chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony213 406
  • Obserwuję121
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań134 524

Le Guin Ursula - Wracac wciaz do domu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Le Guin Ursula - Wracac wciaz do domu.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Le Guin Ursula - 3 Cykle 04. Le Guin Ursula - rozne
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 315 osób, 142 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 411 stron)

Ursula K. Le Guin WRACAĆ WCIĄŻ DO DOMU kompozytor: Todd Barton geomanta: George Hersh mapki rysowała Autorka przełożyła: Barbara Kopeć ilustracje wykonała: Katarzyna Karina Chmiel

Spis treści Nota pierwsza 9 Pieśń przepiórki 11 W stronę archeologii przyszłości 13 MÓWIKAMIEŃ, Część pierwsza 16 Kodeks Serpentynu 62 Tablice Dziewięciu Domów 68 Gdzie to jest 70 Pandora zmartwiona tym, co robi: wzór 73 KILKA HISTORII GŁOŚNO OPOWIEDZIANYCH 74 Kilka historii opowiedzianych pewnego wieczora... 74 Shahugoten 78 Opiekunka 80 Suszone myszy 84 Dira 86 WIERSZE, Część pierwsza 91 Jak się umiera w Dolinie 105 Pandora siedząc nad potokiem 119 CZTERY OPOWIEŚCI ROMANTYCZNE 120 Młynarz 121 Zagubiona 122 Odważny człowiek 128 U Źródeł Orlu 132 WIERSZE, Część druga 139 CZTERY OPOWIEŚCI 148 Stare kobiety nienawidzą 148 Wojna z Ludem Świń 157 Miasto Chumo 164 Kłopoty z Ludem Bawełny 165 Pandora zmartwiona tym, co robi, w podnieceniu zwraca się do czytelnika 180 Miasto i Czas 182 Miasto 182 Dziura w powietrzu 188 Duży i Mały 192 Początki 195 Czas w Dolinie 199 MOWIKAMIEŃ, Część druga 212 UTWORY DRAMATYCZNE 251 Uwaga na temat scen w Dolinie 251 Noc Weselna w Chukulmas 252 O Krzyczącym Mężczyźnie, Rudej Kobiecie oraz Niedźwiedziach 266 Tabetupah 273 Pióropusz 277 Chandi 285 Pandora zmartwiona tym, co robi, odnajduje drogę w Dolinę przez dęby ostrolistne 302 Tańczenie Księżyca 305 WIERSZE, Część trzecia 316

OSIEM ŻYCIORYSÓW 329 Pociąg 331 Ona słucha 332 Junko 334 Promienna pustka wiatru 339 Białe Drzewo 341 Historia trzeciego dziecka 344 Pies u drzwi 350 Widząca: życiorys Dzięcioł z Serpentynu w Telina-na 352 KILKA KRÓTKICH TEKSTÓW Z DOLINY 382 Pandora rozmawia z archiwistką biblioteki Loży Chróściny wWakwaha-na 393 NIEBEZPIECZNI LUDZIE 398 Uwaga o powieści 398 Rozdział drugi 400 Pandora miło do miłego czytelnika 427 MOWIKAMIEŃ, Część trzecia 428 Przekazy dotyczące Kondorów 477 O zebraniu w sprawie Wojowników 483 WIERSZE, Część czwarta 491 Od Ludów Domów Ziemi w Dolinie do Innych Ludów, które zamieszkiwały Ziemię przed nimi. 509 TYŁ KSIĄŻKI 511 Długie nazwy Domów 513 Kilka Innych Ludów z Doliny 519 1. Zwierzęta Obsydianu 519 2. Zwierzęta Błękitnej Gliny 527 Krewni 532 Loże, stowarzyszenia, kunszty 540 Co się nosiło w Dolinie 544 Co jedzono 548 Muzyczne instrumenty Kesh 557 Mapy 563 Taniec Świata 567 Taniec Słońca 577 Pociąg 587 Kilka uwag na temat praktyk medycznych 590 Traktat o praktykach 599 Gry i zabawy 601 Kilka metafor generacyjnych 605 Trzy wiersze Pandory... 609 Życie na Wybrzeżu, energia i taniec 611 Miłość 617 Pisany Kesh 619 Alfabet Kesh 621 Tryby Ziemi i Nieba 624 Uwaga na temat form narracyjnych 626 Literatura mówiona i pisana 628 Pandora już się nie martwi 634 GLOSARIUSZ 636

Liczby Kesh 636 PIEŚŃ JĄKAŁY 655 MAPY Rzeki wpadające do Morza Wewnętrznego 151 Niektóre ludy i miejsca znane Kesh 171 Miasto Sinshan 218 Nazwy domów Sinshan 224 Dziewięć Miast nad Rzeką: I 458 Dziewięć Miast nad Rzeką: II 474 Niektóre ścieżki wokół Potoku Sinshan 564 Zlewisko Potoku Sinshan 565 Nota pierwsza Ludzie opisani w tej książce mogliby kiedyś, w dalekiej przy- szłości, zamieszkiwać Północną Kalifornię. Przeważają tu ich własne głosy - opowieści, sztuki teatralne, wiersze i pieśni, w których mówią za siebie i o sobie; jeśli zaś czy- telnik ścierpi pewne nieznane określenia, wszystkie w końcu staną się jasne. Podejmując się tej pracy jako pisarz uznałam, iż najlepiej będzie umieścić opisy i objaśnienia w rozdziale o nazwie Tył Książ- ki. Tam znajdą je ci, których bawią komentarze, ci zaś, którzy lu- bią narrację, będą mogli je opuścić; także Glosariusz może okazać się zabawny lub użyteczny. Przekład z języka, który jeszcze nie istnieje, nastręcza spore trudności, nie należy wszakże przesadzać. Ostatecznie przeszłość potrafi być równie niejasna jak przyszłość. Starożytną chińską księ- gę "Tao te ching" tłumaczono na angielski dziesiątki razy - zaiste, sami Chińczycy muszą ją na nowo tłumaczyć na chiński w każdym cyklu Kataju; cóż, kiedy żaden przekład nie przywróci nam księgi napisanej przez Lao Tzu (który być może wcale nie istniał). Wszystko, co mamy, to "Tao te ching" teraz i tutaj. Podobnie rzecz się ma z przekładami literatury przyszłości; fakt, że nie została jesz- cze napisana, błaha nieobecność tłumaczonego tekstu nie stano- wi znów takiego problemu. To, co było i co być może, spoczywa - jak odwrócone tyłem dziecko - w ramionach milczenia. Wszystko, co mamy, co kiedykolwiek mieć będziemy, to teraz, tutaj.

