ROBIN HOBB
KRÓLEWSKI SKRYTOBÓJCA
(PRZEŁOŻYŁA AGNIESZKA CIEPŁOWSKA)
SCAN-DAL
PROLOG
SNY I RZECZYWISTOŚĆ
Dlaczego zabraniamy przelewania na papier tej specyficznej wiedzy, jaką jest znajomość mechanizmów
działania magii? Czyżby powodował nami strach, by się nie dostała w niepowołane ręce? Przecież od wieków
przestrzegamy zwyczaju terminowania, zapewniającego przekazywanie sekretnej wiedzy wyłącznie osobom
odpowiednio wyszkolonym i godnym wtajemniczenia. Sama wiedza nigdy nie jest źródłem magii. Skłonności ku
poszczególnym rodzajom magicznych talentów występują jako wrodzone - lub wcale. Na przykład zdolność do
korzystania z magii znanej jako Moc jest ściśle związana z potomkami królewskiego rodu Przezornych, choć
niekiedy objawia się jako “boczna odnoga” pomiędzy prostym ludem. Człowiek wyuczony w korzystaniu z Mocy
potrafi poznać cudze myśli. Niektórzy, obdarzeni tym talentem w większym stopniu, mogą wpływać na uczynki
innych lub rozmawiać w myślach z wybraną osobą. Przy dowodzeniu bitwą albo gromadzeniu informacji jest to
umiejętność nieoceniona.
Podania ludowe prawią o innej, starszej magii, będącej teraz w pogardzie, znanej jako
Rozumienie. Niewielu przyznaje się do zdolności w tym kierunku, przeto wspominając o niej
mówi się zazwyczaj o bliżej nie określonym mieszkańcu sąsiedniej doliny albo o kimś żyjącym
po drugiej stronie odległego pasma górskiego. W moim przekonaniu była to niegdyś naturalna
zdolność myśliwych z głębi kontynentu. Pozwala ona rozumieć język zwierząt. Legendy
przestrzegają, iż człowiek, który znajduje się pod jej wpływem zbyt długo lub nazbyt się z nią
zżywa, przeistacza się w końcu w zwierzę - takie samo jak to, z którym połączyła go owa
specyficzna więź. Może to być jednak tylko ludzkie bajanie.
Istnieją także magie Skraju. Nigdy nie potrafiłem dociec źródła tej nazwy. Zalicza się do nich wiedze
tajemne udokumentowane oraz takie, których istnienie pozostaje przedmiotem dyskusji - wróżenie z dłoni, czytanie
z wody, przepowiadanie ze świetlnych refleksów w krysztale - a także wiele innych, stawiających sobie za cel
przewidywanie przyszłości. W oddzielnej, nie nazwanej kategorii, uszeregowano talenty magiczne wywołujące
skutki fizyczne: czynienie niewidzialnym, lewitację, poruszanie lub ożywianie przedmiotów - wszystkie magie z
dawnych legend, począwszy od Latającego Krzesła Syna Wdowy, po Magiczny Obrus Północnego Wiatru. Nie
znam nikogo dysponującego którąś z tych magii. Wydają się one jedynie wytworem wyobraźni; przypisywane są
ludziom żyjącym w dawnych czasach lub odległych krainach, a niekiedy istotom mitycznym lub nieomal
mitycznego pochodzenia: smokom, olbrzymom, Najstarszym, Innym, dzióboludkom.
* * *
Przerywam pisanie, by oczyścić pióro. Ślady atramentu znaczą pośledni arkusz cienką
pajęczynką, wybuchając niekiedy kleksami. Nie poświęcę dla tych stów dobrego papieru -
jeszcze nie teraz. Nie mam pewności, czy w ogóle powinienem je zapisywać. Zapytuję siebie,
po co przelewać je na papier. Czy nie trzeba raczej przekazywać tej wiedzy wyłącznie z ust do
ust tym, którzy są jej godni? Może tak. Może nie. Znajomość różnych sekretów, teraz zupełnie
naturalna, może pewnego dnia okazać się dla potomnych niezgłębioną tajemnicą.
Niewiele na temat magii znajduje się w bibliotekach. Szukałem pracowicie, tropiłem
najmniejszy ślad pośród kalejdoskopu najróżniejszych informacji. Znajdowałem szczątkowe
wzmianki, niejasne aluzje - i nic więcej. Zbierałem je przez minione lata i gromadziłem w
pamięci, zamierzając powierzyć zdobytą wiedzę papierowi. Zapiszę skrzętnie własne
doświadczenia i wszystko, co udało mi się wyszperać w zbiorach bibliotecznych. Może kiedyś
w przyszłości inny biedak, rozdarty pomiędzy walczącymi w nim, skłóconymi magiami,
odnajdzie w moich zapiskach odpowiedź na swoje pytania.
Niestety, usiadłszy do spełnienia zamysłu, zaczynam się chwiać w postanowieniu.
Kimże jestem, by swoją wolę przeciwstawiać mądrości tych, którzy odeszli już z tego świata?
Czy powinienem przelewać na papier znane mi sposoby, dzięki którym osoba obdarzona
Rozumieniem może powiększać swą Moc lub przywiązać do siebie zwierzę? Czy powinienem
wyszczególniać ćwiczenia, przez jakie trzeba przejść, nim się pojmie metody korzystania z
Mocy? Magie Skraju i magie legendarne nigdy nie były mi bezpośrednio znane. Czy mam
prawo obdzierać je z tajemniczości i przypinać do papieru, jak to czynię z motylami i liśćmi
zebranymi dla studiów?
Próbuję rozważyć, co można by uczynić z nieprawnie uzyskaną wiedzą tajemną.
Prowadzi mnie to ku rozważaniom, co ja dzięki niej zyskałem. Władzę? Bogactwo? Miłość?
Drwię z siebie. Moc ani Rozumienie nigdy mi nic podobnego nie dały. Lub może raczej - jeśli
mi oferowały takie pożytki, nie miałem dość rozumu ani ambicji, by skorzystać z okazji.
Władza. Nigdy jej nie pożądałem przez wzgląd na nią samą. Pragnąłem jej niekiedy,
gdy byłem dręczony lub jeśli osoba mi bliska cierpiała z powodu kogoś, kto władzy nadużywał.
Bogactwo. Nigdy o nie naprawdę nie dbałem. Od chwili gdy jako nieprawy wnuk
królowi Roztropnemu złożyłem przysięgę na wierność, władca zawsze zaspokajał wszystkie
moje potrzeby. Miałem w bród jedzenia, nauki niekiedy nawet więcej niż pragnąłem, dostatek
ubrań - prostych oraz irytująco modnych, a często także parę miedziaków na własne potrzeby.
W Koziej Twierdzy, gdzie dorastałem, takie warunki oznaczały, iż byłem dobrze sytuowany.
Bogatszy niż większość chłopców z miasta.
Uczucia... Sadza, moja klacz, darzyła mnie na swój sposób szczerą sympatią. Zyskałem
prawdziwe, serdeczne uwielbienie ogara imieniem Gagatek i dla nas obu źle się to skończyło.
Zostałem obdarzony gorącym uczuciem przez młodego teriera - przypłacił je śmiercią. Drżę na
myśl, jaką cenę trzeba płacić za prawo do ofiarowania mi miłości.
Zawsze byłem samotny - wyrastałem pośród intryg i knowań, przed nikim nie mogłem
w pełni otworzyć swego serca. Krzewicielowi, nadwornemu skrybie, który chwalił mnie za
lekką rękę do stawiania liter i zmyślnie barwione ilustracje, nie mogłem wyznać, że jestem
uczniem królewskiego skrytobójcy i dlatego nie będę się doskonalił w jego fachu. Ciernia,
mojego mistrza dyplomacji noża, nigdy nie wtajemniczyłem w brutalne metody, jakie stosował
Konsyliarz, daremnie ucząc mnie korzystania z Mocy. Z nikim nie śmiałem mówić o moich
skłonnościach do Rozumienia - pradawnej zwierzęcej magii, uważanej obecnie za skazę i
zboczenie.
Nawet z Sikorką.
Sikorka, najdroższa rai na świecie. Była ucieczką od zamkowej rzeczywistości. Nie
miała nic wspólnego z moim codziennym życiem. Wyrastałem w otoczeniu mężczyzn, na
dodatek pozbawiony nie tylko rodziców, lecz w ogóle jakichkolwiek krewnych, którzy by się
do mnie otwarcie przyznawali. Jako dziecko zostałem oddany pod opiekę Brusowi,
koniuszemu, człowiekowi szorstkiemu i wymagającemu, niegdyś prawej ręce mego ojca.
Codziennymi towarzyszami byli mi chłopcy stajenni i żołnierze. W tamtych czasach, podobnie
jak teraz, kobiety służyły w wojsku, lecz było ich znacznie mniej. Przy tym podobnie jak
mężczyźni miały swoje obowiązki, rodziny i własne życie. Nie mogłem zabierać im czasu. Nie
miałem matki, sióstr ani ciotek. Nie znałem żadnej kobiety, która by mi mogła ofiarować
właściwą niewieściej płci czułość.
Żadnej, oprócz Sikorki.
Była ode mnie dwa lata starsza. Rosła niczym źdźbło pomiędzy kostkami bruku. Nie
dało jej rady ani pijaństwo ojca, ani brutalne traktowanie, ani trudne zadanie utrzymania domu.
Gdy spotkałem ją po raz pierwszy, była dzika i nieufna niczym młody lisek. Dzieci ulicy
przezwały ją Sikorka Krew z Nosa. Często nosiła na ciele ślady pobicia. Nigdy nie pojąłem,
dlaczego troszczyła się o swego okrutnego ojca. Wygrażał jej i obrzucał przekleństwami nawet
wówczas, gdy prowadziła go pijanego do domu i układała do łóżka. Po przebudzeniu nie miał
najmniejszych wyrzutów sumienia. Miał za to wciąż nowe pretensje: dlaczego sklep nie
zamieciony i podłoga nie posypana świeżymi ziołami, dlaczego w ulach prawie nie ma miodu,
dlaczego wygasł ogień pod kociołkiem. Nie zliczę, ile razy byłem niemym świadkiem
podobnych scen.
Raptem, jednego lata, Sikorka rozkwitła w młodą kobietę, olśniła mnie kobiecym
wdziękiem. Zdawała się całkowicie nieświadoma, że w jej towarzystwie zapominam języka w
gębie. Ani Moc, ani Rozumienie nie chroniły mnie przed piorunującym efektem
przypadkowego dotyku jej dłoni ani przed zakłopotaniem, paraliżującym mnie na widok jej
uśmiechu.
Czy mam naukowo opisać włosy Sikorki unoszone wiatrem, czy wyszczególnić, jak
zmieniał się kolor jej oczu - od ciemnego bursztynu po głęboki brąz, w zależności od nastroju i
od koloru sukienki? Pochwyciwszy kątem oka purpurę spódnicy i błysk czerwonego szala w
tłumie na targu, nagle nie dostrzegałem już tłumu, nie słyszałem gwaru - była tylko ta jedna
dziewczyna na całym świecie. Oto jest potężna magia. Choć mogę ją przelać na papier, nikogo
innego nie porazi z podobną mocą.
Jak adorowałem Sikorkę? Z niezdarną chłopięcą galanterią. Gapiłem się na nią niczym
pies na kiełbasę. Wiedziała, że ją kocham, jeszcze zanim ja sobie to uświadomiłem. I pozwalała
się uwielbiać, choć byłem od niej młodszy, nie mieszkałem w mieście i miałem przed sobą
nieszczególne - w jej przekonaniu - perspektywy. Uważała mnie za gońca nadwornego skryby,
pomagającego niekiedy królewskiemu koniuszemu. Nie podejrzewała we mnie Bastarda,
nieprawego potomka rodu królewskiego, przez którego książę Rycerski zrezygnował z praw do
tronu. Nigdy jej tego nie zdradziłem. O moich magiach, o moim rzeczywistym fachu nie
wiedziała nic.
Może dlatego mogłem ją kochać.
Na pewno dlatego ją utraciłem.
Pochłonięty zgłębianiem dworskich tajemnic, przygnębiony porażkami, zajęty lizaniem
ran - zapomniałem o Sikorce. Uczyłem się korzystania z Mocy, odkrywałem sekrety, zabijałem
ludzi, udaremniałem intrygi. Nie pomyślałem nigdy, że mógłbym się do ukochanej zwrócić po
odrobinę nadziei i zrozumienia, którego odmawiano mi gdzie indziej. Ona była nie skażona
piętnem mego codziennego życia. Skrupulatnie odsuwałem ją od tego wszystkiego jak najdalej.
Nigdy nie próbowałem jej wciągnąć do własnego świata. Sam za to bez wahania wszedłem w
jej życie. Dobrze poznałem portową część miasta, gdzie Sikorka sprzedawała świece i miód - w
sklepiku albo na targu. Czasami spacerowała ze mną po plaży. Wystarczało mi, że istniała, że
mogłem ją kochać. Nie ośmieliłem się marzyć, by odwzajemniła moje uczucie.
Nadszedł czas, gdy nauka korzystania z Mocy pogrążyła mnie w mizerii tak głębokiej,
iż nieledwie doprowadziła do śmierci. Nie mogłem sobie wybaczyć, że okazałem się niezdolny
do korzystania z tej magii. Nie rozumiałem, że moja porażka może dla innych znaczyć
niewiele. Ubrałem swoją rozpacz w grubiaństwo. Przez długie tygodnie nie widziałem Sikorki
ani nawet nie posłałem jej znaku pamięci. Wreszcie - gdy nie miałem się już do kogo zwrócić -
zatęskniłem za nią. Zbyt późno. Pewnego popołudnia zjawiłem się pod “Pszczelim Woskiem” z
upominkiem w dłoni - w samą porę, by zobaczyć, jak Sikorka wychodzi ze sklepu. Nie sama. Z
Nefrytem - dorodnym marynarzem, który nosił w uchu masywny kolczyk i promieniował
pewnością siebie, wypływającą z przewagi lat. Nie zauważony, pokonany, umknąłem chyłkiem
i patrzyłem na nich, idących ramię w ramię. Przyglądałem się, jak Sikorka odchodzi, i pozwoli-
łem jej odejść, a przez następne miesiące przekonywałem samego siebie, że moje serce także z
niej zrezygnowało. Co by się wydarzyło, gdybym tamtego popołudnia pobiegł za nią i błagał o
ostatnią rozmowę? Zadziwiające, jak wiele późniejszych wypadków zależało od fałszywie
pojętej chłopięcej dumy i nawyku bezwolnego godzenia się z niepowodzeniami. Usunąłem
Sikorkę ze swych myśli i nikomu o niej nie wspominałem. Wróciłem do własnego życia.
Król Roztropny wysłał mnie w góry z orszakiem możnych, mających świadczyć
przysiędze małżeńskiej, jaką cudzoziemska księżniczka Ketriken przyrzekła złożyć księciu
Szczeremu. Obarczono mnie zadaniem dyskretnego uśmiercenia jej starszego brata, Ruriska.
Narzeczona miała zostać jedyną dziedziczką Królestwa Górskiego. Na miejscu odkryłem
pajęczynę kłamstw i zdrady, uknutą przez mojego młodszego stryja, księcia Władczego.
Zamierzał on odebrać księciu Szczeremu prawa do tronu i sam pojąć księżniczkę za żonę.
Byłem w jego grze tylko pionkiem. Byłem pionkiem, który pobił figury. Pionkiem, który
ściągnął na siebie gniew i zemstę księcia Władczego, ale ocalił koronę i księżniczkę dla
prawego następcy tronu. Nie byłem bohaterem. Nie próbowałem też odpłacić pięknym za
nadobne człowiekowi, który zawsze prześladował mnie i obrażał. Uczyniłem to, gdyż wiele lat
wcześniej, jeszcze jako dziecko, nie rozumiejąc znaczenia przysięgi, zobowiązałem się do
lojalności wobec króla. Zapłaciłem własnym zdrowiem. Właśnie wkraczałem w wiek męski.
Długi czas po udaremnieniu intrygi księcia Władczego leżałem złożony boleścią,
niezdolny opuścić Królestwo Górskie. Wreszcie jednak nadszedł dzień, gdy uwierzyłem, iż
choroba dobiegła końca, a i Brus zdecydował, że mój stan pozwala wyruszyć w drogę powrotną
do Królestwa Sześciu Księstw. Księżniczka Ketriken wraz ze świtą wyjechała do Koziej
Twierdzy znacznie wcześniej, jeszcze w czasie sprzyjającej pogody. Teraz wyższe partie gór
pokryły zimowe śniegi. Gdybyśmy nie wyruszyli ze Stromego wkrótce, musielibyśmy
zimować w stolicy Królestwa Górskiego.
Tamtego ranka wstałem wcześnie i właśnie kończyłem pakowanie, gdy zaczęło się
lekkie drżenie całego ciała. Zignorowałem je. Byłem jeszcze osłabiony, podekscytowany
perspektywą podróży, a na dodatek bez śniadania. Włożyłem przygotowane przez Jonki
ubranie przystosowane do zimowej przeprawy przez góry i mroźne równiny. Czerwona koszula
ocieplana wełnianą podszewką. Zielone pikowane spodnie, w pasie i na mankietach ozdobione
czerwonym haftem. Buty miękkie i prawie bezkształtne, dopóki nie naciągnęło się ich na nogi.
