chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 224
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 127

Hobb, Robin - Czarodziejski Statek tom 2

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Hobb, Robin - Czarodziejski Statek tom 2.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Hobb, Robin - Skrytobójca, Błazen, Żywostatki trylogia Kupcy i ich żywostatki (The Liveship Traders) Hobb, Robin - 01 - Czarodziejski Statek tom 1 i 2
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 428 stron)

Uuk Quality Books Robin Hobb Czarodziejski Statek Przekład: Ewa Wojtczak Pierwsza część serii „Kupcy i ich Żywostatki” Tom 2 Tytuł oryginału: Ship of Magic Rok wydania polskiego: 1999 Rok wydania oryginalnego: 1998

Spis treści Jesień Rozdział pierwszy W nowej roli Rozdział drugi Przyjemności Kennita Rozdział trzeci Malta Rozdział czwarty Dowody Rozdział piąty Werbownicy Rozdział szósty Goście Rozdział siódmy Spiski i niebezpieczeństwa Rozdział ósmy Niewolnicy z Jamaillii Rozdział dziewiąty Kupcy z Deszczowych Ostępów Rozdział dziesiąty Świecogród Rozdział jedenasty Dary Rozdział dwunasty Więźniowie Rozdział trzynasty Zmienne koleje losu Rozdział czternasty Marzenia i rzeczywistość Rozdział piętnasty Bunt i przymierze Rozdział szesnasty Statki i węże Rozdział siedemnasty Sztorm Rozdział osiemnasty Czas porachunków Rozdział dziewiętnasty Znowu we własnej skórze Rozdział dwudziesty Piraci i jeńcy Rozdział dwudziesty pierwszy Ta, Która Pamięta

Jesień Rozdział pierwszy W nowej roli Statek wspiął się na falę. Jego dziób podniósł się, jak gdyby żaglowiec zamierzał się wznieść aż do udręczonego nieba. Sa jeden wie, że wystarczy taki deszcz, by zatopić statek. Przez długą chwilę Althea nie widziała niczego poza niebem, a w kolejnej sekundzie pędzili już na oślep w dół wysokiej, stromej fali aż do głębokiego rowu. Dziewczynie wydawało się, że wpadną w następną wznoszącą się falę, zanurkują i zielona woda zaleje pokład. Uderzenie szarpnęło masztem i reją, do której przylgnęła Althea. Zdrętwiałe palce dziewczyny przesunęły się po mokrym, zimnym materiale żagla. Owinęła wokół stóp linkę brzeżną, napięła mięśnie nóg i chwyciła się mocniej. W tym momencie statek wspiął się na kolejną ścianę wody. — Ath! Ruszaj się! — Głos dochodził spod nóg Althei. Spojrzała w dół i dostrzegła Rellera. Stary marynarz stał na szczeblach drabinki wantowej i wytrzeszczał na nią oczy, przysłaniając twarz przed wiatrem i deszczem. — Masz kłopoty, chłopcze? — Nie. Idę — odkrzyknęła. Była zziębnięta, przemoczona i niewiarygodnie zmęczona. Marynarze, którzy wykonali swoje zadania, zsuwali się po takielunku na pokład. Althea na chwilę przywarła do masztu, a gdy poczuła się wystarczająco silna, również ruszyła w dół. Sztorm nadciągnął na początku jej wachty. Kapitan rozkazał ściągnąć i zwinąć żagle. Najpierw uderzył deszcz, potem zerwał się tak potężny wiatr, że prawie pozrywał liny. Gdy marynarze dotarli na pokład, czekało ich kolejne zadanie — musieli zrefować żagle gniezdne. Sztorm wzmagał się, jak gdyby w odpowiedzi na ich wysiłki. Althea oraz inni marynarze wspinali się po całym takielunku niczym mrówki po pływających gruzach. Wypełniali jeden rozkaz po drugim, zwijając, refując i składając kolejne pasy płótna. Dziewczyna przestała w pewnej chwili myśleć i tylko wypełniała docierające do jej uszu wywrzaskiwane rozkazy. Skupiła się na swoim zadaniu, a jej ręce niemal same pakowały mokre żagle i zabezpieczały je. Zadziwiające, co potrafi robić ciało, mimo iż umysł człowieka drętwieje ze znużenia i strachu. Ręce i stopy Althei funkcjonowały bez zarzutu, niczym świetnie wytresowane zwierzęta, które na przekór żywiołowi postanowiły utrzymać swą bezwolną panią przy życiu.

Powoli dotarła na dół. Większość marynarzy zdążyła się już ukryć pod pokładem. Pytanie Rellera było bardzo uprzejme. Dziewczyna nie wiedziała, dlaczego stary ma na nią oko. Była mu wdzięczna, choć równocześnie czuła się poniżona. W pierwszych dniach po zaokrętowaniu się na ten statek Althea bardzo się starała wyróżnić. Usiłowała pracować więcej, szybciej i lepiej. Cudownie się czuła, będąc znowu na pokładzie. Nie przeszkadzało jej ani ciągle to samo kiepskie jedzenie, ani przepełnione i cuchnące kajuty, nawet prymitywni towarzysze rejsu. Liczyło się tylko to, iż wróciła na morze, pracowała, i że na końcu podróży dostanie kartę pokładową, którą będzie mogła rzucić Kyle’owi w twarz. Pokaże mu! Tak! A później odzyska statek i jak najszybciej wypłynie nim w rejs. Miała najlepsze chęci, ponieważ jednak jej nowy „dom” okazał się statkiem rzeźniczo- przetwórczym, prędko uświadomiła sobie własny brak doświadczenia; w dodatku była mała i znacznie słabsza od mężczyzn. Kapitan „Żniwiarza” nie zamierzał szybko przemieszczać się z portu do portu, by dostarczyć towary (tak działo się w przypadku statków handlowych), lecz jego celem było krążenie po wodach w poszukiwaniu łupów. Statek miał o wiele większą załogę niż handlówce tej samej wielkości, gdyż poza marynarzami płynęli nim myśliwi, rzeźnicy, specjaliści od oporządzania skór i pakowania mięsa oraz oleju. Z tego też względu takie statki były bardziej zatłoczone i brudne. Althea starała się pracować prędko i dobrze, lecz sama determinacja nie wystarczała, być zostać najlepszym marynarzem w tym śmierdzącym padliną miejscu. Dziewczyna wiedziała, że od zaokrętowania się na tym statku ogromnie usprawniła swe umiejętności i wytrzymałość, ale zdawała sobie również sprawę z faktu, że nadal nie można by jej nazwać (jak mawiał jej ojciec) „rasowym chłopcem pokładowym”. Szczerze mówiąc, powoli popadała w rozpacz. Po jakimś czasie zapomniała nawet o smutku i niezadowoleniu, a teraz żyła po prostu z dnia na dzień i myślała jedynie o codziennej pracy. Althea była jednym z trzech „chłopców” na pokładzie statku rzeźniczego. Pozostałym dwóm — młodym krewnym kapitana — wyznaczano łatwiejsze zadania. Obaj usługiwali przy stole kapitańskim i oficerskim i nie raz, nie dwa trafiały im się całkiem przyzwoite resztki ze stołu. Często również pomagali kucharzowi przygotowywać posiłki dla reszty załogi. Najbardziej zazdrościła im okresów, które spędzali pod pokładem, nie dość że poza zasięgiem burz, lecz także blisko ciepłego pieca. Na Altheę, szczuplutkiego „młodzieńca”, spadały wszystkie pozostałe prace chłopca pokładowego. Sprzątała, przynosiła kubły z rozmokłym śniegiem i smołą, a także biegła wszędzie tam, gdzie potrzebowano pomocnika. Musiała przyznać, że nigdy