Pieśń przepiórki (Z Tańca Lata) Na polach nad rzeką po łąkach nad rzeką po polach nad rzeką na łąkach nad rzeką biegną dwie przepiórki Biegną dwie przepiórki lecą dwie przepiórki dwie przepiórki biegną dwie przepiórki lecą na łąkach nad rzeką W stronę archeologii przyszłości Co czuje wytrwały uczony, gdy spod bezkształtnych kęp zaro- śli i porośniętych ostem niewyraźnych rowów wyłania się wreszcie wyraźny, czysty kontur; tu był zewnętrzny szaniec... tu brama... a tam spichlerz! Będziemy kopać tu i tu, a potem chcę rzucić okiem na ten kopczyk na zboczu... Jakże prawdziwą wielkość po- znaje, gdy przesypując piach między palcami, wyczuwa w dłoni cienki krążek i oczyściwszy go ruchem kciuka, widzi wytłoczony w kruchym brązie wizerunek rogatego bożka! Jakże im zazdrosz- czę ich łopatek, sit i miarek, ich narzędzi, ich mądrych, spraw- nych rąk, którymi dotykają, ujmują to, co znajdą! Nie na długo rzecz jasna; oddadzą wszystko do muzeum; jednak przez chwilę mogą zatrzymać to w dłoniach. Znalazłam wreszcie miasto, za którym goniłam. Przez po- nad rok kopałam w niewłaściwych miejscach i upierałam się przy niedorzecznych pomysłach - na przykład, że musi mieć mury i jedną bramę; gdy jednak raz jeszcze spojrzałam na mapę re- gionu, wolno, lecz tak pewnie jak wschodzące słońce zajaśniała mi oczywista prawda, że miasto leży tutaj, w ramionach potoków, że cały czas miałam je pod stopami. I że nigdy nie było otoczone murami; po cóż im, u licha, mury? A to, co uważałam za bramę, to most nad miejscem, gdzie strumienie się łączą. A tam, na pa- stwisku za stodołą, święte budynki i miejsce tańca - nie w środku miasta, gdyż środkiem jest Zawias, lecz na właściwym ramieniu podwójnej spirali, oczywiście na prawym. Tak właśnie, tak wła- śnie jest. Nie zamierzam kopać tu z nadzieją, że znajdę kawałek da- chówki, tęczową stopkę kielicha, ceramiczny czubek baterii sło- necznej lub mały pieniążek z kalifornijskiego złota, ten sam - gdyż rdza złota się nie ima - który, odważony niegdyś w Placerville, wy- dany na dziwki lub działki w San Francisco, nieco później był mo- że obrączką ślubną, i który w skarbcu głębszym niż kopalnia, gdzie się zrodził, trwał ukryty, aż wszelkie rękojmie straciły podsta- wę; by teraz, za tym obrotem, przybrać kształt słońca o krętych