Jak mieszki z delikatnej skórki. Wymoszczone owczą wełną i wykończone futrem. Do
wiązania służyły długie rzemienie. Niełatwe zadanie dla moich drżących palców. Zdaniem
Jonki buty wspaniale się spisywały na suchym górskim śniegu, ale nie wolno ich było zmoczyć.
Miałem w pokoju lustro. W pierwszym momencie uśmiechnąłem się do swego odbicia.
Nawet błazen króla Roztropnego nie ubierał się równie wesoło. Niestety, moja twarz nad
barwnymi ubraniami wyglądała mizernie i blado. Ciemne oczy wydawały się zbyt duże, a
zniszczone przez chorobę włosy, sztywne i matowe, sterczały na podobieństwo psiej sierści.
Choroba wyniszczyła moje ciało. Nareszcie jednak ruszałem do domu. Odwróciłem się od
lustra. Kilka ostatnich drobiazgów, które zamierzałem zabrać dla przyjaciół, zapakowałem
roztrzęsionymi dłońmi.
Zasiedliśmy z Brusem i Pomocnikiem do ostatniego śniadania w towarzystwie Jonki.
Podziękowałem jej raz jeszcze za wszystko, co dla mnie uczyniła. Podniosłem łyżkę, by nabrać
owsianki, a wtedy dłoń wykręcił mi skurcz. Upuściłem łyżkę i osunąłem się w ślad za nią na
podłogę.
Następnie zobaczyłem ciemne kąty sypialni. Długo leżałem bez ruchu i bez słowa.
Przyszedłem do świadomości ze stanu kompletnej pustki. Miałem kolejny atak choroby. Minął,
lecz nadal byłem panem własnego ciała i umysłu. W piętnastym roku życia, w okresie gdy
większość ludzi wkracza w pełnię fizycznej sprawności, ja nie mogłem powierzyć swemu ciału
najprostszego zadania. Było wadliwe, nie chciałem mieć z nim więcej do czynienia. Czułem
wściekłość na zawodne mięśnie i kości. Szukałem drogi ujścia dla gniewnego rozczarowania.
Dlaczego mój stan się nie poprawiał? Dlaczego nie zdrowiałem?
- Powrót do zdrowia musi potrwać - usłyszałem Jonki, moją uzdrowicielkę. - Niech
minie pół roku, dopiero potem ocenisz rezultaty. - Siedziała nieopodal kominka, lecz w mroku.
Nie zauważyłem jej, dopóki się nie odezwała. Podniosła się wolno, jakby zimowe chłody
usztywniły ją bólem, i podeszła do mojego łóżka.
- Nie chcę żyć jak starzec - oznajmiłem. Wydęła wargi.
- Kiedyś będziesz musiał. W każdym razie życzę ci, byś doczekał późnego wieku. Sama
jestem stara, stary jest mój brat, król Eyod. Starość nie wydaje nam się ciężarem nie do
udźwignięcia.
- Nie miałbym nic przeciwko ciału starego człowieka, gdybym zarobił na nie długimi
latami życia. Ale tego nie zniosę.
Potrząsnęła głową, zdziwiona.
- Oczywiście, że zniesiesz. Powrót do zdrowia bywa niekiedy uciążliwy, ale żeby nie
móc go znieść... Nie rozumiem. Może źle pojęłam słowa w twoim języku?
Nabrałem powietrza i już otwierałem usta, gdy wszedł Brus.
- Nie śpi? Czuje się lepiej?
- Nie śpi - burknąłem. - Nie czuje się lepiej. - Sam usłyszałem, że mówię głosem
naburmuszonego dziecka.
Brus i Jonki wymienili znaczące spojrzenia. Ona poklepała mnie po ramieniu i w
milczeniu opuściła sypialnię. Ich pobłażliwość była niemożliwie irytująca. Bezsilny gniew
narastał we mnie niepohamowany niczym przypływ morza.
- Dlaczego nie potrafisz mnie wyleczyć? - zaatakowałem Brusa. Zdumiała go moja
pretensja.
- To nie takie proste... - zaczął.
- Jak to? - Usiadłem w pościeli. - Leczysz każdą chorobę u zwierząt. Słabość, połamane
kości, robaki, parchy... jesteś królewskim koniuszym. Dlaczego nie potrafisz wyleczyć mnie?
- Nie jesteś psem, Bastardzie - rzekł Brus spokojnie. - Łatwiej leczyć zwierzę, choćby
poważnie chore, niż człowieka. Czasami stosowałem drastyczne środki, a jeśli stworzenie nie
przeżyło kuracji, przynajmniej kładłem kres jego cierpieniom. Z tobą nie mogę postąpić w ten
sposób.
- Uchylasz się od odpowiedzi! Co drugi wojak przychodzi do ciebie zamiast do medyka.
Gruntowi wyjąłeś grot strzały, chociaż musiałeś mu rozciąć ramię! A Szarówce uratowałeś
zakażoną stopę, chociaż medyk chciał amputować nogę i ciągle powtarzał, że infekcja się
rozszerzy i chora umrze przez ciebie.
Brus zacisnął wargi, powściągnął gniew. Gdybym był zdrów, obawiałbym się jego
wybuchu, ale że przez całą moją rekonwalescencję pozwalał mi na wszystko, ośmielałem się
stawiać hardo.
- Ryzykowałem - odezwał się spokojnym tonem - ale nie ja decydowałem o podjęciu
ryzyka. A jeszcze - podniósł głos zagłuszając moje protesty - wszystko to były proste
przypadki. Wydobyć strzałę, oczyścić ranę, przykładać kataplazmy, powstrzymać infekcję.
Zawsze znałem przyczynę choroby. W twoim wypadku sprawa nie jest taka prosta. Ani Jonki,
ani ja nie wiemy naprawdę, co ci właściwie jest. Może cierpisz wskutek działania trucizny,
którą podała ci Ketriken, przekonana, że chcesz zabić jej brata? Może to efekty działania zatru-
tego wina, które przygotował dla ciebie książę Władczy? A może skutki późniejszego pobicia?
Albo gorącej kąpieli w łaźni, gdy omal się nie utopiłeś? A może wszystkie te czynniki nałożyły
się na siebie i oto mamy efekty? Nie wiemy. I dlatego nie wiemy, jak cię leczyć. Po prostu nie
wiemy. - Zająknął się przy ostatnich słowach. Sympatia do mnie wyraźnie była silniejsza niż
zawód, jaki mu sprawiłem.
Przeszedł kilka kroków, zatrzymał się przed kominkiem, zapatrzył w ogień.
- Długo o tym rozmawialiśmy. Jonki zna leki, o jakich nigdy nie słyszałem, ja
opowiedziałem jej, co sam umiem. Razem doszliśmy do wniosku, że potrzeba ci przede
wszystkim czasu. Oboje uważamy, że nie grozi ci nagła śmierć. Prawdopodobnie twoje ciało z
upływem czasu samo pozbędzie się pozostałości trucizny i naprawi szkody, jakie zostały mu
wyrządzone.
- Albo też - dokończyłem spokojnie - pozostanę w tym stanie do końca życia. Trucizna
czy pobicie okaleczyły moje ciało nieodwracalnie. Książę Władczy kopał mnie związanego!
Brus stał nieruchomy niczym kamień. Po dłuższej chwili opadł na krzesło ukryte w
półmroku.
- Rzeczywiście - przyznał pokonany. - Tak również może się zdarzyć. Musisz jednak
zrozumieć, że nie mamy wyboru. Mógłbym próbować ćwiczeniami fizycznymi zneutralizować
skutki trucizny, lecz jeśli powodem obecnej choroby są obrażenia wewnętrzne, a nie trucizna,
w ten sposób jedynie cię osłabię i będziesz wracał do zdrowia znacznie dłużej. - Utkwił wzrok
w płomieniach. Uniósł dłoń i musnął palcami siwe pasmo włosów na skroni.
Nie ja jeden padłem ofiarą zdradzieckiego księcia Władczego. Brus dopiero co
ozdrowiał po silnym ciosie w czaszkę, który dla człowieka o cieńszych kościach byłby
zabójczy. Królewski koniuszy długo cierpiał na zawroty głowy i zaburzenia wzroku. I nikomu
się nie skarżył. Miałem w sobie dość przyzwoitości, by poczuć odrobinę wstydu.
- Co więc powinienem zrobić?
Brus drgnął, jakby zbudzony z drzemki.
- To samo co my. Czekać. Jeść, odpoczywać. Dać sobie trochę czasu. I oceniać
rezultaty. Czy to takie straszne?
Zignorowałem pytanie.
- A jeśli mi się nie polepszy? Jeśli już zawsze będzie tak jak teraz? Nie znam dnia ani
godziny, nie wiem, kiedy opanują mnie drgawki, w każdej chwili może nastąpić kolejny atak.
Nie śpieszył się z odpowiedzią.
- Będziesz musiał z tym żyć. Znam wielu ludzi w gorszej sytuacji. Przecież właściwie
jesteś zdrowy. Ani ślepy, ani sparaliżowany, pozostałeś przy zdrowych zmysłach. Przestań
rozpamiętywać swe słabości. Może raczej się zastanów, czego nie utraciłeś.
- Czego nie utraciłem? No, czego? - Gniew narastał we mnie jak podrywające się do
lotu stado ptaków, tak samo jak one popychany paniką. - Brus, ja jestem bezradny. Nie mogę w
takim stanie wrócić do Koziej Twierdzy! Jestem bezużyteczny. Gorzej. Jestem potencjalną
ofiarą. Gdybym mógł stłuc księcia Władczego na miazgę, byłbym coś wart. A ja przecież będę
musiał zasiadać z nim do stołu, odnosić się uprzejmie i z szacunkiem do człowieka, który
spiskował przeciwko następcy tronu, a przy okazji próbował mnie zabić. Nie chcę, by mnie
widział drżącego ze słabości albo padającego w nagłym ataku choroby. Nie chcę widzieć jego
rozradowanego uśmiechu. Nie chcę patrzeć, jak będzie smakował swój triumf. Będzie znowu
próbował mnie zabić. Obaj o tym wiemy. Może nauczył się, że nie jest równym przeciwnikiem
dla księcia Szczerego, może będzie respektował władzę starszego brata i pozycję jego
małżonki. Wątpię jednak, by zostawił w spokoju mnie. Będę dla niego stanowił jeszcze jedną
możliwość uderzenia w księcia Szczerego. A kiedy przyjdzie do mnie, co zrobię? Nic! Będę
siedział przy kominku jak bezradny starzec i nie zrobię nic! Wszystkie lata nauki stracone!
Treningi z Czernidłem, ćwiczenia w piśmie u Krzewiciela, nawet twoje wskazówki, opieka nad
zwierzętami - wszystko stracone! Nic nie mogę robić. Brus, jestem znowu tylko bękartem. Ktoś
mi kiedyś powiedział, że królewskie bękarty żyją tak długo, jak długo są potrzebne! -
Wykrzyczałem ostatnie słowa, a przecież nawet w tym wściekłym wybuchu furii i rozpaczy nie
wspomniałem słowem o Cierniu, o nauce fachu skrytobójcy. W tej dziedzinie także byłem teraz
bezużyteczny. Zawodowe tajemnice, sprawność dłoni, precyzyjne sposoby zabijania dotykiem,
pracowite mieszanie trucizn - wszystko legło w gruzach z winy mojego własnego, drgającego
ciała.
Brus słuchał w milczeniu.
Wreszcie straciłem oddech, mój gniew się wypalił. Siedziałem na łóżku dysząc ciężko i
zaciskając drżące zdradziecko dłonie.
- Czyli - odezwał się spokojnie - nie wracamy do Koziej Twierdzy?
Zbił mnie z pantałyku. - My?
- Moje życie należy do człowieka, który nosi ten kolczyk. Wiąże się z tym długa
historia, może któregoś dnia ci ją opowiem. Powinien był się znaleźć w grobie razem z
księciem Rycerskim. Księżna Cierpliwa nie miała prawa ci go dać, lecz o tym nie wie.
Potraktowała go jak zwykły klejnocik i uznała, że do niej należy decyzja, czy go zatrzymać, czy
ofiarować... Tak czy inaczej, teraz jest twój. Gdzie ty pójdziesz, tam ja podążę za tobą.
Uniosłem dłoń do ucha. Zacząłem rozpinać kolczyk - drobny niebieski kamyk złapany
w pajęczynę srebrnej siatki.
- Nie rób tego - rzekł Brus cicho, lecz groźnie.
Opuściłem rękę, niezdolny zaprotestować. Dziwne mi się zdało, że człowiek, który
wychowywał mnie, porzucone dziecko, teraz składał swoją przyszłość w moje ręce. Siedział
przed kominkiem, skąpany w tańczącym blasku ognia. Niegdyś wydawał mi się prawdziwym
olbrzymem - mrocznym i przerażającym, choć jednocześnie zapamiętałym moim obrońcą.
Teraz chyba po raz pierwszy patrzyłem na niego jak na zwykłego człowieka. Ciemne włosy i
oczy - powszechne u ludzi, w których żyłach płynęła krew Zawyspiarzy. W tym byliśmy do
siebie podobni. On jednak miał oczy brązowe, nie czarne, a nad kędzierzawą brodą na
policzkach wykwitł mu od wiatru rumieniec - zdarzyli się więc w jego rodzie przodkowie o
jaśniejszej karnacji. Utykał na jedną nogę, w zimne dni nieco mocniej. Taka mu została
pamiątka po dniu, kiedy ściągnął na siebie atak odyńca, szarżującego na księcia Rycerskiego. I
nie był tak wysoki, jak mi się zawsze wydawało. Jeśli mimo choroby miałbym nadal rosnąć, za
rok, najdalej dwa będę od niego wyższy. Nie był potężnie zbudowany, chociaż czuło się w nim
siłę, a dotyczyło to zarówno ciała, jak i umysłu. Strach i respekt w Koziej Twierdzy budził nie
powierzchownością, ale wyjątkowo hardym usposobieniem. Kiedyś, gdy byłem jeszcze mały,
zapytałem go, czy przegrał w życiu jakąś walkę. Akurat kiełznał narowistego młodego ogiera.
Jego twarz lśniła od potu, który spływał w ciemną brodę.
- Czy przegrałem walkę? - powtórzył, spoglądając na mnie ponad ścianką boksu.
Wyszczerzył zęby, lśniące jak u wilka. - Walka nie jest skończona, dopóki nie wygrasz.
Wystarczy, jeśli zapamiętasz tyle. I nieważne, co o tym sądzi przeciwnik. Albo koń.
Czy przypadkiem nie traktował wychowywania mnie jak walki, którą musiał wygrać?
Często mi powtarzał, że byłem ostatnim zadaniem, jakim obarczył go książę Rycerski. Mój
ojciec, okryty hańbą mojego istnienia, zrezygnował z praw do korony, ale oddał mnie pod
opiekę zaufanemu słudze i nakazał wyprowadzić na ludzi. Może Brus uważał, że nie wykonał
jeszcze tego polecenia.
- Co powinienem zrobić twoim zdaniem? - zapytałem pokornie. Ani pytanie, ani pokora
nie przyszły mi łatwo.
- Zdrowieć - odparł po jakimś czasie. - Dać sobie czas na wyzdrowienie. Nie można się
do tego zmusić. - Opuścił wzrok na własną nogę wyciągniętą w stronę ognia. Jakiś grymas, ale
nie uśmiech, wykrzywił mu usta.
- Uważasz, że powinniśmy wrócić? - naciskałem. Długo milczał.
- Jeśli nie wrócimy - odezwał się wreszcie z ociąganiem - książę Władczy będzie miał
prawo sądzić, że wygrał. Spróbuje zabić księcia Szczerego. Zrobi wszystko, by zagarnąć
koronę. Przysięgałem wierną służbę królowi i ty, Bastardzie, także. Dziś monarchą jest król
Roztropny, ale książę Szczery oczekuje wstąpienia na tron. Moim zdaniem nie powinien
czekać na próżno.
- Ma innych żołnierzy, bardziej przydatnych niż ja.
- Czy to cię zwalnia z przysięgi?
- Wykłócasz się jak przekupka.
- W ogóle się nie kłócę. Zadałem ci tylko pytanie. I mam jeszcze jedno. Co stracisz, jeśli
nie wrócisz do Koziej Twierdzy?
Teraz przyszła moja kolej zamilknąć na dłuższą chwilę. Wcześniej rozważałem skutki
przysięgi złożonej królowi. Teraz pomyślałem o księciu Szczerym i o niekłamanej
serdeczności, jaką mnie zawsze obdarzał. Przywołałem na pamięć starego Ciernia, który
uśmiechał się z zadowoleniem, kiedy w końcu zdołałem sobie przyswoić kolejną lekcję jego
tajemnej wiedzy. Księżnę Cierpliwą i jej służącą, Lamówkę; Krzewiciela i Czernidło, nawet
kucharkę i mistrzynię Ściegu. Niewielu chodziło po świecie ludzi, których obchodziłem, i przez
to byli dla mnie tym cenniejsi. Jeśli nie wrócę już do Koziej Twierdzy, będę za nimi tęsknił.