w życiu nie pracowała tak ciężko. Teraz jeszcze przez moment mocno przytrzymała się masztu, czekając aż przetoczy się kolejna fala. Stąd do kajuty w skrajniku dziobowym poruszała się skokami. Co jakiś czas zatrzymywała się, łapała powietrze i chwytała się lin lub relingu, by woda nie zmyła jej z pokładu. Od kilku dni panowała zła pogoda. Zanim rozpoczął się ten ostatni sztorm, Althea naiwnie wierzyła, że nie może już być gorzej. Doświadczeni marynarze twierdzili, że jesień na Zewnętrznym zawsze się tak objawia. Przeklinali Kanał i krzyczeli do Sa, by zakończył burzę, a równocześnie stale sobie opowiadali o gorszych sztormach, które przetrwali na znacznie podlejszych i słabszych statkach. — Ath, chłopcze! Ruszaj się szybciej, jeśli chcesz dostać dziś wieczorem jakiś posiłek z kuchni! O ciepłym jedzeniu oczywiście możesz już zapomnieć. Słowa Rellera miały stanowić pogróżkę, jednak mimo ostrego tonu, stary marynarz stał na pokładzie i bacznie obserwował każdy krok Althei. Później zeszli razem pod pokład, szczelnie zatrzaskując za sobą właz. Dziewczyna zatrzymała się na chwilę, by otrzeć wodę z twarzy i wyżąć gruby warkocz. Potem poszła za mężczyzną w stronę części jadalnej statku. Jeszcze kilka miesięcy temu nazwałaby to miejsce zimnym, wilgotnym i cuchnącym. Teraz wszakże stanowiło jej przystań, jeśli nie dom. Nie wiał tu wiatr, a żółte światło latarni wyglądało niemal gościnnie i serdecznie. Althea usłyszała odgłosy wydawanego jedzenia — klekot drewnianej chochli w kociołku — i pospieszyła po swoją porcję. Na pokładzie „Żniwiarza” nie było kwater dla załogi. Każdy mężczyzna znajdował sobie po prostu miejsce do spania i tam się rozkładał. Najatrakcyjniejszych miejsc trzeba było bronić pięściami. Jedno z nich, które najbardziej interesowało marynarzy, znajdowało się w środku ładowni. Tu jeden z chłopców pokładowych przynosił kocioł z jedzeniem i racjonował posiłki pomiędzy schodzących z wachty marynarzy. Stołów nie było, a miejsce do siedzenia stanowiły kufry. Tym, którzy ich nie mieli, pozostawało oprzeć się o wielką beczkę z olejem, jedyny sprzęt w pomieszczeniu. Za talerze marynarzom służyły drewniane deseczki, oczyszczane po posiłku palcami albo chlebem, jeśli go mieli (zwykle jadali suchary). Zwłaszcza podczas sztormu istniała niewielka szansa, że kucharz spróbuje upiec kilka bochnów. Althea przedarła się przez dżunglę suszących się ubrań. Mokre stroje zwisały ze wszystkich kołków i haków, choć w wilgotnym pomieszczeniu i tak nie schły. Dziewczyna zrzuciła nieprzemakalny, wygrany w zeszłym tygodniu od Oya płaszcz i zawiesiła go na kołku,

który nazywała własnym. Pogróżka Rellera nie była czcza. Zanim Althea podeszła do kotła, stary marynarz już się obsługiwał i jak każdy członek załogi nakładał sobie pełny talerz, nie myśląc o tych, którzy przyjdą po nim. Dziewczyna złapała pustą deseczkę i czekała spokojnie, aż Reller się usunie. Wydawało jej się, że mężczyzna specjalnie się ociąga, starając się skłonić ją do głośnych narzekań, Althea jednak nauczyła się już cierpliwości i nie dawała się sprowokować. Każdy marynarz mógł do woli poszturchiwać chłopca pokładowego. Nie musieli się z tego tłumaczyć i nikt nie zwracał uwagi na jęki poszkodowanego. W obecnej sytuacji lepiej więc było zacisnąć zęby i przyjąć połowę chochli zupy niż protestować, ryzykując zamiast kolacji wytarmoszenie uszu. Reller nadal pochylał się nad kociołkiem i stale dokładał na deseczkę, grzebiąc w resztkach jedzenia. Althea przełknęła ślinę i czekała na swoją kolej. Kiedy marynarz zobaczył, że dziewczyna zachowuje spokój, lekko się uśmiechnął, po czym powiedział: — No dalej, chłopcze. Zostawiłem ci kilka większych kawałków na dnie. Wyczyść kocioł, potem odnieś kucharzowi. Althea wiedziała, że stary wyświadcza jej swego rodzaju przysługę. Mógł wziąć wszystko, poza najgorszymi odpadkami i nikt nawet nie zwróciłby mu uwagi. Zadowolona wzięła kociołek i wycofała się do swojego kąta. Biorąc pod uwagę okoliczności, miała dobre miejsce. Wcisnęła swój skromny dobytek w narożnik powstały przy zetknięciu się ściany kadłubu z podłogą. Tu rozwiesiła hamak. Żadnemu z marynarzy nie byłoby tu wygodnie, nawet ona sama nie mogła stanąć prosto. Zauważyła, że nikt jej tu nie niepokoi podczas snu; współmieszkańcy nie siadali też obok niej w mokrych od deszczu ubraniach. Wzięła więc kociołek, usiadła na hamaku w swoim kącie i zabrała się do jedzenia. Zaczerpnęła łyżką rosołu, który pozostał na dnie kotła i wypiła go. Nie był gorący — właściwie miał postać tłuszczu skrzepłego w małe kleksy pływające w płynie — lecz był cieplejszy niż deszcz na dworze i smakował jej. Reller rzeczywiście zostawił dla niej kilka kawałków o nieokreślonym smaku. Ziemniaki, rzepa, a może niedogotowane kluski ziemistego koloru. Dla Althei nie miało znaczenia, co je. Wyjmowała większe kawałki palcami i zjadała. Na koniec twardymi sucharami wyskrobała resztki do czysta. Nie przełknęła jeszcze ostatniego kęsa, gdy poczuła ogromne znużenie. Była zziębnięta,

mokra i straszliwie obolała. Najchętniej wślizgnęłaby się pod koc, owinęła nim szczelnie i zamknęła oczy. Jednakże Reller kazał jej odnieść kucharzowi kociołek. Dobrze wiedziała, że nie może zasnąć. Nie mogła się wymigać od obowiązku. Pomyślała, że może stary marynarz przymknąłby oko na jej niedopatrzenie, ale jeśli nie... albo gdyby kucharz się poskarżył, oberwałaby. Nie mogła sobie pozwolić na lanie. Jęknęła więc tylko cicho i wyczołgała się z hamaka, przyciskając do piersi kociołek. Aby dotrzeć do kuchni, musiała przebiec smagany wichrem i deszczem pokład. Pokonała odległość dwoma wielkimi susami, starając się zachować równowagę i utrzymać kociołek. Gdyby wypadł jej za burtę, załoga sprawiłaby jej takie manto, że dziewczyna pożałowałaby, że nie skończyła w wodzie razem z nim. Kiedy stanęła pod drzwiami kuchni, musiała kopać i walić, bowiem głupi kucharz zamknął się od środka. Wreszcie ją wpuścił, obrzucając gniewnym spojrzeniem. Bez słowa podała mu kociołek i starała się nie patrzeć tęsknie na ogień w palenisku. Osoba faworyzowana przez kucharza mogłaby tu zostać na tyle długo, by się rozgrzać. Marynarz naprawdę uprzywilejowany mógłby nawet powiesić w kuchni koszulę czy parę spodni; na pewno by tu wyschły. Althea bynajmniej nie była pupilka kucharza, gdy tylko oddała mu kociołek, wyprosił ją za drzwi. W drodze powrotnej źle oceniła odległość. Później obwiniała za ten fakt kucharza, którzy przegonił ją w nieodpowiednim momencie z kuchni. Tak czy owak, sądziła, że uda jej się pokonać pokład jednym susem. Niestety, statek skakał akurat na szalejącej wodzie i dziewczyna poczuła, jak z jej mokrych palców wysuwa się lina, której chciała się przytrzymać. Fala po prostu podcięła Althei nogi i dziewczyna upadła na brzuch. Ślizgając się po pokładzie, kopała i walczyła dziko, próbując się chwycić czegoś palcami rąk i nóg. Oczy i nos zalewała jej woda. Althea nic nie widziała i nie mogła złapać oddechu, by krzyczeć o pomoc. Po długiej jak wieczność chwili uderzyła bokiem głowy w reling. Cios zamroczył ją i ogłuszył. Przez moment obiema rękoma trzymała się tylko kurczowo relingu, leżąc na brzuchu na mokrym pokładzie. Kaskady morskiej wody przelewały się nad nią, a dziewczyna trwała przyciskając się z całych sił do statku. Nie mogła podnieść głowy dostatecznie wysoko, by zaczerpnąć powietrza. Wiedziała także, że jeśli wstanie dopiero wtedy, gdy woda całkowicie spłynie z pokładu, powali ją następna fala. Jeżeli nie podniesie się teraz, nie podniesie się już nigdy. Próbowała się poruszyć, lecz nogi trzęsły jej się jak galareta.

