wokół przyklejonej przyssawki, wyjął ostrożnie szklany
krążek, odciągnął zasuwkę i uniósł delikatnie okno. Nie teraz. Jednym szarpnięciem wyciąg-
nąłem go i wyciąłem kaleki owal, następnie kontynuując ów ruch wbiłem go pięścią do środka.
Diament powędrował jego śladem, ja zaś sięgnąłem do wnętrza i złapałem za ramę.
Szkło uderzyło w podłogę z głośnym dźwiękiem, akurat gdy mój but ześlizgnął się z
oparcia. Zawisłem na jednej ręce, starając się zignorować ostrą krawędź wrzynającą się w
ramię. Podciągnąłem się tak wysoko - oto co znaczy stały trening - że mogłem użyć drugiej ręki
do wsparcia. Dalej wszystko było już proste jak drut, choć cieknąca z ramienia krew
przeszkadzała mi jak mogła. Ponowne oparcie buta na rynnie i otwarcie okna było dziełem
chwili - po unieszkodliwieniu alarmu, rzecz jasna. Gdy wślizgnąłem się przez otwarte okno,
usiadłem bezwładnie na podłodze.
- Myślę, że jestem już trochę za stary na takie rzeczy - powiedziałem sobie, gdy wrócił
mi oddech.
Wokół pozorna cisza - brzęk szkła, przeraźliwy dla mnie, nie zwrócił najwyraźniej
niczyjej uwagi. Do roboty. Znalazłem coś solidnego do przymocowania liny, zrobiłem to
najlepiej, jak mogłem i pociągnąłem trzy razy.
- Napędziłeś nam stracha - oświadczył James.
- Napędziłem sobie strachu - poprawiłem go. - To jest latarka, tu zaś medpakiet.
Sprawdźcie, czy można coś zrobić z moim ramieniem. Krew, jak wiecie, jest idealnym
dowodem.
Zrobili nawet sporo. Rozcięcie zostało opatrzone fachowo, a pulsujący ból prawej nogi
świadczył, że wraca ona do życia. Zmusiłem się do zrobienia paru okrążeń po pokoju, aby
przywrócić w niej krążenie.
- Dobra - oznajmiłem - teraz do zabawy.
Wyprowadziłem ich z pokoju i dalej ciemnym korytarzem, tak szybko, jak pozwoliła mi
niezdyscyplinowana kończyna. Chłopcy zostali parę kroków z tyłu, tak że za róg wyszedłem z
trzyjardową przewagą... Byli więc nadal niewidoczni, gdy wzmocniony elektronicznie głos
wykrzyknął mi w twarz:
- Nie ruszaj się, di Griz. Jesteś aresztowany!
3
Życie jest pełne tego typu niespodzianek - przynajmniej moje. Za innych trudno mi się
wypowiadać. Mogą być wzruszające, zaskakujące, a nawet śmiertelne, gdy ktoś nie jest na nie
przygotowany. Szczęściem, dzięki przewidywaniu i wiedzy fachowej, ja byłem przygotowany.
Granat dymny poleciał, zanim jeszcze przebrzmiał ów głos. Ładunek wybuchł z
zadowalającym hukiem, wypełniając cały korytarz kłębami czarnego dymu i powodując
złośliwe komentarze z kilkunastu gardeł. Aby dodać im powodów do narzekań, posłałem w
ślad za pierwszym granatem następny - trochę inny. Jest to poręczny drobiazg sam w sobie
całkowicie niewinny, wytwarzający jednakże takie ilości efektów akustycznych w guście
strzałów i wybuchów, że wystarczy ich na małą wojnę, i wyrzucający na wszystkie strony
kapsuły gazu usypiającego. Muszę przyznać, że wywarł znakomity efekt psychologiczny. Ja
zaś cichutko wróciłem do zmartwiałych pociech i poprowadziłem je w głąb korytarza.
- Teraz się rozdzielimy - oznajmiłem, gdy pozwoliły mi na to cichnące odgłosy
kanonady. - Tu macie kod komputera blokującego.
Bolivar złapał go odruchowo, po czym potrząsnął głową próbując coś zrozumieć.
- Tato, mógłbyś nam powiedzieć...
- Oczywiście. Kiedy wykopałem szybę, wiedziałem, że odgłos tego, choć minimalny,
musiał włączyć alarm dźwiękowy. Dlatego zacząłem realizować plan B, a nie mówiłem wam o
tym, aby uniknąć protestów. Polega on na tym, że ja robię dywersję, a wy obaj udajecie się do
pomieszczenia pamięci i kończycie robotę. Używając priorytetowych kodów Korpusu,
zdołałem zebrać wszystko, co jest do tego potrzebne. Macie instrukcję kasowania pamięci,
którą coś tak głupiego jak komputer wykona bez wahania. Zniszczy ona akta wszystkich
obywateli na paręnaście lat świetlnych wokoło, którzy mają to szczęście, że ich nazwiska
zaczynają się na literę D. Po dokonaniu tego zbożnego dzieła wykasujecie także nazwiska na U
i P w przypadku, gdyby ktoś bezpodstawnie próbował łączyć moją obecność ze zniszczeniami.
Wybór tych dwóch liter, dodam, nie jest przypadkowy.
- Zwłaszcza, że „dup" jest jednym z większych przekleństw w tutejszym slangu.
- Racja, James, twoje szare komórki przechodzą same siebie. Zrobiwszy to, otworzycie
grzecznie któreś z parterowych okien i zmieszacie się z tłumem. Proste?
- Poza tym, że dasz się aresztować - mruknął Bolivar. - Na to nie pozwolimy.
- Nie zatrzymacie mnie, choć doceniam uczucia. Bądźcie rozsądni. Krew jest
niepodważalnym dowodem, a mojej mają tam w pokoju aż nadto. Jeśli teraz ucieknę, będę
ścigany, ledwie zrobią analizy, nie wspominając o drobiazgu, że i tak mnie już widzieli i z
pewnością mają serię doskonałych zdjęć. Poza tym wasza matka jest w więzieniu i muszę
dotrzymać jej towarzystwa. Przy zniszczonych zapisach wszystko, co mogą mi zrobić, to
oskarżyć o włamanie i przysłać rachunek za szklenie. I tak wkrótce opuszczamy tę planetę.
- Mogą potrzymać cię do rozprawy - zmartwił się James.
- No cóż, w takim przypadku wasi rodzice będą zmuszeni wyłamać się z tutejszego
kibla. Nie ma co się martwić - niespecjalnie trudne zadanie. Po wykonaniu zadania
zameldować się w domu i spać. Pogadamy później, a teraz znikać.
Będąc rozsądnymi dziećmi, zrobili to natychmiast. Ja zaś powróciłem na plac boju i
nałożyłem gogle i filtry nosowe. Miałem jeszcze masę granatów i to w szerokim wyborze -
dymne, duszące, łzawiące, ogłuszające - a ponieważ urząd zdenerwował mnie parokrotnie,
toteż jak mogłem, tak starałem się oddać dług.
Ktoś zaczął strzelać, co było głupim posunięciem, gdyż miał znacznie większe szansę
trafić któregoś z kumpli niż mnie. Odszukałem go w dymie, zabrałem broń i dałem klapsa,
który powinien być przyczyną sporego bólu głowy po odzyskaniu świadomości. Prawie pełny
magazynek wypróżniłem, z dużą przyjemnością, prosto w sufit.
- Nigdy nie złapiecie Chytrego Jima! - wrzasnąłem w głąb bardzo hałaśliwej ciemności,
wiodąc tę zgraję fiskalnych piratów na trasę krajoznawczą po budynku.
Obliczyłem, ile czasu powinno wystarczyć bliźniakom na skończenie roboty, dodałem
jeszcze kwadrans na wszelki wypadek, po czym z ulgą opadłem na fotel dyrektora w jego
gabinecie, zapaliłem jedno z jego cygar i odprężyłem się zadowolony.
- Poddaję się, poddaję! - wrzasnąłem ku tłumowi potykających się, kaszlących i rzewnie
płaczących osobników, podążających moim tropem. - Jesteście zbyt męczący dla mnie. Tylko
musicie mi obiecać, że nie będziecie mnie torturować.
Zbliżyli się ostrożnie - z dumą stwierdziłem, że ich przerzedzone szeregi składały się z
funkcjonariuszy miejscowej policji, która przybyła najwyraźniej po to, aby sprawdzić, w co się
tu bawimy, jak i plutonu - teraz już znacznie uszczuplonego - wojsk lądowych z pełnym wy-
posażeniem.
- Tyle zachodu o moją skromną osobę - stwierdziłem z podziwem, wypuszczając ku nim
kółka dymu. - Czuję się zaszczycony. Chcę także złożyć oświadczenie prasie o tym, jak
zostałem porwany, przewieziony tu bez przytomności, po czym byłem straszony i goniony po
całym budynku. I CHCĘ MOJEGO ADWOKATA!!!
Faktycznie brakowało im elementarnego poczucia humoru - ja byłem jedynym, który
się uśmiechał, gdy opuszczaliśmy budynek. Nie próbowali być twardzi - zbyt wielu żądnych
sensacji ludzi kręciło się po okolicy. Syreny wyły, światła błyskały różnokolorowo i cały
konwój (plus ja w kajdanach) ruszył z piskiem.
Najzabawniejsze było, że nie do więzienia. Dojechaliśmy do bramy więzienia, gdzie
było trochę krzyków i groźnego wymachiwania bronią, po czym z powrotem do miasta, gdzie
ku mojemu zaskoczeniu zdjęto mi kajdanki i wprowadzono do jakiegoś budynku. O tym, że
dzieje się coś dziwnego, wiedziałem już przy bramie, ale co to jest, zrozumiałem, gdy z pomocą
jednego tylko kopniaka wepchnięto mnie za nieodznaczające się niczym drzwi, które zaraz
zamknięto, ja zaś otrzepałem ubranie i przyjrzałem się znajomej postaci za biurkiem.
- Co za przyjemna niespodzianka - oznajmiłem. - Dobrze się czujesz?
- Powinienem cię zastrzelić, di Griz - warknął Inskipp, mój osobisty szef, główny mózg
Korpusu Specjalnego, prawdopodobnie najpotężniejszy człowiek w galaktyce we własnej
osobie. Korpus powołała Liga do utrzymania pokoju i spokoju wśród gwiazd, co ten robił w
swoisty sposób, i choć nie zawsze najuczciwszą drogą, zawsze jednak z zadowalającym
wynikiem.
Dawno już stwierdzono, że złodzieja najlepiej złapać posługując się drugim złodziejem
- Korpus stosował tę właśnie maksymę. Swego czasu - przed moim przyłączeniem się do
Korpusu - Inskipp był największym i najlepszym przestępcą w galaktyce, inspiracją dla
wszystkich STALOWYCH SZCZURÓW. Zmuszony jestem przyznać, że nie prowadziłem
zbyt pomnikowego żywota przed przymusowym nawróceniem ku dobrym mocom.
Nawróceniem, jak łatwo można stwierdzić, niezbyt całkowitym, choć przekonany jestem, że
nie zrobiłem w życiu nic, czego musiałbym żałować. Słysząc go, wyciągnąłem zza pazuchy
straszak noszony na takie okazje i przystawiłem sobie do skroni.
- Jeśli uważasz, o Wielki, że powinienem być zastrzelony, jestem gotów ci pomóc.
Żegnaj, okrutny świecie... - pociągnąłem za spust, robiąc w ten sposób sporo huku.
- Przestań się wygłupiać, to poważna sprawa.
- Jestem zawsze z tobą, niezależnie od tego, czy wierzę w uzasadnienia, jakie mi
wciskasz. Pozwól mi zdjąć ten pyłek, który jest na twojej klapie.
Zrobiłem to, wyciągając mu przy okazji etui na cygara - był tak zamyślony, że nie
zauważył, dopóki nie zapaliłem jednego i nie poczęstowałem go resztą. Złapał etui z
warknięciem i sapnął:
- Potrzebuję twojej pomocy!
- Oczywiście - przytaknąłem. - Dla jakiego innego powodu sprawdzałbyś to oskarżenie
i robił całą resztę? Gdzie jest Angelina?
- W drodze do domu, aby okiełznać twoich występnych następców. Tłumoki z tej
planety mogą się nie zorientować, co się dzieje w ich aktach, ale ja wiem. Zapomnijmy o tym,
zwłaszcza że statek czeka na kosmodromie, aby zawieźć cię na Kakalak 2.
- Ponura skała okrążająca ciemną gwiazdę. Co znajdę na tym zadupiu?
- Liczy się to, czego tam nie znajdziesz. Satelitarnej bazy, która była miejscem
spotkania Szefów Sztabów Floty Ligi...
- Powiedziałeś „była" z dość dużym uczuciem. Czy mam wierzyć...
- Powinieneś. Zniknęła bez śladu. Nie mamy pojęcia, co się mogło wydarzyć.
- Zawsze myślałem, że może to spowodować jedynie szczery entuzjazm wśród niższych
szarż...
- Oszczędzaj poczucie humoru, di Griz. Jeśli prasa złapie ślad tego wydarzenia, wolę nie
myśleć o politycznych reperkusjach. Nie mówiąc już o dezorganizacji naszej obrony.
- To ostatnie nie powinno cię zbytnio martwić, nie widzę zwiastunów żadnej wojny na
horyzoncie. A tak w ogóle, muszę zadzwonić do domu i podać ocenzurowaną wersję
wypadków. Potem możemy pogadać.
Za kratką wentylacyjną wisiała jakaś wyposażona w okryte przylgami macki istota.
Mrugała zielonymi oczami, żując coś ostrymi jak igły zębami.
Ona również śmierdziała zgnilizną.
- Coś mi tu śmierdzi i w ogóle nie podoba mi się to - oznajmiła błyskając oczami
Angelina.
- Nic nie śmierdzi, skarbie! - zełgałem. - Nagłe zadanie, to wszystko. Wyjazd na parę
dni. Wrócę, ledwie się skończy. Teraz, po ukończeniu szkoły, najlepiej będzie, jeśli odkurzysz
foldery reklamowe i uzgodnisz z chłopcami jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy udać się na
urlop.
- Dobrze, że sobie przypomniałeś. Obaj wrócili parę minut temu, umorusani do
obrzydzenia i zmęczeni jak reksy i nie chcą powiedzieć słowa o tym, co się z nimi działo.
- Powiedzą ci, przekaż im tylko, że tata skończył operację i że powinni ci opowiedzieć o
nowym sposobie spędzania wieczorów. Do zobaczenia, skarbie! - przesłałem całusa i
przerwałem połączenie, nim zdążyła zaprotestować powtórnie.
Zanim usłyszy o niedawnych nonsensach, powinienem być daleko w kosmosie,
kończąc tę głupawą historię. Zresztą, to co przydarzyło się paru setkom wojskowych osłów, nie
obchodziło mnie w żadnym stopniu - interesowało mnie tylko, jak to się stało.