promieniach, które zręczny rzemieślnik dostaje w nagrodę - nie, tego nie znajdę. Tego tu nie ma. Małe, złote słońce nie mieszka, jak to mówią, w Domach Ziemi. Rozpływa się we mgle, na pustko- wiu poza dniem i nocą, w Domach Nieba. Mój skarb to skorupy pękniętego garnca na drugim końcu tęczy. Tam kop! Co znajdu- jesz? Ziarno; ziarno dzikiego owsa. Przez dziki owies idę wśród domów Sinshan, miasteczka, któ- rego szukałam. Minąwszy Zawias, wkraczam na miejsce tańca. Mniej więcej tam, gdzie ten dąb z Doliny, stanie Obsydian na pół- nocnym wschodzie; nie opodal, na północnym zachodzie, Dom Błękitnej Gliny, zaryty w zbocze wzgórza; bliżej środka - Serpen- tyn Czterech Stron; na zakręcie zaś wiodącym w dół, ku strumie- niowi, dwa Domy z Suszonej Cegły, Czerwonej i Żółtej Adoby, na południowym wschodzie i zachodzie. Jeśli, jak sądzę, zwykli heyimas budować pod ziemią, będą musieli osuszyć to pole; widać będzie tylko piramidy dachów i zdobienia na szczytach drabiny wejściowej. Wyraźnie to widzę; patrzeć oczyma duszy mogę tu do woli. Stoję na starym pastwisku, gdzie nie ma nic, tylko deszcz i słońce, dziki owies, osty i dzika salsefia, gdzie bydło się nie pasie, gdzie chodzą jelenie, stoję tutaj, zamykam oczy i widzę: miejsce tańca, schodkowe piramidy dachów, nad Obsydianem zaś księżyc z mosiądzu na wysokiej tyczce. Jeśli posłucham, czy usłyszę głosy uchem duszy? Czy Schliemann słyszał głosy na ulicach Troi? Jeże- li słyszał, także był szalony, Trojanie wszak nie żyją od trzech tysię- cy lat. Co jest bardziej odległe, niedostępne, milczące - martwe czy nie narodzone? Ci, których kości w proch się obróciły pod kę- pami ostów, w grobowcach Przeszłości, czy tamci, co zwiewnie tań- cząc wśród molekuł, żyją, gdzie wiek mija jak dzień, wśród baśnio- wego ludu, pod wielkim dzwonem Wzgórza Możliwości? Ich nie dosięgnie szpadel. Ich kości nie istnieją. Jedyne ludz- kie szczątki na tym polu należą do tych, którzy byli pierwsi, oni zaś tu nie grzebali, nie zostawili po sobie grobów, płytek, skorup, mu- rów ani monet. Jeżeli kiedyś nawet stało tu ich miasto, zrobili je z tego, co składa się na las i łąkę, a czego już nie ma. Próżno by na- słuchiwać - słowa ich mowy ucichły, ucichły na zawsze. Obrabiali obsydian - on jeden pozostał; w starym warsztacie na skraju lotni- ska bogaczy wciąż jeszcze leży mnóstwo okruchów, choć nikt od lat nie znalazł tam skończonego ostrza. Wszelkie inne ślady po nich zaginęły. Brali Dolinę w posiadanie lekko, bez wysiłku; mięk- ko po niej chodzili. Jak ci inni, ci, których szukam. Myślę, że można ich znaleźć w jeden tylko sposób, tylko jed- na archeologia może okazać się skuteczna: Weź w ramiona dziec- ko albo wnuka, a jeśli nie masz, pożycz niemowlę i pójdź na pole dzikiego owsa za stodołą. Stań pod dębem na zboczu wzgórza twa- rzą do strumienia. Stój cicho. Być może dziecko coś ujrzy, usłyszy glos lub do kogoś przemówi - do kogoś z domu. MÓWIKAMIEń CZĘŚĆ PIERWSZA Mówikamień to moje ostatnie imię. Przyszło do mnie

z mojego wyboru, zamierzam bowiem mówić o tym, gdzie chodziłam, gdy byłam młoda; teraz jednak już nigdzie nie chodzę, tylko siedzę jak kamień w tym miejscu, na tej ziemi, w tej Dolinie. Dotarłam wreszcie tam, dokąd zmierzałam. Mój Dom to Błękitna Glina, moje domostwo zaś - Wysoki Ganek z Sinshan. Moją matkę nazywano Pipil, Wierzba oraz Po- piół. Imię mojego ojca, Abhao, w Dolinie znaczy Zabija. W Sinshan dzieci często noszą imiona ptaków, albowiem są, jak one, posłańcami. Przed moim przyjściem na świat, pod pół- nocnymi oknami Wysokiego Ganku, wśród dębów, zwanych Gair- ga, przez cały miesiąc siadywała sowa i śpiewała swoją sowią pieśń; a zatem moje pierwsze imię brzmi Północna Sowa. Wysoki Ganek to budynek stary, solidny, o przestronnych izbach; szkielet i krokwie zrobiono z sekwoi, podłogi z dębu, okna z kwadratowych szybek z przejrzystego szkła. Balkony Wysokiego Ganku rozległe są i piękne. Pierwszą mieszkanką naszych poko- jów, na pierwszym piętrze, pod dachem, była prababka mojej bab- ki; duże rodziny rozrastając się, potrzebowały całych pięter, jed- nak babka była jedyną w swoim pokoleniu, a więc zajmowałyśmy tylko dwa pokoje od zachodu. Nie dawałyśmy wiele. Zbierałyśmy owoce dziesięciu dzikich oliwek i kilku innych drzew, rosnących na Grani Sinshan, po na- siona chodziłyśmy na polanę na wschodnim zboczu Wakyahum, i uprawiałyśmy ziemniaki, kukurydzę i warzywa przy potoku na południowy wschód od Wzgórza Adoby; ale i tak brałyśmy ze spi- chlerzy znacznie więcej zboża i fasoli, niż mogłyśmy do nich do- starczyć. Moja babka, Waleczna, trudniła się tkaniem. Gdy byłam dzieckiem, nie miała w rodzinie owiec i większość swych tkanin oddawała za wełnę, aby móc tkać nadal. Pierwsza rzecz, jaką pa- miętam, to palce mojej babki, biegające tam i z powrotem po osnowie krosna, i srebrny półksiężyc bransolety, migający na jej przegubie pod czerwonym rękawem. Drugą rzeczą, jaką pamiętam, jest wycieczka do źródeł nasze- go potoku w pewien mglisty zimowy poranek. Po raz pierwszy po- szłam z dziećmi Błękitnej Głiny nabrać wody na wakwa nowego księżyca. Zmarzłam tak bardzo, że się rozpłakałam, a inne dzieci śmiały się, że swoimi łzami zepsułam wodę. Uwierzyłam im i roz- ryczałam się na dobre. Moja babka, prowadząca uroczystość, prze- konywała mnie, że woda jest w porządku i pozwoliła mi nieść dzban księżyca aż do miasta; płakałam jednak i łkałam przez całą drogę, gdyż było mi zimno i wstyd, a dzban źródlanej wody bardzo mi ciążył. Jestem już stara, ale wciąż czuję chłód, wilgoć i ciężar, wi- dzę we mgle czarne ramiona manzanity i słyszę śmiech i rozmowy, rozbrzmiewające wokół mnie na stromej ścieżce przy potoku. Idę tam, idę Gdzie wtedy Płakałam nad potokiem. Idzie tam, idzie Gęsta mgła nad potokiem.

