chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony223 894
  • Obserwuję127
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań140 095

Harry Harrison - Stalowy Szczur 06 - Narodziny Stalowego Szczura

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :836.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Harry Harrison - Stalowy Szczur 06 - Narodziny Stalowego Szczura.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Harrison, Harry - 7 cykli kpl Harrison, Harry - Seria o Stalowym Szczurze kpl
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 184 stron)

Harry Harrison Narodziny Stalowego Szczura (Przekład: Małgorzata Pawlik-Leniarska)

1 Gdy zbliżyłem się do frontu Pierwszego Banku Rajskiego Zakątka, sensory wyczuwszy moją obecność, otworzyły na oścież drzwi. Szybko przestąpiłem próg i zatrzymałem się. Wyjąłem z torby pióro łukowe i odwróciłem w chwili, gdy zamykające się drzwi dotknęły framugi. Zmierzyłem czas reakcji czujników przy poprzednich wizytach w tym banku i wiedziałem, że mam 1,67 sekundy na zrobienie tego, co niezbędne. Wystarczająco dużo. Drzwi nie zdążyły się ponownie otworzyć. Łuk rozbłysł, zabuczał i solidnie zespolił je z framugą. Teraz mechanizm mógł już tylko bezsilnie brzęczeć, za moment nastąpiło spięcie; posypało się kilka iskier i wszystko zamarło. - Niszczenie własności banku jest przestępstwem. Jesteś aresztowany. Mówiąc to robot strażnik wyciągnął swą wielką, miękką łapę, aby mnie zatrzymać do czasu przybycia policji. - Nie tym razem, ty rozklekotana kupo złomu - warknąłem i dźgnąłem go w pierś szpikulcem na świniozwierze. Dwie metalowe końcówki zaaplikowały mu trzysta volt i mnóstwo amperów. W sumie wystarczająco dużo, by w obwodach robota nastąpiło kilkanaście spięć. Ze wszystkich szczelin buchnął dym i maszyna gruchnęła na podłogę z radującym serce łoskotem. Przeszedłem kilka kroków i odepchnąłem starszą panią, która stała przy kasie. Wyciągnąłem z torby duży pistolet, wycelowałem go w kasjerkę i warknąłem rozkazująco: - Pieniądze albo życie, siostrzyczko. Napełnij tę torbę dolcami. Dobrze wyszło, chociaż mój głos trochę się załamał i ostatnie słowa zabrzmiały jak pisk. Kasjerka uśmiechnęła się i spróbowała nadrabiać bezczelnością. - Idź do domu, synku. To nie… Nacisnąłem spust i bezodrzutowy 0,75 zagrzmiał jej nad uchem. Chmura dymu oślepiła ją. Nie zraniłem kasjerki, ale efekt był ten sam. Jej oczy uciekły w tył głowy i powoli osunęła się za kasę. Nie tak łatwo odstraszyć Jimmiego diGriz! Jednym susem przeskoczyłem kontuar i machnąłem pistoletem w stronę przerażonych pracowników. - Cofnąć się, wszyscy! Szybko! Nie chcę, żeby jakiś głupek nacisnął przycisk cichego alarmu. W pożytku. Hej, góro sadła! - wskazałem lufą tłustego kasjera, który dotychczas zawsze mnie ignorował. Teraz był szalenie usłużny. - Napełnij tę torbę dolcami, tylko duże nominały, i to już.

Zrobił to pocąc się i pracując najszybciej, jak mógł. Klienci i pracownicy stali dookoła w dziwnych pozach, najwidoczniej sparaliżowani strachem. Drzwi do biura kierownika pozostały zamknięte, co oznaczało, że prawdopodobnie go tam nie było. Tłuścioch skończył napełniać torbę banknotami i wyciągnął ją w moją stronę. Policja nie zjawiała się. Miałem wszelkie szanse, żeby się stąd wydostać. Mruknąłem coś mając nadzieję, że zabrzmi to jak plugawe przekleństwo, i wskazałem na worek wypełniony rulonami monet. - Wyrzuć te drobniaki i napełnij także i to - rozkazałem burkliwie. Skwapliwie spełnił moje polecenie i wkrótce również ta torba była wypchana. I wciąż ani śladu policji. Czy to możliwe, żeby żaden z tych głupkowatych urzędników nie włączył cichego alarmu? Możliwe. Trzeba będzie zastosować ostrzejsze środki. Chwyciłem kolejną torbę monet. - Napełnij także tę - rozkazałem, popychając ją w jego stronę. Robiąc to wcisnąłem łokciem guzik alarmu. Są takie dni, kiedy wszystko musisz robić sam! To wywarło zamierzony skutek. Policja pojawiła się, zanim została napełniona trzecia torba. Nadjechali z fasonem. Jeden z ich pojazdów naziemnych zdołał zderzyć się z drugim. Rozwalili jakiś stragan, nadłamali latarnię i napędzili strachu kilku przechodniom. W końcu jednak jakoś się pozbierali i rozstawili z bronią gotową do strzału. - Nie strzelać – zakwiczałem z przerażeniem. Z prawdziwym przerażeniem, bo większość policjantów nie wyglądała na inteligentniejszych od swoich gnatów. Nie słyszeli mnie przez szybę, ale za to widzieli. - To tylko atrapa! - zawołałem - Zobaczcie! Przyłożyłem sobie lufę do głowy i nacisnąłem spust. Z generatora dymu wydobył się całkiem przyzwoity obłoczek, a od efektu dźwiękowego aż zadzwoniło mi w uszach. Zsunąłem się za kontuar, znikając sprzed ich przerażonych oczu. Teraz przynajmniej nie będzie strzelaniny. Czekałem cierpliwie, a oni krzyczeli, przeklinali i w końcu wyważyli drzwi. Wszystko to może wydać wam się dziwne, ale nie ma w tym nic dziwnego. Co innego obrobić bank, a co innego zrobić to w taki sposób, żeby na pewno dać się złapać. Po co, możecie zapytać, po co być aż tak głupim? Z przyjemnością wam to wyjaśnię. Ale aby zrozumieć motywy mojego działania, musicie najpierw zrozumieć, jakie jest życie na tej planecie, jakie było moje życie. Słuchajcie!

Rajski Zakątek został założony kilka tysięcy lat temu przez jakąś egzotyczną sektę religijną, która na szczęście już nie istnieje. Przybyli tu z innej planety, niektórzy twierdzą, że był to Brud albo Ziemia, rzekoma kolebka ludzkości, ale ja w to nie wierzę. W każdym razie nie szło im najlepiej. W owych czasach z pewnością nie był to plac zabaw, o czym zresztą nauczyciele na lekcjach przypominają nam tak często, jak tylko się da. Zwłaszcza wtedy, gdy mówią, jak zepsuci są młodzi ludzie w dzisiejszych czasach. My powstrzymujemy się, by im nie odpowiedzieć, że oni też muszą być zepsuci, bo z pewnością nic się nie zmieniło przez ostatni tysiąc lat. Jasne, że na początku musiało być ciężko, cały świat roślinny był czystą trucizną dla ludzkiego metabolizmu i musiał zostać usunięty, żeby można było wprowadzić jadalne uprawy. Miejscowa fauna była równie trująca i uzbrojona w odpowiednie kły i pazury. Było tu trudno, tak trudno, że zwykłe krowy i owce miały zastraszająco małe szansę przeżycia. Pomógł wtedy sztuczny dobór genów i wyhodowano tu pierwsze świniozwierze. Spróbujcie sobie wyobrazić, a będziecie potrzebować naprawdę płodnej wyobraźni, jednotonowego złego knura z ostrymi kłami i wrednym charakterem. Już samo to jest paskudne, ale przedstawcie sobie tego stwora pokrytego długimi kolcami jak jeżozwierz. Pomysł ten, aczkolwiek dziwny, poskutkował, a że na farmach wciąż hoduje się dużo świniozwierzy, ciągle skutkuje. Wędzone szynki świniozwierza z Rajskiego Zakątka słynne są w całej galaktyce. Ale nie spotkacie tu całej galaktyki tłoczącej się z wizytą na świńskiej planecie. Wyrosłem tutaj, więc wiem. To miejsce jest tak beznadziejne, że nawet świniozwierze umierają z nudów. A najśmieszniejsze jest to, że chyba nikt poza mną tego nie zauważył. Wszyscy zawsze dziwnie na mnie patrzyli. Moja mama twierdziła, że są to problemy wieku doj- rzewania i paliła w moim pokoju kolce świniozwierza - ludowy środek na takie dolegliwości. Tata z kolei obawiał się, że to początek obłędu i zwykł wlec mnie do lekarza przeciętnie raz na rok. Psychiatra nie widząc niczego nienormalnego wysuwał teorię, że objawiły się we mnie cechy pierwszych osadników, że byłem ofiarą pierdnięcia Mendla itp. Ale to było wiele lat temu. Rodzicielska troska nie nękała mnie od czasu, gdy tata wyrzucił mnie z domu. Miałem wtedy piętnaście lat. Nastąpiło to pewnej nocy, kiedy przeszukawszy moje kieszenie ojczulek odkrył, że miałem więcej pieniędzy niż on. Mama ochoczo się z nim zgodziła i nawet sama otworzyła mi drzwi. Myślę, że z przyjemnością się mnie pozbyli. Z pewnością wnosiłem zbyt wiele nerwów do ich ociężałej egzystencji.