Nagle poczuła silne szarpnięcie do tyłu. — Zatykasz luki odpływowe! — krzyknął czyjś oburzony głos. Ktoś trzymał Altheę za kark, jak ogłuszonego kociaka. Jej twarz smagał wiatr i szalejący deszcz, zanim wszakże zdołała to sobie uświadomić, miała już tyle wody w ustach i nosie, że zaczęła się krztusić. — Trzymaj się! — usłyszała krzyk mężczyzny, więc owinęła się mocno nogami i ramionami wokół jego ud. Zdążyła szybko nabrać powietrza, po czym uderzyła w nich fala. Althea poczuła, jak jej ciało drży pod uderzeniem wody i pomyślała, że za chwilę ona i jej towarzysz znajdą się w morzu. Jednak w następnym momencie ściana wody cofnęła się. Mężczyzna dał do zrozumienia, by go puściła, po czym ruszył biegiem po pokładzie, ciągnąc dziewczynę za sobą. Trzymał ją za warkocz i za koszulę. Doholował Altheę do masztu. Gdy dostrzegła znajomą szorstką linę, przylgnęła doń i zaczęła się wspinać. Kolejna fala przetoczyła się pod nimi. Dziewczyna zakrztusiła się, wypluwając nieco morskiej wody. Wydmuchała nos w dłoń, potem strząsnęła z niej wydzielinę. Nabrała powietrza i odezwała się: — Dziękuję ci. — Ty głupi, mały szczurze pokładowy! O mało nie zabiłeś nas oboje. — W głosie mężczyzny gniew mieszał się ze strachem. — Wiem. Przepraszam. — Mówiła głośno, by przekrzyczeć sztorm. — Przepraszasz? To chyba nie wystarczy. Natrzaskam ci po gębie, może wtedy zrozumiesz swój błąd. Podniósł pięść, a Althea zasłoniła twarz i czekała na cios. Nie zamierzała się buntować przeciwko zwyczajom panującym na statkach. Po chwili otworzyła oczy, by sprawdzić, dlaczego mężczyzna jej nie uderzył. W mroku dostrzegła jego twarz. Brashen. Wyglądał na bardziej wstrząśniętego niż wtedy, gdy ratował jej życie. — A niech cię, mała. Nawet cię nie rozpoznałem. Nieznacznie wzruszyła ramionami. Nie patrzyła mu w oczy. Kolejna fala przetoczyła się przez pokład, potem dziób statku zaczął się wznosić. — No więc, jak się masz? — Brashen mówił cicho, jak gdyby obawiał się, że ktoś podsłucha ich rozmowę. Wszak oficerowie nie mieli zwyczaju odbywać przyjacielskich pogawędek z chłopcami pokładowymi. Kiedy na początku rejsu odkrył, że płyną razem, kazał jej unikać wszelkich kontaktów ze sobą.

— Jak widzisz — odparła cicho Althea, niezadowolona z sytuacji. Nagle znienawidziła Brashena — nie za jakiś jego konkretny gest, lecz dlatego że widzi ją w takim stanie. Ależ musiał nią pogardzać! — Radzę sobie. Dzisiejszy dzień też przeżyję. — Pomógłbym ci, gdybym mógł. — Z jego tonu wywnioskowała, że nadal się na nią gniewał. — Ale wiesz, że nie mogę. Jeśli będę się tobą interesował, ludzie zaczną coś podejrzewać. Dałem już wszystkim do zrozumienia, że nie obchodzą mnie kontakty z... mężczyznami. — Był jawnie zakłopotany. Althea zastanowiła się nad ironią losu. Trwali przyciśnięci do takielunku na tym podłym statku w samym środku burzy, a ten mężczyzna — który zresztą jeszcze przed chwilą chciał ją stłuc — nie potrafił rozmawiać z nią o sprawach damsko-męskich, ponieważ nie chciał jej zgorszyć. — Na takim statku jak ten każdy przejaw życzliwości z mojej strony wobec ciebie zostanie zinterpretowany w jeden sposób. Potem jakiś marynarz może się tobą również zainteresować. A gdyby się dowiedzieli, że jesteś kobietą... — Nie musisz się tłumaczyć. Nie jestem głupia — Althea przerwała jego wyjaśnienia. Czyżby Brashen nie rozumiał, z kim jego rozmówczyni dzieli kwaterę? — Doprawdy? Co więc robisz na tej łajbie? — Ostatnie cierpkie słowa rzucił przez ramię, zeskakując z takielunku na pokład. Zwinny jak kot, szybki jak małpa, prędko dotarł na dziób statku. Althea nadal przywierała do liny i patrzyła za nim. — To samo co ty — odparła za nim uszczypliwie. Nie miał znaczenia fakt, że Brashen jej nie usłyszał. Po następnej fali dziewczyna podążyła za jego przykładem, choć nie zeskoczyła ani z takim wdziękiem, ani tak zręcznie. W kilka minut później znalazła się pod pokładem. Wszędzie wokół niej słychać było odgłosy przetaczającej się wody. „Żniwiarz” skakał na falach niczym baryłka. Althea westchnęła ciężko i jeszcze raz starła wodę z twarzy i obnażonych ramion. Wyżęła warkocz, potrząsnęła mokrymi stopami, po czym wsunęła się do swojego narożnika. Przemoczone ubranie ziębiło jej skórę. Przebrała się pospiesznie w strój, który był zaledwie mocno wilgotny, następnie wykręciła koszulę i spodnie, później strząsnęła je i powiesiła na kołku, aby ociekły, wreszcie wyjęła koc. Był mokry i zalatywał pleśnią, lecz co wełna, to wełna — mokra czy nie, dawała ciału nieco ciepła. Zresztą Althea nie miała innego sposobu, by się ogrzać. Owinęła się kocem, skuliła i wpatrzyła w ciemność. Z powodu przysługi Rellera niemal się utopiła i straciła pół godziny, które powinna poświęcić na sen. Z tą myślą zamknęła oczy i próbowała zasnąć.

Mimo iż była tak bardzo znużona, sen nie chciał przyjść. Starała się odprężyć, ale nie potrafiła rozluźnić mięśni zmarszczonego czoła. Uznała, że powodem jej bezsenności jest rozmowa z Brashenem. To, co powiedział, w jakiś dziwny sposób przypomniało jej o sytuacji, w której się znalazła. Na statku często przez kilka dni widywała młodego marynarza jedynie przelotnie i z daleka. Nigdy nie miała dyżuru na jego wachcie; ich drogi i obowiązki rzadko się krzyżowały. A poza Brashenem nic nie przypominało jej o dawnych czasach, dzięki czemu potrafiła żyć z godziny na godzinę i po prostu starać się przetrwać. Całą uwagę poświęcała jedynie swojej roli chłopca pokładowego, a jej myśli nie sięgały dalej niż do następnej wachty. A dziś... Przejrzała się w twarzy Brashena, a zwłaszcza w jego oczach, które okazały się bardziej okrutne niż jakiekolwiek lustro, i uświadomiła sobie, że młody marynarz po prostu jej żałował. Patrząc w jego oczy, widziała kim się teraz stała i, co gorsza, kim się nie stała, choć powinna była. Dostrzegła w nich także (i było to chyba najbardziej przykre ze wszystkiego) potwierdzenie zdania Kyle’a. Tak, również w opinii Brashena Althea była tylko małą zepsutą pieszczoszką swego ojca, która dla zabawy przyjęła na jakiś czas rolę żeglarza. Dziewczyna przypomniała sobie ze wstydem, jak jeszcze niedawno dumnie skakała po olinowaniu „Vivacii”. Szczerze powiedziawszy, wykonywała to zadanie przeważnie podczas ciepłych, letnich dni, a ilekroć się zmęczyła lub znudziła, mogła po prostu porzucić takielunek i znaleźć sobie przyjemniejsze zajęcie. Spędzenie godziny czy dwóch na splataniu końców liny lub szyciu płótna znacznie się różniło od sześciogodzinnego szaleńczo pospiesznego zszywania rozdartego żagla, który jak najszybciej musiał wrócić na maszt. Matka Althei niepokoiła się w swoim czasie o zgrubienia i szorstkość dłoni córki; teraz ręce dziewczyny były tak stwardniałe i skóra tak gruba, jak niegdyś podeszwy jej stóp, a podeszwy stóp — popękane i czarne. Ogólnie rzecz biorąc, w marynarskim życiu przeszkadzały jej cechy delikatnej kobietki. Odkryła, że nigdy nie będzie naprawdę dobrym marynarzem, ponieważ niezależnie od tego, jak twarda i wytrzymała się stanie, zawsze będzie jej brakowało typowej dla mężczyzn siły. Aby otrzymać pracę na „Żniwiarzu”, podała się za czternastoletniego chłopca. Gdyby została na statku przez rok, wszyscy wokół zauważyliby, że ich chłopiec pokładowy nie rośnie, nie tężeje i nie staje się silniejszy. Zwolniliby ją i skończyłaby w jakimś dalekim, obcym porcie, bez żadnych perspektyw. Otworzyła oczy i wpatrzyła się w mrok. Zanim wypłynęli, zamierzała na końcu tego rejsu poprosić o kartę zaokrętowania. Jej plany w tym względzie nie uległy zmianie i sądziła, że