Ledwie znaleźliśmy się w drodze, otworzyłem akta, zaaplikowałem sobie uczciwą
dawkę Syrian Panther Sweat i zabrałem się za lekturę. Pierwszy raz zrobiłem to wolno i
uczciwie, drugi raz trochę szybciej, trzeci zatrzymując się na najważniejszych fragmentach.
Gdy odłożyłem teczkę, dostrzegłem siedzącego naprzeciwko Inskippa, który gapił się na mnie,
żując zawzięcie wargę i bębniąc palcami po stole.
- Nerwy? - spytałem uprzejmie. - Mam tu wspaniały uspokajacz...
- Zamknij się! Powiedz lepiej, co tam znalazłeś ciekawego i co o tym myślisz.
- Myślę, że lecimy w złą stronę. Zmień kurs na naszą Kwaterę Główną. Muszę z kimś
pogadać.
- Ale śledztwo...
- Nie da więcej, niż tu jest - postukałem w akta.- Już wszystko zostało zrobione,
charakterystyki porwanych typów, sprawdzenie zabezpieczeń, nagranie radiowe wszystkich
częstotliwości, próby zrozumienia okrzyku „Zęby!" itd. Twoi wywiadowcy, w dobrze
dobranym i niegłupim składzie, przybyli na miejsce, znajdując pustą przestrzeń i ani śladu
satelity czy poprzednich wydarzeń. Sądzisz, że ja mam większe szansę niż ci eksperci? Bzdura!
Dalej, lecimy do Coypu.
- Po co?
- Bo on jest mistrzem time-helixu. Aby stwierdzić, co się wydarzyło, zamierzam wybrać
się w przeszłość i obejrzeć na własne oczy przebieg wypadków.
- Nigdy o tym nie pomyślałem - mruknął.
- Oczywiście, że nie. Płaszczysz dupę za biurkiem, a ja jestem najlepszym agentem
polowym Korpusu. Pozbawiam cię cygara, które wypłacam sobie jako wynagrodzenie za stałą
naukę niedocenianego geniusza.
Coypu był przeciwny. Przygryzł wargę imponującymi, żółtymi zębami i potrząsnął
kategorycznie głową, rozsypując na boki kosmyki siwych włosów i machając równocześnie
zaciekle rękami.
- Czy próbujesz dać nam do zrozumienia, że pomysł nie spotyka się z twoją aprobatą? -
spytałem uprzejmie.
- Szaleństwo! Nie, nigdy! Od ostatniego użycia time-helixu przez cały czas są czasowe
spięcia wzdłuż statycznych linii energii.
- Maniak! - jęknąłem. - Proszę uprzejmie potraktować mnie i mojego obecnego tu szefa,
jakbyśmy byli naukowymi imbecylami.
- Jesteście - sapnął. - Musiałem z niego skorzystać, aby uratować nas wszystkich, po
czym zostałem zmuszony do powtórnego użycia, aby wyciągnąć ciebie z przeszłości. Masz
jednak moje słowo, że nie będzie on używany, dopóki nie zostanie dokładnie wyskalowany.
Inskipp dowiódł, że jest z twardszego surowca niż naukowiec - zrobił dwa szybkie
kroki, aż on i Coypu znaleźli się oko w oko, raczej nos w nos - obaj mieli imponujące organy
powonienia. Po czym będąc na pozycji, odpalił taką salwę przekleństw, jakiej nie powstydziłby
się zawodowy sierżant i zakończył wiązanką wcale osobistych gróźb.
- I jako twój pracodawca, jeśli powiem ci, że masz iść, to pójdziesz! Bez wahania! Nie
powiem, że cię zabiję, nie jesteśmy okrutni, ale jeśli nie, to skończysz ucząc na podstawowym
kursie fizyki bandę cymbałów na jakimś zadupiu, dla których maszyna czasu oznacza to samo,
co zegarek. Będziesz współpracował?
- Nie możesz mi grozić! - obruszył się Coypu.
- Już to zrobiłem. Masz minutę do namysłu. Straż!
Para antropoidalnych osobników w kombinezonach bojowych pojawiła się po obu
stronach profesora, łapiąc go bezceremonialnie pod pachy tak, że jego stopy zaczęły dyndać w
powietrzu.
- Trzydzieści sekund - glos Inskippa wypełniony był całym ciepłem atakującej kobry.
- Zawsze chciałem wyskalować doświadczalnie time-helix - namyślił się Coypu.
- No. Postawcie go! To będzie proste - wyślesz go tydzień w tył, ustawiając maszynę na
sygnał powrotu. Damy ci dokładne koordynaty czasoprzestrzenne. Nic więcej nie musisz
wiedzieć. Jesteś gotów, DiGriz?
- Jak zawsze mruknąłem bez entuzjazmu, zezując na kombinezon i stertę ekwipunku. -
Tylko się ubiorę i poumieszczam to wszystko. Tak samo jak ty gotów jestem zobaczyć, co się
stało, a wrócić pragnę jeszcze bardziej niż ty!
Gotowa sprężyna time-helixu błyskała zielonkawo. Westchnąłem, przygotowując się
duchowo do podróży. Zatęskniłem niemal za spokojnym, trupiopodobnym uściskiem
poborców podatkowych.
Niemal.
4
Fakt, że nie była to moja pierwsza podróż w czasie, bynajmniej nie zmieniał
związanych z nią nieprzyjemnych wrażeń. Przeciwnie, poczułem, jakby coś mnie rozciągało,
znowu były widoczne gwiazdy i znów pojawiło się poczucie przeraźliwego zimna. Było to
paskudne i trwało stanowczo za długo. W końcu sensacje skończyły się i szarość przestrzeni
zmieniła się w zdrową, pocętkowaną gwiazdami czerń kosmosu. Byłem w stanie nieważkości;
obracałem się wolniutko i podziwiałem wygląd satelity, który właśnie pojawił się w polu
widzenia. Radar oznajmił, że jestem o piętnaście mil od tej skały - czyli tam, gdzie powinienem
być.
Satelita był uczciwych rozmiarów - opleciony antenami z mnóstwem jasno
oświetlonych okien. Jak pamiętałem, wypełniony był pałętającą się zgrają cymbałów,
zajmujących się czymś użytecznym przez minimalną cząstkę swojego żywota. Przełączyłem
radio na ich częstotliwość i stwierdziłem, że jestem o godzinę spóźniony w stosunku do planu -
Coypu będzie mocno zaintrygowany, jak mu to oświadczę. Mimo to miałem jeszcze pięć
godzin do spędzenia, zanim się coś zacznie.
Z oczywistych powodów nie mogłem zapalić cygara, ale mogłem się napić. Już dość
dawno przedsięwziąłem odpowiednie kroki po temu, wypuszczając wodę ze zbiornika,
nalewając zaś burbona z wodą. Zalety tej mieszanki odkryto jakieś trzydzieści dwa tysiące lat
wcześniej na Planecie Ziemia. Planeta, co prawda, została zniszczona bardzo dawno temu, ale
przepis uratowałem osobiście po sporej ilości prób - niebezpiecznych, bo na sobie - nauczyłem
się produkować znośną imitację. Nic więc nie stało na przeszkodzie, by złapać rurkę w zęby i
zdrowo pociągnąć. Mieszanka faktycznie była dobra. Podziwiałem okoliczne gwiazdy, jak i
pobliskiego satelitę, uzupełniając regularnie równowagę płynów w organizmie, i czas jakoś
leciał.
Jakieś pięć minut przed punktem krytycznym, dostrzegłem kątem oka nagły ruch.
Odwróciłem się i zobaczyłem identyczny kombinezon próżniowy, unoszący się opodal i
siedzący na dwujardowej rakiecie. Wyciągnąłem miotacz i wycelowałem w nowo przybyłego.
Trzymaj łapy na widoku i obróć się powoli, abym mógł cię obejrzeć.
- Odłóż, durniu, tę pukawkę - oświadczył tamten, nadal odwrócony tyłem, grzebiąc coś
przy kontrolkach rakiety. - Skoro ty nie wiesz, kim jestem, to nikt tego nie wie.
- Mną! - stwierdziłem starając się zamknąć usta.
- Nie, sobą! Ja jestem tobą albo coś w tym guście. Gramatyka nie jest stworzona do
takich rzeczy. Schowaj spluwę, cymbale.
-- Czy mógłbyś mi wyjaśnić...
- Pewnie będę musiał, skoro ty czy ja nie mieliśmy dość inteligencji, by pomyśleć o tym
wcześniej i potrzebna była druga podróż. To jest kosmiczna pluskwa - spojrzał na zegarek albo
ja spojrzałem na zegarek, czy coś w tym stylu.
Potem on /ja?/ wskazał: - Uważaj, to naprawdę jest niezłe widowisko.
Było. Przestrzeń za satelitą była pusta - po czym nagle już nie była. Coś wielkiego,
bardzo wielkiego pojawiło się i mknęło ku satelicie. Widziałem jedynie czarny jajowaty kształt,
który niespodziewanie otwarł się z przodu. Wnętrze było niesamowicie obszerne, rozświetlone
ogniem piekielnym, zupełnie jak gigantyczna paszczęka obramowana zębami.
- ZĘBY! - trzasnęło moje radio wiadomością z zaginionego satelity.
Biały strumień ognia przeciął pole widzenia i pluskwa runęła ku satelicie. Zgranie było
idealne, gdyż paszcza już zamknęła się po połknięciu satelity; wokół kolosa zamigotało pole
ochronne i statek, a wraz z nim pluskwa zniknęły.
- Co to było? - westchnąłem.
- Skąd niby mam wiedzieć? - odparłem. - Zabieraj się z powrotem, żebym ja się mógł
zabrać albo ty. Mam na myśli... do cholery z tym, ZNIKAJ!
- Nie pyskuj - mruknąłem - nie sądzę, żebym powinien w ten sposób zwracać się do
siebie.
Uruchomiłem mechanizm powrotny i po wszystkich wyżej opisanych przejściach
wróciłem do punktu wyjścia.
- Co znalazłeś? - Inskipp był przy mnie ledwie otworzyłem hełm.
- Wystarczająco dużo, aby wybrać się ponownie. Potrzebuję kosmiczną pluskwę, potem
ci opowiem. - Zdejmowanie i nakładanie kombinezonu jest gorsze od siedzenia w nim, toteż
zrezygnowany oparłem się o ścianę, pociągając solidny łyk mieszanki.
Inskipp głośno pociągnął nosem.
- Piłeś w pracy?
- Oczywiście. Jest to jedyny sposób, żeby ta robota nadawała się do strawienia. Teraz
zamknij się i słuchaj.
Coś naprawdę dużego pojawiło się z nadprzestrzeni, o milę od satelity. Niezły kawałek
nawigacji; nie sądziłem, że tak można, ale najwyraźniej się myliłem. Cokolwiek to było,
otwarło lśniącą, obramowaną zębiskami paszczę, i połknęło admirałów wraz ze stacją
satelitarną.
- Upiłeś się! Wiedziałem!
- Nie, i mogę tego dowieść, chyba że sądzisz, iż moja kamera też się schlała. Ledwie to
się stało, gość wrócił w nadprzestrzeń i zniknął.
- Musimy mu przyczepić pluskwę!
- To właśnie powiedziałem sobie... Dalej, Coypu, daj mi to i przenieś o pięć minut przed
godziną zero. Tak na marginesie - spóźniłeś się o godzinę za pierwszym razem, oczekuję
poprawy.
Coypu coś mruknął, nastawiając zegary, ja zaś złapałem pluskwę i zniknąłem.
Scenariusz był ten sam co poprzednio, tylko z innego punktu widzenia. Gdy powtórnie
wróciłem, miałem serdecznie dość podróży w czasie - nie pragnąłem już niczego poza sporym
posiłkiem z małą butelką wina i miękkim łóżkiem. Dostałem wszystko i miałem nawet kiedy
się tym nacieszyć. Prawie tydzień minął, zanim dostaliśmy meldunek od kosmicznej pluskwy.
Byłem akurat z Inskippem, gdy go doręczono i mogę stwierdzić, że wytrzeszcz jego oczu i ilość
czasu, jaki strawił na lekturze, były imponujące.
- To niemożliwe - oznajmił w końcu.
- To właśnie w tobie lubię - nieustający optymizm. - Wyłuskałem kartkę z bezwładnych
palców, przeczytałem, sprawdziłem koordynaty na mapie i przyznałem mu rację. Prawie.
Pluskwa spisała się znakomicie. Odpaliłem ją na czas, toteż bez trudu przywarła do tego
statku czy cokolwiek to było. Razem powędrowali w nadprzestrzeń, możliwe zresztą, że zrobili
całą serię skoków - nie było to zbyt istotne, zwłaszcza że pluskwa była zaprogramowana na
odłączenie się jedynie w normalnej przestrzeni i w pobliżu bądź planety z atmosferą tlenową,
bądź stacji kosmicznej. Była całkowicie niemetalowa i dopóki nie zaczęła nadawać,
praktycznie niewykrywalna.
Gdy zbliżyła się do czegoś, na co była zaprogramowana, kierowała się na najbliższą
boję świetlną Ligi i ogłaszała swoje przybycie. Nie trzeba dodawać, że robiła zdjęcia na
wszystkie możliwe i niemożliwe strony. Analizował je później komputer, określając miejsce, z
którego przybywała. Pięknie. Tyle że odpowiedź, jakiej tym razem udzielił, była
nieprawdopodobna.
- Jeśli lokalizacja jest właściwa - postukałem w mapę - mam paskudne przeczucie, że
jesteśmy w kłopotach.
- Nie myślisz, że ci admirałowie zostali porwani przypadkiem?
- A jak ci się wydaje?
- Sądziłem, że to właśnie powiesz.
Żeby zrozumieć problem, trzeba było zastanowić się nad kształtem naszej galaktyki.
Wiem, że to trudne dla wszystkich, wyłączając astrofizyków i inne takie przypadki, ale jest to
niezbędne. Ma ona kształt rozgwiazdy, której ramiona i korpus stanowią duże skupiska
gwiezdne, pomiędzy kończynami zaś znajdują się pojedyncze gwiazdy, gaz kosmiczny i inne
śmieci. Wszystkie planety Ligi usytuowane są w prawym górnym ramieniu. Parę poznanych, a
nie skolonizowanych jeszcze światów leży w górnym lewym i prawym dolnym. A ze zdjęć
wyglądało na to, że nasz porywacz przybył z dolnej lewej kończyny.
Cóż, jest to część tej samej galaktyki - problem w tym, że jest to część galaktyki, w
której nigdy nie byliśmy, z którą nigdy się nie kontaktowaliśmy i, z tego co wiemy, nie ma tam
zamieszkanych planet.