Najbardziej jednak niepokoiło mnie wspomnienie Sikorki. I tak, sam nie wiedząc dlaczego,
zacząłem o niej opowiadać Brusowi. On tylko przytakiwał z rzadka. Spokojnie wysłuchał całej
historii.
Potem powiedział mi, że sklepik “Pszczeli Wosk” zamknięto po śmierci właściciela,
który zostawił po sobie tylko długi. Córka starego pijaka wyjechała do dalekich krewnych.
Brus nie wiedział dokąd, ale był pewien, że będę mógł się tego bez trudu dowiedzieć, jeśli tylko
zechcę.
- Zanim podejmiesz tę decyzję, Bastardzie - rzekł jeszcze - rozważ wszystko dokładnie
w swoim sercu. Skoro nie masz dziewczynie nic do ofiarowania, niech lepiej zniknie z twojego
życia. Jeśli uważasz się za kalekę, może nie masz prawa jej szukać. Bo chyba nie pragniesz
litości. Litość to marna namiastka miłości.
Podniósł się i wyszedł, zostawiając mnie zamyślonego, ze wzrokiem utkwionym w
płomieniach.
Czy byłem kaleką? Czy przegrałem? Moje ciało drżało zdradziecko, niczym źle
nastrojone struny harfy. Taka była prawda. Z drugiej strony - przecież to moja, a nie księcia
Władczego wola zwyciężyła. Mój ukochany władca, książę Szczery, pozostał następcą tronu
Królestwa Sześciu Księstw i pojął za żonę księżniczkę Królestwa Górskiego. Czy obawiałem
się drwiącego uśmiechu młodszego księcia na widok moich drżących dłoni? Czy nie mogłem
odpowiedzieć takim samym grymasem człowiekowi, który nigdy nie będzie królem? Wezbrała
we mnie prawdziwa satysfakcja. Brus miał rację. Nie przegrałem. W dodatku mogłem
dopilnować, by książę Władczy miał świadomość mojego zwycięstwa.
Jeśli wygrałem z księciem Władczym, mogłem także zdobyć Sikorkę. Któż stał
pomiędzy nami? Nefryt? Sikorka opuściła Kozią Twierdzę, bez grosza przy duszy pojechała
żyć u dalekiej rodziny. Nefryt okrył się hańbą, skoro do tego dopuścił. Odszukam ją. Sikorkę o
falujących na wietrze włosach, Sikorkę w jaskrawej spódnicy, śmiałą jak barwny ptaszek,
Sikorkę o błyszczących oczach.
Skurcz. Drgawki. Uderzyłem potylicą w drewniany zagłówek. Krzyknąłem bezwolnie.
Ochrypły wrzask bez słów.
W mgnieniu oka zjawiła się Jonki. Zawołała Brusa. Oboje chwycili moje drgające
kończyny. Brus przygniótł mnie całym ciałem, próbował złagodzić konwulsje. Straciłem
przytomność.
Wynurzyłem się z ciemności w światło, jakbym powracał po długim nurkowaniu.
Głębokie ciepło piernata kołysało mnie mile, koce otulały miękko. Czułem się bezpieczny.
Przez chwilę wszystko tchnęło spokojem. Leżałem cicho i czułem się prawie dobrze.
- Bastardzie? - Brus pochylił się nade mną.
Wróciła rzeczywistość. Znowu byłem zepsutym, rozstrojonym mechanizmem,
marionetką z poplątanymi sznurkami, koniem z zerwanym ścięgnem. Nigdy już nie odzyskam
sił. Nie było dla mnie miejsca w świecie, w którym dotąd żyłem. Brus powiedział, że litość to
marna namiastka miłości. Nie chciałem niczyjej litości.
- Brus... Pochylił się niżej.
- Nie było tak źle - skłamał. - Odpoczywaj. Jutro...
- Jutro wyjeżdżasz do Koziej Twierdzy - oznajmiłem. Zmarszczył brwi.
- Nie tak szybko. Trzeba ci kilku dni, żebyś doszedł do siebie, potem możemy...
- Nie. - Usiadłem z trudem. Całą siłę, jaka mi pozostała, włożyłem w słowa. -
Powziąłem decyzję. Jutro ruszasz do Koziej Twierdzy. Czekają tam na ciebie. Ludzie i
zwierzęta. Jesteś potrzebny. Tam jest twój dom i twój świat. Mój nie. Już nie. Długi czas
milczał.
- A ty co zrobisz? Pokręciłem głową.
- To nie twoje zmartwienie. Wyłącznie moje.
- A dziewczyna?
Tym razem pokręciłem głową gwałtowniej.
- Przez całe życie opiekowała się ojcem, a on w podzięce zostawił ją w długach. Mam ją
odszukać, zabiegać o jej miłość? Przecież będę dla dziewczyny takim samym ciężarem, jakim
był tamten! Nie. Samotna czy poślubiona innemu, lepiej niech zniknie z mojego życia.
Długo trwała cisza. Jonki przygotowywała w rogu pokoju następny ziołowy wywar,
który miał się zdać na nic. Brus stał nade mną, wielki i groźny niczym chmura gradowa.
Wiedziałem, że chciałby chwycić mnie za koszulę i mocno potrząsnąć: wybić mi upór z głowy.
Nie zrobił tego. Brus nie skrzywdziłby kaleki.
- Zostaje więc tylko sprawa króla - odezwał się wreszcie. - Czy może zapomniałeś, że
przysięgałeś być na jego rozkazy?
- Nie zapomniałem - odrzekłem spokojnie. - I gdybym siebie nadal uważał za zdolnego
do wykonywania rozkazów, na pewno bym wrócił. Ale pozostał ze mnie tylko strzęp
człowieka, Brusie. Jestem zagrożeniem. Pionkiem do obrony. Zakładnikiem do wzięcia.
Bezsilny, bezbronny, nieprzydatny. Nie. Po raz ostatni przysłużę się memu panu i usunę się
sam, zanim zrobi to ktoś inny raniąc przy tym króla.
Brus odwrócił się ode mnie. Jeszcze jeden cień w mrocznym pokoju. W migotliwym
świetle płomieni nie sposób było nic wyczytać z jego twarzy.
- Jutro przyjdę...
- Pożegnać się ze mną - wpadłem mu w słowo. - Nie zmienię zdania. - Dotknąłem
kolczyka.
- Jeśli ty zostajesz, ja muszę zostać także - oznajmił zawzięcie.
- Kiedyś mój ojciec kazał ci zostać w Koziej Twierdzy i wychowywać swojego bękarta.
Teraz ja każę ci jechać i dalej służyć królowi.
- Bastardzie Rycerski, nie...
- Proszę. - Nie wiem, co usłyszał w moim głosie, ale nagle zesztywniał. - Jestem taki
zmęczony - wymamrotałem. - Tak bardzo zmęczony. Jedno wiem na pewno: jeśli zdecyduję
inaczej, nie przeżyję. Po prostu nie mam siły. - Zaskrzeczałem jak starzec. - Nieważne, co
powinienem. Nieważne, co przysięgałem. Nie zostało we mnie tyle życia, bym mógł dotrzymać
słowa. Może zawiodłem ciebie lub króla... Cudze plany, cudze cele. Nigdy moje. Próbowałem,
ale... - Pokój się zakołysał. Mój głos odpłynął ode mnie, miałem wrażenie, że słucham kogoś
innego i byłem wstrząśnięty słowami, lecz nie mogłem zaprzeczyć zawartej w nich prawdzie. -
Chcę teraz zostać sam - powiedziałem po prostu. - Muszę odpocząć.
Opuścili pokój wolno, jak gdyby mieli nadzieję, że zmienię zdanie, że ich przywołam.
Kiedy zostawili mnie samego, pozwoliłem sobie odetchnąć. Byłem oszołomiony.
Powziąłem decyzję! Nie wracałem do Koziej Twierdzy. Nie miałem pojęcia, co będzie dalej.
Zmiotłem rozbite szczątki swojego życia z planszy gry. Teraz powstało miejsce na ponowne
ustawienie kamieni, na ułożenie nowego planu. Powoli zaczynałem sobie uświadamiać, że nie
mam wątpliwości. Czułem żal zmieszany z ulgą, ale nie miałem wątpliwości. Jakoś znośniej mi
było myśleć o ponownym rozpoczęciu życia tu, gdzie nikt nie wiedział, kim niegdyś byłem.
Życia nie podporządkowanego cudzej woli. Nawet woli mego króla. Stało się.
Leżałem w wygodnym łóżku i po raz pierwszy od wielu tygodni czułem się naprawdę
spokojny.
Chciałbym się z nimi wszystkimi pożegnać. Stanąć ostatni raz przed królem i ujrzeć
jego skinięcie głową, świadczące, że dobrze uczyniłem. Może mógłbym mu wyjaśnić, dlaczego
nie chciałem wracać... Nie. To już koniec, wszystko skończone.
- Wybacz mi, wasza wysokość - mruknąłem.
Patrzyłem na tańczące w kominku płomienie, dopóki nie zapadłem w sen.
1. WODNA OSADA
Rola następcy - lub następczyni - tronu wymaga kroczenia po cienkiej linii
rozgraniczającej odpowiedzialność i autorytet. Funkcja ta została stworzona w celu
zaspokojenia żądzy władzy królewskich dziedziców, a jednocześnie miała ich doskonalić w
sztuce rządzenia. Najstarsze dziecię królewskiego rodu podejmuje nowe obowiązki w szesnaste
urodziny. Począwszy od tego dnia, ma udział w odpowiedzialności za władanie Królestwem
Sześciu Księstw. Zazwyczaj otrzymuje zadania, których najchętniej zrzeka się panujący
monarcha, tak więc, zależnie od władcy, bywają one bardzo różne.
Za panowania króla Roztropnego jako pierwszy został następcą tronu książę Rycerski.
Król scedował na niego wszelkie powinności związane z ustalaniem i obroną granic: sztukę
wojenną, negocjacje i dyplomację, niewygody długich podróży oraz fatalne warunki
obozowisk. Gdy książę Rycerski zrzekł się praw do korony, książę Szczery został następcą tronu
i odziedziczył spuściznę po starszym bracie: prowadzenie wojny z Zawyspiarzami. wewnętrzne
niepokoje w królestwie oraz napięte stosunki pomiędzy księstwami śródlądowymi a
nadbrzeżnymi. Niełatwo mu było panować nad sytuacją, tym bardziej że król często ignorował
decyzje syna. Bywało, że następca tronu stawał przed faktami dokonanymi i niewiele już mógł
zdziałać.
W jeszcze trudniejszej sytuacji znalazła się małżonka następcy tronu, księżna Ketriken.
Pochodziła z dalekich gór, była obca na dworze Królestwa Sześciu Księstw. W czasach pokoju
może przyjęto by ją z większą tolerancją. Niestety, w Koziej Twierdzy wrzało. Szkarłatne okręty
z Wysp Zewnętrznych, nękające nas od pokoleń, bezlitośnie pustoszyły nasze ziemie. Pierwsza
zima księżnej Ketriken jako małżonki następcy tronu była także pierwszą zimą ataków wroga,
czego dotąd nigdy nie doświadczyliśmy. Ciągłe zagrożenie napaścią i późniejszy strach przed
ofiarami zakażonymi kuźnicą podkopywały fundamenty Królestwa Sześciu Księstw. Poddani
tracili zaufanie do monarchii, a księżna nieuchronnie znalazła się na pozycji nielubianej
małżonki następcy tronu.
Niespokojne czasy podzieliły możnych. Księstwa śródlądowe burzyły się przeciw
ponoszeniu kosztów obrony linii wybrzeża, do którego przecież nie miały bezpośredniego
dostępu. Ze swej strony księstwa nadbrzeżne wołały o okręty wojenne, nowych żołnierzy oraz
skuteczną ochronę przed najeźdźcami, uderzającymi zawsze w najmniej spodziewanym miejscu
i czasie.
Książę Władczy, syn królowej pochodzącej ze śródlądzia, umacniał swoją pozycję w
księstwach Rolnym i Trzody rozdając hojnie szczególne łaski i szczodre dary.
Następca tronu, książę Szczery, dostrzegając, iż jego Moc nie wystarcza do utrzymania
najeźdźców w bezpiecznej odległości od naszych morskich granic, skupił całą uwagę na
budowaniu okrętów wojennych, które miały strzec księstw nadbrzeżnych. Niewiele czasu
poświęcał nowo poślubionej połowicy.
Ponad tym wszystkim król Roztropny trwał niczym wielki pająk, dzierżąc władzę podzieloną między niego
a synów, próbując utrzymać wszystko w równowadze i nie dopuścić do rozpadu Królestwa Sześciu Księstw.
* * *
Obudziłem się, gdyż ktoś dotknął mojego czoła. Z gniewnym pomrukiem odwróciłem
głowę w przeciwną stronę. Pościel była zmięta i pościągana; z trudem się z niej
wyswobodziłem, usiadłem. Kto śmiał przerwać mi sen? Królewski błazen przysiadł
niespokojnie na krześle obok łoża. Obrzuciłem go wściekłym spojrzeniem, aż się skulił pod
moim wzrokiem. Straciłem pewność siebie.
Błazen powinien być w Koziej Twierdzy, u boku monarchy - daleko stąd. Nigdy nie
słyszałem, by opuszczał władcę na dłużej niż kilka godzin, chyba że w czas nocnego
odpoczynku. Jego obecność tutaj nie wróżyła nic dobrego. Był moim przyjacielem, na ile jego
odmienność w ogóle pozwalała mu się z kimkolwiek zaprzyjaźnić, jednak jego wizyty zawsze
miały jakiś ważki cel. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Nigdy go takiego nie widziałem. Miał
na sobie nie znany mi, pstrokaty strój w zielone i czerwone geometryczne wzory, w ręku
trzymał kaduceusz zwieńczony czaszką szczura. Wesołe ubranie zbyt mocno kontrastowało z
bezbarwną skórą. Błazen wydawał się przejrzysty, jak płomień świecy zwieńczony kulistą
poświatą. Jego ubiór wyglądał na bardziej rzeczywisty niż on sam. Delikatne jasne włosy
wystawały spod czapki i unosiły się w powietrzu, podobnie jak dryfują w wodzie włosy
topielca. W bladych źrenicach tańczyło odbicie płomieni z kominka. Przetarłem sklejone ropą
oczy i odsunąłem z twarzy kosmyk włosów. Był wilgotny. Spociłem się we śnie.
- Witaj - udało mi się powiedzieć. - Nie spodziewałem się ciebie tutaj. - W ustach
miałem sucho, język sztywny i odrętwiały. Przypomniałem sobie, że byłem chory, lecz
szczegóły pozostały okryte mgłą zapomnienia.
- Gdzież miałbym być? - Obrzucił mnie bolesnym spojrzeniem. - Z każdą godziną snu
zdajesz się, panie mój, mniej wypoczęty. Połóż się, pozwól, że poprawię pościel.
Chciał się zająć moimi poduszkami, ale odprawiłem go gestem dłoni. Coś było nie tak.
Błazen nigdy nie odzywał się do mnie w ten sposób. Choć byliśmy przyjaciółmi, zawsze
kierował do mnie słowa uszczypliwe, a przy tym pełne podskórnej goryczy, jak nadpsuty owoc.
Jego nagła uprzejmość musiała być wyrazem litości, a tego nie chciałem.
Przesunąłem wzrokiem po własnej haftowanej koszuli nocnej, po bogatych kapach na
łożu. Coś mnie zastanowiło. Byłem zmęczony i słaby, nie miałem siły na głos wyrazić
zdziwienia.
- Co tu robisz? - spytałem wreszcie karła. Westchnął głęboko.
- Dbam o ciebie, panie. Czuwam przy tobie, gdy śpisz. Wiem, uważasz to za śmieszne,
lecz w końcu jestem przecież błaznem. Muszę być śmieszny. Pytasz mnie o to za każdym
razem, kiedy się przebudzisz. Pozwól więc, że zaproponuję ci coś mądrzejszego. Błagam cię,
zechciej, panie mój, kazać posłać po innego medyka.
Oparłem się o poduszki. Były wilgotne od potu i wydzielały kwaśną woń. Mógłbym
poprosić błazna, by je zmienił, i on by mnie posłuchał. Nie chciałem prosić. Ścisnąłem brzeg
przykrycia powykręcanymi palcami.
- Po co tu przyszedłeś? - zapytałem hardo. Ujął moją dłoń w obie ręce i poklepał ją
lekko.
- Panie mój, martwi mnie ten nagły przejaw słabości. Moim zdaniem nic ci się nie
polepsza mimo starań tego uzdrowiciela od siedmiu boleści. Obawiam się, że ma znacznie
mniejszą wiedzę medyczną niż własną opinię o niej.
- Mówisz o Brusie? - zapytałem z niedowierzaniem.
- Brus... Gdyby on był tutaj, panie mój... Może jest tylko koniuszym, ale z pewnością
lepszym medykiem niż Osiłek, który cię karmi lekami i zadaje na poty.
- Osiłek? Brusa tu nie ma?
- Nie, królu mój, panie. - Błaznowi wydłużyła się mina. - Jak wiesz, został w górach.