prawdopodobnie dostanie kartę, coraz częściej jednakże zastanawiała się, czy ten kawałek skóry z pieczątką statku wystarczy. Posiadałaby wówczas dowód poparcia ze strony jednego kapitana i mogłaby ów dowód wykorzystać, by skłonić Kyle’a do dotrzymania nieprzemyślanej przysięgi. Zaczęła się bać, czy nie byłby to płytki triumf. Karta pokładowa potwierdzi jedynie, że Althea przetrwała rejs, a to jej nie wystarczało. Teraz pragnęła się sprawdzić i dowieść wszystkim — nie tylko swemu szwagrowi — iż dobrze potrafi wykonywać zawód, który sobie wybrała, że jest świetnym żeglarzem, mało tego: że jako kapitan zasługuje na powszechny szacunek. Kiedy rozmyślała nad całą sprawą, uświadamiała sobie, że postąpiła niemądrze. Pomysł, który w Mieście Wolnego Handlu wydawał jej się odważny a nawet zuchwały, teraz uznała za dziecinny i głupi. No bo co takiego zrobiła? Uciekła po prostu na morze, przyjmując pierwszą zaoferowaną jej pracę. Zapytała siebie o przyczynę takiej decyzji. Dlaczego tak postąpiła? Dlaczego nie udała się na pokład któregoś z innych żywostatków i nie poprosiła o stanowisko majtka? Czy załatwiono by ją odmownie, tak jak twierdził Brashen? A może spałaby teraz na deskach pięknego handlowca pływającego po Kanale Wewnętrznym? Skąd wziął się pomysł zaokrętowania jako osoba anonimowa? Cóż, chciała się sprawdzić nie wspierając się własnym nazwiskiem i ojcowską reputacją. Jakiś czas temu, w letnie wieczory, gdy siadywała po turecku na tyłach sklepu Amber w rodzinnym mieście, szyjąc sobie marynarskie spodnie, pomysł wydawał jej porywający, teraz — jedynie dziecinny. Amber bardzo jej pomogła. Bez jej pomocy przy szyciu, bez pracy u niej i wspólnych posiłków, Althea nigdy nie zdołałaby zrealizować tego przedsięwzięcia. Nagła przyjaźń od początku intrygowała dziewczynę. Teraz przyszło jej do głowy, że może artystka chciała ją po prostu narazić na niebezpieczeństwo. Althea pogłaskała wiszące na rzemyku jajo węża, które nosiła na szyi. Drewniany wisiorek prawie ogrzał jej palce i dziewczyna potrząsnęła głową w ciemnościach. Nie, nie. Amber była prawdziwą przyjaciółką, jedną z nielicznych, jakie kiedykolwiek miała. Przyjęła ją do siebie na kilka dni pod koniec lata, pomogła jej wykroić i uszyć chłopięcy strój. Co więcej, sama wkładała męskie ubranie i uczyła Altheę, jak poruszają się, chodzą i siadają mężczyźni. Wyjaśniła dziewczynie, że była kiedyś aktorką w małej trupie i grywała zarówno role kobiet, jak i mężczyzn. „Musisz wydobywać głos z głębi — instruowała Altheę, kłując ją pod żebrami — jeśli już musisz mówić. Staraj się wszakże jak najczęściej milczeć. Nie zdradzisz się wówczas, a

mężczyźni szybciej cię zaakceptują. Wszyscy cenią osoby, które potrafią słuchać innych. Bądź dobrym słuchaczem, a ta zaleta skompensuje wszystkie twoje wady”. Amber nauczyła dziewczynę również owijać piersi, by nie były widoczne (materiał ściągający wyglądał jak dodatkowa koszulka) oraz pokazała Althei, jak składać ciemne skarpety i używać ich jako podpasek w trakcie miesiączki. „Brudne skarpety zawsze można jakoś wytłumaczyć — powiedziała jej. — Bądź czysta. Pierz swoje ubrania dwukrotnie częściej niż pozostali, a po pewnym czasie ludzie przestaną się dziwić. Naucz się też mniej spać, ponieważ będziesz wstawała przed innymi albo kładła się ostatnia. Musisz się przecież kiedyś myć, a potrzebujesz do tego prywatności. I co najważniejsze, nikomu nie ufaj i z nikim się nie dziel swoim sekretem. Takiej tajemnicy nikt nie dotrzyma. Jeśli choć jeden mężczyzna na pokładzie dowie się, że jesteś kobietą, wkrótce dowiedzą się wszyscy”. W tej jednej sprawie Amber prawdopodobnie się myliła. Brashen wiedział, kim jest i nie zdradził jej. Przynajmniej do tej pory, powiedziała sobie Althea zgryźliwie. Uśmiechnęła się z goryczą. Na swój własny sposób, Brashenie — pomyślała — postępuję zgodnie z twoją radą. Narodziłam się ponownie jako chłopiec. I nie nazywam się Vestrit. * * * Brashen leżał na swojej koi i wpatrywał się w przeciwległą ścianę, która znajdowała się bardzo blisko jego twarzy. Był czas — pomyślał ponuro — kiedy nie wziąłbym tej kajuty nawet jako szafę na ubrania. Teraz wiedział, jakim luksusem jest nawet najmniejsze pomieszczenie, którego nie trzeba dzielić z nikim innym. Szczerze mówiąc, nie było tu miejsca dla drugiej osoby, ale młody marynarz i tak się cieszył, że ma własną koję, na której nie sypia nikt poza nim. W pomieszczeniu było także kilka kołków na ubrania, a jeden z narożników okazał się dostatecznie duży, by pomieścić jego morski kufer. Na koi Brashen mógł się podeprzeć o graniczną listwę i spać prawie spokojnie, ilekroć tylko nie miał wachty. Kajuty kapitana i pierwszego oficera były znacznie większe i lepiej usytuowane, nawet na takiej kiepskiej łajbie jak ta. Często jednak drugi i trzeci oficer nie mieli lepszych niż załoga kwater, toteż młodzieniec był zobowiązany za ten maleńki kącik i nie przeszkadzała mu nawet świadomość, że łączył się ze śmiercią trzech jego poprzedników. Zaokrętował się jako zwyczajny marynarz, więc pierwszą część rejsu spędził na

przepychankach w dziobówce wraz z resztą załogi. Szybko uprzytomnił sobie, że przewyższa współtowarzyszy podróży nie tylko doświadczeniem, ale i zapałem do pracy. „Żniwiarz” był statkiem rzeźniczo-przetwórczym ze Świecogrodu, miasta leżącego daleko na południe, lecz na północ od Jamaillii. Rozpoczął rejs wczesną wiosną. Na pokładzie znajdowała się wówczas zaledwie garstka zawodowych żeglarzy oraz wielu niedoświadczonych mężczyzn, których usiłowano przyuczyć do zawodu marynarza. Niektórzy z nich trafili tu za długi — wierzyciele sprzedali ich kapitanowi, by na pokładzie odpracowali to, co byli winni. Innych — przeważnie złodziei — wykupiono z więzień Satrapy. Zresztą pozostali szybko nauczyli ich moresu, bowiem w ciasnych kwaterach na pokładzie nie było mowy o tolerancji wobec osób okradających współmieszkańców. Tak czy owak, załoga ta bynajmniej nie pracowała z ochotą, a wielu mężczyzn w ogóle się do niej nie nadawało — na pierwszy rzut oka było widać, że nie przeżyją trudów rejsu. Gdy „Żniwiarz” dotarł do Miasta Wolnego Handlu, jedna trzecia pierwotnej załogi wykruszyła się z powodu chorób, wypadków lub aktów przemocy, do których od czasu do czasu dochodziło na pokładzie. Pozostałe dwie trzecie uczyły się żeglować, polować na żółwie i słonolubne wieloryby mieszkające w południowych zatokach i lagunach. Nie należało oczywiście mylić tych ludzi z zawodowymi myśliwymi i futrzarzami zdejmującymi skóry z upolowanych zwierząt, ci bowiem większą część rejsu spędzali próżniaczo i względnie wygodnie w suchych kajutach. Mniej więcej tuzin mężczyzn nigdy nie dotknęło lin ani nie stanęło na wachcie. Obijali się i czekali na dni rzezi i krwi, kiedy to pracowali z pasją, czasami niemal całą dobę przez kilka kolejnych dni, zwłaszcza jeśli polowanie się udało. Nie byli żeglarzami i właściwie nie należeli do załogi. Nie groziła im śmierć, chyba żeby zatonął caty statek albo zaatakowało ich jakieś zwierzę. Statek płynął na północ, starając się omijać Wyspy Pirackie. Przez cały rejs tropiono, zabijano, oporządzano zwierzynę, magazynowano mięso i skóry. Do Miasta Wolnego Handlu „Żniwiarz” wpłynął, by uzupełnić czystą wodę i jedzenie oraz dokonać niezbędnych (lecz niezbyt kosztownych) reperacji, a pierwszy oficer uzupełnił braki w załodze. Był to jeden z ostatnich portów przed Wyspami Jałowymi, ku którym się kierowali. Obszar między Miastem Wolnego Handlu i Wyspami Jałowymi słynął zarówno z częstych sztormów, jak i z mnóstwa morskich ssaków, które zbierały się tu jesienią przed zimową wędrówką. W dodatku były tłuste po letnim obżarstwie, a lśniąca sierść młodych kusiła

