chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 224
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 127

Hobb Robin - Statek Przeznaczenia tom 2

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Hobb Robin - Statek Przeznaczenia tom 2.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Hobb, Robin - Skrytobójca, Błazen, Żywostatki trylogia Kupcy i ich żywostatki (The Liveship Traders) Hobb, Robin - 03 - Statek Przeznaczenia
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

Robin Hobb STATEK PRZEZNACZENIA CZĘŚĆ 2: ZIMA, WIOSNA Kupcy i ich żywostatki tom 3 Tłumaczenie Agnieszka Sylwanowicz Wydawnictwo MAG Warszawa 2007

Rozdział 19 STRATEGIE Mgła i opary nie ustępowały. Nawet w dni, kiedy nie padało, wszystko ociekało wodą. Ubrania, rozwieszone w kambuzie do wyschnięcia, pozostawały wilgotne. Rzeczy w jej worku marynarskim były tak samo wilgotne, jak wełniany koc, który zdjęła z koi. Wszystko kwaśno pachniało zielenią. Niemal się spodziewała, że rano wyczesze z włosów mech. Przynajmniej będą teraz mieli trochę więcej miejsca. Wyniosła rzeczy Lawona z kajuty pierwszego oficera i dzisiaj sama się tam wprowadzała. Taki awans był tradycyjny i miała do niego prawo. Na stanowisko drugiego oficera Arogant mianował Hafa, który sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego ze swojej nowej pozycji, a jeszcze lepszą oznaką było to, że załoga ogólnie popierała jego awans. - Czy na tych nieszczęsnych wyspach zawsze pada i są mgły? - zapytała Amber, wchodząc do maleńkiej kajuty. Na włosach i rzęsach cieśli skropliła się wilgoć, a z mankietów koszuli skapywała woda. - W lecie nie - odparła Althea. - Teraz taka jest tu pogoda. Chyba że spadnie na tyle rzęsisty deszcz, że oczyści powietrze. - Chybabym go wolała od tego ciągłego kapania. Wspięłam się na maszt, żeby się rozejrzeć. Zobaczyłabym tyle samo, gdybym wsadziła głowę do mojego worka marynarskiego. Jak w takie dni poruszają się piraci? Nie ma ani słońca, ani gwiazd, według których można by sterować. - Miejmy nadzieję, że się nie poruszają w ogóle. Nie chciałabym, żeby któryś z nich wytropił nas we mgle. Staraj się o niej myśleć jako o zasłonie kryjącej nas przed wzrokiem wroga. - Ale ona kryje ich przed nami równie skutecznie. Skąd będziemy wiedzieli, kiedy Bystry wróci do Łupigrodu, jeśli nawet nie widzimy wyspy? Przez ostatni dzień i noc kotwiczyli w niewielkiej, osłoniętej zatoczce. Althea wiedziała o czymś, o czym nie wiedzieli inni. Zakotwiczyli tu nie w oczekiwaniu na Bystrego, ale by spróbować uratować coś w rodzaju planu. Zeszłego wieczoru zamknęli się w kajucie Aroganta i zastanawiali się nad różnymi możliwościami. Arogant nie tryskał optymizmem. - Wszystko poszło na dno - powiedział wtedy ponuro. Patrzył w sufit nad koją. - Powinienem był przewidzieć, że Lawon zrobi coś takiego. Zniszczył całą naszą nadzieję na zaskoczenie. Ktoś zawiadomi Bystrego, który zaatakuje, gdy tylko nas dostrzeże. Niech licho Lawona. Powinienem przeciągnąć go pod kilem, kiedy tylko zacząłem go podejrzewać o podżeganie do buntu. - To byłoby dobre dla morale - mruknęła Althea z zacisza jego ramienia. Leżała obok Aroganta na jego koi. Czuła ciepło jego nagiego ciała obok swojego. Łagodne światło latarni tworzyło ruchome cienie na ścianie, kusząc Altheę, by po prostu przytuliła się mocno do Aroganta i zasnęła. Powiodła leniwie palcami po długiej bliźnie wzdłuż jego żeber, jaką mu zostawiła piracka szabla. - Przestań - mruknął z irytacją, odsuwając się od niej. - Przestań mnie rozpraszać i pomóż mi myśleć. Odetchnęła głęboko. - Powinieneś to powiedzieć, zanim się ze mną przespałeś. Wiem, że powinnam wszystkie myśli skupić na odzyskaniu „Vivacii" od Bystrego, ale jakoś, tu z tobą... Przeciągnęła dłonią po jego torsie do brzucha i pozwoliła, by jego myśli podążyły za jej dłonią. Odwrócił się do Althei. - A więc chcesz ze wszystkiego zrezygnować? Wrócić do Miasta Wolnego Handlu i niczego nie zmieniać? - Myślałam o tym - przyznała. -Ale nie mogę. Zawsze sądziłam, że „Vivacia" będzie naszym głównym sprzymierzeńcem w odebraniu jej Bystremu. Liczyłam, że statek mu się przeciwstawi i zmieni wynik bitwy na naszą korzyść. Teraz, skoro wiemy, że Prawy żyje i ma się dobrze na jej pokładzie i że oboje wydają się zadowoleni z Bystrego, nie wiem, co myśleć. Ale nie mogę tak jej po prostu zostawić, Aro. To moja rodzina. „Vivacia" jest moim statkiem w sposób, w jaki nigdy nie będzie należeć do nikogo innego. Oddanie jej Bystremu byłoby jak oddanie mu dziecka. Być może jest teraz z niego zadowolona, ale w końcu będzie chciała wrócić do Miasta Wolnego Handlu. Podobnie jak Prawy. I kim wtedy będą? Wyrzutkami i piratami. Będą mieli zniszczone życie. - Skąd możesz to wiedzieć? - zapytał Arogant. - Czy Keffria powiedziałaby, że to jest twoje miejsce? - dodał z uśmiechem, unosząc brwi. - Nie mówiłaby tego samego, że w końcu zechcesz wrócić do domu i że ja cię niszczę? Czy chciałabyś, żeby cię przede mną ratowała? Pocałowała go w kącik ust. - Może to ja niszczę ciebie. Nie zamierzam cię wypuścić z rąk, nawet kiedy wrócimy do domu. Ale oboje jesteśmy dorośli i świadomi, ile może nas kosztować taka decyzja. - Dodała już nieco ciszej: - Oboje jesteśmy gotowi zapłacić tę cenę i nadal uważać to za dobry interes. Ale Prawy ledwie przestał być chłopcem, a kiedy statek wypłynął z Miasta Wolnego Handlu, ledwie przebudził się do życia. Nie mogę ich opuścić. Muszę się przynajmniej z nimi zobaczyć, porozmawiać, dowiedzieć, jak się mają. - Tak, jestem pewien, że kapitan Bystry znajdzie czas, by umożliwić nam odwiedziny - odparł oschle Arogant. - Może powinniśmy wrócić do Łupigrodu, zostawić wizytówki i zapytać, kiedy będzie w domu? - Wiem, że to brzmi idiotycznie. -A gdybyśmy rzeczywiście wrócili do Miasta Wolnego Handlu? - zapytał Arogant, poważniejąc. - Mamy „Niezrównanego", a to dobry statek. Vestritowie nadal mieliby żywostatek, i to spłacony. Ty i ja stanęlibyśmy ramię w ramię i nie dalibyśmy się rozdzielić. Wzięlibyśmy porządny ślub w Kupieckiej Sali Zgromadzeń. A jeśli Kupcy nie chcieliby

się na to zgodzić, to na dno z nimi, a my popłynęlibyśmy do Królestwa Sześciu Księstw i złożyli nasze obietnice któremuś z ich czarnych kamieni. Musiała się uśmiechnąć. Pocałował ją i mówił dalej: - Razem żeglowalibyśmy na „Niezrównanym", i po Rzece Deszczowej, i daleko na południe za Jamaillię do wysp, które tak dobrze znał twój ojciec, i handlowalibyśmy tam, gdzie on. Szłoby nam dobrze, zarobilibyśmy mnóstwo pieniędzy i spłacilibyśmy dług twojej rodziny wobec Kupców z Deszczowych Ostępów. Słodka nie musiałaby wychodzić za mąż za kogoś, kto byłby jej niemiły. Wiemy, że Kaj nie żyje, więc nie możemy go uratować. Prawy i „Vivacia" chyba nie chcą dać się uratować. Nie rozumiesz, Altheo? Moglibyśmy po prostu prowadzić własne życie. Nie potrzebujemy wiele, a już to mamy. Dobry statek i dobrą załogę. Ty obok mnie. Więcej od życia nie chcę. Los mi to wszystko dał i niech mnie, chcę to zatrzymać. - Objął ją nagle. - Tylko powiedz „tak" - poprosił słodko, chuchając ciepłem na jej ucho i szyję. - Tylko powiedz „tak", a ja cię nigdy nie puszczę. Strzaskane szkło w jej sercu. - Nie - powiedziała cicho. - Muszę spróbować, Arogancie. Muszę. - Wiedziałem, że tak powiesz - jęknął. Rozluźnił uścisk, odsunął się od Althei i uśmiechnął do niej ze znużeniem. - A więc, moja ukochana, co proponujesz? Mamy podpłynąć do Bystrego i zaproponować mu rozejm? Podkraść się do niego w nocy? Rzucić mu wyzwanie na otwartym morzu? A może po prostu wrócić do Łupigrodu i tam czekać na niego? - Nie wiem - przyznała. - Wszystkie te propozycje są samobójcze. Wszystkie oprócz próby rozejmu. Nie, nie patrz tak na mnie. Nie oszalałam. Posłuchaj. Pomyśl o wszystkim, co usłyszeliśmy w Łupigrodzie. Ludzie nie mówią o nim jak o tyranie, którego się boją. Jest ukochanym władcą, który przede wszystkim ma na względzie dobro swojego ludu. Uwalnia niewolników, których równie dobrze mógłby sprzedać. Hojnie dzieli się łupami. Sprawia wrażenie inteligentnego, rozsądnego człowieka. Gdybyśmy się udali do niego z propozycją rozejmu, wiedziałby, że najrozsądniejszym wyjściem jest nas wysłuchać. Co mógłby osiągnąć, atakując nas przed podjęciem rozmów? Moglibyśmy zaproponować mu okup, a, co więcej, moglibyśmy zaproponować mu przychylność przynajmniej jednej kupieckiej rodziny z Miasta Wolnego Handlu. Jeśli naprawdę chce uczynić z Wysp Pirackich królestwo, to w końcu będzie musiał prowadzić uczciwy handel. Dlaczego nie z Miastem Wolnego Handlu? Dlaczego nie z Vestritami? Arogant ułożył się wygodniej. - Żeby to było przekonujące, będziesz musiała to wszystko spisać. To nie ma być żadna słowna umowa, lecz wiążący kontrakt. Ten niewielki okup, który mu teraz proponujemy, byłby tylko początkiem. Prawdziwą przynętę stanowiłyby umowy handlowe. - Przekręcił głowę na poduszce, by spojrzeć Althei w oczy. - Wiesz, że niektórzy ludzie w Mieście Wolnego Handlu nazwą cię zdrajczynią. Czy możesz wiązać swoją rodzinę umową z takimi banitami? Milczała przez chwilę. - Staram się myśleć tak, jak ojciec - powiedziała w końcu cicho. - Mówił, że cechą dobrego kupca jest zdolność wybiegania wzrokiem w przyszłość. Kładzenia podwalin pod handel jutra przez podpisywanie umów dziś. Mówił, że wyciskanie z handlu zysku do ostatka jest krótkowzroczne. Mądry kupiec nigdy nie pozwala temu drugiemu odejść z kwaśną miną. Myślę, że ten Bystry odniesie sukces. A kiedy tak się stanie, Wyspy Pirackie będą albo barierą między Miastem Wolnego Handlu i całym handlem na południu, albo kolejnym przystankiem handlowym. Myślę, że drogi Miasta Wolnego Handlu i Jamaillii wkrótce się rozejdą. Bystry mógłby się stać potężnym sprzymierzeńcem Miasta Wolnego Handlu oraz cennym partnerem handlowym. Westchnęła. Nie ze smutkiem, lecz z poczuciem nieodwracalności. - Chyba chciałabym zaryzykować. Złożę mu propozycję, ale wyraźnie powiem, że nie występuję w imieniu całego Miasta Wolnego Handlu. Dam mu jednak do zrozumienia, że gdzie się pojawia jeden Kupiec, tam wkrótce podążają jego śladem inni. Powiem mu, że występuję w imieniu rodziny Vestritów. Muszę dokładnie przemyśleć, co mu mogę uczciwie zaproponować. To mi się może udać, Arogancie. Wiem o tym. - Zaśmiała się smutno. - Matka i Keffria będą wściekłe, kiedy im powiem. Z początku. Ale muszę zrobić to, co uważam za najlepsze. Arogant leniwie zatoczył palcami krąg wokół piersi Althei; jego ogorzała dłoń kontrastowała z bladą. Pochylił głowę, by ją pocałować, i zapytał z powagą: - Mogę nadal działać, póki będziesz myślała? - Arogancie, ja mówię poważnie - zaprotestowała. - Ja też - zapewnił ją wtedy i przesunął rękami w dół jej ciała. - Bardzo poważnie. - Dlaczego się uśmiechasz? - Amber przerwała jej zadumę z figlarnym uśmiechem. Althea wzdrygnęła się. - Bez powodu. - Bez powodu - zgodziła się cierpko Yek ze swojej koi. Rękę miała przerzuconą przez twarz i Althea założyła, że ich towarzyszka śpi. Teraz się wyprostowała. - Bez powodu poza tym, że dostaje nieco więcej niż my. Amber spoważniała. Althea przygryzła język, by nic nie powiedzieć. Najlepiej żeby rozmowa skończyła się w tym miejscu. Popatrzyła Yek prosto w oczy. Yek miała inne zdanie. - No, przynajmniej nie zaprzeczasz - zauważyła z goryczą i usiadła. - Oczywiście byłoby to dość trudne, skoro przychodzisz późno, mrucząc jak kocię, które dorwało się do śmietanki, albo siedzisz i uśmiechasz się do siebie z policzkami różowymi jak u panny młodej. - Spojrzała na Altheę i przekrzywiła głowę. - Powinnaś kazać mu się golić, żeby nie drapał cię tak szczeciną po szyi. Althea mimowolnie uniosła rękę z poczuciem winy, ale zaraz ją opuściła i spojrzała w beznamiętnie patrzące oczy Yek. Nie da się tego uniknąć. - Co cię to obchodzi? - zapytała cicho. - Poza tym, że jest to całkowicie niesprawiedliwe? - odpowiedziała pytaniem Yek. - Poza tym, że awansujesz na stanowisko pierwszego oficera w tym samym czasie, kiedy wpadasz kapitanowi do łóżka? - Yek wstała z koi, stanęła przed Althea i spojrzała na nią z góry. - Niektórzy ludzie mogliby sobie pomyśleć, że nie zasługujesz ani na jedno, ani na drugie.

Jej usta tworzyły płaską linię. Althea zaczerpnęła tchu i przygotowała się. Yek pochodzi z Królestwa Sześciu Księstw. Na tamtejszym statku spór o awans rozstrzyga się na pokładzie za pomocą pięści. Czy Yek spodziewa się czegoś takiego tutaj? Że jeśli zdoła pobić Altheę na pokładzie, to będzie mogła zostać pierwszym oficerem? Wtedy Yek odsłoniła zęby w znajomym uśmiechu i dała Althei przyjaznego kuksańca w ramię. - Ale ja uważam, że zasługujesz i na jedno, i na drugie, i życzę ci wszystkiego najlepszego. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i, unosząc brew, zapytała: - No to jak, nadaje się do czegokolwiek? Altheę zalała fala otępiającej ulgi. Mina Amber pocieszyła ją, że nie tylko ona dała się nabrać. - Jest dość dobry - mruknęła, zmieszana. - No to się cieszę. Ale nie daj mu tego poznać. Najlepiej, żeby mężczyzna myślał, że jeszcze się od niego czegoś chce. To pobudza ich wyobraźnię. Teraz ja zajmuję górną koję. Yek spojrzała na Amber, jakby się spodziewała sprzeciwu. - Proszę cię bardzo - odparła cieśla. - Wezmę narzędzia i rozmontuję tamtą koję. Jak myślisz, co wolimy, Yek? Składany stolik czy trochę wolnego miejsca? - Czy do pustej koi nie wprowadza się Haf? - zapytała niewinnie Yek. - Zajmuje stanowisko Althei jako drugi oficer. Powinien razem ze stanowiskiem otrzymać tę koję. - Przykro mi cię rozczarować. - Althea uśmiechnęła się, pokazując zęby. - Zostaje w dziobówce z resztą załogi. Uważa, że trzeba tam zaprowadzić porządek. Lawon i jego dezerterzy trochę go naruszyli. Haf twierdzi, że ci, którzy odeszli razem z nim, zrobili to ze strachu; Lawon przekonał go, że powinni stanąć po jego stronie przeciwko Arogantowi, ponieważ walka z Bystrym to samobójstwo. Yek parsknęła śmiechem. - Jakbyśmy wszyscy tego nie wiedzieli. - Na widok miny Althei spoważniała. - Przepraszam. Ale jeśli od początku nie wiedzieli, że mamy małe szanse, to byli idiotami, i dobrze, żeśmy się ich pozbyli. - Z łatwością podciągnęła się na koję zwolnioną przez Altheę i ułożyła się wygodnie. - Przytulnie. I o wiele wyżej. Lubię spać wysoko. -Westchnęła z zadowoleniem. - Dobrze. Więc jaki sekret ukrywa Arogant? - W związku z czym? - zapytała Althea. - W związku z Bystrym. Jaki ma wobec niego plan. Założę się, że jest dobry. - Och. O to chodzi. Tak. Jest dobry. Althea zarzuciła worek na ramię. Próbowała się nie zastanawiać, jaki wyrok przewiduje Sa dla tych, którzy prowadzą innych na śmierć. *** Chciwus zacisnął usta i ostrożnie odstawił wyszczerbioną filiżankę na spodek nie od kompletu. W filiżance była cienka herbata z zimowej mięty z kuchennego ogrodu. Dobra czarna jamailliańska herbata poszła z dymem razem ze wszystkim, co najeźdźcy z Krainy Miedzi zgromadzili w magazynach. Chciwus odchrząknął. - No tak. Co dla nas załatwiłaś? Serilla popatrzyła na niego beznamiętnie. Podjęła już decyzję w jednej sprawie. Skoro Roed Caern przestał ją nękać, nigdy więcej nie da się zastraszyć żadnemu mężczyźnie. Zwłaszcza takiemu, który sądzi, że ma nad nią władzę. Czy wczorajszy wieczór niczego go nie nauczył? Zgodnie z danym słowem, Tintaglia wyruszyła na poszukiwanie „Pojętnego" oraz innych żywostatków, jakie mogłaby znaleźć. Pod jej nieobecność ludzie usiedli razem do stołu, by ułożyć wiążącą umowę. Już na samym początku, mówiąc w jej imieniu lecz bez porozumienia z nią, Chciwus uparł się, by Serilla miała ostatnie słowo w sprawie tego dokumentu. - Reprezentuje Jamaillię - zaczął głośno. - Wszyscy jesteśmy poddanymi satrapii. Powinniśmy nie tylko zlecić jej negocjacje ze smoczycą w naszym imieniu, ale i przypisanie nam właściwych ról w nowym Mieście Wolnego Handlu. Na to wstał rybak Rzadki Krasnorost. - Z całym szacunkiem dla tej damy, ale odrzucam jej władzę. Jeśli zechce, może usiąść z nami i mówić jako przedstawicielka Jamaillii. Ale to są sprawy Miasta Wolnego Handlu, które muszą rozwiązać jego mieszkańcy. - Jeśli nie przyznacie należnej jej władzy, to nie widzę żadnego powodu, by Nowi Kupcy mieli pozostać przy stole! – wrzasnął wściekle Chciwus. - Dobrze wiadomo, że Pierwsi Kupcy nie zamierzają uznać naszych praw do naszej ziemi i... - Och, wyjdź - powiedziała Tatuowana i westchnęła. - Albo zamknij się i bądź świadkiem. Nie wystarczy nam dnia, żeby omówić wszystko co trzeba, a co dopiero zajmować się twoim pozerstwem. Pozostali wpatrywali się w niego, milczeniem wyrażając zgodę. Chciwus wstał z groźną miną. - Ja wiem o pewnych sprawach! - zaczął. - O sprawach, które wy też chcielibyście poznać, i będziecie żałować, że nie zostałem, żeby wam o nich opowiedzieć. O sprawach, które uczynią bezużytecznym wszystko, co tu ustalicie. O sprawach, które... Lecz reszta jego „spraw" przepadła, jako że dwóch krzepkich młodzieńców reprezentujących imigrantów z Trzech Statków dosłownie go podniosło i wystawiło za drzwi pomieszczenia. Jego ostatnie pełne zdumienia spojrzenie na Serillę wyraźnie świadczyło, że spodziewał się z jej strony poparcia. Nie spełniła jego nadziei. Nie próbowała też przejąć przewodnictwa nad spotkaniem, lecz zgodnie z wcześniejszą sugestią brała w nim udział jako świadek ze strony Jamaillii. Świadek przypadkiem doskonale znający pierwotne zasady Karty Praw Miasta Wolnego Handlu. Wiele jej warunków Serilla znała lepiej niż Kupcy i zyskała za swoją erudycję ich pełen zaskoczenia szacunek. Być może zaczynali dostrzegać, że jej dokładna wiedza na temat prawnych stosunków między Miastem Wolnego Handlu i Jamaillią może jednak wyjść im na dobre. Nowi Kupcy nie byli równie zadowoleni. Teraz Serilla patrzyła na ich przedstawiciela, czekając, by ośmielił się posunąć konfrontację dalej. Chciwus wziął jej długie milczenie za objaw zmieszania. - Powiem ci jedno. Dwukrotnie nas zawiodłaś, i to bardzo. Musisz pamiętać, kto jest twoim przyjacielem. Nie możesz na poważnie wspierać starej karty. Ona nam nic nie daje. Chyba mogłabyś się nam przysłużyć lepiej. - Przesunął filiżankę