Co jeszcze myślę? Myślę, że taki wyrzutek jest czasami cholernie samotny. Ale nie sądzę, żeby była dla mnie jakakolwiek inna droga. Wiąże się to z problemami, ale problemy zawsze mają rozwiązania. Na przykład, jednym z moich problemów było to, że byłem bity przez większe dzieci. Zaczęło się od razu, gdy poszedłem do szkoły. Na początku popełniłem błąd wykazując im, że byłem bardziej inteligentny niż one. Buch i podbite oko. Szkolnym osiłkom tak się to spodobało, że musieli ustawiać się w kolejce do bicia mnie. Przerwałem koło nieszczęść dopiero wtedy, gdy przekupiłem uniwersyteckiego nauczyciela wychowania fizycznego, by nauczył mnie walki wręcz. Poczekałem, aż stałem się naprawdę dobry, i zacząłem oddawać. Zwyciężyłem mojego niedoszłego oprawcę i zacząłem rozkładać kolejnych trzech drabów. Mówię wam, wszystkie małe dzieci były moimi przyjaciółmi i nigdy nie miały dość opowiadania mi, jak wspaniale wyglądałem ścigając sześciu najgorszych łobuzów dookoła szkoły. Jak już powiedziałem, problemy rodzą rozwiązania, żeby nie powiedzieć przyjemności... A skąd wziąłem pieniądze, żeby przekupić nauczyciela? Na pewno nie od taty. Moja tygodniówka wynosiła trzy dolary, co ledwo wystarczało na dwie oranżady i mały batonik. Potrzeba, nie chciwość dała mi pierwszą lekcję gospodarności. Kupić tanio, sprzedać drogo, a zysk zatrzymać dla siebie. Oczywiście nie mogłem nic kupić, nie mając kapitału zakładowego, zdecydowałem się wiec w ogóle nie płacić za towar podstawowy. Wszystkie dzieci kradną w sklepach. Przechodzą przez taki etap i zwykle kończy go lanie po pierwszej wpadce. Widziałem nieszczęśliwe i mokre od łez ofiary niepowodzeń i zanim rozpocząłem karierę bardzo drobnego przestępcy, zrobiłem rozpoznanie rynku i określiłem kilka reguł. Po pierwsze, trzymać się z dala od drobnych kupców. Oni znają swój towar i w ich interesie leży zachowanie go w stanie nienaruszonym. Rób wiec zakupy w dużych domach towarowych. Wtedy musisz tylko uważać na ochronę sklepu i system alarmowy. Dokładna znajomość zasady ich działania pozwoli opracować techniki obejścia tych przeszkód. Jedną z moich najwcześniejszych i najbardziej prymitywnych technik - rumienię się wyjawiając jej prostotę - nazwałem pułapką książkową. Zbudowałem pudełko, które wyglądało dokładnie jak książka. Ale miało dno na zawiasach ze sprężyną w środku. Musiałem tylko położyć je na niczego niepodejrzewający batonik i łakoć znikał z pola widzenia. Było to proste, ale skuteczne urządzenie, którego używałem przez dłuższy czas. Miałem zamiar zrezygnować z niego w imię wyższej techniki, gdy dostrzegłem możliwość

skończenia z nim w sposób bardziej pożyteczny. Postanowiłem rozprawić się ze Śmierdziuchem. Nazywał się Bedford Smikingham, ale zawsze nazywaliśmy go Śmierdziuchem. Tak jak niektórzy są urodzonymi tancerzami albo malarzami, tak inni są stworzeni do niższych celów. Śmierdziuch był urodzonym kapusiem. Jego życiową przyjemnością było donoszenie na kolegów. Podglądał, patrzył i donosił. Żaden młodzieńczy grzeszek nie był dla niego zbyt drobny, by go nie odnotować i nie powiadomić o nim belfrów. A oni uwielbiali go za to - co może wam wyjaśnić, jakiego rodzaju mieliśmy nauczycieli. Nie można go było nawet bezkarnie stłuc. Zawsze wierzono jego słowom i bijący byli karani. Śmierdziuch naraził mi się kiedyś, nie pamiętam dokładnie jak, ale wystarczyło to, by w mojej głowie zrodziły się ciemne i płodne myśli, z których z kolei wykluł się plan działania. Wszyscy chłopcy lubią się przechwalać i moja pozycja bardzo się wzmocniła, gdy pokazałem kolegom książkowego łowcę batoników. Rozbrzmiały achy i ochy, które wzmogły się, gdy za darmo rozdałem część mojego łupu, by ich sobie pozyskać. To nie tylko wzmocniło moją pozycję, postarałem się także, aby działo się to w miejscu, gdzie Śmierdziuch mógł swobodnie podsłuchiwać. Pamiętam, jakby to było wczoraj i na wspomnienie akcji wciąż robi mi się ciepło na sercu. - To nie tylko działa, ale pokażę wam jak. Chodźcie ze mną do domu towarowego Minga. - Możemy, Jimmy, naprawdę możemy? - Możecie. Ale nie całą paczką. Przychodźcie pojedynczo i stańcie tak, żeby widzieć ladę z balonikami. Bądźcie tam o godzinie 15.00, a naprawdę coś zobaczycie. Zobaczyli coś dużo lepszego, niż mogli sobie wyobrazić. Odprawiłem ich i obserwowałem biuro dyrektora szkoły. Gdy tylko Śmierdziuch tam się zameldował, popędziłem na dół i włamałem się do jego szafki. Poszło jak z płatka. Jestem z tego dumny, jako że był to pierwszy przygotowany przeze mnie scenariusz kryminalny z udziałem innych osób. O wyznaczonej godzinie podszedłem do stoiska ze słodyczami u Minga, starając się nie zwracać uwagi na strażników, którzy z kolei starali się udawać, że mnie nie obserwują. Swobodnym ruchem położyłem książkę na balonikach i pochyliłem się, żeby zapiąć but. - Łapać złodzieja! - krzyknął najtęższy z nich, chwytając mnie za kołnierz płaszcza. - Mam cię - zapiał inny, chwytając książkę. - Co robicie? - wyrzęziłem. Musiałem rzęzić, ponieważ wisiałem w powietrzu, a płaszcz był zaciśnięty na moim gardle. - Złodzieju, oddaj mi moją książkę do historii za

