ROBIN HOBB
SZALONY STATEK
CZĘŚĆ DRUGA CYKLU
KUPCY I ICH ŻYWOSTATKI
TOM II
(PRZEŁOŻYŁA EWA WOJTCZAK)
LATO
1. INTERLUDIUM
– To nie jest prawdziwe wężowisko – powiedziała do siebie Shreever.
Prawdziwe wężowiska gromadziły się świadomie wokół przywódcy, którego
szanowały. Tutaj zaś wężyca dostrzegła kilku chaotycznie krążących osobników,
przypadkową zbieraninę. Ona, Maulkin i Sessurea spotykali czasem takie stworzenia w
pobliżu płynących na północ dostawców. Nie czuły żadnego związku z kłębowiskiem
Maulkina; po prostu sunęły za tym samym źródłem pożywienia. Niemniej ich towarzystwo
dawało pociechę. Niektóre osobniki czasami nawet błyskały inteligencją. Inne milczały,
otępiałe, bezrozumne. Najgorsze z nich nie były wiele lepsze od głupich zwierząt. Tryskały
jadem lub rzucały się z obnażonymi kłami na każdego, kto się zbliżył.
Troje pierwotnych przedstawicieli kłębowiska Maulkina mówiło niedużo więcej od
nowo przybyłych. Problemem było znalezienie tematów, które nie pogłębiałyby ich rozpaczy.
Zbyt długi post mógł każdemu pomieszać w głowie. Wężyca odgrywała pewne rytuały, aby
utrzymać się w psychicznym zdrowiu. Codziennie na przykład przypomniała sobie o celu ich
podróży. Płynęli na północ, ponieważ Maulkin uznał, że nadeszła właściwa pora. Na końcu
podróży powita ich Ta, Która Pamięta. Dzięki niej odzyskają wszystkie wspomnienia. Ona
pokaże im dalszą drogę.
– Ale jak to będzie? – mruknęła cicho do siebie.
– Co takiego? – spytał sennie Sessurea.
Byli blisko siebie w grupce sześciu drzemiących węży. Jedynie nocami obcy
przypominali sobie o cywilizowanym zachowaniu i łączyli się zwojami niczym prawdziwe
kłębowisko. Shreever postanowiła rozwinąć swą myśl.
– Kiedy już znajdziemy Tę, Która Pamięta, i wrócą nasze wspomnienia. Co się wtedy
zdarzy?
Jej rozespany towarzysz westchnął.
– Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, może wcale nie potrzebowalibyśmy szukać
strażniczki wspomnień.
Spoczywający między nimi Maulkin nawet się nie poruszył. Z każdym dniem
wyraźnie słabł. Shreever i Sessurea walczyli o jedzenie dla niego. Prorok nie chciał się bić o
pokarm. Kiedyś, gdy złapał bezwładne ludzkie ciało, które prawie na niego spadło w Krainie
Obfitości, oddał je jednemu z towarzyszących kłębowisku pozbawionych duszy węży. Wolał
nie jeść, niż walczyć jak zwierzę. Cętki na jego skórze – niegdyś migotliwie połyskujące –
teraz zmatowiały. Czasami co prawda przyjmował pożywienie od Shreever, lecz częściej
odmawiał. Wężyca nie miała odwagi spytać, czy aby nie zamierza zarzucić również pogoni za
dostawcą.
W grupce śpiących coś się poruszyło. Smukły jaskrawozielony wąż wysunął się
spośród wężowiska i tęsknie wzniósł się w Kraj Niedostatku. Shreever i Sessurea wymienili
znużone, lecz zaintrygowane spojrzenia. Na prawdziwą ciekawość zabrakło wężom sił.
Zresztą poczynania ich bezdusznych towarzyszy rzadko miały sens. Wężyca zamknęła oczy.
Nagle usłyszała nad sobą niezwykłe, czyste nuty. Ktoś śpiewał. Każda nuta brzmiała
przejmująco. To nie był świergot czy ryk, jakie potrafią wydawać z siebie wszystkie węże,
lecz przepiękny radosny śpiew. Wężyca otworzyła oczy.
– Pieśń Prostoty – oznajmił chrapliwie Maulkin. Sessurea pokiwał głową. Wszystkie
trzy łagodnie zafalowały ku szczytowi Krainy Obfitości i podniosły głowy w Kraju
Niedostatku.
Tu w poświacie księżyca dostrzegły zielonego węża. Śpiewał. Ciężka grzywa na szyi
zwisała mu luźno, paszczę otworzył szeroko. Wyraźne i słodkie słowa wydobywały się ze
skrzeli stworzenia, które wcześniej wszyscy troje uznali za niemowę. Wąż wyśpiewywał
werset po wersecie starą pieśń o prapoczątkach. W dawnych czasach słuchacze wtórowaliby
mu w refrenie, wspólnie sławili dni cieplejszej Krainy Obfitości i migrujących ryb. Teraz nikt
z trójki się nie odezwał. Słuchali błogosławieństwa i bali się je przerwać.
Pochłonięty pieśnią wąż wyglądał pięknie. Gdy śpiewał, jego gardziel to się
rozszerzała, to napinała. Z rozdziawionej paszczy wydobywały się głębokie, bogate tony. W
oczach miał pustkę, a mimo to wyśpiewywał najświętszą z pieśni. Maulkin skłonił głowę. Był
wzruszony, pod wpływem emocji wzory na jego skórze się rozjarzyły. Jad Maulkina, kiedyś
tak obfity i toksyczny, ledwie teraz połyskiwał na czułkach. Jedna kropla spadła i lekko
podrażniła skórę Shreever. Na kilka minut noc wydała się wężycy jasna i ciepła od obietnic.
– Zachowaj swą moc – doradził przywódcy Sessurea smutnym tonem. – Jego muzyka
jest piękna, lecz pozbawiona serca. Nie zdołamy go rozbudzić. Walcząc o jego duszę, siebie
osłabiasz.
– Moja moc nie należy do mnie – odparł Maulkin. – Czasami wręcz się boję, że nie
mam po co jej zachowywać.
Nadal słuchali zachwycającej pieśni. Zielony wąż śpiewał do księżyca. Powtórzył
ostatni refren trzy razy. Kiedy czysto ciągnął końcową nutę, Shreever zauważyła wokół siebie
inne węże. Gapiły się bezmyślnie, jakby czekały na jedzenie. Na horyzoncie widniała
sylwetka dostawcy. Jutro cała grupa podąży za jego zapachem przez Krainę Obfitości. Łatwo
go będzie dogonić.
Śpiewak nie zmienił pozy, nadal wpatrywał się w księżyc i ciągnął ostatnią cudowną
nutę. Wreszcie pieśń się skończyła i zapanowało całkowite milczenie. Żadne słowa nie
pasowały do tej niezwykłej chwili. Nagle Shreever zauważyła, że w grupie panuje jakieś
zamieszanie. Niektóre węże spoglądały zaintrygowane, jak gdyby coś sobie przypomniały.
Maulkin ruszył do zielonego węża. Pobladła skóra przywódcy na moment błysnęła
złotem, miedziane ślepia zapłonęły. Prorok owinął się wokół śpiewaka, skropił go odrobiną
jadu, którą udało mu się wytworzyć, potem mocno uściskał.
Shreever usłyszała oburzony wrzask zielonego węża. Nie był to krzyk istoty
inteligentnej, lecz pełen furii ryk przypartej do muru bestii. Przez chwilę dwa węże miotały
się bezładnie. Shreever wraz z Sessurea skoczyła za nimi w dół, ku błotnistemu dnu. Gdy
przywódca i śpiewak opadli, zmącony szlam przesłonił Krainę Obfitości.
– Maulkin się udusi! – krzyknęła zaniepokojona wężyca.
– Chyba, że zielony poszatkuje go wcześniej na kawałki – odparł ponuro Sessurea.
Rzucili się na pomoc, a ich grzywy wręcz napuchły od jadu. Shreever czuła, że inne
węże są zdezorientowane. Niełatwo było przewidzieć ich reakcję. Możliwe, że się zjednoczą i
zaatakują nas troje, pomyślała chłodno wężyca. Gdyby doszło do walki, wężowisko Maulkina
nie miało szans na przeżycie.
Shreever szybko opadała obok Sessurei w wypełnioną drobinkami szlamu ciemność.
Prawie natychmiast zaczęła się dusić. Doznanie było potwornie nieprzyjemne i każdą
komórką swego ciała pragnęła uciec na czystsze wody. Nie była wszakże tępym zwierzęciem
i potrafiła zapanować nad instynktami. Dotarła w pobliże wirującej wody. Owinęła się wokół
walczących węży. Nozdrza miała zatkane mułem, więc nie potrafiła wyczuć, kogo ma przed
sobą. Oczy także jej wypełniał piaszczysty szlam. Wypuściła mizerną chmurę jadu. Tylko tyle
zdołała wytworzyć. Żywiła nadzieję, że nie oszołomi ani nie osłabi Sessurei. Zebrała
wszystkie siły i starała się podnieść węże na czystą wodę, gdzie mogłyby swobodnie
oddychać. Zorientowała się, że przepływa przez ławicę ryb. Tu i tam migotały kolorowe
drobinki i smugi. Ktoś obok niej wypuścił obłok jadu. Kropelki przypaliły jej skórę,
wywołały wizje. Pomyślała, że chyba znalazła się na dnie Krainy Obfitości. Pragnęła
wypuścić dźwigany ciężar i wystrzelić w górę. Dusiła się, jednak uparcie ciągnęła w górę oba
ciała.
Nagle wpłynęła w czystszą wodę. Ostrożnie uniosła powieki, potem rozdziawiła
szeroko paszczę i skrzela. Od tej chwili wzrosła jej wrażliwość na mieszane trucizny
unoszące się w wodzie. Skosztowała omdlałe echo niegdyś potężnego jadu Maulkina i słabsze
toksyny Sessurei. Zielony wąż również wystrzelił krople jadu. Trucizna była gęsta i silna,
prawdopodobnie wykorzystywał ją dotąd jedynie do ogłuszania ryb. Kontakt z nią okazał się
nieprzyjemny, ale nie wprawił Shreever w oszołomienie. Po chwili wężyca napotkała
spojrzenie Sessurei, który potrząsnął grzywą. Zielony wąż jeszcze przez chwilę słabo walczył,
po czym znieruchomiał. Maulkin zdołał podnieść głowę.
– Traktujcie go łagodnie – rzekł. – Podczas starcia odezwał się do mnie. Początkowo
tylko przeklinał, potem zapytał, jakim prawem na niego napadłem. Sądzę, że uda nam się go
rozbudzić.
Shreever nie miała siły, by odpowiedzieć. Wraz z Sessureą całkowicie się
skoncentrowali na unoszeniu znad zmąconego dna przywódcy i bezwładnego zielonego węża.
Nagle jej towarzysz dostrzegł kamienny uskok. Trudno było się nań dostać, a jeszcze trudniej
przenieść tam balast. Maulkin nie był bardziej pomocny niż gęsty splot wodorostów, a zielony
nadal nie odzyskał przytomności. Wreszcie węże spoczęły na twardym podłożu. We troje
trzymali ciągle między sobą obcego, który w każdej chwili mógł odzyskać świadomość. Kilka
innych węży odkryło miejsce ich pobytu. Przypatrywały im się z oddali. Może były głodne. Z
drżeniem odrazy Shreever zastanowiła się, czy myślą o jedzeniu. Co zrobiłyby, widząc, jak
kłębowisko Maulkina pożera zielonego? Czy zażądałyby porcji dla siebie? Bała się ich.
Przywódca wyglądał na kompletnie wyczerpanego. Jego zmęczenie zdradzał okropny,
ciemnobrązowy odcień skóry. A jednak prorok się nie poddawał; wciąż masował zielonego
węża własnymi zwojami i namaszczał go maleńkimi kropelkami jadu, których wytworzenie
kosztowało zapewne sporo siły.
– Kim jesteś? – pytał bezwładne stworzenie. – Prawdopodobnie byłeś kiedyś
minstrelem, i to doskonałym. Kiedyś pamiętałeś tysiące melodii i słów pieśni. Sięgnij do
pamięci. Zdradź mi swoje imię. Chcę poznać tylko twoje imię, nic więcej.
Wężyca miała stuprocentową pewność, że wysiłki przywódcy są daremne. Zielony
wąż chyba nawet nie był przytomny. Jak długo prorok zamierza go cucić? Jeśli wyczerpie
resztki sił, czy zdołają jutro dogonić dostawcę? Tak, tak, upór Maulkina może całej grupie
odebrać ostatnią szansę na przetrwanie.
– Tellur – mruknął w końcu zielony. Jego skrzela przez moment trzepotały. –
Nazywam się Tellur. – Potężny dreszcz przebiegł przez całą długość jego ciała. Nagle wąż się
przekręcił i przytulił do Maulkina, jakby się obawiał, że zniesie go silny prąd. – Tellur! –
krzyknął głośno. – Tellur. Tellur! Jestem Tellur. – Zamknął oczy i spuścił głowę. – Tellur –
wymamrotał cicho. Był straszliwie wyczerpany.
Shreever próbowała rozniecić w sobie poczucie triumfu. A więc Maulkin rozbudził
jednego węża! No tak, ale na jak długo? Czy zielony pomoże im w poszukiwaniach Tej,
Która Pamięta? A może nadal będzie myślał tylko o jedzeniu?
Krąg innych węży przysunął się bliżej. Shreever dostrzegła, że Sessurea kręci się z
pozornym znużeniem. Wiedziała, że w ten sposób czyni przygotowania do bitwy. Podniosła
głowę i usiłowała potrząsnąć grzywą. Maleńkie drobinki cennego jadu spłynęły do jej
czułków. Starała się powieść po nieprzyjaciołach złowrogim spojrzeniem. Żaden nie
zareagował. Nagle od grupy oderwał się największy z węży – masywny stwór w kolorze
kobaltowym. Był o jedną trzecią dłuższy od Sessurei i dwa razy od niego tęższy. Z
podniesionej grzywy strzelały w wodę kropelki toksyn. Nagle odrzucił głowę i igiełki grzywy
stanęły prawie na sztorc.
– Kelaro! – ryknął olbrzym. – Mam na imię Kelaro! – Jego szczęki pracowały
intensywnie. Połykał rozpuszczone toksyny, skrzelami wypływała woda. – Pamiętam –
obwieścił z dumą. – Jestem Kelaro! – Na jego wrzask niektóre z węży prysnęły na boki
niczym spłoszone ryby. Inne pozostały obojętne. Kobaltowy odwrócił głowę i przyjrzał się
uważnie jednemu z grupy, pokrytemu bliznami szkarłatnemu wężowi. – A ty jesteś Sylic. Mój
przyjaciel Sylic. Kiedyś stanowiliśmy część kłębowiska Xecresa. Xecres... Co się z nim stało?
Co się stało z Xecresem? Gdzie się podziali inni z naszego wężowiska? – Niemal gniewnie
podpłynął do szkarłatnego, który gapił się na niego pustymi, szeroko otwartymi ślepiami. –
Syliku, wiesz, gdzie jest Xecres?
Bezmyślne spojrzenie Sylika wzbudziło w kobaltowym wściekłość. Kelaro owinął się
wokół towarzysza, ściskając go niczym wieloryba, którego zamierzał utopić i pożreć. Na
szczęście cofnął krawatkę nabrzmiałą od trucizny. Objętych przyjaciół otaczały chmury
toksyn.
– Gdzie jest Xecres, Syliku? – powtórzył pytanie olbrzym, a ponieważ szkarłatny
wyrywał się z jego uścisku, objął go jeszcze mocniej. – Syliku! Powiedz mi swoje imię.
Powiedz: „Jestem Sylic!”. Powiedz!
– On go zabije – szepnął przerażony Sessurea.
– Zostaw ich – zatrąbił cicho Maulkin. – Niech się stanie, co ma się stać. Jeśli Sylic
się nie rozbudzi, lepiej żeby umarł. Tak jak my wszyscy.
Mówił z taką rezygnacją, że Shreever przeszedł dreszcz strachu. Nagle usłyszała
nieznany głos, piskliwy i zadyszany.
– Sylic. Nazywam się Sylic. – Szkarłatny słabo walczył z Kelarem, który nagle
rozluźnił uścisk, choć nie wypuścił towarzysza z objęć.
– Co się stało z Xecresem?
– Nie wiem. – Sylic z wyraźnym trudem przekształcał myśli w słowa. – Chyba
zapomniał siebie. A później pewnego ranka zbudziliśmy się i odkryliśmy, że odszedł. Opuścił
kłębowisko. Po jego zniknięciu inne węże również zaczęły zapominać, kim są. – Impulsywnie
potrząsnął głową i z postrzępionej grzywy wystrzeliły kropelki toksyn. – Jestem Sylic! –
powtórzył gorzko. – Sylic samotny! Sylic bez wężowiska!
– Nie, nie, to nieprawda. Jesteś Sylic z wężowiska Maulkina. A ty jesteś Kelaro z
wężowiska Maulkina. Jeśli tylko zechcecie.
Przywódca zdołał przemówić silnym głosem. Nawet jego wzorzysta skóra błysnęły na
krótką chwilę złotem. Kelaro podpłynął bliżej. Nadal lekko ściskał przyjaciela. Oczy miał
ogromne, czarne, lecz połyskiwały w nich srebrne iskierki. Uroczyście skłonił grzywiastą
głowę.