po spodku. - Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiliśmy - przypomniał jej przebiegle. Serilla powoli upiła łyk herbaty. Siedzieli w salonie domu Davada. Najeźdźcy z Krainy Miedzi spalili wschodnie skrzydło, lecz ta część dworu wciąż się nadawała do zamieszkania. Serilla uśmiechnęła się lekko. Jej filiżanka nie była pęknięta. Drobiazg, lecz zadowalający drobiazg. Przestała się bać, że obrazi Chciwusa. Spojrzała na niego beznamiętnym wzrokiem. Czas wytyczyć granicę. - Rzeczywiście zamierzam wprowadzić w życie starą kartę. Co więcej, zamierzam zaproponować ją jako podstawę do utworzenia nowego Miasta Wolnego Handlu. - Uśmiechnęła się promiennie do niego, jakby właśnie przyszedł jej do głowy wspaniały pomysł. - Może, gdybyście chcieli się udać w górę rzeki, Kupcy z Deszczowych Ostępów mogliby zaproponować wam taki sam status, jaki zaproponowali Tatuowanym. Oczywiście musielibyście spełnić takie same wymagania. Musielibyście sprowadzić ze sobą wasze rodowite córki i synów. Po wejściu poprzez małżeństwa do kupieckich rodzin sami staliby się Kupcami. Chciwus odsunął się gwałtownie od stołu i wyszarpnął z kieszeni chustkę, którą pośpiesznie osuszył usta. - Cóż za wstrętny pomysł. Czy ty ze mnie szydzisz, Towarzyszko? - Wcale nie. Mówię tylko, że tak zwani Nowi Kupcy powinni zasiąść ze wszystkimi innymi przy stole rokowań. I że muszą zrozumieć, że, jak wszyscy inni, będą musieli spełnić pewne warunki, by ich tu zaakceptowano. Oczy mu zapłonęły. - Zaakceptowano! Mamy prawo tu być. Mamy nadania ziemi od samego Cosga i... - Nadania, które od niego kupiliście za skandaliczne łapówki i podarunki. Ponieważ wiedzieliście, że możecie je od niego otrzymać tylko na drodze przekupstwa. To, czego nie mógł wam prawnie nadać, kupiliście od niego. Te nadania wywodzą się z nieuczciwości i złamanych obietnic. - Znów upiła łyk herbaty. - Gdyby tak nie było, nie zgodzilibyście się tyle za nie zapłacić. Kupiliście kłamstwa, „Nowy Kupcze" Chciwusie. Teraz do Miasta Wolnego Handlu dotarła prawda. Brzmi ona tak, że imigranci z Trzech Statków mają prawo tutaj być. Wynegocjowali je z Kupcami z Miasta Wolnego Handlu, kiedy tu przybyli. Zeszłej nocy posunęli negocjacje dalej. W uznaniu tego, co uczynili przeciwko inwazji z Krainy Miedzi, otrzymają prawo do ziemi oraz głosu w Radzie. Oczywiście nigdy nie zostaną Kupcami z Miasta Wolnego Handlu. Chyba że wejdą do odpowiednich rodzin poprzez małżeństwa. Co prawda sądzę, że Kupcy staną się czymś w rodzaju arystokracji i nie będą już prawdziwą klasą rządzącą. Ponadto rodziny z Trzech Statków cenią sobie swój status jako imigrantów z Trzech Statków. Ci spośród Tatuowanych, którzy będą woleli zostać w Mieście Wolnego Handlu niż udać się do Deszczowych Ostępów, otrzymają możliwość zarobienia na własną ziemię poprzez pomoc w odbudowie Miasta Wolnego Handlu. Wtedy wraz z ziemią otrzymają przywilej głosowania i będą mieli taką samą pozycję, jak wszyscy inni właściciele ziemscy. - No tak. - Chciwus odchylił się na oparcie krzesła i z zadowoleniem splótł dłonie na brzuchu. - Powinnaś mi o tym powiedzieć na samym początku. Jeśli głosowanie i kontrola nad miastem mają się opierać na własności ziemi, to my, Nowi Kupcy, nie mamy się czego bać. - To na pewno prawda. Kiedy legalnie zdobędziecie ziemię, wy też będziecie mogli głosować w Radzie. Poczerwieniał, a potem twarz mu tak sfioletowiała, że Serilla się przestraszyła, że Chciwus zemdleje. Kiedy się odezwał, słowa wystrzeliły zeń niczym para z czajnika. - Zdradziłaś nas! - A czego się spodziewałeś? Wy raz zdradziliście satrapię, namawiając Cosga do wystawienia wam nadań, o których wiedzieliście, że są nielegalne. Potem przybyliście tutaj i zdradziliście Miasto Wolnego Handlu, plamiąc jego brzegi niewolnictwem oraz podcinając jego gospodarkę i styl życia. Ale to wam nie wystarczyło. Chcieliście dostać wszystko, nie tylko ziemie Miasta Wolnego Handlu, ale i tajny tutejszy handel. Przerwała, by napić się herbaty i uśmiechnąć do Chciwusa. - Dla tego chcieliście zdradzić satrapę i sprowadzić na niego śmierć. Chcieliście posłużyć się jego zamordowaniem jako pretekstem do zabicia Kupców z Miasta Wolnego Handlu przez najeźdźców z Krainy Miedzi, pod warunkiem, że zachowacie swoje bogactwa. Cóż, zdradzili was. Jakże to was zdumiało! Lecz niczego się nie nauczyliście. Chcieliście nakłonić mnie tak, jak nakłoniliście satrapę, tyle że nie bogactwem, a groźbami. Cóż. Teraz ja was zdradzam. Jeśli zdradą chcesz nazwać to, że bronię zasad, w które zawsze wierzyłam. Nowi Kupcy, którzy będą pracować wraz z ludźmi z Trzech Statków oraz niewolnikami przy odbudowie Miasta Wolnego Handlu, otrzymają ziemię. To ustalili sami Kupcy, bez zachęty z mojej strony. Lepszej propozycji nie dostaniecie. Lecz wy jej nie przyjmiecie, bo wasze serca są gdzie indziej. Zawsze były. Wasze żony i spadkobiercy są gdzie indziej. Miasto Wolnego Handlu było dla was miejscem do ograbienia, a nigdy domem, nigdy nową szansą. - A co będzie, kiedy przypłynie tu jamailliańska flota? - zapytał Chciwus. - Ptaki wysłane do Jamaillii uprzedziły wielmożów o możliwości zdrady satrapy przez Pierwszych Kupców. I oto mieliśmy rację! Satrapę na śmierć posłali twoi przyjaciele wywodzący się z Kupców z Miasta Wolnego Handlu. - Jesteś na tyle zuchwały, że najpierw przyznajesz się do spiskowania przeciwko satrapie Cosgowi, a potem grozisz mi konsekwencjami spisku? - zapytała chłodno i pokręciła głową z protekcjonalnym niedowierzaniem. - Gdyby Jamaillia zamierzała zebrać przeciwko nam flotę, już by to uczyniła. Jeśli się nie mylę, ci, którzy mieli nadzieję popłynąć na północ i splądrować Miasto Wolnego Handlu, stwierdzili, że muszą zostać w domu i strzec tego, co mają. Jeśli ta jamailliańska flota w ogóle przybędzie, wątpię, czy będzie duża. Zapewniam cię, za dobrze znam stan jamailliańskiego skarbca. Śmierć satrapy i groźba wojny domowej sprawią, że większość wielmożów zechce trzymać swoje bogactwa i siły blisko domu. Wiem, na co mieli nadzieję spiskowcy. Wierzyliście, że wasi jamailliańscy partnerzy przybędą ze statkami i oddadzą wam Miasto Wolnego Handlu. Niewątpliwie uznaliście, że mądrze będzie dysponować taką zapasową obroną, gdyby najeźdźcy z Krainy Miedzi stali się zbyt chciwi. Co się zresztą stało, tyle że o wiele wcześniej, niż się spodziewaliście. Westchnęła cicho i dolała sobie herbaty. Z uprzejmym uśmiechem wyciągnęła czajniczek w stronę filiżanki Chciwusa, lecz jego pełne oburzenia milczenie uznała za odmowę. - Jeśli ta flota kiedykolwiek tu przybędzie - podjęła wykład - spotka się z dyplomacją, serdecznym przyjęciem oraz dobrze ufortyfikowanym portem. Zastanie miasto odbudowujące się po bezpodstawnym ataku Krainy Miedzi. Proponuję,

byś rozważył pozycję Nowych Kupców w Mieście Wolnego Handlu z całkowicie odmiennego punktu widzenia. Co zrobicie, jeśli satrapa żyje? Bo jeśli smoczyca mówi prawdę, że Słodka Vestrit żyje, to może razem z nią przeżył i satrapa? Jak bardzo niewygodne byłoby to dla was? Zwłaszcza że, jak mam to od ciebie na piśmie, istniał spisek Nowych Kupców przeciwko niemu. Oczywiście nie byłeś w ten spisek osobiście zamieszany. - Powoli dodała do miętowej herbaty miodu i zamieszała. - W każdym razie, jeśli flota nie zetknie się ani z demonstracją siły, ani z niepokojami społecznymi, lecz z uprzejmym i dyplomatycznym powitaniem... Cóż. Serilla przechyliła głowę i uśmiechnęła się ujmująco. - Zobaczymy. Ach. Czy wspomniałam, byś pamiętał, że ta jamailliańska flota musi najpierw przepłynąć nie tylko przez Wyspy Pirackie, ale i przez statki „patrolowe" z Krainy Miedzi? Myślę, że byłoby to raczej jak przemykanie obok roju rozwścieczonych pszczół. Jeśli, i kiedy, flota do nas dotrze, to być może ucieszy ją spokojny port i smoczy opiekun. - Znów zamieszała herbatę i zapytała niedbale: - A może zapomniałeś o Tintaglii? - Pożałujesz tego! - oznajmił Chciwus. Wstał gwałtownie przy akompaniamencie stukotu porcelany i sztućców. - Razem z nami doszłabyś do władzy! Mogłabyś wrócić do Jamaillii jako bogata kobieta i do końca swoich dni żyć w cywilizacji i kulturze. Zamiast tego skazałaś się na to zaściankowe miasteczko i jego wiejskich mieszkańców. Nikt tutaj nie żywi szacunku wobec satrapii. Będziesz tu tylko kolejną samotną kobietą! Wypadł z pokoju, trzaskając drzwiami. „Tylko kolejna samotna kobieta". Chciwus nigdy się nie dowiedział, że rzucając Serilli przekleństwo, obdarzył ją błogosławieństwem. *** „Pojętny" wszedł do zatoki pod żaglami, i choć miał zmniejszoną załogę, trasę pokonał szybko. Na szkielecie dachu na wpół zniszczonego magazynu siedział Bras Khuprus i obserwował żywostatek. Wysoko na niebie krążyła Tintaglia, błyskając srebrem. Przelatując nad Brasem, na chwilę dotknęła jego umysłu. Wy ją nazywacie „Ofelią". Ona też płynie. Patrzył, jak marynarze podprowadzają „Pojętnego" do jednego ze strzaskanych nabrzeży i cumują. Żywostatek się zmienił. Życzliwy chłopięcy galion nie machał już na powitanie ani nie klaskał i nie krzyczał z radości, że bezpiecznie wrócił. Ręce skrzyżował na piersiach i miał zaciętą twarz. Bras się domyślał, co mogło się stać. Tintaglia powiedziała „Pojętnemu", kim i czym naprawdę jest. Przez ostatnie kilka razy, kiedy pływał na „Pojętnym", Bras miał nieprzyjemną świadomość, że pod powierzchniową osobowością statku drzemie smok. Teraz te wspomnienia zostały zapewne w pełni obudzone. Bras powoli zdał sobie sprawę z czegoś strasznego. Jest skazany na obserwowanie tej zmiany w każdym żywostatku. Zawsze, gdy ujrzy wstrząśniętą lub zaciętą twarz galionu, będzie musiał stawić czoło temu, co uczynili jego przodkowie. Świadomie czy nie, odbierali smokom życie, a potem skazywali ich duchy na bezpłciową, bezskrzydłą wieczność jako statki. Powinien się cieszyć, że żywostatek „Ofelia" zwyciężył w utarczce z mieszkańcami Krainy Miedzi. Wcale jednak nie chciał być świadkiem, jak Grag Tenira przyjdzie powitać statek, który kochał całe życie, a zamiast niego natknie się na patrzącego spode łba smoka. Skrzywdził nie tylko smoczy ród; wkrótce zacznie widzieć w oczach przyjaciela krzywdy wyrządzone rodzinom będącym właścicielami żywostatków. Zbyt wiele zmian, zbyt wiele ryzyka, powiedział sobie w duchu Bras. Już nie potrafił powiedzieć, co czuje. Powinien się cieszyć. Słodka żyje. Miasto Wolnego Handlu zawarło mocny sojusz i przygotowało traktat, na którym ma postawić swój znak smoczy-ca. Mieszkańcy Krainy Miedzi zostali pokonani, przynajmniej na jakiś czas. A kiedyś w przyszłości, jeśli wszystko dobrze pójdzie, będzie mógł odkrywać jeszcze jedno miasto Najstarszych. Tym razem on będzie kierował badaniami i nie dopuści do żadnego plądrowania czy pośpiesznego rabowania skarbów. Ze Słodką u swego boku. Wszystko będzie dobrze. Wszystko zostanie uzdrowione. Jakoś nie potrafił uwierzyć, że tak się stanie. Krótkie doznanie Słodkiej, które odebrał poprzez Tintaglię, było niczym zapach gorącego jedzenia dla umierającego z głodu. Możliwość nie wystarczała do zaspokojenia tęsknoty w jego sercu. Usłyszawszy hałas w budynku poniżej, zerknął w dół, spodziewając się ujrzeć zabłąkanego psa albo kota. Zobaczył Seldena, który ostrożnie szedł wśród gruzów. - Odejdź stąd! - zawołał z irytacją. - Nie widzisz, że ten dach może na ciebie spaść? - I oczywiście dlatego na nim siedzisz! - odkrzyknął Selden, nieporuszony. - Potrzebowałem miejsca, skąd mógłbym widzieć zatokę i wypatrywać powrotu Tintaglii. Już schodzę. - Dobrze. Tintaglia odeszła, by oporządzić się, ale wkrótce wróci, by postawić swój znak na zwoju sporządzonym przez Radę. - Zaczerpnął tchu. - Chce, żeby „Pojętny" został natychmiast załadowany materiałami i żeby inżynierowie popłynęli nim w górę rzeki i zaczęli pracę. - Materiałami skąd? - zapytał z sarkazmem Bras. - Niewiele ją to obchodzi. Zasugerowałem, że najpierw „Pojętny" powinien zabrać budowniczych, zatrzymać się w Trehaug, żeby wziąć na pokład ludzi znających rzekę, a potem popłynąć do miejsca, które ma być pogłębione. Inżynierowie muszą zobaczyć, co trzeba zrobić, a dopiero potem sporządzić plany. Bras nie pytał, skąd Selden tyle wie. Wstał i ostrożnie podszedł do okapu. Zimowe słońce wzbudzało błyski na łuskach pokrywających czoło i wargi Seldena. - Posłała cię po mnie, prawda? - zapytał Bras, zeskakując na ziemię. - Żebym na pewno tam był? - Gdyby chciała, żebyś tam był, mogłaby ci to sama powiedzieć. Nie. Przyszedłem, bo sam chciałem mieć pewność, że tam będziesz. Żebyś mógł dopilnować, żeby wywiązała się z obietnicy. Zostawiona sama sobie, najpierw będzie się martwiła o swoje węże i o to, że w kokonach mogły przeżyć jakieś inne smoki. Jeśli zdamy się na nią, wyruszy na poszukiwanie Słodkiej nie za kilka dni, a za kilka miesięcy. - Miesięcy! - Bras poczuł przypływ wściekłości. - Powinniśmy wyruszyć dzisiaj! - Poczuł mdlącą pewność. To potrwa wiele dni. Samo podpisanie kontraktu zajmie na pewno cały dzień. A potem wybór ludzi, którzy udadzą się w górę rzeki,

oraz załadunek „Pojętnego". - Można by pomyśleć, że po tym wszystkim, co zrobiła Słodka, żeby ją uwolnić, Tintaglia odczuwa chociaż odrobinę wdzięczności wobec niej. Chłopiec zmarszczył brwi. - Nie chodzi o to, że nie lubi Słodkiej. Albo ciebie. Ona wcale nie myśli w taki sposób. Smoki i węże są dla niej o tyle ważniejsze niż ludzie, że prosić ją o wybranie między ratowaniem własnego gatunku i ratowaniem Słodkiej to jakby poprosić ciebie, żebyś wybrał między Słodką i gołębiem. - Selden przerwał na chwilę. -Tintaglii większość ludzi wydaje się bardzo podobna, a nasze sprawy są dla niej bardzo trywialne. To od nas zależy, czy uczynimy je ważnymi dla niej. Jeśli zrealizuje swoje plany, świat będą dzielić z nami inne smoki. Mój dziadek mawiał: „Od początku postępuj z człowiekiem tak, jak zamierzasz postępować z nim w przyszłości". Myślę, że to samo może dotyczyć smoków. Myślę, że teraz musimy określić, czego się spodziewamy po niej i jej pobratymcach. - Ale czekać kilka dni... - Czekać kilka dni to lepiej niż czekać wieczność - zauważył Selden. - Wiemy, że Słodka żyje. Czy czułeś, że zagraża jej jakieś niebezpieczeństwo? Bras westchnął. - Nie potrafię powiedzieć - przyznał. - Wyczuwałem Słodką. Ale ona jakby nie chciała na mnie zwracać uwagi. Obaj zamilkli. Zimowy dzień był chłodny, lecz niebo wciąż pozostawało błękitne. W całym mieście niosły się głosy ludzi i stukanie młotków. Kiedy tak szli razem ulicami Miasta Wolnego Handlu, Bras już czuł w powietrzu zmianę. Wszędzie widoczna krzątanina wyraźnie świadczyła o nadziejach na przyszłość i o wierze w nią. Tatuowani i przybysze z Trzech Statków pracowali ramię w ramię z Pierwszymi i Nowymi Kupcami. Tylko nieliczne warsztaty były otwarte, ale na rogach ulic młodzi chłopcy i dziewczęta już sprzedawali skorupiaki i dzikie warzywa. Wydawało się też, że w mieście jest więcej ludzi. Bras podejrzewał, że strumień uchodźców odwrócił bieg i że wracają ci, którzy uciekli z Miasta Wolnego Handlu. Los się odwrócił. Miasto Wolnego Handlu powstanie z popiołów. - Wygląda na to, że wiele wiesz o smokach - zauważył Bras. - Skąd pochodzi cała ta nagła wiedza? Zamiast odpowiedzieć, Selden sam zadał pytanie: - Zmieniam się w mieszkańca Deszczowych Ostępów, prawda? Bras nie spojrzał na niego. Nie był pewien, czy Selden chciałby w tej chwili oglądać jego twarz. Zmiany w wyglądzie Brasa następowały jakby coraz szybciej. Nawet paznokcie rosły mu grubsze i bardziej zrogowaciałe. Zwykle takie zmiany pojawiały się u mieszkańca Deszczowych Ostępów, kiedy osiągał wiek średni. - Na to wygląda. Czy to cię martwi? - Nie bardzo. Mojej matce chyba się to nie podoba. Teraz mam sny jak mieszkaniec Deszczowych Ostępów. Zaczęły się tej nocy, kiedy zasnąłem w mieście. Kiedy mnie znalazłeś, obudziłeś mnie z takiego snu. Nie słyszałem wtedy muzyki tak jak Słodka, ale sądzę, że gdybym teraz tam wrócił, to bym ją słyszał. Ta wiedza rośnie we mnie, a ja nie wiem, skąd pochodzi. - Zmarszczył łuskowate brwi. - Należała do kogoś innego, ale jakimś sposobem przechodzi teraz na mnie. Czy to się nazywa „tonięciem we wspomnieniach", Brasie? Płynie przeze mnie strumień wspomnień. Czy ja oszaleję? Bras uścisnął ramię chłopca. Takie chude, wąskie ramię i taki ciężar do udźwignięcia. - Niekoniecznie. Nie wszyscy z nas tracą zmysły. Niektórzy uczą się płynąć z prądem.