Zamieszkanych przez ludzi, znaczy się. Przez całe tysiąclecia ludzkość ciskała się na
lewo i prawo, aby znaleźć braci w rozumie, i nigdy, jak dotąd, jej się to nie udało. Znaleźliśmy
ślady dawno zaginionych cywilizacji, ale zniknęły przed milionami lat. Podczas Ery Imperium
Słonecznego, Gwiezdnego Lenna, czy temu podobnych bzdur, statki latały w najrozmaitszych
kierunkach. Potem nastąpiło Załamanie i zanik komunikacji na całe tysiąclecia. Wychodzimy
właśnie z niego, napotykając planety we wszystkich możliwych stadiach rozwoju - lub też jego
braku. Zbieramy do kupy coś, co już kiedyś znaleźliśmy, może kiedyś nastąpi dalsza ekspansja,
ale nie dojdzie do tego szybko. Tyle że teraz sytuacja cokolwiek się zmieniła.
- Co zamierzasz zrobić? - spytał Inskipp.
- Ja? Dokładnie nie wiem, ale chyba nic poza obserwowaniem, jak wydajesz rozkazy
zbadania tej ciekawostki.
- Właśnie. Rozkazy! Rozkaz numer jeden. Polecisz tam, di Griz, i sprawdzisz co i jak.
- Jestem przepracowany. Masz do dyspozycji zasoby tysiąca planet, całą flotę i stada
agentów. Użyj czegoś innego dla odmiany.
- Nie. Mocno mi się wydaje, że posłanie normalnego patrolowca będzie czymś w stylu
wepchnięcia nosa w stos atomowy.
- Porównanie do kitu, ale wiem, co masz na myśli.
- Mam nadzieję. Jesteś najbardziej przywiązanym do życia facetem, jakiego znam.
Opieram się na tym i na możliwościach twojego skonanego mózgu i zakładam, że ci się uda, tak
jak dotąd. Poleć tam, popatrz, co się tam tworzy, i najważniejsze - wróć z raportem.
- Czy może mam dostarczyć jeszcze admirałów?
- Tylko jeśli chcesz. Mamy ich całą masę na miejscu.
- Jesteś pozbawionym serca brutalem o równie zboczonym umyśle, jak mój.
- Oczywiście, a jak ci się wydaje, czy inaczej mógłbym kierować tym cyrkiem? Kiedy
nas opuszczasz i czego potrzebujesz?
Musiałem się zastanowić. Nie mogłem lecieć nie zawiadamiając Angeliny, a kiedy ona
dowie się, jak dalece wyprawa jest niebezpieczna, nie ma siły, aby odwieść ją od udania się
razem ze mną. Zgoda, jestem antyfeministą, ale potrafię dostrzec prawdziwy talent, co musiało
doprowadzić do wniosku, że wolałbym mieć ją ze sobą zamiast całego sztabu Korpusu
Specjalnego. Tylko co z chłopcami? Odpowiedź była równie oczywista. Z ich naturalnymi
zdolnościami, pozostawały tylko dwa wyjścia - przestępstwo lub Korpus. Muszą kiedyś odbyć
chrzest i wyglądało na to, że ten czas właśnie nadszedł. Otworzyłem oczy i zdałem sobie
sprawę, że od dłuższej chwili mamroczę pod nosem, a Inskipp przygląda mi się podejrzliwie
sięgając powoli do przycisku alarmowego. Wygrzebałem z dna pamięci pytanie, które mi zadał.
- Ach, tak, hm, oczywiście. Wylatuję wkrótce z własną załogą, potrzebny mi w pełni
wyposażony krążownik klasy Gnasher z pełnymi zapasami i uzbrojeniem, i innymi takimi.
- Zrobione, ściągnięcie najbliższego zajmie nam dwadzieścia godzin. Masz ten czas na
spakowanie się i napisanie testamentu.
- Miło z twojej strony. Muszę też wykonać jedno połączenie psi.
Podszedłem do centrum komunikacyjnego, dostałem połączenie z operatorem na
Blodgett i w parę sekund później miałem na linii Angelinę.
- Witaj, słonko. Zgadnij, dokąd jedziemy na wakacje? - spytałem.
5
- Fajny okręt, tato - oznajmił Bolivar, oglądając pulpity centralne krążownika.
- No myślę. Krążowniki tej klasy są uważane za najlepsze w całym wszechświecie.
- Stanowisko kierowania ogniem jest wspaniałe. - James wdusił guzik, zanim go
zdołałem powstrzymać.
- Nie musiałeś rozwalać tego kawałka skały, nie zrobił ci nic złego - oświadczyłem z
naganą. Przełączyłem sterowanie ogniem na własny pulpit pilota, zanim zdążył wymyślić coś
nowego.
- Chłopcy muszą się wyszaleć - Angelina spojrzała na niego z matczyną czułością.
- Mogą to robić za własne kieszonkowe. Wiesz, ile tysięcy kredytów kosztuje salwa
burtowa tego okrętu?
- Nie i nic mnie to nie obchodzi - uniosła brew. - A tak w ogóle, to od kiedy ty się o to
troszczysz, czyścicielu publicznych kieszeni?
Mruknąłem coś i odwróciłem się w stronę zegarów. Czy mnie to obchodziło? Czy był to
ojcowski klaps? Nie - to był autorytet! Jakkolwiek by było, byłem tu DOWÓDCĄ!
- Jestem kapitanem i załoga musi mnie słuchać! - oświadczyłem.
- Możemy podyskutować na ten temat, kochanie - Angelina była słodka jak miód.
- Jeśli będziecie tu grzecznie siedzieć - szybko zmieniłem temat - zarządzę butelkę
szampana i tort czekoladowy, żebyśmy nieco odpoczęli, zanim misja naprawdę się zacznie i
będę używał bata.
- Już nam wszystko powiedziałeś - stwierdził James. - Czy to nie może być tort
wiśniowy?
- Wiem, że wy wiecie wszystko o tym, co się stało i dokąd lecimy, ale trzeba ustalić, co
będziemy robić, gdy już się tam znajdziemy.
- Wiem, że nam o tym powiesz, gdy nadejdzie odpowiedni czas, kochanie. A poza tym,
czy nie jest trochę za wcześnie na szampana?
Znowu zająłem się zegarami; musiałem uporządkować myśli. Sami wodzowie i ani
jednego Indianina w tym zespole! Muszę być twardy.
- Porządek dnia. Startujemy dokładnie za kwadrans i udajemy się dokładnie na pozycję
określoną przez pluskwę. Wynurzamy się z nadprzestrzeni na półtorej sekundy, co pozwoli
instrumentom sprawdzić otoczenie i automatycznie wracamy na poprzednią pozycję, aby
skontrolować odczyty. Co będzie dalej, zobaczymy. Jasne?
- Jesteśmy na twoje rozkazy - mruknęła Angelina pociągając szampana. Z tonu jej głosu
nie można było wyczuć, co chciała naprawdę powiedzieć.
Postanowiłem zignorować jej uwagę.
- No to do roboty, Bolivar - z twoich stopni wynika, że byłeś dobry w nawigacji.
- Musiałem być. Byliśmy przykuci do pulpitów bez jedzenia, dopóki nie zrobiliśmy
zadania.
- To wszystko jest już za tobą. Wyznacz kurs do punktu docelowego i pozwól, że
sprawdzę to, zanim wsadzisz go do komputera. James, zaprogramuj komputer na zebranie
potrzebnych danych w normalnej przestrzeni i odlot po półtorej sekundy.
- A co ja mam robić?
- Otworzyć następną butelkę i rozkoszować się osiągnięciami własnych pociech.
Osiągnięcia były i to bez zastrzeżeń - obaj zrobili porządną robotę. Zabawy się
skończyły - to było życie i obaj zrobili wszystko, jak mogli najlepiej. Sprawdziłem wyniki na
wszystkie możliwe sposoby i nie znalazłem ani jednej pomyłki.
- Medal dla każdego z was - oznajmiłem - możecie wziąć sobie podwójną porcję tortu.
- Wolelibyśmy szampana.
- Dobrze, czas na toast. Za sukces!
Trąciliśmy się kieliszkami, wypiliśmy zawartość i ja wcisnąłem guzik startu. Podobnie
jak we wszystkich podróżach, w tej nie było nic do roboty, odkąd zaprogramowaliśmy
komputer.
Bliźniaki zwiedzały statek, dopóki nie nauczyły się na pamięć działania każdego detalu,
a my z Angeliną znaleźliśmy ciekawsze sposoby spędzenia wolnego czasu. I tak mijały dni.
Wreszcie zabrzmiał alarm: byliśmy w trakcie ostatniego skoku. Ponownie zgromadziliśmy się
w sterowni.
- Tato, wiesz, że mamy na pokładzie dwie łodzie patrolowe?
- Wiem. Są gotowe do natychmiastowego startu. Gdy odskoczymy, ubieracie się w
kombinezony pancerne.
- Po co? - to był James.
- Bo macie takie polecenie - oznajmiła z mocą Angelina. - Chwila logicznego myślenia
da wam odpowiedź.
Tak wzmocniony poczułem, że mój autorytet jest trwały i niezniszczalny. Jeśliby
oczekiwały nas niespodzianki, to te kombinezony utrzymają nas przy życiu nawet po
całkowitym zniszczeniu statku.
Nic nas nie oczekiwało. Przybyliśmy, instrumenty zapiszczały i zawirowały i zaraz
wycofaliśmy się o sto lat świetlnych. Pozostaliśmy w kombinezonach, sprawdziliśmy, czy coś
za nami nie poleciało, po czym zabraliśmy się za odczyty.
- W pobliżu nic - oznajmiła Angelina przeglądając zapisy. - O dwa lata świetlne jest
natomiast system planetarny.
- A więc to jest nasz następny cel. Plan jest taki. Zostajemy tu, w miłym oddaleniu od
tego, co tam może być i kierujemy ku owemu systemowi szperacza, który będzie wysyłał nam
stałe i dokładne raporty poprzez umieszczonego na orbicie satelitę. Satelitę zaprogramujemy na
natychmiastowy powrót, jeśli szperaczowi coś się stanie. Zgoda?
- Mogę zaprogramować szperacza? - zapytał o moment szybciej od brata Bolivar.
Ochotnicy! Serce mi rosło, gdy dawałem swoją zgodę.
W ciągu paru minut oba urządzenia były gotowe i w drodze, a my zasiedliśmy do
obiadu. Zdążyliśmy go skończyć, gdy satelita oznajmił swój powrót.
- Szybko poszło - mruknęła Angelina.
- Za szybko. Jeśli coś tak szybko wyszperało szperacza, to muszą mieć nielichy sprzęt
wykrywający. Zobaczymy, co my tam mamy.
Przyśpieszałem przegrywanie, dopóki nie doszliśmy do tego, co istotne. Gwiazda w
centrum systemu stała się słońcem, a dane na drugim ekranie wskazywały, że system składa się
z czterech planet, połączonych ze sobą stałą komunikacją i innym hałasem, wskazującym na
uprzemysłowiony charakter całości. Szperacz skierował się ku najbliższej planecie, obniżając
pułap.
- O cholera! -jęknęła Angelina. Osobiście mogłem się z nią zgodzić.
Cała planeta zdawała się jedną wielką fortecą - lufy potężnych dział plazmowych,
gigantyczne lasery, wyrzutnie rakiet balistycznych zdawały się spoglądać we wszystkie
kierunki wszechświata. Z grubsza biorąc, chyba miliardy tego pokrywały planetę. W
niekończących się szeregach stały okręty wojenne, wypełniające aż po horyzont luki w
działobitniach. Ani jeden skrawek naturalnej powierzchni planety nie był widoczny spod
potężnych i nowiutkich maszyn bojowych.
- Spójrzcie - wskazałem. - Wygląda zupełnie jak to, co połknęło satelitę admiralskiego.
Tu jest następny, i jeszcze jeden.
- Zastanawiam się, czy są przyjaźnie nastawieni -mruknęła Angelina ze szczątkami
poczucia dobrego humoru w głosie.
Nagle na radarze pojawiły się cztery błyski, zbliżające się z zawrotną szybkością. Potem
obraz nagle znikł.
- Niezbyt przyjaźnie nastawieni - odparłem nalewając sobie niepewną ręką drinka. -
Zróbcie z tego nagranie i zacznijcie je transmitować do bazy. Znajdźcie najbliższą stację z
psimenami, żeby streszczenie było szybciej na miejscu. Jeśli ktoś nam nie zaproponuje czegoś
mądrzejszego, to po nadaniu raportu mamy wolne pole do działania.
- I możemy zaryzykować? - spytał Bolivar.
- Szybko się uczysz.
- Wspaniale - oznajmił entuzjastycznie James. - Wszystko własne i żadnych rozkazów.
Niedokładnie wiedziałem, co miał na myśli, ale byłem z niego dumny. Z obu znaczy się.
- Są jakieś propozycje? - spytałem. - Jeśli nie, to mam pomysł na plan.
- Jesteś tu kapitanem - wtrąciła Angelina; miałem nadzieję, że faktycznie tak myśli.
- Racja. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale ten system przypomina przepełniony
kibel z kosmicznym śmieciem różnego kalibru. Proponuję poszukać kawałka skały odpo-
wiedniej wielkości, wydrążyć go i umieścić we wnętrzu jeden z naszych patrolowców. Jeśli
odpowiednio go zamaskujemy, nic nie będzie wskazywało na różnice między nim a innym
kosmicznym gruzem.Umieścimy go na wyliczonej orbicie i obejrzymy spokojnie cały ten
system. Zbierzemy trochę informacji i opracujemy plan ataku. Musi być przecież miejsce, które
nie jest po zęby uzbrojone. Mam rację?
Straciliśmy trochę czasu na dyskusję, ale nikt nie wpadł na lepszy pomysł, toteż
zabraliśmy się za realizację mojego...
Ruszyliśmy z normalną szybkością światła i, pracując na pełnej mocy, po godzinie
znaleźliśmy całą chmurę skał, kamieni i innych fragmentów niegdyś większej planety
poruszającej się po eliptycznej orbicie wokół najbliższej gwiazdy. Zająłem się pilotażem,
szukając czegoś, co najbardziej by się nadawało do naszych planów.
- Jest - oznajmiłem w końcu. Właściwy kształt, odpowiednia wielkość i prawie samo
żelazo, które dokładnie zamaskuje wszystkie echa. - Angelino, weź stery i podleć do niego.
Bolivar, ty i ja polecimy w patrolowcu, użyjemy jego laserów, aby wytopić otwór w środku.
James zajmie się łącznością. Będziecie w pogotowiu i wyślijcie nam wyposażenie specjalne,
jeśli będziemy go potrzebować. To powinna być prosta robota.