siedem dolarów, kupioną przez moją mamusię za pieniądze, które zarobiła plotąc maty z kolców świniozwierza - wycharczałem nad wyraz elokwentnie. - Książkę? - zadrwił osiłek. - Wiemy wszystko o tej książce. Chwycił okładkę i pociągnął. Otworzyła się i wyraz jego twarzy, gdy zatrzepotały kartki, był naprawdę wspaniałym widokiem. - To zostało ukartowane - zapiszczałem, rozpinając płaszcz, aby się uwolnić. - Ukartowane przez przestępcę, który chełpił się, że używa tej metody. On tam stoi, to ten, którego nazywają Śmierdziuchem. Łapcie go, chłopaki, zanim ucieknie! - wrzasnąłem rozcierając bolące gardło. Śmierdziuch stał i gapił się bezsilnie, gdy ochoczo zacisnęły się na nim ręce kolegów. Jego podręczniki upadły na podłogę, fałszywa książka otworzyła się i wysypały się z niej batoniki. To było piękne. Łzy, wrzaski i wzajemne obwinianie się. A przy okazji wspaniale odwróciło to uwagę ochroniarzy. Tego samego dnia przechodził bowiem chrzest bojowy mój Połykacz Batoników Nr 2. Ciężko pracowałem nad tym urządzeniem, które zbudowałem na zasadzie cichej pompy próżniowej z ssawką ukrytą w moim rękawie. Przysunąłem wylot ssawki do baloników i fiu! Pierwszy batonik zniknął z pola widzenia. Kończył drogę w moich spodniach, lub raczej w szkaradnych pumpach, które musieliśmy nosić jako część szkolnego mundurka. Wisiały luźno, a nad kostką były mocno ściśnięte gumką. Batonik spokojnie w nie spadł, a za nim następny i jeszcze następny. Tylko, że coś się zacięło i nie mogłem wyłączyć tego cholernego urządzenia. Dzięki Bogu za wrzaski Śmierdziucha. Oczy wszystkich skierowane były na niego, a nie na mnie, gdy mocowałem się z wyłącznikiem. W tym czasie pompa wciąż działała i batoniki znikały w moim rękawie i dalej w spodniach. W końcu udało mi się to wyłączyć, ale gdyby ktokolwiek zechciał spojrzeć w moją stronę, pusta półka i moje wypchane nogawki mogłyby wzbudzić pewne podejrzenia. Na szczęście nikomu nie przyszło to do głowy. Wyszedłem, lub raczej wytoczyłem się niepewnym krokiem, najszybciej jak mogłem. Jak już powiedziałem, to wspomnienie zawsze będzie mi drogie. Co oczywiście nie wyjaśnia, dlaczego teraz postanowiłem obrobić bank. I dać się złapać. Policjanci w końcu sforsowali drzwi i wtłoczyli się do środka. Uniosłem ręce nad głową i przygotowałem się, by ich powitać ciepłym uśmiechem.

Urodziny, oto ostateczny powód. Moje siedemnaste urodziny. Ukończenie siedemnastu lat tutaj, w Rajskim Zakątku, jest bardzo ważną datą w życiu młodego czło- wieka.

2 Sędzia pochylił się i spojrzał na mnie przyjaźnie. — No Jimmy, powiedz mi, co to za głupi kawał? Sędzia Nixon miał daczę nad rzeką, niedaleko naszej farmy. — Nazywam się James diGriz, koleś. I nie bądź taki poufały. Jak łatwo sobie wyobrazić, sędzia mocno poczerwieniał. Jego wielki nos upodobnił się do pomidora, a nozdrza rozdęły się. — Masz odnosić się z większym szacunkiem do sądu. Jesteś oskarżony o poważne wykroczenia, chłopcze, i będzie dobrze dla ciebie, jeśli zaczniesz wyrażać się w sposób cywilizowany. Wyznaczam Arnolda Fortescue, obrońcę publicznego, na twojego adwokata... — Nie potrzebuję adwokata, a zwłaszcza nie starego Kosookiego, który tak żłopie, że nikt nigdy nie widział go trzeźwego... Z ław dla publiczności zabrzmiała kaskada śmiechu, która rozwścieczyła sędziego. — Spokój na sali! — ryknął, waląc swoim młotkiem z taką siłą, że złamał rączkę. Odrzucił końcówkę w kąt sali i spojrzał na mnie ze złością. — Nie wyprowadzaj sądu z równowagi. Obrońca Fortescue został wyznaczony... — Nie przeze mnie. Odeślijcie go z powrotem do knajpy Mooneya. Przyznaję się do wszystkich zarzutów i zdaję się na łaskę i niełaskę tego bezlitosnego sądu. Wciągnął oddech i westchnął tak, że aż się wzdrygnąłem. Postanowiłem trochę zwolnić, bo jeśli sędzia dostanie zawału i kipnie, to proces zostanie uznany za nieważny i zmarnuję jeszcze więcej czasu. — Przepraszam, Wysoki Sądzie — schyliłem głowę, bo nie mogłem powstrzymać uśmiechu. — Ale postąpiłem źle i muszę zostać ukarany. — Tak lepiej, Jimmy. Zawsze byłeś bystrym chłopcem i przykro mi patrzeć, jak marnuje się taka inteligencja Pójdziesz do domu poprawczego na okres nie krótszy niż... — Przepraszam, Wysoki Sądzie — wtrąciłem się. — To niemożliwe. Gdybym popełnił te zbrodnie w zeszłym tygodniu albo w zeszłym miesiącu, to inna sprawa! Prawo określa to wyraźnie i nie ma dla mnie wyjścia. Dziś są moje urodziny. Moje siedemnaste urodziny. To go ostudziło. Strażnicy czekali cierpliwie, gdy wystukiwał dane na klawiaturze swojego komputera. Jednocześnie reporter z „Echa Rajskiego Zakątka" równie pilnie stukał w klawisze swego przenośnego terminalu. Gotowała mu się niezła historyjka. W krótkim czasie sędzia znalazł odpowiedź. Westchnął.

— To prawda. Akta wykazały, że dziś kończysz siedemnaście lat i osiągasz pełnoletność. To z pewnością oznaczałoby wyrok więzienia, ale trzeba uwzględnić okoliczności. Pierwsze wykroczenie, młody wiek oskarżonego, zrozumienie, iż postąpił źle. Jest w mocy tego sądu dokonanie wyjątku, zawieszenie wyroku i zwolnienie warunkowe. Moja decyzja jest następująca... Ostatnią rzeczą, jaką chciałem wtedy usłyszeć, była jego decyzja. Nie szło to tak, jak zaplanowałem, zupełnie nie tak. Trzeba było działać. Zadziałałem. Mój wrzask zagłuszył słowa sędziego. Wciąż krzycząc, wyskoczyłem głową naprzód z ławy oskarżonych, zgrabnie przekoziołkowałem po podłodze i popędziłem przez salę, zanim zszokowana widownia zdążyła pomyśleć o jakimkolwiek ruchu. — Nie będziesz pisać o mnie żadnych ordynarnych łgarstw, ty pismaku! — krzyknąłem, wyrwałem terminal z rąk reportera i rzuciłem go na podłogę. Potem zdeptałem na kupę złomu maszynę wartą sześćset dolarów. Odskoczyłem, zanim zdążył mnie złapać i pognałem do drzwi. Tam rzucił się na mnie policjant i złożył się w pół, gdy umieściłem stopę w okolicach jego żołądka. Prawdopodobnie udałoby mi się uciec, ale ucieczka nie leżała w tej chwili w moich planach. Niezdarnie szarpałem klamkę, aż ktoś mnie złapał, a potem walczyłem i zostałem wreszcie obezwładniony. Tym razem wylądowałem na ławie oskarżonych skuty kajdankami i skończyły się gadki sędziego w rodzaju: „Jimmy, mój chłopcze". Ktoś dał mu nowy młotek, którym machnął teraz w moją stronę, jakby chciał rozbić mi głowę. Warknąłem i próbowałem wyglądać gburowato. — Jamesie Bolivarze diGriz — rozpoczął sędzia. — Skazuję cię na najwyższą karę za przestępstwo, które popełniłeś. Ciężkie roboty w więzieniu miejskim do czasu przybycia statku Ligi, który zabierze cię do najbliższego ośrodka poprawczego w celu poddania terapii kryminalnej — uderzył młotkiem. — Zabrać go. To mi się podobało. Szarpnąłem się z kajdankami i przeklinałem go siarczyście, żeby w ostatniej chwili nie okazał słabości. Nie okazał. Dwóch krzepkich policjantów wywlokło mnie z sali sadowej i wcisnęło niezbyt delikatnie do karetki więziennej. Dopiero kiedy zatrzasnęli i zabezpieczyli drzwi, oparłem się wygodnie, odprężyłem i pozwoliłem sobie na triumfujący uśmiech. Tak, właśnie, to był triumf. Celem całej operacji było dać się aresztować i posłać do więzienia. Musiałem przecież trochę się podszkolić w zawodzie.