Rozdział 20 WIĘŹNIOWIE Jesteś pewien, że będzie ci wystarczająco ciepło? - zapytała go po raz kolejny Yani Khuprus. Selden przewrócił współczująco oczyma i Bras się uśmiechnął. - Nie wiem - odpowiedział uczciwie. - Ale jeśli włożę jeszcze jakąś warstwę ubrania, to obawiam się, że kiedy smoczyca będzie mnie niosła, mogę się z niego wyśliznąć. To ją uciszyło. - Nic mi nie będzie, mamo - zapewnił ją. - Nie będzie gorzej niż podczas żeglowania w złą pogodę. Stali na pośpiesznie oczyszczonym terenie za Kupiecką Salą Zgromadzeń. Tintaglia zażądała, by odtąd w każdym mieście znajdującym się pod kontrolą Kupców znajdowała się otwarta przestrzeń na tyle duża, by mógł na niej wygodnie wylądować smok. I w każdym mieście, w którym postanowi wylądować smok, mieszkańcy muszą mu zapewnić serdeczne powitanie i odpowiedni posiłek. Negocjowanie terminu „odpowiedni posiłek" trwało kilka godzin. Mięso musiało być żywe i wielkością dorównywać przynajmniej „dobrze wypasionemu rocznemu byczkowi". Usłyszawszy, że raczej będzie dostawała drób, jako że Miasto Wolnego Handlu nie ma pastwisk dla bydła, Tintaglia nadąsała się, aż ktoś zaproponował jej podgrzaną oliwę i pomoc w czyszczeniu łusek, kiedy tylko sobie tego zażyczy. To ją chyba ułagodziło. Takie spory o szczegóły zajmowały całe dnie, aż Bras pomyślał, że oszaleje. Kilkanaście ocalałych gołębi, które służyły Miastu Wolnego Handlu i Trehaug, wypuszczano tak często, że znalazły się na skraju wyczerpania. Wysyłane i otrzymywane za pośrednictwem ptaków zwięzłe wiadomości najwyraźniej nie wystarczały, by wyjaśnić wszystko, co się działo w obu miastach. Bras z ulgą przyjął zajmującą jedną linijkę wiadomość, że jego ojczym i przyrodnia siostra wrócili do miasta w dobrym zdrowiu. Bendir wyruszył z Trehaug w górę rzeki, by zlokalizować miejsce, które wskazała Tintaglia na przysłanej z Trehaug maleńkiej mapie rzeki. Miał zacząć się zastanawiać nad pogłębieniem jej koryta oraz szukać śladów zasypanego miasta. Zadowolona z postępów prac nad wyznaczonymi przez nią zadaniami, smoczyca w końcu zgodziła się wyruszyć na poszukiwanie Słodkiej. Bras zdumiał się liczbą ludzi, którzy przyszli go pożegnać, zapewne kierowani bardziej ciekawością niż troską o powodzenie jego misji. Życie czy śmierć Słodkiej niewiele dla nich znaczyły. - Jesteś gotów? - zapytała go z irytacją Tintaglia. Odzywała się w jego umyśle poprzez łączącą ich więź, Bras czuł więc rozdrażnienie smoczycy. Oddzielił jej uczucia od swoich; niestety, zostało mu wtedy tylko zdenerwowanie i strach. - Jestem gotów. - Dobrze więc - odparła i powiodła wzrokiem po odprowadzających. - Kiedy wrócę, spodziewam się postępów. Dużych postępów. Selden oderwał się od matki i wcisnął Brasowi w ręce woreczek z materiału. Coś w nim grzechotało. - Weź je. Należały do Słodkiej. Może ci pomogą w drodze. Bras zajrzał z powagą do woreczka, spodziewając się czegoś z biżuterii. Zamiast niej znalazł garść barwionych cukierków miodowych i podniósł ze zdziwieniem wzrok. Selden wzruszył ramionami. - Byłem wczoraj w naszym starym domu i sprawdzałem, co w nim zostało. Niemal wszystko zostało skradzione albo zniszczone. Więc zajrzałem do kilku mniej oczywistych miejsc. - Selden wyszczerzył zęby w uśmiechu, zmieniając się nagle w młodszego braciszka. - Zawsze wiedziałem, gdzie Słodka chowała swoje cukierki. - Jego uśmiech zmiękł. - Uwielbia cukierki miodowe. Ale mogą pomóc ci przetrwać na zimnie. Chyba nie miałaby nic przeciwko temu, żebyś je zjadł. To było takie podobne do Słodkiej. Słodycze nagromadzone na niepewne jutro. Bras włożył woreczek do swojej sakiewki. - Dziękuję - powiedział. Zsunął na twarz wełnianą zasłonę i wsadził jej dolną krawędź pod kołnierz kurtki. Osłoni twarz, ale będzie gorzej widział. - Mądrze robisz - zauważył z aprobatą w głosie Selden. - Bardzo się zmieniasz. Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, pomyślałem, że Słodka nie będzie tak bardzo ci przeciwna. Ale teraz masz o wiele więcej guzów. - Chłopiec bez skrępowania uniósł dłoń do swojej twarzy i powiódł palcami po brwiach. - Umrze ze śmiechu, kiedy mnie zobaczy - oznajmił wesoło. Smoczyca wspięła się na tylne łapy. - Pośpiesz się - poleciła Brasowi. - Odsuń się na bok, mały minstrelu, i odwróć wzrok - zwróciła się łagodniej do Seldena. - Nie chciałabym cię oślepić kurzem wzbitym przez moje skrzydła. - Dziękuję ci, o wielka. Chociaż utrata wzroku mogłaby nie okazać się tak straszna, gdybym potem już na zawsze miał pod powiekami twój obraz, jak wznosisz się w niebo, lśniąc srebrem i błękitem. Takie wspomnienie mogłoby mnie krzepić do końca moich dni. - Pochlebca! Smoczyca zbyła jego słowa, lecz nie ukrywała zadowolenia. Kiedy tylko Selden się oddalił, chwyciła Brasa jak zabawkę, obejmując go w klatce piersiowej; nogi zwisały mu swobodnie. Wstrząsnęła skrzydłami i przysiadła na potężnych tylnych łapach. Kilka razy machnęła skrzydłami na próbę. Bras chciał krzyknąć coś na pożegnanie, ale nie mógł nabrać dość powietrza. Tintaglia skoczyła w górę tak raptownie, że poczuł szarpnięcie w karku. Pożegnalne okrzyki zginęły w miarowym grzmocie jej skrzydeł. Bras zamknął oczy, chroniąc je przed zimnym wiatrem. Kiedy znów zmusił się do uniesienia powiek, patrzył w dół na migocący dywan błękitów i szarości, po którym powoli przesuwał się falujący wzór. Uświadomił sobie, że morze jest bardzo, bardzo daleko pod nim. I nie ma tam nic prócz głębokiej, zimnej wody. Przełknął, usiłując stłumić narastający strach.

- No tak. Dokąd chciałeś się udać? - Dokąd chcę się udać? Oczywiście tam, gdzie jest Słodka. - Mówiłam ci, że potrafię wyczuć, że ona żyje. To nie znaczy, że wiem, gdzie jest. Brasa zalała fala przygnębienia. Smoczyca nagle się nad nim zlitowała. - Zobacz, co ci się uda zrobić - zaproponowała. Poprzez nią znów wyczuł Słodką. Zamknął oczy i osunął się w to czucie, które nie było ani słuchem, ani wzrokiem, ani węchem, lecz przedziwnym cieniem ich wszystkich. Bras przekonał się, że otworzył usta i głęboko oddycha, jakby mógł wyczuć jej zapach w zimnym powietrzu. Był pewien, że coś z niego samego wypływa na jej spotkanie. Stopili się w ciepłej, sennej ospałości. Tak jak wtedy, gdy posłużyli się szkatułką snów, doświadczał jej widzenia świata. Ciepło. Powolne kołysanie. Razem z nią odetchnął głęboko i poczuł charakterystyczny zapach statku. Uwolnił swą świadomość od ciała i sięgnął ku niej śmielej. Poczuł ciepłą pościel. Wychwycił głęboki rytm jej oddechu i zrównał z nim swój. Spała z dłonią pod policzkiem. Bras stał się tą dłonią, tulącą ciepłą miękkość policzka Słodkiej. Pieścił go. Uśmiechnęła się we śnie. - Bras - powitała go, nie rozpoznając jego prawdziwej obecności. - Słodka, miłości moja - powiedział łagodnie. - Gdzie jesteś? - W łóżku - westchnęła. W jej głosie zabrzmiało zainteresowanie. - Gdzie? - nie ustępował, z żalem ignorując jej zaproszenie. - Na statku. Statku z Krainy Miedzi. - Dokąd płyniecie? - zapytał z rozpaczą. Czuł, że kontakt z nią słabnie, bo jego drażniące pytania kolidowały z jej snem. Przywarł do niej, lecz umysł Słodkiej wybijał się ze snu, zaniepokojony natarczywością pytań. - Dokąd? - pytał nieustępliwie. - DOKĄD? *** - Do Jamaillii! - Słodka ocknęła się, siedząc wyprostowana w pościeli. - Do Jamaillii - powtórzyła, ale nie umiała sobie przypomnieć, co kazało jej wypowiedzieć te słowa. Wydawało jej się, że właśnie miała interesujący sen, ale nie potrafiła go sobie przypomnieć. Właściwie przyjęła to z ulgą. Za dnia mogła panować nad swoimi myślami. Nocą jej zdradziecki umysł przynosił sny o Brasie, sny boleśnie słodkie. Lepiej się budzić i nic nie pamiętać, niż budzić się z twarzą mokrą od łez. Dotknęła policzków. Jedna dłoń dziwnie ja mrowiła. Słodka przeciągnęła się i uznała, że jest nieodwołalnie rozbudzona. Odrzuciła przykrycie i wstała, ziewając. Teraz już się niemal przyzwyczaiła do bogatego wystroju pomieszczenia, ale nadal sprawiało jej ono przyjemność. Kapitan przydzielił jej dwóch marynarzy pokładowych i pozwolił poszukać w ładowni wszystkiego, co mogłoby uczynić pobyt satrapy na statku wygodniejszym. Słodka odrzuciła wszelki umiar. Pomieszczenie ocieplał gruby dywan z miękkiej wełny i gobeliny z barwnymi postaciami. Dymiącą latarnię zastąpił świecznik. Posłanie zrobiła sobie ze sterty koców i futer. Łóżko satrapy wymościła grubymi futrami z niedźwiedzi i owiec. Obok niego stała wymyślna fajka wodna, a zasłony z adamaszku chroniły satrapę przed przeciągami. Zza zasłony dochodziło jego przerywane chrapanie. Dobrze. Słodka miała czas, żeby się ubrać, zanim satrapa się obudzi. Podeszła cicho do dużej skrzyni, otworzyła ją i zanurzyła ręce w kilku warstwach ubrań o wszystkich barwach i fakturach. Wyciągnęła coś ciepłego, miękkiego i niebieskiego. Przyłożyła suknię do siebie. Była za duża, ale Słodka będzie musiała ją włożyć. Zerknęła ze skrępowaniem w stronę zasłon skrywających łóżko satrapy, po czym włożyła niebieską suknię przez głowę, zrzuciła nocną koszulę i włożyła ręce w długie niebieskie rękawy. Suknia pachniała delikatnie perfumami, którymi skropiła się jej właścicielka, kiedy włożyła ją ostatni raz. Słodka nie chciała się zastanawiać, w jaki sposób mieszkańcy Krainy Miedzi weszli w posiadanie tej skrzyni ze ślicznymi strojami. Chodząc w łachmanach, nie przywróciłaby życia jej prawowitej właścicielce, a jedynie utrudniłaby przeżycie samej sobie. W wieku skrzyni znajdowało się lustro, lecz Słodka unikała przeglądania się. Kiedy po raz pierwszy radośnie otworzyła skrzynię, pierwszym, co zobaczyła, było własne odbicie. Blizna wyglądała o wiele gorzej, niż sobie wyobrażała. Sterczała podwójnym grzbietem bladego, falującego ciała, który sięgał niemal nosa i znikał we włosach. Słodka z niedowierzaniem dotknęła guzowatej tkanki, a potem z przerażeniem odskoczyła od skrzyni. Satrapa się wtedy roześmiał. - Widzisz - powiedział szyderczym tonem. - Mówiłem ci. Twoja krótka chwila urody przeminęła, Słodka. Postąpiłabyś mądrze, gdybyś się nauczyła być pożyteczną i uczynną. Tylko to teraz ci zostało. Wszelka duma, jaka ci pozostała, nic już nie znaczy. Nie potrafiła odpowiedzieć na jego pełne nienawiści słowa. Straciła mowę, a jej wzrok uwiązł w odbiciu jej twarzy. Przez jakiś czas wpatrywała się w nie w milczeniu, niezdolna do ruchu, niezdolna do myślenia. Szturchając Słodką stopą, satrapa sprawił, że czar prysł. - Wstań i do roboty. Dziś wieczorem jem kolację z kapitanem, a ty nie przygotowałaś moich ubrań. I, na Sa, zakryj to pęknięcie na głowie. Jest dla mnie wystarczająco upokarzające, że cała załoga wie, jak jesteś oszpecona, a ty się jeszcze z tym obnosisz. W odrętwiałym milczeniu posłuchała go. Tamtego wieczoru siedziała na podłodze obok jego krzesła jak pies. Przypominała sobie o Kekki, służalczej, lecz czujnej. Z wyjątkiem kilku jamailliańskich słów rozmowa przy stole była dla niej niezrozumiała. Od czasu do czasu satrapa podawał jej coś do jedzenia. Po pewnym czasie uświadomiła sobie, że działo się tak wtedy, kiedy spróbował czegoś, co mu nie smakowało. Milczała, uśmiechając się sztywno, nawet gdy niedbale wytarł palce o jej suknię. Raz mężczyźni mówili o niej. Satrapa coś powiedział, kapitan odpowiedział i rozległ się ogólny śmiech. Cosgo szturchnął ją ze wstrętem stopą, jakby Słodka siedziała zbyt blisko niego. Była zdumiona, jak bardzo ją to zraniło. Z uśmiechem przylepionym do warg patrzyła w przestrzeń. Na kolację podano

cenne wina i wykwintne dania ze składników zrabowanych innym statkom. Po jedzeniu ucztujący zapalili rzadkie zioła z tajnych zapasów kapitana Deiariego, które trzymał w pudełku z laki. Później satrapa powiedział Słodkiej z pogardą, że ten statek nie jest statkiem pirackim, lecz jednym z jego statków patrolowych i że wszystkie łupy to ładunek skonfiskowany przemytnikom i prawdziwym piratom. W gruncie rzeczy, ciągnął wyniośle, w wyposażeniu tego statku miał spory udział jeden z jego najbardziej ulubionych wielmożów w Jarnaillii, który jest oczywiście zainteresowany łupami. Słodkiej udało się utrzymać niewzruszony wyraz twarzy przez cały wieczór. Zachowywała pewność siebie nawet kiedy posłusznie szła za satrapą do ich kajuty, pomagała mu się rozebrać do snu i opierała się jego niefrasobliwym umizgom. Dopiero gdy nabrała pewności, że zasnął, pojawiły się łzy. Uczynna i pożyteczna. Czy naprawdę tylko to jej zostało w życiu? Z narastającym niepokojem stwierdziła, że pasuje to do jej matki. Uczynna i pożyteczna dla jej ojca z Krainy Miedzi. Co by powiedział, gdyby ją teraz zobaczył? Byłby przerażony czy pomyślałby, że w końcu nauczyła się zachowywać jak pełna wdzięku kobieta? Zadawanie takich pytań o kogoś, kogo się kocha, było bolesne. Słodka zawsze wierzyła, że ojciec kocha ją najbardziej ze swoich dzieci. Ale jak on ją kochał? Jako niezależną młodą kobietę, córkę Kupca? Czy bardziej by mu się podobała rola, którą grała teraz? Ta myśl nękała ją, gdy zaciągała tasiemki przy gorsecie błękitnej sukni i mocno ją ściągała pasem, by się o nią nie potknąć. Zwinęła włosy i przypięła je na karku. Schowała bliznę pod szalem. Kiedy skończyła, przyjrzała się swojej twarzy w lustrze. Życie na pokładzie statku nie służyło jej cerze. Była o wiele za blada, a usta miała spierzchnięte od wiatru. - Wyglądam ordynarnie - powiedziała cicho. - Jak przepracowana służąca. Zdecydowanym ruchem zamknęła wieko skrzyni. Szacunek kapitana i załogi zdobyła postawą, a nie wyglądem. Gdyby teraz go straciła, straciłaby zdolność radzenia sobie z nimi. Nie bardzo wierzyła, że Cosgo kontynuowałby tę farsę bez niej. Tylko jej nieustanna służalczość wobec niego pozwalała mu w ogóle zachowywać się jak satrapa. To, że zużywała tyle swojej siły, by podbudowywać wiarę Cosga w jego wyższość, było obrzydliwe. Co gorsza, im bardziej mu pochlebiała, tym bardziej mu się wydawała atrakcyjna, lecz Słodka była silniejsza od satrapy. Z łatwością odpierała jego nieliczne próby fizycznej poufałości, odsuwając jego nachalne dłonie i przypominając mu, że jest niegodna jego zainteresowania. Włożyła miękkie skórzane pantofle i była gotowa. Podeszła do łóżka satrapy, głośno odchrząknęła i odsłoniła zasłonę. Nie chciała zaskoczyć go niczym nieprzyjemnym. - O wielki, nie chciałabym zakłócać ci spoczynku, ale proszę, byś pozwolił mi przynieść sobie śniadanie. Otworzył jedno oko. - Możesz. Dopilnuj, by dotarło do mnie gorące, a nie letnie, jak wczoraj. - Dopilnuję, panie mój - obiecała pokornie Słodka. Nie mogła mu przypomnieć, że kiedy wczoraj przyniosła mu jego tacę, długo leżał w łóżku i palił. Nic nigdy nie było jego winą. Narzuciła na ramiona płaszcz i cicho wyszła. To był jej kradziony czas. Poza zasięgiem wzroku satrapy poruszała się energicznie i cieszyła się pewną dozą wolności, nie zaczepiana przez nikogo. Kiedy natykała się na któregoś z marynarzy, wpatrywali się w jej zasłonięte czoło i robili uwagi za jej plecami, ale ją przepuszczali. Piecyk znajdował się w pokładówce na śródokręciu. Kiedy Słodka do niej dotarła, przesuwane drzwi stały otworem. Kuk, mężczyzna blady i smutny, skinął jej na powitanie głową. Umieścił na tacy dwie miski i sztućce, a potem zamieszał chochlą gęstą owsiankę, którą rano dostawali wszyscy. Pewnych rzeczy nie mogły zmienić nawet narzekania satrapy. Raptem rozległ się okrzyk na oku i kuk pośpieszył do drzwi. Chwilę później na pokładzie zapanowała dzika wrzawa. Stosunkowy spokój panujący na szybko płynącym statku zakłócił grzmot biegnących stóp i wykrzykiwane rozkazy. Słodka nie musiała się uciekać do swej ograniczonej znajomości języka Krainy Miedzi, by zrozumieć, że wśród wykrzykiwanych słów jest mnóstwo przekleństw. Stojący przy drzwiach kuk dodał kilka własnych niewybrednych sformułowań i surowo nakazał Słodkiej coś zrobić, po czym wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami. Słodka natychmiast je uchyliła i wyjrzała. Na pokładzie wrzała dobrze zorganizowana krzątanina. Czyżby zbliżał się sztorm? Słodka patrzyła z podziwem, jak marynarze luzują liny, rozwijają żagle i ponownie wybierają i mocują liny. Na jej oczach na masztach, już białych od żagli, zakwitło jeszcze więcej bieli. Poczuła, że pokład się przechyla i statek nabiera większej prędkości. Marynarze posłani na topy masztów wykrzykiwali w dół swoje raporty. Słodka odważyła się oddalić o dwa kroki od pokładówki i uniosła głowę. Zauważyła wyciągniętą rękę i podążyła wzrokiem we wskazywanym przez nią kierunku. Żagle. Szybko się zbliżający statek. Drugi okrzyk z góry sprawił, że Słodka wróciła do kambuza i wyjrzała przez okno z przeciwnej strony. Drugi statek z wydętymi żaglami też ich szybko doganiał. Oba nosiły dziwne flagi z naszytym krukiem w locie. Umysł Słodkiej pracował gorączkowo. Statek z Krainy Miedzi uciekał przed tymi dwoma statkami. Czy to znaczy, że są one z Miasta Wolnego Handlu? A może to piraci? Czy piraci polują na innych piratów? Nie wiedziała, czy ma mieć nadzieję, że jej żaglowiec im ucieknie, czy że zostanie schwytany. Jeśli zostaną schwytani, a te dwa inne statki są statkami pirackimi, to co się stanie z nią i z satrapą? Zaczęła układać pośpieszny plan. Czekała na odpowiedni moment, a potem rzuciła się z pokładówki do luku jak mysz do dziury. Pokrywa luku zamknęła się za nią, pogrążając Słodką w ciemności. Przebiegła przez statek i dotarła do pustego pomieszczenia dla załogi. Przy nikłym świetle latarni wybrała sobie kilka ubrań, po czym pośpieszyła do kajuty satrapy. Kiedy wpadła do środka, satrapa otworzył leniwie oko i spojrzał na nią z irytacją. - Zachowujesz się nieodpowiednio - poinformował ją. - Gdzie moje śniadanie? Nawet podczas takiej kryzysowej sytuacji musiała odgrywać swoją rolę. - Błagam o wybaczenie, o wielki. Nasz statek ucieka przed dwoma innymi statkami. Jeśli nas złapią, wywiąże się walka. Jeśli wywiąże się walka, obawiam się, że zostaniemy pokonani. Boję się, że to piraci z Wysp Pirackich, którzy nie darzą satrapy Jamaillii zbytnią miłością czy szacunkiem. Pożyczyłam więc ubrania dla ciebie, byś się mógł przebrać. Jako zwykły marynarz być może ujdziesz ich uwagi. Ja także. Mówiąc to, zaczęła pośpiesznie przeglądać ubrania. Dla siebie wybrała koszulę i spodnie z szorstkiego materiału i marynarską czapeczkę do zakrycia czoła. Dzięki grubemu swetrowi, o wiele na nią za dużemu, mogłaby uchodzić za chłopca. Dla satrapy wybrała czystsze rzeczy i podeszła z nimi do łóżka. Satrapa zmarszczył brwi i mocniej chwycił skraj koca. - Wstań, o wspaniały, a ja ci pomogę ubrać się pierwszemu - zaproponowała.