Była. Przy minimalnym ogniu dziobowego lasera wcisnęliśmy się w żelazo, wysyłając
w przestrzeń chmury gazu. Gdy dziura wyglądała na wystarczająco głęboką, wdziałem
kombinezon i ruszyłem, by zbadać ją osobiście.
- Wygląda dobrze - oznajmiłem wracając. - Bolivar, myślisz, że możesz wprowadzić tu
patrolowiec, nie rozbijając go i nie tracąc zbyt wielu anten?
- To proste, tato!
Faktycznie, był niezły. Patrzyłem, jak srebrzysty kształt przepływa koło mnie i znika we
wnętrzu, nie tracąc przy tym anten ani innego wyposażenia. Teraz mogliśmy zająć się
rozmieszczeniem instrumentów na powierzchni skały. Potem trzeba podłączyć je do komputera
patrolowca i poszukać odpowiedniego kawałka do zatkania otworu...
Patrzyłem na Gnasher, układając sobie kolejność prac i podziwiając jego smukły,
oświetlony kształt, oddalony o półtorej mili, gdy pojawił się czarny cień przysłaniający
gwiazdy.
Był równie wielki jak szybki i rozświetlony poświatą bijącą z otwierającego się dziobu.
Ruszył naprzód i w mgnieniu oka pochłonął krążownik. Dziób zamknął się i przybysz zniknął.
Wszystko to działo się błyskawicznie, podczas gdy ja stałem i gapiłem się bezczynnie.
Wszystko - okręt, Angelina i James - zniknęło!
Miałem wiele krytycznych chwil w życiu, ale ta była najgorsza. Unosiłem się w
przestrzeni z zaciśniętymi pięściami, wbijając przerażony wzrok w miejsce, w którym przed
chwilą znajdował się krążownik. Do tej pory spotykały mnie różne przykre niespodzianki, ale
dotyczyły one zawsze tylko mnie. Takie zagrożenia cudownie oczyszczają umysł, a adrenalina
wspaniale działa na ustrój, gdy jest potrzebna akcja. Tym razem nic mi nie groziło, natomiast
Angelina i James byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie. W dodatku ja czułem się zupełnie
Harry Harrison Stalowy Szczur i piąta kolumna Tom 4 (Przekład: Jarosław Kotarski)
1 Blodgett jest pokojowo nastawioną planetą; słońce świeci tu pomarańczowo, wiatr jest łagodny, lato miło chłodne, ciszę przerywa jedynie niekiedy daleki odgłos silników, dochodzący z portu kosmicznego. Bardzo odprężające miejsce. Za bardzo, jak dla kogoś takiego jak ja, kto przez cały czas powinien być czujny, sprawny i przygotowany na wszystko. Przyznaję, że gdy zadzwoniono do drzwi, nie byłem w żadnym z wymienionych stanów ducha. Ciepła woda lała mi się na głowę i wyglądałem jak lekko przytopiony kociak. - Zajmę się tym - burknęła Angelina na tyle głośno, abym ją usłyszał poprzez szum wody. Wymamrotałem coś pod nosem i z niechęcią wyłączyłem prysznic. Suszarka dmuchnęła na mnie subtelnie perfumowanym gorącym powietrzem, powodując kolejną poprawę samopoczucia; byłem całkowicie pogodzony ze światem i nagi jak noworodek - no, z wyjątkiem paru drobiazgów, z którymi się nie rozstaję nigdy (dobrowolnie, znaczy się). Życie ma swoje uroki, stwierdziłem przeglądając się w lustrze. Leciutka siwizna na skroniach dodawała mi nieco powagi i ogólnie nie miałem żadnych powodów do zmartwień. Poza jednym, który właśnie sobie uświadomiłem, a który zmroził mnie dokładnie, błyskawicznie usuwając wszystkie inne bzdury: Angelina zbyt długo bawiła przy drzwiach - coś było nie tak. Wypadłem do hallu i przez drzwi do ogrodu - dom z przyległościami był pusty. Po chwili byłem przy bramie - podskakując na jednej nodze na podobieństwo różowej gazeli i wyciągając pistolet z kabury nad kostką drugiej nogi, wpatrywałem się w Angelinę wpychaną przez dwóch niesympatycznych typów do czarnego wozu. Zaryzykowałem tylko jeden strzał w opony; maszyna wyrwała do przodu niknąc w dość gęstym o tej porze ruchu. Zaciskając zęby strzeliłem w powietrze, aby podziwiający mój brak ubrania mimowolni świadkowie czym prędzej skryli się po kątach. Udało mi się zachować tyle rozsądku, aby zapamiętać numery odjeżdżającego wozu. Ledwie znalazłem się z powrotem w domu, wpadło mi do głowy zadzwonić na policję (jak na dobrego obywatela przystało), ale z uwagi na to, że zawsze byłem bardzo złym obywatelem, uznałem ten pomysł za bezsensowny. Sprawa należała do mnie i do nikogo innego, zająłem się więc komputerem. Wduszając kciukiem przycisk identyfikacji, nadałem mój kod pierwszeństwa, a następnie spytałem o właściciela czarnej maszyny. Nie było to specjalnie trudne zadanie dla komputera planetarnego, toteż odpowiedź pojawiła się prawie natychmiast. Spowodowała, że osłupiałem i opadłem bezwładnie na krzesło - oni ją mieli. Było o wiele gorzej, niż mogłem się spodziewać. Nie jestem tchórzem, a nawet można rzec, wręcz przeciwnie. Jako długoletni kryminalista i równie długoletni agent Korpusu -
organizacji o zasięgu galaktycznym, używającej eks-bandytów do łapania bandytów czynnych, miałem pewne powody do takiego mniemania o sobie. Fakt dożycia dojrzałego jednak wieku najlepiej świadczył o moim refleksie, nie wspominając już o takim drobiazgu jak inteligencja. Te wszystkie lata doświadczeń miały teraz zaowocować przy wyciąganiu mojej ukochanej żony z bagna. Teraz bowiem wskazana była nie tyle natychmiastowa akcja, ile, na początek przynajmniej, odrobina refleksji, toteż, choć nadal był wczesny ranek, napocząłem flaszkę stuczterdziestoprocentowego katalizatora pomysłów, aplikując sobie wspaniałomyślnie odpowiednią dawkę. Ledwie skończyłem, stwierdziłem, że tym razem chłopcy będą uczestniczyć w eskapadzie. Jako troskliwi rodzice, Angelina i ja chroniliśmy ich dotąd od okrucieństw życia, ale to już się skończyło. Co prawda ukończenie szkoły nastąpić powinno dopiero za kilka dni, nie wątpiłem jednak, że przy odpowiednio zastosowanej i właściwej argumentacji jestem w stanie je przyśpieszyć. Dziwnym uczuciem było uświadomienie sobie, że nie są już dziećmi - tyle lat minęło, a Angelina nadal była piękna jak w dniu naszego poznania. Co do własnej osoby: byłem starszy, ale nie głupszy - siwizna na głowie wcale nie zmieniła moich zwyczajów ani trybu życia. Nie traciłem czasu na roztkliwianie się nad sobą. Zaopatrzyłem się w normalny zestaw zabójczych nader urządzeń i wpadłem do garażu. Mój czerwony firebom 8000 wystrzelił na ulicę, ledwie otworzyły się drzwi. Spokojni obywatele spokojnej planety rozpierzchli się na boki. Jedynym powodem mojego chwilowego pobytu w tym nudnym świecie była chęć znajdowania się jak najbliżej chłopców w czasie pobierania przez nich nauki. Wiedziałem, że opuszczę to miejsce, nie oglądając się za siebie. Nie dość, że była toto nudna planeta rolnicza, to w dodatku z nader rozbudowaną biurokracją. Wszelkiej maści urzędasy i oficjele zwalili się tu tak z uwagi na łagodny klimat, jak i na centralne położenie wśród sporej liczby systemów gwiezdnych. Co do mnie, wolałem rolników. W miarę jak gnałem przed siebie, pola uprawne zastąpione zostały przez lasy, a następnie otoczyły mnie poszarpane góry. W końcu wziąłem ostatni zakręt i droga skończyła się przed solidną bramą umieszczoną na jednej z najwyższych i najmniej gościnnie wyglądających grani w okolicy. Brama znajdowała się w wysokim kamiennym murze zakończonym pordzewiałym drutem kolczastym (pod napięciem). Nad nią znajdował się wykuty w stalowej płycie napis: SZKOŁA WOJSKOWA I INTERNAT PENITENCJARNY DORSKIEGO Jako ojciec czułem uzasadnioną dumę, że moi synowie przebywają w czymś takim. Jako obywatel powinienem był odczuwać ulgę. To, co ja skłonny byłem uznawać za ich
przymioty, reszcie świata jakoś niespecjalnie się podobało. Przed przybyciem tu obaj zostali wyrzuceni w sumie z dwustu czternastu szkół. Pięć z nich spłonęło w tajemniczych okolicznościach, a jedna wyleciała w powietrze. Nigdy nie wierzyłem, żeby fala samobójstw wśród personelu jednej z pozostałych miała cokolwiek wspólnego z moimi chłopcami, ale zawistne języki sądziły inaczej. Koniec końców trafili na równego sobie w osobie starego pułkownika Dorskiego. Po przymusowym przejściu na emeryturę, otworzył on ów zakład wnosząc weń doświadczenie lat służby, w trakcie której rozwinął wyrafinowane i nader silne skłonności do zachowań sadystycznych. Moi chłopcy trafili tu w końcu i mimo ich usilnych starań ledwie parę dni dzieliło ich od ceremonii zakończenia nauki i opuszczenia zakładu. Tyle tylko, że aktualnie trzeba by to wyjście trochę przyśpieszyć. Jak zawsze z niechęcią oddałem swoje uzbrojenie, zostałem prześwietlony przez wszelkie aparaty zabezpieczające, zamknięty w szeregu śluz odkażających i w końcu wprowadzony na podwórze, po którym snuły się zdesperowane postacie, pokonane przez zabezpieczenia zakładu. Pomiędzy nimi dostrzegłem dwie radosne i wyprostowane sylwetki nie poddające się rozpaczy. Zagwizdałem nasz stary sygnał i obaj, rzucając książki, podbiegli, aby powitać mnie gorąco. Po chwili podniosłem się powoli, otrzepałem ubranie i udowodniłem empirycznie, że ja, stary, w dalszym ciągu mogę ich jeszcze pewnych rzeczy nauczyć. Trzeba przyznać, że wyglądali świetnie. Byli ciut niżsi ode mnie - wzrost odziedziczyli po matce - ale postawą i muskulaturą nie ustępowali mi ani na jotę. Ojcowie wielu dziewcząt znajdą się w rozterce, gdy chłopcy opuszczą szkołę. - Jak się nazywa ten cios ramieniem, tato? - zapytał James. - Wyjaśnienia mogą poczekać. Jestem tu, aby przyśpieszyć wasze wyjście, bo coś niezbyt miłego przytrafiło się waszej matce. Uśmiechy zniknęły natychmiast i obaj pochylili się, spijając dosłownie wyjaśnienia z moich ust i potakując ze zrozumieniem. - Tak więc - stwierdził Bolivar, gdy skończyłem - trzeba będzie tę Starą Świnię przekonać, żeby nas wypuścił... - ...i zrobić coś z tym - James dokończył zdanie za brata. Nie było w tym nic dziwnego, często bowiem ich myśli biegły jednym torem. Ruszyliśmy więc równym krokiem (120 stąpnięć na minutę) poprzez wielki hall z przykutymi do ścian szkieletami, a następnie, rozpryskując wiecznie spływającą wodą klatką schodową, dotarliśmy do biura dyrektora. - Nie możecie tu włazić! - wrzasnął sekretarz-goryl, podrywając na nogi swoje dwieście kilo wytrenowanych w walce mięśni.