W moim szaleństwie była metoda. We wczesnym okresie mojego życia, może nawet w czasach sukcesów z balonikami, zacząłem poważnie rozważać karierę przestępcy. Z wielu powodów; po pierwsze, sprawiało mi przyjemność bycie przestępcą, po drugie, motywacja finansowa — w żadnym innym zawodzie nie zarabiało się więcej przy mniejszym nakładzie pracy. Ale szczerze mówiąc, najbardziej lubiłem to uczucie wyższości, gdy udawało mi się sprawić, że reszta świata wychodziła na durniów. Ktoś może powiedzieć, że to dziecinne emocje. Być może, ale za to bardzo przyjemne. Musiałem zatem rozwiązać bardzo poważny problem. Jak przygotować się do zawodu złodzieja? Przestępstwo nie ogranicza się przecież do podkradania baloników. Niektóre sprawy były jasne. Chciałem pieniędzy. Pieniędzy innych ludzi. Pieniądze są zamykane, a wiec im więcej będę wiedział o zamkach, tym łatwiej osiągnę swój cel. Wtedy po raz pierwszy w szkolnej karierze zabrałem się do nauki. Zacząłem dostawać najwyższe oceny i nauczyciele uznali, że jest jeszcze dla mnie nadzieja. Szło mi tak dobrze, że gdy wyraziłem chęć zostania ślusarzem, zgodzili się bardzo chętnie. Wszystkiego, co potrzebne, nauczyłem się w trzy miesiące i poprosiłem, by pozwolono mi zdawać egzamin końcowy. Odmówili. „Tak się nie robi", powiedzieli mi. Miałem iść w tym samym ślamazarnym tempie co inni i dopiero za dwa lata i dziewięć miesięcy skończyć szkołę i stać się jednym ze zwykłych zjadaczy chleba. To nie było zabawne. Próbowałem zmienić szkołę i dowiedziałem się, że to niemożliwe. Ich zdaniem miałem wypisane na czole słowo „ślusarz", które miało tam pozostać na resztę mojego życia. Zacząłem więc opuszczać lekcje i znikałem z budy na całe tygodnie. Poza wygłaszaniem surowych kazań belfrzy niewiele mogli mi zrobić, bo zjawiałem się na wszystkich egzaminach i zawsze dostawałem najwyższe stopnie. W trakcie szkolnych absencji odbywałem treningi w terenie. "Starannie planowałem swoje działania w obrębie miasta, tak że zadowoleni z siebie obywatele nie mieli pojęcia, że ich kantuję. Jednego dnia automat z papierosami wydał mi kilka srebrnych dolarów, następnego to samo zrobił licznik na parkingu. Dzięki pracy w terenie nie tylko ćwiczyłem swoje talenty, lecz także płaciłem za edukację. Nie szkolną, rzecz jasna — prawo nakazywało mi pozostanie w szkole do ukoń- czenia siedemnastu lat — ale tę w czasie wolnym od szkoły. Jako że nie miałem żadnego planu, jak przygotować się do życia przestępczego, studiowałem wszystkie umiejętności, jakie mogły okazać się potrzebne. Znalazłem w słowniku słowo „fałszerstwo", które zachęciło mnie do nauczenia się podstaw fotografii i druku. Ponieważ znajomość walki wręcz bardzo mi się już przydała, nie zaprzestałem trenin-

gów, dopóki nie zdobyłem czarnego pasa. Nie zaniedbałem także strony technicznej obranego przeze mnie fachu. Zanim skończyłem szesnaście lat, wiedziałem wszystko, co można wiedzieć o komputerach i w tym samym czasie stałem się zręcznym technikiem mikroelektronikiem. Same w sobie wszystkie te osiągnięcia były niezłe, ale co dalej? Nie miałem pojęcia. Wtedy właśnie zdecydowałem się dać sobie prezent z okazji dojścia do pełnoletności. Wyrok więzienia. Szaleniec? Tak, ale chytry jak lis! Musiałem znaleźć innych przestępców, a gdzie o nich łatwiej niż w więzieniu? Trzeba przyznać, że dobrze to sobie wymyśliłem. Pójście do więzienia to jakby powrót do domu, spotkanie z moim właściwym otoczeniem. Będę słuchać i uczyć się, a kiedy uznam, że dość się już nauczyłem, wytrych ukryty w podeszwie mojego buta pomoże mi wydostać się stamtąd. Zanosiłem się śmiechem na samą myśl o tym. Głupim śmiechem, bo wszystko poszło zupełnie inaczej. Ostrzyżono mi włosy, opryskano antyseptycznym aerozolem, wydano więzienny strój i buty — tak nieprofesjonalnie, że bez trudu upchnąłem w nich mój wytrych i zbiór monet — zdjęto mi odcisk kciuka, wzór siatkówki i zaprowadzono do celi. Tam, ku mojej radości, zobaczyłem, że mam towarzysza. Wreszcie zacznie się nauka. To był pierwszy dzień w moim przestępczym życiu. — Dzień dobry panu — powiedziałem. — Nazywam się Jim diGriz. Spojrzał na mnie i warknął: — Zamknij się, szczeniaku. Zaczął czyścić paznokcie u nóg, który to zabieg przerwało moje wejście. To była pierwsza lekcja. Uprzejma wymiana zdań obowiązująca w świecie poza tymi murami tu była nieznana. Życie było twarde, podobnie jak język. Wykrzywiłem szyderczo usta i odezwałem się ponownie. Tym razem dużo ostrzej: — Sam się zamknij, wyskrobku. Moja ksywka jest Jim. A twoja? Nie byłem pewien, czy dobrze grypsuję, nauczyłem się tak mówić ze starych filmów video, ale ton mojego głosu był na pewno odpowiedni, bo tym razem udało mi się zwrócić na siebie jego uwagę. Powoli podniósł głowę i w jego oczach zabłysła nienawiść. — Nikt, ale to n i k t nie będzie w ten sposób rozmawiał z Willym Żyletą! Ciachnę cię, szczeniaku, i to porządnie. Wytnę ci na gębie moje inicjały. Ł jak Willy. — W — powiedziałem. — Willy pisze się przez W. To jeszcze bardziej go zdenerwowało.

— Wiem, jak się pisze, nie jestem jakimś głupkiem! — zapienił się z wściekłości i zaczął grzebać pod materacem. Wyciągnął piłkę do metalu. Jej krawędź była wyostrzona jak brzytwa. Mała, śmiercionośna, broń. Podrzucił ją w dłoni, wykrzywił się i skoczył na mnie. Nie trzeba wyjaśniać, że w ten sposób nie należy zbliżać się do czarnego pasa. Usunąłem się na bok i gdy mnie mijał, uderzyłem go w nadgarstek, po czym kopnąłem w kostkę, tak że nadwerężył głową tynk na ścianie celi. Padł nieprzytomny. Gdy doszedł do siebie, siedziałem na pryczy i czyściłem paznokcie jego nożem. — Nazywam się Jim — powiedziałem szorstko, mocno zaciskając usta. — Powtórz. Jim. Spojrzał na mnie, wykrzywił się... i zaczął płakać! Ogarnęło mnie przerażenie. To było nieprawdopodobne! — Zawsze wypada na mnie. Ty też nie jesteś lepszy. Ośmieszyłeś mnie. I zabrałeś mój nóż. Przez cały miesiąc go robiłem, wybuliłem dychę na złamane ostrze... Na wspomnienie wszystkich tych zmartwień znów zaczął beczeć. Zorientowałem się, że był mniej więcej rok starszy ode mnie i znacznie mniej pewny siebie niż ja. Tak więc w ramach mojego wprowadzenia w życie przestępcze musiałem pocieszyć go, przyłożyć mokry ręcznik na jego guza, zwrócić nóż, a nawet dać mu złotą pięciodolarówkę, żeby przestał szlochać. Zacząłem podejrzewać, że życie przestępcy nie jest dokładnie takie, jak sobie wyob- rażałem. Dość łatwo przyszło mi poznać historię życia Willy'ego. Mówiąc ściślej, trudno było go uciszyć, gdy zaczął gadać. Użalał się nad swym życiem i aż drżał z ochoty, by podzielić się ze mną swoimi przeżyciami. To było plugawe, ale milczałem, gdy wylewały się na mnie jego nudne wspomnienia. Kiepski uczeń, wyśmiewany przez innych, najgorsze stopnie. Słaby i bity przez osiłków, zyskał pewną pozycję dopiero wtedy, gdy okrył — przypadkiem tłukąc butelkę — że mając broń też może stać się mocnym facetem. Potem jego pozycja wzmocniła się, gdy zaczął znęcać się nad kolegami. Do tego doszło krojenie żywych ptaków i innych małych, niegroźnych stworzeń. Potem nastąpił gwałtowny upadek, gdy pociął jakiegoś chłopca i został złapany. Skazany na dom poprawczy, zwolniony, kolejne wpadki i znów poprawczak. W końcu, u szczytu swojej kariery punka-nożownika został wtrącony do więzienia za wyłudzanie groźbami pieniędzy. Od dziecka, rzecz jasna. Był zbyt wielkim tchórzem, by próbować zaczepić dorosłego.