futrzarzy. Warto było ryzykować spotkanie z jesiennym sztormem dla takich zdobyczy: gładkiego futra, grubej warstwy tłuszczu i — pod nią — chudziutkiego, ciemnoczerwonego mięsa, smakującego równocześnie morzem i lądem. Beczki z solą, które wypełniały ładownię, kiedy statek opuszczał Świecogród, wkrótce zapełnią się solonymi płatami zdobytego mięsa; obok staną baryłki z olejem, a zdjęte skóry posypane solą i grubo zwinięte będą czekały na garbowanie. Ładunek powinien być tak bogaty, żeby właściciele „Żniwiarza” tańczyli z radości. Wtedy dłużnicy, którzy odpracują długi, wrócą do Świecogrodu jako wolni ludzie. Myśliwi i futrzarze zapewne dostaną procent od utargu, aby wystarczyło im pieniędzy do następnej pory polowań, a i kieszenie marynarzy zadźwięczą monetami; mężczyźni wydadzą pieniądze na alkohol i kobiety, a potem, gdy wszystko przepuszczą, znowu pożeglują ku Wyspom Jałowym. Niezłe życie, pomyślał Brashen z lekką drwiną. A przy tym jakie wspaniałe stanowisko sobie zdobył! Wcale nie pracował na nie ciężko. Po prostu wpadł w oko najpierw oficerowi, a potem kapitanowi. A gdy straszliwa burza zmiotła z pokładu dwóch marynarzy i okaleczyła trzeciego, Brashen wydawał się najbardziej obiecującym kandydatem na oficerską posadę. Przyszła mu teraz do głowy osobliwa myśl. Przecież nie jego wina, że otrzymał swoje stanowisko i zakres obowiązków po zabitym marynarzu... Jaki był prawdziwy powód jego dzisiejszego niepokoju? Althea. Althea Vestrit, córka jego dobroczyńcy, leżała teraz skulona pod mokrym kocem w ładowni wśród brudnych, nieokrzesanych mężczyzn. — Nic nie mogę na to poradzić — jęknął głośno, jak gdyby w ten sposób uspokajał swoje sumienie. Nie widział dziewczyny, gdy wsiadała na pokład w Mieście Wolnego Handlu. Zresztą, nawet gdyby ją dostrzegł, nie rozpoznałby jej łatwo. Musiał przyznać, że przekonująco udawała chłopca pokładowego. Po raz pierwszy zorientował się (a raczej zaczął podejrzewać), że dziewczyna jest na pokładzie, wcale nie na jej widok. Widywał „Athela” w przelocie wiele razy i nie przyszło mu do głowy, że to Althea. Mocno nasunięta na czoło czapka i męski strój wystarczyły dla uwiarygodnienia roli chłopca pokładowego. Brashena zastanowiło coś innego — pewnego dnia zobaczył linę zamocowaną na haku specyficznym podwójnym węzłem używanym przez kapitana Vestrita i przez jego córkę. Młody marynarz nie skojarzył sobie wówczas tych faktów, lecz gdy dzień czy dwa później wychodził na pokład przed wachtą, usłyszał z takielunku swojski gwizd. Podniósł oczy i spostrzegł w gnieździe znajomą postać, która machała do niego, pragnąc zwrócić

na coś jego uwagę. Rozpoznał ją natychmiast. O, Althea, pomyślał spokojnie i dopiero w chwilę później zdał sobie sprawę z tego, co zobaczył. Nie dowierzając, zagapił się na nią z na wpół otwartymi ustami. Tak, to była ona, nie mógł się mylić. Poznał dziewczynę po szczególnym stylu pracy przy linkach brzeżnych. Spojrzała w dół i na jego widok szybko odwróciła twarz. Stąd wiedział, że spodziewała się tej chwili i obawiała. Znalazł pretekst, by poczekać przy podstawie masztu, aż Althea zejdzie na pokład. Minęła go w odległości nie mniejszej niż długość ramienia, posyłając mu jedno błagalne spojrzenie. Zacisnął zęby i nie odezwał się do niej. Nie rozmawiał z nią od tamtej pory aż do dzisiejszego wieczoru. Odkąd ją rozpoznał, był przekonany, że dziewczyna nie przeżyje tej podróży. Sądził, że prędzej czy później zdradzi się, że jest kobietą lub popełni jakiś błąd na pokładzie i straci życie. Mówił sobie, że to jedynie kwestia czasu. Uważał też, że szybka śmierć byłaby dla Althei najlepszym wyjściem. Dzisiejszego wieczoru jego przypuszczenia potwierdziły się. Uśmiechnął się ponuro. Ta dziewczyna tylko się szamocze. Po prostu nie jest dość silna, by wykonywać wyznaczoną jej pracę, a przynajmniej nie tak szybko jak wymagał tego pierwszy oficer. Nie, nie, chyba nie chodziło o brak siły i muskulatury, bowiem Althea potrafiła wykonywać w dostatecznym stopniu swoje zadania, chociaż nieco wolniej niż mężczyźni. Wprawdzie nawet dłuższe o kilka centymetrów ramiona i parę kilogramów ciała pomagało marynarzowi w pracy, jednak nie słabość dziewczyny drażniła Brashena. Althea po prostu tu nie pasowała — była jak koń zaprzęgnięty do wozu wraz z wołami. Poza tym przyszła na pokład zwyczajnego drewnianego galionu z żywostatku (w dodatku jej rodzinnego żywostatku). Czy rozumiała różnicę? Czarodrzewowe łajby (przynajmniej większość z nich) chętnie ułatwiały wykonanie każdego zadania, podczas gdy martwe drewno utrudniało je. Mimo iż „Vivacia” została ożywiona dopiero teraz, Brashen od pierwszej chwili, gdy wszedł na jej pokład wiedział, że ów statek ma coś w rodzaju świadomości. Nie żeglowała wprawdzie sama, ale on stale odnosił wrażenie, że nie przydarzały jej się żadne bezsensowne incydenty, do których w takiej chwili na pewno doszłoby na drewnianym statku. Na ciężkim, powolnym żaglowcu, takim jak „Żniwiarz”, praca nie szła płynnie. Czasami zadania, które pierwotnie nie wydawały się trudne, wymagały ogromnego wysiłku. Na przykład wymiana zawiasu — z pozoru nic prostszego, a tu w trakcie pracy okazywało się, że wadliwy zawias

umieszczony jest w na wpół zgniłym drewnie, którym również trzeba się było zająć. I tak dalej. Tak, tak — rozmyślał Brashen — na pokładzie tej łajby nic nie jest proste. Jak gdyby w odpowiedzi na ową myśl, usłyszał mocne stukanie do drzwi. Nie miał teraz wachty, wobec tego od razu nastawił się na jakieś kłopoty. — Nie śpię — krzyknął do gościa, po czym wstał, podszedł do drzwi i otworzył je. Na szczęście, w progu nie stał oficer, który namawiałby go na dodatkową pracę w tę sztormową noc, lecz Reller. Stary marynarz wszedł z wahaniem. Woda spływała mu po twarzy i kapała z włosów. — No i? — zapytał go. Mężczyzna zmarszczył brwi. — Trochę mnie boli ramię — oświadczył. Brashen był na statku odpowiedzialny za opiekę medyczną. Kiedy się zatrudniał, kapitan wyjaśnił mu, że lekarz pokładowy wypadł za burtę podczas którejś ze sztormowych nocy. W momencie gdy odkryto, że młody marynarz potrafi przeczytać napisy na etykietkach w apteczce, natychmiast powierzono mu opiekę nad rozmaitymi buteleczkami i pudełkami zawierającymi lekarstwa. Brashen osobiście wątpił w skuteczność wielu z nich, ale używał ich zgodnie z opisem. Teraz więc po prostu skierował się do skrzyni z medykamentami, która zajmowała w jego kajucie niemal tyle miejsca, co jego własny morski kufer, a następnie włożył rękę pod koszulę i odszukał wiszący na jego szyi kluczyk. Wreszcie otworzył apteczkę i marszcząc czoło wpatrywał się przez chwilę w leki, po czym wyjął brązową butelkę z wyszukaną zieloną etykietką. Ukradkiem spojrzał na napis w nierównym świetle latarni. — To chyba to samo, co ci dałem ostatnim razem — oświadczył głośno. Podniósł butelkę, pokazując ją Rellerowi. Marynarz przyglądał się jej, jak gdyby usiłował odcyfrować zupełnie niezrozumiały dla niego napis, w końcu wzruszył ramionami. — Nalepka była zielona — przyznał — więc pewnie masz rację. Brashen wyjął gruby korek z szyjki i wytrząsnął na dłoń pół tuzina zielonkawych pigułek. Pomyślał, że wyglądają jak jelenie bobki. Nie zaskoczyłoby go, gdyby naprawdę okazały się łajnem. Wrzucił trzy z powrotem do butelki, a pozostałe trzy podał staremu. — Weź je wszystkie. Powiedz kucharzowi, żeby ci dał pół miarki rumu do popicia. I niech ci pozwoli posiedzieć w ciepłej kuchni, aż zaczną działać. Powołaj się na mnie.