Niewiele płakałam w życiu, być może za mało. Ojciec mojej matki mawiał: "Kto się najpierw śmieje, ten później płacze; kto najpierw płacze, ten się później śmieje". Pochodził z Serpentynu z Chumo i wrócił do tego miasta, aby zamieszkać z rodziną swej matki. Babce to nie przeszkadzało; powiedziała kiedyś: "Żyć z mo- im mężem, to jakby jeść surowe żołędzie". Ale czasem odwiedza- ła go w Chumo, on zaś przyjeżdżał do nas na wzgórza w letnie upały, gdy Chumo na dnie Doliny smażyło się jak naleśnik. Jego siostra, Zielony Bębenek, była sławną tancerką Lata, ale cała ta rodzina nigdy nic nie dawała. Mówił, że cierpieli biedę, gdyż jego matka i siostra dały już wszystko dawniej, kiedy organizowały w Chumo Tańce Lata, ale babka twierdziła, że to dlatego, że nie lubili pracować. Może oboje mieli rację. Inne ludzkie osoby z mojej najbliższej rodziny mieszkały w Madidinou. Najpierw zamieszkała tam siostra mojej babki, a po- tem jej syn ożenił się z miejscową kobietą z Czerwonej Adoby. Gdy się odwiedzaliśmy, co zdarzało się często, bawiłam się z kuzynami, dziewczynką i chłopcem o imionach Pelikan i Chmiel. Za czasów mojego dzieciństwa do naszej rodziny należały też zwierzęta: himpi, drób oraz kotka. Nasza kotka, czarna, bez jedne- go jasnego włoska, urodziwa i dobrze wychowana, była wspaniałą łowczynią. Jej kocięta wymienialiśmy na himpi, których przez pe- wien czas miałam cały kojec. Do mnie należała opieka nad nimi i kurczętami; pilnowałam też, aby koty nie dostały się na wybiegi pod balkonami na dole. Byłam bardzo mała, gdy zamieszkałam wśród zwierząt i nasz kogut z zielonym ogonem potrafił mnie jesz- cze przestraszyć. Wiedział o tym; wyciągał szyję i nacierał na mnie, miotając przekleństwa, a ja przełaziłam przez płotek i uciekałam przed nim do wybiegu himpi. Wtedy himpi podbiegały do mnie, siadały i gwizdały. Były dla mnie wielką pociechą, większą nawet niż kocięta. Nauczyłam się nie nadawać im imion i nie sprzedawać ich żywych na mięso; te, które chciałam wymienić, szybko uśmier- całam sama, bowiem niektórzy zabijają zwierzęta głupio i nie- umiejętnie, powodując wiele bólu i lęku. Kiedy do wybiegu wdarł się rozszalały owczarek i zabił wszystkie himpi oprócz kilku mło- dych, płakałam tak bardzo, że nawet mój dziadek był zadowolony. Potem przez wiele miesięcy nie chciałam rozmawiać z żadnym psem. Ale dla nas to wszystko skończyło się dobrze, gdyż w zamian za utracone himpi rodzina owczarka dała nam owcę; ta owca uro- dziła dwoje jagniąt i moja matka znów została pasterzem, a babka nareszcie miała własną wełnę do tkania. Nie pamiętam, kiedy nauczyłam się śpiewać i tańczyć; babka szkoliła mnie, zanim jeszcze zaczęłam mówić i chodzić. Gdy skoń- czyłam pięć lat, poszłam do heyimas wraz z innymi dziećmi z Błę- kitnej Gliny. Potem kształciłam się u nauczycieli w heyimas oraz w Lożach Krwi, Dębu i Kreta, poznałam Podróż Soli, termino- wałam krótko u poetki Gniewnej i nieco dłużej u Glinianego Słońca, garncarza. Nie byłam bystra i nigdy nie rozważałam pój- ścia do szkoły w wielkim mieście, chociaż kilkoro dzieci z Sinshan