Oczywiście nie opowiedział mi tego wszystkiego wprost, ale jasno wynikało to z jego bezsensownego narzekania. W końcu kazałem mu się zamknąć i pogrążyłem się w myślach. Wychodziło na to, że miałem pecha. Prawdopodobnie wsadzono mnie z nim, żebym nie dostał się w towarzystwo starych przestępców, którzy siedzieli w tym więzieniu. W tym momencie zgasły światła, więc położyłem się na pryczy. Jutro będzie mój dzień. Spotkam innych więźniów i znajdę wśród nich prawdziwych przestępców. Zaprzyjaźnię się z nimi, a potem zacznę wyższe studia przestępcze! Spokojnie zasypiałem, do wtóru jednostajnego jęczenia z sąsiedniej pryczy. To zwykły pech, że razem nas tu wsadzili. Willy jest wyjątkiem. Mój sąsiad jest przegrany, ot co. Rano wszystko się zmieni. Miałem taką nadzieję. Cień niepokoju przez jakiś czas nie pozwalał mi zasnąć, ale szybko się otrząsnąłem. Jutro będzie dobrze, na pewno. To nie ulega wątpliwości, dobrze...

3 Śniadanie było nie lepsze i nie gorsze od tych, które sam sobie przyrządzałem. Jadłem bezmyślnie, sącząc herbatę kaktusową i zawzięcie siorbiąc kleik. Jednocześnie rozglądałem się po okolicznych stolikach. W sali stłoczyło się około trzydziestu więźniów. Błądziłem wzrokiem od twarzy do twarzy z rosnącym uczuciem rozpaczy. Po pierwsze, większość tych gęb miała ten sam tępy wyraz, co oblicze mego towarzysza z celi. W porządku, mogłem pogodzić się z tym, że wśród kryminalistów byli nieprzystosowani i różne ciemniaki. Ale musiało być też coś więcej! Przynajmniej miałem taką nadzieję. Po drugie, wszyscy byli całkiem młodzi, żaden nie przekroczył jeszcze trzydziestki. Czyżby nie było żadnych starych kryminalistów? A może przestępstwo jest cechą młodzieży, szybko leczoną w trybach machiny resocjalizacyjnej? Musiało być jeszcze coś ponad to. Musiało. Ta myśl trochę mnie pocieszyła. Wszyscy ci więźniowie to ludzie przegrani - to było oczywiste. Przegrani i niekompetentni! Jeśli choć trochę pomyśleć, stawało się to jasne. Gdyby byli dobrzy w wybranym przez siebie zawodzie, nie byłoby ich tutaj! Ale potrzebowałem ich mimo wszystko! Jeżeli oni nie mogli dostarczyć mi nielegalnej wiedzy, której potrzebowałem, to z pewnością mogli skontaktować mnie z tymi, którzy taką wiedzę posiadali. Dzięki nim mogłem znaleźć wolnych kryminalistów, ciągle nieuchwytnych profesjonalistów. Musiałem się za to zabrać. Zaprzyjaźnić się z tymi tutaj i wyciągnąć informacje, których potrzebowałem. Jeszcze nie wszystko stracone. Znalezienie najlepszego z tych wszystkich nikczemników nie zajęło mi wiele czasu. Mała grupka skupiła się wokół ociężałego młodego człowieka, który wystawiał na pokaz swój złamany nos i pokrytą bliznami twarz. Nawet strażnicy zdawali się go unikać. Kroczył jak paw, a inni zachowywali odstęp, jak na poobiednim spacerze na wybiegu. - Kto to jest? - zapytałem Willy'ego, który zwalił się na ławkę obok mnie, pracowicie dłubiąc w nosie. Zamrugał szybko, aż wreszcie dostrzegł obiekt mojego zainteresowania i zamachał rękami z rozpaczą. - Uważaj na niego, trzymaj się z daleka, jest gorszy niż trucizna. Słyszałem, że Stinger jest mordercą i wierzę w to. Jest też mistrzem w zapasach błotnych. Nie myśl nawet o poznaniu go. To było rzeczywiście intrygujące. Słyszałem o zapasach błotnych, ale mieszkałem zbyt blisko miasta, by to widzieć. Nic takiego nie odbywało się w okolicy dlatego, że dookoła było mnóstwo policji. Zapasy błotne to sport brutalny i nielegalny. Cieszył się popularnością

wśród mieszkańców oddalonych miasteczek farmerskich. W zimie, kiedy świniozwierze zamknięte były w chlewach, a zbiory złożone w stodołach, nadchodził czas pięści. Zaczynały się zapasy. Zdarzało się, że pojawiał się obcy i rzucał wyzwanie miejscowemu mistrzowi, którym był zwykle jakiś nadmiernie umięśniony oracz. Podejmowano wtedy potajemne przygotowania w jakiejś odległej stodole i kiedy kobiety były odprawione, alkohol przemycony, a zakłady przyjęte, zaczynała się walka na gołe pięści. Trwała, dopóki jeden z zawodników nie mógł wstać. Sport nie dla wrażliwych i nie dla trzeźwych. Dobra, solidna, pijacka zabawa samców. Stinger był jednym z tego kręgu. Musiałem go bliżej poznać. Przyszło mi to z łatwością. Myślę, że mogłem po prostu do niego podejść i zagadać, ale tor mego myślenia był wypaczony przez te wszystkie szmirowate filmy, których się naoglądałem. Żeby więc porozmawiać ze Stingerem, wstałem z ławki i pogwizdując, wolno zbliżyłem się do niego i jego świty. Jeden z nich spojrzał na mnie tak groźnym wzrokiem, że cofnąłem się. Tylko po to, aby wrócić, kiedy tamten odwrócił się, by zająć miejsce obok swego przywódcy. - Czy ty jesteś Stinger? - wyszeptałem półgębkiem z głową odwróconą od niego. Musiał oglądać te same filmy, bo odpowiedział w ten sam sposób. - Tak. A kto chce wiedzieć? - Ja. Właśnie dostałem się do tego pudła. Mam dla ciebie wiadomość z zewnątrz. - Mów. - Nie tu, gdzie te bałwany mogłyby usłyszeć. Musimy być sami. Spojrzał na mnie podejrzliwie spod swych krzaczastych brwi. Ale udało mi się rozbudzić jego ciekawość. Mruknął coś do swojej świty i oddalił się. Tamci zostali na miejscu, ale posłali mi mordercze spojrzenia, kiedy ruszyłem za nim. Stinger przeciął teren wybiegu i skierował się do ławki. Siedzący tam dwaj mężczyźni zwiali, kiedy się zbliżył. Usiadłem obok niego, a on pogardliwie zmierzył mnie wzrokiem. - Mów, co masz do powiedzenia, szczeniaku, i lepiej, żeby to było coś pomyślnego. - To dla ciebie - powiedziałem popychając wzdłuż ławki monetę dwudziestodolarową. - Wiadomość jest ode mnie. Potrzebuję pomocy i chcę za nią zapłacić. Oto zadatek. Mam jeszcze takich mnóstwo. Prychnał pogardliwie, ale jego grube palce pochwyciły monetę i wsunęły ją do kieszeni. - Nie jestem z żadnej instytucji charytatywnej, szczeniaku. Jedynym gościem, któremu pomagam, jestem ja sam. A teraz zjeżdżaj.