- Królu panie! - powtórzyłem i spróbowałem się roześmiać. - Cóż za kpina!
- Nigdy bym nie śmiał kpić, wasza królewska mość - rzekł cicho i smutno. - Nigdy.
Troska w jego głosie wprawiła mnie w zakłopotanie. Nie znałem takiego błazna.
Zazwyczaj usta pełne miał zagadek i kalamburów, szczwanych przytyków i uszczypliwych
uwag. Niespodziewanie poczułem się słaby jak stara, rozciągnięta i postrzępiona lina.
Spróbowałem ogarnąć sytuację.
- Więc jestem w Koziej Twierdzy? Wolno pokiwał głową.
- Rzecz jasna, panie mój. - Zmartwiony ściągnął usta. Milczałem, badając całą głębię
zdrady. Przedziwnym sposobem wróciłem do Koziej Twierdzy. Wbrew własnej woli. Brus
nawet nie uznał za stosowne dotrzymać mi towarzystwa.
- Pozwól, panie, że podam ci coś do jedzenia - odezwał się trefniś. - Odzyskasz siły. -
Wstał. - Przyniosłem posiłek już dawno. Postawiłem w cieple przy ogniu.
Kucnął obok wielkiego kominka i przysunął do siebie sporą wazę. Gdy podniósł wieko,
dosięgła mnie woń wołowego rosołu. Nałożył jedzenie do misy. Od miesięcy nie jadłem
wołowiny. W górach spożywano dziczyznę, baraninę i mięso kozie. Powiodłem wzrokiem po
komnacie. Ciężkie gobeliny, masywne drewniane krzesła. Ogromny kominek, bogato zdobiony
zagłówek łoża. Znałem to miejsce. To była królewska sypialnia w Koziej Twierdzy. Dlaczego
znajdowałem się w łożu monarchy? Chciałem zapytać o to karła, lecz kto inny przemówił
moimi ustami.
- Zbyt wiele jest mi wiadome, błaźnie. Nie potrafię się już obronić przed napływem
wiedzy. Czasem kto inny ma we władaniu moją wolę i popycha mój umysł na ścieżki, którymi
lepiej nie podążać. Nie potrafię się obronić. Zalewają mnie te wieści jak przypływ. -
Zaczerpnąłem głęboko powietrza, ale nie mogłem odepchnąć natrętnych majaków. A jeszcze
poczułem dojmujący chłód, jak gdybym się zanurzył w wartki nurt zimnej wody. - Przypływ -
szepnąłem. - Niesie ze sobą okręty... Okręty o szkarłatnych kadłubach.
Przestraszony błazen patrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma.
- Wasza wysokość! O tej porze roku? Musisz się mylić! Przecież jest zima!
Oddychałem z trudem.
- Przyszła zbyt późno. Poskąpiła nam błogosławieństwa sztormów. Patrz. Patrz tam, na
wodę. Widzisz? Przybywają. Zbliżają się we mgle.
Uniosłem rękę. Karzeł spiesznie stanął przy mym boku. Wiedziałem, że nie mógł nic
dostrzec. Mimo to lojalnie, choć niechętnie położył dłoń na moim chudym ramieniu i patrzył,
gdzie wskazywałem, jakby mógł obrócić wniwecz mury i przestrzeń dzielące go od mojej
wizji. Zazdrościłem błaznowi ślepoty. Chwyciłem jego wąską dłoń o długich palcach.
Zobaczyłem własną wychudłą rękę, królewski sygnet na kościstym palcu tuż za spuchniętym
stawem. Po chwili, kierowany wewnętrznym przymusem, spojrzałem w górę i widzenie
zabrało mnie w dal.
Oto cicha przystań. Wyprostowałem się, teraz widziałem lepiej. Ciemna osada
przypominała szachownicę. W zagłębieniach leżała lekka mgiełka; nad zatoką zaczynał
gęstnieć mleczny tuman.
“Pogoda się zmieni” - pomyślałem.
Coś poruszyło się w powietrzu, coś, co mnie zmroziło, schłodziło pot na skórze, aż
zadrżałem. Pomimo mgły i ciemności nocy widziałem wszystko jak na dłoni.
“To dar Mocy” - powiedziałem sobie w myślach, a potem się zdumiałem. Przecież nie
miałem talentu do korzystania z Mocy, nie potrafiłem nią kierować, nie mogłem jej używać.
Dwa statki wyłoniły się z mgły i wpłynęły do pogrążonej we śnie przystani.
Zapomniałem, co mogę, a czego nie. Kształtem radowały oczy - wdzięczne, smukłe cuda, a
choć w świetle księżyca były czarne, wiedziałem, że kadłuby ich lśnią czerwienią. Szkarłatne
okręty z Wysp Zewnętrznych. Weszły między falochrony gładko, jak ostry nóż rzeźnicki
wchodzi w świński brzuch. Wiosła poruszały się doskonale równym rytmem, dulki wygłuszono
szmatami. Statki sunęły obok doków śmiało, jakby na nich przybywali zwykli uczciwi kupcy. Z
pierwszego lekko zeskoczył marynarz. Przywiązał linę do drewnianego pachołka. Wioślarz
odpychał burtę od nadbrzeża, dopóki cuma na rufie nie została zawiązana równie sprawnie.
Wszystko tak spokojnie, tak pewnie. Drugi statek poszedł za przykładem pierwszego.
Przerażający najeźdźcy ze szkarłatnych okrętów przybyli do osady zuchwale jak mewy,
zakotwiczyli w porcie swoich ofiar.
Żadna straż nie wszczęła alarmu. Nikt nie zadął w róg, nie rzucił pochodni na stos
żywicznych szczap, by wzniecić sygnalny ogień. Poszukałem wartowników i natychmiast
znalazłem. Z głowami opuszczonymi na piersi drzemali na posterunkach. Ich ciepłe kurty,
utkane z dobrej wełny, zmieniły kolor szary na czerwony, nasiąkając krwią z podciętych gardeł.
Mordercy przyszli lądem, znali miejsce każdego posterunku. Nikt nie ostrzeże śpiących ludzi.
Wartowników nie było wielu. Bo i niewiele skarbów miała ta osada - ledwie tyle, by ją
zaznaczyć kropką na mapie. Mieszkańcy liczyli, iż skromność stanu posiadania ochroni ich
przed napaścią. Mieli dobrą wełnę i przędli cienką przędzę, to prawda. Odławiali i wędzili
łososie płynące w górę rzeki. Hodowali jabłuszka - małe, lecz słodkie - i robili z nich smaczne
wino. Na zachód od osady rozciągała się piaszczysta plaża. Ot i wszystkie bogactwa Wodnej
Osady. Nic wielkiego, lecz życie miało swoją wartość dla ludzi, którzy tu mieszkali. Jaki był
sens przybywać do nich z ogniem i mieczem? Kto przy zdrowych zmysłach uznałby, że
beczułka jabłecznika albo wędzony łosoś warte są zachodu najeźdźców?
Ale groźne szkarłatne okręty przybyły. I nie pojawiły się tutaj po bogactwa czy skarby.
Nie szukały ani płodnego bydła, ani kobiet na żony, ani młodych chłopców, by uczynić z nich
niewolników na swoje galery. Wełniste owce będą okaleczane i zarzynane, wędzony łosoś
zostanie zmiażdżony butami, runą spichlerze, spłoną zapasy win. Najeźdźcy wezmą
zakładników, o tak, lecz tylko by ich zarazić kuźnicą. Ta przedziwna magia pozbawi ofiary
wszelkich cech ludzkich, odbierze im wszystkie uczucia. Rozbójnicy nie zatrzymają
zakładników - porzucą nieszczęsnych, by zadawali cierpienia swoim niegdyś ukochanym
krewnym. Biedne ofiary zwrócą się przeciwko najbliższym i będą pustoszyć rodzinną ziemię
równie bezlitośnie jak wilcza wataha. To było najokrutniejsze dzieło Zawyspiarzy. Z rozpaczą
patrzyłem na sceny rozgrywające się przed moimi oczyma. Widywałem już wcześniej skutki
podobnych napaści.
Fala śmierci zagarnęła osadę. Bandyci z Wysp Zewnętrznych zeskoczyli ze statków i
rozbiegli się po mieście, znikali wśród mroku ulic, podstępni niczym śmiertelna trucizna
domieszana do wina. Kilku zostało w przystani; mieli przeszukać inne statki przycumowane do
nadbrzeża. Oprócz czółen stały tam dwie łodzie rybackie i jeden statek handlowy. Wszystkie
załogi spotkała szybka śmierć. Ich walka o życie była równie patetyczna jak trzepot i lament
drobiu, kiedy do kurnika dostaje się łasica. Wołali ku mnie głosami ociekającymi krwią. Gęsta
mgła chciwie łykała ich krzyki. W sinym tumanie śmierć żeglarza znaczyła niewiele więcej niż
zawodzenie morskiego ptaka. Potem łodzie zostały podpalone; nikogo nie obchodziła ich
wartość. Najeźdźcy nie brali łupów. Czasem garść monet, które nawinęły się pod rękę,
naszyjnik z ciała zniewolonej i zamordowanej kobiety - niewiele więcej.
Nie mogłem zrobić nic, jedynie patrzeć. Zakasłałem ciężko, udało mi się pochwycić
haust powietrza.
- Gdybym tylko potrafił ich zrozumieć - wykrztusiłem. - Gdybym tylko wiedział, czego
chcą. Ich czyny urągają rozsądkowi. Jak mamy walczyć z wrogiem, który nie wyjawia
przyczyn wojny? Gdybym tylko mógł ich zrozumieć...
Błazen w zamyśleniu wydął blade wargi.
- Służą szaleństwu, które im przewodzi. Zrozumieć ich może jedynie ten, kto także da
się opętać. Ja nie życzyłbym sobie ich rozumieć. Samo zrozumienie ich nie zatrzyma.
- To prawda.
Nie chciałem patrzeć na osadę. Oglądałem podobny koszmar zbyt często. Jednak tylko
człowiek bez serca mógłby się odwrócić od tych wydarzeń jak od miernego przedstawienia
teatru marionetek. Mogłem przynajmniej być świadkiem śmierci mojego ludu, skoro nie
mogłem zrobić dla niego nic więcej. Byłem chory, kaleki, stary i ogromna dal dzieliła mnie od
tamtego miejsca. Na nic więcej nie było mnie stać, więc patrzyłem.
Osada budziła się gnieciona żelazną dłonią wroga. Dłoń ta dławiła gardło lub uciskała
pierś, trzymała nóż nad kołyską, dusiła nagły krzyk dziecka wyrwanego ze snu. Zaczęły
migotać światła; tu świece zapalane na odgłos krzyków u sąsiadów, tam pochodnie, jeszcze
gdzie indziej - podpalone domy. Choć najeźdźcy ze szkarłatnych okrętów terroryzowali
Królestwo Sześciu Księstw już od ponad roku, dla tych ludzi stali się rzeczywistością właśnie
tej nocy. Mieszkańcy osady sądzili, że są przygotowani do odparcia ataku. Słyszeli
przerażające opowieści i postanowili, że u nich nie sprawdzą się one nigdy. A jednak domy
płonęły, a ludzkie krzyki, zrodzone z czarnego dymu, szybowały w nocne niebo.
- Mów, błaźnie - rozkazałem ochryple. - Otwórz przede mną przyszłość. Co ludzie
mówią o zimowym napadzie na Wodną Osadę?
Z drżeniem zaczerpnął tchu.
- To niełatwe. Nie widzę wyraźnie... - przerwał. - Wszystko jest zamazane, wszystko się
zmienia... wszystko jest zbyt niestałe, wasza królewska mość. Przyszłość się rozpływa...
- Mów, co widzisz!
- Ułożono pieśń o tej osadzie - rzekł błazen beznamiętnie. Ciągle trzymał mnie za
ramię; przez nocną koszulę uścisk jego długich, mocnych palców przenikał mnie chłodem.
Zadrżeliśmy wspólnie i poczułem, ile go kosztowało trwanie u mego boku. - Śpiewana w
tawernie nie wydaje się taka straszna, szczególnie gdy refren biesiadnicy wybijają kuflami piwa
o blat stołu. Można sobie wyobrazić, jak dzielny odpór dali napastnikom mieszkańcy osady.
Walczyli do ostatniego tchu, nikt się nie poddał. Nikt nie został pojmany żywcem i zarażony
kuźnicą. Nikt. - Błazen zamilkł. - Oczywiście, kiedy się pije i śpiewa, nie widać krwi. -
Histeryczna nuta wmieszała się w wymuszoną lekkość tonu. - Ani nie czuć swądu palonych
ciał. Nie słychać krzyków. To zrozumiale. Czy próbowałeś kiedyś, panie, znaleźć rym do
“rozczłonkowane dziecko”? Ktoś próbował “pomszczone ucieczką”, ale ciągle nie najlepiej się
rymuje. - Próżno by szukać wesołości w tym żarcie. Dowcipy zaprawione goryczą nie
pomagały ani jemu, ani mnie. Umilkł raz jeszcze, mój niewolnik, skazany na dzielenie ze mną
bolesnej świadomości.
Ja także byłem milczącym świadkiem. Żadna pieśń nie opowie o rodzicach
wtykających dziecku do buzi trujący cukierek. Ani o dzieciach krzyczących w męczarniach,
rzucanych drgawkami po przyjęciu silnej trucizny, ani o kobiecie niewolonej w agonii. Żaden
rym ani melodia nie zniosą ciężaru opowieści o łucznikach, którzy najlepszymi strzałami
zabijają własnych krewnych, by nie zostali uprowadzeni na wraże statki. Zajrzałem do piekła
płonącego domu. Przez jęzory ognia ujrzałem dziesięcioletniego chłopca odsłaniającego gardło
przed nożem w ręku matki. W ramionach trzymał ciało maleńkiej siostrzyczki, zaduszonej, bo
przybyli najeźdźcy na szkarłatnych okrętach, a kochający brat nie odda małej istotki ani im, ani
żarłocznym płomieniom. Widziałem oczy matki, gdy wkładała ciała dzieci w płomienie, a
potem weszła pomiędzy nie sama. O takich rzeczach lepiej nie wiedzieć. Jednak nie
oszczędzono mi tej wiedzy. Moim obowiązkiem było ją poznać i zawsze o niej pamiętać.
Nie wszyscy zginęli. Niektórzy uciekli na pobliskie pola i w lasy. Widziałem młodego
mężczyznę, który z czwórką dzieci przylgnął w lodowatej wodzie do pali oblepionych przez
pijawki i doczekał tam, aż najeźdźcy odpłynęli. Inni próbowali uciekać i ginęli w biegu.
Zobaczyłem kobietę w nocnym stroju, która wymknęła się z któregoś domu. Płomienie
wspinały się już po ścianie. Jedno dziecko trzymała na ręku, drugie, uczepione jej koszuli, szło
samo. Pożar zapalał we włosach kobiety ogniste blaski. Rozejrzała się bojaźliwie, lecz długi
nóż, który trzymała w wolnej ręce, dzierżyła pewnie. Pochwyciłem obraz drobnych, mocno
zaciśniętych ust, zmrużonych oczu. Nagle, w jednej chwili poznałem ten dumny profil rysujący
się na tle płomieni.
- Sikorka!
Sięgnąłem ku niej szponiastą dłonią.
Otworzyła ziemiankę, ukryła w niej dzieci, weszła sama i ostrożnie opuściła za sobą
drzwi. Bezpieczni?
Nie.
Nadeszli zza rogu. Dwie postacie. Jedna z toporem. Wolny, rozkołysany krok, głośny
śmiech. Sadza powalała im twarze, nieludzko błyszczały zęby, białka oczu lśniły. Mężczyzna i
kobieta. Ona, piękna, śmiała się w głos. Nieustraszona. Włosy miała z tyłu związane srebrnym
drutem. Płomienie budziły w metalu krwawe refleksy. Zbliżyli się do ziemianki, mężczyzna
błyszczącym łukiem wzniósł nad głowę ciężki topór. Ostrze głęboko wgryzło się w drewno.
Usłyszałem przerażony krzyk dziecka.
- Sikorka! - wychrypiałem.
Zwlokłem się z łóżka, ale nie miałem siły stanąć na nogach. Czołgałem się do niej.
Drzwi ustąpiły, napastnicy roześmiali się głośno. Mężczyzna umarł ze śmiechem na
ustach, gdy Sikorka wyskoczyła przez resztki strzaskanych desek i wraziła długi nóż w jego
gardło. Ale piękna kobieta z błyszczącym srebrem we włosach miała miecz. I kiedy Sikorka
próbowała wydobyć nóż z ciała umierającego mężczyzny, ten miecz...
Drewniany dom poddał się z ostrym trzaskiem. Konstrukcja zachwiała się i runęła w
deszczu iskier, w grzmocie ryczących płomieni. Ognista kurtyna zapadła pomiędzy mną a
ziemianką. Nie widziałem nic przez piekielne morze ognia. Czy dom zawalił się na wejście do
piwnicy i na parę najeźdźców? Nie widziałem. Rzuciłem się naprzód, sięgałem ku Sikorce.