Chciała to krzyknąć niczym rozkaz dla krnąbrnego dziecka, ale wiedziała, że to by tylko zwiększyło upór satrapy. - Nie. Odłóż te obrzydliwe łachy i przygotuj strój odpowiedni dla mnie. Jeśli muszę wstać i się ubrać przed zjedzeniem śniadania ubiorę się w rzeczy stosowne do mojej pozycji. Jesteś wielce niesprawiedliwa wobec naszych żeglarzy, skoro wyobrażasz sobie, że zostaną tak łatwo schwytani i pobici. Nie ma żadnej potrzeby, bym ukrywał się w pospolitym przebraniu. - Usiadł na łóżku, lecz stanowczym ruchem skrzyżował ręce na piersi. - Przynieś mi przyzwoite ubranie i buty. Wyjdę na pokład i będę patrzył, jak mój statek patrolowy rozprasza tych zwykłych piratów. Słodka westchnęła. Cóż, jeśli satrapa nie chce się ukryć, to uczyni z niego kogoś wartego wielkiego okupu. Czy piraci nie będą się obchodzić łagodniej z cennymi jeńcami? Skłoniła się nisko. - Oczywiście masz rację, o łaskawy. Błagam o wybaczenie prostej kobiecie jej głupoty. Cisnęła odrzucony strój marynarza do zejściówki i wróciwszy do kajuty, wybrała najbardziej olśniewające szaty, jakie mogła znaleźć. Nagły wstrząs rzucił nią o łóżko. Wstrzymała oddech, nasłuchując. Odgłosy dochodzące z góry, z pokładu, zmieniły się. Kroki, gniewne okrzyki, dzikie wrzaski. Czy zostali staranowani? Czy piraci dokonują abordażu? Odetchnęła. - O wielki, sądzę, że mądrze byłoby się pośpieszyć. - Doskonale. - Z cierpiętniczym westchnieniem zepchnął z siebie koce i rozłożył ręce. - Możesz mnie odziać. *** Tintaglia potrząsnęła nim. Bras otworzył oczy i zobaczył daleko pod sobą błyski ciemnej wody. Krzyknął z przerażenia i konwulsyjnie ścisnął przytrzymujące go szpony. - Tak lepiej - oznajmiła bezlitośnie smoczyca. - Myślałam, że nie żyjesz. Zapomniałam, że ludzie nie są tak dobrze związani ze swoim ciałem, jak smoki. Kiedy oddalacie się od nich za daleko, możecie zgubić drogę powrotną. Bras przywarł do jej szponów z uczuciem mdłości. Był oszołomiony, zmarznięty i czuł się bardzo mały, ale nie sądził, że na skutek lotu. Domyślał się, że stracił przytomność. Spróbował przywołać ostatnie wspomnienie. Umykało mu. Popatrzył w dół i nagle zrozumiał, co widzi. - Czy te galery na dole pochodzą z Krainy Miedzi? Co one robią, dokąd płyną? Było ich siedem i przemieszczały się na południe w szyku podobnym do klucza lecących gęsi. - Jak możesz oczekiwać, że wiem coś takiego? Albo że mnie to cokolwiek obchodzi? - Zerknęła w dół niemal niedbale. - Widziałam na tych wodach wiele takich statków płynących na południe. Zgodnie z umową odganiałam je od Miasta Wolnego Handlu. Ale jest ich o wiele za dużo, by wszystkie mógł rozgonić jeden smok. -Sprawiała wrażenie urażonej, że Bras zmusił ją do tego wyznania. Zmieniła temat. - Sądziłam, że troskasz się jedynie o Słodką? - Owszem - odparł słabym głosem. - Ale te statki... Nie dokończył. Zrozumiał coś, co powinien był dostrzec już dawno. Kraina Miedzi nie występowała tylko przeciwko Deszczowym Ostępom i Miastu Wolnego Handlu. Kraina Miedzi poważnie zaangażowała się w spisek z Nowymi Kupcami przeciwko satrapie. To, że zwróciła się przeciwko Nowym Kupcom, znaczyło tylko tyle, że traktuje swoich sprzymierzeńców tak jak zawsze. Teraz wyruszyła przeciwko Jamaillii. Miasto Wolnego Handlu było tylko przystankiem po drodze, miejscem, które należało unieszkodliwić i zająć, żeby atakując większą ofiarę, Kraina Miedzi nie miała za plecami wroga. Bras popatrzył na statki. Tintaglia powiedziała, że widziała wiele im podobnych. Morska potęga Jamaillii niemal od dziesięciu lat chyliła się ku upadkowi. Bras nie wiedział, czy Jamaillia jest w stanie prowadzić wojnę przeciwko Krainie Miedzi, nie mówiąc już o jej wygraniu. Czy Miasto Wolnego Handlu mogłoby przetrwać zakłócenia w handlu, wywołane przez taką wojnę? Brasowi wirowało w głowie od implikacji wszystkiego, co widział. - No dobrze. Znalazłeś swoją samicę? - zapytała z irytacją Tintaglia. - Dowiedziałeś się, gdzie jest? Przełknął ślinę. - Mniej więcej. - Wyczuł jej zniecierpliwienie, wywołane taką odpowiedzią. - Chwileczkę - poprosił. Kilka razy odetchnął zimnym powietrzem w nadziei, że przywróci mu to jasność umysłu, starając się zarazem zrozumieć coś z fragmentów zapamiętanego snu. - Była na statku - powiedział w końcu. - Sądząc po jego ruchu na statku o dużym zanurzeniu, nie na galerze. Mówiła jednak, że to statek z Krainy Miedzi. - Zmarszczył brwi. - Ty tego nie wyczułaś? - Nie uważałam aż tak bardzo - odparła beztrosko smoczyca. - A więc statek z Krainy Miedzi. Duży. Jest takich wiele. Gdzie? - Zdąża do Jamaillii. - O, to bardzo przydatne. - Na południe. Poleć na południe od Kanału Wewnętrznego. - A kiedy będziemy przelatywać nad statkiem, na którym się znajduje, ty po prostu będziesz o tym wiedział - dokończyła za niego sceptycznym tonem Tintaglia. - I co wtedy? Patrzył na wodę pod stopami. - Wtedy w jakiś sposób pomożesz mi ją uratować. I we trójkę wrócimy do domu. Smoczyca mruknęła z niezadowoleniem. - Głupie i niemożliwe do wykonania zadanie. Marnujemy czas, Brasie. Powinniśmy wracać. - Nie. Nie bez Słodkiej - odparł kategorycznie. Wyczuwając kipiący gniew smoczycy, dodał: - To, o co ty mnie prosisz, jest równie głupie i niemożliwe do wykonania. Żądasz, bym brnął przez bagna Deszczowych Ostępów i w jakiś sposób zlokalizował miasto zalane Sa jeden wie jak dawno temu, a potem, żebym w jakiś sposób uratował zagrzebane w nim smoki w kokonach. - Chcesz teraz powiedzieć, że nie potrafisz tego zrobić? - Smoczyca była oburzona. Parsknął śmiechem. - Jedna niemożliwa misja na raz. Ty pierwsza. - Dotrzymam słowa - obiecała chmurnie.

Bras żałował, że obraził Tintaglię. To nie był sposób, by ją skłonić do szczerego wysiłku. - Wiem o tym - zapewnił ją. Odetchnął. - Dotknąłem twojej duszy, Tintaglio. Masz zbyt wielkie serce, by złamać obietnicę. Nie odpowiedziała, ale wyczuł, że dała się udobruchać. Nie miał Pojęcia, dlaczego pochwały sprawiają jej taką przyjemność, ale była to niewielka cena. Niosła go dalej, miarowo bijąc wielkim skrzydłami. Bras zdał sobie sprawę z bicia potężnego serca w jej piersi. Tam, gdzie go przyciskała do siebie, było mu ciepło. Poczuł przypływ zaufania do nich obojga. Znajdą Słodką i sprowadzą ją bezpiecznie do domu. Chwycił dłońmi smocze szpony i nie zwracał uwagi na ból w zwisających nogach. *** Słodka wygładziła trzęsącymi się dłońmi kaftan satrapy. Przez pokład przetoczył się głęboki krzyk bólu. Zacisnęła zęby i usiłowała wierzyć, że marynarze z Krainy Miedzi wygrywają. Nagle odkryła, że woli znane niebezpieczeństwo od nieznanego. Delikatnie wyprostowała kołnierzyk satrapy. Proszę. Satrapa całej Jamaillii, Dziedzic Perłowego Tronu, magnadon satrapa Cosgo, wyglądał teraz porządnie. Przejrzał się w lusterku, które Słodka uniosła na odpowiednią wysokość. Nieporuszony stłumionymi odgłosami walki, przygładził cienki wąsik. Coś upadło z hukiem na pokład nad nimi. - Chcę wyjść - oznajmił satrapa. - To chyba nie jest rozsądne. Nie słyszysz, że na górze toczy się walka? Niepotrzebnie odezwała się tak szybko. Satrapa zacisnął z uporem zęby. - Nie jestem tchórzem! - stwierdził. Nie. Tylko idiotą. - O wielki, nie wolno ci ryzykować życia! - powiedziała błagalnie Słodka. - Wiem, że nie boisz się o siebie, ale pomyśl o Jamaillii, osamotnionej i zagubionej niczym statek pozbawiony steru, gdyby coś ci się przytrafiło. - Jesteś głupia - powiedział jej pobłażliwym tonem satrapa. -Któż ośmieliłby się zaatakować fizycznie satrapę całej Jamaillii? Te pirackie psy mogą kwestionować moje rządy, lecz tylko z bezpiecznej odległości. Kiedy spojrzą mi w twarz, skulą się ze wstydu. On w to naprawdę wierzył. Słodka patrzyła w pełnym oszołomienia milczeniu, jak satrapa podchodzi do drzwi. Zatrzymał się, czekając, aż Słodka mu je otworzy. Może to jest rozwiązanie? Może jeśli nie otworzy mu drzwi, to po prostu zostanie w kajucie. Niestety, po długiej chwili Cosgo zmarszczył brwi i oznajmił: - Zapewne wszystko muszę robić sam. - I otworzył drzwi. Słodka ruszyła za nim, wręcz chorobliwie zafascynowana. Kiedy zatrzymał się u stóp drabinki prowadzącej na pokład, Słodka pomyślała, że satrapę może uratować pokrywa luku. Zawsze trudno się ją podnosiło i przesuwało; może Cosgo temu nie podoła. Lecz kiedy znajdował się w połowie drabinki, pokrywa się otworzyła i padł na nich kwadrat słonecznego blasku. Ujrzeli patrzącego na nich złowrogo półnagiego mężczyznę. Kruk z rozpostartymi skrzydłami wytatuowany na jego piersiach był zbryzgany świeżą krwią. Z jego twarzy spływały aż na szyję niewolnicze tatuaże. W ręce trzymał nóż ociekający czerwienią. I wtedy jego zaskoczone spojrzenie zmieniło się w ryk zachwytu. - Ha, kapitanie! Chodź zobacz, jakie ładne ptaszki znalazłem na dole! - A do satrapy i Słodkiej warknął: - Wyłazić! Ale już! Kiedy satrapa wyłonił się z luku, pirat chwycił go za ramię i wyciągnął na pokład. Satrapa zaklął i zamachnął się na niego, lecz pirat rozciągnął go na pokładzie niedbałym pchnięciem. Potem chwycił Słodką. Zacisnęła zęby, żeby nie krzyknąć, ale zgromiła go wzrokiem, kiedy za jedną rękę wyciągał ją z luku. Znalazła się obok satrapy. Nie spuszczając wzroku z tryumfalnie uśmiechniętego pirata, pochyliła się, ujęła satrapę pod łokieć i pomogła mu wstać. Wokół nich panował chaos. W jednym końcu pokładu trzech strażników szydziło z pilnowanej przez siebie grupki rozbrojonych marynarzy z Krainy Miedzi. Tuż za podstawą masztu Słodka widziała wyciągnięte ludzkie nogi. Nie poruszały się. Piraci wskakiwali do ładowni, żeby zobaczyć, jaki zdobyli ładunek. Usłyszawszy plusk, Słodka odwróciła się i zdążyła zobaczyć, jak kilku piratów wyrzuca za burtę ciało. To mógł być pierwszy oficer. - Umrzecie za to! Umrzecie! - Satrapa sapał z wściekłości. Na blade policzki wystąpiły mu czerwone plamy, miał rozczochrane włosy i toczył złowrogim wzrokiem. - Gdzie jest kapitan? Żądam rozmowy z kapitanem! - Proszę cię, bądź cicho - powiedziała półgłosem Słodka. Nie słuchał. Pchnął ją, jakby to ona była winna jego upadku. - Zamilcz! - parsknął z gniewem. - Głupia kobieta. Nie sądź, że możesz mi mówić, co mam robić! - Oczy błyszczały mu z gniewu, ale zdradzał go piskliwy głos. Podparł się pod boki dłońmi zwiniętymi w pięści. - Żądam, żeby przyprowadzono do mnie kapitana. - Co znalazłeś, Sucharze? - zapytał ich z uśmiechem niski, krzepki mężczyzna. Spod zawiązanej na głowie chusty z krukiem wymykały mu się kręcone rude włosy. W lewej ręce ściskał szablę; jej czubkiem uniósł haftowany skraj kaftana satrapy. - To ptaszek o pięknych piórkach. Powiedziałbym, że bogaty kupiec albo szlachcic. Urażony Cosgo wydął pierś. - Jestem magnadon satrapa Cosgo, władca Jamaillii i dziedzic Perłowego Tronu! I żądam rozmowy z kapitanem. Słodka straciła wszelką nadzieję. Po piegowatej twarzy mężczyzny rozlał się uśmiech. - Rozmawiasz z kapitanem. Kapitanem Rudym. - Ukłonił się zamaszyście i dodał miękko: - Do usług, wielki satrapo. Mężczyzna, który ich znalazł, śmiał się tak bardzo, że dostał czkawki. Twarz Cosga zrobiła się szkarłatna z wściekłości. - Mówię o prawdziwym kapitanie. Kapitanie Deiarim. Uśmiech kapitana Rudego jeszcze się poszerzył. Ośmielił się mrugnąć do Słodkiej. - Przykro mi, magnadonie satrapo Cosgo. Kapitan Deiari dostarcza w tej chwili rozrywki rybom. - I zaraz wyjaśnił Słodkiej teatralnym szeptem: - To się dzieje z ludźmi, którzy nie wiedzą, kiedy odłożyć szablę. Oraz z ludźmi, którzy mnie

okłamują. Czekał. Za jego plecami dwóch marynarzy chwyciło mężczyznę leżącego za masztem i odciągnęło go dalej. Słodka patrzyła, zafascynowana i przerażona. Pozbawione życia ciało zostawiało za sobą pas krwi. Marynarze podnieśli je i kiedy przerzucali przez reling, usta trupa otworzyły się w pozbawionym wesołości uśmiechu, a jego martwe oczy patrzyły na Słodką. Zabrakło jej tchu. - Mówię ci, że jestem magnadon satrapa Cosgo, władca całej Jamaillii. Piegowaty kapitan rozłożył szeroko ręce, wciąż trzymając w jednej z nich szablę, i uśmiechnął się szeroko. - A tutaj są zgromadzeni wszyscy twoi lojalni służący i wielmoże, towarzyszący ci w tej niezwykłej podróży z... skąd? Z Krainy Miedzi? Satrapa podróżuje z Krainy Miedzi do Jamaillii? Nozdrza Cosga pobielały z oburzenia. - Nie jest to sprawą złodzieja, mordercy i rzezimieszka, ale wracam z Miasta Wolnego Handlu. Udałem się tam, by rozstrzygnąć spór między Pierwszymi i Nowymi Kupcami, lecz zostałem porwany przez Kupców z Miasta Wolnego Handlu i przewieziony w górę Rzeki Deszczowej. Kupcy z Deszczowych Ostępów, rasa ludzi tak straszliwie zdeformowanych, że muszą ukrywać twarze pod zasłonami, więzili mnie w podziemnym mieście. Uciekłem podczas trzęsienia ziemi i udałem się w dół Rzeki Deszczowej, kiedy to zostałem uratowany przez... Kiedy satrapa mówił, kapitan patrzył kolejno na swoich ludzi, cały czas strojąc miny, przesadnie wyrażające jego zachwyt i zdumienie opowieścią satrapy; marynarze zanosili się śmiechem, a kapitan w pewnej chwili pochylił się znienacka i przytknął czubek szabli satrapie do gardła. Cosgo wybałuszył oczy, zbladł i zamilkł. - Przestań już! - poprosił wesołym tonem Rudy. - Moi ludzie i ja mamy tu robotę. Przestań żartować i powiedz prawdę. Im prędzej wyjawisz nam swoje imię i pochodzenie, tym prędzej rodzina będzie mogła cię wykupić. Chyba chcesz wrócić do domu? A może wyobrażasz sobie, że byłbyś dobrym nabytkiem dla mojej załogi? Cosgo rozejrzał się dzikim wzrokiem po kręgu piratów. Kiedy w końcu spojrzał na Słodką, jego oczy napełniły się łzami. - Przestańcie - powiedziała cicho. - Dajcie mu spokój. To magnadon satrapa Cosgo i będzie on dla was o wiele cenniejszy jako zakładnik, jeśli nie będzie miał poderżniętego gardła. Czubek szabli oddalił się od szyi satrapy i dotknął miejsca między piersiami Słodkiej. Spojrzała na zakrwawione ostrze, sparaliżowana. Kapitan Rudy wsunął czubek szabli pod tasiemki stanika sukni. - A ty oczywiście jesteś śliczną i uczoną Towarzyszką jego Serca. Także w drodze powrotnej do Jamaillii. Powoli obrzucił ją wzrokiem. Szyderstwo w jego głosie przełamało strach Słodkiej. Z wściekłością spojrzała mu w oczy. - Nie. Bądź. Głupi - wycedziła i uniosła podbródek. - Jestem Słodka Vestrit, córka Kupca z Miasta Wolnego Handlu. Chociaż jego opowieść brzmi nieprawdopodobnie, to jest właśnie magnadon satrapa Cosgo. - Zaczerpnęła tchu. - Zabij go, a będziesz odtąd znany jako najgłupszy kapitan w historii, który odrzucił okup za satrapę. Kapitan ryknął śmiechem, a jego załoga mu zawtórowała. Słodka poczuła, że płoną jej policzki, lecz dopóki czuła nacisk szabli, nie śmiała się poruszyć. - Nie rozwścieczaj go, dziewko - szepnął gniewnie stojący za nią satrapa. - Kapitanie Rudy, statek jest w naszych rękach - odezwał się jeden z marynarzy, niemal jeszcze chłopiec w o wiele za dużej haftowanej kamizelce. Słodka pamiętała, że nosił ją kapitan Deiari. Łupem chłopca okrętowego padły ubrania martwego człowieka. - Doskonale, Oti. Ilu więźniów? - Poza tą dwójką? Tylko pięciu. - Stan statku? - Może płynąć, sir. Ma też pełne ładownie. To dobry towar. - Doprawdy? Cudownie. Sądzę, że tak tłusta zdobycz pozwala nam pożeglować prosto do portu, prawda? Daleko się tym razem wypuściliśmy i dobrze będzie zobaczyć Łupigród, co? - Bardzo dobrze, sir - odparł z entuzjazmem chłopiec do wtóru potakiwań reszty załogi. Kapitan się rozejrzał. - Umieścić tamtych pięciu bezpiecznie pod pokładem. Wypytać ich o imiona i czy mają rodziny, które ich wykupią. Dobrze walczyli. Jeśli któryś z nich wyrazi chęć przejścia na naszą stronę, przyprowadzić mi go. Jatek! Dobierz sobie załogę. Poprowadzicie ten statek do domu. Jatek, mężczyzna, który znalazł satrapę i Słodką, uśmiechnął się szeroko. - Tak jest, sir. Dobra, wy dwoje, marsz z powrotem! Kapitan pokręcił głową. - Nie. Tych dwoje nie. Zabiorę ich ze sobą na „Pstrokacza". Nawet jeśli to nie jest satrapa Jamaillii, to założę się, że dostanę za niego duży okup. - Zręcznym ruchem szabli rozciął tasiemki stanika. Słodka chwyciła luźny materiał i przycisnęła do piersi, z oburzenia nie mogąc złapać tchu. Kapitan tylko się uśmiechnął, ukazując zęby. - A jeśli chodzi o tę damę, to zje kolację z kapitanem Głupim i opowie mi co nieco. Zabierzcie ją.