– Maulkinie. – Podpłynął na skalny uskok, ciągnąc za sobą przyjaciela. Powoli,
starając się nikogo nie urazić, splótł się z Sessureą, Shreever i prorokiem. – Kelaro z
wężowiska Maulkina pozdrawia wszystkich.
– I Sylic z wężowiska Maulkina – powtórzył za nim szkarłatny.
Kiedy wreszcie ułożyli się do odpoczynku, Sessurea zauważył:
– Skoro chcemy dopaść dostawcę, nie możemy spać zbyt długo.
– Możemy spać tak długo, aż będziemy gotowi do męczącej drogi – poprawił go
Maulkin. – Zresztą skończyliśmy z dostawcami. Od tej pory zaczniemy polować, jak
przystało wężom. Silne kłębowiska nie są zależne od niczyjej szczodrości. I poszukamy Tej,
Która Pamięta. Otrzymaliśmy ostatnią szansę. Nie wolno nam jej zmarnować.
2. WYBÓR SERILLI
Wspaniale wyposażona kabina była zamknięta i duszna od dymu. Serilli kręciło się w
głowie, jej żołądek nadal buntował się przeciwko kołysaniu statku. Od bezustannego
chybotania bolał każdy staw. Nigdy nie była dobrym marynarzem, nawet w młodości. Od
tamtego czasu spędziła wiele lat w pałacu satrapy i zupełnie odwykła od podróży. Żałowała,
że nie wybrali lepszego i szybszego statku, lecz satrapa nalegał na korab ogromny, w pełni
zaopatrzony we wszystko, czego potrzebował władca i jego świta. Wypłynęli znacznie
później, niż planowali, ponieważ mnóstwo czasu zajęły przeróbki wnętrza, szczególnie
powiększanie kwater. Serilla słyszała, że robotnicy portowi straszliwie narzekali. Mówili coś
o balaście i stabilności. Nie rozumiała wtedy ich niepokojów, teraz wszakże obarczała
właśnie te przeróbki winą za obrzydliwe kołysanie statku. Na pocieszenie przypomniała sobie
po raz kolejny, że z każdą chwilą jest bliżej Miasta Wolnego Handlu.
Teraz już prawie nie pamiętała, z jaką niecierpliwością oczekiwała na rejs. Całymi
dniami przepakowywała bagaże. Wybierała stroje, odrzucała je i ponownie wybierała. Nie
chciała wyglądać ani niemodnie, ani dwuznacznie. Nie chciała wyglądać ani młodo, ani staro.
Pragnęła zaprezentować się jako kobieta mądra i stateczna, a równocześnie atrakcyjna. W
końcu zdecydowała się na szaty proste i skromnie skrojone, ale kunsztownie haftowane jej
własną ręką. Nie miała biżuterii. Zgodnie z tradycją, Towarzyszka Serca posiadała i nosiła
jedynie klejnoty otrzymane od swego władcy. Stary satrapa dawał jej tylko księgi i zwoje,
Cosgo natomiast nigdy niczego jej nie ofiarował, chociaż wybrane przez siebie Towarzyszki
obwieszał mnóstwem świecidełek; niektóre dziewczyny przypominały ciastka lśniące od
okruszków wielobarwnego lukru. Serilla starała się nie przejmować faktem, że stanie przed
Kupcami z Miasta Wolnego Handlu pozbawiona ozdób. Nie zamierzała czarować ich
biżuterią. Płynęła, by nareszcie poznać krainę i ludzi, o których uczyła się prawie całe życie.
Wcześniej na żadne zdarzenie nie oczekiwała z takim podnieceniem – na pewno nie od dnia,
w którym stary satrapa zaoferował jej godność Towarzyszki Serca. Modliła się, by wizyta w
Mieście Wolnego Handlu odmieniła jej los.
Teraz trudno jej było marzyć. Nigdy nie czuła się tak podle. Nie pasowała do tego
statku. W Jamaillii zawsze potrafiła się odizolować od poniżających praktyk uprawianych na
dworze Cosga. Odkąd młody satrapa zaczął zmieniać wszelkie przyjęcia w celebrację
obżarstwa i lubieżności, po prostu przestała brać w nich udział. Na pokładzie statku nie
sposób było jednakże uciec przed ekscesami. Jeśli chciała jeść, musiała uczestniczyć w
posiłku satrapy. Gdy zdecydowała się opuścić kajutę, wyjść na pokład i zaczerpnąć świeżego
powietrza, narażała się na ordynarne uwagi marynarzy z chalcedzkiej załogi. Nigdzie nie
mogła się ukryć.
Satrapa Cosgo i Towarzyszka Kekki leżeli na ogromnej otomanie w kwaterach
władcy. Oboje byli prawie nieprzytomni od ziół rozkoszy i dymu. Kekki jęknęła kiedyś, że
tylko w takim stanie nie ma nudności. Serilla była osobą taktowną, więc nie zapytała
młodziutkiej Towarzyszki, czy nie jest przypadkiem w ciąży. Nieraz się zdarzało, że panujący
satrapa miał potomka z jedną z Towarzyszek Serca, choć nikt tego nie popierał. Dzieci z
takich związków tuż po urodzeniu oddawano w służbę Sa. Późniejsi kapłani i kapłanki nigdy
nie poznawali imion rodziców. Tylko z legalną małżonką władca mógł spłodzić dziedzica.
Cosgo jednakże jeszcze nie wybrał sobie żony i Serilla wątpiła, czy kiedykolwiek ożeni się z
własnej woli. Ale wielmoża na pewno go do tego zmuszą.
O ile pożyje wystarczająco długo. Popatrzyła na niego. Leżał na nieprzytomnej Kekki
i chrapał. Inna Towarzyszka Serca, także oszołomiona narkotykami, zajmowała poduszki u
jego stóp. Głowę odrzuciła w tył, ciemne włosy miała w nieładzie, spod zmrużonych powiek
błyskały białka oczu. Co jakiś czas kurczowo zaciskała palce. Patrząc na nią, Serilla czuła
odrazę.
Jak do tej pory cały rejs był jednym długim pasmem biesiad i rozrywek, po których
następowały okresy zamroczenia. Później Cosgo przywoływał uzdrowicieli, którzy podawali
mu leki pobudzające; po nich władca znowu był głodny rozkoszy, więc organizował uczty.
Możni szlachcice towarzyszący w podróży satrapie również nie stronili od przyjemności, z
wyjątkiem kilku, którzy pod pretekstem choroby morskiej często pozostawali w kajutach.
Wielu chalcedzkich szlachciców płynęło z Cosgiem na północ. Ich łodzie otaczały
flagowy statek satrapy. Możni chętnie zasiadali z władcą do kolacji. Kobiety, które wieźli ze
sobą, przypominały niebezpieczne zwierzęta, rywalizujące o względy ich zdaniem
najpotężniejszych mężczyzn na świecie. Przerażały Serillę. A jakie polityczne dyskusje
toczyły się podczas posiłków! Chalcedzcy szlachcice nakłaniali Cosga, by wykorzystał okazję
i na przykładzie Miasta Wolnego Handlu pokazał, iż nie będzie tolerować nieposłuszeństwa i
buntu. Powinien Kupców potraktować ostro. Chalcedczycy wzbudzali w satrapie zarówno
poczucie pewności siebie, jak i – zdaniem Serilli zupełnie nieuzasadnionego – gniewu.
Przestała się w końcu odzywać, każdą bowiem jej wypowiedź zagłuszały rechoty lub
szyderstwa. Ostatniej nocy władca wprost kazał jej milczeć, „tak jak przystoi Towarzyszce
Serca”. Na myśl o tej publicznej zniewadze ciągle jeszcze ogarniała ją wściekłość.
Chalcedczyk, który dowodził statkiem satrapy, chętnie przyjął wina ofiarowane przez
Cosga, lecz pogardzał towarzystwem młodego władcy. Wymawiał się odpowiedzialną
funkcją, choć Serilla dostrzegała w jego oczach skrywane lekceważenie. Im bardziej satrapa
starał się wywrzeć na nim wrażenie, tym bardziej kapitan go ignorował. Cosgo próbujący
naśladować dumny krok i pewność siebie Chalcedczyka był doprawdy żałosny. Serilla
odczuwała niemal ból, widząc, jak Towarzyszki Serca (najczęściej Kekki) zachęcają go do
tego dziecinnego postępowania. Ostatnio władca obrażał się, ilekroć ktoś niedokładnie
wykonał jego rozkazy. Zachowywał się jak rozkapryszony smarkacz. Nic nie sprawiało mu
przyjemności. Wziął ze sobą na pokład błaznów i muzyków, ale szybko się nimi znudził.
Najdrobniejszy sprzeciw wobec jego woli wyzwalał steki przekleństw lub napady złości.
Serilla westchnęła. Przez chwilę chodziła po kajucie władcy, potem przystanęła i
zaczęła się bawić frędzlami haftowanego obrusa. Zmęczonym ruchem odsunęła lepkie od
brudu naczynia. Usiadła przy stole i czekała. Czemu satrapa wezwał ją do siebie? Podobno
potrzebował rady. Nie mogła wyjść, póki jej nie odprawi.
Długo starała się wybić mu z głowy tę podróż, lecz Cosgo się uparł. Podejrzewał, że
Serilla pragnie sama popłynąć do Miasta Wolnego Handlu. Miał zresztą rację. Wolałaby się
wybrać tam sama, szczególnie wyposażona w uprawnienia do podejmowania decyzji w
sprawie terenów, które znała o wiele lepiej niż on. Niestety, satrapa nie chciał się z nikim
dzielić władzą. Postanowił, że wtargnie do zbuntowanej osady w całej okazałości swej potęgi
i chwały. Jego celem było zastraszenie Kupców, przywołanie ich do posłuszeństwa i
przypomnienie, że rządzi nimi z łaski Sa. Nie mieli prawa podawać w wątpliwość jego
zwierzchnictwa.
Serilla do ostatniej chwili była przekonana, że Rada Szlachetnie Urodzonych
wyperswaduje Cosgowi udział w rejsie, i szczerze się zdumiała, gdy możni poparli pomysł
władcy. Chalcedzcy sojusznicy również zachęcali go do podróży. Satrapa, zanim rozpoczął
przygotowania do drogi, spędził z nimi wiele nocy na pijaństwie. Słyszała ich przechwałki,
obietnice i zapewnienia o poparciu. Pamiętała ich słowa: „Niech nasz satrapa pokaże
ważniakom z Miasta Wolnego Handlu, kto rządzi Jamaillią”. Książę Yadfin i jego najemnicy
przekonywali, że Cosgo nie musi się obawiać „buntowników i wichrzycieli”. Odgrażali się, że
w razie powstania przeciw prawowitemu władcy przypomną batem, dlaczego te ziemie
nazywane są Przeklętymi Brzegami. Jeszcze teraz Serilla czuła gniew. Czyżby satrapa
naprawdę nie rozumiał, że Chalcedczycy zrobili z niego przynętę? Prowokując Pierwszych
Kupców do zabicia władcy, możni otrzymają pretekst, który pozwoli im splądrować i
zniszczyć kupiecką osadę.
Wielkim powolnym statkiem flagowym płynęło – prócz Cosga – grono Towarzyszek
Serca, tłum służących oraz sześciu szlachciców (którym satrapa nakazał uczestnictwo w
rejsie) wraz z niewielkimi orszakami. Statkowi władcy towarzyszyły mniejsze łodzie,
zapchane obiecującymi młodszymi synami ze szlacheckich domów. Cosgo zwabił ich
perspektywą nadania ziemi w Mieście Wolnego Handlu. Na próżno Serilla protestowała,
argumentując, że jeśli władca przybędzie z ewentualnymi osadnikami, jeszcze bardziej obrazi
Pierwszych Kupców. Uprzytomniła sobie wówczas, że Cosgo nigdy nie traktował poważnie
ani jej, ani jej wiedzy.
Sprawę pogarszały wojenne galery załadowane uzbrojonymi po zęby chalcedzkimi
najemnikami. Okrętów było siedem. Oficjalnie miały chronić władcę i jego orszak przed
piratami, od których aż się roiło na wodach Kanału Wewnętrznego. Dopiero podczas rejsu
Serilla odkryła, że galery mają pomóc Cosgowi w demonstracji siły. Napadały na każdą
piracką osadę i łupiły ją bezlitośnie. Wszelkie bogactwa i niewolnicy zdobyci w trakcie
najazdu trafiały na łodzie młodych szlachciców, którzy dzięki nim chcieli sobie wyrównać
koszty misji dyplomatycznej. Satrapa uważał, że młodsi synowie możnych rodzin poprzez
udział w tych pacyfikacjach powinni udowodnić swoją przydatność. Chciał sprawdzić, czy są
godni jego względów.
Był wyjątkowo dumny z tego pomysłu. Serilla w kółko wysłuchiwała, jak wyliczał
korzyści.
– Po pierwsze, mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu uwierzą, że moje galery
patrolowe rzeczywiście walczą z piratami. Niewolników weźmiemy jako dowód. Po drugie,
na buntowniczej osadzie na pewno zrobi wrażenie potęga moich sojuszników i Kupcy dobrze
się zastanowią, czy warto się sprzeciwiać tak silnemu władcy. Po trzecie, skarbcowi zwróci
się koszt mojej wyprawy. Po czwarte, przejdę do legendy. Który inny satrapa potrafił wziąć
sprawy w swoje ręce i poprawić trudną sytuację polityczną? Czy któryś miał tyle śmiałości?
Serilla przewidywała dwie wersje przyszłości i nie umiała zdecydować, która z nich
jest gorsza i bardziej niebezpieczna. Chalcedczycy mogą zabrać Cosga do swojej krainy,
zatrzymać go tam jako zakładnika, a później uczynić marionetkowym władcą. Albo – podczas
nieobecności młodziutkiego satrapy – arystokracja Jamaillii przejmie władzę w stolicy...
Serilla z goryczą uznała obie perspektywy za równie możliwe i groźne. Czasem, tak jak
dzisiejszego wieczoru, rozważała, czy w ogóle kiedykolwiek zobaczy upragniony cel
podróży. Właściwie... najemnicy chalcedzcy dowodzący statkami mieli nad pasażerami pełną
władzę. Gdyby kapitanowie zechcieli zabrać Cosga prosto do Chalced, satrapa wraz ze swoim
orszakiem nie zdoła im przeszkodzić. Oby Chalcedczycy uznali rejs do Miasta Wolnego
Handlu za korzystny i priorytetowy. Przysięgła sobie, że gdy tam dotrze, postara się zniknąć.
Niestety, nie wymyśliła jeszcze sposobu ucieczki.
Spośród starych doradców tylko dwóch próbowało wyperswadować satrapie pomysł
wyprawy. Pozostali z aprobatą kiwali głowami. Przyznawali, że rządzący władcy nigdy nie
podróżowali, lecz zachęcali Cosga do rejsu. Przypochlebiali się i nazywali go mądrym, a
jednak żaden nie zaoferował swego towarzystwa. Obrzucili go darami i prawie wepchnęli na
statek. Popłynęli z nim – i to niechętnie – jedynie ci, którym rozkazał. Na nieszczęście władca
nie dostrzegał oznak niebezpieczeństwa, choć powinien podejrzewać spisek mający na celu
usunięcie go z Jamaillii. Gdy dwa dni temu Serilla ośmieliła się opowiedzieć o swoich
troskach, satrapa najpierw strasznie z niej szydził, potem zaś się rozgniewał.
– Wykorzystujesz moje lęki, kobieto! Dobrze wiesz, że mam słabe nerwy! Chcesz mi
zrujnować zdrowie. Zamilcz! Wynoś się do swojej kajuty i pozostań tam, póki cię nie wezwę.
Na to wspomnienie Serilli policzki spłonęły szkarłatem. Satrapa zmusił ją do
posłuszeństwa i odesłał z kwatery pod eskortą dwóch chalcedzkich marynarzy. Wprawdzie
żaden jej nie tknął, ale swobodnie gawędzili o zaletach jej ciała i wykonywali nieprzyzwoite
gesty. Kiedy dotarta do kajuty, natychmiast zamknęła za sobą lichy zatrzask i podsunęła pod
drzwi kufer z ubraniami. Na kolejne wezwanie Cosga czekała przez cały dzień. Stanęła przed
nim, a wtedy spytał, czy dostała wystarczającą nauczkę. Wziął się pod boki i rechotał,
czekając na odpowiedź. W stolicy nie odważał się przemawiać do niej takim tonem. Spuściła
oczy i cicho przytaknęła. Uznała, że najmądrzej będzie okazać pokorę, choć w głębi duszy aż
kipiała z wściekłości.
Rzeczywiście dostała wówczas nauczkę. Odkryła, że satrapa coraz bardziej się stacza.
Przedtem po prostu lubił się zabawić, teraz zaś zmieniał się w degenerata. Po raz kolejny
postanowiła, że przy pierwszej okazji ucieknie. Nie była mu nic dłużna! Jej sumienie
niepokoiła jedynie lojalność wobec satrapii, ale cóż... Jedna krucha istota (czyli ona) nie zdoła
powstrzymać świata przed upadkiem.