W jednej chwili wszystko Zniknęło. Nie było płonącego domu, łupionego miasta,
najeźdźców. Tylko ja, skulony przy kominku. Wsadziłem rękę w płomienie, trzymałem w dłoni
rozżarzoną bryłę węgla.
Błazen krzyknął, chwycił mnie za nadgarstek, wyszarpnął moją dłoń z ognia.
Odsunąłem go i przyjrzałem się tępo własnym palcom pokrytym pęcherzami.
- Królu mój - jęknął boleśnie. Klęknął, ostrożnie odsunął misę z zupą. Zmoczył
serwetkę w winie, owinął mi palce. Nie czułem pieczenia, gdyż we wnętrzu miałem inną, o
wiele gorszą ranę. Karzeł zajrzał mi w oczy. Prawie go nie dostrzegałem. Wydawał się niema-
terialny; w jego bezbarwnych źrenicach odbijały się płomienie. Cień, jak wszystkie inne -
ROBIN HOBB KRÓLEWSKI SKRYTOBÓJCA (PRZEŁOŻYŁA AGNIESZKA CIEPŁOWSKA) SCAN-DAL
PROLOG SNY I RZECZYWISTOŚĆ Dlaczego zabraniamy przelewania na papier tej specyficznej wiedzy, jaką jest znajomość mechanizmów działania magii? Czyżby powodował nami strach, by się nie dostała w niepowołane ręce? Przecież od wieków przestrzegamy zwyczaju terminowania, zapewniającego przekazywanie sekretnej wiedzy wyłącznie osobom odpowiednio wyszkolonym i godnym wtajemniczenia. Sama wiedza nigdy nie jest źródłem magii. Skłonności ku poszczególnym rodzajom magicznych talentów występują jako wrodzone - lub wcale. Na przykład zdolność do korzystania z magii znanej jako Moc jest ściśle związana z potomkami królewskiego rodu Przezornych, choć niekiedy objawia się jako “boczna odnoga” pomiędzy prostym ludem. Człowiek wyuczony w korzystaniu z Mocy potrafi poznać cudze myśli. Niektórzy, obdarzeni tym talentem w większym stopniu, mogą wpływać na uczynki innych lub rozmawiać w myślach z wybraną osobą. Przy dowodzeniu bitwą albo gromadzeniu informacji jest to umiejętność nieoceniona. Podania ludowe prawią o innej, starszej magii, będącej teraz w pogardzie, znanej jako Rozumienie. Niewielu przyznaje się do zdolności w tym kierunku, przeto wspominając o niej mówi się zazwyczaj o bliżej nie określonym mieszkańcu sąsiedniej doliny albo o kimś żyjącym po drugiej stronie odległego pasma górskiego. W moim przekonaniu była to niegdyś naturalna zdolność myśliwych z głębi kontynentu. Pozwala ona rozumieć język zwierząt. Legendy przestrzegają, iż człowiek, który znajduje się pod jej wpływem zbyt długo lub nazbyt się z nią zżywa, przeistacza się w końcu w zwierzę - takie samo jak to, z którym połączyła go owa specyficzna więź. Może to być jednak tylko ludzkie bajanie. Istnieją także magie Skraju. Nigdy nie potrafiłem dociec źródła tej nazwy. Zalicza się do nich wiedze tajemne udokumentowane oraz takie, których istnienie pozostaje przedmiotem dyskusji - wróżenie z dłoni, czytanie z wody, przepowiadanie ze świetlnych refleksów w krysztale - a także wiele innych, stawiających sobie za cel przewidywanie przyszłości. W oddzielnej, nie nazwanej kategorii, uszeregowano talenty magiczne wywołujące skutki fizyczne: czynienie niewidzialnym, lewitację, poruszanie lub ożywianie przedmiotów - wszystkie magie z dawnych legend, począwszy od Latającego Krzesła Syna Wdowy, po Magiczny Obrus Północnego Wiatru. Nie znam nikogo dysponującego którąś z tych magii. Wydają się one jedynie wytworem wyobraźni; przypisywane są ludziom żyjącym w dawnych czasach lub odległych krainach, a niekiedy istotom mitycznym lub nieomal mitycznego pochodzenia: smokom, olbrzymom, Najstarszym, Innym, dzióboludkom. * * * Przerywam pisanie, by oczyścić pióro. Ślady atramentu znaczą pośledni arkusz cienką pajęczynką, wybuchając niekiedy kleksami. Nie poświęcę dla tych stów dobrego papieru -
jeszcze nie teraz. Nie mam pewności, czy w ogóle powinienem je zapisywać. Zapytuję siebie, po co przelewać je na papier. Czy nie trzeba raczej przekazywać tej wiedzy wyłącznie z ust do ust tym, którzy są jej godni? Może tak. Może nie. Znajomość różnych sekretów, teraz zupełnie naturalna, może pewnego dnia okazać się dla potomnych niezgłębioną tajemnicą. Niewiele na temat magii znajduje się w bibliotekach. Szukałem pracowicie, tropiłem najmniejszy ślad pośród kalejdoskopu najróżniejszych informacji. Znajdowałem szczątkowe wzmianki, niejasne aluzje - i nic więcej. Zbierałem je przez minione lata i gromadziłem w pamięci, zamierzając powierzyć zdobytą wiedzę papierowi. Zapiszę skrzętnie własne doświadczenia i wszystko, co udało mi się wyszperać w zbiorach bibliotecznych. Może kiedyś w przyszłości inny biedak, rozdarty pomiędzy walczącymi w nim, skłóconymi magiami, odnajdzie w moich zapiskach odpowiedź na swoje pytania. Niestety, usiadłszy do spełnienia zamysłu, zaczynam się chwiać w postanowieniu. Kimże jestem, by swoją wolę przeciwstawiać mądrości tych, którzy odeszli już z tego świata? Czy powinienem przelewać na papier znane mi sposoby, dzięki którym osoba obdarzona Rozumieniem może powiększać swą Moc lub przywiązać do siebie zwierzę? Czy powinienem wyszczególniać ćwiczenia, przez jakie trzeba przejść, nim się pojmie metody korzystania z Mocy? Magie Skraju i magie legendarne nigdy nie były mi bezpośrednio znane. Czy mam prawo obdzierać je z tajemniczości i przypinać do papieru, jak to czynię z motylami i liśćmi zebranymi dla studiów? Próbuję rozważyć, co można by uczynić z nieprawnie uzyskaną wiedzą tajemną. Prowadzi mnie to ku rozważaniom, co ja dzięki niej zyskałem. Władzę? Bogactwo? Miłość? Drwię z siebie. Moc ani Rozumienie nigdy mi nic podobnego nie dały. Lub może raczej - jeśli mi oferowały takie pożytki, nie miałem dość rozumu ani ambicji, by skorzystać z okazji. Władza. Nigdy jej nie pożądałem przez wzgląd na nią samą. Pragnąłem jej niekiedy, gdy byłem dręczony lub jeśli osoba mi bliska cierpiała z powodu kogoś, kto władzy nadużywał. Bogactwo. Nigdy o nie naprawdę nie dbałem. Od chwili gdy jako nieprawy wnuk królowi Roztropnemu złożyłem przysięgę na wierność, władca zawsze zaspokajał wszystkie moje potrzeby. Miałem w bród jedzenia, nauki niekiedy nawet więcej niż pragnąłem, dostatek ubrań - prostych oraz irytująco modnych, a często także parę miedziaków na własne potrzeby. W Koziej Twierdzy, gdzie dorastałem, takie warunki oznaczały, iż byłem dobrze sytuowany. Bogatszy niż większość chłopców z miasta. Uczucia... Sadza, moja klacz, darzyła mnie na swój sposób szczerą sympatią. Zyskałem prawdziwe, serdeczne uwielbienie ogara imieniem Gagatek i dla nas obu źle się to skończyło. Zostałem obdarzony gorącym uczuciem przez młodego teriera - przypłacił je śmiercią. Drżę na
myśl, jaką cenę trzeba płacić za prawo do ofiarowania mi miłości. Zawsze byłem samotny - wyrastałem pośród intryg i knowań, przed nikim nie mogłem w pełni otworzyć swego serca. Krzewicielowi, nadwornemu skrybie, który chwalił mnie za lekką rękę do stawiania liter i zmyślnie barwione ilustracje, nie mogłem wyznać, że jestem uczniem królewskiego skrytobójcy i dlatego nie będę się doskonalił w jego fachu. Ciernia, mojego mistrza dyplomacji noża, nigdy nie wtajemniczyłem w brutalne metody, jakie stosował Konsyliarz, daremnie ucząc mnie korzystania z Mocy. Z nikim nie śmiałem mówić o moich skłonnościach do Rozumienia - pradawnej zwierzęcej magii, uważanej obecnie za skazę i zboczenie. Nawet z Sikorką. Sikorka, najdroższa rai na świecie. Była ucieczką od zamkowej rzeczywistości. Nie miała nic wspólnego z moim codziennym życiem. Wyrastałem w otoczeniu mężczyzn, na dodatek pozbawiony nie tylko rodziców, lecz w ogóle jakichkolwiek krewnych, którzy by się do mnie otwarcie przyznawali. Jako dziecko zostałem oddany pod opiekę Brusowi, koniuszemu, człowiekowi szorstkiemu i wymagającemu, niegdyś prawej ręce mego ojca. Codziennymi towarzyszami byli mi chłopcy stajenni i żołnierze. W tamtych czasach, podobnie jak teraz, kobiety służyły w wojsku, lecz było ich znacznie mniej. Przy tym podobnie jak mężczyźni miały swoje obowiązki, rodziny i własne życie. Nie mogłem zabierać im czasu. Nie miałem matki, sióstr ani ciotek. Nie znałem żadnej kobiety, która by mi mogła ofiarować właściwą niewieściej płci czułość. Żadnej, oprócz Sikorki. Była ode mnie dwa lata starsza. Rosła niczym źdźbło pomiędzy kostkami bruku. Nie dało jej rady ani pijaństwo ojca, ani brutalne traktowanie, ani trudne zadanie utrzymania domu. Gdy spotkałem ją po raz pierwszy, była dzika i nieufna niczym młody lisek. Dzieci ulicy przezwały ją Sikorka Krew z Nosa. Często nosiła na ciele ślady pobicia. Nigdy nie pojąłem, dlaczego troszczyła się o swego okrutnego ojca. Wygrażał jej i obrzucał przekleństwami nawet wówczas, gdy prowadziła go pijanego do domu i układała do łóżka. Po przebudzeniu nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia. Miał za to wciąż nowe pretensje: dlaczego sklep nie zamieciony i podłoga nie posypana świeżymi ziołami, dlaczego w ulach prawie nie ma miodu, dlaczego wygasł ogień pod kociołkiem. Nie zliczę, ile razy byłem niemym świadkiem podobnych scen. Raptem, jednego lata, Sikorka rozkwitła w młodą kobietę, olśniła mnie kobiecym wdziękiem. Zdawała się całkowicie nieświadoma, że w jej towarzystwie zapominam języka w gębie. Ani Moc, ani Rozumienie nie chroniły mnie przed piorunującym efektem
przypadkowego dotyku jej dłoni ani przed zakłopotaniem, paraliżującym mnie na widok jej uśmiechu. Czy mam naukowo opisać włosy Sikorki unoszone wiatrem, czy wyszczególnić, jak zmieniał się kolor jej oczu - od ciemnego bursztynu po głęboki brąz, w zależności od nastroju i od koloru sukienki? Pochwyciwszy kątem oka purpurę spódnicy i błysk czerwonego szala w tłumie na targu, nagle nie dostrzegałem już tłumu, nie słyszałem gwaru - była tylko ta jedna dziewczyna na całym świecie. Oto jest potężna magia. Choć mogę ją przelać na papier, nikogo innego nie porazi z podobną mocą. Jak adorowałem Sikorkę? Z niezdarną chłopięcą galanterią. Gapiłem się na nią niczym pies na kiełbasę. Wiedziała, że ją kocham, jeszcze zanim ja sobie to uświadomiłem. I pozwalała się uwielbiać, choć byłem od niej młodszy, nie mieszkałem w mieście i miałem przed sobą nieszczególne - w jej przekonaniu - perspektywy. Uważała mnie za gońca nadwornego skryby, pomagającego niekiedy królewskiemu koniuszemu. Nie podejrzewała we mnie Bastarda, nieprawego potomka rodu królewskiego, przez którego książę Rycerski zrezygnował z praw do tronu. Nigdy jej tego nie zdradziłem. O moich magiach, o moim rzeczywistym fachu nie wiedziała nic. Może dlatego mogłem ją kochać. Na pewno dlatego ją utraciłem. Pochłonięty zgłębianiem dworskich tajemnic, przygnębiony porażkami, zajęty lizaniem ran - zapomniałem o Sikorce. Uczyłem się korzystania z Mocy, odkrywałem sekrety, zabijałem ludzi, udaremniałem intrygi. Nie pomyślałem nigdy, że mógłbym się do ukochanej zwrócić po odrobinę nadziei i zrozumienia, którego odmawiano mi gdzie indziej. Ona była nie skażona piętnem mego codziennego życia. Skrupulatnie odsuwałem ją od tego wszystkiego jak najdalej. Nigdy nie próbowałem jej wciągnąć do własnego świata. Sam za to bez wahania wszedłem w jej życie. Dobrze poznałem portową część miasta, gdzie Sikorka sprzedawała świece i miód - w sklepiku albo na targu. Czasami spacerowała ze mną po plaży. Wystarczało mi, że istniała, że mogłem ją kochać. Nie ośmieliłem się marzyć, by odwzajemniła moje uczucie. Nadszedł czas, gdy nauka korzystania z Mocy pogrążyła mnie w mizerii tak głębokiej, iż nieledwie doprowadziła do śmierci. Nie mogłem sobie wybaczyć, że okazałem się niezdolny do korzystania z tej magii. Nie rozumiałem, że moja porażka może dla innych znaczyć niewiele. Ubrałem swoją rozpacz w grubiaństwo. Przez długie tygodnie nie widziałem Sikorki ani nawet nie posłałem jej znaku pamięci. Wreszcie - gdy nie miałem się już do kogo zwrócić - zatęskniłem za nią. Zbyt późno. Pewnego popołudnia zjawiłem się pod “Pszczelim Woskiem” z upominkiem w dłoni - w samą porę, by zobaczyć, jak Sikorka wychodzi ze sklepu. Nie sama. Z
Nefrytem - dorodnym marynarzem, który nosił w uchu masywny kolczyk i promieniował pewnością siebie, wypływającą z przewagi lat. Nie zauważony, pokonany, umknąłem chyłkiem i patrzyłem na nich, idących ramię w ramię. Przyglądałem się, jak Sikorka odchodzi, i pozwoli- łem jej odejść, a przez następne miesiące przekonywałem samego siebie, że moje serce także z niej zrezygnowało. Co by się wydarzyło, gdybym tamtego popołudnia pobiegł za nią i błagał o ostatnią rozmowę? Zadziwiające, jak wiele późniejszych wypadków zależało od fałszywie pojętej chłopięcej dumy i nawyku bezwolnego godzenia się z niepowodzeniami. Usunąłem Sikorkę ze swych myśli i nikomu o niej nie wspominałem. Wróciłem do własnego życia. Król Roztropny wysłał mnie w góry z orszakiem możnych, mających świadczyć przysiędze małżeńskiej, jaką cudzoziemska księżniczka Ketriken przyrzekła złożyć księciu Szczeremu. Obarczono mnie zadaniem dyskretnego uśmiercenia jej starszego brata, Ruriska. Narzeczona miała zostać jedyną dziedziczką Królestwa Górskiego. Na miejscu odkryłem pajęczynę kłamstw i zdrady, uknutą przez mojego młodszego stryja, księcia Władczego. Zamierzał on odebrać księciu Szczeremu prawa do tronu i sam pojąć księżniczkę za żonę. Byłem w jego grze tylko pionkiem. Byłem pionkiem, który pobił figury. Pionkiem, który ściągnął na siebie gniew i zemstę księcia Władczego, ale ocalił koronę i księżniczkę dla prawego następcy tronu. Nie byłem bohaterem. Nie próbowałem też odpłacić pięknym za nadobne człowiekowi, który zawsze prześladował mnie i obrażał. Uczyniłem to, gdyż wiele lat wcześniej, jeszcze jako dziecko, nie rozumiejąc znaczenia przysięgi, zobowiązałem się do lojalności wobec króla. Zapłaciłem własnym zdrowiem. Właśnie wkraczałem w wiek męski. Długi czas po udaremnieniu intrygi księcia Władczego leżałem złożony boleścią, niezdolny opuścić Królestwo Górskie. Wreszcie jednak nadszedł dzień, gdy uwierzyłem, iż choroba dobiegła końca, a i Brus zdecydował, że mój stan pozwala wyruszyć w drogę powrotną do Królestwa Sześciu Księstw. Księżniczka Ketriken wraz ze świtą wyjechała do Koziej Twierdzy znacznie wcześniej, jeszcze w czasie sprzyjającej pogody. Teraz wyższe partie gór pokryły zimowe śniegi. Gdybyśmy nie wyruszyli ze Stromego wkrótce, musielibyśmy zimować w stolicy Królestwa Górskiego. Tamtego ranka wstałem wcześnie i właśnie kończyłem pakowanie, gdy zaczęło się lekkie drżenie całego ciała. Zignorowałem je. Byłem jeszcze osłabiony, podekscytowany perspektywą podróży, a na dodatek bez śniadania. Włożyłem przygotowane przez Jonki ubranie przystosowane do zimowej przeprawy przez góry i mroźne równiny. Czerwona koszula ocieplana wełnianą podszewką. Zielone pikowane spodnie, w pasie i na mankietach ozdobione czerwonym haftem. Buty miękkie i prawie bezkształtne, dopóki nie naciągnęło się ich na nogi. Jak mieszki z delikatnej skórki. Wymoszczone owczą wełną i wykończone futrem. Do
wiązania służyły długie rzemienie. Niełatwe zadanie dla moich drżących palców. Zdaniem Jonki buty wspaniale się spisywały na suchym górskim śniegu, ale nie wolno ich było zmoczyć. Miałem w pokoju lustro. W pierwszym momencie uśmiechnąłem się do swego odbicia. Nawet błazen króla Roztropnego nie ubierał się równie wesoło. Niestety, moja twarz nad barwnymi ubraniami wyglądała mizernie i blado. Ciemne oczy wydawały się zbyt duże, a zniszczone przez chorobę włosy, sztywne i matowe, sterczały na podobieństwo psiej sierści. Choroba wyniszczyła moje ciało. Nareszcie jednak ruszałem do domu. Odwróciłem się od lustra. Kilka ostatnich drobiazgów, które zamierzałem zabrać dla przyjaciół, zapakowałem roztrzęsionymi dłońmi. Zasiedliśmy z Brusem i Pomocnikiem do ostatniego śniadania w towarzystwie Jonki. Podziękowałem jej raz jeszcze za wszystko, co dla mnie uczyniła. Podniosłem łyżkę, by nabrać owsianki, a wtedy dłoń wykręcił mi skurcz. Upuściłem łyżkę i osunąłem się w ślad za nią na podłogę. Następnie zobaczyłem ciemne kąty sypialni. Długo leżałem bez ruchu i bez słowa. Przyszedłem do świadomości ze stanu kompletnej pustki. Miałem kolejny atak choroby. Minął, lecz nadal byłem panem własnego ciała i umysłu. W piętnastym roku życia, w okresie gdy większość ludzi wkracza w pełnię fizycznej sprawności, ja nie mogłem powierzyć swemu ciału najprostszego zadania. Było wadliwe, nie chciałem mieć z nim więcej do czynienia. Czułem wściekłość na zawodne mięśnie i kości. Szukałem drogi ujścia dla gniewnego rozczarowania. Dlaczego mój stan się nie poprawiał? Dlaczego nie zdrowiałem? - Powrót do zdrowia musi potrwać - usłyszałem Jonki, moją uzdrowicielkę. - Niech minie pół roku, dopiero potem ocenisz rezultaty. - Siedziała nieopodal kominka, lecz w mroku. Nie zauważyłem jej, dopóki się nie odezwała. Podniosła się wolno, jakby zimowe chłody usztywniły ją bólem, i podeszła do mojego łóżka. - Nie chcę żyć jak starzec - oznajmiłem. Wydęła wargi. - Kiedyś będziesz musiał. W każdym razie życzę ci, byś doczekał późnego wieku. Sama jestem stara, stary jest mój brat, król Eyod. Starość nie wydaje nam się ciężarem nie do udźwignięcia. - Nie miałbym nic przeciwko ciału starego człowieka, gdybym zarobił na nie długimi latami życia. Ale tego nie zniosę. Potrząsnęła głową, zdziwiona. - Oczywiście, że zniesiesz. Powrót do zdrowia bywa niekiedy uciążliwy, ale żeby nie móc go znieść... Nie rozumiem. Może źle pojęłam słowa w twoim języku? Nabrałem powietrza i już otwierałem usta, gdy wszedł Brus.