- Najpierw posłuchaj, co mam do powiedzenia. Potrzebuję kogoś, żeby ze mną zwiał. Od dziś za tydzień. Interesuje cię? Tym razem udało mi się przyciągnąć jego uwagę. Odwrócił się i spojrzał mi prosto w oczy. Zimno i pewnie. - Nie lubię żartów - powiedział, a jego ręka chwyciła mój nadgarstek i wykręciła go. Bolało. Z łatwością mogłem rozewrzeć ten uścisk, ale nie zrobiłem tego. Jeżeli ta manifestacja przemocy była dla niego ważna, niech tak będzie. - To nie żart. Za osiem dni będę na zewnątrz. Ty też możesz być, jeśli zechcesz. Decyzja należy do ciebie. Spojrzał na mnie raz jeszcze i uwolnił mój nadgarstek. Rozcierałem go, czekając na odpowiedź. Widziałem, jak przetrawiał moje słowa, próbując podjąć decyzję. - Wiesz, dlaczego tu jestem? - zapytał w końcu. - Słyszałem pogłoski. - Jeżeli pogłoski mówiły o tym, że zabiłem gościa, to były prawdziwe. To był wypadek. Miał miękką czaszkę. Rozwaliła się, kiedy mu przykopałem. Chcieli potraktować to jako wypadek na farmie, ale inny gość przegrał ze mną mecz. Miał mi zapłacić następnego dnia, ale zamiast tego poszedł na policję, bo tak było taniej. Chcą mnie teraz zabrać do szpitala Ligi i otworzyć mi głowę. Więzienny psychoanalityk mówi, że po tym odechce mi się walczyć. Wcale mi się to nie podoba. Kiedy mówił, pięści zaciskały mu się i otwierały, i nagle zrozumiałem, że walka to jego życie, jedyna rzecz, którą robi dobrze. Coś, za co ludzie go podziwiają, za co go chwalą. Jeżeli zostanie mu to odebrane, to tak jakby odebrali mu życie. Poczułem nagłą falę współczucia, ale nie dałem tego po sobie poznać. - Możesz mnie stąd wydostać? - to pytanie było poważne. - Mogę. - Więc jestem twój. Wiem, że czegoś ode mnie chcesz. Na tym świecie nikt nic nie robi za frajer. Zrobię co chcesz, szczeniaku. Oni w końcu mnie dorwą. Jeżeli naprawdę cię szukają, nie ma takiego miejsca, w którym mógłbyś się ukryć. Ale ja zamierzam takie miejsce znaleźć. Chcę dostać tego gościa, który mnie tu wpakował. Postąpię z nim, jak należy. Jedna, ostatnia walka. Zabiję go, tak jak on zabił mnie. Trząsłem się cały, kiedy słuchałem tych słów, było oczywiste, że naprawdę miał zamiar to zrobić. Było to aż boleśnie jasne.

- Wyciągnę cię stąd - powiedziałem i obiecałem sobie, że dopilnuję, aby nigdy nie znalazł się w pobliżu obiektu swojej zemsty. Nie miałem zamiaru rozpoczynać przestępczej kariery jako współwinny morderstwa. Stinger przygarnął mnie od razu pod swoje opiekuńcze skrzydła. Na początek podał mi rękę, miażdżąc moje palce w morderczym uścisku. Potem zaprowadził mnie do swojej świty. - To jest Jim - powiedział. - Traktujcie go dobrze. Ten, kto sprawi mu jakiekolwiek kłopoty, będzie miał do czynienia ze mną. Rozpłynęli się w nieszczerych uśmiechach i obietnicach przyjaźni. Tyle dobrego, że przynajmniej będę miał z nimi spokój. Miałem po swojej stronie te potężne łapska. Jedno z nich spoczęło na moim ramieniu, gdy odeszliśmy na bok. - Jak masz zamiar to zrobić? - zapytał. - Powiem ci rano. Teraz muszę załatwić ostatnie przygotowania - skłamałem. - Do zobaczenia. Odszedłem, żeby zrobić rozpoznanie terenu. Chciałem Opuścić to ponure miejsce tak samo jak on. Ale z innego powodu. On dla zemsty, ja z przygnębienia. Wszyscy tu byli przegrani. Ja wolałem wygranych. Zapragnąłem znaleźć Się z daleka od tych patałachów i znów odetchnąć świeżym powietrzem. Następne dwadzieścia cztery godziny spędziłem na poszukiwaniu najlepszej drogi ucieczki. Mogłem bez trudu otworzyć wszystkie mechaniczne zamki w obrębie więzienia. Jedynym problemem była elektroniczna brama w zewnętrznym murze. Gdybym miał czas i odpowiedni sprzęt, ją także mógłbym otworzyć. Ale nie pod okiem Strażników, którzy przez całą dobę dyżurowali w wieżyczce obserwacyjnej nad bramą. Tę drogę ucieczki należało więc skreślić. Potrzebowałem lepszego planu na wydostanie się z więzienia, dlatego rozpoznanie terenu było niezbędne. Było już po północy, gdy wyślizgnąłem się z łóżka. Byłem bez butów. Musiałem zachowywać się jak najciszej, więc obuwie zastąpiły trzy pary skarpet. Cicho wepchnąłem jakieś ubrania pod koc, tak aby strażnik zaglądający przez judasza zobaczył zajęte łóżko. Willy chrapał donośnie, gdy otworzyłem zamek wytrychem i wyślizgnąłem się na korytarz. Willy nie był jedynym, który zażywał nocnego wypoczynku; cały korytarz rozbrzmiewał poświstywaniem i chrapaniem. Włączone było nocne oświetlenie i byłem sam na piętrze. Wyjrzałem ostrożnie zza rogu i zobaczyłem, że strażnik siedzi piętro niżej i wypełnia kupon na wyścigi. Wspaniale. Miałem nadzieję, że wytypuje zwycięzcę. Cicho jak cień wszedłem na schody i w górę, na wyższe piętro.

Oba poziomy były przygnębiająco podobne - same cele. Takie samo było kolejne piętro, i jeszcze następne nad nim. A że było ono ostatnie, nie mogłem pójść wyżej. Właśnie miałem zawrócić, gdy dostrzegłem kątem oka błysk metalu w cieniu na końcu korytarza. Jak mówi przysłowie, kto nie ryzykuje... Przemknąłem obok drzwi cel, w których - miałem nadzieję - więźniowie spali, i dotarłem do odległej ściany. No proszę, co my tu mamy! Żelazne szczeble w ścianie, znikające wyżej w ciemności! Wszedłem po nich i także zniknąłem. Ostatni szczebel był tuż pod wpuszczoną w sufit klapą. Była metalowa, z metalową ramą i solidnie zamknięta, o czym przekonałem się, gdy naparłem na nią ramieniem. Gdzieś musiał być zamek, ale nie mogłem go znaleźć w ciemności. Trzymając się jedną ręką żelaznego szczebla, drugą zacząłem macać powierzchnię klapy, w której, jak sądziłem, był typowy zamek. Nic nie znalazłem. Spróbowałem jeszcze raz, zmieniając rękę, bo czułem, jak ramię powoli wychodzi mi ze stawu. To samo. Nie było zamka! Ogarnęła mnie panika i przestałem myśleć. Przezwyciężyłem ją i zmusiłem do pracy szare komórki. Zamek musiał gdzieś być. Niczego nie było na samej klapie. Musiałem więc szukać na ramie. Powoli wyciągnąłem rękę i przebiegłem palcami wzdłuż ramy. Od razu znalazłem to, czego szukałem. Jaka prosta jest odpowiedź, gdy zadasz prawidłowe pytanie! Wyjąłem wytrych z kieszeni i wsunąłem go do zamka. Po chwili ustąpił. Wypchnąłem klapę, wszedłem na dach i zamknąłem ją za sobą. Z rozkoszą wciągnąłem chłodne, nocne powietrze. Nade mną jasno świeciły gwiazdy. Dawały dość światła, bym mógł widzieć ciemną powierzchnię dachu. Był płaski, obrzeżony wysokim do kolan murkiem i upstrzony kominkami wentylacyjnymi. Jakiś potężny kształt przesłaniał niebo i gdy zbliżyłem się do niego, usłyszałem kapanie. Zbiornik wody, w porządku. A co w dole? Przed sobą zobaczyłem jasno oświetlone podwórze, dobrze strzeżone i niebezpieczne. Po drugiej stronie dachu znajdowało się coś znacznie bardziej interesującego. Mur schodził pionowo pięć pięter w dół i kończył się na tylnym podwórzu, słabo oświetlonym przez jedną latarnię. Był tam śmietnik, jakieś beczki i ciężka brama w zewnętrznym, murze. Bez wątpienia zamknięta. Ale co człowiek zamknął, człowiek może otworzyć. Czy raczej ja mogę. To była droga na wolność. Oczywiście trzeba było zejść pięć pięter w dół, ale coś się i wymyśli. Albo poszukać innej drogi na tylne podwórze. Miałem sześć dni, aby rozważyć wszystkie kombinacje ucieczki. Mnóstwo czasu. Zmarzły mi stopy, ziewnąłem i zadrżałem. Dość się napracowałem jak na jedną noc. W tej chwili moja prycza więzienna wydała mi się bardzo atrakcyjna.