Od tamtego czasu Cosgo łypał na nią niczym polujący kot i wyraźnie czekał na byle
prowokację z jej strony. Serilla usilnie starała się nad sobą panować, choć równocześnie nie
chciała się wydać władcy zbyt służalcza. Zaciskała szczęki, po czym odpowiadała z
szacunkiem i grzecznie... Lecz przede wszystkim próbowała go unikać. Kiedy wezwał ją dziś
wieczorem, obawiała się kolejnego starcia. Błogosławiła fanatyczną zazdrość Kekki. Gdy
Serilla wchodziła do kajuty satrapy, dziewczyna z całych sił usiłowała przyciągnąć jego
uwagę. I trzeba przyznać, że dobrze sobie radziła. A Cosgo i tak był teraz nieprzytomny.
Kekki okazała się istotą zupełnie pozbawioną wstydu. Została Towarzyszką Serca
dzięki znajomości chalcedzkiego języka i zwyczajów. Wyraźnie przyswoiła sobie najgorsze z
nich. W Chalced kobieta cieszyła się władzą tylko poprzez mężczyznę, którego zdołała urzec.
Dlatego też Kekki bezwzględnie walczyła o Cosga. Serilla uważała jej postępowanie za gruby
błąd, sądziła bowiem, że satrapa szybko się znudzi natrętną kochanką. Niebawem zapewne się
jej pozbędzie. Byle tylko zabawiała swego władcę aż do Miasta Wolnego Handlu.
Nagle młody satrapa otworzył jedno oko. Serilla nie odwróciła wzroku. Wątpiła, czy
Cosgo jest świadom jej obecności.
Niestety, bardzo się co do niego pomyliła.
– Chodź tutaj – rozkazał.
Ruszyła po grubym dywanie, zręcznie omijając leżące na ziemi ubrania i naczynia.
Zatrzymała się w odległości ramienia od otomany satrapy.
– Wezwałeś mnie na konsultację, Wielki Panie? – zapytała zgodnie z wymaganiami
protokołu.
– Chodź tutaj! – powtórzył, palcem wskazując miejsce tuż przy sobie na otomanie.
Nie zamierzała siadać tak blisko niego. Nie pozwalała jej na to duma.
– Po co? – spytała.
– Ponieważ jestem satrapą i ci rozkazuję! Nie muszę ci podawać żadnych
dodatkowych powodów. – Usiadł prosto i odepchnął Kekki. Dziewczyna jęknęła płaczliwie.
– Nie jestem służącą – zauważyła Serilla. – Jestem Towarzyszką Serca. –
Wyprostowała się i wyrecytowała: – „Ażeby pochlebstwami nie przewracały mu w głowie
próżne kobiety, ażeby jego próżności nie łechtali ludzie szukający jedynie korzyści dla siebie,
pozwól mu wybrać Towarzyszki Serca, które zasiądą obok niego. Nie będą się one nad niego
wywyższać, nie będą się też przed nim płaszczyły, lecz niech przemawiają otwarcie, mądrze
doradzając satrapie w szczegółowych sprawach, na których się znają. Władca nie powinien
żadnej z nich faworyzować. Nie powinien wybierać kobiet z powodu ich urody czy też
przymilności. Towarzyszka nie ma go chwalić, lecz wyrażać szczerze swe opinie, a w razie
konieczności wprost się z nim nie zgadzać. Nie może się obawiać udzielania mu rad, które
zawsze niech będą szczere i płyną z serca...”.
– Zamknij się wreszcie! – krzyknął Cosgo.
Serilla umilkła, choć wcale nie z powodu jego rozkazu. Nie ruszyła się z miejsca.
Przez moment milcząco oceniał ją wzrokiem. Wtem w jego oczach zapaliły się osobliwe
iskierki rozbawienia.
– Jesteś taka naiwna! Taka pewna siebie! Wydaje ci się, że słowa cię ochronią?
Towarzyszka Serca! – Prychnął z pogardą. – Odpowiedni tytuł dla kobiety, która boi się być
kobietą. – Oparł się na brzuchu Kekki niczym na poduszce. – Mógłbym cię wyleczyć z
kompleksów. Mógłbym cię oddać majtkom. Pomyślałaś o tym? Kapitan jest Chalcedczykiem.
Pomyśli, że pozbywam się kochanki, która przestała mnie zadowalać. – Przerwał. – Może
nawet wychędożyłby cię pierwszy. A później podarował swoim ludziom.
Serilla poczuła suchość w ustach. Uprzytomniła sobie, że młody satrapa może spełnić
swe pogróżki. Był zdolny do takiego okrucieństwa. Zanim ekspedycja wróci do Jamaillii,
minie kilka miesięcy. Czy ktoś zapyta, co się z nią stało? Nie, nikt. Nikt z przebywających na
pokładzie szlachciców nie będzie się narażał na gniew władcy. A niektórzy pewnie by
stwierdzili, że zasłużyła sobie na taki los.
Nie miała wyjścia. Jeśli raz się ugnie przed Cosgiem, jej poniżenie nigdy się nie
skończy. Gdy zareaguje lękiem na groźbę, satrapa będzie ją wiecznie dręczył. Zrozumiała, że
jej jedyną nadzieją jest sprzeciw.
– Zrób to – oświadczyła chłodno. Wyprostowała się z dumą. Czuła, jak serce łomocze
jej w piersi. Cosgo nie rzucał pogróżek na wiatr. Rzeczywiście mógł ją oddać marynarzom.
Załogę statku stanowili wielcy, nieokrzesani Chalcedczycy. Kobiety, które im służyły,
miewały posiniaczone twarze i poruszały się nieco chwiejnie. Serilla podejrzewała, co im się
przydarzało, choć do jej uszu nie dotarły żadne plotki. Mężczyźni z Chalced traktowali
kobiety niewiele lepiej niż bydło. Modliła się, żeby satrapa wycofał groźbę.
– Doskonale zatem. – Wstał, zatoczył się, po czym zrobił dwa niepewne kroki ku
drzwiom.
Nogi ugięły się pod Serillą. Zacisnęła szczęki, starając się zapobiec drżeniu ust.
Wiedziała, że przegrała. Odważnie wykonała ruch i przegrała. Sa, pomóż mi! – zatkała w
duszy. Bała się, że zemdleje. Zamrugała, pragnąc powstrzymać łzy. Cosgo na pewno
blefował. Nie zrobi tego! Nie ośmieli się!
Władca przystanął. Stracił równowagę, czy się zawahał? Nie wiedziała.
– Jesteś pewna, że tego chcesz? – Uśmiechnął się z drwiną. – Wolisz puszczać się z
nimi, niż spróbować zadowolić mnie? Dam ci chwilę na zastanowienie. Podejmij decyzję.
Ofiarował jej ostatnią szansę. Uznała to za wyjątkowe okrucieństwo. Chciała się
rzucić na kolana i błagać o łaskę. Nie ruszyła się jednak, bo wiedziała, że satrapa nie zna
pojęcia łaski. Przełknęła ślinę. Nie potrafiła mu odpowiedzieć. Miała nadzieję, że władca we
właściwy sposób zrozumie jej milczenie.
– Bardzo dobrze. Pamiętaj, Serillo, że sama dokonałaś wyboru. Mogłaś zostać ze mną.
Otworzył drzwi. Za nimi stał marynarz. Za drzwiami Cosga zawsze czuwał któryś z
marynarzy. Serilla podejrzewała, że kapitan rozkazał pilnować młodego satrapy. Cosgo oparł
się o framugę i poklepał marynarza przyjaźnie po ramieniu.
– Dobry człowieku, zanieś wiadomość kapitanowi. Postanowiłem mu podarować
jedną z moich kobiet. Zielonooką. – Odwrócił się chwiejnie i uśmiechnął do Serilli. – Ostrzeż
go, że pani ta ma dość przykre usposobienie, a mimo to znajdzie w niej słodką klaczkę. –
Zmierzył ją lubieżnym wzrokiem od góry do dołu i jego wargi wykrzywił okrutny uśmieszek.
– Niech przyśle po nią kogoś.
3. WIEŚCI
Althea westchnęła nagle i odsunęła się od stolika tak gwałtownie, że Malta
mimowolnie zrobiła długą kreskę piórem. Dziewczynka obserwowała ciotkę, która przetarła
oczy i odeszła od stolika zarzuconego rachunkami.
– Muszę wyjść – oznajmiła.
Ronica właśnie weszła do pokoju z koszem ciętych kwiatów w jednej ręce i dzbanem
wody w drugiej.
– Doskonale cię rozumiem – przyznała. Nalała wody do wazonu i zaczęła układać w
nim kwiaty, tworząc bukiecik ze stokrotek, hiacyntów, róż i liści paproci. – Księgowanie
naszych długów nie jest wesołym zajęciem. Nawet ja muszę co kilka godzin odpoczywać...
Jeśli masz ochotę popracować na dworze, trzeba zadbać o grządki kwiatowe przy frontowych
drzwiach.
Althea niecierpliwie potrząsnęła głową.
– Muszę pójść do miasta. Przejdę się, odwiedzę przyjaciół. Wrócę przed kolacją. –
Widząc, jak matka marszczy brwi, dorzuciła: – Potem zajmę się rabatką. Obiecuję!
Ronica zacisnęła wargi i nic już nie powiedziała. Malta odprowadzała Altheę
wzrokiem niemal do samych drzwi. Nagle spytała ciekawie:
– Zamierzasz się znowu spotkać z tą jubilerką?
– Może – odparła ciotka spokojnie, lecz dziewczynka usłyszała w jej głosie
powstrzymywaną irytację.
Babcia mruknęła, jakby zamierzała przemówić. Althea odwróciła się do niej i spytała
ze znużeniem:
– No co?
Ronica Vestrit lekko wzruszyła ramionami. W rękach nadal trzymała kwiaty.
– Nic. Po prostu wolałabym, żebyś nie spędzała z nią tak dużo czasu. I nie tak
otwarcie. Wiesz przecież, że twoja przyjaciółka nie pochodzi z naszego miasta. Niektórzy
mówią, że nie jest lepsza od Nowych Kupców.
– Jak słusznie zauważyłaś, Amber jest moją przyjaciółką – odparła stanowczo Althea.
– Podobno nielegalnie pomieszkuje na żywostatku Ludlucków. Biedny „Paragon”
nigdy nie był przy zdrowych zmysłach, a twoja Amber tak mu pomieszała w głowie, że dostał
szału i przegonił wysłanych przez rodzinę ludzi, którzy mieli ją wyrzucić. Zagroził, że jeśli
spróbują wejść na pokład, powyrywa im ręce ze stawów. Wyobrażasz sobie chyba, jak
paskudnie się poczuła Amis. Kupcowa od lat stara się nie zbrukać dobrego imienia
Ludlucków skandalami. A z winy twojej przyjaciółki odżyły dawno zapomniane opowieści o
„Paragonie”, który zwariował i wybił w pień całą swoją załogę. Amber nie powinna się
mieszać w sprawy Pierwszych Kupców.
– Matko – mruknęła jej córka, tracąc powoli cierpliwość – historia „Paragona” nie jest
wcale taka prosta. Jeśli chcesz, opowiem ci ją ze szczegółami, lecz później. Kiedy w pokoju
zostaną sami dorośli.
Malta natychmiast napadła na ciotkę.
– Jubilerka ma w Mieście Wolnego Handlu zastanawiającą reputację – warknęła. –
Och, wszyscy przyznają, że jest cudowną artystką, ale cóż... artystów powszechnie uważa się
za dziwaków. Amber żyje z kobietą, która przebiera się za mężczyznę i tak samo się
zachowuje. Wiedziałaś o tym, ciociu?
– Jek pochodzi z Królestwa Sześciu Księstw albo z jakiegoś innego barbarzyńskiego
kraju – tłumaczyła Althea. – Nie różni się od tamtejszych kobiet. Dorośnij wreszcie, Malto, i
przestań słuchać podłych plotek.
– Zwykle tego typu gadki puszczam mimo uszu. Chyba że bohaterem opowieści staje
się ktoś z naszej rodziny. Wiem, że niezbyt wytwornie jest dyskutować o tak intymnych
kwestiach, powinnaś jednak wiedzieć, że zdaniem niektórych osób odwiedzasz jubilerkę z
tego samego powodu. Aby z nią sypiać.
Zapadło milczenie. Malta osłodziła herbatę miodem i zamieszała. Brzęk łyżeczki o
kubek wydał się prawie wesoły.
– Jeśli mówisz o pieprzeniu, używaj słowa „pieprzenie” – odburknęła ciotka zimnym z
wściekłości tonem. – Skoro pragniesz być ordynarna, po co uważać na język?
– Altheo! – Ronica w końcu otrząsnęła się z szoku. – Nie wolno ci mówić takich
rzeczy w naszym domu!
– Malta zaczęła, nie ja. Ja tylko trafniej wyraziłam jej myśl.
– Nie możesz potępiać ludzi za takie gadanie. W końcu wyjechałaś z naszego miasta
prawie rok temu, a wróciłaś do domu przebrana za chłopaka. Już kilka lat temu powinnaś była
wyjść za mąż, jednak w ogóle nie okazujesz zainteresowania mężczyznami. Zamiast tego
kręcisz się po mieście i zachowujesz jak młody chłopiec. Ludzie mają prawo uważać się za...
osobę dziwną.
– Malto, twoje stwierdzenia są zarówno nieuprzejme, jak i nie prawdziwe –
oświadczyła twardo Ronica. – Althea wcale nie jest zbyt stara, by się wydać za mąż. Wiesz
zresztą dobrze, że Grag Tenira mocno się nią ostatnio interesuje.
– Ach, ten. Wszyscy świetnie wiedzą, że Tenirów jeszcze bardziej interesuje
dodatkowy głos, który dzięki Vestritom zdobyliby w Radzie Miasta Wolnego Handlu. Odkąd
zaczęli bezsensowną demonstrację buntu w doku podatkowym satrapy, starają się skaptować
do swojej sprawy jak najwięcej osób...
– Nie oceniaj czynów, o których nie masz pojęcia – przerwała jej Althea. – Używając
przymiotnika „bezsensowny”, potwierdzasz, że niczego nie rozumiesz. Zresztą nie oczekuję
po tobie innej reakcji... W grę wchodzi przyszłość naszego miasta. Tenirowie odmówili
zapłacenia satrapie podatku i cła, ponieważ żądane taryfy są zarówno bezprawne, jak i
niesprawiedliwe. Wątpię jednak, byś potrafiła pojąć wszelkie niuanse tej sytuacji, a nie mam
ochoty dłużej słuchać twojej dziecięcej paplaniny. Jesteś dzieckiem i musisz się jeszcze wiele
nauczyć. Do zobaczenia, matko.
Wyszła z wysoko podniesioną głową.
Malta słuchała cichnących w korytarzu kroków, potem gestem pełnym rezygnacji
odsunęła leżące przed nią dokumenty.
– Dlaczego to zrobiłaś? – spytała cicho babka. W jej głosie nie było gniewu, tylko
ciekawość.
– A co ja takiego zrobiłam? Dlaczego ciotka może nagle oznajmić, że jest zmęczona
pracą i wyjść do miasta? Gdybym ja spróbowała się tak...
– Althea jest od ciebie starsza i dojrzalsza. Przyzwyczaiła się decydować za siebie.
Dotrzymuje zawartej z nami umowy. Żyje cicho, nie naraża dobrego imienia rodziny na
szwank i nie ma...
– Skąd w takim razie biorą się plotki na jej temat?
– Nie słyszałam żadnych plotek. – Babka podniosła pusty koszyk i dzbanek.
Przesunęła wazon ze świeżymi kwiatami na środek stołu. – Jesteś, Malto, męczącą osóbką.
Pozwolisz, że zajmę się teraz własnymi sprawami. Do zobaczenia. – Mówiła bez
rozdrażnienia, jedynie ze smutkiem. Obrzuciła wnuczkę niechętnym spojrzeniem i wyszła.
Malta odezwała się do siebie głośno, tak by babcia ją usłyszała:
– Nienawidzi mnie. Ta stara kobieta mnie nienawidzi. Och, niech tato szybko wraca!
Jedynie on może uratować naszą rodzinę.
Ronica Vestrit nie zatrzymała się. Dziewczynka pochyliła się nad biurkiem i odsunęła
przesłodzoną herbatę. Od wyjazdu Reyna straszliwie się nudziła w domu. Nie umiała nawet
sprowokować krewnych do kłótni. Nuda doprowadzała ją do szaleństwa. Ostatnio z byle
powodu denerwowała najbliższych, ponieważ bardzo chciała, by coś się działo. Odwiedziny
zalotnika pozostawiły cudowne wspomnienia, jednak kwiaty od niego już dawno zwiędły, a
słodycze zostały zjedzone. Po co mieć kawalera, który mieszka tak daleko?
Z każdym dniem coraz bardziej dopadała ją pospolitość. Miała dużo pracy i
obowiązków. Ronica stale wymyślała jej nowe zadania, a przecież Althea mogła robić, co
chciała. Dziewczynka podejrzewała, że babka z matką po prostu pragną pilnować każdego jej
kroku. Zmieniły ją w małego szczeniaczka na smyczy. Reyn również wymagał od niej
uległości. Zauważyła to. Pociągała go nie tylko jej uroda i wdzięk, ale także młodość i
słabość. Pewnie uważał, że będzie panował nad jej działaniami, a nawet myślami. Cóż, butny
młodzieniec wkrótce odkryje swoją pomyłkę. Malta pokaże wszystkim, co potrafi!
Wstała znad rachunków i wyjrzała przez okno. Wychodziło na zaniedbany, zdziczały
ogród. Althea i Ronica starały się o niego dbać, lecz teren potrzebował prawdziwego
specjalisty z przynajmniej tuzinem pomocników. Jeśli stan rodzinnych finansów wkrótce się
nie poprawi, pod koniec lata ogród zmieni się w ugór. Ale nie, nie, do tego nie dojdzie!