- Nie śpi? Czuje się lepiej? - Nie śpi - burknąłem. - Nie czuje się lepiej. - Sam usłyszałem, że mówię głosem naburmuszonego dziecka. Brus i Jonki wymienili znaczące spojrzenia. Ona poklepała mnie po ramieniu i w milczeniu opuściła sypialnię. Ich pobłażliwość była niemożliwie irytująca. Bezsilny gniew narastał we mnie niepohamowany niczym przypływ morza. - Dlaczego nie potrafisz mnie wyleczyć? - zaatakowałem Brusa. Zdumiała go moja pretensja. - To nie takie proste... - zaczął. - Jak to? - Usiadłem w pościeli. - Leczysz każdą chorobę u zwierząt. Słabość, połamane kości, robaki, parchy... jesteś królewskim koniuszym. Dlaczego nie potrafisz wyleczyć mnie? - Nie jesteś psem, Bastardzie - rzekł Brus spokojnie. - Łatwiej leczyć zwierzę, choćby poważnie chore, niż człowieka. Czasami stosowałem drastyczne środki, a jeśli stworzenie nie przeżyło kuracji, przynajmniej kładłem kres jego cierpieniom. Z tobą nie mogę postąpić w ten sposób. - Uchylasz się od odpowiedzi! Co drugi wojak przychodzi do ciebie zamiast do medyka. Gruntowi wyjąłeś grot strzały, chociaż musiałeś mu rozciąć ramię! A Szarówce uratowałeś zakażoną stopę, chociaż medyk chciał amputować nogę i ciągle powtarzał, że infekcja się rozszerzy i chora umrze przez ciebie. Brus zacisnął wargi, powściągnął gniew. Gdybym był zdrów, obawiałbym się jego wybuchu, ale że przez całą moją rekonwalescencję pozwalał mi na wszystko, ośmielałem się stawiać hardo. - Ryzykowałem - odezwał się spokojnym tonem - ale nie ja decydowałem o podjęciu ryzyka. A jeszcze - podniósł głos zagłuszając moje protesty - wszystko to były proste przypadki. Wydobyć strzałę, oczyścić ranę, przykładać kataplazmy, powstrzymać infekcję. Zawsze znałem przyczynę choroby. W twoim wypadku sprawa nie jest taka prosta. Ani Jonki, ani ja nie wiemy naprawdę, co ci właściwie jest. Może cierpisz wskutek działania trucizny, którą podała ci Ketriken, przekonana, że chcesz zabić jej brata? Może to efekty działania zatru- tego wina, które przygotował dla ciebie książę Władczy? A może skutki późniejszego pobicia? Albo gorącej kąpieli w łaźni, gdy omal się nie utopiłeś? A może wszystkie te czynniki nałożyły się na siebie i oto mamy efekty? Nie wiemy. I dlatego nie wiemy, jak cię leczyć. Po prostu nie wiemy. - Zająknął się przy ostatnich słowach. Sympatia do mnie wyraźnie była silniejsza niż zawód, jaki mu sprawiłem. Przeszedł kilka kroków, zatrzymał się przed kominkiem, zapatrzył w ogień.
- Długo o tym rozmawialiśmy. Jonki zna leki, o jakich nigdy nie słyszałem, ja opowiedziałem jej, co sam umiem. Razem doszliśmy do wniosku, że potrzeba ci przede wszystkim czasu. Oboje uważamy, że nie grozi ci nagła śmierć. Prawdopodobnie twoje ciało z upływem czasu samo pozbędzie się pozostałości trucizny i naprawi szkody, jakie zostały mu wyrządzone. - Albo też - dokończyłem spokojnie - pozostanę w tym stanie do końca życia. Trucizna czy pobicie okaleczyły moje ciało nieodwracalnie. Książę Władczy kopał mnie związanego! Brus stał nieruchomy niczym kamień. Po dłuższej chwili opadł na krzesło ukryte w półmroku. - Rzeczywiście - przyznał pokonany. - Tak również może się zdarzyć. Musisz jednak zrozumieć, że nie mamy wyboru. Mógłbym próbować ćwiczeniami fizycznymi zneutralizować skutki trucizny, lecz jeśli powodem obecnej choroby są obrażenia wewnętrzne, a nie trucizna, w ten sposób jedynie cię osłabię i będziesz wracał do zdrowia znacznie dłużej. - Utkwił wzrok w płomieniach. Uniósł dłoń i musnął palcami siwe pasmo włosów na skroni. Nie ja jeden padłem ofiarą zdradzieckiego księcia Władczego. Brus dopiero co ozdrowiał po silnym ciosie w czaszkę, który dla człowieka o cieńszych kościach byłby zabójczy. Królewski koniuszy długo cierpiał na zawroty głowy i zaburzenia wzroku. I nikomu się nie skarżył. Miałem w sobie dość przyzwoitości, by poczuć odrobinę wstydu. - Co więc powinienem zrobić? Brus drgnął, jakby zbudzony z drzemki. - To samo co my. Czekać. Jeść, odpoczywać. Dać sobie trochę czasu. I oceniać rezultaty. Czy to takie straszne? Zignorowałem pytanie. - A jeśli mi się nie polepszy? Jeśli już zawsze będzie tak jak teraz? Nie znam dnia ani godziny, nie wiem, kiedy opanują mnie drgawki, w każdej chwili może nastąpić kolejny atak. Nie śpieszył się z odpowiedzią. - Będziesz musiał z tym żyć. Znam wielu ludzi w gorszej sytuacji. Przecież właściwie jesteś zdrowy. Ani ślepy, ani sparaliżowany, pozostałeś przy zdrowych zmysłach. Przestań rozpamiętywać swe słabości. Może raczej się zastanów, czego nie utraciłeś. - Czego nie utraciłem? No, czego? - Gniew narastał we mnie jak podrywające się do lotu stado ptaków, tak samo jak one popychany paniką. - Brus, ja jestem bezradny. Nie mogę w takim stanie wrócić do Koziej Twierdzy! Jestem bezużyteczny. Gorzej. Jestem potencjalną ofiarą. Gdybym mógł stłuc księcia Władczego na miazgę, byłbym coś wart. A ja przecież będę musiał zasiadać z nim do stołu, odnosić się uprzejmie i z szacunkiem do człowieka, który
spiskował przeciwko następcy tronu, a przy okazji próbował mnie zabić. Nie chcę, by mnie widział drżącego ze słabości albo padającego w nagłym ataku choroby. Nie chcę widzieć jego rozradowanego uśmiechu. Nie chcę patrzeć, jak będzie smakował swój triumf. Będzie znowu próbował mnie zabić. Obaj o tym wiemy. Może nauczył się, że nie jest równym przeciwnikiem dla księcia Szczerego, może będzie respektował władzę starszego brata i pozycję jego małżonki. Wątpię jednak, by zostawił w spokoju mnie. Będę dla niego stanowił jeszcze jedną możliwość uderzenia w księcia Szczerego. A kiedy przyjdzie do mnie, co zrobię? Nic! Będę siedział przy kominku jak bezradny starzec i nie zrobię nic! Wszystkie lata nauki stracone! Treningi z Czernidłem, ćwiczenia w piśmie u Krzewiciela, nawet twoje wskazówki, opieka nad zwierzętami - wszystko stracone! Nic nie mogę robić. Brus, jestem znowu tylko bękartem. Ktoś mi kiedyś powiedział, że królewskie bękarty żyją tak długo, jak długo są potrzebne! - Wykrzyczałem ostatnie słowa, a przecież nawet w tym wściekłym wybuchu furii i rozpaczy nie wspomniałem słowem o Cierniu, o nauce fachu skrytobójcy. W tej dziedzinie także byłem teraz bezużyteczny. Zawodowe tajemnice, sprawność dłoni, precyzyjne sposoby zabijania dotykiem, pracowite mieszanie trucizn - wszystko legło w gruzach z winy mojego własnego, drgającego ciała. Brus słuchał w milczeniu. Wreszcie straciłem oddech, mój gniew się wypalił. Siedziałem na łóżku dysząc ciężko i zaciskając drżące zdradziecko dłonie. - Czyli - odezwał się spokojnie - nie wracamy do Koziej Twierdzy? Zbił mnie z pantałyku. - My? - Moje życie należy do człowieka, który nosi ten kolczyk. Wiąże się z tym długa historia, może któregoś dnia ci ją opowiem. Powinien był się znaleźć w grobie razem z księciem Rycerskim. Księżna Cierpliwa nie miała prawa ci go dać, lecz o tym nie wie. Potraktowała go jak zwykły klejnocik i uznała, że do niej należy decyzja, czy go zatrzymać, czy ofiarować... Tak czy inaczej, teraz jest twój. Gdzie ty pójdziesz, tam ja podążę za tobą. Uniosłem dłoń do ucha. Zacząłem rozpinać kolczyk - drobny niebieski kamyk złapany w pajęczynę srebrnej siatki. - Nie rób tego - rzekł Brus cicho, lecz groźnie. Opuściłem rękę, niezdolny zaprotestować. Dziwne mi się zdało, że człowiek, który wychowywał mnie, porzucone dziecko, teraz składał swoją przyszłość w moje ręce. Siedział przed kominkiem, skąpany w tańczącym blasku ognia. Niegdyś wydawał mi się prawdziwym olbrzymem - mrocznym i przerażającym, choć jednocześnie zapamiętałym moim obrońcą. Teraz chyba po raz pierwszy patrzyłem na niego jak na zwykłego człowieka. Ciemne włosy i
oczy - powszechne u ludzi, w których żyłach płynęła krew Zawyspiarzy. W tym byliśmy do siebie podobni. On jednak miał oczy brązowe, nie czarne, a nad kędzierzawą brodą na policzkach wykwitł mu od wiatru rumieniec - zdarzyli się więc w jego rodzie przodkowie o jaśniejszej karnacji. Utykał na jedną nogę, w zimne dni nieco mocniej. Taka mu została pamiątka po dniu, kiedy ściągnął na siebie atak odyńca, szarżującego na księcia Rycerskiego. I nie był tak wysoki, jak mi się zawsze wydawało. Jeśli mimo choroby miałbym nadal rosnąć, za rok, najdalej dwa będę od niego wyższy. Nie był potężnie zbudowany, chociaż czuło się w nim siłę, a dotyczyło to zarówno ciała, jak i umysłu. Strach i respekt w Koziej Twierdzy budził nie powierzchownością, ale wyjątkowo hardym usposobieniem. Kiedyś, gdy byłem jeszcze mały, zapytałem go, czy przegrał w życiu jakąś walkę. Akurat kiełznał narowistego młodego ogiera. Jego twarz lśniła od potu, który spływał w ciemną brodę. - Czy przegrałem walkę? - powtórzył, spoglądając na mnie ponad ścianką boksu. Wyszczerzył zęby, lśniące jak u wilka. - Walka nie jest skończona, dopóki nie wygrasz. Wystarczy, jeśli zapamiętasz tyle. I nieważne, co o tym sądzi przeciwnik. Albo koń. Czy przypadkiem nie traktował wychowywania mnie jak walki, którą musiał wygrać? Często mi powtarzał, że byłem ostatnim zadaniem, jakim obarczył go książę Rycerski. Mój ojciec, okryty hańbą mojego istnienia, zrezygnował z praw do korony, ale oddał mnie pod opiekę zaufanemu słudze i nakazał wyprowadzić na ludzi. Może Brus uważał, że nie wykonał jeszcze tego polecenia. - Co powinienem zrobić twoim zdaniem? - zapytałem pokornie. Ani pytanie, ani pokora nie przyszły mi łatwo. - Zdrowieć - odparł po jakimś czasie. - Dać sobie czas na wyzdrowienie. Nie można się do tego zmusić. - Opuścił wzrok na własną nogę wyciągniętą w stronę ognia. Jakiś grymas, ale nie uśmiech, wykrzywił mu usta. - Uważasz, że powinniśmy wrócić? - naciskałem. Długo milczał. - Jeśli nie wrócimy - odezwał się wreszcie z ociąganiem - książę Władczy będzie miał prawo sądzić, że wygrał. Spróbuje zabić księcia Szczerego. Zrobi wszystko, by zagarnąć koronę. Przysięgałem wierną służbę królowi i ty, Bastardzie, także. Dziś monarchą jest król Roztropny, ale książę Szczery oczekuje wstąpienia na tron. Moim zdaniem nie powinien czekać na próżno. - Ma innych żołnierzy, bardziej przydatnych niż ja. - Czy to cię zwalnia z przysięgi? - Wykłócasz się jak przekupka. - W ogóle się nie kłócę. Zadałem ci tylko pytanie. I mam jeszcze jedno. Co stracisz, jeśli
nie wrócisz do Koziej Twierdzy? Teraz przyszła moja kolej zamilknąć na dłuższą chwilę. Wcześniej rozważałem skutki przysięgi złożonej królowi. Teraz pomyślałem o księciu Szczerym i o niekłamanej serdeczności, jaką mnie zawsze obdarzał. Przywołałem na pamięć starego Ciernia, który uśmiechał się z zadowoleniem, kiedy w końcu zdołałem sobie przyswoić kolejną lekcję jego tajemnej wiedzy. Księżnę Cierpliwą i jej służącą, Lamówkę; Krzewiciela i Czernidło, nawet kucharkę i mistrzynię Ściegu. Niewielu chodziło po świecie ludzi, których obchodziłem, i przez to byli dla mnie tym cenniejsi. Jeśli nie wrócę już do Koziej Twierdzy, będę za nimi tęsknił. Najbardziej jednak niepokoiło mnie wspomnienie Sikorki. I tak, sam nie wiedząc dlaczego, zacząłem o niej opowiadać Brusowi. On tylko przytakiwał z rzadka. Spokojnie wysłuchał całej historii. Potem powiedział mi, że sklepik “Pszczeli Wosk” zamknięto po śmierci właściciela, który zostawił po sobie tylko długi. Córka starego pijaka wyjechała do dalekich krewnych. Brus nie wiedział dokąd, ale był pewien, że będę mógł się tego bez trudu dowiedzieć, jeśli tylko zechcę. - Zanim podejmiesz tę decyzję, Bastardzie - rzekł jeszcze - rozważ wszystko dokładnie w swoim sercu. Skoro nie masz dziewczynie nic do ofiarowania, niech lepiej zniknie z twojego życia. Jeśli uważasz się za kalekę, może nie masz prawa jej szukać. Bo chyba nie pragniesz litości. Litość to marna namiastka miłości. Podniósł się i wyszedł, zostawiając mnie zamyślonego, ze wzrokiem utkwionym w płomieniach. Czy byłem kaleką? Czy przegrałem? Moje ciało drżało zdradziecko, niczym źle nastrojone struny harfy. Taka była prawda. Z drugiej strony - przecież to moja, a nie księcia Władczego wola zwyciężyła. Mój ukochany władca, książę Szczery, pozostał następcą tronu Królestwa Sześciu Księstw i pojął za żonę księżniczkę Królestwa Górskiego. Czy obawiałem się drwiącego uśmiechu młodszego księcia na widok moich drżących dłoni? Czy nie mogłem odpowiedzieć takim samym grymasem człowiekowi, który nigdy nie będzie królem? Wezbrała we mnie prawdziwa satysfakcja. Brus miał rację. Nie przegrałem. W dodatku mogłem dopilnować, by książę Władczy miał świadomość mojego zwycięstwa. Jeśli wygrałem z księciem Władczym, mogłem także zdobyć Sikorkę. Któż stał pomiędzy nami? Nefryt? Sikorka opuściła Kozią Twierdzę, bez grosza przy duszy pojechała żyć u dalekiej rodziny. Nefryt okrył się hańbą, skoro do tego dopuścił. Odszukam ją. Sikorkę o falujących na wietrze włosach, Sikorkę w jaskrawej spódnicy, śmiałą jak barwny ptaszek, Sikorkę o błyszczących oczach.