Zawróciłem cicho i ostrożnie. Otworzyłem i starannie zamknąłem klapę. Zszedłem po drabinie i po schodach na swoje piętro. A wtem usłyszałem krzyki. Donośne i wyraźne. Najgłośniej ze wszystkich krzyczał mój towarzysz z celi, Willy. Ogarnąłem przerażonym spojrzeniem otwarte drzwi celi i postacie strażników, potem cofnąłem się i z powrotem wbiegłem na schody. Głos Willy'ego dźwięczał w moich uszach jak trąby Sądu Ostatecznego. - Obudziłem się, a jego nie było! Zostałem sam! Potwory go zjadły, albo co! Ratujcie mnie, błagam! To coś go złapało! Ono przeszło przez zamknięte drzwi. A teraz będzie chciało zjeść mnie!

4 Na moment rozgrzał mnie gniew na mojego skretyniałego współlokatora, natychmiast jednak zmroziła mnie groźba pojmania. Biegłem nie zastanawiając się, jak najdalej od tych głosów i całego zamieszania. Z powrotem po schodach. Jedno piętro. Drugie... Nagle włączyły się wszystkie światła i zawyły syreny. Więźniowie obudzili się i zaczęli nawoływać. Za chwilę staną przy drzwiach cel, zobaczą mnie, zaczną krzyczeć, nadbiegną strażnicy. Nie było ucieczki. Wiedziałem o tym, ale wciąż biegłem. Na ostatnie piętro, wzdłuż cel. Wszystkie były teraz jasno oświetlone. Więźniowie mogli zobaczyć, jak przechodzę i byłem pewien, że wyda mnie pierwszy gnojek, który mnie zauważy. To już koniec. Z podniesioną głową przeszedłem obok pierwszej celi i mijając ją zajrzałem do środka. Była pusta. Podobnie jak wszystkie pozostałe na tym piętrze. Ciągle miałem szansę! Jak oszalała małpa wdrapałem się po żelaznych szczeblach i niezdarnie włożyłem wytrych do zamka. Pode mną odezwały się głosy i zaczęły przybliżać. Usłyszałem kroki dwóch strażników wchodzących po schodach. Zamek puścił. Popchnąłem klapę i przelazłem przez otwór. Rozpłaszczony na dachu, opuściłem klapę. Gdy się domykała, zobaczyłem, że obaj grubi strażnicy zwracają się w moją stronę. Czy spostrzegli, że klapa się poruszyła? Serce waliło mi jak młot. Spazmatycznie chwytałem powietrze i czekałem, aż zaczną wołać na alarm. Nie zaczęli. Wciąż byłem wolny. Trochę wolny... Natychmiast ogarnęło mnie przygnębienie. Wolny, żeby leżeć na dachu i drżeć z zimna. Wolny, żeby czaić się tutaj, dopóki mnie nie znajdą. Tak więc czaiłem się, drżałem i w ogóle było mi żal samego siebie. Przez jakąś minutę. Potem wstałem, otrząsnąłem się jak pies i poczułem, że wzbiera we mnie gniew. - Wielki przestępca - szepnąłem dość głośno, by móc sam siebie usłyszeć. - Kariera przestępcza. I w czasie swojej pierwszej wielkiej akcji wpadasz przez jakiegoś tępego nożownika. Dostałeś nauczkę, Jim. Może przyda ci się ona, gdy pewnego dnia wyjdziesz na wolność. Zawsze ubezpieczaj skrzydła i tyły. Rozważ wszystkie możliwości. Weź pod uwagę, że jakiś dureń może się obudzić. Powinieneś był go ogłuszyć lub zrobić coś w tym rodzaju, żeby mieć pewność, że będzie mocno spał. Zresztą takie rozważania do niczego cię teraz nie

doprowadzą. Zapamiętaj sobie tę lekcję, rozejrzyj się dookoła i spróbuj jeszcze uratować ten szybko rozsypujący się plan ucieczki. Nie miałem dużego wyboru. Gdyby strażnicy otworzyli klapę i wyszli na dach, musieliby mnie znaleźć. Gdzie mógłbym się schować? Pokrywa zbiornika na wodę mogła mi zapewnić tymczasowe schronienie, ale gdyby weszli na dach, na pewno szukaliby także tam. Ale ponieważ nie mogłem zejść po stromej ścianie, była to jedyna, choć marna szansa. Trzeba się tam dostać! Nie było to łatwe. Zbiornik był zrobiony z gładkiego metalu i nie mogłem dosięgnąć pokrywy. Ale musiałem. Cofnąłem się i wziąłem rozbieg, skoczyłem i poczułem, jak moje palce zahaczyły się za krawędź. Starałem się chwycić mocniej, ale osunąłem się i spadłem ciężko na dach. Gdyby ktoś był pod spodem, na pewno by to usłyszał. Miałem nadzieję, że znajdowałem się nad jakąś pustą celą, a nie nad korytarzem. - Przestań myśleć i zacznij działać, Jim - powiedziałem i dodałem kilka przekleństw w nadziei, że podniesie to moje morale. Musiałem się tam dostać! Tym razem cofnąłem się na koniec dachu, aż oprałem się o murek. Wziąłem kilka głębokich oddechów. Naprzód! Biegiem, szybko, teraz! Skacz! Złapałem krawędź prawą ręką. Zacisnąłem palce. Złapałem się drugą ręką i podciągnąłem z całych sił na wierzch zbiornika. Leżałem tam, oddychając ciężko i patrząc na martwego ptaka tuż obok mojej twarzy. Jego puste oczy wlepione były w moje. Kiedy się odsuwałem, usłyszałem, jak klapa ciężko stuknęła o dach. - Popchnij mnie trochę, dobrze? Chyba utknąłem. Słysząc to chrząkanie i sapanie nabrałem pewności, że musiał to być jeden z tłustych strażników, których widziałem. Dalsze stękanie i wzdychanie oznajmiło przybycie jego nie mniej grubego towarzysza. - Nie wiem, co my tu robimy -jęknął pierwszy. - Ja wiem - zdecydowanie odpowiedział drugi. - Słuchamy rozkazów, co jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło. - Ale klapa była zamknięta. - Podobnie jak drzwi celi, przez które jednak przeszedł. Rozejrzyj się. Ciężkie kroki okrążyły dach, potem wróciły. - Nie tutaj. Nie ma się tu gdzie ukryć. Nie zwiesił się też z krawędzi, sprawdziłem to. - Jest jeszcze jedno miejsce, gdzie nie zajrzeliśmy.