Rysy mężczyzny natychmiast złagodniały. Kapitan Sickle nie pozwalał pić na pokładzie, więc Reller prawdopodobnie napije się dziś po raz pierwszy od opuszczenia Miasta Wolnego Handlu. Perspektywa alkoholu i ciepłej kuchni rozjarzyła twarz starego wdzięcznością. Brashen miał przez chwilę wątpliwości, potem się jednak zastanowił i doszedł do wniosku, że nawet jeśli nie zadziałają pigułki, Reller na pewno poczuje się lepiej w cieple, a mocny rum pozwoli mu przespać ból. Kiedy stary marynarz odwracał się do wyjścia, Brashen z przymusem zadał mu pytanie. — Syn mojego kuzyna... wiesz, prosiłem cię, żebyś miał na niego oko... Dobrze się sprawuje? Reller wzruszył ramionami, potem potrząsnął ręką z pigułkami. — Och, tak, nieźle. To chętny chłopak. — Stary położył rękę na zasuwie. Chciał jak najszybciej odejść po obiecany rum. — A zatem — Brashen kontynuował wbrew sobie — zna swoją robotę i dobrze ją wykonuje? — Och, tak, panie. Dokładnie tak. Jak już mówiłem, to dobry chłopak. Mam na Athela oko i pilnuję, żeby nic mu się nie przydarzyło. — To dobrze. Cieszę się. Mój kuzyn będzie z niego dumny. — Zawahał się. — Tylko niech chłopak nie dowie się o mojej prośbie. Nie chcę, żeby miał nadzieję na lżejsze traktowanie. — Tak, panie. Dobrze. I dobranoc. — Reller wyszedł i mocno zatrzasnął za sobą drzwi. Brashen zamknął oczy i głęboko zaczerpnął oddechu. Tylko tyle mógł zrobić dla Althei — poprosić tak godnego zaufania człowieka jak Reller, by się nią choć trochę opiekował. Młody marynarz zamknął zasuwę, potem apteczkę, wrócił na koję i ciężko westchnął. Tylko tyle mógł zrobić dla dziewczyny. Naprawdę, tylko tyle. Tak. Wreszcie udało mu się zasnąć. * * * Wintrow nie lubił takielunku. Starał się ze wszystkich sił ukryć tę niechęć przed Torgiem, niestety mężczyzna miał nieomylny instynkt tyrana. W rezultacie tuzin razy dziennie wymyślał powód, dla którego chłopiec musiał się wspinać na maszt. A kiedy wyczuwał, że kolejne powtórki nie robią już na Wintrowie wrażenia, dokładał dodatkowe zadania, na przykład zaniesienie jakiegoś przedmiotu do bocianiego gniazda; oczywiście gdy chłopiec wracał na

pokład, oficer natychmiast wysyłał go z powrotem po ten przedmiot. Ostatnio wpadł na nowy pomysł, toteż Wintrow musiał wspiąć się na sam szczyt masztu, przylgnąć do niego kurczowo i czekać na rozkaz powrotu. Była to najbardziej bezmyślna, najgłupsza i najłatwiejsza do przewidzenia tortura. Zresztą, chłopiec nie spodziewał się po Torgu niczego innego. Trudniej natomiast było mu zrozumieć, dlaczego reszta załogi bez mrugnięcia okiem akceptuje jego mękę. Jeśli w ogóle ktoś zwracał uwagę na „ćwiczenia” Wintrowa, patrzył zwykle z rozbawieniem. Nikt nie interweniował. Gdy chłopiec trwał przywarty do masztu i patrzył w dół, przyszło mu do głowy, że Torg właściwie oddaje mu przysługę. Wiatr pędził obok niego, żagiel wydymał się, a naprężona lina, na której wisiał Wintrow, jęczała. Wysokość masztu wyolbrzymiała każdy skręt i każdy ruch płynącego statku. Chłopiec nadal nie lubił przebywać tu, na górze, po raz pierwszy wszakże poczuł osobliwe ożywienie, choć nie była to jeszcze radość. Rzucono mu wyzwanie, a on je okpił. Pozostał sobą. Nie zmienił się. Zmrużywszy oczy wsłuchiwał się w ogłuszający ryk wiatru i przez chwilę rozważał myśl, czy rzeczywiście nie tu jest jego miejsce. Może gdzieś w głębi duszy nie był kapłanem, lecz żeglarzem. Nagle usłyszał niegłośny, ale jakiś dziwny hałas. Wibrujący metal. Zastanowił się, co było tego powodem i serce zaczęło mu bić nieco szybciej. Powoli ruszył ku drabince wantowej, jednocześnie szukając źródła dźwięku. Wiatr zwodził go, raz odgłos wydawał się chłopcu bliższy, raz dalszy. Dopiero po kilku chwilach zauważył zmiany w tonie i rytmie dźwięku spowodowane nasilaniem się bądź słabnięciem pędu wiatru. Wintrow dotarł do bocianiego gniazda i chwycił się kurczowo bocznej ścianki. W punkcie obserwacyjnym leżał Mild, skulony w wygodnej pozycji embrionalnej. Oczy przymknął do szparek i grał na małym grzebieniu. Trzymał go na sposób marynarski, a gdy w niego dmuchał, jego palce tańczyły po metalowych zębach niczym po klawiszach. Chłopiec skupiony był na muzyce, lecz jego oczy badawczo sondowały horyzont. Wintrow sądził, że Mild go nie widzi, jednak w chwilę później tamten omiótł go szybkim spojrzeniem i jego palce znieruchomiały. — Co? — zapytał, nie odsuwając grzebienia od ust. — Nic. Masz wachtę? — Coś w tym rodzaju. Nie bardzo jest co pilnować. — A piraci? — ośmielił się zapytać Wintrow.

Mild parsknął w odpowiedzi. — Nie niepokoją żywostatków, przynajmniej zazwyczaj. Och, słyszałem w Chalced plotki, że ścigali jednego czy drugiego, przeważnie jednak zostawiają nas w spokoju. Rzadko który drewniany żaglowiec potrafi dogonić żywostatek, no chyba że na czarodrzewowym płyną ofiary losu zamiast załogi. Zresztą tego typu pościg i tak nie ma sensu. Walka jest zacięta, a nawet kiedy piraci zwyciężą, cóż z tego mają? Żywostatek nie zechce dla nich popłynąć. Sądzisz, że „Vivacia” pozwoliłaby wejść na pokład obcym i zaakceptowałaby nieznajomego kapitana? Nie ma mowy! — Nie ma — zgodził się Wintrow. Był przyjemnie zaskoczony jawnym przywiązaniem Milda do statku i jego dumą z „Vivacii”. Cieszył się także z tego, że chłopiec w ogóle z nim rozmawia. Mild wydawał się mile połechtany zachwytem i wytężoną uwagą Wintrowa, ponieważ chytrze przymykał oczy i kontynuował: — Osobiście sądzę, że piraci wyświadczają nam przysługę. Wintrow zagryzł wargę. — Naprawdę? — No cóż, jak by ci to wytłumaczyć... Nie zszedłeś na brzeg w Chalced, prawda? Widzisz, słyszeliśmy tam, że od pewnego czasu piraci zaczęli atakować statki przewożące niewolników. Podobno przejęli przynajmniej jeden, a kapitanowie pozostałych są przerażeni. Hm, kończy się jesień, a na wiosnę Chalced będzie bardzo potrzebowało dużo niewolników, by zajęli się orką i siewem. Piraci pozbawią miasto zwykłych dostaw, a potem my zacumujemy z pierwszorzędnym ładunkiem i będziemy dyktować ceny. Dostaniemy za nasz transport tak dużo, że prawdopodobnie popłyniemy prosto do domu, do Miasta Wolnego Handlu. Mild uśmiechnął się i z satysfakcją pokiwał głową, jak gdyby miał otrzymać spory procent od sprzedaży żywego towaru. Wintrow pomyślał, że jego kolega tylko powtarza to, co słyszał od starszych członków załogi, i nic nie powiedział. Zapatrzył się w dal ponad falującą wodą. Bolało go serce i ból ten nie miał nic wspólnego z morską chorobą. Ilekroć myślał o Jamaillii i wyobrażał sobie, jak jego ojciec kupuje niewolników, odczuwał straszliwy smutek. Cierpiał z powodu tego, co ma się zdarzyć i czuł się winny. Po chwili Mild ponownie się odezwał. — Zdaje mi się, że Torg znowu kazał ci tu wejść? — Tak. — Wintrow przeciągnął się, zaskakując tym ruchem siebie samego, potem