Rozdział 21 "NIEZRÓWNANY" OD SZCZĘSNYCH Kiedy pojawiły się żagle „Vivacii", Althea tkwiła na oku na topie masztu. Widziała tylko żagle, białe na tle groźnych chmur. „Niezrównany" czaił się w zatoczce, z której był dobry widok na kanał prowadzący bezpośrednio do Łupigrodu, lecz „Vivacia" nie minęła jeszcze wejścia do zatoczki. Arogant przestudiował swoje skrawki map i zaryzykował twierdzenie, że „Vivacia" właśnie tędy będzie wracać do Łupigrodu, zakładając, że Bystry przypłynie od strony Wyspy Innego Ludu. Arogant dobrze się domyślił. Jeszcze zanim Althea mogła zobaczyć kadłub czy galion żywostatku, rozpoznała jego maszt i żagle. Na chwilę ten długo wyczekiwany widok odebrał Althei mowę. W ciągu ostatnich siedmiu dni kilkanaście razy wydawało się jej, że dostrzeżony statek może być „Vivacią". Dwa razy nawet zawołała Aroganta na top masztu, żeby się z nim naradzić. W obu przypadkach się myliła. Teraz, widząc znajomy takielunek, miała pewność: to był jej statek i Althea była tego tak samo pewna, jakby ujrzała twarz swojej matki. Nie wykrzyczała tego wszystkim, lecz ześliznęła się z masztu i od razu ruszyła biegiem. Bez pukania wpadła do kajuty Aroganta. Kapitan spał po nocnej wachcie. - To ona. Na południowym zachodzie, tam, skąd myślałeś, że nadpłynie. Tym razem się nie mylę, Arogancie. To „Vivacia". Nie zadawał pytań. Odetchnął głęboko. - A zatem nadszedł czas. Miejmy nadzieję, że Bystry naprawdę jest tak inteligentny i rozsądny, za jakiego go masz. Bo inaczej podstawiamy gardła pod rzeźnicki nóż. Przez chwilę patrzyła na niego bez słowa. - Przepraszam - powiedział chrapliwie. - Nie musiałem tego mówić. Oboje się zdecydowaliśmy na ten plan. Oboje przekonaliśmy załogę, że się uda. Nie miej wrażenia, że obarczam tym wszystkim ciebie. Pokręciła głową. - Wypowiedziałeś tylko na głos to, o czym myślę od wielu dni. Tak czy owak, to wszystko i tak obarcza mnie. Gdyby nie ja, to tego statku i tej załogi nawet by tu nie było, nie mówiąc już o wprowadzaniu w życie naszego szalonego planu. Arogant wziął ją w ramiona. Przez chwilę czuła zapach jego nagiej skóry, na policzku czuła dotyk jego rozpuszczonych włosów. Otarła się twarzą o ciepły tors. Zadała sobie pytanie, dlaczego w ogóle chce ryzykować? Dlaczego stawia życie tego mężczyzny i swoje własne w tak szalonym przedsięwzięciu? A potem Arogant ją wypuścił i chwycił koszulę z krzesła. Kiedy ją włożył, znów stał się kapitanem. - Strzepnij naszą flagę rozejmu i ją wywieś. Załoga ma mieć broń w pogotowiu, ale nie w rękach. Przypomnij im, że najpierw proponujemy Bystremu rozmowę; nie zapraszamy go do abordażu. Jednakże na pierwszą oznakę agresji z jego strony odpowiemy tym samym. Ugryzła się w język, by nie powiedzieć mu, że załodze niczego nie trzeba przypominać. Została drobiazgowo przeszkolona. Nie mając już kłopotu z niesubordynacją Lawona, Althea miała o wiele większe zaufanie do swoich ludzi. Będą jej słuchać. Może za kilka godzin znów stanie na pokładzie „Vivacii". Może. Rzuciła się wykonać rozkazy Aroganta. *** - Tam, sir. Widzisz teraz? - Gankis pokazywał ręką i mrużył oczy, jakby to miało wspomóc wzrok kapitana. - Statek stoi na kotwicy tuż obok plaży. Zapewne jego kapitan ufa, że linia brzegowa i drzewa utrudnią dostrzeżenie go, ale zauważyłem... - Widzę go - przerwał mu Bystry. - Zajmij się swoimi obowiązkami! Patrzył na maszty i olinowanie. Duszę wypełniła mu dziwna pewność. Stary obserwator odszedł od Bystrego, czując się skarcony jego tonem. Chłodny wiatr owiewał Bystrego, statek ciął fale, lecz on sam nagle się od tego wszystkiego odizolował. Ten statek to „Niezrównany". Oto na kotwicy w zatoczce kołysała się druga połowa jego duszy. - Czy potrafię go rozpoznać z tak daleka?- zapytał cicho sam siebie. - W jaki sposób? Czy to jest coś, co unosi się w powietrzu? Zapach niesiony wiatrem? - Krew woła do krwi - szepnął amulet przy nadgarstku. - Wiesz, że to on. Wrócił do ciebie. Wrócił po tych wszystkich latach. Bystry usiłował oddychać, lecz miał wrażenie, że jego płuca są ciężkie i nasiąknięte wodą. Zmagały się w nim strach i oczekiwanie. Znów przemówić do statku i jeszcze raz stąpać po jego pokładzie oznaczałoby zatoczyć pełen krąg. Ten tryumf przeważyłby wszystkie minione porażki i ból. Statek ucieszyłby się z tego, jak Bystry prosperuje i dorósł i... Nie. Nie byłoby tak; doszłoby do konfrontacji i oskarżenia, upokorzenia i wstydu. To byłoby jak otworzenie drzwi wszystkim minionym smutkom i wpuszczenie ich, by zatruły teraźniejszość. To byłoby spojrzeniem w twarz zdradzonej miłości. Byłoby przyznaniem się do tego, co zrobił, by samemu samolubnie przeżyć. Co gorsza, odbyłoby się to publicznie. Wszyscy na jego statku dowiedzieliby się, kim był i co mu zrobiono. Dowiedziałaby się załoga „Niezrównanego". Dowiedzieliby się Etta i Prawy. Dowiedziałaby się Błyskawica. I żadne z nich nigdy by go już nie szanowało. Przepadłoby wszystko, co tak skrupulatnie budował przez wiele lat. Nie mógł do tego dopuścić. Mimo krzyków w zakamarkach umysłu, nie mógł do tego dopuścić. Przeszłości nie da się

zmienić, Trzeba będzie jeszcze raz uciszyć zbitego, błagającego chłopca. Bystry będzie musiał po raz ostatni wymazać z pamięci świata płaszczącego się, tchórzliwego młodzieńca. Podbiegł do niego Yol. - Sir, ten statek rozwinął dużą, białą flagę. Flagę rozejmu. Podnosi kotwicę i rusza w naszą stronę. - Złowrogie spojrzenie Bystrego zmroziło jego podniecenie. - Co mamy robić? - zapytał cicho. - Podejrzewam podstęp - powiedział kapitan. - Ostrzegł mnie przed nim Faldin. Nie dam uśpić swojej czujności. Jeśli będzie trzeba, zrobię z tego statku i jego załogi przykład. Jeśli to podstęp, to statek pójdzie na dno z całą załogą. - Zmusił się do spojrzenia Yolowi w oczy. - Przygotuj się na wiele kłamstw. Ten szczególny kapitan jest bardzo sprytny. Usiłuje posłużyć się żywostatkiem do zagarnięcia żywostatku. Oczywiście nie możemy do tego dopuścić. Gardło raptownie ścisnęło mu się z bólu. Zalała go fala przerażenia, że Yol mógłby się w tej chwili do niego odwrócić i zobaczyć, jak oczy napełniają mu się nagle łzami. Uczucia się zmieniają, napomniał się surowo. To dławi się chłopiec, to są łzy chłopca, który już nie istnieje. Przestałem to czuć dawno temu. Nie czuję tego. Odkaszlnął, by ukryć moment słabości. - Przygotuj ludzi - rozkazał cicho. - Zrób zwrot i rzuć kotwicę. Podnieś naszą własną flagę rozejmu, by przywabić ich bliżej. Będziemy udawać, że złapaliśmy się na jego podstęp. Każę statkowi wysłać węże. - Pokazał zęby w parodii uśmiechu. - Wątpię, czy Treli wie o naszych wężach. Niech negocjuje swój rozejm z nimi. - Sir. - Yol potwierdził przyjęcie rozkazów i odszedł. Bystry poszedł w stronę dziobu. Stukanie jego drewnianej nogi wydawało mu się głośne. Mijali go ludzie, śpieszący na swoje stanowiska. Nikt tak naprawdę się nie zatrzymywał, by na niego spojrzeć. Nikt tak naprawdę go już nie widział. Widzieli tylko Bystrego, króla Wysp Pirackich. Czyż nie tego zawsze chciał? Być widzianym jako człowiek, jakiego z siebie zrobił? A mimo to wciąż potrafił sobie wyobrazić, jak „Niezrównany" ryknie na widok jego brakującej nogi albo krzyknie z zachwytu nad pięknym krojem brokatowego kaftana. Nagle zrozumiał, że tryumf nie jest tak pełny, jeśli dzieli się go tylko z tymi, którzy zawsze oczekiwali sukcesu. Na wszystkich morzach całego świata tylko jedna istota naprawdę wiedziała, przez co przeszedł Bystry, by osiągnąć te wyżyny, tylko jedna istota potrafiła zrozumieć, jak wielki odniósł tryumf i z jakich otchłani nieszczęść się wydobył. Tylko jedna istota mogła całkowicie zdradzić jego przeszłość. „Niezrównany" musi umrzeć. Nie ma innego wyjścia. I tym razem Bystry musi być tego pewien. Kiedy wspiął się po krótkiej drabince na fordek, zobaczył z niezadowoleniem, że są już tam Etta i Prawy. Chłopak opierał się o reling najwyraźniej pogrążony w rozmowie z galionem. Etta patrzyła z dziwną miną na „Niezrównanego". Jej ciemne włosy drażniły się ze wzmagającym się wiatrem. Bystry osłonił oczy i podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. „Niezrównany" systematycznie się zbliżał. Serce Bystrego zamarło na widok okrutnie porąbanej twarzy Zapłonął w nim wstyd, poprzedzający falę wściekłości. Nikt nie mógł go za to winić. Nie mógł go winić nikt, nawet „Niezrównany". To wina Igrota, tylko Igrota. Zimna groza wionęła przez wodę i sparzyła Bystrego. Do twarzy napłynęła mu krew. Przerażenie go oszołomiło i Bystry uniósł drżącą dłoń do czoła. - Pozwoliłeś mu wziąć na siebie cały twój ból - szepnął mu do ucha amulet. - Powiedział, że może to zrobić, a ty mu na to pozwoliłeś. - Amulet się uśmiechnął. - On tam ciągle jest i czeka na ciebie. Razem z nim. - Zamknij się - wychrypiał Bystry. Drżącymi palcami spróbował odwiązać przeklętą rzeźbę od nadgarstka. Chciał ją wyrzucić za burtę, by utonęła i na zawsze zniknęła ze wszystkim, co wie. Lecz palce miał dziwnie niezdarne, niemal zdrętwiałe. Nie mógł rozplatać mocnych węzłów na rzemieniu. Pociągnął za sam amulet, lecz rzemienie trzymały. - Bystry, Bystry! Dobrze się czujesz? Głupia dziwka, zawsze zadająca niewłaściwe pytania w niewłaściwym czasie. Z trudem zapanował nad emocjami. Wyjął chusteczkę i osuszył chłodne czoło z potu. Odzyskał głos. - Oczywiście, że czuję się zupełnie dobrze. A ty? -Wyglądałeś tak... przez moment się bałam, że zemdlejesz. Etta uważnie mu się przyglądała, usiłując wyczytać coś z jego twarzy. Spróbowała ująć go za ręce. Nic z tego. Uśmiechnął się, by odwrócić jej uwagę. - Chłopak? - zapytał cicho i wskazał Prawego ruchem głowy. -To może być dla niego trudne. Jak on się ma? - Jest rozdarty - odpowiedziała natychmiast Etta. Pośledniejszy człowiek mógłby się poczuć urażony tym, jak łatwo udało mu się skierować jej troskę z siebie na Prawego. Ale Etta to przecież tylko dziwka. - Wciąż usiłuje wydobyć od statku jakąś odpowiedź. - Westchnęła. - Żąda, by reagowała na niego jako „Vivacia". Ona oczywiście tego nie robi. W tej chwili domaga się reakcji na obecność Althei. Nic nie wskórał. Kiedy przypomniał galionowi, że obiecałeś, że Althei nie spotka żadna krzywda, roześmiał się i odparł, że to twoja obietnica, nie jego. Słowa, że umowa z tobą nie stanowi obietnicy dla niego, ugodziły go prosto w serce. - Zniżyła głos. - Gdybyś uspokoił Prawego, że dotrzymasz słowa, miałoby to dla niego wielkie znaczenie. Bystry bezradnie wzruszył ramieniem. - Dotrzymam, jeśli tylko będę mógł. Jest tak, jak mu już mówiłem. Czasami ludzie postanawiają walczyć do śmierci - co wtedy mogę zrobić? Chyba nie spodziewa się, że dam się jej zabić, żeby dotrzymać danego mu słowa? Etta przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu. Dwa razy zdawało się, że chce coś powiedzieć, ale nie rzekła ani słowa. W końcu zapytała cicho: - Podnieśli flagę rozejmu. To mógłby być postęp. Ale... ale postarasz się dotrzymać słowa? Przekrzywił głowę. - Jakie dziwne pytanie. Oczywiście, że się postaram. - Uśmiechnął się cieplej i podał Ettcie ramię; razem podeszli do relingu. -Jeśli sprawa przybierze zły obrót - sama to oceń - ale jeśli zaczniesz podejrzewać, że sytuacja może się nie rozwinąć zgodnie z pragnieniem Prawego, sprowadź go pod pokład - rzekł cicho. - Znajdź jakiś pretekst, cokolwiek. Odwróć jego uwagę. Etta zerknęła na niego. - To nie jest dziecko, które zapomina o zabawce w chwili, kiedy pokazuje mu się jakąś inną.

- Nie zrozum mnie źle. Ja mówię tylko to, o czym oboje wiemy. Jesteś kobietą zdolną do odwrócenia uwagi każdego mężczyzny. Nie będę ci miał za złe niczego, co będziesz musiała zrobić. Niczego. Nie spodziewam się, że potrafisz sprawić, by zapomniał, że jest w to zamieszana jego rodzina, ale nie musi być tego świadkiem. Dobrze. Nie mógł już niczego sugerować wyraźniej, nie wydając jej rozkazu, by po prostu uwiodła Prawego. Sa jeden wiedział, że tej kobiecie wystarczy apetytu na dwóch mężczyzn. Ostatnio była nienasycona. Powinna być w stanie zająć Prawego tak długo, by kapitan Bystry zdołał się uporać z tym problemem. Kiedy podeszli do chłopaka, Etta sprawiała wrażenie zatopionej w myślach. Prawy przemawiał cicho do statku: - Althea właściwie wyrosła na tym pokładzie. Spodziewała się, że będziesz należeć do niej. Gdyby wybór zależał od niej, nigdy by cię nie opuściła. Przekonasz się. Kiedy znów stanie na tym pokładzie, twoje uczucia do niej wrócą. Ona przywróci ci twoją osobowość, Vivacio", i wiem, że się z tego ucieszysz. Skoro tylko Althea się tu znajdzie, będziesz musiała pozbyć się gniewu, który wywołało coś, do czego zostałaś zmuszona. - Uśmiechnął się uspokajająco. -Znów będziesz sobą. Błyskawica miała ręce skrzyżowane na piersiach. Wszędzie wokół niej woda kipiała od węży. - Nie jestem zła, Prawy. Jestem znudzona. Znudzona całą tą twoją wyliczanką. Często słyszałam o kapłanach, że potrafią argumentować tak długo, aż człowiek się z nimi zgodzi po prostu po to, by przestali mówić. Zapytam cię więc o rzecz następującą: jeśli udam, że coś do niej czuję, zamkniesz się i odejdziesz? Przez moment Prawy stał ze spuszczoną głową. Bystry pomyślał, że Błyskawica go pokonała. Po chwili jednak chłopak podniósł wzrok na zbliżającego się „Niezrównanego". - Nie - odparł cicho. - Nie odejdę. Zostanę tu, gdzie jestem, obok ciebie. Kiedy Althea wejdzie na pokład, powinien tutaj być ktoś, kto jej wyjaśni, co się z tobą stało. Do tego Bystry nie mógł dopuścić. Szybko podjął decyzję. Odchrząknął. -Właściwie, Prawy, mam dla ciebie niewielkie zadanie. Weź ze sobą Ettę. Kiedy tylko rzucimy kotwicę, chciałbym, żebyście popłynęli szalupą do „Marietty". Niektórzy ludzie Sorcora są nieco porywczy, a ostatnio przyzwyczaili się postępować samowolnie. Powiedz Sorcorowi, oczywiście dyplomatycznie, że ja jestem w pełni odpowiedzialny za przejęcie tego statku. Ma się trzymać z „Mariettą" dobrze z tyłu; najbardziej by mi odpowiadało, gdyby jego załoga nawet się nie gromadziła przy relingach. Ten statek przybywa do nas pod flagą rozejmu; nie chcę, by jego załoga czuła się zagrożona. To mogłoby doprowadzić do niepotrzebnej przemocy. - Nie mógłbyś wysłać... - zaczął błagalnym tonem Prawy. Bystry poklepał dłoń Etty, która zrozumiała sygnał. - Nie jęcz, Prawy - skarciła go. - Nic nie zyskasz, jeśli tu zostaniesz i dasz się dręczyć Błyskawicy. Ona się bawi tobą jak kot myszą, a ty nie masz dość rozsądku, by się usunąć z jej sąsiedztwa. Więc Bystry robi to za ciebie. Chodź. Masz dar gładkiego wysławiania się i będziesz umiał przekazać Sorcorowi ten rozkaz w taki sposób, że kapitan nie poczuje się urażony. Bystry słuchał z podziwem. Etta tak wspaniale umiała sprawić, żeby Prawemu sprzeciw wydał się i niemądry, i samolubny. To pewnie jakiś kobiecy talent. Kiedyś mówiła tak do niego jego matka, nutą zniecierpliwienia w głosie sprawiając, że Bystry uznawał, że się myli. Odsunął od siebie to wspomnienie. Im szybciej „Niezrównany" zniknie, tym lepiej. Już od dawna nie nękało go tyle zagrzebanych wspomnień. Prawy wodził niepewnie wzrokiem od Etty do Bystrego. - Ale miałem nadzieję, że tu będę, kiedy Bystry pozna... - Wyglądałoby to tak, jakbyśmy pokazywali cię jako zakładnika. Chcę, by wiedzieli, ze jesteś zadowolonym członkiem mojej załogi i że nikt cię do niczego nie zmusza. Chyba że... - Bystry przerwał i posłał Prawemu dziwne spojrzenie. - Chciałeś opuścić statek? Masz nadzieję odpłynąć z nimi? Bo jeśli takie jest twoje życzenie, wystarczy, że je wypowiesz. Mogliby cię zabrać z powrotem do Miasta Wolnego Handlu albo do twojego klasztoru... - Nie. - Nawet Etta była zaskoczona, jak szybko Prawy odpowiedział. - Moje miejsce jest tutaj. Teraz to wiem. Nie chcę odchodzić. Pragnę pozostać u twego boku, sir, i być świadkiem tworzenia na Wyspach Pirackich uznanego królestwa. Czuję... czuję, że Sa właśnie tu zamierzał mnie umieścić. - Przez chwilę patrzył w milczeniu na pokład, a potem spojrzał w poważne oczy Bystrego. - Udam się do Sorcora, sir. W tej chwili? - Tak. Chciałbym, żeby został tam, gdzie jest. Upewnij się, czy dobrze mnie zrozumiał. Bez względu na to, co zobaczy, ma mi pozwolić rozwiązać problem samemu. Patrzył za odchodzącymi pośpiesznie Ettą i Prawym, a potem zajął jego miejsce przy relingu. - Dlaczego z taką lubością dręczysz tego chłopca? - zapytał tonem rozbawionej pobłażliwości. - A dlaczego on się upiera, by mnie nękać tym swoim przywiązaniem do "Vivacii"? - mruknął w odpowiedzi statek. Galion obrócił głowę, by popatrzeć na zbliżającego się „Niezrównanego". - Co w niej było takiego cudownego? Dlaczego on nie może zaakceptować mnie? Zazdrość? Gdyby Bystry miał więcej czasu, mógłby zbadać tę interesującą możliwość. Zbył pytania Błyskawicy stwierdzeniem: - Chłopcy zawsze się starają zachować wszystko tak, jak było. Daj mu czas, a zmieni zdanie. - A potem zadał pytanie, na które jeszcze nigdy się nie odważył: - Czy węże potrafią zatopić statek? Nie mam na myśli takiego uszkodzenia, żeby nie mógł żeglować; mam na myśli posłanie go na samo dno. - Odetchnął. - Najlepiej w kawałkach. - Nie wiem - odparła leniwie. Odwróciła głowę profilem do Bystrego i zerkając nań kątem oka, spytała: - Chciałbyś, żebyśmy spróbowali? Przez chwilę nie był w stanie wykrztusić słowa. - Tak - przyznał w końcu. - Jeśli się to okaże konieczne - dodał nieprzekonująco. - Zastanów się, o co prosisz - rzekła chrapliwym głosem. -„Niezrównany" to żywostatek, jak ja. - Spojrzała na zbliżający się statek. - W tych drewnianych kościach śpi smok, mój krewniak. Prosisz mnie, bym się dla ciebie zwróciła przeciwko własnemu gatunkowi. Sądzisz, że mogłabym to zrobić?