Czułem, jak ich oczy starają się przewiercić na wylot metal zbiornika. Serce znów zaczęło mi walić. Przywarłem do zardzewiałej blachy i czułem tylko rozpacz, gdy zbliżały się kroki. - Nigdy by się tam nie dostał. Za wysoko. Nawet ja nie dosięgnąłbym pokrywy. - Ty byś nawet nie dosięgnął swoich sznurowadeł, pochylając się nad nimi. Chodź tu, podsadź mnie. Jeżeli podeprzesz mi stopę, dosięgnę krawędzi i złapię się jej. Wystarczy, że rzucę okiem. Miał absolutną rację. Po prostu rzut oka. I nic nie mogłem zrobić. Leżałem tam, przybity świadomością porażki, i wsłuchiwałem się w chrobot i przekleństwa, gdy tłuste cielsko gramoliło się dysząc. Chrobot przybliżył się i tuż obok mojej twarzy pojawiła się wielka łapa, szukająca oparcia. Musiała to zrobić moja podświadomość, bo przysięgam, że nie było to dziełem zwykłego procesu myślowego. Moja dłoń wystrzeliła i popchnęła martwego ptaka do przodu, na samą krawędź, pod palce, które opadły i zacisnęły się na nim. Wynik był w najwyższym stopniu zadowalający. Ptak znikł, podobnie jak ręka, rozległ się krzyk i wrzask, szamotanina i podwójny głuchy łomot. - Co robisz bałwanie? - Złapałem to, fuj! Cholera, złamałem kostkę. - Zobacz, czy możesz na niej stanąć. Złap mnie za ramię, skacz na drugiej nodze, tedy... Strażnicy przy klapie krzyczeli głośno, a ja z ulgą pogratulowałem sobie refleksu. Mogli tu wkrótce wrócić, była taka możliwość, ale na pewno wygrałem pierwszą rundę. Gdy powoli upłynęły kolejne sekundy, a potem minuty, zrozumiałem, że wygrałem też drugą. Zrezygnowali z przeszukiwania dachu, przynajmniej na razie. Syreny zamilkły, a bieganina przeniosła się na niższe piętra. Słychać było krzyki, trzaskanie drzwiami i wycie silników, gdy samochody ruszały w noc. Niedługo potem - cud nad cudami! - zaczęły gasnąć światła. Skończył się pierwszy etap poszukiwań. Zacząłem drzemać, ale zaraz gwałtownie się ocknąłem. - Ty głupku, ciągle jeszcze jesteś w opałach! - wrzasnąłem na siebie. - Skończyli poszukiwania, ale teraz nawet mysz się stąd nie wyślizgnie. I możesz założyć się o ostatniego dolara, że od świtu będą przeczesywać wszystkie zakamarki. I za drugim razem przyjdą tu z drabiną. Więc weź to pod uwagę i rusz się.

Dobrze wiedziałem, dokąd się ruszyć. Było to ostatnie miejsce, w którym mogliby szukać mnie tej nocy. Kolejny raz przeszedłem przez klapę i wzdłuż ciemnego korytarza. Niektórzy więźniowie ciągle jeszcze komentowali szeptem wydarzenia tej nocy, ale wszyscy chyba już byli w łóżkach. Cicho ześlizgnąłem się po schodach i doszedłem do celi 567B. Bezdźwięcznie otworzyłem drzwi i tak samo zamknąłem je za sobą. Minąłem swoją pryczę i podszedłem do drugiej, na której mój przyjaciel Willy spał snem sprawiedliwego. Zatkałem mu usta ręką. Gdy otworzył szeroko oczy, z prymitywną i sadystyczną satysfakcją szepnąłem mu do ucha: - Jesteś martwy, szczurze. Martwy! Zawołałeś strażników i teraz dostaniesz to, na co zasłużyłeś! Sprężył się mocno, a po chwili odpadł bezwładnie. Miał zamknięte oczy. Czyżbym go zabił? Natychmiast pożałowałem tego głupiego dowcipu. Nie, nie był martwy, zemdlał tylko ze strachu. Oddychał słabo i powoli. Poszedłem po ręcznik, zmoczyłem go w zimnej wodzie i położyłem mu na czole. Jego wrzask przeszedł w bełkot, gdy wepchnąłem mu ręcznik w usta. - Jestem szlachetnym człowiekiem, Willy, więc masz szczęście. Nie zamierzam cię zabić - mój szept chyba go uspokoił, bo poczułem, że przestał drżeć. - Musisz mi pomóc. Jeśli to zrobisz, nic złego ci się nie stanie. Masz na to moje słowo. Zastanów się dobrze. Szepniesz tylko jedno słówko. Powiedz mi, jaki jest numer celi Stingera. Kiedy będziesz gotowy, kiwnij głową. Dobrze. Zabieram ręcznik. Jeżeli wykręcisz jakiś numer lub cokolwiek, cokolwiek innego, możesz się uważać za trupa. Mów. - …231B... To samo piętro. Dobrze. Z powrotem zakneblowałem go ręcznikiem. Potem ucisnąłem mocno tętnicę za jego prawym uchem, tę, która prowadzi do mózgu. Ucisk przez sześć sekund powoduje utratę przytomności, a przez dziesięć sekund śmierć. Szarpnął się i znów opadł bezwładnie. Cofnąłem kciuk, gdy doliczyłem do siedmiu. Nie jestem pamiętliwy. Wytarłem sobie twarz ręcznikiem, namacałem buty i włożyłem je. Także inną koszulę i marynarkę. Potem wydudliłem co najmniej litr wody i znów byłem gotowy do stawienia czoła światu. Zdjąłem z łóżek koce, wsunąłem je pod pachę i wyszedłem. Najciszej jak mogłem, ruszyłem na palcach do celi Stingera. Czułem się bezpieczny i spokojny. Zdawałem sobie sprawę z tego, że było to uczucie głupie i niebezpieczne, ale po przejściach tego wieczoru nie byłem w stanie czegokolwiek się bać. Drzwi celi otworzyły się bez problemu. Oczy Stingera otworzyły się także, gdy potrząsnąłem jego ramieniem.

- Ubieraj się - powiedziałem cicho. - Uciekamy. Muszę przyznać, że nie tracił czasu na zbędne pytania. Po prostu ubrał się, a ja ściągnąłem koce z jego pryczy. - Będą potrzebne co najmniej jeszcze dwa - powiedziałem. - Wezmę koce Eddiego. - Obudzi się. - Dopilnuję, żeby zaraz znowu zasnął. Zabrzmiał szept, a potem głuchy cios. Eddie zasnął, a Stinger przyniósł jego koce. - Oto, co zrobimy - powiedziałem. - Znalazłem drogę na dach. Pójdziemy tam i powiążemy te koce. Potem spuścimy się po nich i zwiejemy. W porządku? Nigdy w życiu nie słyszałem głupszego planu. Ale Stinger nie przejął się tym. - W porządku. Idziemy! - oznajmił. I znów wspięliśmy się po schodach. Zaczynało się to robić męczące, zresztą w ogóle byłem już zmęczony. Wszedłem po szczeblach, otworzyłem klapę i rzuciłem na dach koce, kiedy mi je podał. Nie odezwał się ani słowem, dopóki znów nie zamknąłem wyjścia. - Co się stało? Słyszałem, że uciekłeś i miałem zamiar cię zabić, gdyby kiedykolwiek... przyprowadzili cię z powrotem... - To nie takie proste. Powiem ci, kiedy się stąd wydostaniemy. A teraz wiążmy koce. Po przekątnej, muszą być jak najdłuższe, węzłem płaskim. O, tak. Wiązaliśmy jak szaleni, aż wszystkie koce zostały połączone, potem chwyciliśmy końce, ciągnęliśmy i szarpnęliśmy. Trzymały mocno. Przywiązałem jeden koniec do solidnie wyglądającej rynny i zrzuciłem resztę na dół. - Brakuje co najmniej sześciu metrów - stwierdził Stinger, spoglądając w dół. - Idź pierwszy, bo jesteś lżejszy. Jeżeli potem urwie się razem ze mną, przynajmniej ty będziesz miał szansę. Ruszaj. Logika tego rozumowania była niezaprzeczalna. Wszedłem na murek i chwyciłem pierwszy koc. Stinger ścisnął moje ramię w nagłym przypływie emocji. Potem ruszyłem w dół. Nie było to łatwe. Moim zmęczonym dłoniom trudno było utrzymać szorstki materiał koców. Schodziłem najszybciej jak mogłem, bo czułem, że opuszczają mnie siły. Potem moje nogi zawisły w powietrzu. Dotarłem do końca liny. Twardy grunt był daleko. Trudno było się tam dostać, a raczej bardzo łatwo. Nie mogłem się dłużej utrzymać. Palce rozwarły się i spadłem. Potłuczony i poturbowany siedziałem na ziemi, próbując złapać oddech. Udało się. Wysoko nade mną widziałem ciemny kształt Stingera opuszczającego się po linie, ręka za