Oczywiście, że nie. Niedługo wróci do domu ojciec. Przywiezie pieniądze i wszystko wróci
do normy. Znowu w rezydencji pojawią się służący, dobre jedzenie i wino. Malta była pewna,
że Kyle Haven przypłynie do miasta lada dzień.
Zacisnęła zęby, wspominając rozmowę przy wczorajszej kolacji. Matka martwiła się
głośno, że powrót żywostatku tak strasznie się opóźnia. Ciotka dodała, że w dokach nikt nie
słyszał o „Vivacii”. Nie widział jej kapitan żadnego ze statków, które przypłynęły ostatnio do
Miasta Wolnego Handlu. Keffria odparła, że może Kyle zdecydował się ominąć rodzinny port
i udać z ładunkiem wprost do Chalced.
– Ale na tamtych wodach również nikt jej nie spotkał – zakomunikowała posępnie
Althea. – Zastanawiam się, czy twój mąż w ogóle zamierza wrócić do naszego miasta. Chyba
że prosto z Jamaillii pożeglował na południe.
Mówiła spokojnie. Udawała, że nie chce nikogo obrazić. Keffria ripostowała
gwałtownie, choć bez podnoszenia głosu.
– Kyle nigdy nie zrobiłby czegoś takiego!
Wtedy ciotka zamilkła. Nikt więcej się nie odezwał.
Malta tęskniła za rozrywką. Może otworzy dzisiejszej nocy puszkę snów. Myśl o
przeżyciu zakazanego snu kusiła ją i podniecała. Podczas poprzedniego wymieniła z Reynem
pocałunek. Czy kolejny sen zacznie się w tym miejscu? Czy właśnie tego pragnęła? Zalotnik
kazał jej odczekać dziesięć dni i dopiero po tym czasie użyć pudełka. Wtedy Reyn zdąży
dotrzeć do Deszczowych Ostępów i swego domu. Jednak wyznaczonego dnia Malta nie
otworzyła cudownej skrzyneczki. W ramach buntu. Jej kawaler był zbyt pewny, że
dziewczynka postąpi zgodnie z jego prośbą. Choć bardzo pragnęła przeżyć sen, powstrzymała
się. Niech Reyn czeka i zadaje sobie pytanie, co się stało. Niech odkryje, że Malta nie jest
szczeniaczkiem, którego trzyma na smyczy. Cerwin dostał już podobną nauczkę, teraz
przyszła kolej na jego rywala.
Dziewczynka uśmiechnęła się do siebie nieznacznie. W mankiecie nosiła najnowszy
liścik, w którym młody Treli błagał ją o spotkanie w dowolnym miejscu i o dowolnej porze.
Obiecywał, że ma najczystsze intencje. Zamierzał przyprowadzić ze sobą swoją siostrę Delo,
by reputacja Malty nie ucierpiała. Młodzieńca doprowadzała do szaleństwa myśl o wyjeździe
ukochanej do Deszczowych Ostępów. Wyraźnie sądził, że Malta jest mu przeznaczona.
„Proszę, proszę, proszę, jeśli masz dla mnie choć trochę uczucia, musisz się ze mną spotkać”,
pisał. Razem mieli zdecydować, jak zapobiec tragedii.
Na pamięć znała spisany czarnym atramentem liścik. Pięknie wyglądał na grubym
kremowym papierze. Delo przyniosła go wczoraj. Woskowa pieczęć z wierzbą (herbem
Trellów) pozostawała wprawdzie nietknięta, lecz szeroko otwarte oczy przyjaciółki i jej
konspiracyjne zachowanie sugerowały, że dobrze zna treść listu. Kiedy dziewczynki zostały
same, Delo zwierzyła się, że nigdy jeszcze nie widziała brata tak oszalałego. Odkąd zobaczył
Maltę tańczącą w ramionach Reyna, nie mógł spać. Prawie nie jadł, nie spotykał się z
kolegami, długie godziny przesiadywał sam przy kominku w gabinecie. Ojca coraz bardziej
denerwowało jego zachowanie, oskarżał Cerwina o lenistwo, a w pewnym momencie
oświadczył, że nie po to wydziedziczył starszego syna, by młodszy prowadził równie
bezczynne życie. Delo nie wiedziała, co począć. Poprosiła przyjaciółkę, by dała jej bratu choć
maleńki promyk nadziei.
Dziewczynka ponownie odtworzyła scenkę w umyśle. Zapatrzyła się w dal.
Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku. Powiedziała Delo, że niewiele zależy od niej, że
babka i matka uznały ją za coś w rodzaju ładnej błyskotki, którą zamierzają sprzedać kupcowi
oferującemu najwyższą cenę. Zapewniła przyjaciółkę, iż stara się odwlec wszelkie decyzje do
powrotu ojca. Była pewna, że Kyle Haven wolałby zobaczyć córkę w ramionach ukochanego
i wybranego przez nią mężczyzny niż byle bogacza. Potem przekazała odpowiedź dla
Cerwina. Nie odważyła się spisać wiadomości, wolała polegać na honorze jego siostry.
Wyznaczyła spotkanie o północy w altance obok porośniętego bluszczem dębu w dolnej
części ogrodu różanego.
Do schadzki miało dojść właśnie dzisiaj. Dziewczynka nadal nie zdecydowała, czy
pójdzie w wyznaczone miejsce. Noc będzie ciepła. Ani Delo, ani Cerwinowi nic nie może się
przydarzyć w ogrodzie. Jeśli Malta nie dotrze, powie po prostu, że nie zdołała się wymknąć
opiekunkom. A młody Treli zapragnie jej jeszcze bardziej.
* * *
– Najgorsze, że jest sprytna i inteligentna. I bardzo podobna do mnie. Czy gdyby
ojciec nie zabrał mnie na morze, stałabym się taka sama jak ona? Dusiłabym się w domu,
zachowywała „stosownie”. Może identycznie bym się wtedy buntowała? Uważam, że moja
matka i siostra mylą się co do niej. Pozwalają jej się ubierać i zachowywać jak dorosłej, a
Malta jest przecież jeszcze dzieckiem. Buntuje się i nie rozumie, że rodzina musi działać
wspólnie. Tak bardzo stara się bronić własnego idealnego wyobrażenia o ojcu, że nie
dostrzega innych spraw. Selden natomiast stał się prawie zupełnie niewidoczny. Kręci się po
domu i mówi szeptem albo cicho popłakuje. Matka i babka stale go przeganiają, wymawiając
się obowiązkami. Dają mu słodycze i wysyłają do zabawy, najchętniej na dwór. Malta miała
odrabiać z nim lekcje, lecz co chwilę tylko doprowadza go do łez. Nie mam czasu, by mu
pomóc, nie znam zresztą potrzeb chłopców w jego wieku. – Althea głośno westchnęła.
Podniosła oczy znad herbaty, którą długo mieszała, i spojrzała Gragowi w oczy.
Uśmiechnął się do niej. Siedzieli przy małym stoliku przed piekarnią. Nie chcieli się ukrywać.
Tak było prościej, nie musieli się bowiem bać plotkarzy, którzy mogliby ich podejrzeć w
jakimś zaułku. Althea spotkała młodego Tenirę przypadkiem na ulicy. Udawała się akurat do
sklepiku Amber, lecz Grag poprosił ją o kilka chwil rozmowy. Spytał, czym się tak
zdenerwowała, że opuściła dom bez kapelusza, a wtedy wylała z siebie wszystkie żale. Teraz
czuła się z tego powodu zawstydzona.
– Och, przepraszam. Zaprosiłeś mnie na herbatę, a ja od pięciu minut skarżę się na
siostrzenicę. Nie wolno się w ten sposób wyrażać o swojej rodzinie. Ale ta Malta, doprawdy!
Wiem, że ilekroć wyjdę, grzebie w moich rzeczach. Niestety... – Dziewczyna zbyt późno
ugryzła się w język. – Nie mogę pozwolić, by ta mała flirciara mnie rozdrażniła. I świetnie
rozumiem, dlaczego jej babka i matka zgodziły się na tak wczesne zaloty. Tylko w ten sposób
możemy się pozbyć wstrętnej dziewuchy.
– Altheo! – skarcił ją Grag z uśmiechem. – Jestem przekonany, że do ślubu nie
dojdzie.
– Cóż, Ronica i Keffria pragną znaleźć najlepsze wyjście z tej trudnej sytuacji. Chcą
dobra nas wszystkich. Matka powiedziała mi wprost, że ma nadzieję, iż gdy Reyn lepiej
pozna Maltę, sam zrezygnuje z zalotów. – Westchnęła. – Gdybym miała na Reyna wpływ,
przyspieszyłabym jego decyzję. Czas, by się otrząsnął i nabrał rozumu.
Grag śmiało dotknął ręki dziewczyny.
– Nie wierzę, że jesteś do tego zdolna – zapewnił nie tylko ją, lecz również siebie. –
Nie ma w tobie podłości.
– Takiś tego pewny?
Szeroko otworzy! oczy, udając strach.
– Och, zmieńmy temat – zdenerwowała się dziewczyna. – Każdy będzie
przyjemniejszy. Powiedz mi, co z waszą bitwą. Rada zgodziła się was wysłuchać?
– Rada Miasta Wolnego Handlu bywa jeszcze bardziej opornym przeciwnikiem niż
urzędnicy satrapy. Ale tak, w końcu Kupcy się zgodzili. Wielkie wydarzenie nastąpi jutro
wieczorem.
– Przyjdę – obiecała Althea. – Postaram się zdobyć dla was jak największe poparcie.
Zrobię co w mojej mocy, by towarzyszyły mi matka i siostra.
– Nie wiem, czy coś załatwimy, cieszę się jednak z możliwości zabrania głosu. Nie
mam też pojęcia, co zdecyduje ojciec. Na razie odrzuca wszelkie propozycje kompromisów.
Postanowił, że nie zapłaci i już! Nie zamierza też przyrzekać, że zapłaci później. Stoimy w
doku załadowani towarami, a inne statki czekają na miejsce. Ojciec nie zapłacił i nikt się nie
wstawił za nami. Smutne, Altheo, ogromnie to smutne! Ogromnie nas boli ten brak poparcia.
Jeśli nic się nie zmieni, urzędnicy nas złamią. – Przerwał raptownie i potrząsnął głową. – Och,
nie musisz wysłuchiwać moich zmartwień. Masz dość własnych. Ale wiesz co? Dotarły do
mnie też dobre wieści. Twoja przyjaciółka Amber skończyła remontować ręce naszego
galionu. Rezultaty są zachwycające. „Ofelii” było ciężko. Mówiła, że nie odczuwa bólu, tylko
niewygodę, kiedy... – Grag umilkł, dziewczyna nie naciskała. Wiedziała, że poczucie
bliskości z własnym żywostatkiem jest sprawą bardzo intymną.
Dotąd przygnębiała ją myśl o rozłące z „Vivacią”, teraz poczuła nagły ból. Zacisnęła
ręce na podołku i starała się zapomnieć o samotności. Tęskniła za swoim statkiem, lecz nic
nie mogła zrobić, póki Kyle nie wróci do Miasta Wolnego Handlu. O ile wróci! Keffria
twierdziła, że mąż nigdy nie opuściłby jej ani dzieci, Althea wszakże miała na ten temat inne
zdanie. Jej szwagier posiadał w tej chwili bezcenny statek, do którego właściwie nie miał
prawa. Gdyby popłynął na południe, nie musiałby spłacać długów. Stałby się człowiekiem
bogatym. Bez żadnych zobowiązań.
– Altheo?
Ocknęła się zmieszana.
– Przepraszam.
Grag uśmiechnął się miło.
– Rozumiem twoje roztargnienie i niepokój. Na twoim miejscu pewnie też byłbym
zatroskany. Wypytuję o „Vivacię” każdy wpływający do portu statek. Na razie w żaden inny
sposób nie mogę ci pomóc. Za miesiąc prawdopodobnie ponownie wypłyniemy do Jamaillii.
Po drodze będę wszędzie szukał wieści o niej.
– Dziękuję – powiedziała ciepło. Widząc czułość w jego oczach, zmieniła temat. –
Tęsknię za „Ofelią”. Gdybym nie obiecała matce, że będę się zachowywać obyczajnie,
natychmiast poszłabym ją odwiedzić. Raz nawet wybrałam się do doku, lecz zatrzymali mnie
urzędnicy podatkowi satrapy. Przez wzgląd na dobre imię mojej rodziny nie nalegałam. –
Westchnęła. – Mówisz zatem, że Amber naprawiła szkody na rękach „Ofelii”.
Grag spojrzał z ukosa w zachodzące słońce.
– Nie tylko naprawiła dłonie, lecz także lekko je wyszczupliła. Są teraz bardzo
proporcjonalne. „Ofelia” niepokoiła się o usunięte kawałki czarodrzewu. Ich utrata wyraźnie
ją przerażała. Jednak rzemieślniczka uratowała wszystkie i włożyła do osobnego pudełka.
Nawet nie opuściły przedniego pokładu. Zaskoczyło mnie, że osoba pochodząca spoza
naszego miasta potrafi tak dobrze rozumieć potrzeby żywostatku. Amber posunęła się jeszcze
dalej. Po konsultacji z „Ofelią” uzyskała zgodę mojego ojca na wykonanie z większych
kawałków bransoletki dla galionu. Zamierza pociąć fragmenty na paseczki i sztabki, które
później połączy. Żaden żywostatek w porcie nie posiada takiej biżuterii, nie dość że
wykonanej przez znakomitą artystkę, ale także z własnego czarodrzewu. „Ofelia” jest
wniebowzięta.
Althea uśmiechnęła się i spytała nieco jeszcze niedowierzającym tonem:
– Twój ojciec pozwolił Amber obrabiać czarodrzew? Sądziłam, że nikomu nie wolno
tego robić.
– Tu nie chodzi o obróbkę – zauważył Grag pospiesznie – lecz o dalszy ciąg remontu.
Amber stara się uratować jak najwięcej materiału „Ofelii”. Dogłębnie przemyśleliśmy tę
kwestię podczas rodzinnej narady i w końcu ojciec pozwolił twojej przyjaciółce dokonać
zmian. Na naszej decyzji mocno zaważyła uczciwość rzemieślniczki, która nie próbowała
zachować dla siebie ani jednego kawałka drewna. Wiesz, obserwowaliśmy ją, ponieważ
czarodrzew jest materiałem bardzo rzadkim i nawet najmniejsza jego cząstka ma ogromną
wartość. Amber przez cały czas postępowała w sposób honorowy. Co więcej, pracowała
wyłącznie na pokładzie. Nawet bransoletkę wyrzeźbi tam, choć mogłaby ją zrobić w swoim
warsztacie. Pamiętaj, że musiała nosić tam i z powrotem mnóstwo narzędzi, ukrywając je w
fałdach fartucha niewolnicy.
Dziewczyna uprzytomniła sobie, że Amber nie opowiadała jej szczegółowo o swojej
pracy. Zresztą ta rezerwa rzemieślniczki nie zaskoczyła dziewczyny, bo przyjaciółka zawsze
była osobą skrytą i Althea właściwie niewiele o niej wiedziała.
– Ona jest wspaniała! – wykrzyknęła z entuzjazmem.
– Moja matka mówi dokładnie to samo – przyznał Grag. – Ogromnie mnie zresztą
zdziwiła jej opinia, ponieważ matka i „Ofelia” zawsze były sobie bardzo bliskie. Na pewno o
tym wiesz. Przyjaźniły się jeszcze przed ślubem rodziców. Matka szalała, kiedy dowiedziała
się o ataku Chalcedczyków i ranach odniesionych przez galion. Miała wiele zastrzeżeń wobec
Amber. Nie chciała, by ręce „Ofelii” naprawiała nieznajoma osoba, która w dodatku nie
pochodzi z naszego miasta. Prawie się obraziła na ojca, że udzielił zgody na remont bez
uprzedniej konsultacji z nią.
Słuchając, jak Grag z poważną miną umniejsza znaczenie legendarnego gniewu Narii
Teniry, dziewczyna uśmiechnęła się nieznacznie. Przystojną męską twarz rozjaśnił szeroki
uśmiech i przez moment Althea miała przed sobą raczej beztroskiego marynarza niż
konserwatywnego przedstawiciela Pierwszych Kupców z Miasta Wolnego Handlu. Odkąd
bowiem wysiedli w rodzimym porcie, Grag spoważniał. Zachowywał się teraz stosownie,
stale myślał o reputacji rodziny i wszystko traktował straszliwie serio. Marynarskie ubrania
ustąpiły ciemnej marynarce i spodniom oraz białej koszuli, przywodząc dziewczynie na myśl
jej ojca, który w porcie nosił podobny strój. Młody Tenira w tym ubraniu wydawał się
starszy, poważniejszy i bardziej stanowczy. Dlatego teraz na widok jego beztroski serce w
dziewczynie się radowało. Jako kupiec Grag był interesującym mężczyzną, lecz jako
marynarz wydawał jej się atrakcyjniejszy.
– Matka ogromnie pragnęła obserwować naprawy. Amber nie oponowała, choć sądzę,
że była trochę urażona. Nikt nie lubi, gdy się go o coś podejrzewa. I wiesz, co się stało?