szybko ponownie chwycił się liny. — Już mi to tak bardzo nie przeszkadza. — Widzę. Po to właśnie tacy jak Torg nas prześladują. — Kiedy Wintrow uniósł lekko brwi, Mild uśmiechnął się do niego. — Ach, sądziłeś, że tę torturę wymyślono specjalnie dla ciebie? Nie. Torg lubi się czepiać wszystkich. Na jądra Sa, lubi dręczyć wszystkich! I zawsze uchodzi mu to na sucho. Natomiast zmuszanie chłopca pokładowego do wielokrotnej wspinaczki na maszt to po prostu tradycja. Początkowo tego nienawidziłem. Gdy się zaokrętowałem, oficerem na „Vivacii” był Brashen. Nazywałem go synem maciory. Kiedy zauważył, że denerwują mnie jego polecenia, postarał się, żebym każde zadanie kończył wspinaczką na bocianie gniazdo. „Chcesz jeść, właź na górę”, mawiał do mnie. I musiałem się wspinać na maszt, a potem kręciłem się tu tak długo, aż znalazłem swój kubełek z jedzeniem. Psiakrew, naprawdę nienawidziłem wtedy Brashena. Byłem tak przerażony i powolny, kiedy prawie zawsze odnajdywałem zupełnie zimny posiłek, a często wymieszany z deszczem. Po jakimś czasie jednakże — tak samo jak na tobie — przestało to robić na mnie wrażenie. Zamyślony Wintrow milczał. Palce Milda znowu zatańczyły na klawiszach, wygrywając żwawą melodię. — Czy to znaczy, że Torg nie czuje do mnie nienawiści? Że mam do czynienia z czymś w rodzaju ćwiczenia? Mild prychnął wesoło. — Och, nie, na to nie licz. Torg naprawdę cię nienawidzi, bo nienawidzi każdego, komu się zdaje, że jest od niego mądrzejszy, a o to nietrudno na tym pokładzie. Ale równocześnie nasz prześladowca zna swoją pracę i wie, że jeśli chce utrzymać posadę, musi zrobić z ciebie żeglarza. I, wierz mi, że nauczy cię, czego trzeba. Sprawi, że nauka będzie bolesna i maksymalnie nieprzyjemna, lecz w końcu cię wyszkoli. — Jeśli jest taką znienawidzoną kreaturą, dlaczego mój... dlaczego kapitan trzyma go na stanowisku drugiego oficera? Mild wzruszył ramionami. — Spytaj swego tatę — odparł okrutnie, potem jednak uśmiechnął się, niemal obracając własne słowa w żart. Po chwili podjął: — Słyszałem, że Torg pływa już od jakiegoś czasu z kapitanem i kiedyś bardzo mu pomógł podczas jednego strasznego rejsu na jakimś statku. Kiedy więc Kyle objął „Vivacię”, wziął Torga ze sobą. Może nikt inny nie chciał go zatrudnić, a on sam czuł się zobowiązany. A może Torg ma ładne, zwarte pośladki.

Słysząc to ostatnie zdanie, Wintrow rozdziawił usta. Mild jednakże znowu się uśmiechał. — Hej, nie bierz tego tak poważnie. Nic dziwnego, że wszyscy uwielbiają ci dokuczać. Z taką miną zawsze będziesz ulubionym celem ich ataków. — Ależ to mój ojciec — zaprotestował Wintrow. — Cha, cha, cha. Nie kiedy służysz na statku. Tu jest tylko twoim kapitanem. I to całkiem niezłym, choć nie tak dobrym jak Ephron. A niektórzy z nas nadal sądzą, że po starym Vestricie żaglowiec powinien przejąć Brashen. Ale Kyle jest w porządku. — Dlaczego więc powiedziałeś o nim... coś takiego? — Wintrow był szczerze zaskoczony. — Ponieważ to kapitan — cierpliwie wyjaśnił Mild. — Marynarze zawsze tak mówią, nawet jeśli kogoś lubią. Wiedzą przecież, że dowódca może im dokopać, kiedy tylko zechce. Hej, powiedzieć ci coś? Kiedy się dowiedzieliśmy, że stary Vestrit odchodzi i na jego miejsce przychodzi ktoś nowy, wiesz, co zrobił Comfrey? — Co? — Poszedł do kuchni, wziął kapitański kubek na kawę i do niego nasikał! — Radość błysnęła w szarych oczach Milda. Czekał na reakcję Wintrowa. — Znowu się ze mną drażnisz! — Wbrew sobie Wintrow uśmiechnął się. To, co przed chwilą usłyszał, było wstrętne i poniżające, a równocześnie zbyt niegodziwe, by w to uwierzył. Jak jeden człowiek może zrobić coś takiego drugiemu, którego w dodatku jeszcze nie poznał. Tylko za to, że ten ktoś miał zostać jego kapitanem?! Nieprawdopodobne. A równocześnie... zabawne. Nagle chłopiec coś zrozumiał. Okrucieństwem i złośliwością byłoby zrobić coś takiego mężczyźnie, którego się zna, lecz obcemu człowiekowi, od którego niedługo będzie zależało twoje życie... Spoglądasz potem na niego i wyobrażasz sobie, jak pije swoją śmierdzącą kawę... Wintrow patrzył w bok. Nie wiedział, skąd na jego twarzy taki wielki uśmiech, ale czuł go. No, no, no, Comfrey zrobił to jego ojcu. — Załoga robi takie rzeczy kapitanowi i oficerom. Niech sobie nie myślą, że są bogami, a my — łajnem. — Czy w takim razie... sądzisz, że oni o tym wiedzą? Mild uśmiechnął się. — Trudno długo pływać na statkach i nie wiedzieć, co się dzieje. — Zagrał jeszcze kilka nut, potem powoli wzruszył ramionami. — Uważają pewnie po prostu, że akurat im to się nie

przydarza. — Więc nikt im nigdy o tym nie mówi — powiedział Wintrow do siebie. — Jasne, że nie. Kto miałby im powiedzieć? — Znowu zagrał fragment melodii, po czym nagle przerwał. — Ty chyba tego nie zrobisz, co? Wiesz, on jest w końcu twoim tatą i... — zawiesił głos, kiedy uświadomił sobie, że może się posunąć za daleko. — Nie, oczywiście, że nie powiem — Wintrow usłyszał własne słowa. Na jego twarzy pojawił się głupi uśmieszek, gdy dodał złośliwie: — Właśnie dlatego, że jest moim ojcem. — Chłopak pokładowy?! Chłopcze, rusz tyłek i zejdź tu do mnie! — zaryczał Torg z pokładu. Wintrow zaczął długą wędrówkę w dół. Mild pochylił się lekko i chwilę go obserwował, potem zawołał: — Używasz zbyt wielu słów. Wystarczy powiedzieć, że Kyle jest jak wrzód na dupie. — To też — zgodził się Wintrow. — Ruszaj się, chłopcze! — zawył Torg i Wintrow skupił całą uwagę na powolnym schodzeniu. Tej nocy, kiedy medytował nad upływającym dniem, zastanowiło go własne zachowanie. Dlaczego śmiał się z okrucieństwa? Dlaczego godził się na upodlenie drugiego człowieka? Gdzie był w tym Sa? Poczuł się winny, ale szybko odsunął ponure myśli. Prawdziwemu kapłanowi Sa poczucie winy na nic się nie przydaje, zaciemnia jedynie obraz. Jeśli z jakiegoś powodu marnie się czuje, powinien ustalić ten powód i wyeliminować go. Złe samopoczucie i poczucie winy sugerują, że kapłan nie pracuje nad sobą, a zatem w każdej chwili może powtórnie popełnić ten sam błąd. Wintrow leżał nieruchomo w ciemnościach i dumał nad przyczynami swego uśmiechu. Po raz pierwszy od wielu lat zadał sobie pytanie, czy jego sumienie nie jest zbyt kruche, czy nie ono stało się barierą między nim i jego współtowarzyszami. — To, co dzieli ludzi, nie ma związku z Sa — powiedział cicho. Nie zdążył jednakże przypomnieć sobie źródła cytatu (nie pamiętał, czy w ogóle pochodzi z ksiąg), ponieważ zasnął. * * * Po raz pierwszy dostrzegli Wyspy Jałowe w chłodny, bezchmurny poranek. Płynąc na północny wschód, przenieśli się z jesieni w zimę, z umiarkowanie chłodnej pogody w bezustanną mżawkę i mgłę. Jałowe pojawiły się na horyzoncie, widoczne nie jako wyspy, lecz jedynie jako