tak zrobiło. Lubiłam uczyć się w heyimas, uczestniczyć w struktu- rze wiedzy większej niż moja własna; znajdowałam tu wytchnienie od gniewu i strachu, których nie potrafiłam zrozumieć ani opa- nować bez pomocy z zewnątrz. Ale nie dowiedziałam się tak du- żo, jakbym mogła, bo zawsze się cofałam i mówiłam: ,Ja nie umiem". Niektóre dzieci ze złości czy z głupoty nazywały mnie Hwik- mas, "pół-Domu", czasem też słyszałam, jak ludzie mówią o mnie: "To pół osoby". Rozumiałam to po swojemu, na swoją niekorzyść, bo nikt w domu mi tego nie wyjaśnił. Zapytać w heyimas nie mia- łam odwagi, nie śmiałam też nigdzie pójść, aby poznać świat poza naszym małym Sinshan i ujrzeć Dolinę nie jako całość, lecz jako część całości. Ponieważ matka i babka nigdy nie wspominały mo- jego ojca, w pierwszych latach życia wiedziałam jedynie, że przy- szedł spoza Doliny, a potem odszedł. Dla mnie to oznaczało tylko tyle, że nie miałam matki ojca ani jego Domu, a zatem byłam tyl- ko półosobą. Nawet nie słyszałam o ludziach Kondora. Przeżyłam osiem lat, zanim ujrzałam tych ludzi na placu w Kastoha-na, gdy poszłyśmy do gorących źródeł leczyć reumatyzm babki. Opowiem tę podróż. To niewielka podróż sprzed wielu lat, podróż cichego powietrza. Pewnego dnia, mniej więcej miesiąc po Tańcu Świata, wstały- śmy rano, jeszcze w ciemnościach. Nakarmiłam czarną kotkę, Si- di, resztkami mięsa. Była coraz starsza; obawiałam się, że podczas naszej nieobecności będzie głodna i zamartwiałam się tym cały- mi dniami. Matka powiedziała do mnie: - Sama to zjedz. Kotka złapie sobie, co trzeba! Matka była surowa i rozsądna. Babka rzekła jednak: - Dziecko karmi swoją duszę. Daj pokój. Wygasiłyśmy ogień i zostawiając drzwi uchylone dla kota i wia- tru, w świetle ostatnich gwiazd zeszłyśmy ze schodów. Domy wyglą- dały w ciemnościach jak wzgórza, mrocznie; wydało mi się wtedy, że na miejscu zgromadzeń jest jaśniej. Minęłyśmy Zawias i weszły- śmy do heyimas Błękitnej Gliny. Tam czekała na nas Muszla, któ- ra należała do Loży Lekarzy i leczyła bóle babki; od dawna się przyjaźniły. Napełniły misę wodą i odśpiewały razem Powrót. Gdy wyszłyśmy na miejsce tańca, zaczynało świtać. Muszla odprowadzi- ła nas przez Zawias i dalej, przez całe miasto, a kiedy przekroczy- łyśmy Potok Sinshan, kucnęłyśmy pod dębem, żeby zrobić siku, i ze śmiechem złożyłyśmy sobie życzenia: - Wędruj w zdrowiu! - Zostań w zdrowiu! Tak robili ludzie z Niższej Doliny, gdy udawali się w podróż, ale teraz mało kto o tym pamięta. Muszla zawróciła, a my minę- łyśmy stodoły i powędrowałyśmy między potokami przez Pola Sinshan. Niebo nad okalającymi Dolinę wzgórzami okryło się żół- cią i czerwienią; pagórki i lasy wokół nas były zielone, a Góra Sinshan za nami - granatowa. I tak szłyśmy po ramieniu życia; w powietrzu, w koronach drzew i na polach ptaki śpiewały swoje pieśni, a gdy dotarłyśmy do ścieżki na Amiou i skręciły na pół-

nocny zachód, ku Górze-Babce, wzgórza na południowym wscho- dzie uwolniły białą krawędź słońca. Do tej pory chodzę w tam- tym świetle. Moja babka, Waleczna, która owego ranka czuła się dobrze i szła lekko, powiedziała: - Chodźmy odwiedzić rodzinę w Madidinou. A więc poszłyśmy ku słońcu wzdłuż Potoku Sinshan, gdzie do- mowe i dzikie kaczki oraz gęsi rozprawiały, żerując tłumnie na po- rośniętych sitowiem rozlewiskach. Oczywiście, bywałam w Madi- dinou już przedtem wielokrotnie, ale tym razem miasto wygląda- ło inaczej, gdyż po raz pierwszy wybierałam się w podróż gdzieś dalej. Czułam się ważna i poważna i nie chciałam się bawić z kuzy- nami z Czerwonej Adoby, chociaż spośród wszystkich dzieci ich dwoje kochałam najbardziej. Moja babka wstąpiła na chwilę do synowej -jej syn zmarł, zanim się urodziłam - i przybranego ojca swych wnuków, a potem podążyłyśmy na przełaj przez sady śliw i moreli, aż wyszłyśmy na Długą Prostą Drogę. Wraz z kuzynami z Madidinou wiele razy przekraczałam tę drogę, ale teraz pierwszy raz miałam po niej iść. Chociaż czułam się ważna, ogarnął mnie strach i przez pierwsze dziewięć kroków szeptałam heya. Ludzie mówili, że Droga to najstarsze dzieło rąk ludzkich w całej Dolinie i że nikt nie wie, od kiedy tu jest. Niektó- re jej odcinki istotnie biegły całkiem równo, jednak inne zakręca- ły ku Rzece, a potem znów się prostowały. W jej pyle odcisnęły się stopy obute i bose, racice owiec, ośle kopyta, psie łapy, ślady tylu nóg, że wydało mi się, iż są to ślady wszystkich ludów, jakie chodzi- ły Drogą od pięćdziesięciu tysięcy lat. Wielkie dęby z Doliny osła- niały ją z obu stron od słońca i wiatru; miejscami rosły też wiązy, topole i olbrzymie, białe eukaliptusy, wielkie i pokręcone, zda się, starsze niż Droga, ale poranne cienie drzew nie sięgały jednak na jej drugą stronę, taka była szeroka. Myślałam, że to dlatego, że jest stara, ale matka wyjaśniła mi, że tuż po Świecie wielkie stada szły tędy na porośnięte słoną trawą prerie u Ujścia Na, aby po Tra- wie powrócić do Górnej Doliny - niektóre z tych stad liczyły nawet i tysiąc owiec. Wszystkie zdążyły już przejść i napotkałyśmy tylko wozy z gnojem, ciągnące za nimi, oraz grupę rozwrzeszczanych gówniarzy z Tełina, którzy zbierali z pól łajno. Wykrzykiwali za na- mi jakieś dowcipy, na które moja matka i babka odpowiadały ze śmiechem, ja jednak zakryłam twarz. Zakrywałam twarz również wtedy, gdy pozdrawiali nas spotkani na drodze podróżni, a potem gapiłam się za nimi i zadawałam takie mnóstwo pytań - kim są? skąd idą? dokąd idą? - że Waleczna zaczęła śmiać się ze mnie i od- powiadać mi żartami. Ponieważ kulała, posuwałyśmy się wolno, poza tym wszystko było dla mnie nowe; to sprawiło, że droga zdała mi się niezmier- nie długa, jednak już przed południem dotarłyśmy do winnic Te- lina-na. Ujrzałam wznoszące się na brzegach Na miasto: wielkie stodoły, mury i okna domów wśród wysokich dębów, schodkowe dachy heyimas, żółte i czerwone, a wśród nich miejsce tańca przy- brane flagami; miasto jak winne grono, jak bażant: bogate, kunsz-