Zaprzyjaźniły się. Podczas pracy rzemieślniczki dyskutowały całymi godzinami na wszystkie
możliwe tematy. „Ofelia” oczywiście wiecznie się wtrącała do rozmowy. Dobrze wiesz, że
nie sposób powiedzieć na pokładzie dziobowym słowa, którego galion nie usłyszy. A rezultat
tych dyskusji zupełnie nas wszystkich zaskoczył. Matka zmieniła się w zajadłą przeciwniczkę
niewolnictwa. Parę dni temu zaczepiła na ulicy człowieka, któremu towarzyszyła obładowana
paczkami mała dziewczynka z wytatuowanym policzkiem. Matka wyjęła z jej rąk paczki i
nakrzyczała na właściciela. Oświadczyła mu, że to wstyd zabierać z rodzinnego domu takie
małe dziecko, po czym... sprowadziła dziewczynkę do naszej rezydencji. – Grag wyglądał na
ROBIN HOBB SZALONY STATEK CZĘŚĆ DRUGA CYKLU KUPCY I ICH ŻYWOSTATKI TOM II (PRZEŁOŻYŁA EWA WOJTCZAK)
LATO
1. INTERLUDIUM – To nie jest prawdziwe wężowisko – powiedziała do siebie Shreever. Prawdziwe wężowiska gromadziły się świadomie wokół przywódcy, którego szanowały. Tutaj zaś wężyca dostrzegła kilku chaotycznie krążących osobników, przypadkową zbieraninę. Ona, Maulkin i Sessurea spotykali czasem takie stworzenia w pobliżu płynących na północ dostawców. Nie czuły żadnego związku z kłębowiskiem Maulkina; po prostu sunęły za tym samym źródłem pożywienia. Niemniej ich towarzystwo dawało pociechę. Niektóre osobniki czasami nawet błyskały inteligencją. Inne milczały, otępiałe, bezrozumne. Najgorsze z nich nie były wiele lepsze od głupich zwierząt. Tryskały jadem lub rzucały się z obnażonymi kłami na każdego, kto się zbliżył. Troje pierwotnych przedstawicieli kłębowiska Maulkina mówiło niedużo więcej od nowo przybyłych. Problemem było znalezienie tematów, które nie pogłębiałyby ich rozpaczy. Zbyt długi post mógł każdemu pomieszać w głowie. Wężyca odgrywała pewne rytuały, aby utrzymać się w psychicznym zdrowiu. Codziennie na przykład przypomniała sobie o celu ich podróży. Płynęli na północ, ponieważ Maulkin uznał, że nadeszła właściwa pora. Na końcu podróży powita ich Ta, Która Pamięta. Dzięki niej odzyskają wszystkie wspomnienia. Ona pokaże im dalszą drogę. – Ale jak to będzie? – mruknęła cicho do siebie. – Co takiego? – spytał sennie Sessurea. Byli blisko siebie w grupce sześciu drzemiących węży. Jedynie nocami obcy przypominali sobie o cywilizowanym zachowaniu i łączyli się zwojami niczym prawdziwe kłębowisko. Shreever postanowiła rozwinąć swą myśl. – Kiedy już znajdziemy Tę, Która Pamięta, i wrócą nasze wspomnienia. Co się wtedy zdarzy? Jej rozespany towarzysz westchnął. – Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, może wcale nie potrzebowalibyśmy szukać strażniczki wspomnień. Spoczywający między nimi Maulkin nawet się nie poruszył. Z każdym dniem wyraźnie słabł. Shreever i Sessurea walczyli o jedzenie dla niego. Prorok nie chciał się bić o pokarm. Kiedyś, gdy złapał bezwładne ludzkie ciało, które prawie na niego spadło w Krainie Obfitości, oddał je jednemu z towarzyszących kłębowisku pozbawionych duszy węży. Wolał nie jeść, niż walczyć jak zwierzę. Cętki na jego skórze – niegdyś migotliwie połyskujące –
teraz zmatowiały. Czasami co prawda przyjmował pożywienie od Shreever, lecz częściej odmawiał. Wężyca nie miała odwagi spytać, czy aby nie zamierza zarzucić również pogoni za dostawcą. W grupce śpiących coś się poruszyło. Smukły jaskrawozielony wąż wysunął się spośród wężowiska i tęsknie wzniósł się w Kraj Niedostatku. Shreever i Sessurea wymienili znużone, lecz zaintrygowane spojrzenia. Na prawdziwą ciekawość zabrakło wężom sił. Zresztą poczynania ich bezdusznych towarzyszy rzadko miały sens. Wężyca zamknęła oczy. Nagle usłyszała nad sobą niezwykłe, czyste nuty. Ktoś śpiewał. Każda nuta brzmiała przejmująco. To nie był świergot czy ryk, jakie potrafią wydawać z siebie wszystkie węże, lecz przepiękny radosny śpiew. Wężyca otworzyła oczy. – Pieśń Prostoty – oznajmił chrapliwie Maulkin. Sessurea pokiwał głową. Wszystkie trzy łagodnie zafalowały ku szczytowi Krainy Obfitości i podniosły głowy w Kraju Niedostatku. Tu w poświacie księżyca dostrzegły zielonego węża. Śpiewał. Ciężka grzywa na szyi zwisała mu luźno, paszczę otworzył szeroko. Wyraźne i słodkie słowa wydobywały się ze skrzeli stworzenia, które wcześniej wszyscy troje uznali za niemowę. Wąż wyśpiewywał werset po wersecie starą pieśń o prapoczątkach. W dawnych czasach słuchacze wtórowaliby mu w refrenie, wspólnie sławili dni cieplejszej Krainy Obfitości i migrujących ryb. Teraz nikt z trójki się nie odezwał. Słuchali błogosławieństwa i bali się je przerwać. Pochłonięty pieśnią wąż wyglądał pięknie. Gdy śpiewał, jego gardziel to się rozszerzała, to napinała. Z rozdziawionej paszczy wydobywały się głębokie, bogate tony. W oczach miał pustkę, a mimo to wyśpiewywał najświętszą z pieśni. Maulkin skłonił głowę. Był wzruszony, pod wpływem emocji wzory na jego skórze się rozjarzyły. Jad Maulkina, kiedyś tak obfity i toksyczny, ledwie teraz połyskiwał na czułkach. Jedna kropla spadła i lekko podrażniła skórę Shreever. Na kilka minut noc wydała się wężycy jasna i ciepła od obietnic. – Zachowaj swą moc – doradził przywódcy Sessurea smutnym tonem. – Jego muzyka jest piękna, lecz pozbawiona serca. Nie zdołamy go rozbudzić. Walcząc o jego duszę, siebie osłabiasz. – Moja moc nie należy do mnie – odparł Maulkin. – Czasami wręcz się boję, że nie mam po co jej zachowywać. Nadal słuchali zachwycającej pieśni. Zielony wąż śpiewał do księżyca. Powtórzył ostatni refren trzy razy. Kiedy czysto ciągnął końcową nutę, Shreever zauważyła wokół siebie inne węże. Gapiły się bezmyślnie, jakby czekały na jedzenie. Na horyzoncie widniała
sylwetka dostawcy. Jutro cała grupa podąży za jego zapachem przez Krainę Obfitości. Łatwo go będzie dogonić. Śpiewak nie zmienił pozy, nadal wpatrywał się w księżyc i ciągnął ostatnią cudowną nutę. Wreszcie pieśń się skończyła i zapanowało całkowite milczenie. Żadne słowa nie pasowały do tej niezwykłej chwili. Nagle Shreever zauważyła, że w grupie panuje jakieś zamieszanie. Niektóre węże spoglądały zaintrygowane, jak gdyby coś sobie przypomniały. Maulkin ruszył do zielonego węża. Pobladła skóra przywódcy na moment błysnęła złotem, miedziane ślepia zapłonęły. Prorok owinął się wokół śpiewaka, skropił go odrobiną jadu, którą udało mu się wytworzyć, potem mocno uściskał. Shreever usłyszała oburzony wrzask zielonego węża. Nie był to krzyk istoty inteligentnej, lecz pełen furii ryk przypartej do muru bestii. Przez chwilę dwa węże miotały się bezładnie. Shreever wraz z Sessurea skoczyła za nimi w dół, ku błotnistemu dnu. Gdy przywódca i śpiewak opadli, zmącony szlam przesłonił Krainę Obfitości. – Maulkin się udusi! – krzyknęła zaniepokojona wężyca. – Chyba, że zielony poszatkuje go wcześniej na kawałki – odparł ponuro Sessurea. Rzucili się na pomoc, a ich grzywy wręcz napuchły od jadu. Shreever czuła, że inne węże są zdezorientowane. Niełatwo było przewidzieć ich reakcję. Możliwe, że się zjednoczą i zaatakują nas troje, pomyślała chłodno wężyca. Gdyby doszło do walki, wężowisko Maulkina nie miało szans na przeżycie. Shreever szybko opadała obok Sessurei w wypełnioną drobinkami szlamu ciemność. Prawie natychmiast zaczęła się dusić. Doznanie było potwornie nieprzyjemne i każdą komórką swego ciała pragnęła uciec na czystsze wody. Nie była wszakże tępym zwierzęciem i potrafiła zapanować nad instynktami. Dotarła w pobliże wirującej wody. Owinęła się wokół walczących węży. Nozdrza miała zatkane mułem, więc nie potrafiła wyczuć, kogo ma przed sobą. Oczy także jej wypełniał piaszczysty szlam. Wypuściła mizerną chmurę jadu. Tylko tyle zdołała wytworzyć. Żywiła nadzieję, że nie oszołomi ani nie osłabi Sessurei. Zebrała wszystkie siły i starała się podnieść węże na czystą wodę, gdzie mogłyby swobodnie oddychać. Zorientowała się, że przepływa przez ławicę ryb. Tu i tam migotały kolorowe drobinki i smugi. Ktoś obok niej wypuścił obłok jadu. Kropelki przypaliły jej skórę, wywołały wizje. Pomyślała, że chyba znalazła się na dnie Krainy Obfitości. Pragnęła wypuścić dźwigany ciężar i wystrzelić w górę. Dusiła się, jednak uparcie ciągnęła w górę oba ciała. Nagle wpłynęła w czystszą wodę. Ostrożnie uniosła powieki, potem rozdziawiła szeroko paszczę i skrzela. Od tej chwili wzrosła jej wrażliwość na mieszane trucizny
unoszące się w wodzie. Skosztowała omdlałe echo niegdyś potężnego jadu Maulkina i słabsze toksyny Sessurei. Zielony wąż również wystrzelił krople jadu. Trucizna była gęsta i silna, prawdopodobnie wykorzystywał ją dotąd jedynie do ogłuszania ryb. Kontakt z nią okazał się nieprzyjemny, ale nie wprawił Shreever w oszołomienie. Po chwili wężyca napotkała spojrzenie Sessurei, który potrząsnął grzywą. Zielony wąż jeszcze przez chwilę słabo walczył, po czym znieruchomiał. Maulkin zdołał podnieść głowę. – Traktujcie go łagodnie – rzekł. – Podczas starcia odezwał się do mnie. Początkowo tylko przeklinał, potem zapytał, jakim prawem na niego napadłem. Sądzę, że uda nam się go rozbudzić. Shreever nie miała siły, by odpowiedzieć. Wraz z Sessureą całkowicie się skoncentrowali na unoszeniu znad zmąconego dna przywódcy i bezwładnego zielonego węża. Nagle jej towarzysz dostrzegł kamienny uskok. Trudno było się nań dostać, a jeszcze trudniej przenieść tam balast. Maulkin nie był bardziej pomocny niż gęsty splot wodorostów, a zielony nadal nie odzyskał przytomności. Wreszcie węże spoczęły na twardym podłożu. We troje trzymali ciągle między sobą obcego, który w każdej chwili mógł odzyskać świadomość. Kilka innych węży odkryło miejsce ich pobytu. Przypatrywały im się z oddali. Może były głodne. Z drżeniem odrazy Shreever zastanowiła się, czy myślą o jedzeniu. Co zrobiłyby, widząc, jak kłębowisko Maulkina pożera zielonego? Czy zażądałyby porcji dla siebie? Bała się ich. Przywódca wyglądał na kompletnie wyczerpanego. Jego zmęczenie zdradzał okropny, ciemnobrązowy odcień skóry. A jednak prorok się nie poddawał; wciąż masował zielonego węża własnymi zwojami i namaszczał go maleńkimi kropelkami jadu, których wytworzenie kosztowało zapewne sporo siły. – Kim jesteś? – pytał bezwładne stworzenie. – Prawdopodobnie byłeś kiedyś minstrelem, i to doskonałym. Kiedyś pamiętałeś tysiące melodii i słów pieśni. Sięgnij do pamięci. Zdradź mi swoje imię. Chcę poznać tylko twoje imię, nic więcej. Wężyca miała stuprocentową pewność, że wysiłki przywódcy są daremne. Zielony wąż chyba nawet nie był przytomny. Jak długo prorok zamierza go cucić? Jeśli wyczerpie resztki sił, czy zdołają jutro dogonić dostawcę? Tak, tak, upór Maulkina może całej grupie odebrać ostatnią szansę na przetrwanie. – Tellur – mruknął w końcu zielony. Jego skrzela przez moment trzepotały. – Nazywam się Tellur. – Potężny dreszcz przebiegł przez całą długość jego ciała. Nagle wąż się przekręcił i przytulił do Maulkina, jakby się obawiał, że zniesie go silny prąd. – Tellur! – krzyknął głośno. – Tellur. Tellur! Jestem Tellur. – Zamknął oczy i spuścił głowę. – Tellur – wymamrotał cicho. Był straszliwie wyczerpany.
Shreever próbowała rozniecić w sobie poczucie triumfu. A więc Maulkin rozbudził jednego węża! No tak, ale na jak długo? Czy zielony pomoże im w poszukiwaniach Tej, Która Pamięta? A może nadal będzie myślał tylko o jedzeniu? Krąg innych węży przysunął się bliżej. Shreever dostrzegła, że Sessurea kręci się z pozornym znużeniem. Wiedziała, że w ten sposób czyni przygotowania do bitwy. Podniosła głowę i usiłowała potrząsnąć grzywą. Maleńkie drobinki cennego jadu spłynęły do jej czułków. Starała się powieść po nieprzyjaciołach złowrogim spojrzeniem. Żaden nie zareagował. Nagle od grupy oderwał się największy z węży – masywny stwór w kolorze kobaltowym. Był o jedną trzecią dłuższy od Sessurei i dwa razy od niego tęższy. Z podniesionej grzywy strzelały w wodę kropelki toksyn. Nagle odrzucił głowę i igiełki grzywy stanęły prawie na sztorc. – Kelaro! – ryknął olbrzym. – Mam na imię Kelaro! – Jego szczęki pracowały intensywnie. Połykał rozpuszczone toksyny, skrzelami wypływała woda. – Pamiętam – obwieścił z dumą. – Jestem Kelaro! – Na jego wrzask niektóre z węży prysnęły na boki niczym spłoszone ryby. Inne pozostały obojętne. Kobaltowy odwrócił głowę i przyjrzał się uważnie jednemu z grupy, pokrytemu bliznami szkarłatnemu wężowi. – A ty jesteś Sylic. Mój przyjaciel Sylic. Kiedyś stanowiliśmy część kłębowiska Xecresa. Xecres... Co się z nim stało? Co się stało z Xecresem? Gdzie się podziali inni z naszego wężowiska? – Niemal gniewnie podpłynął do szkarłatnego, który gapił się na niego pustymi, szeroko otwartymi ślepiami. – Syliku, wiesz, gdzie jest Xecres? Bezmyślne spojrzenie Sylika wzbudziło w kobaltowym wściekłość. Kelaro owinął się wokół towarzysza, ściskając go niczym wieloryba, którego zamierzał utopić i pożreć. Na szczęście cofnął krawatkę nabrzmiałą od trucizny. Objętych przyjaciół otaczały chmury toksyn. – Gdzie jest Xecres, Syliku? – powtórzył pytanie olbrzym, a ponieważ szkarłatny wyrywał się z jego uścisku, objął go jeszcze mocniej. – Syliku! Powiedz mi swoje imię. Powiedz: „Jestem Sylic!”. Powiedz! – On go zabije – szepnął przerażony Sessurea. – Zostaw ich – zatrąbił cicho Maulkin. – Niech się stanie, co ma się stać. Jeśli Sylic się nie rozbudzi, lepiej żeby umarł. Tak jak my wszyscy. Mówił z taką rezygnacją, że Shreever przeszedł dreszcz strachu. Nagle usłyszała nieznany głos, piskliwy i zadyszany. – Sylic. Nazywam się Sylic. – Szkarłatny słabo walczył z Kelarem, który nagle rozluźnił uścisk, choć nie wypuścił towarzysza z objęć.