Lekko złamaliśmy krok przechodząc przed jego nieprzytomnym ciałem. Dorski powitał nas przekleństwem, stojąc przy biurku z bronią w ręku. - Odłóż to - poradziłem mu. - To jest sytuacja wyjątkowa. Muszę mieć swoich chłopców parę dni wcześniej. Mógłbyś być tak miły i wydać mi ich świadectwa, łącznie z zezwoleniami na opuszczenie szkoły. - Idź do diabła! Nie ma wyjątków, wynocha stąd! - zaproponował w odpowiedzi. Uśmiechnąłem się w stronę rozpylacza, który trzymał w dłoni i zdecydowałem, że wyjaśnienia mogą być w tym przypadku owocniejsze od przemocy. - Moja żona, a ich matka, została dziś rano aresztowana i zabrana z domu - powiedziałem. - Zdarza się. Należało się tego spodziewać przy tak niezdyscyplinowanym trybie życia. A teraz spierdalać - odparł. - Słuchaj no, zakamieniały wypierdku zdrowego rozsądku i tępa pało trepackiego zidiocenia. Nie przyszedłem tu wysłuchiwać słów współczucia czy obrazy z twojej obsmarkanej strony. Gdyby chodziło o normalne aresztowanie, to ci, którzy przyszli to zrobić, byliby nieprzytomni zaraz po otwarciu drzwi. Detektywi, gliniarze, żandarmeria, celnicy, obojętnie - nikt nie zdążyłby palcem kiwnąć przy mojej słodkiej Angelinie. - I co dalej? - spytał wojak, nie opuszczając jednak broni. - Poszła z nimi spokojnie, aby dać mi czas, którego będę potrzebował. Sprawdziłem tablicę rejestracyjną tych typów. To byli agenci Międzygwiezdnego Urzędu Skarbowego - odpowiedziałem na głębokim wdechu. - Poborcy podatkowi! - Dorski szepnął z płonącym wzrokiem (broń zniknęła). - James di Griz, Bolivar di Griz, wystąp! Przyjmijcie te świadectwa jako dowód rzetelnego spędzenia czasu i przyswojenia wiedzy w tym zakładzie! Jesteście teraz absolwentami Szkoły Dorskiego i mam nadzieję, że przed udaniem się na spoczynek wieczny wspomnicie mnie jeszcze, jak wielu innych, choć z przekleństwem. Uścisnąłbym was, ale moje kości są zbyt stare, by je łamać i wyszedłem już trochę z wprawy w walce wręcz. Idźcie ze swoim ojcem i przyłączcie się do walki ze złem. Dajcie im po łbie i ode mnie - dodał cicho. Minutę później byliśmy na zewnątrz i wsiadaliśmy do wozu. - Oni nie odważą się skrzywdzić mamy? – spytał James. - Nie pożyją długo, jeśli to zrobią - zgrzytnął zębami Bolivar. - Oczywiście, że nic jej nie zrobią. Z uwolnieniem nie będzie żadnego problemu - poinformowałem ich. - Jeśli uda się nam zniszczyć ich zapisy. - Jakie zapisy? - to był Bolivar. - I dlaczego ten wieprz Dorski tak łatwo ustąpił? To do
niego niepodobne. - Podobne, dlatego że pod patyną głupoty, przemocy i wojskowego ogłupienia to nadal człowiek taki jak my. I tak samo jak my automatycznie uważa on każdego faceta od podatków za naturalnego wroga gatunku ludzkiego. - Nie rozumiem - przyznał James, łapiąc za klamkę, gdy braliśmy kolejny zakręt nad przepaścią. - Głupia sprawa, ale jeszcze zrozumiesz. Dotąd żyliście jakby pod ochroną, gdyż traciliście pieniądze, nie zarabiając ich. Wkrótce będziecie zarabiać, podobnie jak reszta ludzkości, a wraz z otrzymaniem pierwszego kredytu - efektu waszego potu i wysiłku - pojawi się facet z urzędu podatkowego. Będzie kręcił się coraz bliżej, aż w końcu prześlizgnie się pod waszym ramieniem i zwinie swoimi lepkimi paluchami większość waszych pieniędzy. Nowo- czesne rządy oznaczają wielką biurokrację, a ta pociąga za sobą wielkie podatki - i nie ma na to rady. Kiedy zetkniecie się z tym systemem, już jesteście złapani i kończycie płacąc wciąż więcej i więcej podatków. Razem z matką mamy coś odłożone na waszą przyszłość, ale to nie wystarczy. Są to pieniądze zarobione jeszcze przed waszym urodzeniem. - Ukradzione - poprawił mnie Bolivar. - Dochody z nielegalnych machinacji. - Majaczysz, nigdy nie zrobiliśmy... - Zrobiliście, tato - poparł go James. - Włamaliśmy się do wystarczającej liczby archiwów, aby wiedzieć, skąd są te wszystkie pieniądze. - Te czasy się skończyły! - Mamy nadzieję, że nie! - wrzasnęli chórem. - Co galaktyka zrobiłaby bez paru Stalowych Szczurów ożywiających jej gospodarkę. Słuchaliśmy twoich wykładów o tym, jak napady na banki zapewniają zajęcie znudzonej policji, zbyt gazetom, dostarczają opinii publicznej tematów do dyskusji i narażają na wydatki towarzystwa ubezpieczeniowe. To działalność utrzymująca pieniądz w obrocie. - Nie. Nie pozwolę, aby moje dzieci stały się przestępcami! - Naprawdę? - No, powiedzmy niech będą porządnymi przestępcami: niech biorą tylko od tych, których stać na straty, niech nie krzywdzą nikogo, niech będą bystre, przyjacielskie i zaradne. Niech będą przestępcami akurat tak długo, aby trafić do Korpusu Specjalnego, gdzie mogą służyć ludzkości łapiąc prawdziwych bandytów. - Takich, jakich będziemy teraz ścigać? - Tak długo, jak wraz z waszą matką uczciwie kradliśmy i traciliśmy pieniądze, nie było problemu. Ledwie wzięliśmy ciężko zarobione wynagrodzenie z Korpusu i zainwestowaliśmy
je legalnie, nie możemy się opędzić od urzędu podatkowego. Zrobiliśmy parę błędów... - Jak niezgłoszenie dochodów? - spytał niewinnie James. - Między innymi. Przyznaję, że było to nieostrożnością. Powinniśmy byli wrócić do obrabiania banków, a teraz mają nas w kartotekach, zaplątani jesteśmy w sprawy sądowe i inne takie. Dlatego wasza matka poszła z nimi spokojnie - abym jako człowiek wolny mógł przygotować się do przecięcia węzła gordyjskiego. I abym wyciągnął nas wszystkich z tego bagna. - Co mamy zrobić? - spytali. - Zniszczyć nasze dane w ich zapisach. Wtedy będziemy zupełnie wolni i szczęśliwi. 2 Siedzieliśmy w ciemnym samochodzie i zapamiętale skubaliśmy paznokcie. - Nie jest dobrze - oświadczyłem w końcu. - Nie mogę być spiritus movens przemiany pary niewinnych dusz w kryminalistów. Z tylnego siedzenia dobiegły mnie stłumione warknięcia, bez wątpienia objawy silnych stanów emocjonalnych, po czym obie pary drzwi zostały błyskawicznie otwarte i zatrzaśnięte tak szybko, że dojrzałem tylko dwie postacie oddalające się niezbyt dobrze oświetloną ulicą. Czyżbym ich aż tak uraził, że postanowili zrobić to sami, kładąc wszystko przez brak doświadczenia? Walczyłem z klamką od drzwi, gdy kroki rozległy się ponownie. Ledwie wysiadłem, obaj byli z powrotem. Twarze poważne, bez śladu dobrego humoru. - Mam na imię James - odezwał się jeden - a to jest mój brat Bolivar. W myśl prawa jesteśmy pełnoletni, ukończyliśmy osiemnaście lat. Możemy oficjalnie pić, palić, przeklinać i kochać się. Możemy też, jeśli zechcemy, złamać każde prawo lub prawa każdej planety, wiedząc, że jeżeli zostaniemy złapani, narażamy się na pełny wymiar kary. Słyszeliśmy z pewnego źródła, że ty, Jimie di Griz, zamierzasz złamać prawo w szczególnie słusznej, ba, bardzo słusznej sprawie i chcemy się do ciebie przyłączyć. Co ty na to, tato? Co mogłem powiedzieć? Tym bardziej, że coś mi akurat siadło na struny głosowe. Cała nadzieja, że była to grypa, a nie wzruszenie. Uczucia i przestępstwa stanowią złą parę. - Dobrze - warknąłem udając złość. - Jesteście przyjęci. Stosować się do instrukcji, zadawać pytania tylko w razie niejasności, a poza tym robić tylko to, co każę. ZGODA? - ZGODA! - zabrzmiało chórem. - To powkładajcie te drobiazgi do kieszeni, nigdy nie wiadomo, kiedy coś się może przydać. Macie rękawiczki daktyloskopijne? - Unieśli dłonie, które lekko rozbłysły w świetle lamp. - Ślicznie. Ucieszy was wiadomość, że będziecie zostawiali ślady palców tutejszego
burmistrza i komisarza policji. Niemniej będzie to trudna akcja. Wiecie, dokąd się udajemy? Jasne, że nie. Budowla za rogiem, stąd nie widać, to kwatera urzędu kontrolującego banki pamięci z zapisem ich wszystkich niegodziwych i oszukańczych machinacji. Dziś w nocy wyrównamy rachunki z tymi panami. Nie będziemy próbowali tam wejść bezpośrednio, gdyż systemy obronne mają znakomite; wiedzą doskonale, że nie są kochani. Wejdziemy do budynku obok, który wybrałem nieprzypadkowo - jego tył dochodzi prawie do naszego celu. - W trakcie rozmowy szliśmy już w wyznaczonym kierunku. Ledwie skręciliśmy za róg, gdy chłopcy zostali lekko zaskoczeni serią świateł i tłumem kłębiącym się przed nami. Syreny wyły, kamery telewizyjne warczały, reflektory biły w niebo. - Czyż to nie cudowne? - uśmiechnąłem się radośnie i szturchnąłem obu. - Kto brałby pod uwagę możliwość wyjścia z budowli, do której wszyscy chcą wejść? Otwarcie sezonu - premiera nowej opery „Cohoneighs w ogniu". - Będziemy potrzebowali biletów... - Kupiłem po południu od konika za bluźnierczą cenę. Idziemy! Przepchnęliśmy się przez tłum, oddaliśmy bilety i dostaliśmy się na poddasze. Opera byłaby tu ledwie słyszalna, ale nie miałem najmniejszej ochoty słuchać wycia i rzępolenia. Poddasze miało też inne zalety, jak np. bar, do którego natychmiast weszliśmy. Odświeżyłem się piwem, z zadowoleniem konstatując, że pociechy zamówiły niealkoholowe napoje. Z innej ich aktywności byłem mniej zadowolony. Przysunąłem się do Bolivara, łapiąc go za ramię - mój palec wskazujący nacisnął przy tym nerw paraliżujący rękę. - Bardzo brzydko - powiedziałem łagodnie, gdy diamentowa bransoletka wyślizgnęła mu się ze zdrętwiałych palców na dywan, i stuknąłem stojącą obok matronę w ramię, wskazując w dół, gdy się obróciła. - Przepraszam, madam, czy nie zsunęła się pani bransoletka? - Tak? - Nie, proszę mi pozwolić! Ależ skąd, cała przyjemność po mojej stronie. Spojrzałem wymownie na Jamesa - uniósł dłonie w geście pokoju. - Zrozumiałem już, tatusiu. Przepraszam, po prostu dla wprawy i już wsunąłem gościowi portfel z powrotem, ledwie zauważyłem, że Bolivar rozciera sobie ramię. - Pięknie, tylko żeby mi to było ostatni raz. Mamy poważne i odpowiedzialne zadanie dziś w nocy i żadne duperele nie powinny wam się pałętać po głowie. Dalej, ostatni dzwonek, kończyć drinki i w drogę. - Na nasze miejsca? - Oczywiście, że nie. Do ubikacji.
Osiągnęliśmy każdy osobną kabinę i stojąc na sedesach, aby nie było widać nóg, poczekaliśmy, aż ucichną ludzie i okoliczny teren opustoszeje i aż rozlegną się pierwsze przeraźliwe dźwięki oznajmiające początek spektaklu. Odgłos spuszczanej wody był zdecydowanie bardziej melodyjny. - No to zaczynamy - oznajmiłem. I zaczęliśmy. Wilgotne oko w wylocie ścieku obserwowało, jak wychodzę. Moment później wychyliła się para czułków, które były częścią składową ciała należącego z wyglądu do ścieku. Właściwie to nawet do czegoś gorszego - owo coś było obrzydliwe, oślizłe i ogólnie rzecz biorąc nieprzyjemne. - Wygląda na to, że znasz drogę - stwierdził Bolivar, gdy po przejściu przez zamknięte drzwi z napisem OBCYM WSTĘP WZBRONIONY ruszyliśmy ciemnym korytarzem. - Kupiwszy bilety pozwoliłem sobie na małą wycieczkę. Jesteśmy. Pozwoliłem chłopcom rozbroić dla wprawy alarm przeciwwłamaniowy i podbudował mnie fakt, że nie potrzebowali wskazówek. Wlali nawet na nasze ślady parę kropli skutecznie maskującego trop śmierdzidła. Wyjrzeliśmy na zewnątrz. Ciemna bryła budynku majaczyła o dobre pięć jardów. - Co dalej? - spytał Bolivar. - To znaczy, jak się tam dostaniemy? - uściślił James. - Za pomocą tego. - Wyciągnąłem podobny do pistoletu przedmiot z wewnętrznej kieszeni. - Nie ma nazwy, ponieważ sam go skonstruowałem. Gdy naciśnie się spust, wystrzeliwuje mały generator pola, ciągnący za sobą nić molekularną, która jest nie do zerwania. Pole jest wytwarzane przez blisko piętnaście sekund i w tym czasie może wytrzymać obciążenie tony. Proste? - Skąd możesz wiedzieć, że trafisz w kawałek stali po ciemku? - zdumionym głosem odezwał się Bolivar. - Z kilku powodów, niedowiarku. Odkryłem wcześniej, że okna mają metalowe framugi to raz, a dwa, to pole jest tak silne, że trudno jest utrzymać je z daleka od rzeczy metalowych. Masz linkę, James? Pięknie. Przytwierdź jeden koniec do rury. Tylko starannie, bo pod nami jest kilka pięter. Drugi daj mi. Macie pancerne rękawice? Ideał, trochę ćwiczeń przyda się waszym muskułom. Gdy linka będzie przymocowana, pociągnę za nią trzy razy. No to zaczynamy! Podtrzymywany na duchu przez własną filozofię, wkroczyłem do akcji. - Powodzenia - doszło mnie z tyłu.