Ta nagła potężna luka w jego planach niemal je zniweczyła. „Niezrównany" znajdował się tuż za zasięgiem strzału z łuku; robił zwrot i rzucał kotwicę. Nie byli kompletnymi idiotami. Bystry musiał przekonać Błyskawicę, i to szybko. - Ja cię stawiam nad wszystkimi innymi. Gdybyś ty mnie poprosiła o podobną ofiarę, nie zawahałbym się - przyrzekł poważnym tonem. - Naprawdę? - zapytała szorstko. - Nawet gdyby chodziło o Ettę? - Bez zastanowienia - stwierdził, nie pozwalając sobie nawet na chwilę namysłu. - Albo o Prawego? - drążyła miękkim, znaczącym tonem. Jak przekręcenie noża w ranie. Jak wiele Błyskawica naprawdę potrafi wyczytać z jego serca? Odetchnął głęboko. - Gdybyś tego zażądała. - A zażądałaby? Mogłaby kazać mu się pozbyć chłopca? Odepchnął od siebie tę myśl. Wyperswaduje jej to. - Mam nadzieję, że jestem ci równie drogi. - Usiłował znaleźć jakieś inne piękne stówka, ale ponieważ mu się to nie udało, zapytał: - Zrobisz to dla mnie? - Myślę, że pora wyjawić ci moją cenę - odparła. „Marietta" podjęła szalupę Prawego. Statek Sorcora zmieniał kurs. Wkrótce rzuci kotwicę w dyskretnej odległości. Bystry obserwował rutynowe czynności załogi Sorcora i czekał. - Kiedy tu skończymy, zbierzesz wszystkie swoje statki, wszystkie, które noszą kruczą flagę. Będziecie nam służyć za eskortę. Węże muszą się udać na północ, daleko na północ, do ujścia rzeki, które ledwie pamiętają, do którego ja jednak wchodziłam wiele razy jako „Vivacia". Zdążając na północ, postaramy się zebrać inne węże. Będziecie je chronić przed atakami ludzi. Kiedy dotrzemy do rzeki, zawiozę cię w górę jej biegu, a twoje pozostałe statki będą strzegły jej ujścia. Doskonale wiem, że żaden zwykły drewniany statek nie może towarzyszyć wężom w tej wędrówce. Oddasz mi, Bystry Szczęsny, całą resztę tej zimy, cała wiosnę, wszystkie swoje dni aż do środka lata i pełnej mocy słońca, pomagając wężom w tym, co muszą zrobić, i strzegąc ich, kiedy będą bezradne. Oto moja cena. Chcesz ją zapłacić? Wymieniając jego nazwisko, związała go. Skąd wiedziała? Domyśliła się? A potem zerknął na swój nadgarstek, na amulecik, szczerzący w uśmiechu zęby. Patrząc na swe bliźniacze rysy, wiedział, kto go zdradził. Amulet mrugnął do niego. - Ja też byłem kiedyś smokiem - powiedział cicho. Miał tak mało czasu do namysłu. Jeśli teraz zniknie z wężami na tyle miesięcy, może przepaść wszystko, co zbudował. Jednakże nie śmiał jej odmówić. Może, pomyślał ponuro, to tylko wzmocni jego legendę. „Niezrównany" spuszczał na wodę szalupę. Na pewno jest na niej Althea Vestrit. Nie może na to pozwolić. Nie śmiał wpuścić jej na pokład „Vivacii". Co prawda Błyskawica wypierała się jakiejkolwiek z nią więzi, ale Bystry nie zamierzał ryzykować. Trzeba ją zawrócić i powstrzymać w tej chwili. Odebrał "Vivacię" Prawemu. Nie chciał ryzykować, że straci ją na rzecz kogoś innego. - Jeśli to zrobię, zatopisz „Niezrównanego ? Teraz trudniej mu było o to prosić, ponieważ wiedział, że Błyskawica zna wszystkie powody, dla których pragnął końca „Niezrównanego". - Powiedz mi, dlaczego chcesz, by zniknął. Wypowiedz to. Nabrał tchu i spojrzał jej w oczy. - Sadzę, że moje motywy są takie same, jak twoje – odparł chłodno. - Nie chcesz, by Althea weszła na pokład, bo się boisz, że przywróci cię do dawnej postaci. - Podniósł wzrok i popatrzył na Niezrównanego". - Tam unosi się na wodzie fragment mnie, bez którego mogę się obejść. - A zatem wydaje się to najmądrzejsze dla nas obojga - zgodziła się zimnym tonem. - On jest szalony. Nie mogę liczyć, że nam pomoże; co gorsza, jako żywostatek mógłby popłynąć za nami w górę rzeki i się nam przeciwstawić. Nigdy nie będzie mógł się wzbić w powietrze jako smok. Zakończmy więc jego mękę. A także twoją mękę, jednocześnie wiążąc cię ze mną. Tylko ze mną. Zazdrość. Tym razem nie miał cienia wątpliwości. Błyskawica nie zamierzała tolerować nikogo, kto by odciągał od niej uwagę Bystrego, a co dopiero tak silnego rywala, jak „Niezrównanego". W rym też byli sobie podobni. Wtuliła podbródek w piersi i przyzwała węże. Dźwięk, który wydała, Bystry raczej wyczuł niż usłyszał. Ich wężowa eskorta została w tyle, by polować i się pożywić, lecz szybko przybyła na wołanie Błyskawicy. Bystry wyczuł ich odpowiedź, a potem woda wokół dziobu statku zakipiała od węży. Chwilę później wyrósł z niej las głów na wdzięcznie wygiętych szyjach. Na czoło tłumu wysunęła się zielono-złocista wężyca z Wyspy Innego Ludu. Kiedy Błyskawica na chwilę zamilkła, wężyca rozwarła szczęki i ryknęła coś w odpowiedzi. Błyskawica odrzuciła głowę w tył i zaśpiewała. Jej głos walczył z wiatrem, który zapowiadał zbliżający się sztorm. Nastąpiła wymiana jęków, ryków i wysokich pisków. Swoje głosy dodały też dwa inne węże. Bystry zaczął się niepokoić. To musiała być dyskusja nad rozkazami Błyskawicy. Czegoś takiego jeszcze nie było. Bystry nie sądził, że to dobry początek, ale nie śmiał się wtrącać z pytaniem. Jego załoga słuchała i patrzyła z ciekawością. Zerknął na swoje dłonie zaciśnięte na relingu i zobaczył, że twarzyczka przy nadgarstku patrzy na niego. Zbliżył amulet do twarzy. - Sprzeciwiają się jej? - zapytał. - Kwestionują konieczność. Ta, Która Pamięta sądzi, że „Nie-zrównany" mógłby być użyteczny żywy. Błyskawica twierdzi, że jest i szalony, i uległy wobec ludzi na jego pokładzie. Szarpią pyta, czy mogą go zjeść i zyskać jego wspomnienia. Błyskawica się temu sprzeciwia. Ta, Która Pamięta chce wiedzieć, dlaczego. Teraz Kieresz pyta, czy statek posiada wiedzę, którą Błyskawica chce ukryć przed wężami. Błyskawica była już wyraźnie zła. Bystry miał świadomość, że zgromadzona za nim załoga wszystko uważnie obserwuje. Do tej pory węże wykonywały rozkazy Błyskawicy bez wahania. - Ludzie na stanowiska - wydał rozkaz Yolowi, nie odwracając głowy Pierwszy oficer posłuchał; rozległ się tupot nóg. - Co one mówią? - Bystry znów zapytał amuletu. - Popatrz sam - odparła szeptem rzeźba. - Zamierzają jej posłuchać. ***

Arogant został na pokładzie „Niezrównanego". Nie wydawało się rozsądne, by oboje opuścili statek, a Althea nie mogłaby znieść, że jest tak blisko „Vivacii" i nie może z nią porozmawiać. Haf i Yek wiosłowali. Krzywul siedział w dziobie i ściskał cumę, patrząc ponuro przed siebie. Althea siedziała sztywno na ławce na rufie. Umyła się i włożyła ubranie, które miała na sobie, kiedy „Niezrównany" wypływał z Miasta Wolnego Handlu. Przeszkadzał jej ciężar spódnicy-spodni, lecz sytuacja wymagała niejakiej odświętności, a to był najlepszy strój Althei. Rzeczywiście, spośród jej wszystkich ubrań tylko to wyglądało w miarę porządnie. Chłodny wiatr szarpał z nadzieją jej splecionymi i upiętymi włosami. Althea liczyła, że Bystry nie uzna jej próby zadośćuczynienia wymogom chwili za ukrywanie się za kobiecymi fatałaszkami. Musi traktować ją poważnie. Obracała w rękach zwój i patrzyła na cel podróży. Na fordeku jej ukochanej Vivacii" tkwiła samotna postać. Granatowy płaszcz mężczyzny powiewał na wietrze; on sam stał lekko przekrzywiony w pasie, cały ciężar ciała opierając na jednej nodze. To musiał być Bystry. Zanim Althea zeszła z pokładu, obok niego był ktoś jeszcze. Pomyślała, że jeden młodzieniec to mógł być Prawy. Nie mogła powiedzieć, że go rozpoznała, ale jego ciemne włosy i postawa przypominały jej Ephrona Vestrita. Czy to mógł być Prawy? Jeśli tak, to gdzie zniknął? Dlaczego czeka na nią tylko Bystry? Obejrzała się odruchowo na „Niezrównanego". Widziała Aroganta, niespokojnie przestępującego z nogi na nogę na fordeku. Obok niego stał Świstak, trzymając się pod boki i w ten sposób nieświadomie naśladując kapitana. Włosy Amber powiewały na wietrze jak włókna jedwabiu, a jej zacięta twarz upodabniała ją do drugiego galionu. „Niezrównany" skrzyżował ramiona na piersi, zacisnął zęby i skierował twarz ku „Vivacii". W napięciu jego mięśni była straszliwa nieodwracalność. Od kiedy „Vivacia" pojawiła się w zasięgu wzroku, nie przemówił do nikogo ani słowem. Althea ośmieliła się dotknąć jego muskularnego ramienia i przekonała się, że jest spoiste i twarde jak drewno. Zupełnie jakby dotykała napiętego grzbietu warczącego psa. - Nie bój się - powiedziała wtedy do niego cicho, lecz on milczał. Amber, która spokojnie siedziała obok niej na relingu, pokręciła głową. - On się nie boi. Płonący w nim gniew niszczy wszelkie inne uczucia. - Wiatr unosił lekko jej włosy; mówiła głuchym głosem. -Niebezpieczeństwo rozpościera nad nami swą dłoń, a my możemy jedynie patrzeć, jak obraca się świat. Tutaj stąpamy po linie rozciągniętej między dwiema przyszłościami. Ludzkość zawsze wierzy, ze to ona decyduje o losie całego świata, i tak jest, lecz nigdy w tej chwili, kiedy jej się wydaje, że podejmuje decyzję. Przyszłość tysięcy ludzi faluje niczym wąż sunący przez wodę, a przeznaczenie statku staje się przeznaczeniem świata. Odwróciła się i spojrzała na Altheę oczyma barwy winiaku widzianego na tle płonącego ognia. - Nie czujesz tego? - zapytała szeptem. - Rozejrzyj się. Znajdujemy się w przełomowej chwili. Jesteśmy monetą wirującą po rzucie, kartą trzepoczącą w powietrzu, deseczką z wypisanymi na niej runami, wrzuconą do wody. Możliwości roją się jak pszczoły. Tego dnia, za chwilę, za jeden oddech przyszłość świata zmieni bieg o jedną działkę. Tak czy owak, moneta upadnie z brzękiem, karta osiądzie na stole, deseczka wypłynie na powierzchnię. Strona, która ukaże się na wierzchu, ułoży nam dni, a dzieci, które potem się pojawią, powiedzą: „Tak właśnie zawsze było". Jej głos cichł, lecz Althea miała poczucie, że wiatr roznosi te słowa po świecie. Czuła mrowienie skóry na głowie. - Amber? Przerażasz mnie. Amber obdarzyła ją błogim uśmiechem. - Tak? A zatem nabierasz mądrości. Althea myślała, że nie zniesie spokojnego spojrzenia tych oczu. Wtedy Amber zamrugała, zeskoczyła z relingu na pokład, otrzepała zakurzone dłonie o siedzenie spodni i włożyła rękawiczki. - Czas na ciebie - stwierdziła. - Chodź, pomogę ci ułożyć włosy. - Pilnuj „Niezrównanego" - poprosiła cicho Althea. - Chciałabym - rzekła Amber, pieszcząc długimi palcami reling. - Ale dzisiejszy dzień jest dniem, któremu musimy stawić czoło samotnie. Teraz Althea oglądała się na statek i żałowała, że Amber nie popłynęła z nią. Mocniej zacisnęła palce na zwoju i po raz kolejny zadała sobie pytanie, czy Bystry przyjmie starannie sformułowaną propozycję. Musi! Wszystko, co słyszała o tym człowieku, świadczyło o jego nieugiętej inteligencji, wspartej wielką dalekowzrocznością. Sam też wywiesił flagę rozejmu, a więc był otwarty na negocjacje. Przynajmniej jej wysłucha. Nawet jeśli kocha „Vivacię", a może właśnie dlatego, że kocha „Vivacię", zrozumie, że zwrócenie jej rodzinie w zamian za ogromnie korzystne umowy handlowe leży w najlepszym interesie wszystkich zainteresowanych. Nagle Amber uniosła palec i pokazała coś przed Althea. W tej samej chwili Krzywul i Haf niemal równocześnie wrzasnęli dziko; ten drugi upuścił wiosło i zaczął wstawać. Althea odwróciła głowę, by popatrzeć na to, co pokazuje Amber, i zastygła w bezruchu. Morze wokół dziobu „Vivacii" kotłowało się od węży. Z głębin unosiła się głowa za głową, aż między łódką i statkiem urósł nagle gadzi las. Althei serce niemal wyskoczyło z piersi. Haf kulił się i coś mamrotał, a Yek pytała: - Zawracamy? Krzywul przeczołgał się po dnie szalupy i z nadzieją wziął wiosło Hafa. Althea nie mogła wykrztusić słowa. Musiała coś zrobić. Przebyć tak daleką drogę tylko po to, by zobaczyć, jak „Vivacia" ginie na jej oczach. Jednakże to, co zdarzyło się potem, było jeszcze gorsze. „Vivacia" odrzuciła głowę w tył i zaśpiewała do stworów. Wydęła gardło i szeroko otworzyła usta, z których wydobyły się nieludzkie jęki, ryki i tryle. Węże kołysały głowami, zauroczone pieśnią. Po pewnym czasie same odpowiedziały śpiewem, jakby zaczarowane przez „Vivacię". Althea uświadomiła sobie, że stoi na wpół wyprostowana i wpatruje się w galion. Poczuła mdlący niepokój. „Vivacia" coś do nich mówiła, to było jasne, a one jej odpowiadały. Rysy twarzy galionu, naciągnięte przy wydawaniu wężowych dźwięków, były obce, podobnie jak nienaturalne wicie się jego włosów. Przypominało to Althei coś, czego nie widywała często, lecz nie mogła tego zapomnieć. Przypominało jej to wstającą i sztywniejącą wężową grzywę tuż przed strząśnięciem z niej jadu. Dlaczego „Vivacia" udaje zachowanie węża? Czy stara się je przekonać, by nie robiły jej krzywdy? Kiedy Althea patrzyła tak na nią z uniesioną głową i szeroko rozwartymi oczyma, zaczęła w niej kiełkować straszliwa, mrożąca krew w żyłach wiedza. Odepchnęła ją, jak odrzuca się resztki przerażenia po obudzeniu się z koszmaru, nie chcąc

go poznać. Moja, upierała się Althea wobec siebie. „Vivacia" jest moja, to moja rodzina, moja krew. A mimo to usłyszała własny cichy głos: - Krzywulu, Yek, wracamy na statek. Hafie, jeśli nie potrafisz się na nic przydać, siadaj i się zamknij. Nie musiała tego powtarzać. Usiadła pośpiesznie, bo Yek i Krzywul przyłożyli się do wioseł. ,,Vivacia" uniosła wielką dłoń. Nawet nie rzuciła okiem na Altheę i troje pozostałych ludzi w łódce, lecz rozkazującym gestem pokazała na „Niezrównanego". Z jej gardła wydobyło się wysokie „ki-ii-ii" jak u atakującego jastrzębia. Niczym zawracające stado ptaków, wszystkie węże zwróciły głowy w stronę niewidomego żywostatku. W następnej chwili cały las węży ruszył ku niemu falującym dywanem migocących kolorów. Ich głowy rozcinały wodę, a lśniące grzbiety przeplatały się z błyszczącą powierzchnią fal. Althea nigdy nie widziała czegoś tak pięknego albo tak przerażającego. Węże miały rozwarte czerwone paszcze, w których bielały zęby. Niczym kwiaty zwracające się ku słońcu, wokół ich gardeł zaczęły się rozprostowywać ich wielobarwne grzywy, stercząc niczym śmiercionośne płatki. Na pokładzie „Niezrównanego" Arogant wrzasnął, by zawracali by natychmiast wrócili na statek, jakby jego rozkaz mógł w jakiś sposób zwiększyć szybkość szalupy. Althea oglądała się na zbliżające się węże i wiedziała, że jest za późno. Krzywul i Yek wiosłowali z krzyża długimi pociągnięciami, od których szalupa niemal frunęła po wodzie, lecz dwoje wioślarzy nie mogło zostawić w tyle tych morskich stworzeń. Biedny Haf, ofiara wspomnień ze swego ostatniego spotkania z wężem, kulił się na dnie łódki, dysząc w panice. Althea nie miała mu tego za złe. Patrzyła, jak węże ich doganiają, sparaliżowana niebezpieczeństwem. A potem nad łódką wzniósł się olbrzymi błękitny wąż, którego wyprostowana grzywa tworzyła wielki parasol macek. Wszyscy krzyknęli ze strachu, lecz ogromny stwór tylko odepchnął łódkę z drogi. Zakołysała się szaleńczo na wodzie wzburzonej przez węża, a następnie zawirowała, uderzona przez następnego przepływającego stwora. Kolejny wytrącił Yek wiosło i wyrwał dulkę. Mogli się tylko skulić na dnie i mieć nadzieję, że szalupa się nie przewróci. Althea przywarła do ławki, ściskając ją tak mocno, że aż pobielały jej kłykcie, i zastanawiała się, czy przeżyją. Kiedy łódka przestała się dziko kołysać, patrzyła z przerażeniem na krąg węży zamykający się wokół „Niezrównanego". Nic nie mogła zrobić dla statku ani dla załogi. Zmusiła się do myślenia tylko o tym, jakie może podjąć kroki. Decyzję podjął za nią pierwszy oficer. - Wiosłuj z rufy i płyń do „Vivacii". Ona jest teraz naszą jedyną nadzieją. Nie przedrzemy się do „Niezrównanego" przez te wszystkie węże. *** Arogant patrzył bezradnie, jak szalupa Althei kołysze się na falach wzbudzonych przez przepływające stwory. W myślach przerzucał i odrzucał kolejne możliwości. Spuszczenie na wodę następnej szalupy im nie pomoże; naraziłoby to tylko na ryzyko kolejnych członków załogi Jeśli łódka Althei się przewróci, nic nie będzie mógł zrobić. Oderwał od niej wzrok i odetchnął głęboko. Kiedy znów ją odnalazł wzrokiem, patrzył na nią jak kapitan. W tej chwili nie mógł w niej widzieć swojej kochanki. Jeśli w ogóle w nią wierzył, to musiał jej zaufać, że zajmie się szalupą i załogą. Ona spodziewałaby się po nim tego samego. Najpierw musiał zadbać o statek. Nie mógł zrobić zbyt wiele, ale i tak wydał rozkazy. - Podnieść kotwicę. Chcę móc wykonywać manewry, jeśli będziemy do tego zmuszeni. Zadał sobie pytanie, czy powiedział to tylko dlatego, by dać ludziom zajęcie, żeby się nie wpatrywali w zbliżającą się falę węży. Zerknął na Amber. Cieśla mocno trzymała się relingu i, wychylona do przodu, cicho przekazywała „Niezrównanemu" wszystko, co widzi. Arogant wrócił pamięcią do swych innych spotkań z wężami. Przypomniawszy sobie węża Hafa, zwięzłymi rozkazami ustawił przy relingach swoich najlepszych łuczników. - Nie róbcie nic, dopóki wam nie powiem - polecił chrapliwie. -A wtedy strzelajcie tylko wtedy, gdy będziecie mogli trafić jaskrawe miejsce tuż za spojeniem szczęk. Nie wybierajcie żadnego innego celu! Jeśli nie dacie rady w niego trafić, wstrzymajcie się, aż będzie to możliwe. Każdy strzał musi być celny. - Obejrzał się na Amber i zapytał: - Uzbroić statek? - On tego nie chce - odparła cicho. - Twoich łuczników też nie chcę - odezwał się chrapliwie „Niezrównany". - Posłuchaj mnie, Arogancie Trellu. Powiedz swoim ludziom, żeby odłożyli łuki i wszelką inną broń. Niech ją mają pod ręką, ale niech nią nie wymachują. Nie chcę śmierci tych istot. Podejrzewam, że nie stanowią dla mnie zagrożenia. Jeśli w ogóle masz dla mnie jakiś szacunek... - „Niezrównany" nie dokończył. Szeroko rozłożył ręce i nagle zawołał: - Znam was. ZNAM WAS! - Jego potężny ryk przebiegł drżeniem przez cały statek. Powoli opuścił ręce. - A wy znacie mnie. Arogant patrzył na niego, nie do końca wiedząc o co chodzi „Niezrównanemu", ale gestem kazał załodze posłuchać galionu. Co statek miał na myśli? I kiedy „Niezrównany" odrzucił głowę w tył i nabrał powietrza w płuca, Arogant nagle zrozumiał, że statek mówił do zbliżających się węży, a nie do załogi. „Niezrównany" otworzył szeroko usta. Dźwięk, który się z nich wydobył, wprawił w drgania deski pod nogami Aroganta, a potem przeszedł w wysokie zawodzenie. Kolejny głęboki oddech i kolejne wołanie głosem, który nie przypominał głosu ludzkiego. W ciszy, jaka zapanowała, Arogant usłyszał zdyszany szept Amber. - Słyszą cię. Zwalniają i patrzą po sobie. Nie, zbliżają się, ale już wolniej i wszystkie patrzą na ciebie. Zatrzymują się i tworzą wokół ciebie wielki krąg. Teraz jeden wysuwa się do przodu. Jest zielony, ale kiedy obraca się w słońcu, jego łuski błyszczą złotem... - To ona - poprawił ją cicho „Niezrównany". - Ta, Która Pamięta. Czuję jej zapach w wietrze, moje deski czują jej obecność w wodzie. Czy patrzy na mnie? - Tak. Wszystkie patrzą. - Dobrze. Galion kolejny raz zaczerpnął tchu i spomiędzy jego warg znów wydobyły się dudniące dźwięki mowy węży morskich.