Skurcz. Drgawki. Uderzyłem potylicą w drewniany zagłówek. Krzyknąłem bezwolnie. Ochrypły wrzask bez słów. W mgnieniu oka zjawiła się Jonki. Zawołała Brusa. Oboje chwycili moje drgające kończyny. Brus przygniótł mnie całym ciałem, próbował złagodzić konwulsje. Straciłem przytomność. Wynurzyłem się z ciemności w światło, jakbym powracał po długim nurkowaniu. Głębokie ciepło piernata kołysało mnie mile, koce otulały miękko. Czułem się bezpieczny. Przez chwilę wszystko tchnęło spokojem. Leżałem cicho i czułem się prawie dobrze. - Bastardzie? - Brus pochylił się nade mną. Wróciła rzeczywistość. Znowu byłem zepsutym, rozstrojonym mechanizmem, marionetką z poplątanymi sznurkami, koniem z zerwanym ścięgnem. Nigdy już nie odzyskam sił. Nie było dla mnie miejsca w świecie, w którym dotąd żyłem. Brus powiedział, że litość to marna namiastka miłości. Nie chciałem niczyjej litości. - Brus... Pochylił się niżej. - Nie było tak źle - skłamał. - Odpoczywaj. Jutro... - Jutro wyjeżdżasz do Koziej Twierdzy - oznajmiłem. Zmarszczył brwi. - Nie tak szybko. Trzeba ci kilku dni, żebyś doszedł do siebie, potem możemy... - Nie. - Usiadłem z trudem. Całą siłę, jaka mi pozostała, włożyłem w słowa. - Powziąłem decyzję. Jutro ruszasz do Koziej Twierdzy. Czekają tam na ciebie. Ludzie i zwierzęta. Jesteś potrzebny. Tam jest twój dom i twój świat. Mój nie. Już nie. Długi czas milczał. - A ty co zrobisz? Pokręciłem głową. - To nie twoje zmartwienie. Wyłącznie moje. - A dziewczyna? Tym razem pokręciłem głową gwałtowniej. - Przez całe życie opiekowała się ojcem, a on w podzięce zostawił ją w długach. Mam ją odszukać, zabiegać o jej miłość? Przecież będę dla dziewczyny takim samym ciężarem, jakim był tamten! Nie. Samotna czy poślubiona innemu, lepiej niech zniknie z mojego życia. Długo trwała cisza. Jonki przygotowywała w rogu pokoju następny ziołowy wywar, który miał się zdać na nic. Brus stał nade mną, wielki i groźny niczym chmura gradowa. Wiedziałem, że chciałby chwycić mnie za koszulę i mocno potrząsnąć: wybić mi upór z głowy. Nie zrobił tego. Brus nie skrzywdziłby kaleki. - Zostaje więc tylko sprawa króla - odezwał się wreszcie. - Czy może zapomniałeś, że przysięgałeś być na jego rozkazy?
- Nie zapomniałem - odrzekłem spokojnie. - I gdybym siebie nadal uważał za zdolnego do wykonywania rozkazów, na pewno bym wrócił. Ale pozostał ze mnie tylko strzęp człowieka, Brusie. Jestem zagrożeniem. Pionkiem do obrony. Zakładnikiem do wzięcia. Bezsilny, bezbronny, nieprzydatny. Nie. Po raz ostatni przysłużę się memu panu i usunę się sam, zanim zrobi to ktoś inny raniąc przy tym króla. Brus odwrócił się ode mnie. Jeszcze jeden cień w mrocznym pokoju. W migotliwym świetle płomieni nie sposób było nic wyczytać z jego twarzy. - Jutro przyjdę... - Pożegnać się ze mną - wpadłem mu w słowo. - Nie zmienię zdania. - Dotknąłem kolczyka. - Jeśli ty zostajesz, ja muszę zostać także - oznajmił zawzięcie. - Kiedyś mój ojciec kazał ci zostać w Koziej Twierdzy i wychowywać swojego bękarta. Teraz ja każę ci jechać i dalej służyć królowi. - Bastardzie Rycerski, nie... - Proszę. - Nie wiem, co usłyszał w moim głosie, ale nagle zesztywniał. - Jestem taki zmęczony - wymamrotałem. - Tak bardzo zmęczony. Jedno wiem na pewno: jeśli zdecyduję inaczej, nie przeżyję. Po prostu nie mam siły. - Zaskrzeczałem jak starzec. - Nieważne, co powinienem. Nieważne, co przysięgałem. Nie zostało we mnie tyle życia, bym mógł dotrzymać słowa. Może zawiodłem ciebie lub króla... Cudze plany, cudze cele. Nigdy moje. Próbowałem, ale... - Pokój się zakołysał. Mój głos odpłynął ode mnie, miałem wrażenie, że słucham kogoś innego i byłem wstrząśnięty słowami, lecz nie mogłem zaprzeczyć zawartej w nich prawdzie. - Chcę teraz zostać sam - powiedziałem po prostu. - Muszę odpocząć. Opuścili pokój wolno, jak gdyby mieli nadzieję, że zmienię zdanie, że ich przywołam. Kiedy zostawili mnie samego, pozwoliłem sobie odetchnąć. Byłem oszołomiony. Powziąłem decyzję! Nie wracałem do Koziej Twierdzy. Nie miałem pojęcia, co będzie dalej. Zmiotłem rozbite szczątki swojego życia z planszy gry. Teraz powstało miejsce na ponowne ustawienie kamieni, na ułożenie nowego planu. Powoli zaczynałem sobie uświadamiać, że nie mam wątpliwości. Czułem żal zmieszany z ulgą, ale nie miałem wątpliwości. Jakoś znośniej mi było myśleć o ponownym rozpoczęciu życia tu, gdzie nikt nie wiedział, kim niegdyś byłem. Życia nie podporządkowanego cudzej woli. Nawet woli mego króla. Stało się. Leżałem w wygodnym łóżku i po raz pierwszy od wielu tygodni czułem się naprawdę spokojny. Chciałbym się z nimi wszystkimi pożegnać. Stanąć ostatni raz przed królem i ujrzeć jego skinięcie głową, świadczące, że dobrze uczyniłem. Może mógłbym mu wyjaśnić, dlaczego
nie chciałem wracać... Nie. To już koniec, wszystko skończone. - Wybacz mi, wasza wysokość - mruknąłem. Patrzyłem na tańczące w kominku płomienie, dopóki nie zapadłem w sen.
1. WODNA OSADA Rola następcy - lub następczyni - tronu wymaga kroczenia po cienkiej linii rozgraniczającej odpowiedzialność i autorytet. Funkcja ta została stworzona w celu zaspokojenia żądzy władzy królewskich dziedziców, a jednocześnie miała ich doskonalić w sztuce rządzenia. Najstarsze dziecię królewskiego rodu podejmuje nowe obowiązki w szesnaste urodziny. Począwszy od tego dnia, ma udział w odpowiedzialności za władanie Królestwem Sześciu Księstw. Zazwyczaj otrzymuje zadania, których najchętniej zrzeka się panujący monarcha, tak więc, zależnie od władcy, bywają one bardzo różne. Za panowania króla Roztropnego jako pierwszy został następcą tronu książę Rycerski. Król scedował na niego wszelkie powinności związane z ustalaniem i obroną granic: sztukę wojenną, negocjacje i dyplomację, niewygody długich podróży oraz fatalne warunki obozowisk. Gdy książę Rycerski zrzekł się praw do korony, książę Szczery został następcą tronu i odziedziczył spuściznę po starszym bracie: prowadzenie wojny z Zawyspiarzami. wewnętrzne niepokoje w królestwie oraz napięte stosunki pomiędzy księstwami śródlądowymi a nadbrzeżnymi. Niełatwo mu było panować nad sytuacją, tym bardziej że król często ignorował decyzje syna. Bywało, że następca tronu stawał przed faktami dokonanymi i niewiele już mógł zdziałać. W jeszcze trudniejszej sytuacji znalazła się małżonka następcy tronu, księżna Ketriken. Pochodziła z dalekich gór, była obca na dworze Królestwa Sześciu Księstw. W czasach pokoju może przyjęto by ją z większą tolerancją. Niestety, w Koziej Twierdzy wrzało. Szkarłatne okręty z Wysp Zewnętrznych, nękające nas od pokoleń, bezlitośnie pustoszyły nasze ziemie. Pierwsza zima księżnej Ketriken jako małżonki następcy tronu była także pierwszą zimą ataków wroga, czego dotąd nigdy nie doświadczyliśmy. Ciągłe zagrożenie napaścią i późniejszy strach przed ofiarami zakażonymi kuźnicą podkopywały fundamenty Królestwa Sześciu Księstw. Poddani tracili zaufanie do monarchii, a księżna nieuchronnie znalazła się na pozycji nielubianej małżonki następcy tronu. Niespokojne czasy podzieliły możnych. Księstwa śródlądowe burzyły się przeciw ponoszeniu kosztów obrony linii wybrzeża, do którego przecież nie miały bezpośredniego dostępu. Ze swej strony księstwa nadbrzeżne wołały o okręty wojenne, nowych żołnierzy oraz skuteczną ochronę przed najeźdźcami, uderzającymi zawsze w najmniej spodziewanym miejscu i czasie. Książę Władczy, syn królowej pochodzącej ze śródlądzia, umacniał swoją pozycję w
księstwach Rolnym i Trzody rozdając hojnie szczególne łaski i szczodre dary. Następca tronu, książę Szczery, dostrzegając, iż jego Moc nie wystarcza do utrzymania najeźdźców w bezpiecznej odległości od naszych morskich granic, skupił całą uwagę na budowaniu okrętów wojennych, które miały strzec księstw nadbrzeżnych. Niewiele czasu poświęcał nowo poślubionej połowicy. Ponad tym wszystkim król Roztropny trwał niczym wielki pająk, dzierżąc władzę podzieloną między niego a synów, próbując utrzymać wszystko w równowadze i nie dopuścić do rozpadu Królestwa Sześciu Księstw. * * * Obudziłem się, gdyż ktoś dotknął mojego czoła. Z gniewnym pomrukiem odwróciłem głowę w przeciwną stronę. Pościel była zmięta i pościągana; z trudem się z niej wyswobodziłem, usiadłem. Kto śmiał przerwać mi sen? Królewski błazen przysiadł niespokojnie na krześle obok łoża. Obrzuciłem go wściekłym spojrzeniem, aż się skulił pod moim wzrokiem. Straciłem pewność siebie. Błazen powinien być w Koziej Twierdzy, u boku monarchy - daleko stąd. Nigdy nie słyszałem, by opuszczał władcę na dłużej niż kilka godzin, chyba że w czas nocnego odpoczynku. Jego obecność tutaj nie wróżyła nic dobrego. Był moim przyjacielem, na ile jego odmienność w ogóle pozwalała mu się z kimkolwiek zaprzyjaźnić, jednak jego wizyty zawsze miały jakiś ważki cel. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Nigdy go takiego nie widziałem. Miał na sobie nie znany mi, pstrokaty strój w zielone i czerwone geometryczne wzory, w ręku trzymał kaduceusz zwieńczony czaszką szczura. Wesołe ubranie zbyt mocno kontrastowało z bezbarwną skórą. Błazen wydawał się przejrzysty, jak płomień świecy zwieńczony kulistą poświatą. Jego ubiór wyglądał na bardziej rzeczywisty niż on sam. Delikatne jasne włosy wystawały spod czapki i unosiły się w powietrzu, podobnie jak dryfują w wodzie włosy topielca. W bladych źrenicach tańczyło odbicie płomieni z kominka. Przetarłem sklejone ropą oczy i odsunąłem z twarzy kosmyk włosów. Był wilgotny. Spociłem się we śnie. - Witaj - udało mi się powiedzieć. - Nie spodziewałem się ciebie tutaj. - W ustach miałem sucho, język sztywny i odrętwiały. Przypomniałem sobie, że byłem chory, lecz szczegóły pozostały okryte mgłą zapomnienia. - Gdzież miałbym być? - Obrzucił mnie bolesnym spojrzeniem. - Z każdą godziną snu zdajesz się, panie mój, mniej wypoczęty. Połóż się, pozwól, że poprawię pościel. Chciał się zająć moimi poduszkami, ale odprawiłem go gestem dłoni. Coś było nie tak. Błazen nigdy nie odzywał się do mnie w ten sposób. Choć byliśmy przyjaciółmi, zawsze
kierował do mnie słowa uszczypliwe, a przy tym pełne podskórnej goryczy, jak nadpsuty owoc. Jego nagła uprzejmość musiała być wyrazem litości, a tego nie chciałem. Przesunąłem wzrokiem po własnej haftowanej koszuli nocnej, po bogatych kapach na łożu. Coś mnie zastanowiło. Byłem zmęczony i słaby, nie miałem siły na głos wyrazić zdziwienia. - Co tu robisz? - spytałem wreszcie karła. Westchnął głęboko. - Dbam o ciebie, panie. Czuwam przy tobie, gdy śpisz. Wiem, uważasz to za śmieszne, lecz w końcu jestem przecież błaznem. Muszę być śmieszny. Pytasz mnie o to za każdym razem, kiedy się przebudzisz. Pozwól więc, że zaproponuję ci coś mądrzejszego. Błagam cię, zechciej, panie mój, kazać posłać po innego medyka. Oparłem się o poduszki. Były wilgotne od potu i wydzielały kwaśną woń. Mógłbym poprosić błazna, by je zmienił, i on by mnie posłuchał. Nie chciałem prosić. Ścisnąłem brzeg przykrycia powykręcanymi palcami. - Po co tu przyszedłeś? - zapytałem hardo. Ujął moją dłoń w obie ręce i poklepał ją lekko. - Panie mój, martwi mnie ten nagły przejaw słabości. Moim zdaniem nic ci się nie polepsza mimo starań tego uzdrowiciela od siedmiu boleści. Obawiam się, że ma znacznie mniejszą wiedzę medyczną niż własną opinię o niej. - Mówisz o Brusie? - zapytałem z niedowierzaniem. - Brus... Gdyby on był tutaj, panie mój... Może jest tylko koniuszym, ale z pewnością lepszym medykiem niż Osiłek, który cię karmi lekami i zadaje na poty. - Osiłek? Brusa tu nie ma? - Nie, królu mój, panie. - Błaznowi wydłużyła się mina. - Jak wiesz, został w górach. - Królu panie! - powtórzyłem i spróbowałem się roześmiać. - Cóż za kpina! - Nigdy bym nie śmiał kpić, wasza królewska mość - rzekł cicho i smutno. - Nigdy. Troska w jego głosie wprawiła mnie w zakłopotanie. Nie znałem takiego błazna. Zazwyczaj usta pełne miał zagadek i kalamburów, szczwanych przytyków i uszczypliwych uwag. Niespodziewanie poczułem się słaby jak stara, rozciągnięta i postrzępiona lina. Spróbowałem ogarnąć sytuację. - Więc jestem w Koziej Twierdzy? Wolno pokiwał głową. - Rzecz jasna, panie mój. - Zmartwiony ściągnął usta. Milczałem, badając całą głębię zdrady. Przedziwnym sposobem wróciłem do Koziej Twierdzy. Wbrew własnej woli. Brus nawet nie uznał za stosowne dotrzymać mi towarzystwa. - Pozwól, panie, że podam ci coś do jedzenia - odezwał się trefniś. - Odzyskasz siły. -
Wstał. - Przyniosłem posiłek już dawno. Postawiłem w cieple przy ogniu. Kucnął obok wielkiego kominka i przysunął do siebie sporą wazę. Gdy podniósł wieko, dosięgła mnie woń wołowego rosołu. Nałożył jedzenie do misy. Od miesięcy nie jadłem wołowiny. W górach spożywano dziczyznę, baraninę i mięso kozie. Powiodłem wzrokiem po komnacie. Ciężkie gobeliny, masywne drewniane krzesła. Ogromny kominek, bogato zdobiony zagłówek łoża. Znałem to miejsce. To była królewska sypialnia w Koziej Twierdzy. Dlaczego znajdowałem się w łożu monarchy? Chciałem zapytać o to karła, lecz kto inny przemówił moimi ustami. - Zbyt wiele jest mi wiadome, błaźnie. Nie potrafię się już obronić przed napływem wiedzy. Czasem kto inny ma we władaniu moją wolę i popycha mój umysł na ścieżki, którymi lepiej nie podążać. Nie potrafię się obronić. Zalewają mnie te wieści jak przypływ. - Zaczerpnąłem głęboko powietrza, ale nie mogłem odepchnąć natrętnych majaków. A jeszcze poczułem dojmujący chłód, jak gdybym się zanurzył w wartki nurt zimnej wody. - Przypływ - szepnąłem. - Niesie ze sobą okręty... Okręty o szkarłatnych kadłubach. Przestraszony błazen patrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma. - Wasza wysokość! O tej porze roku? Musisz się mylić! Przecież jest zima! Oddychałem z trudem. - Przyszła zbyt późno. Poskąpiła nam błogosławieństwa sztormów. Patrz. Patrz tam, na wodę. Widzisz? Przybywają. Zbliżają się we mgle. Uniosłem rękę. Karzeł spiesznie stanął przy mym boku. Wiedziałem, że nie mógł nic dostrzec. Mimo to lojalnie, choć niechętnie położył dłoń na moim chudym ramieniu i patrzył, gdzie wskazywałem, jakby mógł obrócić wniwecz mury i przestrzeń dzielące go od mojej wizji. Zazdrościłem błaznowi ślepoty. Chwyciłem jego wąską dłoń o długich palcach. Zobaczyłem własną wychudłą rękę, królewski sygnet na kościstym palcu tuż za spuchniętym stawem. Po chwili, kierowany wewnętrznym przymusem, spojrzałem w górę i widzenie zabrało mnie w dal. Oto cicha przystań. Wyprostowałem się, teraz widziałem lepiej. Ciemna osada przypominała szachownicę. W zagłębieniach leżała lekka mgiełka; nad zatoką zaczynał gęstnieć mleczny tuman. “Pogoda się zmieni” - pomyślałem. Coś poruszyło się w powietrzu, coś, co mnie zmroziło, schłodziło pot na skórze, aż zadrżałem. Pomimo mgły i ciemności nocy widziałem wszystko jak na dłoni. “To dar Mocy” - powiedziałem sobie w myślach, a potem się zdumiałem. Przecież nie miałem talentu do korzystania z Mocy, nie potrafiłem nią kierować, nie mogłem jej używać.