- Dzięki, uczucia doceniam, ale pomysłu nie - Stalowe Szczury muszą mieć własne szczęście. Pociągnąłem za spust. Pocisk pofrunął zygzakiem i przywarł do celu. Wcisnąłem przycisk wciągarki i wyleciałem przez otwarte okno. Piętnaście sekund to niewiele. Zgiąłem się, wysuwając nogi i lewą rękę do przodu, klnąc zarazem na czym świat stoi. Wyszło na to, że amortyzacją spotkania ze ścianą zajęła się tylko prawa noga. Jeśli nie była złamana, to graniczyło to z cudem. Nic takiego nigdy się nie zdarzyło, odkąd ćwiczyłem w domu. Sekundy uciekały, a ja wisiałem jak worek. W dodatku ciężki worek. Niefunkcjonująca noga musiała zostać zignorowana, niezależnie od faktu, czy mi się to podobało, czy nie. Czubkiem buta namacałem krawędź okna po lewej i używając zdrowej nogi kopnąłem w szybę, wkładając w to wszystkie moje siły. Efekt był zerowy, co było zrozumiałe, biorąc poprawkę na jakość szkła pancernego w dzisiejszych czasach. Pożytkiem było to, że się nieco obsunąłem, stając czubkiem buta na dolnej listwie, a palce lewej dłoni zacisnąłem na krawędzi górnej. Dokładnie w tym momencie pole zniknęło i pozostałem sam ze sobą. Trzymałem się ściany opuszkami palców lewej dłoni, wsparty na czubku buta, upodabniając się do muchy niedojdy. - Dobrze ci idzie, tato? - dobiegł mnie z tyłu szept. Muszę przyznać, że sporo wewnętrznej dyscypliny kosztowała mnie kontrola cisnących się na usta odpowiedzi. Dzieci nie powinny wysłuchiwać czegoś takiego od własnych rodziców. Efektem tego było coś na kształt „fiszlesloop". Palce zaczynały się męczyć, a sytuacja przestawała być zabawna. Ostrożnie wsunąłem zbędny drobiazg za pazuchę, po czym sięgnąłem do kieszeni po diament. Zdecydowanie nie był to czas ani miejsce na subtelności. Normalnie wyciąłbym mały otwór wokół przyklejonej przyssawki, wyjął ostrożnie szklany krążek, odciągnął zasuwkę i uniósł delikatnie okno. Nie teraz. Jednym szarpnięciem wyciąg- nąłem go i wyciąłem kaleki owal, następnie kontynuując ów ruch wbiłem go pięścią do środka. Diament powędrował jego śladem, ja zaś sięgnąłem do wnętrza i złapałem za ramę. Szkło uderzyło w podłogę z głośnym dźwiękiem, akurat gdy mój but ześlizgnął się z oparcia. Zawisłem na jednej ręce, starając się zignorować ostrą krawędź wrzynającą się w ramię. Podciągnąłem się tak wysoko - oto co znaczy stały trening - że mogłem użyć drugiej ręki do wsparcia. Dalej wszystko było już proste jak drut, choć cieknąca z ramienia krew przeszkadzała mi jak mogła. Ponowne oparcie buta na rynnie i otwarcie okna było dziełem chwili - po unieszkodliwieniu alarmu, rzecz jasna. Gdy wślizgnąłem się przez otwarte okno, usiadłem bezwładnie na podłodze. - Myślę, że jestem już trochę za stary na takie rzeczy - powiedziałem sobie, gdy wrócił
mi oddech. Wokół pozorna cisza - brzęk szkła, przeraźliwy dla mnie, nie zwrócił najwyraźniej niczyjej uwagi. Do roboty. Znalazłem coś solidnego do przymocowania liny, zrobiłem to najlepiej, jak mogłem i pociągnąłem trzy razy. - Napędziłeś nam stracha - oświadczył James. - Napędziłem sobie strachu - poprawiłem go. - To jest latarka, tu zaś medpakiet. Sprawdźcie, czy można coś zrobić z moim ramieniem. Krew, jak wiecie, jest idealnym dowodem. Zrobili nawet sporo. Rozcięcie zostało opatrzone fachowo, a pulsujący ból prawej nogi świadczył, że wraca ona do życia. Zmusiłem się do zrobienia paru okrążeń po pokoju, aby przywrócić w niej krążenie. - Dobra - oznajmiłem - teraz do zabawy. Wyprowadziłem ich z pokoju i dalej ciemnym korytarzem, tak szybko, jak pozwoliła mi niezdyscyplinowana kończyna. Chłopcy zostali parę kroków z tyłu, tak że za róg wyszedłem z trzyjardową przewagą... Byli więc nadal niewidoczni, gdy wzmocniony elektronicznie głos wykrzyknął mi w twarz: - Nie ruszaj się, di Griz. Jesteś aresztowany! 3 Życie jest pełne tego typu niespodzianek - przynajmniej moje. Za innych trudno mi się wypowiadać. Mogą być wzruszające, zaskakujące, a nawet śmiertelne, gdy ktoś nie jest na nie przygotowany. Szczęściem, dzięki przewidywaniu i wiedzy fachowej, ja byłem przygotowany. Granat dymny poleciał, zanim jeszcze przebrzmiał ów głos. Ładunek wybuchł z zadowalającym hukiem, wypełniając cały korytarz kłębami czarnego dymu i powodując złośliwe komentarze z kilkunastu gardeł. Aby dodać im powodów do narzekań, posłałem w ślad za pierwszym granatem następny - trochę inny. Jest to poręczny drobiazg sam w sobie całkowicie niewinny, wytwarzający jednakże takie ilości efektów akustycznych w guście strzałów i wybuchów, że wystarczy ich na małą wojnę, i wyrzucający na wszystkie strony kapsuły gazu usypiającego. Muszę przyznać, że wywarł znakomity efekt psychologiczny. Ja zaś cichutko wróciłem do zmartwiałych pociech i poprowadziłem je w głąb korytarza. - Teraz się rozdzielimy - oznajmiłem, gdy pozwoliły mi na to cichnące odgłosy kanonady. - Tu macie kod komputera blokującego. Bolivar złapał go odruchowo, po czym potrząsnął głową próbując coś zrozumieć. - Tato, mógłbyś nam powiedzieć... - Oczywiście. Kiedy wykopałem szybę, wiedziałem, że odgłos tego, choć minimalny,
musiał włączyć alarm dźwiękowy. Dlatego zacząłem realizować plan B, a nie mówiłem wam o tym, aby uniknąć protestów. Polega on na tym, że ja robię dywersję, a wy obaj udajecie się do pomieszczenia pamięci i kończycie robotę. Używając priorytetowych kodów Korpusu, zdołałem zebrać wszystko, co jest do tego potrzebne. Macie instrukcję kasowania pamięci, którą coś tak głupiego jak komputer wykona bez wahania. Zniszczy ona akta wszystkich obywateli na paręnaście lat świetlnych wokoło, którzy mają to szczęście, że ich nazwiska zaczynają się na literę D. Po dokonaniu tego zbożnego dzieła wykasujecie także nazwiska na U i P w przypadku, gdyby ktoś bezpodstawnie próbował łączyć moją obecność ze zniszczeniami. Wybór tych dwóch liter, dodam, nie jest przypadkowy. - Zwłaszcza, że „dup" jest jednym z większych przekleństw w tutejszym slangu. - Racja, James, twoje szare komórki przechodzą same siebie. Zrobiwszy to, otworzycie grzecznie któreś z parterowych okien i zmieszacie się z tłumem. Proste? - Poza tym, że dasz się aresztować - mruknął Bolivar. - Na to nie pozwolimy. - Nie zatrzymacie mnie, choć doceniam uczucia. Bądźcie rozsądni. Krew jest niepodważalnym dowodem, a mojej mają tam w pokoju aż nadto. Jeśli teraz ucieknę, będę ścigany, ledwie zrobią analizy, nie wspominając o drobiazgu, że i tak mnie już widzieli i z pewnością mają serię doskonałych zdjęć. Poza tym wasza matka jest w więzieniu i muszę dotrzymać jej towarzystwa. Przy zniszczonych zapisach wszystko, co mogą mi zrobić, to oskarżyć o włamanie i przysłać rachunek za szklenie. I tak wkrótce opuszczamy tę planetę. - Mogą potrzymać cię do rozprawy - zmartwił się James. - No cóż, w takim przypadku wasi rodzice będą zmuszeni wyłamać się z tutejszego kibla. Nie ma co się martwić - niespecjalnie trudne zadanie. Po wykonaniu zadania zameldować się w domu i spać. Pogadamy później, a teraz znikać. Będąc rozsądnymi dziećmi, zrobili to natychmiast. Ja zaś powróciłem na plac boju i nałożyłem gogle i filtry nosowe. Miałem jeszcze masę granatów i to w szerokim wyborze - dymne, duszące, łzawiące, ogłuszające - a ponieważ urząd zdenerwował mnie parokrotnie, toteż jak mogłem, tak starałem się oddać dług. Ktoś zaczął strzelać, co było głupim posunięciem, gdyż miał znacznie większe szansę trafić któregoś z kumpli niż mnie. Odszukałem go w dymie, zabrałem broń i dałem klapsa, który powinien być przyczyną sporego bólu głowy po odzyskaniu świadomości. Prawie pełny magazynek wypróżniłem, z dużą przyjemnością, prosto w sufit. - Nigdy nie złapiecie Chytrego Jima! - wrzasnąłem w głąb bardzo hałaśliwej ciemności, wiodąc tę zgraję fiskalnych piratów na trasę krajoznawczą po budynku. Obliczyłem, ile czasu powinno wystarczyć bliźniakom na skończenie roboty, dodałem
jeszcze kwadrans na wszelki wypadek, po czym z ulgą opadłem na fotel dyrektora w jego gabinecie, zapaliłem jedno z jego cygar i odprężyłem się zadowolony. - Poddaję się, poddaję! - wrzasnąłem ku tłumowi potykających się, kaszlących i rzewnie płaczących osobników, podążających moim tropem. - Jesteście zbyt męczący dla mnie. Tylko musicie mi obiecać, że nie będziecie mnie torturować. Zbliżyli się ostrożnie - z dumą stwierdziłem, że ich przerzedzone szeregi składały się z funkcjonariuszy miejscowej policji, która przybyła najwyraźniej po to, aby sprawdzić, w co się tu bawimy, jak i plutonu - teraz już znacznie uszczuplonego - wojsk lądowych z pełnym wy- posażeniem. - Tyle zachodu o moją skromną osobę - stwierdziłem z podziwem, wypuszczając ku nim kółka dymu. - Czuję się zaszczycony. Chcę także złożyć oświadczenie prasie o tym, jak zostałem porwany, przewieziony tu bez przytomności, po czym byłem straszony i goniony po całym budynku. I CHCĘ MOJEGO ADWOKATA!!! Faktycznie brakowało im elementarnego poczucia humoru - ja byłem jedynym, który się uśmiechał, gdy opuszczaliśmy budynek. Nie próbowali być twardzi - zbyt wielu żądnych sensacji ludzi kręciło się po okolicy. Syreny wyły, światła błyskały różnokolorowo i cały konwój (plus ja w kajdanach) ruszył z piskiem. Najzabawniejsze było, że nie do więzienia. Dojechaliśmy do bramy więzienia, gdzie było trochę krzyków i groźnego wymachiwania bronią, po czym z powrotem do miasta, gdzie ku mojemu zaskoczeniu zdjęto mi kajdanki i wprowadzono do jakiegoś budynku. O tym, że dzieje się coś dziwnego, wiedziałem już przy bramie, ale co to jest, zrozumiałem, gdy z pomocą jednego tylko kopniaka wepchnięto mnie za nieodznaczające się niczym drzwi, które zaraz zamknięto, ja zaś otrzepałem ubranie i przyjrzałem się znajomej postaci za biurkiem. - Co za przyjemna niespodzianka - oznajmiłem. - Dobrze się czujesz? - Powinienem cię zastrzelić, di Griz - warknął Inskipp, mój osobisty szef, główny mózg Korpusu Specjalnego, prawdopodobnie najpotężniejszy człowiek w galaktyce we własnej osobie. Korpus powołała Liga do utrzymania pokoju i spokoju wśród gwiazd, co ten robił w swoisty sposób, i choć nie zawsze najuczciwszą drogą, zawsze jednak z zadowalającym wynikiem. Dawno już stwierdzono, że złodzieja najlepiej złapać posługując się drugim złodziejem - Korpus stosował tę właśnie maksymę. Swego czasu - przed moim przyłączeniem się do Korpusu - Inskipp był największym i najlepszym przestępcą w galaktyce, inspiracją dla wszystkich STALOWYCH SZCZURÓW. Zmuszony jestem przyznać, że nie prowadziłem zbyt pomnikowego żywota przed przymusowym nawróceniem ku dobrym mocom.
Nawróceniem, jak łatwo można stwierdzić, niezbyt całkowitym, choć przekonany jestem, że nie zrobiłem w życiu nic, czego musiałbym żałować. Słysząc go, wyciągnąłem zza pazuchy straszak noszony na takie okazje i przystawiłem sobie do skroni. - Jeśli uważasz, o Wielki, że powinienem być zastrzelony, jestem gotów ci pomóc. Żegnaj, okrutny świecie... - pociągnąłem za spust, robiąc w ten sposób sporo huku. - Przestań się wygłupiać, to poważna sprawa. - Jestem zawsze z tobą, niezależnie od tego, czy wierzę w uzasadnienia, jakie mi wciskasz. Pozwól mi zdjąć ten pyłek, który jest na twojej klapie. Zrobiłem to, wyciągając mu przy okazji etui na cygara - był tak zamyślony, że nie zauważył, dopóki nie zapaliłem jednego i nie poczęstowałem go resztą. Złapał etui z warknięciem i sapnął: - Potrzebuję twojej pomocy! - Oczywiście - przytaknąłem. - Dla jakiego innego powodu sprawdzałbyś to oskarżenie i robił całą resztę? Gdzie jest Angelina? - W drodze do domu, aby okiełznać twoich występnych następców. Tłumoki z tej planety mogą się nie zorientować, co się dzieje w ich aktach, ale ja wiem. Zapomnijmy o tym, zwłaszcza że statek czeka na kosmodromie, aby zawieźć cię na Kakalak 2. - Ponura skała okrążająca ciemną gwiazdę. Co znajdę na tym zadupiu? - Liczy się to, czego tam nie znajdziesz. Satelitarnej bazy, która była miejscem spotkania Szefów Sztabów Floty Ligi... - Powiedziałeś „była" z dość dużym uczuciem. Czy mam wierzyć... - Powinieneś. Zniknęła bez śladu. Nie mamy pojęcia, co się mogło wydarzyć. - Zawsze myślałem, że może to spowodować jedynie szczery entuzjazm wśród niższych szarż... - Oszczędzaj poczucie humoru, di Griz. Jeśli prasa złapie ślad tego wydarzenia, wolę nie myśleć o politycznych reperkusjach. Nie mówiąc już o dezorganizacji naszej obrony. - To ostatnie nie powinno cię zbytnio martwić, nie widzę zwiastunów żadnej wojny na horyzoncie. A tak w ogóle, muszę zadzwonić do domu i podać ocenzurowaną wersję wypadków. Potem możemy pogadać. Za kratką wentylacyjną wisiała jakaś wyposażona w okryte przylgami macki istota. Mrugała zielonymi oczami, żując coś ostrymi jak igły zębami. Ona również śmierdziała zgnilizną.
- Coś mi tu śmierdzi i w ogóle nie podoba mi się to - oznajmiła błyskając oczami Angelina. - Nic nie śmierdzi, skarbie! - zełgałem. - Nagłe zadanie, to wszystko. Wyjazd na parę dni. Wrócę, ledwie się skończy. Teraz, po ukończeniu szkoły, najlepiej będzie, jeśli odkurzysz foldery reklamowe i uzgodnisz z chłopcami jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy udać się na urlop. - Dobrze, że sobie przypomniałeś. Obaj wrócili parę minut temu, umorusani do obrzydzenia i zmęczeni jak reksy i nie chcą powiedzieć słowa o tym, co się z nimi działo. - Powiedzą ci, przekaż im tylko, że tata skończył operację i że powinni ci opowiedzieć o nowym sposobie spędzania wieczorów. Do zobaczenia, skarbie! - przesłałem całusa i przerwałem połączenie, nim zdążyła zaprotestować powtórnie. Zanim usłyszy o niedawnych nonsensach, powinienem być daleko w kosmosie, kończąc tę głupawą historię. Zresztą, to co przydarzyło się paru setkom wojskowych osłów, nie obchodziło mnie w żadnym stopniu - interesowało mnie tylko, jak to się stało. Ledwie znaleźliśmy się w drodze, otworzyłem akta, zaaplikowałem sobie uczciwą dawkę Syrian Panther Sweat i zabrałem się za lekturę. Pierwszy raz zrobiłem to wolno i uczciwie, drugi raz trochę szybciej, trzeci zatrzymując się na najważniejszych fragmentach. Gdy odłożyłem teczkę, dostrzegłem siedzącego naprzeciwko Inskippa, który gapił się na mnie, żując zawzięcie wargę i bębniąc palcami po stole. - Nerwy? - spytałem uprzejmie. - Mam tu wspaniały uspokajacz... - Zamknij się! Powiedz lepiej, co tam znalazłeś ciekawego i co o tym myślisz. - Myślę, że lecimy w złą stronę. Zmień kurs na naszą Kwaterę Główną. Muszę z kimś pogadać. - Ale śledztwo... - Nie da więcej, niż tu jest - postukałem w akta.- Już wszystko zostało zrobione, charakterystyki porwanych typów, sprawdzenie zabezpieczeń, nagranie radiowe wszystkich częstotliwości, próby zrozumienia okrzyku „Zęby!" itd. Twoi wywiadowcy, w dobrze dobranym i niegłupim składzie, przybyli na miejsce, znajdując pustą przestrzeń i ani śladu satelity czy poprzednich wydarzeń. Sądzisz, że ja mam większe szansę niż ci eksperci? Bzdura! Dalej, lecimy do Coypu. - Po co? - Bo on jest mistrzem time-helixu. Aby stwierdzić, co się wydarzyło, zamierzam wybrać się w przeszłość i obejrzeć na własne oczy przebieg wypadków. - Nigdy o tym nie pomyślałem - mruknął.