*** Szarpia płynęła za Kiereszem z ciężkimi sercami. Jej lojalność wobec niego pozostawała niezachwiana; wężyca popłynęłaby za nim pod lód. Szarpia zaakceptowała jego decyzję oddania przywództwa Tej, Która Pamięta. Instynktownie ufała zniekształconej wężycy; jej zaufanie było związane z czymś więcej niż jej niepowtarzalny zapach. Zaufanie wzbudzała sama wężyca. Szarpia była pewna, że te dwa węże potrafią ocalić ich rasę. Lecz ostatnio wydawało się jej, że tych dwoje przywódców oddało władzę srebrzystemu statkowi, który nazywał sam siebie Błyskawicą. Szarpia nie umiała jej zaufać. Chociaż srebrzysta pachniała jak Ta, Która Pamięta, nie miała ani kształtu, ani charakteru węża. Rozkazy, które wydawała wężowisku, często nie miały sensu, a jej obietnice bezpiecznego doprowadzenia ich do miejsca przędzenia kokonów zawsze zaczynały się od „wkrótce". „Wkrótce" i „jutro" były pojęciami, na wprowadzenie których w życie węże nie bardzo mogły sobie pozwolić. Zimowy chłód docierał i do wody, znikały ławice wędrownych ryb. Węże już chudły. Jeśli wkrótce nie uprzędą kokonów, to nie będą miały sił przetrwać zimy, nie mówiąc już o metamorfozie. Lecz Ta, Która Pamięta słuchała srebrzystej, a Kieresz słuchał Tej Która Pamięta. Więc Szarpia płynęła za nim, podobnie jak Sessurea i reszta kłębowiska. Nawet jeśli ten ostatni rozkaz nie miał żadnego sensu. Zniszczyć ten drugi srebrzysty statek. Szarpia chciała wiedzieć dlaczego. Statek nie stanowił dla nich zagrożenia ani w żaden sposób nie wszedł im w drogę. Pachniał wężem, co prawda w stłumiony, dezorientujący sposób, i nie tak mocno jak Błyskawica, ale wydzielał zapach. Dlaczego więc mieli go zniszczyć? Szczególnie zaś, dlaczego mieli go zniszczyć, a nie pożreć jego kadłuba? Dlaczego nie mieliby ściągnąć go aż do dna, zgnieść na kawałki i podzielić się jego ciałem? Sądząc po jego zapachu, byłoby bogate we wspomnienia. Tamten inny srebrzysty, którego ściągnęli w dół, dobrowolnie oddał im i ciało, i wspomnienia. Dlaczego ten miałby być inny? Lecz Błyskawica wyłożyła im swoją strategię. Mają spryskać statek jadem, by osłabić jego strukturę. Potem większe, dłuższe samce mają uderzać o statek i przewrócić go na bok. Kiedy jego skrzydła znajdą się w wodzie, swoją wagę i siły mogą dołożyć mniejsze węże i wciągnąć go pod wodę. Tam muszą rozbić go na kawałki i pozwolić im osiąść na dnie. Mogą zjeść tylko dwunogi. Marnotrawstwo. Nierozsądne, celowe marnotrawstwo energii, życia i żywności. Czy w tym statku jest coś, czego Błyskawica się boi? Jakieś wspomnienie ukryte w srebrzystym statku, którym nie chce się z nimi podzielić? Wtedy srebrzysty statek przemówił. Miał głęboki, potężny głos, lśniący poprzez wodę. Otarł się rozkazująco o łuski Szarpii. Poczuła, że zwalnia, a jej grzywa opada w zdumieniu. - Dlaczego mnie atakujecie? - zapytał statek i dodał bardziej chrapliwie: - Czy on wam każe to robić? Zatem boi się stanąć ze mną twarzą w twarz i wysyła innych, by za niego wykonali zadanie? Kiedyś nie był taki przebiegły w kwestiach zdrady. Myślałem, że was znam. Chciałem was nazwać dziedzicami Trzech Królestw. Ale to był lud, który służył swoim własnym celom. Jego przedstawiciele nie pełzali na rozkaz człowieka. Jego głos ociekał pogardą niczym jadem. Zdezorientowane węże zaczęły się nagle tłoczyć. Nie zostały przygotowane na to, że ich ofiara się do nich odezwie, nie mówiąc już o wypytywaniu ich i oskarżaniu. - Kim jesteś? Czym jesteś? - zapytała w imieniu ich wszystkich Ta, Która Pamięta. - Kim jestem? Czym jestem? Na te pytania jest tyle odpowiedzi, że straciły swoje znaczenie. Zastanawiałem się nad nimi przez dziesięciolecia i nie znalazłem żadnej odpowiedzi. A nawet gdybym ją znał, to dlaczego miałbym jej wam udzielić, skoro nie odpowiedzieliście na moje pytanie? Dlaczego mnie atakujecie? Służycie Bystremu? Nikt mu nie odpowiedział, ale żaden wąż go nie zaatakował. Szarpia zerknęła na milczące dwunogi, które skupiły się na bokach statku i wczepiły w jego górne kończyny. Dwunogi się nie ruszały, w milczeniu obserwując rozwój wydarzeń. Wiedziały, że nie mają tu nic do powiedzenia: to była sprawa dla Władców Trzech Królestw. Co znaczyły jego oskarżenia? W umyśle Szarpii powoli zrodziło się podejrzenie. Czy rozkaz zabicia statku rzeczywiście wydała Błyskawica, czy może mówiła w imieniu ludzi przebywających na jej pokładzie? Szarpia patrzyła z uwagą na Tę, Która Pamięta i Kieresza, czekających, by odpowiedziało to drugie. Ale odezwał się bezimienny biały wąż. Nie wszedł do kłębowiska, zawsze trzymał się na jego obrzeżach, słuchając i szydząc. - Chcą cię zabić nie na rozkaz człowieka, ale dlatego że ten drugi statek obiecał im w zamian poprowadzić ich do domu. Jako istoty szlachetne i wspaniałomyślne natychmiast zgodziły się na morderstwo, będące niewielką zapłatą za uratowanie siebie. Nawet morderstwo pobratymca. Stworzenie, stanowiące cześć statku, szeroko rozłożyło kończyny. - Pobratymca? A zatem prawdziwie się do mnie przyznajecie? Jakie to dziwne. Bo chociaż od razu was poznałem, wciąż nie znam siebie. Nawet ja się do siebie nie przyznaję. Jak to się dzieje, że robicie to wy? - Jest szalony - zatrąbił pokryty bliznami szkarłatny wąż. Jego miedziane oczy wirowały z niecierpliwości. - Zróbmy to, co musimy zrobić. Zabijmy go. Wtedy ona poprowadzi nas na północ. Zwlekaliśmy już wystarczająco długo. - O tak! - Biały wąż zarechotał. - Zabijmy go, zabijmy go szybko, zanim zmusi nas do uświadomienia sobie, kim się staliśmy. Zabijmy go, zanim zmusi nas do zastanowienia się nad tym, czym jest ten drugi statek i dlaczego powinniśmy mu wierzyć. - Przeplótł się obraźliwie przez węzeł, jakby zalecał się do własnego ogona. - Może to coś, czego się nauczył w trakcie obcowania z ludźmi. Jak pamiętamy, oni z lubością zabijają się nawzajem. Czyż nie pomagaliśmy im w tym, a wszystko na życzenie Błyskawicy? Jeśli te rozkazy rzeczywiście pochodziły od niej. Może stała się dobrowolną służącą człowieka? Może tego nas uczy? Pokażmy jej, jakimi jesteśmy pojętnymi uczniami. Zabijmy go. - Nie będzie żadnego zabijania - odezwała się powoli Ta, Która Pamięta. - To nie jest słuszne i wszyscy o tym wiemy. Zabicie tej istoty, nie po to, by się pożywić czy bronić, lecz tylko dlatego, że taki wydano nam rozkaz, nie jest nas godne. Jesteśmy dziedzicami Trzech Królestw. Kiedy zabijamy, zabijamy dla siebie. Nie w taki sposób. Szarpia odczuła ulgę. Jej obawy sięgały o wiele głębiej, niż przyznawała się samą przed sobą. Wtedy odezwał się nagle Tellur, szczupły zielony minstrel:

- A co z naszą umową z Błyskawicą? Miała nas zaprowadzić do domu, jeśli to dla niej zrobimy. Czy mamy zostać opuszczeni jak przedtem? - Może lepiej być takimi jak przedtem, nim ją poznaliśmy, niż takimi, jakimi nas niemal uczyniła - odparł ponuro Kieresz. - Nie wiem, jakie pokrewieństwo łączy nas z tym statkiem - rzekła Ta, Która Pamięta. - Z tego, co słyszeliśmy, to rozmawiając z nimi, rozmawiamy ze śmiercią. Kiedyś jednak byli jednymi z nas i z tego powodu jesteśmy im winni chociaż odrobinę szacunku. Tego nie zabijemy. Wrócę do Błyskawicy i zobaczę, co powie. Jeśli ten rozkaz pochodzi nie od niej, lecz od ludzi znajdujących się na jej pokładzie, to niech sami toczą swoje nieistotne bitwy. Nie jesteśmy służącymi. Jeśli nie zechce poprowadzić nas do domu, odejdę. Ci, którzy zechcą, mogą popłynąć za mną. Może to, co pamiętam wystarczy, bym mogła nas poprowadzić. Może nie. Pozostaniemy jednak dziedzicami Trzech Królestw. Razem odbędziemy tę ostatnią migrację. Jeśli nie doprowadzi do naszego odrodzenia, to doprowadzi do śmierci. Lepsze to, niż stać się takimi jak ludzie i zabijać pobratymców dla własnego przeżycia. - Łatwo powiedzieć! - zatrąbiła gniewnie pomarańczowa wężyca. - Ale trudniej tak żyć. Nadeszła zima, prorokini, może ostatnia zima, jaką przeżyjemy. Nie potrafisz nas poprowadzić; świat za bardzo się zmienił. Po raz kolejny udać się na północ bez pewnego przewodnika znaczy zginąć. Jaki mamy prawdziwy wybór prócz ucieczki do ciepłych krajów? Kiedy wrócimy następnym razem, będzie nas o wiele mniej. I co będziemy pamiętać? - Pomarańczowa odwróciła głowę, by popatrzeć chłodno na statek. - Zabijmy go. To niewielka cena za nasze ocalenie. - Niewielka cena! - zgodził się z pomarańczowym długi szkarłatny wąż. -Ten statek, który nie może nam dać żadnych odpowiedzi, który nawet nie przyznaje się do miejsca wśród nas, to niewielka cena za przeżycie całego naszego gatunku. Powiedziała tak sama Ta, Która Pamięta. Kiedy zabijamy, zabijamy, bo taką podjęliśmy decyzję. Zabijamy dla siebie. To rzeczywiście będzie dla nas, jeśli jego śmierć kupi nam wszystkim przetrwanie. - Czy kupujemy życie od ludzi, płacąc krwią naszych pobratymców? Chyba nie! - Plamisty szafranowy wąż, który przeciwstawił się tym słowom, najeżył grzywę i zbliżył się do długiego czerwonego węża. - Co będzie potem? Czy ludzie rozkażą nam zaatakować się nawzajem? W geście pogardy strząsnął z grzywy na czerwonego toksyny. Długi czerwony wąż odpowiedział rykiem i potrząsaniem łba, spryskując na oślep sąsiadów jadem. Niemal natychmiast oba węże splotły się w walce, strzykając raz po raz trucizną. Inni też włączyli się do walki. Chmura toksyn trafiła jednego z błękitnych olbrzymów, który odruchowo zareagował własną parzącą mgłą-Zaatakował go rozwścieczony bólem zielony wąż. Ich szamotanina wzburzyła wodę aż do białej piany, odrzucając pomniejsze węże na inne, które z kolei reagowały chmurą jadu albo gryzieniem. Wśród kłębowiska nastał chaos. Ponad tym wszystkim Szarpia usłyszała ryk srebrzystego statku: - Przestańcie! Robicie sobie krzywdę! Przestańcie! Zabijcie mnie, jeśli musicie, ale nie kończcie życia w tym niepotrzebnym sporze! Czy jeden z węży wziął go za słowo? Czy chmura jadu, która wyrwała mu z gardła chrapliwe krzyki, była przypadkowa? Czy była przeznaczona dla innego węża? Zbyt późno na zastanawianie się, a i tak byłaby to bezużyteczna wiedza. Srebrzysty statek ryczał z bólu ludzkim głosem, na próżno usiłując rozgonić rękami parzącą mgłę. Z jego krzykami mieszały się krzyki ludzi, dzikie, żałosne zawodzenie. Wtedy wystrzelona z pokładu statku strzała przeleciała tuż nad Szarpią i odbiła się od Kieresza, nie czyniąc mu krzywdy. Daremny atak na przywódcę wystarczył, by rozwścieczyć już wzburzone węże. Dwadzieścia z nich zbliżyło się do nieszczęsnego statku. Kobaltowy olbrzym staranował go jak orkę, a kilka mniejszych węży trysnęło nań jadem. Nie były przyzwyczajone do walki nad Krainą Obfitości. Kapryśne wiatry górnego świata znosiły większość kropelek jadu z powrotem na węże, co tylko powiększyło szaleństwo ataku. - Powstrzymaj ich! - ryczał Kieresz; dołączyła do niego swój głos także Ta, Która Pamięta. - Przerwijcie to szaleństwo! Walczymy sami ze sobą i nie przyniesie to nam nic dobrego. Ponad wrzawę wybił się głos białego węża. - Jeśli Błyskawica pragnie śmierci tego statku, to niech sama go zabije! Niech nam udowodni, że jest godna, byśmy za nią podążali. Rzućmy jej wyzwanie! Wydawało się, że gorączkę uśmierzyły raczej jego słowa niż wezwania przywódców. Sessurea owinął się wokół dwóch walczących i ściągnął ich w dół, z dala od statku. Szarpia i inni poszli za jego przykładem, ściągając walczących w dół, w uspokajające wody Krainy Obfitości, aż zdołali nad sobą zapanować. Szaleństwo, które ogarnęło ich wszystkich, zaczęło przygasać. *** Atak ustał tak raptownie, jak się zaczął. - Nie rozumiem. - Arogant podszedł chwiejnie do relingu i patrzył z niedowierzaniem na węże oddalające się od statku. - Co to znaczy? Świstak uśmiechnął się do niego z ulgą malującą się na pobladłej twarzy. Trzymał się za oparzoną rękę, ale mimo to się uśmiechał. - Znaczy, że jeszcze nie umrzemy? Wszędzie na statku ludzie krzyczeli i się słaniali, pocierając piekące miejsca na ciele. Tylko dwóch łuczników zostało bezpośrednio trafionych jadem, lecz jego chmura dała się we znaki wielu innym. Wili się teraz na pokładzie, na próżno usiłując zedrzeć z siebie żrący śluz. - Nie trzyjcie ran! Tylko rozprzestrzenicie truciznę. Morska woda! - Wrzasnął Arogant, przekrzykując hałas. - Uruchomić pompy! Wszyscy, którzy mogą nosić wiadra! Opłukać galion, ciała towarzyszy i pokład. Rozcieńczyć to paskudztwo. Biegiem! Arogant szybko omiótł wzrokiem wodę w nadziei, że zobaczy łódkę Althei. Widział, jak dziewczyna ponownie objęła komendę i podczas gdy węże otaczały „Niezrównanego", jeszcze raz zawróciła w stronę „Vivacii". Rozbłyski słońca na

falach i poruszające się lśniące grzbiety węży nie pozwalały mu wiele dostrzec. Gdzie ona jest? Czy dotarła w bezpieczne miejsce? Tak trudno mu było przestać o niej myśleć. Odwrócenie się plecami do wody stanowiło fizyczny wysiłek. Nic nie mógł zrobić dla Althei; ważniejsze były jego bezpośrednie obowiązki. Reling i pokład dymiły w kilku miejscach, palone zimnym jadem węży. Arogant chwycił wiadro z morską wodą od przechodzącego marynarza i zaniósł je do galionu. Amber dotarła tam już wcześniej. Chlusnęła wiadrem wody na dymiące ramię „Niezrównanego". Kiedy morska woda spłukała galaretowatą warstewkę jadu, przez cały statek przebiegło drżenie ulgi. Zawodzenie „Niezrównanego przeszło w urywany jęk. Amber odwróciła się do Aroganta i spróbowała wziąć od niego wiadro. Zabrakło mu tchu. - Stój spokojnie - rozkazał jej szorstko i wylał wiadro na głowę. Razem z wodą spłynęły całe kępy włosów Amber. Ubranie po lewej stronie zwisało w dymiących strzępach. Jedną stronę twarzy miała pokrytą pęcherzami. - Rozbierz się i dokładnie umyj skórę - powiedział. Amber się zachwiała. - Jestem potrzebna „Niezrównanemu" - odparła słabym głosem. - Wszyscy się zwrócili przeciwko niemu. Cała rodzina, wszyscy krewni, do których się kiedykolwiek przyznawał, zwrócili się przeciwko niemu. On ma tylko nas, Arogancie. Tylko nas. "Niezrównany" zwrócił nagle ku nim pobliźnioną, dymiącą twarz. - Jesteś mi potrzebna - przyznał się chrapliwym głosem. - Naprawdę. I dlatego powinnaś zejść pod pokład i zdjąć to ubranie, zanim jad przeżre cię na wylot. Nagle Świstak wrzasnął z przerażenia. Pokazywał coś drżącą ręką. - Szalupa, sir! Wąż uderzył w nią ogonem i wszyscy wylecieli z niej jak lalki! W sam środek wężów! I teraz już ich nie widzę. Arogant znalazł się przy nim w mgnieniu oka. - Gdzie? - zapytał, potrząsając chłopca za ramię, ale Świstak tylko pokazywał pustkę. Tam, gdzie przedtem na wodzie unosiła się łódka, teraz wynurzały się i z powrotem zanurzały kolorowe grzbiety węży i lśniły fale. Arogant wątpił, by Althea umiała pływać; bardzo nielicznym marynarzom chciało się tego uczyć, ponieważ wszyscy twierdzili, że jak się wypadnie za burtę, to nie ma sensu przedłużać umierania. Arogant pomyślał o ciężkiej długiej spódnicy-spodniach, wciągającej Altheę pod wodę i jęknął. Nie może pozwolić, by tak odeszła. Spuszczenie na to morze węży kolejnej szalupy byłoby po prostu morderstwem dokonanym na wysłanym w niej ludziach. - Podnieść kotwicę! - krzyknął. Chciał podprowadzić „Niezrównanego" bliżej „Vivacii" i przeszukać połać wody, na której Świstak widział ich po raz ostatni. Istniała maleńka szansa, że jeszcze żyją, uczepieni przewróconej łodzi. Pomimo piratów i węży znajdzie ją. Musi znaleźć. *** Widząc zbliżającą się falę głów i rozwartych paszczy, Bystry usiłował zachować rezon. Odległe krzyki jego statku ślizgały mu się po nerwach i szarpały duszę, budząc wspomnienia pewnej ciemnej, pełnej dymu nocy sprzed lat. Odepchnął je od siebie. - Dlaczego wracają? Nie wykończyły go. - Odetchnął z trudem. - Sądziłem, że potrafią szybko się z tym uporać. Chciałbym to szybko zakończyć. - Nie wiem - odparła gniewnie Błyskawica. Odrzuciła głowę w tył i zatrąbiła do zbliżających się węży. Kilka z nich odpowiedziało niezrozumiałą fanfarą. - Myślę, że sam będziesz musiał pokonać swoje koszmary - poinformował go cicho amulet. - Patrz. „Niezrównany" płynie po ciebie. W chwili wielkiej jasności myśli Bystry patrzył, jak statek ociężale obraca się na wietrze i rusza w jego stronę. No tak. A jednak dojdzie do bitwy. Może tak jest lepiej. Po walce jeszcze raz stanie na pokładzie „Niezrównanego". To będzie coś w rodzaju ostatecznego pożegnania. - Yolu! - Cieszył się, że, choć serce tłucze mu się w piersi, jego głos brzmi czysto i mocno. - Węże wykonały swoje zadanie. Osłabiły i zdemoralizowały naszego przeciwnika. Przygotuj ludzi do walki. Ja poprowadzę oddział abordażowy. *** Arogant powinien był zauważyć, że mimo ryków i miotania się, węże nie atakują „Vivacii". Powinien był zauważyć, jak sprawnie piraci gromadzą się przy relingach, kiedy „Niezrównany" ustawił się obok „Vivacii". Powinien był nie spuszczać oka ze statku Bystrego, zamiast szukać na wodzie ciała Althei. Powinien był wiedzieć, że flaga rozejmu jest dla pirackiego króla zaledwie kawałkiem białego materiału... Pierwsze haki uderzyły o pokład, kiedy Arogant sądził, że znajduje się jeszcze poza zasięgiem takich przedmiotów. W chwili, gdy ze złością rozkazał je odrzucić, przy relingu „Vivacii" wyrósł szereg łuczników. Pofrunęły strzały, część ludzi Aroganta upadła. Ludzie, którzy przeżyli wężowy jad, umierali całkowicie zaskoczeni, a Arogant zataczał się z przerażenia własną nieudolnością. Za pierwszą falą haków pojawiła się następna, statki zostały przyciągnięte do siebie i piraci przeskoczyli z jednego takielunku na drugi. Nagle wszędzie zrobiło się ich pełno; przelewali się przez reling na pokład niekończącą się falą. Obrońcy zostali odepchnięci, a potem ich linia się załamała i zmieniła w oddzielne grupki ludzi walczących wbrew wszelkim szansom o przeżycie. „Niezrównany" ryczał, zadawał ciosy i blokował uderzenia kijem, którym trafiał tylko powietrze. Od chwili przerzucenia pierwszych haków zwycięstwo było niewyśnionym snem. Krew umierających wsiąkała w pokład „Niezrównanego" i statek ryczał z bólu spowodowanego stratami. Gorszy był dźwięk, który dosięgał uszu Aroganta wraz z niesłabnącym świstem wiatru w olinowaniu. Był to głos "Vivacii", zagrzewającej piratów do walki słowami z języka ludzi i jakiegoś innego. Niemal się cieszył, że Althea zginęła i nie słyszy, jak jej własny statek zwraca się przeciwko nim.