towne, zdumiewające, piękne. Syn przyrodniej siostry mojej babki mieszkał w Telina-na w domostwie Czerwonej Adoby i jego rodzina zaprosiła nas, aby- śmy po drodze tam się zatrzymały. Telina było o tyle większe od Sinshan, że myślałam, iż nigdy się nie skończy, zaś dom krewnych o tyle większy od naszego, że myślałam, iż jemu także nie ma koń- ca. Właściwie rodzina liczyła tylko siedem czy osiem osób, miesz- kających na parterze Zwęglonego Domu, ale panował tam taki ruch, tylu krewnych i znajomych wchodziło i wychodziło, tyle się pracowało, gadało, gotowało, przynosiło i zabierało, iż uznałam, że musi to być najbogatsze domostwo na świecie. Wszyscy się roze- śmieli słysząc, jak szepczę do babki: - Patrz! Mają siedem garnków! Z początku bardzo się zawstydziłam, ale gdy usłyszałam, jak powtarzają moje słowa, jak dobrodusznie się śmieją, specjalnie zaczęłam mówić różne rzeczy, aby ich rozbawić. W końcu powie- działam: - To domostwo jest ogromne, jak góra! Wtedy żona mojego wuja, Winorośl, odparła: - To przyjdź i zamieszkaj z nami na tej górze, Północna Sowo. Mamy siedem garnków, lecz ani jednej córki. Przydałaby się nam! Mówiła poważnie; była ośrodkiem całego dawania i brania, całego przepływu, była osobą szczodrą. Ale moja matka nie do- puściła do siebie tych słów, babka zaś uśmiechnęła się tylko i nie powiedziała nic. Tego wieczora moi kuzyni z Czerwonej Adoby, dwaj syno- wie Winorośli z jeszcze innymi dziećmi, oprowadzili mnie po Te- lina. Zwęglony Dom był jednym z wewnętrznych domów przy le- wym miejscu zgromadzeń. Na miejscu środkowym odbywały się wyścigi konne, co zdało mi się cudem nad cudy, gdyż nie przy- puszczałam nawet, że plac może być tak duży, aby mogły się na nim ścigać konie. W ogóle niewiele koni widziałam w życiu; na pastwisku w Sinshan odbywały się jedynie wyścigi osłów. Tutaj trasa wyścigu prowadziła w lewo wokół placu, a potem nawrót i w prawo, z powrotem, aby dopełnić heyiya-if. Ludzie stojący na balkonach i dachach trzymali w dłoniach lampy na olej i baterie, robili zakłady, pili i krzyczeli, a konie, zwrotne jak jaskółki, ściga- ły się wśród błyskających w mroku świateł, podczas gdy ich jeźdź- cy okrzykami zachęcali je do walki. Na kilku balkonach przy pra- wym miejscu zgromadzeń ludzie śpiewali, szykując się widocz- nie do Tańca Lata. Dwie przepiórki biegną dwie przepiórki lecą... Na miejscu tańca, w heyimas Serpentynu, również śpiewa- no, ale w drodze nad Rzekę ledwie tam zajrzeliśmy. Na dole, wśród wierzbiny, gdzie na wodzie migotały światła miasta, sie- działy pary szukające odosobnienia. My, dzieci, skradałyśmy się ku nim przez kępy zarośli, a potem moi kuzyni krzyczeli głośno:

- Panna z kawalerem jechali rowerem! - albo wydawali wulgar- ne odgłosy i wtedy pary zrywały się i goniły za nami, głośno prze- klinając, a my uciekaliśmy każde w swoją stronę. Jeżeli moi kuzy- ni tak się bawili w każdą ciepłą noc, to w Telina nie było dużego zapotrzebowania na środki antykoncepcyjne. Zmęczeni, wróci- liśmy do domu, zjedliśmy trochę zimnej fasoli i poszliśmy spać na balkonach i werandach, a Pieśń Przepiórki dobiegała nas do rana. Następnego dnia nasza trójka wyruszyła bardzo wcześnie, 0 świcie, jednak przedtem zjadłyśmy porządne śniadanie. Gdy szłyśmy przez sklepiony most nad Rzeką Na, matka wzięła mnie mocno za rękę. Nieczęsto tak robiła. Pomyślałam, że to dlatego, że przekroczenie Rzeki było rzeczą świętą, ale teraz sądzę, że ba- ła się mnie utracić. Pewnie uważała, że powinna była zostawić mnie u bogatych krewnych w bogatym mieście. Gdy wyszłyśmy z Tełina-na, babka zapytała: - Może tylko na zimę, Wierzbo? Moja matka milczała. Wtedy nie zastanawiałam się nad tym. Byłam szczęśliwa 1 przez całą drogę do Chumo paplałam o wszystkich cudownych rzeczach, jakie widziałam, słyszałam i robiłam w Telina-na, a gdy mówiłam, matka trzymała mnie za rękę. Dotarłyśmy do Chumo nawet o tym nie wiedząc, tak rozsiane i ukryte w drzewach są tamtejsze domy. Miałyśmy spędzić noc w naszym heyimas w tym mieście, ale najpierw poszłyśmy odwie- dzić męża babki, ojca matki. Miał własny pokój u krewnych z Żół- tej Adoby, w jednopiętrowym domu wśród dębów, z widokiem na potok, w ładnym miejscu. Jego pokój, a zarazem pracownia, był duży i przejmująco wilgotny. Do tej pory znałam tego dziadka pod jego środkowym imieniem, Garncarz, ale zmienił je i kazał nam do siebie mówić Zepsucie. Uznałam, że to dziwaczne imię; rozpaskudzona przez rodzinę z Telina, która śmiechem witała moje dowcipy, zapytałam matkę dość głośno: - Czy on śmierdzi? Słysząc to, moja babka powiedziała: - Bądź cicho. To nie temat do żartów. Poczułam się głupio, ale babka nie gniewała się na mnie. Gdy inni mieszkańcy domu rozeszli się do swych pokojów, zostawiając nas same z dziadkiem, zapytała go: - Cóż to za imię dopuściłeś do siebie? - Prawdziwe - odpowiedział. Wyglądał inaczej niż poprzedniego lata w Sinshan. Zawsze był ponury i zawsze narzekał; nikt nigdy nie robił nic dobrze, nikt oprócz niego, on sam zaś robił niewiele, bo zazwyczaj pora była niewłaściwa. Teraz nadal miał zaciętą i skwaszoną minę, ale nosił się jak ktoś ważny. - To bez sensu leczyć się w gorących źródłach - powiedział do Walecznej. - Lepiej byś zrobiła, gdybyś została w domu i na- uczyła się myśleć.

- A jak się to robi? - zapytała. - Musisz zrozumieć, że twoje bóle to tylko błąd w myśleniu. Twoje ciało nie jest rzeczywiste. - Uważam, że jak najbardziej - zaśmiała się Waleczna, kle- piąc się po biodrze. - Tak? - powiedział Zepsucie. W prawej dłoni trzymał drewnianą szpatułkę, służącą do wy- gładzania powierzchni wielkich dzbanów, które wytwarzał do prze- chowywania żywności; zrobiona była z gałęzi oliwnej, tak długiej jak moje ramię i szerokiej na dłoń. Podniósł lewą rękę i przesunął przez nią szpatułkę, która przeniknęła mięśnie i kości jak nóż przenika wodę. Waleczna i Wierzba gapiły się na rękę i na szpatułkę. Zachę- cił je gestem, aby też spróbowały, ale nie zareagowały; ja jednak by- łam ciekawa i chciałam zwrócić na siebie uwagę, więc podniosłam prawą rękę. Zepsucie podniósł szpatułkę i przesunął ją przez mo- je przedramię między nadgarstkiem i łokciem. Poczułam miękki ruch, tak jak czuje się płomień świecy, gdy przesuwa się nad nim palec, i roześmiałam się, zaskoczona. Dziadek spojrzał na mnie i rzekł: - Może Północna Sowa przejdzie do Wojowników? Wtedy po raz pierwszy usłyszałam ten wyraz. - Nic z tego - odparła Waleczna; wyczułam, że jest rozgniewa- na. - Twoi Wojownicy to sami mężczyźni. - Mogłaby wyjść za jednego z nich - powiedział dziadek. - Mogłaby wyjść za syna Zmarłej Owcy, gdy przyjdzie jej pora. - Możesz zrobić wiesz co ze swoją zdechłą owcą! - zawołała Wa- leczna, lecz Wierzba dotknęła jej ramienia, aby ją uspokoić. Nie wiem, czy przelękła się mocy, jaką przejawił Zepsucie, czy tylko kłót- ni między rodzicami, tak czy owak udało się jej przywrócić spokój. Wypiłyśmy z dziadkiem po kieliszku wina, a potem poszłyśmy na miejsce tańca w Chumo i do heyimas Błękitnej Gliny. Tam, w pokoju gościnnym, spędziłyśmy noc. Po raz pierwszy spałam pod ziemią; podobała mi się cisza i nieruchomość powietrza, ale nie byłam do nich przyzwyczajona. Budziłam się w nocy, nasłu- chując oddechów matki i babki, i zasypiałam ponownie dopiero wtedy, gdy je usłyszałam. Rano Waleczna poszła zobaczyć się z kilkoma osobami w Chumo, gdzie mieszkała, kiedy uczyła się tkactwa, więc wyru- szyłyśmy dopiero około południa. Podążałyśmy północno-wschod- nim brzegiem Rzeki i wkrótce Dolina zaczęła się zwężać, droga zaś utonęła w sadach oliwek, śliw i nektarynek, stłoczonych mię- dzy pagórkami, na których rozpostarły się tarasy winnic. Nigdy jeszcze nie byłam tak blisko Góry, która wypełniła mi oczy. Gdy się obejrzałam, nie dostrzegłam już Góry Sinshan; zmieniła kształt lub przesłoniły ją inne wzniesienia na południowo-zachodnim brzegu. Przestraszyłam się i w końcu powiedziałam o tym matce, która pojęła mój lęk i zapewniła, że kiedy wrócimy do Sinshan, nasza góra będzie na swoim miejscu. Po przekroczeniu Potoku Wether ujrzałyśmy miasto Chukul-