- Oczywiście, że nie. Płaszczysz dupę za biurkiem, a ja jestem najlepszym agentem polowym Korpusu. Pozbawiam cię cygara, które wypłacam sobie jako wynagrodzenie za stałą naukę niedocenianego geniusza. Coypu był przeciwny. Przygryzł wargę imponującymi, żółtymi zębami i potrząsnął kategorycznie głową, rozsypując na boki kosmyki siwych włosów i machając równocześnie zaciekle rękami. - Czy próbujesz dać nam do zrozumienia, że pomysł nie spotyka się z twoją aprobatą? - spytałem uprzejmie. - Szaleństwo! Nie, nigdy! Od ostatniego użycia time-helixu przez cały czas są czasowe spięcia wzdłuż statycznych linii energii. - Maniak! - jęknąłem. - Proszę uprzejmie potraktować mnie i mojego obecnego tu szefa, jakbyśmy byli naukowymi imbecylami. - Jesteście - sapnął. - Musiałem z niego skorzystać, aby uratować nas wszystkich, po czym zostałem zmuszony do powtórnego użycia, aby wyciągnąć ciebie z przeszłości. Masz jednak moje słowo, że nie będzie on używany, dopóki nie zostanie dokładnie wyskalowany. Inskipp dowiódł, że jest z twardszego surowca niż naukowiec - zrobił dwa szybkie kroki, aż on i Coypu znaleźli się oko w oko, raczej nos w nos - obaj mieli imponujące organy powonienia. Po czym będąc na pozycji, odpalił taką salwę przekleństw, jakiej nie powstydziłby się zawodowy sierżant i zakończył wiązanką wcale osobistych gróźb. - I jako twój pracodawca, jeśli powiem ci, że masz iść, to pójdziesz! Bez wahania! Nie powiem, że cię zabiję, nie jesteśmy okrutni, ale jeśli nie, to skończysz ucząc na podstawowym kursie fizyki bandę cymbałów na jakimś zadupiu, dla których maszyna czasu oznacza to samo, co zegarek. Będziesz współpracował? - Nie możesz mi grozić! - obruszył się Coypu. - Już to zrobiłem. Masz minutę do namysłu. Straż! Para antropoidalnych osobników w kombinezonach bojowych pojawiła się po obu stronach profesora, łapiąc go bezceremonialnie pod pachy tak, że jego stopy zaczęły dyndać w powietrzu. - Trzydzieści sekund - glos Inskippa wypełniony był całym ciepłem atakującej kobry. - Zawsze chciałem wyskalować doświadczalnie time-helix - namyślił się Coypu. - No. Postawcie go! To będzie proste - wyślesz go tydzień w tył, ustawiając maszynę na sygnał powrotu. Damy ci dokładne koordynaty czasoprzestrzenne. Nic więcej nie musisz wiedzieć. Jesteś gotów, DiGriz? - Jak zawsze mruknąłem bez entuzjazmu, zezując na kombinezon i stertę ekwipunku. -
Tylko się ubiorę i poumieszczam to wszystko. Tak samo jak ty gotów jestem zobaczyć, co się stało, a wrócić pragnę jeszcze bardziej niż ty! Gotowa sprężyna time-helixu błyskała zielonkawo. Westchnąłem, przygotowując się duchowo do podróży. Zatęskniłem niemal za spokojnym, trupiopodobnym uściskiem poborców podatkowych. Niemal. 4 Fakt, że nie była to moja pierwsza podróż w czasie, bynajmniej nie zmieniał związanych z nią nieprzyjemnych wrażeń. Przeciwnie, poczułem, jakby coś mnie rozciągało, znowu były widoczne gwiazdy i znów pojawiło się poczucie przeraźliwego zimna. Było to paskudne i trwało stanowczo za długo. W końcu sensacje skończyły się i szarość przestrzeni zmieniła się w zdrową, pocętkowaną gwiazdami czerń kosmosu. Byłem w stanie nieważkości; obracałem się wolniutko i podziwiałem wygląd satelity, który właśnie pojawił się w polu widzenia. Radar oznajmił, że jestem o piętnaście mil od tej skały - czyli tam, gdzie powinienem być. Satelita był uczciwych rozmiarów - opleciony antenami z mnóstwem jasno oświetlonych okien. Jak pamiętałem, wypełniony był pałętającą się zgrają cymbałów, zajmujących się czymś użytecznym przez minimalną cząstkę swojego żywota. Przełączyłem radio na ich częstotliwość i stwierdziłem, że jestem o godzinę spóźniony w stosunku do planu - Coypu będzie mocno zaintrygowany, jak mu to oświadczę. Mimo to miałem jeszcze pięć godzin do spędzenia, zanim się coś zacznie. Z oczywistych powodów nie mogłem zapalić cygara, ale mogłem się napić. Już dość dawno przedsięwziąłem odpowiednie kroki po temu, wypuszczając wodę ze zbiornika, nalewając zaś burbona z wodą. Zalety tej mieszanki odkryto jakieś trzydzieści dwa tysiące lat wcześniej na Planecie Ziemia. Planeta, co prawda, została zniszczona bardzo dawno temu, ale przepis uratowałem osobiście po sporej ilości prób - niebezpiecznych, bo na sobie - nauczyłem się produkować znośną imitację. Nic więc nie stało na przeszkodzie, by złapać rurkę w zęby i zdrowo pociągnąć. Mieszanka faktycznie była dobra. Podziwiałem okoliczne gwiazdy, jak i pobliskiego satelitę, uzupełniając regularnie równowagę płynów w organizmie, i czas jakoś leciał. Jakieś pięć minut przed punktem krytycznym, dostrzegłem kątem oka nagły ruch. Odwróciłem się i zobaczyłem identyczny kombinezon próżniowy, unoszący się opodal i siedzący na dwujardowej rakiecie. Wyciągnąłem miotacz i wycelowałem w nowo przybyłego. Trzymaj łapy na widoku i obróć się powoli, abym mógł cię obejrzeć.
- Odłóż, durniu, tę pukawkę - oświadczył tamten, nadal odwrócony tyłem, grzebiąc coś przy kontrolkach rakiety. - Skoro ty nie wiesz, kim jestem, to nikt tego nie wie. - Mną! - stwierdziłem starając się zamknąć usta. - Nie, sobą! Ja jestem tobą albo coś w tym guście. Gramatyka nie jest stworzona do takich rzeczy. Schowaj spluwę, cymbale. -- Czy mógłbyś mi wyjaśnić... - Pewnie będę musiał, skoro ty czy ja nie mieliśmy dość inteligencji, by pomyśleć o tym wcześniej i potrzebna była druga podróż. To jest kosmiczna pluskwa - spojrzał na zegarek albo ja spojrzałem na zegarek, czy coś w tym stylu. Potem on /ja?/ wskazał: - Uważaj, to naprawdę jest niezłe widowisko. Było. Przestrzeń za satelitą była pusta - po czym nagle już nie była. Coś wielkiego, bardzo wielkiego pojawiło się i mknęło ku satelicie. Widziałem jedynie czarny jajowaty kształt, który niespodziewanie otwarł się z przodu. Wnętrze było niesamowicie obszerne, rozświetlone ogniem piekielnym, zupełnie jak gigantyczna paszczęka obramowana zębami. - ZĘBY! - trzasnęło moje radio wiadomością z zaginionego satelity. Biały strumień ognia przeciął pole widzenia i pluskwa runęła ku satelicie. Zgranie było idealne, gdyż paszcza już zamknęła się po połknięciu satelity; wokół kolosa zamigotało pole ochronne i statek, a wraz z nim pluskwa zniknęły. - Co to było? - westchnąłem. - Skąd niby mam wiedzieć? - odparłem. - Zabieraj się z powrotem, żebym ja się mógł zabrać albo ty. Mam na myśli... do cholery z tym, ZNIKAJ! - Nie pyskuj - mruknąłem - nie sądzę, żebym powinien w ten sposób zwracać się do siebie. Uruchomiłem mechanizm powrotny i po wszystkich wyżej opisanych przejściach wróciłem do punktu wyjścia. - Co znalazłeś? - Inskipp był przy mnie ledwie otworzyłem hełm. - Wystarczająco dużo, aby wybrać się ponownie. Potrzebuję kosmiczną pluskwę, potem ci opowiem. - Zdejmowanie i nakładanie kombinezonu jest gorsze od siedzenia w nim, toteż zrezygnowany oparłem się o ścianę, pociągając solidny łyk mieszanki. Inskipp głośno pociągnął nosem. - Piłeś w pracy? - Oczywiście. Jest to jedyny sposób, żeby ta robota nadawała się do strawienia. Teraz zamknij się i słuchaj. Coś naprawdę dużego pojawiło się z nadprzestrzeni, o milę od satelity. Niezły kawałek
nawigacji; nie sądziłem, że tak można, ale najwyraźniej się myliłem. Cokolwiek to było, otwarło lśniącą, obramowaną zębiskami paszczę, i połknęło admirałów wraz ze stacją satelitarną. - Upiłeś się! Wiedziałem! - Nie, i mogę tego dowieść, chyba że sądzisz, iż moja kamera też się schlała. Ledwie to się stało, gość wrócił w nadprzestrzeń i zniknął. - Musimy mu przyczepić pluskwę! - To właśnie powiedziałem sobie... Dalej, Coypu, daj mi to i przenieś o pięć minut przed godziną zero. Tak na marginesie - spóźniłeś się o godzinę za pierwszym razem, oczekuję poprawy. Coypu coś mruknął, nastawiając zegary, ja zaś złapałem pluskwę i zniknąłem. Scenariusz był ten sam co poprzednio, tylko z innego punktu widzenia. Gdy powtórnie wróciłem, miałem serdecznie dość podróży w czasie - nie pragnąłem już niczego poza sporym posiłkiem z małą butelką wina i miękkim łóżkiem. Dostałem wszystko i miałem nawet kiedy się tym nacieszyć. Prawie tydzień minął, zanim dostaliśmy meldunek od kosmicznej pluskwy. Byłem akurat z Inskippem, gdy go doręczono i mogę stwierdzić, że wytrzeszcz jego oczu i ilość czasu, jaki strawił na lekturze, były imponujące. - To niemożliwe - oznajmił w końcu. - To właśnie w tobie lubię - nieustający optymizm. - Wyłuskałem kartkę z bezwładnych palców, przeczytałem, sprawdziłem koordynaty na mapie i przyznałem mu rację. Prawie. Pluskwa spisała się znakomicie. Odpaliłem ją na czas, toteż bez trudu przywarła do tego statku czy cokolwiek to było. Razem powędrowali w nadprzestrzeń, możliwe zresztą, że zrobili całą serię skoków - nie było to zbyt istotne, zwłaszcza że pluskwa była zaprogramowana na odłączenie się jedynie w normalnej przestrzeni i w pobliżu bądź planety z atmosferą tlenową, bądź stacji kosmicznej. Była całkowicie niemetalowa i dopóki nie zaczęła nadawać, praktycznie niewykrywalna. Gdy zbliżyła się do czegoś, na co była zaprogramowana, kierowała się na najbliższą boję świetlną Ligi i ogłaszała swoje przybycie. Nie trzeba dodawać, że robiła zdjęcia na wszystkie możliwe i niemożliwe strony. Analizował je później komputer, określając miejsce, z którego przybywała. Pięknie. Tyle że odpowiedź, jakiej tym razem udzielił, była nieprawdopodobna. - Jeśli lokalizacja jest właściwa - postukałem w mapę - mam paskudne przeczucie, że jesteśmy w kłopotach. - Nie myślisz, że ci admirałowie zostali porwani przypadkiem?
- A jak ci się wydaje? - Sądziłem, że to właśnie powiesz. Żeby zrozumieć problem, trzeba było zastanowić się nad kształtem naszej galaktyki. Wiem, że to trudne dla wszystkich, wyłączając astrofizyków i inne takie przypadki, ale jest to niezbędne. Ma ona kształt rozgwiazdy, której ramiona i korpus stanowią duże skupiska gwiezdne, pomiędzy kończynami zaś znajdują się pojedyncze gwiazdy, gaz kosmiczny i inne śmieci. Wszystkie planety Ligi usytuowane są w prawym górnym ramieniu. Parę poznanych, a nie skolonizowanych jeszcze światów leży w górnym lewym i prawym dolnym. A ze zdjęć wyglądało na to, że nasz porywacz przybył z dolnej lewej kończyny. Cóż, jest to część tej samej galaktyki - problem w tym, że jest to część galaktyki, w której nigdy nie byliśmy, z którą nigdy się nie kontaktowaliśmy i, z tego co wiemy, nie ma tam zamieszkanych planet. Zamieszkanych przez ludzi, znaczy się. Przez całe tysiąclecia ludzkość ciskała się na lewo i prawo, aby znaleźć braci w rozumie, i nigdy, jak dotąd, jej się to nie udało. Znaleźliśmy ślady dawno zaginionych cywilizacji, ale zniknęły przed milionami lat. Podczas Ery Imperium Słonecznego, Gwiezdnego Lenna, czy temu podobnych bzdur, statki latały w najrozmaitszych kierunkach. Potem nastąpiło Załamanie i zanik komunikacji na całe tysiąclecia. Wychodzimy właśnie z niego, napotykając planety we wszystkich możliwych stadiach rozwoju - lub też jego braku. Zbieramy do kupy coś, co już kiedyś znaleźliśmy, może kiedyś nastąpi dalsza ekspansja, ale nie dojdzie do tego szybko. Tyle że teraz sytuacja cokolwiek się zmieniła. - Co zamierzasz zrobić? - spytał Inskipp. - Ja? Dokładnie nie wiem, ale chyba nic poza obserwowaniem, jak wydajesz rozkazy zbadania tej ciekawostki. - Właśnie. Rozkazy! Rozkaz numer jeden. Polecisz tam, di Griz, i sprawdzisz co i jak. - Jestem przepracowany. Masz do dyspozycji zasoby tysiąca planet, całą flotę i stada agentów. Użyj czegoś innego dla odmiany. - Nie. Mocno mi się wydaje, że posłanie normalnego patrolowca będzie czymś w stylu wepchnięcia nosa w stos atomowy. - Porównanie do kitu, ale wiem, co masz na myśli. - Mam nadzieję. Jesteś najbardziej przywiązanym do życia facetem, jakiego znam. Opieram się na tym i na możliwościach twojego skonanego mózgu i zakładam, że ci się uda, tak jak dotąd. Poleć tam, popatrz, co się tam tworzy, i najważniejsze - wróć z raportem. - Czy może mam dostarczyć jeszcze admirałów? - Tylko jeśli chcesz. Mamy ich całą masę na miejscu.