– Co się stało z Xecresem? – Nie wiem. – Sylic z wyraźnym trudem przekształcał myśli w słowa. – Chyba zapomniał siebie. A później pewnego ranka zbudziliśmy się i odkryliśmy, że odszedł. Opuścił kłębowisko. Po jego zniknięciu inne węże również zaczęły zapominać, kim są. – Impulsywnie potrząsnął głową i z postrzępionej grzywy wystrzeliły kropelki toksyn. – Jestem Sylic! – powtórzył gorzko. – Sylic samotny! Sylic bez wężowiska! – Nie, nie, to nieprawda. Jesteś Sylic z wężowiska Maulkina. A ty jesteś Kelaro z wężowiska Maulkina. Jeśli tylko zechcecie. Przywódca zdołał przemówić silnym głosem. Nawet jego wzorzysta skóra błysnęły na krótką chwilę złotem. Kelaro podpłynął bliżej. Nadal lekko ściskał przyjaciela. Oczy miał ogromne, czarne, lecz połyskiwały w nich srebrne iskierki. Uroczyście skłonił grzywiastą głowę. – Maulkinie. – Podpłynął na skalny uskok, ciągnąc za sobą przyjaciela. Powoli, starając się nikogo nie urazić, splótł się z Sessureą, Shreever i prorokiem. – Kelaro z wężowiska Maulkina pozdrawia wszystkich. – I Sylic z wężowiska Maulkina – powtórzył za nim szkarłatny. Kiedy wreszcie ułożyli się do odpoczynku, Sessurea zauważył: – Skoro chcemy dopaść dostawcę, nie możemy spać zbyt długo. – Możemy spać tak długo, aż będziemy gotowi do męczącej drogi – poprawił go Maulkin. – Zresztą skończyliśmy z dostawcami. Od tej pory zaczniemy polować, jak przystało wężom. Silne kłębowiska nie są zależne od niczyjej szczodrości. I poszukamy Tej, Która Pamięta. Otrzymaliśmy ostatnią szansę. Nie wolno nam jej zmarnować.
2. WYBÓR SERILLI Wspaniale wyposażona kabina była zamknięta i duszna od dymu. Serilli kręciło się w głowie, jej żołądek nadal buntował się przeciwko kołysaniu statku. Od bezustannego chybotania bolał każdy staw. Nigdy nie była dobrym marynarzem, nawet w młodości. Od tamtego czasu spędziła wiele lat w pałacu satrapy i zupełnie odwykła od podróży. Żałowała, że nie wybrali lepszego i szybszego statku, lecz satrapa nalegał na korab ogromny, w pełni zaopatrzony we wszystko, czego potrzebował władca i jego świta. Wypłynęli znacznie później, niż planowali, ponieważ mnóstwo czasu zajęły przeróbki wnętrza, szczególnie powiększanie kwater. Serilla słyszała, że robotnicy portowi straszliwie narzekali. Mówili coś o balaście i stabilności. Nie rozumiała wtedy ich niepokojów, teraz wszakże obarczała właśnie te przeróbki winą za obrzydliwe kołysanie statku. Na pocieszenie przypomniała sobie po raz kolejny, że z każdą chwilą jest bliżej Miasta Wolnego Handlu. Teraz już prawie nie pamiętała, z jaką niecierpliwością oczekiwała na rejs. Całymi dniami przepakowywała bagaże. Wybierała stroje, odrzucała je i ponownie wybierała. Nie chciała wyglądać ani niemodnie, ani dwuznacznie. Nie chciała wyglądać ani młodo, ani staro. Pragnęła zaprezentować się jako kobieta mądra i stateczna, a równocześnie atrakcyjna. W końcu zdecydowała się na szaty proste i skromnie skrojone, ale kunsztownie haftowane jej własną ręką. Nie miała biżuterii. Zgodnie z tradycją, Towarzyszka Serca posiadała i nosiła jedynie klejnoty otrzymane od swego władcy. Stary satrapa dawał jej tylko księgi i zwoje, Cosgo natomiast nigdy niczego jej nie ofiarował, chociaż wybrane przez siebie Towarzyszki obwieszał mnóstwem świecidełek; niektóre dziewczyny przypominały ciastka lśniące od okruszków wielobarwnego lukru. Serilla starała się nie przejmować faktem, że stanie przed Kupcami z Miasta Wolnego Handlu pozbawiona ozdób. Nie zamierzała czarować ich biżuterią. Płynęła, by nareszcie poznać krainę i ludzi, o których uczyła się prawie całe życie. Wcześniej na żadne zdarzenie nie oczekiwała z takim podnieceniem – na pewno nie od dnia, w którym stary satrapa zaoferował jej godność Towarzyszki Serca. Modliła się, by wizyta w Mieście Wolnego Handlu odmieniła jej los. Teraz trudno jej było marzyć. Nigdy nie czuła się tak podle. Nie pasowała do tego statku. W Jamaillii zawsze potrafiła się odizolować od poniżających praktyk uprawianych na dworze Cosga. Odkąd młody satrapa zaczął zmieniać wszelkie przyjęcia w celebrację obżarstwa i lubieżności, po prostu przestała brać w nich udział. Na pokładzie statku nie sposób było jednakże uciec przed ekscesami. Jeśli chciała jeść, musiała uczestniczyć w posiłku satrapy. Gdy zdecydowała się opuścić kajutę, wyjść na pokład i zaczerpnąć świeżego
powietrza, narażała się na ordynarne uwagi marynarzy z chalcedzkiej załogi. Nigdzie nie mogła się ukryć. Satrapa Cosgo i Towarzyszka Kekki leżeli na ogromnej otomanie w kwaterach władcy. Oboje byli prawie nieprzytomni od ziół rozkoszy i dymu. Kekki jęknęła kiedyś, że tylko w takim stanie nie ma nudności. Serilla była osobą taktowną, więc nie zapytała młodziutkiej Towarzyszki, czy nie jest przypadkiem w ciąży. Nieraz się zdarzało, że panujący satrapa miał potomka z jedną z Towarzyszek Serca, choć nikt tego nie popierał. Dzieci z takich związków tuż po urodzeniu oddawano w służbę Sa. Późniejsi kapłani i kapłanki nigdy nie poznawali imion rodziców. Tylko z legalną małżonką władca mógł spłodzić dziedzica. Cosgo jednakże jeszcze nie wybrał sobie żony i Serilla wątpiła, czy kiedykolwiek ożeni się z własnej woli. Ale wielmoża na pewno go do tego zmuszą. O ile pożyje wystarczająco długo. Popatrzyła na niego. Leżał na nieprzytomnej Kekki i chrapał. Inna Towarzyszka Serca, także oszołomiona narkotykami, zajmowała poduszki u jego stóp. Głowę odrzuciła w tył, ciemne włosy miała w nieładzie, spod zmrużonych powiek błyskały białka oczu. Co jakiś czas kurczowo zaciskała palce. Patrząc na nią, Serilla czuła odrazę. Jak do tej pory cały rejs był jednym długim pasmem biesiad i rozrywek, po których następowały okresy zamroczenia. Później Cosgo przywoływał uzdrowicieli, którzy podawali mu leki pobudzające; po nich władca znowu był głodny rozkoszy, więc organizował uczty. Możni szlachcice towarzyszący w podróży satrapie również nie stronili od przyjemności, z wyjątkiem kilku, którzy pod pretekstem choroby morskiej często pozostawali w kajutach. Wielu chalcedzkich szlachciców płynęło z Cosgiem na północ. Ich łodzie otaczały flagowy statek satrapy. Możni chętnie zasiadali z władcą do kolacji. Kobiety, które wieźli ze sobą, przypominały niebezpieczne zwierzęta, rywalizujące o względy ich zdaniem najpotężniejszych mężczyzn na świecie. Przerażały Serillę. A jakie polityczne dyskusje toczyły się podczas posiłków! Chalcedzcy szlachcice nakłaniali Cosga, by wykorzystał okazję i na przykładzie Miasta Wolnego Handlu pokazał, iż nie będzie tolerować nieposłuszeństwa i buntu. Powinien Kupców potraktować ostro. Chalcedczycy wzbudzali w satrapie zarówno poczucie pewności siebie, jak i – zdaniem Serilli zupełnie nieuzasadnionego – gniewu. Przestała się w końcu odzywać, każdą bowiem jej wypowiedź zagłuszały rechoty lub szyderstwa. Ostatniej nocy władca wprost kazał jej milczeć, „tak jak przystoi Towarzyszce Serca”. Na myśl o tej publicznej zniewadze ciągle jeszcze ogarniała ją wściekłość. Chalcedczyk, który dowodził statkiem satrapy, chętnie przyjął wina ofiarowane przez Cosga, lecz pogardzał towarzystwem młodego władcy. Wymawiał się odpowiedzialną
funkcją, choć Serilla dostrzegała w jego oczach skrywane lekceważenie. Im bardziej satrapa starał się wywrzeć na nim wrażenie, tym bardziej kapitan go ignorował. Cosgo próbujący naśladować dumny krok i pewność siebie Chalcedczyka był doprawdy żałosny. Serilla odczuwała niemal ból, widząc, jak Towarzyszki Serca (najczęściej Kekki) zachęcają go do tego dziecinnego postępowania. Ostatnio władca obrażał się, ilekroć ktoś niedokładnie wykonał jego rozkazy. Zachowywał się jak rozkapryszony smarkacz. Nic nie sprawiało mu przyjemności. Wziął ze sobą na pokład błaznów i muzyków, ale szybko się nimi znudził. Najdrobniejszy sprzeciw wobec jego woli wyzwalał steki przekleństw lub napady złości. Serilla westchnęła. Przez chwilę chodziła po kajucie władcy, potem przystanęła i zaczęła się bawić frędzlami haftowanego obrusa. Zmęczonym ruchem odsunęła lepkie od brudu naczynia. Usiadła przy stole i czekała. Czemu satrapa wezwał ją do siebie? Podobno potrzebował rady. Nie mogła wyjść, póki jej nie odprawi. Długo starała się wybić mu z głowy tę podróż, lecz Cosgo się uparł. Podejrzewał, że Serilla pragnie sama popłynąć do Miasta Wolnego Handlu. Miał zresztą rację. Wolałaby się wybrać tam sama, szczególnie wyposażona w uprawnienia do podejmowania decyzji w sprawie terenów, które znała o wiele lepiej niż on. Niestety, satrapa nie chciał się z nikim dzielić władzą. Postanowił, że wtargnie do zbuntowanej osady w całej okazałości swej potęgi i chwały. Jego celem było zastraszenie Kupców, przywołanie ich do posłuszeństwa i przypomnienie, że rządzi nimi z łaski Sa. Nie mieli prawa podawać w wątpliwość jego zwierzchnictwa. Serilla do ostatniej chwili była przekonana, że Rada Szlachetnie Urodzonych wyperswaduje Cosgowi udział w rejsie, i szczerze się zdumiała, gdy możni poparli pomysł władcy. Chalcedzcy sojusznicy również zachęcali go do podróży. Satrapa, zanim rozpoczął przygotowania do drogi, spędził z nimi wiele nocy na pijaństwie. Słyszała ich przechwałki, obietnice i zapewnienia o poparciu. Pamiętała ich słowa: „Niech nasz satrapa pokaże ważniakom z Miasta Wolnego Handlu, kto rządzi Jamaillią”. Książę Yadfin i jego najemnicy przekonywali, że Cosgo nie musi się obawiać „buntowników i wichrzycieli”. Odgrażali się, że w razie powstania przeciw prawowitemu władcy przypomną batem, dlaczego te ziemie nazywane są Przeklętymi Brzegami. Jeszcze teraz Serilla czuła gniew. Czyżby satrapa naprawdę nie rozumiał, że Chalcedczycy zrobili z niego przynętę? Prowokując Pierwszych Kupców do zabicia władcy, możni otrzymają pretekst, który pozwoli im splądrować i zniszczyć kupiecką osadę. Wielkim powolnym statkiem flagowym płynęło – prócz Cosga – grono Towarzyszek Serca, tłum służących oraz sześciu szlachciców (którym satrapa nakazał uczestnictwo w
rejsie) wraz z niewielkimi orszakami. Statkowi władcy towarzyszyły mniejsze łodzie, zapchane obiecującymi młodszymi synami ze szlacheckich domów. Cosgo zwabił ich perspektywą nadania ziemi w Mieście Wolnego Handlu. Na próżno Serilla protestowała, argumentując, że jeśli władca przybędzie z ewentualnymi osadnikami, jeszcze bardziej obrazi Pierwszych Kupców. Uprzytomniła sobie wówczas, że Cosgo nigdy nie traktował poważnie ani jej, ani jej wiedzy. Sprawę pogarszały wojenne galery załadowane uzbrojonymi po zęby chalcedzkimi najemnikami. Okrętów było siedem. Oficjalnie miały chronić władcę i jego orszak przed piratami, od których aż się roiło na wodach Kanału Wewnętrznego. Dopiero podczas rejsu Serilla odkryła, że galery mają pomóc Cosgowi w demonstracji siły. Napadały na każdą piracką osadę i łupiły ją bezlitośnie. Wszelkie bogactwa i niewolnicy zdobyci w trakcie najazdu trafiały na łodzie młodych szlachciców, którzy dzięki nim chcieli sobie wyrównać koszty misji dyplomatycznej. Satrapa uważał, że młodsi synowie możnych rodzin poprzez udział w tych pacyfikacjach powinni udowodnić swoją przydatność. Chciał sprawdzić, czy są godni jego względów. Był wyjątkowo dumny z tego pomysłu. Serilla w kółko wysłuchiwała, jak wyliczał korzyści. – Po pierwsze, mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu uwierzą, że moje galery patrolowe rzeczywiście walczą z piratami. Niewolników weźmiemy jako dowód. Po drugie, na buntowniczej osadzie na pewno zrobi wrażenie potęga moich sojuszników i Kupcy dobrze się zastanowią, czy warto się sprzeciwiać tak silnemu władcy. Po trzecie, skarbcowi zwróci się koszt mojej wyprawy. Po czwarte, przejdę do legendy. Który inny satrapa potrafił wziąć sprawy w swoje ręce i poprawić trudną sytuację polityczną? Czy któryś miał tyle śmiałości? Serilla przewidywała dwie wersje przyszłości i nie umiała zdecydować, która z nich jest gorsza i bardziej niebezpieczna. Chalcedczycy mogą zabrać Cosga do swojej krainy, zatrzymać go tam jako zakładnika, a później uczynić marionetkowym władcą. Albo – podczas nieobecności młodziutkiego satrapy – arystokracja Jamaillii przejmie władzę w stolicy... Serilla z goryczą uznała obie perspektywy za równie możliwe i groźne. Czasem, tak jak dzisiejszego wieczoru, rozważała, czy w ogóle kiedykolwiek zobaczy upragniony cel podróży. Właściwie... najemnicy chalcedzcy dowodzący statkami mieli nad pasażerami pełną władzę. Gdyby kapitanowie zechcieli zabrać Cosga prosto do Chalced, satrapa wraz ze swoim orszakiem nie zdoła im przeszkodzić. Oby Chalcedczycy uznali rejs do Miasta Wolnego Handlu za korzystny i priorytetowy. Przysięgła sobie, że gdy tam dotrze, postara się zniknąć. Niestety, nie wymyśliła jeszcze sposobu ucieczki.
Spośród starych doradców tylko dwóch próbowało wyperswadować satrapie pomysł wyprawy. Pozostali z aprobatą kiwali głowami. Przyznawali, że rządzący władcy nigdy nie podróżowali, lecz zachęcali Cosga do rejsu. Przypochlebiali się i nazywali go mądrym, a jednak żaden nie zaoferował swego towarzystwa. Obrzucili go darami i prawie wepchnęli na statek. Popłynęli z nim – i to niechętnie – jedynie ci, którym rozkazał. Na nieszczęście władca nie dostrzegał oznak niebezpieczeństwa, choć powinien podejrzewać spisek mający na celu usunięcie go z Jamaillii. Gdy dwa dni temu Serilla ośmieliła się opowiedzieć o swoich troskach, satrapa najpierw strasznie z niej szydził, potem zaś się rozgniewał. – Wykorzystujesz moje lęki, kobieto! Dobrze wiesz, że mam słabe nerwy! Chcesz mi zrujnować zdrowie. Zamilcz! Wynoś się do swojej kajuty i pozostań tam, póki cię nie wezwę. Na to wspomnienie Serilli policzki spłonęły szkarłatem. Satrapa zmusił ją do posłuszeństwa i odesłał z kwatery pod eskortą dwóch chalcedzkich marynarzy. Wprawdzie żaden jej nie tknął, ale swobodnie gawędzili o zaletach jej ciała i wykonywali nieprzyzwoite gesty. Kiedy dotarta do kajuty, natychmiast zamknęła za sobą lichy zatrzask i podsunęła pod drzwi kufer z ubraniami. Na kolejne wezwanie Cosga czekała przez cały dzień. Stanęła przed nim, a wtedy spytał, czy dostała wystarczającą nauczkę. Wziął się pod boki i rechotał, czekając na odpowiedź. W stolicy nie odważał się przemawiać do niej takim tonem. Spuściła oczy i cicho przytaknęła. Uznała, że najmądrzej będzie okazać pokorę, choć w głębi duszy aż kipiała z wściekłości. Rzeczywiście dostała wówczas nauczkę. Odkryła, że satrapa coraz bardziej się stacza. Przedtem po prostu lubił się zabawić, teraz zaś zmieniał się w degenerata. Po raz kolejny postanowiła, że przy pierwszej okazji ucieknie. Nie była mu nic dłużna! Jej sumienie niepokoiła jedynie lojalność wobec satrapii, ale cóż... Jedna krucha istota (czyli ona) nie zdoła powstrzymać świata przed upadkiem. Od tamtego czasu Cosgo łypał na nią niczym polujący kot i wyraźnie czekał na byle prowokację z jej strony. Serilla usilnie starała się nad sobą panować, choć równocześnie nie chciała się wydać władcy zbyt służalcza. Zaciskała szczęki, po czym odpowiadała z szacunkiem i grzecznie... Lecz przede wszystkim próbowała go unikać. Kiedy wezwał ją dziś wieczorem, obawiała się kolejnego starcia. Błogosławiła fanatyczną zazdrość Kekki. Gdy Serilla wchodziła do kajuty satrapy, dziewczyna z całych sił usiłowała przyciągnąć jego uwagę. I trzeba przyznać, że dobrze sobie radziła. A Cosgo i tak był teraz nieprzytomny. Kekki okazała się istotą zupełnie pozbawioną wstydu. Została Towarzyszką Serca dzięki znajomości chalcedzkiego języka i zwyczajów. Wyraźnie przyswoiła sobie najgorsze z nich. W Chalced kobieta cieszyła się władzą tylko poprzez mężczyznę, którego zdołała urzec.