Załoga Aroganta walczyła odważnie i na próżno. Była mniej liczna niedoświadczona i poraniona. Świstak trwał u jego boku przez całą przeraźliwie krótką walkę, trzymając w zdrowej ręce krótką szablę. Kiedy zalała ich fala piratów, Arogant zabił jednego z nich, a potem jeszcze jednego, a Świstak wyeliminował trzeciego, przecinając mu ścięgno pod kolanem, ale otrzymał za swoją odwagę paskudne cięcie przez żebra. Przez ciała towarzyszy przestępowali po prostu kolejni piraci z bronią gotową do użycia. Arogant chwycił wolną ręką za kołnierz chłopca i pociągnął go za siebie. Razem cofali się w chaosie walki, broniąc się jedynie przed śmiercią, i udało im się dotrzeć na fordek. Arogant spojrzał w dół na pokład zaścielony ciałami. Piraci wyraźnie panowali nad masakrą; ludzie Aroganta tylko się bronili albo pomykali wśród takielunku jak ścigane szczury, wyłapywani przez roześmianych morskich rozbójników. Arogant chciał zdobyć lepszy widok na toczącą się walkę i wydać rozkazy zmierzające do przegrupowania załogi, lecz wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdził, że może ich uratować tylko jedno posunięcie. To nie była bitwa, lecz rzeź. - Przepraszam - powiedział do krwawiącego chłopca u swego boku. - Nie powinienem był pozwolić ci iść ze mną. - Podniósł głos. - Przepraszam cię, „Niezrównany". Przyprowadzić cię tak daleko i wzbudzić nadzieje u nas obu tylko po to, by tak skończyć. Zawiodłem was obu. Zawiodłem nas wszystkich. Zaczerpnął tchu i wykrzyczał nienawistne słowa: - Poddaję się! I błagam o litość dla mojej załogi. Kapitan Arogant Treli z żywostatku „Niezrównany" poddaje się i oddaje wam statek. W panującej wrzawie jego słowa dotarły do wszystkich dopiero po chwili. Szczęk szabel stopniowo ustał, lecz jęki rannych nie cichły. Przez chaos zbliżał się do Aroganta jednonogi mężczyzna z elegancko zakręconymi wąsami, nieskalany krwią czy potem Mógł być tylko kapitanem Bystrym. -Już? - zapytał oschle. Wskazał na swoją broń, tkwiącą w pochwie. -Ależ, łaskawy panie, ja dopiero wszedłem na pokład. Jesteś pewien, że pragniesz się poddać? - Rozejrzał się po grupkach marynarzy z bronią porzuconą u nóg, otoczonych piratami z dobytymi szablami. - Jestem pewien, że moi chłopcy chętnie pozwoliliby im podnieść broń i spróbować jeszcze raz - zaproponował, ukazując w uśmiechu białe zęby. - Szkoda tak zawieść przy pierwszej próbie. Bo to była twoja pierwsza, prawda? Śmiech towarzyszący każdej z tych ciętych uwag ogarniał Aroganta niczym języki ognia. Spuścił wzrok, by nie widzieć rozpaczliwych spojrzeń swojej załogi. Gdy napotkał wbity w siebie wzrok Świstaka, zobaczył, że jego oczy są pełne łez. - Ja bym się nie poddał, sir. Zginąłbym za ciebie - zaprotestował. Arogant upuścił szablę i położył dłoń na płowej głowie chłopca. - Wiem. Tego właśnie się bałem. *** A jednak zgrabne zakończenie. O wiele zgrabniejsze, niż się spodziewał, biorąc pod uwagę wszystkie przeszkody, jakie napotykał jego pierwotny plan. Bystry nawet nie zadał sobie trudu, by przyjąć broń kapitana. Ten gbur i tak upuścił ją na pokład. Czyżby nie miał pojęcia, jak należy załatwiać takie sprawy? Nie chodziło o to, że Bystry bał się wejść na fordek. Załoga sprawiła się dobrze. Zbyt długo nie brała udziału w prawdziwej walce. Ta ledwie zaostrzyła pirackie apetyty, a już się skończyła. Będzie musiał wytropić kilka statków niewolniczych i pozwolić ludziom się zabawić. Na razie rozkazał ocalałych zamknąć w ładowni. Udali się tam dość potulnie, spodziewając się, że wkrótce wezwie ich kapitan i rozpocznie negocjacje w sprawie okupu. Kiedy zniknęli mu z oczu, Bystry kazał swoim ludziom wyrzucić ciała za burtę. Węże, co zauważył z pogardą, szybko się pojawiły po łatwą zdobycz. Dobrze, nich będzie, niech sobie myślą, że to dar Błyskawicy. Może zatrzymanie kilku statków niewolniczych i utuczenie węży znów uczyni je posłusznymi. Sprawę Althei dało się załatwić dość szybko. Na pokładzie nie było żadnych kobiet, ani wśród żywych, ani wśród martwych. Na udręczone pytanie kapitana Trella, czy „Vivacia" podjęła jakichś rozbitków z jego szalupy, umiał tylko odpowiedzieć wzruszeniem ramion. Jeśli znajdowała się na tej niefortunnej łodzi, to nie udało jej się wrócić na statek. Westchnął cicho, z ulgą. Tak bardzo nie lubił okłamywać Prawego. Mógł z czystym sumieniem wzruszyć ramionami i powiedzieć, że cokolwiek się z nią stało, on nie miał z tym nic wspólnego. Kiedy Bystry rozkazał Trellowi zejść pod pokład, pokonany kapitan zmrużył oczy, ale posłuchał. Nie miał wielkiego wyboru, zagrożony trzema klingami. Pokrywa luku zagłuszyła jego gniewne okrzyki. Bystry rozkazał swoim ludziom wrócić na statek, a trzech na chwilę zatrzymał i cicho kazał im przynieść baryłki z oliwą do lamp. Popatrzyli na niego nierozumiejącym wzrokiem, ale nie zadawali pytań. Czekając na nich, spokojnie obszedł pokład. Jego własny statek mruczał, uradowany zwycięstwem, lecz ten rozbrzmiewał stłumionymi krzykami z ładowni. Niektórzy marynarze, których tam umieszczono, byli poważnie ranni. Cóż, nie będą cierpieć długo. Na pokładzie rysowały się krwawe sylwetki poległych, znacząc wyszorowane deski czerwienią. Szkoda. Ten kapitan Treli utrzymywał czystość na statku. Bystry nie pamiętał, by „Niezrównany" był taki czysty. Igrot trzymał wszystko żelazną ręką, ale nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do szczotki i wody. Statek ojca był tak samo zagracony, jak jego dom. Bystry zatrzymał się przed drzwiami do kajuty kapitana. Serce zaczęło mu dziwnie kołatać. Na szczęście amulet milczał. Jeszcze raz obszedł pokład. Ludzie w ładowni uspokajali się. To dobrze. Wrócili jego trzej marynarze z baryłkami oliwy. - Rozlejcie ją, chłopcy, na takielunek, pokładówkę i pokład. A potem wracajcie na statek. - Spojrzał na nich poważnie, pilnując, by każdy był świadom wagi jego słów. - Ja zejdę z tego statku ostatni. Zróbcie, co do was należy, i opuśćcie pokład. Odcumujcie go, zostawiając tylko cumę rufową, a potem wszyscy na naszym statku też mają zejść pod pokład. Rozumiecie? Wszyscy. Mam tu jeszcze coś do zrobienia. Odeszli, kiwając głowami. Bystry stał w oddaleniu i obserwował ich działania. Kiedy po pokładzie potoczyła się ostatnia pusta baryłka, odesłał marynarzy ruchem ręki. W końcu po raz pierwszy od ponad trzydziestu lat ruszył w ostrych podmuchach wiatru w stronę dziobu i stanął na pokładzie, patrząc w dół na pochyloną głowę „Niezrównanego". Gdyby statek na niego patrzył, gdyby musiał spojrzeć w oczy w których byłoby widać gniew, sprzeciw, smutek albo radość na jego widok, to nie potrafiłby się odezwać. Cóż za niemądra myśl! „Niezrównany" nie mógł spojrzeć na niego

żadnym wzrokiem. Zadbał o to przed wielu laty Igrot. Toporek trzymał Bystry, stojąc na wielkich dłoniach „Niezrównanego", by dosięgnąć twarzy swego statku. Znieśli to razem, bo Igrot obiecał im obu, że jeśli tego nie zrobią, Bystry umrze. Igrot stał w tym samym miejscu, w którym teraz przystanął Bystry, patrzył na Bystrego z góry i śmiał się z chłopca, wykonującego tę brudną robotę. „Niezrównany" zabił już dwóch dobrych marynarzy, wysłanych przez Igrota, by go oślepili. Ale chłopcu nie zrobiłby krzywdy, o nie. Wytrzymał ból i nawet podniósł Bystrego na tyle wysoko, by dosięgnął jego twarzy, żeby tylko Igrot nie zabił chłopca. I kiedy Bystry po raz ostatni zajrzał głęboko w jego ciemne oczy, a potem zniszczył je ciosami toporka, wiedział, że nikt nie powinien nikogo ani niczego kochać tak głęboką miłością. Nikt nie powinien mieć tak szczerego serca." Wiedział wtedy, że nigdy, nigdy, nigdy nie pokocha nikogo ani niczego tak, jak kochał go „Niezrównany". Obiecał to sobie, a potem podniósł błyszczące ostrze i wbił je w ciemne oczy tak pełne miłości do niego. Pod nimi nie znalazł nic, ani krwi, ani ciała, tylko srebrzyste szare drewno, które łatwo się łupało pod uderzeniami toporka. Mówiono mu, że czarodrzew to jeden z najtwardszych gatunków drewna, z jakich można zbudować statek, lecz on je odłupywał jakby to była topola; drzazgi i większe kawałki wpadały do zimnego morza, falującego pod jego drobnymi, zimnymi stopami, wspartymi na ciepłej dłoni statku. Wspólne wspomnienie przeszyło go z podwójną siłą. Bystry pamiętał, jak tracił wzrok fragment po fragmencie, zupełnie inaczej, niż traciłby wzrok człowiek. Było to raczej tak, jakby ktoś odcinał kawałki obrazu tkwiącego przed jego oczami, zostawiając go w ciemności. Zadrżał i dostał zawrotów głowy. Kiedy się ocknął, ściskał reling dziobowy. Błąd. Nie zamierzał dotykać żadnej części statku gołymi rękami, a tu proszę. Znów połączeni. Związani przez krew i wspomnienia. . - "Niezrównany" - powiedział cicho. Statek drgnął, ale nie uniósł głowy. Obaj długo milczeli. - Bystry. Bystry, mój chłopcze - odezwał się wreszcie. Jego głęboki łagodny głos był zduszony. „Niezrównany" rozpoznał Bystrego i wszelkie inne uczucia przesłoniło niedowierzanie. - Byłem na ciebie taki zły - mówił ze zdumieniem w głosie statek. - Mimo to stoisz tu ze mną, a ja nie potrafię nawet sobie wyobrazić, że kiedykolwiek czułem wobec ciebie gniew. Bystry odchrząknął. Nie od razu mógł się odezwać. - Nigdy nie sądziłem, że jeszcze kiedyś tu stanę. Nigdy się nie spodziewałem, że jeszcze kiedyś będę z tobą rozmawiał. - Ze statku unosiła się fala miłości niby przypływ. Bystry starał się oddzielić swoją tożsamość od „Niezrównanego". - Nie tak się umawialiśmy, statku. Zupełnie nie tak. -Wiem. - „Niezrównany" mówił do wnętrza dłoni, którymi zakrył twarz. Ogarnął go wstyd, który dotknął także Bystrego. -Wiem. Starałem się. Naprawdę. - Co się stało? Wbrew sobie Bystry mówił łagodnym tonem. Nie chciał wiedzieć. Głęboki głos „Niezrównanego" przywodził mu na myśl gęsty syrop z melasy na racuchach, ciepłe letnie dni, kiedy biegał boso po jego pokładzie, a matka błagała ojca, by kazał chłopcu bardziej uważać. Wspomnienia, wszystkie te wspomnienia, wsiąkły w drewno statku i wsączały się teraz w niego. - Poszedłem na dno i zostałem tam. Naprawdę. A przynajmniej się starałem. Bez względu na to, ile wpuściłem do środka wody, nie mogłem całkiem zatonąć. Ale trzymałem się pod wodą i w ukryciu. Pojawiły się ryby i kraby. Objadły kości do cna. Poczułem się oczyszczony. Wszystko było ciche, zimne i mokre. Ale potem pojawiły się węże. Przemawiały do mnie. Wiedziałem, że ich nie rozumiem, ale one się upierały, że rozumiem. Nękały mnie i naciskały, zadawały pytania, wysuwały różne żądania. Chciały wspomnień, prosiły mnie o wspomnienia, ale dotrzymałem danego ci słowa. Zachowałem wszystkie nasze wspomnienia w tajemnicy. To rozzłościło węże. Przeklinały mnie, drażniły się ze mną, szydziły i... musiałem, nie rozumiesz? Wiedziałem, że muszę być martwy i zapomniany przez wszystkich, ale one nie pozwoliły mi być martwym i zapomnianym. Zmuszały mnie do pamiętania. Jedynym sposobem spełnienia danej ci obietnicy było wypłynięcie na powierzchnię. I... potem jakoś znów się znalazłem w Mieście Wolnego Handlu. Postawiono mnie na wodzie i bałem się, że znów będę żeglować, ale nie, wyciągnięto mnie na brzeg i przykuto łańcuchem. Więc nie mogłem być martwy. Ale ze wszystkich sił starałem się zapomnieć. I być zapomnianym. Statek odetchnął chrapliwie. - A mimo to jesteś tutaj - zauważył Bystry. - I nie tylko tutaj, ale sprowadzasz też na moje wody ludzi, którzy chcą mnie zabić. Dlaczego, statku? Dlaczego tak mnie zdradziłeś? - I zadał jeszcze jedno pytanie z prawdziwym bólem w głosie: - Dlaczego zmuszasz nas obu do przeżycia tego wszystkiego jeszcze raz od początku? „Niezrównany" chwycił się za brodę i zaczął ją szarpać. - Przepraszam, przepraszam! - zawołał. Głos skruszonego chłopca wydobywający się z ust okolonych brodą brzmiał dziwnie. - Nie chciałem. Oni nie przybyli, żeby cię zabić. Mówili, że chcą tylko odzyskać statek Althei. Zamierzali złożyć ci propozycję odkupienia „Vivacii". Wiedziałem, że nie mają na to dość pieniędzy, ale w pewnej chwili miałem nadzieję, że kiedy mnie zobaczysz, zechcesz mnie odzyskać. Że może wymienisz ją na mnie. Jego głos zaczynał wznosić się gniewnie. Wstrząs spowodowany obecnością Bystrego mijał. - Myślałem, że może kiedy mnie zobaczysz, czystego, dobrze otaklowanego i na równej stępce, to zechcesz mnie odzyskać. Myślałem, że członek rodu Szczęsnych może chcieć mieć prawowity statek swojej rodziny zamiast skradzionego! Potem usłyszałem z ust pirata, że zawsze chciałeś mieć taki statek, jak „Vivacia", własny żywostatek. Ale ty już go miałeś. Mnie! I odrzuciłeś mnie, kazałeś mi być martwym i zapomnianym. A ja się na to zgodziłem, obiecałem umrzeć i zabrać wspomnienia ze sobą. Pamiętasz tamtą noc? Noc, kiedy powiedziałeś, że nie możesz z takimi wspomnieniami żyć, że musisz się zabić, bo nie możesz tego wytrzymać? I to ja o tym pomyślałem, ja powiedziałem, że zabiorę ze sobą wszystkie wspomnienia, wspomnienia bólu, złe wspomnienia, nawet dobre wspomnienia z czasów, które nie mogą już wrócić. I że zabiorę je i umrę, żebyś ty mógł żyć i być od nich wolny. I to ja wymyśliłem, jak możemy je wszystkie zakończyć. Zabrałem ich ze sobą, zabrałem wszystkich, którzy wiedzieli, co ci robiono. Pamiętasz? Oczyściłem ci życie, żebyś mógł je zacząć od nowa. A ty powiedziałeś, że nigdy nie pokochasz innego statku tak, jak kochałeś mnie, że nigdy nie będziesz chciał kochać innego statku tak, jak my się kochaliśmy. Nie pamiętasz tego? Wspomnienie popłynęło gorącą falą od zaciśniętych dłoni Bystrego do jego duszy i tam się zagnieździło. Zapomniał,

jak bolesne mogą być takie wspomnienia. - Obiecałeś - ciągnął „Niezrównany" drżącym głosem. - Obiecałeś i złamałeś tę obietnicę, tak jak ja złamałem swoją. Więc jesteśmy kwita. Kwita. Chłopięcy pomysł. Lecz dusza „Niezrównanego" zawsze była duszą chłopca, porzuconego i zapomnianego chłopca. Może tylko jakiś inny chłopiec mógł zdobyć jego miłość i przyjaźń, tak jak Bystry. Może tylko chłopiec, który był tak samo maltretowany i zaniedbywany, jak „Niezrównany", mógł stać u boku Bystrego przez długi czas panowania nad nim Igrota. Lecz „Niezrównany" pozostał chłopcem i posługiwał się chłopięcą logiką, podczas gdy Bystry wyrósł na mężczyznę. Mężczyzna potrafi uświadomić sobie trudne prawdy i uznać, że życie rzadko jest sprawiedliwe albo że można być z nim kwita. Oraz uznać jeszcze jedną trudną prawdę: że najkrótszą drogą między mężczyzną a jego celem często jest kłamstwo. - Myślisz, że ją kocham? - zapytał Bystry z niedowierzaniem. -Jak mógłbym? „Niezrównany", ona nie jest krwią z mojej krwi. Co moglibyśmy dzielić? Wspomnienia? Ja nie mogę. Powierzyłem je wszystkie tobie. Ty trzymasz moje serce, statku, jak zawsze. Kocham cię, „Niezrównany". Tylko ciebie. Ja jestem tobą, statku, a ty mną. Wszystko, czym jestem albo czym byłem, jest zamknięte w tobie. Bezpieczne i schowane... chyba że komuś to wyjawiłeś? Bystry zadał to pytanie ostrożnie. - Nigdy - oznajmił żarliwie statek. - No tak. To dobrze. Na razie. Ale obaj wiemy, że istnieje tylko, jeden sposób, by moje wspomnienia naprawdę były bezpieczne na zawsze. Tylko jeden sposób na ukrycie naszych tajemnic. Po jego słowach zapadła cisza. Bystry jej nie przerywał. Narastał w nim spokój, pewność. Nigdy nie powinien był zwątpić w „Niezrównanego". Jego statek był mu wierny, tak jak zawsze. Chwycił się tej myśli i pozwolił jej się rozrastać w swoim sercu. Pławił się w jej cieple i podzielił się tym poczuciem z „Niezrównanym". Tylko ten jeden raz pozwolił sobie kochać ten statek tak jak niegdyś. Kochał go z pełnym zaufaniem, że „Niezrównany" postanowi zrobić to, co jest najlepsze dla Bystrego. - A co z moją załogą? - zapytał ze znużeniem „Niezrównany". - Zabierz ją ze sobą - zaproponował łagodnie Bystry. - Służyła ci najlepiej, jak umiała. Zachowaj ją na zawsze wewnątrz siebie. Nie rozstawaj się z nią. „Niezrównany" nabrał tchu. - Nie spodoba im się umieranie. Żaden z nich nie chce umrzeć. - Cóż. Ale obaj wiemy, że umieranie zajmuje ludziom tylko chwilę. Jakoś się z tym pogodzą. Tym razem jego wahanie było jeszcze dłuższe. - Właściwie to nie wiem, czy potrafię naprawdę umrzeć. - Jeden oddech. - Ostatnim razem nie mogłem się nawet utrzymać na dnie. Drewno chce pływać. - Dłuższa przerwa. - I na dole jest też zamknięty Arogant. Złożyłem mu drobną obietnicę, Bystry. Obiecałem, że go nie zabiję. Bystry zmarszczył brwi i dał „Niezrównanemu" odczuć, że się nad tym zastanawia. - Chcesz, żebym ci pomógł? - zaproponował w końcu życzliwie. - Wtedy nie złamałbyś obietnicy. To wszystko nie powinno być twoją winą. Tym razem statek obrócił ogromną głowę do Bystrego. Porąbane miejsce, gdzie miał kiedyś oczy, było skierowane ku kapitanowi, jakby statek mu się przyglądał. Pirat patrzył na rysy, które znał równie dobrze, jak swoje. Kudłata głowa, wysokie czoło, silny nos nad pięknymi ustami i brodatym podbródkiem. „Niezrównany", jego „Niezrównany", najlepszy ze wszystkich statków. Serce wezbrało mu boleśnie miłością do jego statku. W oczach zapiekły łzy. - Mógłbyś? - poprosił cicho „Niezrównany". - Oczywiście, że mógłbym. Oczywiście - pocieszył go Bystry. *** Kiedy Bystry zszedł z jego pokładu, „Niezrównanego" napełniła cisza. Nie była to cisza zalewająca uszy, lecz serce. Wokół rozlegały się inne dźwięki: pytania, krzyki załogi w zamkniętej ładowni, trąbienie węży, wzmagający się wiatr, cichy odgłos rzucanej cumy rufowej, trzask rozmawiających ze sobą płomieni. Odwrócił go nagły podmuch wiatru. Nikt nie stał za sterem, by zatrzymać jego ruch; zbliżał się sztorm i wiatr napierał na żagle postrzępione przez jad. Z nagłym szumem i uderzeniem gorąca ogień ogarnął olinowanie. Poruszając się pewniej niż jakikolwiek marynarz, płomienie rozbiegły się po takielunku, pożerając płótno i liżąc drewno. Będzie musiał przez jakiś czas zachować cierpliwość. Pożar będzie się rozprzestrzeniał powoli. Czarodrzew nie pali się łatwo, ale kiedy już się zapali, to takiego ognia prawie nie można ugasić. Inne drewno z pokładówki i takielunku zajmie się najpierw, ale w końcu i czarodrzew się zapali. Cierpliwości. Nauczył się cierpliwości. Może zaczekać. Tylko że jego załoga nie pozwalała mu zachować cierpliwości. Ludzie zamknięci w ładowni uderzali w pokrywy luków. Niewątpliwie wyczuli, że dryfuje; może poczuli dym. Z rozmysłem zwrócił myśli ku ważniejszym sprawom. Jego chłopiec był teraz mężczyzną. Bystry ładnie wyrósł. Był wysoki, sądząc z kierunku, z którego dochodził jego głos. I silny. Uścisk jego dłoni na relingu był uściskiem mężczyzny. „Niezrównany" pokręcił głową, z dumą i miłością. Udało mu się. Ofiara nie poszła na marne. Bystry wyrósł na mężczyznę, o jakim obaj zawsze marzyli. Zdumiewające, jak brzmienie jego głosu i dotyk ręki, a nawet jego zapach niesiony wiatrem, przywołały wspomnienia. Bystry zwrócił mu to wszystko, co „Niezrównany" stracił z oczu. A brzmienie jego głosu, kiedy mówił „Niezrównany", wymazało wszelkie urazy i nagromadzone wykroczenia, które pozwalały statkowi się na niego gniewać. Gniewać się na niego? Teraz już sama ta myśl wydawała się niemądra. Gniewać się na jedyną osobę, która jako jedyna kochała go całym sercem? To nie miało sensu. Tak, „Niezrównany" poświęcił się dla niego, ale cóż innego mógłby zrobić? Ktoś musiał uwolnić Bystrego. I on to zrobił. Udało mu się i jego chłopiec będzie panował jako król Wysp Pirackich. I pewnego dnia, tak jak to sobie razem z Bystrym zaplanowali, urodzi mu się syn, któremu nada imię „Niezrównany". Będzie kiedyś istniał kochany i zadbany „Niezrównany" Szczęsny. Może już istnieje! „Niezrównany" bardzo teraz żałował, że nie zapytał Bystrego, czy ma już syna. Dobrze byłoby wiedzieć, że dziecko, które sobie wyobrażali,