punkty otoczone nie falami, ale spienionymi, białymi bałwanami. Zresztą Wyspy rzeczywiście były nizinne, wręcz płaskie i składały się na nie głównie skaliste plaże i piaszczyste równiny, które jedynie z rzadka przewyższały linię przypływu. Althea słyszała, że znajduje się tam niemal wyłącznie piasek i karłowata roślinność. Nie miała pojęcia, dlaczego morskie niedźwiedzie wybierają ten rejon. Płynęły tam, by walczyć, parzyć się i wychowywać młode. Przypływały co roku, mniej więcej o tej porze, a tuż za nimi zjawiały się statki rzeźnicze z myśliwymi, którzy spędzali setki wielkich zwierząt w jedno miejsce i zabijali. Althea mrużyła oczy przed unoszącymi się w powietrzu słonymi drobinkami pyłu wodnego i zastanawiała się, co za instynkt sprowadza tu niedźwiedzie każdego roku mimo wspomnień związanych z krwią i śmiercią. „Żniwiarz” podpłynął do archipelagu wysp od strony zawietrznej w południe. Niestety, najlepsze kotwicowisko zdążył już zająć jeden z konkurencyjnych statków. Kapitan Sickle przeklął „Karlaya”, a za spóźnienie obarczył własną załogę i statek. Rzucono kotwice, a wtedy z odrętwienia i bezczynności przebudzili się myśliwi. Althea słyszała jeszcze kilka dni temu, jak spierali się o to, który oszukiwał przy kartach. Nic ją nie obchodzili, choć mieli niewyparzone gęby i bywali wobec niej złośliwi, gdy im usługiwała jako chłopiec pokładowy. Nie była wcale zaskoczona, że teraz zwrócili się przeciwko sobie; wpływ na ich zachowanie miało z pewnością długotrwałe przebywanie w ciasnych kwaterach i bezczynność. Zresztą sposób, w jaki się do siebie odnosili, również jej nie interesował. Do pewnego momentu sądziła, że grupa myśliwych i futrzarzy nie ma z nią nic wspólnego, niestety okazało się inaczej. Statek bezpiecznie cumował na kotwicowisku. Althea cieszyła się pierwszym względnie spokojnym od kilku tygodni dniem. Formalnie nie miała wachty. Większość marynarzy spała, toteż Althea postanowiła skorzystać z dziennego światła i stosunkowo ładnej pogody, by pocerować niektóre części swojej garderoby. Szycie przy świetle latarni szybko męczyło jej oczy, poza tym pod pokładem stale panowała nieprzyjemna duchota. Dziewczyna znalazła sobie cichy kącik od strony zawietrznej. Nie wiało tu, a słońce cudownie przygrzewało, chociaż w powietrzu można już było wyczuć nadejście zimy. Właśnie zaczęła wycinać kwadraty płótna z najbardziej zniszczonych spodni, by załatać nimi drugą parę, kiedy usłyszała, jak oficer wrzeszczy „jej” imię. — Athel! — ryczał mężczyzna. Dziewczyna skoczyła na równe nogi. — Jestem, panie! — odkrzyknęła, nie dbając o robótkę, która spadła z jej kolan na pokład.

— Przygotuj się do zejścia na brzeg. Pomożesz futrzarzom. Brakuje im ludzi. No, żywo! — Tak, panie — odparła, ponieważ była to jedyna możliwa odpowiedź. Mimo iż serce zamarło jej w piersi, ruszała się szybko. Chwyciła robótkę, zaniosła ją pod pokład i odłożyła na bok, by ją skończyć przy jakiejś niemożliwej do przewidzenia następnej okazji. Wcisnęła zgrubiałe stopy w filcowane skarpety i ciężkie buty. Na bosaka nie najlepiej się chodziło po pokrytych pąklami skałach. Althea naciągnęła włóczkową czapkę mocniej na uszy i pospiesznie wspięła się z powrotem na pokład. O mało się nie spóźniła, ponieważ żurawiki właśnie podnosiły łodzie. Wskoczyła do pierwszej z brzegu i zajęła miejsce przy wiośle. Marynarze wiosłowali, a myśliwi garbili ramiona i pochylali głowy, chcieli bowiem uniknąć kontaktu z pyłem wodnym i lodowatym wiatrem. Uśmiechali się do siebie, zapewne na myśl o nieodległym polowaniu, ulubione łuki przyciskali czule do piersi, trzymając je z dala od wody, natomiast natłuszczone kołczany ze strzałami kołysały się leniwie w płytkiej wodzie zęzy łódki. Althea pochylała się ciężko nad wiosłem, próbując dopasować swoje ruchy do reszty zespołu. Łodzie „Żniwiarza” płynęły ku skalistym brzegom archipelagu, w każdej siedziała grupka myśliwych, futrzarzy i żeglarzy. W przelocie dziewczyna dostrzegła Brashena w jednej z łodzi i doszła do wniosku, że zapewne będzie odpowiedzialny za grupę marynarzy na lądzie. Postanowiła, że nie da mu powodu, by zwrócił na nią uwagę. Zresztą ona ma pracować z myśliwymi i futrzarzami, toteż raczej się nie spotkają. Przez chwilę zastanawiała się nad swoimi ewentualnymi zadaniami, potem stwierdziła, że szkoda czasu na rozmyślania. Co będzie, to będzie. Zapewne bardzo szybko dowie się wszystkiego. Konkurencyjny żaglowiec, który wybrał sobie najlepsze kotwicowisko, objął również w posiadanie główną wyspę. Zgodnie z tradycją statki nie naruszały granic terytoriów łowieckich, bowiem prowadziło to do morderczych bójek, a zatem zmniejszenia zysków. Na wysepce, do której podpłynęła łódź Althei, nie było ludzi. Skaliste plaże wydawały się puste, jedynie na płyciznach wylegiwało się kilka bardzo starych niedźwiedzic. Dorosłe samce najwyraźniej rozpoczęły już wędrówkę na miejsca zimowania. Althea wiedziała, że w środku wyspy, na piaszczystych równinach można znaleźć młodsze samice wraz z urodzonym w tym roku potomstwem. Tam na pewno się zatrzymają niedźwiedzie, by zapolować na ławice ryb i zjeść tyle, by starczyło im tłuszczu i sił na całą długą podróż. Myśliwi i futrzarze pozostali w łodziach, podczas gdy wioślarze skakali na płycizny, chwytali za górne krawędzie nadburć i wyciągali łódki na brzeg. Starali się dopasować swoje

ruchy do fal, które pomagały im przesuwać łódź i unikać ostrego skalistego dna. Althea dotarła do plażę wraz z nimi. Przemoczone buty ziębiły jej stopy. Kiedy znalazła się na brzegu, szybko się dowiedziała, jakie są jej obowiązki, ponieważ myśliwi i futrzarze natychmiast obarczyli ją wszystkimi dodatkowymi łukami, kołczanami, nożami i ostrzałkami. Ruszyła za myśliwymi w głąb lądu; ramiona bolały ją. Zaskoczył ją fakt, że myśliwi i futrzarze idą tak szybko i tak swobodnie gawędzą między sobą, ponieważ przypuszczała, że na polowaniu trzeba się podkradać w ciszy i skupieniu. Gdy dotarli na szczyt pierwszego wzniesienia, pojawiło się przed nimi nizinne wnętrze wyspy. Grupki niedźwiedzi morskich spały na piasku i w gęstym zagajniku. Ledwie zauważały stojących na wzgórzu mężczyzn. Te, które w ogóle otworzyły oczy, obserwowały zbliżających się ludzi z równie małym zainteresowaniem, jak patrzyli na ptaki-gnojowniki, z którymi dzieliły swoje terytorium. Myśliwi zajęli pozycje, a Althea mogła zdjąć z ramion kołczany. Stała za łowcami, którzy napinali łuki i wybierali cele. Potem w kierunku wielkich zwierząt pofrunął morderczy deszcz strzał. Trafione zwierzęta ryczały i niezdarnie kręciły się w miejscu, po czym padały i umierały, żadne z nich wszakże najwyraźniej nie skojarzyło, że za ich ból i śmierć odpowiedzialni są ludzie stojący na wzniesieniu nad nimi. Rzeź odbywała się bez pośpiechu, myśliwi wybierali jeden cel po drugim, napinali łuki i strzelali. Najchętniej celowali w gardła, często strzały o szerokich grotach trafiały w tętnicę. Krew lała się strumieniami, wielkie stworzenia wykrwawiały się na śmierć, lecz ich miękkie futra pozostawały nie tknięte. Śmierć nie następowała szybko, nie była też bezbolesną. Althea nigdy nie widziała rzezi, nawet na znacznie mniejszą skalę. Mdliło ją, a jednak stała i patrzyła, starając się nie pokazać po sobie odczuwanego wstrętu. Myśliwi zabijali w sposób metodyczny, a po wysłaniu ostatnich strzał zeszli, by powyjmować je z martwych ciał. Futrzarze ruszyli za oprawcami niczym sępy na polu bitewnym. Pozostałe przy życiu zwierzęta ze smutkiem opuściły zabitych towarzyszy oraz umierające osobniki, które nieszczęśliwie porykiwały, resztkami sił walcząc o życie. Żywe niedźwiedzie najwyraźniej nadal nie odczuwały paniki, były jedynie poirytowane, że ktoś przeszkadza im w odpoczynku. Przywódca myśliwych spojrzał lekko zdenerwowany na Altheę. — Sprawdź, dlaczego jeszcze nie przynieśli beczek z solą — warknął w pewnym momencie, jak gdyby dziewczyna ociągała się z wykonaniem wcześniej otrzymanego zadania. Althea ruszyła na tę komendę, bardzo zadowolona, że opuszcza miejsce rzezi.