Dlatego też Kekki bezwzględnie walczyła o Cosga. Serilla uważała jej postępowanie za gruby błąd, sądziła bowiem, że satrapa szybko się znudzi natrętną kochanką. Niebawem zapewne się jej pozbędzie. Byle tylko zabawiała swego władcę aż do Miasta Wolnego Handlu. Nagle młody satrapa otworzył jedno oko. Serilla nie odwróciła wzroku. Wątpiła, czy Cosgo jest świadom jej obecności. Niestety, bardzo się co do niego pomyliła. – Chodź tutaj – rozkazał. Ruszyła po grubym dywanie, zręcznie omijając leżące na ziemi ubrania i naczynia. Zatrzymała się w odległości ramienia od otomany satrapy. – Wezwałeś mnie na konsultację, Wielki Panie? – zapytała zgodnie z wymaganiami protokołu. – Chodź tutaj! – powtórzył, palcem wskazując miejsce tuż przy sobie na otomanie. Nie zamierzała siadać tak blisko niego. Nie pozwalała jej na to duma. – Po co? – spytała. – Ponieważ jestem satrapą i ci rozkazuję! Nie muszę ci podawać żadnych dodatkowych powodów. – Usiadł prosto i odepchnął Kekki. Dziewczyna jęknęła płaczliwie. – Nie jestem służącą – zauważyła Serilla. – Jestem Towarzyszką Serca. – Wyprostowała się i wyrecytowała: – „Ażeby pochlebstwami nie przewracały mu w głowie próżne kobiety, ażeby jego próżności nie łechtali ludzie szukający jedynie korzyści dla siebie, pozwól mu wybrać Towarzyszki Serca, które zasiądą obok niego. Nie będą się one nad niego wywyższać, nie będą się też przed nim płaszczyły, lecz niech przemawiają otwarcie, mądrze doradzając satrapie w szczegółowych sprawach, na których się znają. Władca nie powinien żadnej z nich faworyzować. Nie powinien wybierać kobiet z powodu ich urody czy też przymilności. Towarzyszka nie ma go chwalić, lecz wyrażać szczerze swe opinie, a w razie konieczności wprost się z nim nie zgadzać. Nie może się obawiać udzielania mu rad, które zawsze niech będą szczere i płyną z serca...”. – Zamknij się wreszcie! – krzyknął Cosgo. Serilla umilkła, choć wcale nie z powodu jego rozkazu. Nie ruszyła się z miejsca. Przez moment milcząco oceniał ją wzrokiem. Wtem w jego oczach zapaliły się osobliwe iskierki rozbawienia. – Jesteś taka naiwna! Taka pewna siebie! Wydaje ci się, że słowa cię ochronią? Towarzyszka Serca! – Prychnął z pogardą. – Odpowiedni tytuł dla kobiety, która boi się być kobietą. – Oparł się na brzuchu Kekki niczym na poduszce. – Mógłbym cię wyleczyć z kompleksów. Mógłbym cię oddać majtkom. Pomyślałaś o tym? Kapitan jest Chalcedczykiem.
Pomyśli, że pozbywam się kochanki, która przestała mnie zadowalać. – Przerwał. – Może nawet wychędożyłby cię pierwszy. A później podarował swoim ludziom. Serilla poczuła suchość w ustach. Uprzytomniła sobie, że młody satrapa może spełnić swe pogróżki. Był zdolny do takiego okrucieństwa. Zanim ekspedycja wróci do Jamaillii, minie kilka miesięcy. Czy ktoś zapyta, co się z nią stało? Nie, nikt. Nikt z przebywających na pokładzie szlachciców nie będzie się narażał na gniew władcy. A niektórzy pewnie by stwierdzili, że zasłużyła sobie na taki los. Nie miała wyjścia. Jeśli raz się ugnie przed Cosgiem, jej poniżenie nigdy się nie skończy. Gdy zareaguje lękiem na groźbę, satrapa będzie ją wiecznie dręczył. Zrozumiała, że jej jedyną nadzieją jest sprzeciw. – Zrób to – oświadczyła chłodno. Wyprostowała się z dumą. Czuła, jak serce łomocze jej w piersi. Cosgo nie rzucał pogróżek na wiatr. Rzeczywiście mógł ją oddać marynarzom. Załogę statku stanowili wielcy, nieokrzesani Chalcedczycy. Kobiety, które im służyły, miewały posiniaczone twarze i poruszały się nieco chwiejnie. Serilla podejrzewała, co im się przydarzało, choć do jej uszu nie dotarły żadne plotki. Mężczyźni z Chalced traktowali kobiety niewiele lepiej niż bydło. Modliła się, żeby satrapa wycofał groźbę. – Doskonale zatem. – Wstał, zatoczył się, po czym zrobił dwa niepewne kroki ku drzwiom. Nogi ugięły się pod Serillą. Zacisnęła szczęki, starając się zapobiec drżeniu ust. Wiedziała, że przegrała. Odważnie wykonała ruch i przegrała. Sa, pomóż mi! – zatkała w duszy. Bała się, że zemdleje. Zamrugała, pragnąc powstrzymać łzy. Cosgo na pewno blefował. Nie zrobi tego! Nie ośmieli się! Władca przystanął. Stracił równowagę, czy się zawahał? Nie wiedziała. – Jesteś pewna, że tego chcesz? – Uśmiechnął się z drwiną. – Wolisz puszczać się z nimi, niż spróbować zadowolić mnie? Dam ci chwilę na zastanowienie. Podejmij decyzję. Ofiarował jej ostatnią szansę. Uznała to za wyjątkowe okrucieństwo. Chciała się rzucić na kolana i błagać o łaskę. Nie ruszyła się jednak, bo wiedziała, że satrapa nie zna pojęcia łaski. Przełknęła ślinę. Nie potrafiła mu odpowiedzieć. Miała nadzieję, że władca we właściwy sposób zrozumie jej milczenie. – Bardzo dobrze. Pamiętaj, Serillo, że sama dokonałaś wyboru. Mogłaś zostać ze mną. Otworzył drzwi. Za nimi stał marynarz. Za drzwiami Cosga zawsze czuwał któryś z marynarzy. Serilla podejrzewała, że kapitan rozkazał pilnować młodego satrapy. Cosgo oparł się o framugę i poklepał marynarza przyjaźnie po ramieniu.
– Dobry człowieku, zanieś wiadomość kapitanowi. Postanowiłem mu podarować jedną z moich kobiet. Zielonooką. – Odwrócił się chwiejnie i uśmiechnął do Serilli. – Ostrzeż go, że pani ta ma dość przykre usposobienie, a mimo to znajdzie w niej słodką klaczkę. – Zmierzył ją lubieżnym wzrokiem od góry do dołu i jego wargi wykrzywił okrutny uśmieszek. – Niech przyśle po nią kogoś.
3. WIEŚCI Althea westchnęła nagle i odsunęła się od stolika tak gwałtownie, że Malta mimowolnie zrobiła długą kreskę piórem. Dziewczynka obserwowała ciotkę, która przetarła oczy i odeszła od stolika zarzuconego rachunkami. – Muszę wyjść – oznajmiła. Ronica właśnie weszła do pokoju z koszem ciętych kwiatów w jednej ręce i dzbanem wody w drugiej. – Doskonale cię rozumiem – przyznała. Nalała wody do wazonu i zaczęła układać w nim kwiaty, tworząc bukiecik ze stokrotek, hiacyntów, róż i liści paproci. – Księgowanie naszych długów nie jest wesołym zajęciem. Nawet ja muszę co kilka godzin odpoczywać... Jeśli masz ochotę popracować na dworze, trzeba zadbać o grządki kwiatowe przy frontowych drzwiach. Althea niecierpliwie potrząsnęła głową. – Muszę pójść do miasta. Przejdę się, odwiedzę przyjaciół. Wrócę przed kolacją. – Widząc, jak matka marszczy brwi, dorzuciła: – Potem zajmę się rabatką. Obiecuję! Ronica zacisnęła wargi i nic już nie powiedziała. Malta odprowadzała Altheę wzrokiem niemal do samych drzwi. Nagle spytała ciekawie: – Zamierzasz się znowu spotkać z tą jubilerką? – Może – odparła ciotka spokojnie, lecz dziewczynka usłyszała w jej głosie powstrzymywaną irytację. Babcia mruknęła, jakby zamierzała przemówić. Althea odwróciła się do niej i spytała ze znużeniem: – No co? Ronica Vestrit lekko wzruszyła ramionami. W rękach nadal trzymała kwiaty. – Nic. Po prostu wolałabym, żebyś nie spędzała z nią tak dużo czasu. I nie tak otwarcie. Wiesz przecież, że twoja przyjaciółka nie pochodzi z naszego miasta. Niektórzy mówią, że nie jest lepsza od Nowych Kupców. – Jak słusznie zauważyłaś, Amber jest moją przyjaciółką – odparła stanowczo Althea. – Podobno nielegalnie pomieszkuje na żywostatku Ludlucków. Biedny „Paragon” nigdy nie był przy zdrowych zmysłach, a twoja Amber tak mu pomieszała w głowie, że dostał szału i przegonił wysłanych przez rodzinę ludzi, którzy mieli ją wyrzucić. Zagroził, że jeśli spróbują wejść na pokład, powyrywa im ręce ze stawów. Wyobrażasz sobie chyba, jak paskudnie się poczuła Amis. Kupcowa od lat stara się nie zbrukać dobrego imienia
Ludlucków skandalami. A z winy twojej przyjaciółki odżyły dawno zapomniane opowieści o „Paragonie”, który zwariował i wybił w pień całą swoją załogę. Amber nie powinna się mieszać w sprawy Pierwszych Kupców. – Matko – mruknęła jej córka, tracąc powoli cierpliwość – historia „Paragona” nie jest wcale taka prosta. Jeśli chcesz, opowiem ci ją ze szczegółami, lecz później. Kiedy w pokoju zostaną sami dorośli. Malta natychmiast napadła na ciotkę. – Jubilerka ma w Mieście Wolnego Handlu zastanawiającą reputację – warknęła. – Och, wszyscy przyznają, że jest cudowną artystką, ale cóż... artystów powszechnie uważa się za dziwaków. Amber żyje z kobietą, która przebiera się za mężczyznę i tak samo się zachowuje. Wiedziałaś o tym, ciociu? – Jek pochodzi z Królestwa Sześciu Księstw albo z jakiegoś innego barbarzyńskiego kraju – tłumaczyła Althea. – Nie różni się od tamtejszych kobiet. Dorośnij wreszcie, Malto, i przestań słuchać podłych plotek. – Zwykle tego typu gadki puszczam mimo uszu. Chyba że bohaterem opowieści staje się ktoś z naszej rodziny. Wiem, że niezbyt wytwornie jest dyskutować o tak intymnych kwestiach, powinnaś jednak wiedzieć, że zdaniem niektórych osób odwiedzasz jubilerkę z tego samego powodu. Aby z nią sypiać. Zapadło milczenie. Malta osłodziła herbatę miodem i zamieszała. Brzęk łyżeczki o kubek wydał się prawie wesoły. – Jeśli mówisz o pieprzeniu, używaj słowa „pieprzenie” – odburknęła ciotka zimnym z wściekłości tonem. – Skoro pragniesz być ordynarna, po co uważać na język? – Altheo! – Ronica w końcu otrząsnęła się z szoku. – Nie wolno ci mówić takich rzeczy w naszym domu! – Malta zaczęła, nie ja. Ja tylko trafniej wyraziłam jej myśl. – Nie możesz potępiać ludzi za takie gadanie. W końcu wyjechałaś z naszego miasta prawie rok temu, a wróciłaś do domu przebrana za chłopaka. Już kilka lat temu powinnaś była wyjść za mąż, jednak w ogóle nie okazujesz zainteresowania mężczyznami. Zamiast tego kręcisz się po mieście i zachowujesz jak młody chłopiec. Ludzie mają prawo uważać się za... osobę dziwną. – Malto, twoje stwierdzenia są zarówno nieuprzejme, jak i nie prawdziwe – oświadczyła twardo Ronica. – Althea wcale nie jest zbyt stara, by się wydać za mąż. Wiesz zresztą dobrze, że Grag Tenira mocno się nią ostatnio interesuje.