Dwa statki wyłoniły się z mgły i wpłynęły do pogrążonej we śnie przystani. Zapomniałem, co mogę, a czego nie. Kształtem radowały oczy - wdzięczne, smukłe cuda, a choć w świetle księżyca były czarne, wiedziałem, że kadłuby ich lśnią czerwienią. Szkarłatne okręty z Wysp Zewnętrznych. Weszły między falochrony gładko, jak ostry nóż rzeźnicki wchodzi w świński brzuch. Wiosła poruszały się doskonale równym rytmem, dulki wygłuszono szmatami. Statki sunęły obok doków śmiało, jakby na nich przybywali zwykli uczciwi kupcy. Z pierwszego lekko zeskoczył marynarz. Przywiązał linę do drewnianego pachołka. Wioślarz odpychał burtę od nadbrzeża, dopóki cuma na rufie nie została zawiązana równie sprawnie. Wszystko tak spokojnie, tak pewnie. Drugi statek poszedł za przykładem pierwszego. Przerażający najeźdźcy ze szkarłatnych okrętów przybyli do osady zuchwale jak mewy, zakotwiczyli w porcie swoich ofiar. Żadna straż nie wszczęła alarmu. Nikt nie zadął w róg, nie rzucił pochodni na stos żywicznych szczap, by wzniecić sygnalny ogień. Poszukałem wartowników i natychmiast znalazłem. Z głowami opuszczonymi na piersi drzemali na posterunkach. Ich ciepłe kurty, utkane z dobrej wełny, zmieniły kolor szary na czerwony, nasiąkając krwią z podciętych gardeł. Mordercy przyszli lądem, znali miejsce każdego posterunku. Nikt nie ostrzeże śpiących ludzi. Wartowników nie było wielu. Bo i niewiele skarbów miała ta osada - ledwie tyle, by ją zaznaczyć kropką na mapie. Mieszkańcy liczyli, iż skromność stanu posiadania ochroni ich przed napaścią. Mieli dobrą wełnę i przędli cienką przędzę, to prawda. Odławiali i wędzili łososie płynące w górę rzeki. Hodowali jabłuszka - małe, lecz słodkie - i robili z nich smaczne wino. Na zachód od osady rozciągała się piaszczysta plaża. Ot i wszystkie bogactwa Wodnej Osady. Nic wielkiego, lecz życie miało swoją wartość dla ludzi, którzy tu mieszkali. Jaki był sens przybywać do nich z ogniem i mieczem? Kto przy zdrowych zmysłach uznałby, że beczułka jabłecznika albo wędzony łosoś warte są zachodu najeźdźców? Ale groźne szkarłatne okręty przybyły. I nie pojawiły się tutaj po bogactwa czy skarby. Nie szukały ani płodnego bydła, ani kobiet na żony, ani młodych chłopców, by uczynić z nich niewolników na swoje galery. Wełniste owce będą okaleczane i zarzynane, wędzony łosoś zostanie zmiażdżony butami, runą spichlerze, spłoną zapasy win. Najeźdźcy wezmą zakładników, o tak, lecz tylko by ich zarazić kuźnicą. Ta przedziwna magia pozbawi ofiary wszelkich cech ludzkich, odbierze im wszystkie uczucia. Rozbójnicy nie zatrzymają zakładników - porzucą nieszczęsnych, by zadawali cierpienia swoim niegdyś ukochanym krewnym. Biedne ofiary zwrócą się przeciwko najbliższym i będą pustoszyć rodzinną ziemię równie bezlitośnie jak wilcza wataha. To było najokrutniejsze dzieło Zawyspiarzy. Z rozpaczą patrzyłem na sceny rozgrywające się przed moimi oczyma. Widywałem już wcześniej skutki
podobnych napaści. Fala śmierci zagarnęła osadę. Bandyci z Wysp Zewnętrznych zeskoczyli ze statków i rozbiegli się po mieście, znikali wśród mroku ulic, podstępni niczym śmiertelna trucizna domieszana do wina. Kilku zostało w przystani; mieli przeszukać inne statki przycumowane do nadbrzeża. Oprócz czółen stały tam dwie łodzie rybackie i jeden statek handlowy. Wszystkie załogi spotkała szybka śmierć. Ich walka o życie była równie patetyczna jak trzepot i lament drobiu, kiedy do kurnika dostaje się łasica. Wołali ku mnie głosami ociekającymi krwią. Gęsta mgła chciwie łykała ich krzyki. W sinym tumanie śmierć żeglarza znaczyła niewiele więcej niż zawodzenie morskiego ptaka. Potem łodzie zostały podpalone; nikogo nie obchodziła ich wartość. Najeźdźcy nie brali łupów. Czasem garść monet, które nawinęły się pod rękę, naszyjnik z ciała zniewolonej i zamordowanej kobiety - niewiele więcej. Nie mogłem zrobić nic, jedynie patrzeć. Zakasłałem ciężko, udało mi się pochwycić haust powietrza. - Gdybym tylko potrafił ich zrozumieć - wykrztusiłem. - Gdybym tylko wiedział, czego chcą. Ich czyny urągają rozsądkowi. Jak mamy walczyć z wrogiem, który nie wyjawia przyczyn wojny? Gdybym tylko mógł ich zrozumieć... Błazen w zamyśleniu wydął blade wargi. - Służą szaleństwu, które im przewodzi. Zrozumieć ich może jedynie ten, kto także da się opętać. Ja nie życzyłbym sobie ich rozumieć. Samo zrozumienie ich nie zatrzyma. - To prawda. Nie chciałem patrzeć na osadę. Oglądałem podobny koszmar zbyt często. Jednak tylko człowiek bez serca mógłby się odwrócić od tych wydarzeń jak od miernego przedstawienia teatru marionetek. Mogłem przynajmniej być świadkiem śmierci mojego ludu, skoro nie mogłem zrobić dla niego nic więcej. Byłem chory, kaleki, stary i ogromna dal dzieliła mnie od tamtego miejsca. Na nic więcej nie było mnie stać, więc patrzyłem. Osada budziła się gnieciona żelazną dłonią wroga. Dłoń ta dławiła gardło lub uciskała pierś, trzymała nóż nad kołyską, dusiła nagły krzyk dziecka wyrwanego ze snu. Zaczęły migotać światła; tu świece zapalane na odgłos krzyków u sąsiadów, tam pochodnie, jeszcze gdzie indziej - podpalone domy. Choć najeźdźcy ze szkarłatnych okrętów terroryzowali Królestwo Sześciu Księstw już od ponad roku, dla tych ludzi stali się rzeczywistością właśnie tej nocy. Mieszkańcy osady sądzili, że są przygotowani do odparcia ataku. Słyszeli przerażające opowieści i postanowili, że u nich nie sprawdzą się one nigdy. A jednak domy płonęły, a ludzkie krzyki, zrodzone z czarnego dymu, szybowały w nocne niebo. - Mów, błaźnie - rozkazałem ochryple. - Otwórz przede mną przyszłość. Co ludzie
mówią o zimowym napadzie na Wodną Osadę? Z drżeniem zaczerpnął tchu. - To niełatwe. Nie widzę wyraźnie... - przerwał. - Wszystko jest zamazane, wszystko się zmienia... wszystko jest zbyt niestałe, wasza królewska mość. Przyszłość się rozpływa... - Mów, co widzisz! - Ułożono pieśń o tej osadzie - rzekł błazen beznamiętnie. Ciągle trzymał mnie za ramię; przez nocną koszulę uścisk jego długich, mocnych palców przenikał mnie chłodem. Zadrżeliśmy wspólnie i poczułem, ile go kosztowało trwanie u mego boku. - Śpiewana w tawernie nie wydaje się taka straszna, szczególnie gdy refren biesiadnicy wybijają kuflami piwa o blat stołu. Można sobie wyobrazić, jak dzielny odpór dali napastnikom mieszkańcy osady. Walczyli do ostatniego tchu, nikt się nie poddał. Nikt nie został pojmany żywcem i zarażony kuźnicą. Nikt. - Błazen zamilkł. - Oczywiście, kiedy się pije i śpiewa, nie widać krwi. - Histeryczna nuta wmieszała się w wymuszoną lekkość tonu. - Ani nie czuć swądu palonych ciał. Nie słychać krzyków. To zrozumiale. Czy próbowałeś kiedyś, panie, znaleźć rym do “rozczłonkowane dziecko”? Ktoś próbował “pomszczone ucieczką”, ale ciągle nie najlepiej się rymuje. - Próżno by szukać wesołości w tym żarcie. Dowcipy zaprawione goryczą nie pomagały ani jemu, ani mnie. Umilkł raz jeszcze, mój niewolnik, skazany na dzielenie ze mną bolesnej świadomości. Ja także byłem milczącym świadkiem. Żadna pieśń nie opowie o rodzicach wtykających dziecku do buzi trujący cukierek. Ani o dzieciach krzyczących w męczarniach, rzucanych drgawkami po przyjęciu silnej trucizny, ani o kobiecie niewolonej w agonii. Żaden rym ani melodia nie zniosą ciężaru opowieści o łucznikach, którzy najlepszymi strzałami zabijają własnych krewnych, by nie zostali uprowadzeni na wraże statki. Zajrzałem do piekła płonącego domu. Przez jęzory ognia ujrzałem dziesięcioletniego chłopca odsłaniającego gardło przed nożem w ręku matki. W ramionach trzymał ciało maleńkiej siostrzyczki, zaduszonej, bo przybyli najeźdźcy na szkarłatnych okrętach, a kochający brat nie odda małej istotki ani im, ani żarłocznym płomieniom. Widziałem oczy matki, gdy wkładała ciała dzieci w płomienie, a potem weszła pomiędzy nie sama. O takich rzeczach lepiej nie wiedzieć. Jednak nie oszczędzono mi tej wiedzy. Moim obowiązkiem było ją poznać i zawsze o niej pamiętać. Nie wszyscy zginęli. Niektórzy uciekli na pobliskie pola i w lasy. Widziałem młodego mężczyznę, który z czwórką dzieci przylgnął w lodowatej wodzie do pali oblepionych przez pijawki i doczekał tam, aż najeźdźcy odpłynęli. Inni próbowali uciekać i ginęli w biegu. Zobaczyłem kobietę w nocnym stroju, która wymknęła się z któregoś domu. Płomienie wspinały się już po ścianie. Jedno dziecko trzymała na ręku, drugie, uczepione jej koszuli, szło
samo. Pożar zapalał we włosach kobiety ogniste blaski. Rozejrzała się bojaźliwie, lecz długi nóż, który trzymała w wolnej ręce, dzierżyła pewnie. Pochwyciłem obraz drobnych, mocno zaciśniętych ust, zmrużonych oczu. Nagle, w jednej chwili poznałem ten dumny profil rysujący się na tle płomieni. - Sikorka! Sięgnąłem ku niej szponiastą dłonią. Otworzyła ziemiankę, ukryła w niej dzieci, weszła sama i ostrożnie opuściła za sobą drzwi. Bezpieczni? Nie. Nadeszli zza rogu. Dwie postacie. Jedna z toporem. Wolny, rozkołysany krok, głośny śmiech. Sadza powalała im twarze, nieludzko błyszczały zęby, białka oczu lśniły. Mężczyzna i kobieta. Ona, piękna, śmiała się w głos. Nieustraszona. Włosy miała z tyłu związane srebrnym drutem. Płomienie budziły w metalu krwawe refleksy. Zbliżyli się do ziemianki, mężczyzna błyszczącym łukiem wzniósł nad głowę ciężki topór. Ostrze głęboko wgryzło się w drewno. Usłyszałem przerażony krzyk dziecka. - Sikorka! - wychrypiałem. Zwlokłem się z łóżka, ale nie miałem siły stanąć na nogach. Czołgałem się do niej. Drzwi ustąpiły, napastnicy roześmiali się głośno. Mężczyzna umarł ze śmiechem na ustach, gdy Sikorka wyskoczyła przez resztki strzaskanych desek i wraziła długi nóż w jego gardło. Ale piękna kobieta z błyszczącym srebrem we włosach miała miecz. I kiedy Sikorka próbowała wydobyć nóż z ciała umierającego mężczyzny, ten miecz... Drewniany dom poddał się z ostrym trzaskiem. Konstrukcja zachwiała się i runęła w deszczu iskier, w grzmocie ryczących płomieni. Ognista kurtyna zapadła pomiędzy mną a ziemianką. Nie widziałem nic przez piekielne morze ognia. Czy dom zawalił się na wejście do piwnicy i na parę najeźdźców? Nie widziałem. Rzuciłem się naprzód, sięgałem ku Sikorce. W jednej chwili wszystko Zniknęło. Nie było płonącego domu, łupionego miasta, najeźdźców. Tylko ja, skulony przy kominku. Wsadziłem rękę w płomienie, trzymałem w dłoni rozżarzoną bryłę węgla. Błazen krzyknął, chwycił mnie za nadgarstek, wyszarpnął moją dłoń z ognia. Odsunąłem go i przyjrzałem się tępo własnym palcom pokrytym pęcherzami. - Królu mój - jęknął boleśnie. Klęknął, ostrożnie odsunął misę z zupą. Zmoczył serwetkę w winie, owinął mi palce. Nie czułem pieczenia, gdyż we wnętrzu miałem inną, o wiele gorszą ranę. Karzeł zajrzał mi w oczy. Prawie go nie dostrzegałem. Wydawał się niema- terialny; w jego bezbarwnych źrenicach odbijały się płomienie. Cień, jak wszystkie inne -