- Jesteś pozbawionym serca brutalem o równie zboczonym umyśle, jak mój. - Oczywiście, a jak ci się wydaje, czy inaczej mógłbym kierować tym cyrkiem? Kiedy nas opuszczasz i czego potrzebujesz? Musiałem się zastanowić. Nie mogłem lecieć nie zawiadamiając Angeliny, a kiedy ona dowie się, jak dalece wyprawa jest niebezpieczna, nie ma siły, aby odwieść ją od udania się razem ze mną. Zgoda, jestem antyfeministą, ale potrafię dostrzec prawdziwy talent, co musiało doprowadzić do wniosku, że wolałbym mieć ją ze sobą zamiast całego sztabu Korpusu Specjalnego. Tylko co z chłopcami? Odpowiedź była równie oczywista. Z ich naturalnymi zdolnościami, pozostawały tylko dwa wyjścia - przestępstwo lub Korpus. Muszą kiedyś odbyć chrzest i wyglądało na to, że ten czas właśnie nadszedł. Otworzyłem oczy i zdałem sobie sprawę, że od dłuższej chwili mamroczę pod nosem, a Inskipp przygląda mi się podejrzliwie sięgając powoli do przycisku alarmowego. Wygrzebałem z dna pamięci pytanie, które mi zadał. - Ach, tak, hm, oczywiście. Wylatuję wkrótce z własną załogą, potrzebny mi w pełni wyposażony krążownik klasy Gnasher z pełnymi zapasami i uzbrojeniem, i innymi takimi. - Zrobione, ściągnięcie najbliższego zajmie nam dwadzieścia godzin. Masz ten czas na spakowanie się i napisanie testamentu. - Miło z twojej strony. Muszę też wykonać jedno połączenie psi. Podszedłem do centrum komunikacyjnego, dostałem połączenie z operatorem na Blodgett i w parę sekund później miałem na linii Angelinę. - Witaj, słonko. Zgadnij, dokąd jedziemy na wakacje? - spytałem. 5 - Fajny okręt, tato - oznajmił Bolivar, oglądając pulpity centralne krążownika. - No myślę. Krążowniki tej klasy są uważane za najlepsze w całym wszechświecie. - Stanowisko kierowania ogniem jest wspaniałe. - James wdusił guzik, zanim go zdołałem powstrzymać. - Nie musiałeś rozwalać tego kawałka skały, nie zrobił ci nic złego - oświadczyłem z naganą. Przełączyłem sterowanie ogniem na własny pulpit pilota, zanim zdążył wymyślić coś nowego. - Chłopcy muszą się wyszaleć - Angelina spojrzała na niego z matczyną czułością. - Mogą to robić za własne kieszonkowe. Wiesz, ile tysięcy kredytów kosztuje salwa burtowa tego okrętu? - Nie i nic mnie to nie obchodzi - uniosła brew. - A tak w ogóle, to od kiedy ty się o to troszczysz, czyścicielu publicznych kieszeni? Mruknąłem coś i odwróciłem się w stronę zegarów. Czy mnie to obchodziło? Czy był to
ojcowski klaps? Nie - to był autorytet! Jakkolwiek by było, byłem tu DOWÓDCĄ! - Jestem kapitanem i załoga musi mnie słuchać! - oświadczyłem. - Możemy podyskutować na ten temat, kochanie - Angelina była słodka jak miód. - Jeśli będziecie tu grzecznie siedzieć - szybko zmieniłem temat - zarządzę butelkę szampana i tort czekoladowy, żebyśmy nieco odpoczęli, zanim misja naprawdę się zacznie i będę używał bata. - Już nam wszystko powiedziałeś - stwierdził James. - Czy to nie może być tort wiśniowy? - Wiem, że wy wiecie wszystko o tym, co się stało i dokąd lecimy, ale trzeba ustalić, co będziemy robić, gdy już się tam znajdziemy. - Wiem, że nam o tym powiesz, gdy nadejdzie odpowiedni czas, kochanie. A poza tym, czy nie jest trochę za wcześnie na szampana? Znowu zająłem się zegarami; musiałem uporządkować myśli. Sami wodzowie i ani jednego Indianina w tym zespole! Muszę być twardy. - Porządek dnia. Startujemy dokładnie za kwadrans i udajemy się dokładnie na pozycję określoną przez pluskwę. Wynurzamy się z nadprzestrzeni na półtorej sekundy, co pozwoli instrumentom sprawdzić otoczenie i automatycznie wracamy na poprzednią pozycję, aby skontrolować odczyty. Co będzie dalej, zobaczymy. Jasne? - Jesteśmy na twoje rozkazy - mruknęła Angelina pociągając szampana. Z tonu jej głosu nie można było wyczuć, co chciała naprawdę powiedzieć. Postanowiłem zignorować jej uwagę. - No to do roboty, Bolivar - z twoich stopni wynika, że byłeś dobry w nawigacji. - Musiałem być. Byliśmy przykuci do pulpitów bez jedzenia, dopóki nie zrobiliśmy zadania. - To wszystko jest już za tobą. Wyznacz kurs do punktu docelowego i pozwól, że sprawdzę to, zanim wsadzisz go do komputera. James, zaprogramuj komputer na zebranie potrzebnych danych w normalnej przestrzeni i odlot po półtorej sekundy. - A co ja mam robić? - Otworzyć następną butelkę i rozkoszować się osiągnięciami własnych pociech. Osiągnięcia były i to bez zastrzeżeń - obaj zrobili porządną robotę. Zabawy się skończyły - to było życie i obaj zrobili wszystko, jak mogli najlepiej. Sprawdziłem wyniki na wszystkie możliwe sposoby i nie znalazłem ani jednej pomyłki. - Medal dla każdego z was - oznajmiłem - możecie wziąć sobie podwójną porcję tortu. - Wolelibyśmy szampana.
- Dobrze, czas na toast. Za sukces! Trąciliśmy się kieliszkami, wypiliśmy zawartość i ja wcisnąłem guzik startu. Podobnie jak we wszystkich podróżach, w tej nie było nic do roboty, odkąd zaprogramowaliśmy komputer. Bliźniaki zwiedzały statek, dopóki nie nauczyły się na pamięć działania każdego detalu, a my z Angeliną znaleźliśmy ciekawsze sposoby spędzenia wolnego czasu. I tak mijały dni. Wreszcie zabrzmiał alarm: byliśmy w trakcie ostatniego skoku. Ponownie zgromadziliśmy się w sterowni. - Tato, wiesz, że mamy na pokładzie dwie łodzie patrolowe? - Wiem. Są gotowe do natychmiastowego startu. Gdy odskoczymy, ubieracie się w kombinezony pancerne. - Po co? - to był James. - Bo macie takie polecenie - oznajmiła z mocą Angelina. - Chwila logicznego myślenia da wam odpowiedź. Tak wzmocniony poczułem, że mój autorytet jest trwały i niezniszczalny. Jeśliby oczekiwały nas niespodzianki, to te kombinezony utrzymają nas przy życiu nawet po całkowitym zniszczeniu statku. Nic nas nie oczekiwało. Przybyliśmy, instrumenty zapiszczały i zawirowały i zaraz wycofaliśmy się o sto lat świetlnych. Pozostaliśmy w kombinezonach, sprawdziliśmy, czy coś za nami nie poleciało, po czym zabraliśmy się za odczyty. - W pobliżu nic - oznajmiła Angelina przeglądając zapisy. - O dwa lata świetlne jest natomiast system planetarny. - A więc to jest nasz następny cel. Plan jest taki. Zostajemy tu, w miłym oddaleniu od tego, co tam może być i kierujemy ku owemu systemowi szperacza, który będzie wysyłał nam stałe i dokładne raporty poprzez umieszczonego na orbicie satelitę. Satelitę zaprogramujemy na natychmiastowy powrót, jeśli szperaczowi coś się stanie. Zgoda? - Mogę zaprogramować szperacza? - zapytał o moment szybciej od brata Bolivar. Ochotnicy! Serce mi rosło, gdy dawałem swoją zgodę. W ciągu paru minut oba urządzenia były gotowe i w drodze, a my zasiedliśmy do obiadu. Zdążyliśmy go skończyć, gdy satelita oznajmił swój powrót. - Szybko poszło - mruknęła Angelina. - Za szybko. Jeśli coś tak szybko wyszperało szperacza, to muszą mieć nielichy sprzęt wykrywający. Zobaczymy, co my tam mamy. Przyśpieszałem przegrywanie, dopóki nie doszliśmy do tego, co istotne. Gwiazda w
centrum systemu stała się słońcem, a dane na drugim ekranie wskazywały, że system składa się z czterech planet, połączonych ze sobą stałą komunikacją i innym hałasem, wskazującym na uprzemysłowiony charakter całości. Szperacz skierował się ku najbliższej planecie, obniżając pułap. - O cholera! -jęknęła Angelina. Osobiście mogłem się z nią zgodzić. Cała planeta zdawała się jedną wielką fortecą - lufy potężnych dział plazmowych, gigantyczne lasery, wyrzutnie rakiet balistycznych zdawały się spoglądać we wszystkie kierunki wszechświata. Z grubsza biorąc, chyba miliardy tego pokrywały planetę. W niekończących się szeregach stały okręty wojenne, wypełniające aż po horyzont luki w działobitniach. Ani jeden skrawek naturalnej powierzchni planety nie był widoczny spod potężnych i nowiutkich maszyn bojowych. - Spójrzcie - wskazałem. - Wygląda zupełnie jak to, co połknęło satelitę admiralskiego. Tu jest następny, i jeszcze jeden. - Zastanawiam się, czy są przyjaźnie nastawieni -mruknęła Angelina ze szczątkami poczucia dobrego humoru w głosie. Nagle na radarze pojawiły się cztery błyski, zbliżające się z zawrotną szybkością. Potem obraz nagle znikł. - Niezbyt przyjaźnie nastawieni - odparłem nalewając sobie niepewną ręką drinka. - Zróbcie z tego nagranie i zacznijcie je transmitować do bazy. Znajdźcie najbliższą stację z psimenami, żeby streszczenie było szybciej na miejscu. Jeśli ktoś nam nie zaproponuje czegoś mądrzejszego, to po nadaniu raportu mamy wolne pole do działania. - I możemy zaryzykować? - spytał Bolivar. - Szybko się uczysz. - Wspaniale - oznajmił entuzjastycznie James. - Wszystko własne i żadnych rozkazów. Niedokładnie wiedziałem, co miał na myśli, ale byłem z niego dumny. Z obu znaczy się. - Są jakieś propozycje? - spytałem. - Jeśli nie, to mam pomysł na plan. - Jesteś tu kapitanem - wtrąciła Angelina; miałem nadzieję, że faktycznie tak myśli. - Racja. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale ten system przypomina przepełniony kibel z kosmicznym śmieciem różnego kalibru. Proponuję poszukać kawałka skały odpo- wiedniej wielkości, wydrążyć go i umieścić we wnętrzu jeden z naszych patrolowców. Jeśli odpowiednio go zamaskujemy, nic nie będzie wskazywało na różnice między nim a innym kosmicznym gruzem.Umieścimy go na wyliczonej orbicie i obejrzymy spokojnie cały ten system. Zbierzemy trochę informacji i opracujemy plan ataku. Musi być przecież miejsce, które nie jest po zęby uzbrojone. Mam rację?
Straciliśmy trochę czasu na dyskusję, ale nikt nie wpadł na lepszy pomysł, toteż zabraliśmy się za realizację mojego... Ruszyliśmy z normalną szybkością światła i, pracując na pełnej mocy, po godzinie znaleźliśmy całą chmurę skał, kamieni i innych fragmentów niegdyś większej planety poruszającej się po eliptycznej orbicie wokół najbliższej gwiazdy. Zająłem się pilotażem, szukając czegoś, co najbardziej by się nadawało do naszych planów. - Jest - oznajmiłem w końcu. Właściwy kształt, odpowiednia wielkość i prawie samo żelazo, które dokładnie zamaskuje wszystkie echa. - Angelino, weź stery i podleć do niego. Bolivar, ty i ja polecimy w patrolowcu, użyjemy jego laserów, aby wytopić otwór w środku. James zajmie się łącznością. Będziecie w pogotowiu i wyślijcie nam wyposażenie specjalne, jeśli będziemy go potrzebować. To powinna być prosta robota. Była. Przy minimalnym ogniu dziobowego lasera wcisnęliśmy się w żelazo, wysyłając w przestrzeń chmury gazu. Gdy dziura wyglądała na wystarczająco głęboką, wdziałem kombinezon i ruszyłem, by zbadać ją osobiście. - Wygląda dobrze - oznajmiłem wracając. - Bolivar, myślisz, że możesz wprowadzić tu patrolowiec, nie rozbijając go i nie tracąc zbyt wielu anten? - To proste, tato! Faktycznie, był niezły. Patrzyłem, jak srebrzysty kształt przepływa koło mnie i znika we wnętrzu, nie tracąc przy tym anten ani innego wyposażenia. Teraz mogliśmy zająć się rozmieszczeniem instrumentów na powierzchni skały. Potem trzeba podłączyć je do komputera patrolowca i poszukać odpowiedniego kawałka do zatkania otworu... Patrzyłem na Gnasher, układając sobie kolejność prac i podziwiając jego smukły, oświetlony kształt, oddalony o półtorej mili, gdy pojawił się czarny cień przysłaniający gwiazdy. Był równie wielki jak szybki i rozświetlony poświatą bijącą z otwierającego się dziobu. Ruszył naprzód i w mgnieniu oka pochłonął krążownik. Dziób zamknął się i przybysz zniknął. Wszystko to działo się błyskawicznie, podczas gdy ja stałem i gapiłem się bezczynnie. Wszystko - okręt, Angelina i James - zniknęło! Miałem wiele krytycznych chwil w życiu, ale ta była najgorsza. Unosiłem się w przestrzeni z zaciśniętymi pięściami, wbijając przerażony wzrok w miejsce, w którym przed chwilą znajdował się krążownik. Do tej pory spotykały mnie różne przykre niespodzianki, ale dotyczyły one zawsze tylko mnie. Takie zagrożenia cudownie oczyszczają umysł, a adrenalina wspaniale działa na ustrój, gdy jest potrzebna akcja. Tym razem nic mi nie groziło, natomiast Angelina i James byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie. W dodatku ja czułem się zupełnie