– Ach, ten. Wszyscy świetnie wiedzą, że Tenirów jeszcze bardziej interesuje dodatkowy głos, który dzięki Vestritom zdobyliby w Radzie Miasta Wolnego Handlu. Odkąd zaczęli bezsensowną demonstrację buntu w doku podatkowym satrapy, starają się skaptować do swojej sprawy jak najwięcej osób... – Nie oceniaj czynów, o których nie masz pojęcia – przerwała jej Althea. – Używając przymiotnika „bezsensowny”, potwierdzasz, że niczego nie rozumiesz. Zresztą nie oczekuję po tobie innej reakcji... W grę wchodzi przyszłość naszego miasta. Tenirowie odmówili zapłacenia satrapie podatku i cła, ponieważ żądane taryfy są zarówno bezprawne, jak i niesprawiedliwe. Wątpię jednak, byś potrafiła pojąć wszelkie niuanse tej sytuacji, a nie mam ochoty dłużej słuchać twojej dziecięcej paplaniny. Jesteś dzieckiem i musisz się jeszcze wiele nauczyć. Do zobaczenia, matko. Wyszła z wysoko podniesioną głową. Malta słuchała cichnących w korytarzu kroków, potem gestem pełnym rezygnacji odsunęła leżące przed nią dokumenty. – Dlaczego to zrobiłaś? – spytała cicho babka. W jej głosie nie było gniewu, tylko ciekawość. – A co ja takiego zrobiłam? Dlaczego ciotka może nagle oznajmić, że jest zmęczona pracą i wyjść do miasta? Gdybym ja spróbowała się tak... – Althea jest od ciebie starsza i dojrzalsza. Przyzwyczaiła się decydować za siebie. Dotrzymuje zawartej z nami umowy. Żyje cicho, nie naraża dobrego imienia rodziny na szwank i nie ma... – Skąd w takim razie biorą się plotki na jej temat? – Nie słyszałam żadnych plotek. – Babka podniosła pusty koszyk i dzbanek. Przesunęła wazon ze świeżymi kwiatami na środek stołu. – Jesteś, Malto, męczącą osóbką. Pozwolisz, że zajmę się teraz własnymi sprawami. Do zobaczenia. – Mówiła bez rozdrażnienia, jedynie ze smutkiem. Obrzuciła wnuczkę niechętnym spojrzeniem i wyszła. Malta odezwała się do siebie głośno, tak by babcia ją usłyszała: – Nienawidzi mnie. Ta stara kobieta mnie nienawidzi. Och, niech tato szybko wraca! Jedynie on może uratować naszą rodzinę. Ronica Vestrit nie zatrzymała się. Dziewczynka pochyliła się nad biurkiem i odsunęła przesłodzoną herbatę. Od wyjazdu Reyna straszliwie się nudziła w domu. Nie umiała nawet sprowokować krewnych do kłótni. Nuda doprowadzała ją do szaleństwa. Ostatnio z byle powodu denerwowała najbliższych, ponieważ bardzo chciała, by coś się działo. Odwiedziny
zalotnika pozostawiły cudowne wspomnienia, jednak kwiaty od niego już dawno zwiędły, a słodycze zostały zjedzone. Po co mieć kawalera, który mieszka tak daleko? Z każdym dniem coraz bardziej dopadała ją pospolitość. Miała dużo pracy i obowiązków. Ronica stale wymyślała jej nowe zadania, a przecież Althea mogła robić, co chciała. Dziewczynka podejrzewała, że babka z matką po prostu pragną pilnować każdego jej kroku. Zmieniły ją w małego szczeniaczka na smyczy. Reyn również wymagał od niej uległości. Zauważyła to. Pociągała go nie tylko jej uroda i wdzięk, ale także młodość i słabość. Pewnie uważał, że będzie panował nad jej działaniami, a nawet myślami. Cóż, butny młodzieniec wkrótce odkryje swoją pomyłkę. Malta pokaże wszystkim, co potrafi! Wstała znad rachunków i wyjrzała przez okno. Wychodziło na zaniedbany, zdziczały ogród. Althea i Ronica starały się o niego dbać, lecz teren potrzebował prawdziwego specjalisty z przynajmniej tuzinem pomocników. Jeśli stan rodzinnych finansów wkrótce się nie poprawi, pod koniec lata ogród zmieni się w ugór. Ale nie, nie, do tego nie dojdzie! Oczywiście, że nie. Niedługo wróci do domu ojciec. Przywiezie pieniądze i wszystko wróci do normy. Znowu w rezydencji pojawią się służący, dobre jedzenie i wino. Malta była pewna, że Kyle Haven przypłynie do miasta lada dzień. Zacisnęła zęby, wspominając rozmowę przy wczorajszej kolacji. Matka martwiła się głośno, że powrót żywostatku tak strasznie się opóźnia. Ciotka dodała, że w dokach nikt nie słyszał o „Vivacii”. Nie widział jej kapitan żadnego ze statków, które przypłynęły ostatnio do Miasta Wolnego Handlu. Keffria odparła, że może Kyle zdecydował się ominąć rodzinny port i udać z ładunkiem wprost do Chalced. – Ale na tamtych wodach również nikt jej nie spotkał – zakomunikowała posępnie Althea. – Zastanawiam się, czy twój mąż w ogóle zamierza wrócić do naszego miasta. Chyba że prosto z Jamaillii pożeglował na południe. Mówiła spokojnie. Udawała, że nie chce nikogo obrazić. Keffria ripostowała gwałtownie, choć bez podnoszenia głosu. – Kyle nigdy nie zrobiłby czegoś takiego! Wtedy ciotka zamilkła. Nikt więcej się nie odezwał. Malta tęskniła za rozrywką. Może otworzy dzisiejszej nocy puszkę snów. Myśl o przeżyciu zakazanego snu kusiła ją i podniecała. Podczas poprzedniego wymieniła z Reynem pocałunek. Czy kolejny sen zacznie się w tym miejscu? Czy właśnie tego pragnęła? Zalotnik kazał jej odczekać dziesięć dni i dopiero po tym czasie użyć pudełka. Wtedy Reyn zdąży dotrzeć do Deszczowych Ostępów i swego domu. Jednak wyznaczonego dnia Malta nie otworzyła cudownej skrzyneczki. W ramach buntu. Jej kawaler był zbyt pewny, że
dziewczynka postąpi zgodnie z jego prośbą. Choć bardzo pragnęła przeżyć sen, powstrzymała się. Niech Reyn czeka i zadaje sobie pytanie, co się stało. Niech odkryje, że Malta nie jest szczeniaczkiem, którego trzyma na smyczy. Cerwin dostał już podobną nauczkę, teraz przyszła kolej na jego rywala. Dziewczynka uśmiechnęła się do siebie nieznacznie. W mankiecie nosiła najnowszy liścik, w którym młody Treli błagał ją o spotkanie w dowolnym miejscu i o dowolnej porze. Obiecywał, że ma najczystsze intencje. Zamierzał przyprowadzić ze sobą swoją siostrę Delo, by reputacja Malty nie ucierpiała. Młodzieńca doprowadzała do szaleństwa myśl o wyjeździe ukochanej do Deszczowych Ostępów. Wyraźnie sądził, że Malta jest mu przeznaczona. „Proszę, proszę, proszę, jeśli masz dla mnie choć trochę uczucia, musisz się ze mną spotkać”, pisał. Razem mieli zdecydować, jak zapobiec tragedii. Na pamięć znała spisany czarnym atramentem liścik. Pięknie wyglądał na grubym kremowym papierze. Delo przyniosła go wczoraj. Woskowa pieczęć z wierzbą (herbem Trellów) pozostawała wprawdzie nietknięta, lecz szeroko otwarte oczy przyjaciółki i jej konspiracyjne zachowanie sugerowały, że dobrze zna treść listu. Kiedy dziewczynki zostały same, Delo zwierzyła się, że nigdy jeszcze nie widziała brata tak oszalałego. Odkąd zobaczył Maltę tańczącą w ramionach Reyna, nie mógł spać. Prawie nie jadł, nie spotykał się z kolegami, długie godziny przesiadywał sam przy kominku w gabinecie. Ojca coraz bardziej denerwowało jego zachowanie, oskarżał Cerwina o lenistwo, a w pewnym momencie oświadczył, że nie po to wydziedziczył starszego syna, by młodszy prowadził równie bezczynne życie. Delo nie wiedziała, co począć. Poprosiła przyjaciółkę, by dała jej bratu choć maleńki promyk nadziei. Dziewczynka ponownie odtworzyła scenkę w umyśle. Zapatrzyła się w dal. Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku. Powiedziała Delo, że niewiele zależy od niej, że babka i matka uznały ją za coś w rodzaju ładnej błyskotki, którą zamierzają sprzedać kupcowi oferującemu najwyższą cenę. Zapewniła przyjaciółkę, iż stara się odwlec wszelkie decyzje do powrotu ojca. Była pewna, że Kyle Haven wolałby zobaczyć córkę w ramionach ukochanego i wybranego przez nią mężczyzny niż byle bogacza. Potem przekazała odpowiedź dla Cerwina. Nie odważyła się spisać wiadomości, wolała polegać na honorze jego siostry. Wyznaczyła spotkanie o północy w altance obok porośniętego bluszczem dębu w dolnej części ogrodu różanego. Do schadzki miało dojść właśnie dzisiaj. Dziewczynka nadal nie zdecydowała, czy pójdzie w wyznaczone miejsce. Noc będzie ciepła. Ani Delo, ani Cerwinowi nic nie może się
przydarzyć w ogrodzie. Jeśli Malta nie dotrze, powie po prostu, że nie zdołała się wymknąć opiekunkom. A młody Treli zapragnie jej jeszcze bardziej. * * * – Najgorsze, że jest sprytna i inteligentna. I bardzo podobna do mnie. Czy gdyby ojciec nie zabrał mnie na morze, stałabym się taka sama jak ona? Dusiłabym się w domu, zachowywała „stosownie”. Może identycznie bym się wtedy buntowała? Uważam, że moja matka i siostra mylą się co do niej. Pozwalają jej się ubierać i zachowywać jak dorosłej, a Malta jest przecież jeszcze dzieckiem. Buntuje się i nie rozumie, że rodzina musi działać wspólnie. Tak bardzo stara się bronić własnego idealnego wyobrażenia o ojcu, że nie dostrzega innych spraw. Selden natomiast stał się prawie zupełnie niewidoczny. Kręci się po domu i mówi szeptem albo cicho popłakuje. Matka i babka stale go przeganiają, wymawiając się obowiązkami. Dają mu słodycze i wysyłają do zabawy, najchętniej na dwór. Malta miała odrabiać z nim lekcje, lecz co chwilę tylko doprowadza go do łez. Nie mam czasu, by mu pomóc, nie znam zresztą potrzeb chłopców w jego wieku. – Althea głośno westchnęła. Podniosła oczy znad herbaty, którą długo mieszała, i spojrzała Gragowi w oczy. Uśmiechnął się do niej. Siedzieli przy małym stoliku przed piekarnią. Nie chcieli się ukrywać. Tak było prościej, nie musieli się bowiem bać plotkarzy, którzy mogliby ich podejrzeć w jakimś zaułku. Althea spotkała młodego Tenirę przypadkiem na ulicy. Udawała się akurat do sklepiku Amber, lecz Grag poprosił ją o kilka chwil rozmowy. Spytał, czym się tak zdenerwowała, że opuściła dom bez kapelusza, a wtedy wylała z siebie wszystkie żale. Teraz czuła się z tego powodu zawstydzona. – Och, przepraszam. Zaprosiłeś mnie na herbatę, a ja od pięciu minut skarżę się na siostrzenicę. Nie wolno się w ten sposób wyrażać o swojej rodzinie. Ale ta Malta, doprawdy! Wiem, że ilekroć wyjdę, grzebie w moich rzeczach. Niestety... – Dziewczyna zbyt późno ugryzła się w język. – Nie mogę pozwolić, by ta mała flirciara mnie rozdrażniła. I świetnie rozumiem, dlaczego jej babka i matka zgodziły się na tak wczesne zaloty. Tylko w ten sposób możemy się pozbyć wstrętnej dziewuchy. – Altheo! – skarcił ją Grag z uśmiechem. – Jestem przekonany, że do ślubu nie dojdzie. – Cóż, Ronica i Keffria pragną znaleźć najlepsze wyjście z tej trudnej sytuacji. Chcą dobra nas wszystkich. Matka powiedziała mi wprost, że ma nadzieję, iż gdy Reyn lepiej
pozna Maltę, sam zrezygnuje z zalotów. – Westchnęła. – Gdybym miała na Reyna wpływ, przyspieszyłabym jego decyzję. Czas, by się otrząsnął i nabrał rozumu. Grag śmiało dotknął ręki dziewczyny. – Nie wierzę, że jesteś do tego zdolna – zapewnił nie tylko ją, lecz również siebie. – Nie ma w tobie podłości. – Takiś tego pewny? Szeroko otworzy! oczy, udając strach. – Och, zmieńmy temat – zdenerwowała się dziewczyna. – Każdy będzie przyjemniejszy. Powiedz mi, co z waszą bitwą. Rada zgodziła się was wysłuchać? – Rada Miasta Wolnego Handlu bywa jeszcze bardziej opornym przeciwnikiem niż urzędnicy satrapy. Ale tak, w końcu Kupcy się zgodzili. Wielkie wydarzenie nastąpi jutro wieczorem. – Przyjdę – obiecała Althea. – Postaram się zdobyć dla was jak największe poparcie. Zrobię co w mojej mocy, by towarzyszyły mi matka i siostra. – Nie wiem, czy coś załatwimy, cieszę się jednak z możliwości zabrania głosu. Nie mam też pojęcia, co zdecyduje ojciec. Na razie odrzuca wszelkie propozycje kompromisów. Postanowił, że nie zapłaci i już! Nie zamierza też przyrzekać, że zapłaci później. Stoimy w doku załadowani towarami, a inne statki czekają na miejsce. Ojciec nie zapłacił i nikt się nie wstawił za nami. Smutne, Altheo, ogromnie to smutne! Ogromnie nas boli ten brak poparcia. Jeśli nic się nie zmieni, urzędnicy nas złamią. – Przerwał raptownie i potrząsnął głową. – Och, nie musisz wysłuchiwać moich zmartwień. Masz dość własnych. Ale wiesz co? Dotarły do mnie też dobre wieści. Twoja przyjaciółka Amber skończyła remontować ręce naszego galionu. Rezultaty są zachwycające. „Ofelii” było ciężko. Mówiła, że nie odczuwa bólu, tylko niewygodę, kiedy... – Grag umilkł, dziewczyna nie naciskała. Wiedziała, że poczucie bliskości z własnym żywostatkiem jest sprawą bardzo intymną. Dotąd przygnębiała ją myśl o rozłące z „Vivacią”, teraz poczuła nagły ból. Zacisnęła ręce na podołku i starała się zapomnieć o samotności. Tęskniła za swoim statkiem, lecz nic nie mogła zrobić, póki Kyle nie wróci do Miasta Wolnego Handlu. O ile wróci! Keffria twierdziła, że mąż nigdy nie opuściłby jej ani dzieci, Althea wszakże miała na ten temat inne zdanie. Jej szwagier posiadał w tej chwili bezcenny statek, do którego właściwie nie miał prawa. Gdyby popłynął na południe, nie musiałby spłacać długów. Stałby się człowiekiem bogatym. Bez żadnych zobowiązań. – Altheo? Ocknęła się zmieszana.
– Przepraszam. Grag uśmiechnął się miło. – Rozumiem twoje roztargnienie i niepokój. Na twoim miejscu pewnie też byłbym zatroskany. Wypytuję o „Vivacię” każdy wpływający do portu statek. Na razie w żaden inny sposób nie mogę ci pomóc. Za miesiąc prawdopodobnie ponownie wypłyniemy do Jamaillii. Po drodze będę wszędzie szukał wieści o niej. – Dziękuję – powiedziała ciepło. Widząc czułość w jego oczach, zmieniła temat. – Tęsknię za „Ofelią”. Gdybym nie obiecała matce, że będę się zachowywać obyczajnie, natychmiast poszłabym ją odwiedzić. Raz nawet wybrałam się do doku, lecz zatrzymali mnie urzędnicy podatkowi satrapy. Przez wzgląd na dobre imię mojej rodziny nie nalegałam. – Westchnęła. – Mówisz zatem, że Amber naprawiła szkody na rękach „Ofelii”. Grag spojrzał z ukosa w zachodzące słońce. – Nie tylko naprawiła dłonie, lecz także lekko je wyszczupliła. Są teraz bardzo proporcjonalne. „Ofelia” niepokoiła się o usunięte kawałki czarodrzewu. Ich utrata wyraźnie ją przerażała. Jednak rzemieślniczka uratowała wszystkie i włożyła do osobnego pudełka. Nawet nie opuściły przedniego pokładu. Zaskoczyło mnie, że osoba pochodząca spoza naszego miasta potrafi tak dobrze rozumieć potrzeby żywostatku. Amber posunęła się jeszcze dalej. Po konsultacji z „Ofelią” uzyskała zgodę mojego ojca na wykonanie z większych kawałków bransoletki dla galionu. Zamierza pociąć fragmenty na paseczki i sztabki, które później połączy. Żaden żywostatek w porcie nie posiada takiej biżuterii, nie dość że wykonanej przez znakomitą artystkę, ale także z własnego czarodrzewu. „Ofelia” jest wniebowzięta. Althea uśmiechnęła się i spytała nieco jeszcze niedowierzającym tonem: – Twój ojciec pozwolił Amber obrabiać czarodrzew? Sądziłam, że nikomu nie wolno tego robić. – Tu nie chodzi o obróbkę – zauważył Grag pospiesznie – lecz o dalszy ciąg remontu. Amber stara się uratować jak najwięcej materiału „Ofelii”. Dogłębnie przemyśleliśmy tę kwestię podczas rodzinnej narady i w końcu ojciec pozwolił twojej przyjaciółce dokonać zmian. Na naszej decyzji mocno zaważyła uczciwość rzemieślniczki, która nie próbowała zachować dla siebie ani jednego kawałka drewna. Wiesz, obserwowaliśmy ją, ponieważ czarodrzew jest materiałem bardzo rzadkim i nawet najmniejsza jego cząstka ma ogromną wartość. Amber przez cały czas postępowała w sposób honorowy. Co więcej, pracowała wyłącznie na pokładzie. Nawet bransoletkę wyrzeźbi tam, choć mogłaby ją zrobić w swoim
warsztacie. Pamiętaj, że musiała nosić tam i z powrotem mnóstwo narzędzi, ukrywając je w fałdach fartucha niewolnicy. Dziewczyna uprzytomniła sobie, że Amber nie opowiadała jej szczegółowo o swojej pracy. Zresztą ta rezerwa rzemieślniczki nie zaskoczyła dziewczyny, bo przyjaciółka zawsze była osobą skrytą i Althea właściwie niewiele o niej wiedziała. – Ona jest wspaniała! – wykrzyknęła z entuzjazmem. – Moja matka mówi dokładnie to samo – przyznał Grag. – Ogromnie mnie zresztą zdziwiła jej opinia, ponieważ matka i „Ofelia” zawsze były sobie bardzo bliskie. Na pewno o tym wiesz. Przyjaźniły się jeszcze przed ślubem rodziców. Matka szalała, kiedy dowiedziała się o ataku Chalcedczyków i ranach odniesionych przez galion. Miała wiele zastrzeżeń wobec Amber. Nie chciała, by ręce „Ofelii” naprawiała nieznajoma osoba, która w dodatku nie pochodzi z naszego miasta. Prawie się obraziła na ojca, że udzielił zgody na remont bez uprzedniej konsultacji z nią. Słuchając, jak Grag z poważną miną umniejsza znaczenie legendarnego gniewu Narii Teniry, dziewczyna uśmiechnęła się nieznacznie. Przystojną męską twarz rozjaśnił szeroki uśmiech i przez moment Althea miała przed sobą raczej beztroskiego marynarza niż konserwatywnego przedstawiciela Pierwszych Kupców z Miasta Wolnego Handlu. Odkąd bowiem wysiedli w rodzimym porcie, Grag spoważniał. Zachowywał się teraz stosownie, stale myślał o reputacji rodziny i wszystko traktował straszliwie serio. Marynarskie ubrania ustąpiły ciemnej marynarce i spodniom oraz białej koszuli, przywodząc dziewczynie na myśl jej ojca, który w porcie nosił podobny strój. Młody Tenira w tym ubraniu wydawał się starszy, poważniejszy i bardziej stanowczy. Dlatego teraz na widok jego beztroski serce w dziewczynie się radowało. Jako kupiec Grag był interesującym mężczyzną, lecz jako marynarz wydawał jej się atrakcyjniejszy. – Matka ogromnie pragnęła obserwować naprawy. Amber nie oponowała, choć sądzę, że była trochę urażona. Nikt nie lubi, gdy się go o coś podejrzewa. I wiesz, co się stało? Zaprzyjaźniły się. Podczas pracy rzemieślniczki dyskutowały całymi godzinami na wszystkie możliwe tematy. „Ofelia” oczywiście wiecznie się wtrącała do rozmowy. Dobrze wiesz, że nie sposób powiedzieć na pokładzie dziobowym słowa, którego galion nie usłyszy. A rezultat tych dyskusji zupełnie nas wszystkich zaskoczył. Matka zmieniła się w zajadłą przeciwniczkę niewolnictwa. Parę dni temu zaczepiła na ulicy człowieka, któremu towarzyszyła obładowana paczkami mała dziewczynka z wytatuowanym policzkiem. Matka wyjęła z jej rąk paczki i nakrzyczała na właściciela. Oświadczyła mu, że to wstyd zabierać z rodzinnego domu takie małe dziecko, po czym... sprowadziła dziewczynkę do naszej rezydencji. – Grag wyglądał na