mas wysoko wśród wzgórz, hen, po drugiej stronie Doliny, i jego Wieżę Ognia stojącą samotnie, zbudowaną z czerwonych, poma- rańczowych i żółtawobialych kamieni, ułożonych we wzór mister- ny niczym splot kosza albo skóra węża. U stóp pagórków, na żół- tych pastwiskach pomiędzy mackami lasów pasło się bydło, na pła- skim, wąskim dnie Doliny rozłożyły się suszarnie oraz tłocznie win, a sadownicy z Chukulmas stawiali między nimi swoje letnie domy. W mroku drzew na brzegach Na majaczyły młyny; ich koła wyda- wały dźwięk, który słychać było z daleka. Przepiórki wołały trójto- nowym krzykiem, wysoko na niebie wisiał myszołów, w cichym po- wietrzu jasno świeciło słońce. - To dzień Dziewiątego Domu - powiedziała matka. Babka rzekła tylko: - Ucieszę się, gdy dotrzemy do Kastoha. Od chwili gdy opuściłyśmy Chumo, nic nie mówiła i utykała coraz bardziej. Przed matką na drodze leżało pióro - błękitne, szaro żebro- wane pióro ze skrzydła sójki. To była odpowiedź na jej słowa; pod- niosła je i zabrała ze sobą. Nieduża kobieta o okrągłej twarzy, 0 drobnych dłoniach i stopach, tego dnia bosa, ubrana w stare spodnie ze skóry kozła i koszulę bez rękawów, z upiętym wysoko warkoczem, z małym plecakiem i niebieskim piórem w dłoni. Tak idzie w nieruchomym powietrzu, w blasku słońca. Do Kastoha-na doszłyśmy, gdy cienie z zachodnich wzgórz schodziły już w Dolinę. Waleczna ujrzała dachy nad sadami i po- wiedziała: - Aha, oto i Cipka Babuni! Starzy ludzie nazywali tak Kastoha, gdyż leżało między dwie- ma odnogami Góry. Słysząc tę nazwę, wyobrażałam sobie mrocz- ną, tajemniczą, położoną wśród świerków i sekwoi jaskinię, z któ- rej wypływała Rzeka. Gdy przekroczyłyśmy Most Na i zobaczyłam miasto takie jak Telina, tylko większe, miasto z setkami domów, w których żyło więcej ludzi, niż sądziłam, że jest na całym świecie - rozpłakałam się. Może ze wstydu, bo zrozumiałam, jak głupia byłam uważając, że miasto położone jest w jaskini; a może prze- straszyłam się i zmęczyłam tym wszystkim, co widziałam podczas naszej wędrówki. Waleczna ujęła mnie za prawą rękę, pomacała ją 1 przyjrzała się jej uważnie. Nie zrobiła tego wówczas, gdy Zepsu- cie przesunął przez nią szpatułkę; wtedy w ogóle nic się o tym nie mówiło. - To stary głupiec - powiedziała teraz - a ja nie jestem lepsza. Zdjęła srebrną bransoletę w kształcie półksiężyca, którą za- wsze nosiła, i wsunęła ją na moje ramię. - No - rzekła - teraz nie spadnie, Północna Sowo. Była tak chuda, że półksiężyc prawie na mnie pasował, ale nie o to jej chodziło. Przestałam płakać. Tamtej nocy spałam w domu noclegowym przy gorących źródłach i czułam przez sen, że pod głową, na ręce, mam księżyc. Następnego dnia po raz pierwszy zobaczyłam Kondorów. Wszystko w Kastoha-na było dla mnie obce, nowe, inne niż w do-

mu; ale gdy ujrzałam tych ludzi, zrozumiałam, że Sinshan i Ka- stoha były jednym i tym samym, natomiast to jest zupełnie co in- nego. Byłam jak kot, który zwęszył grzechotnika, jak pies, który ujrzał ducha. Nogi mi zdrętwiały, poczułam na głowie jakby po- wiew powietrza - to moje włosy usiłowały stanąć dęba. Zatrzy- małam się jak wryta i szeptem zapytałam: - Co to? - Ludzie Kondora - odparła moja babka. - Ludzie bez Do- mu. Obok mnie stała matka. Nagle zrobiła kilka kroków do przodu i powiedziała coś do czterech wysokich mężczyzn, którzy odwrócili się, skrzydlaci i dziobaci, i spojrzeli na nią z góry. Wte- dy ugięły się pode mną kolana i zachciało mi się siku. Zawisłe nad matką ujrzałam cztery sępy; wyciągały ku niej czerwone szyje i ostre dzioby, wpatrywały się w nią oczami w białych obwódkach, wyrywały różne rzeczy z jej ust i brzucha. Wróciła do nas i poszłyśmy dalej, w stronę gorących źródeł. - On był na północy, w krainie wulkanów - powiedziała. - Ci mężczyźni mówią, że Kondorzy wracają. Poznali jego imię, gdy je wymieniłam, mówili, że to ważna osoba. Widziałaś, jak słuchali, gdy o nim wspomniałam? Zaśmiała się. Nigdy jeszcze nie słyszałam, by śmiała się w ten sposób. - Czyje imię? - zapytała Waleczna. - Imię mojego męża - odparła Wierzba. Znów stanęły, zwrócone ku sobie twarzami. Babka wzruszyła ramionami i odwróciła się. Zobaczyłam, że wokół jej twarzy, jak świetlne muchy, roją się białe iskry; krzyknęłam i zwymiotowałam. - Nie chcę, żeby to cię pożarło! - powtarzałam w kółko. Matka zaniosła mnie do noclegowni na rękach. Trochę się przespałam, a po południu poszłam z Waleczną do leczniczych źródeł. Długo unosiłyśmy się w gorącej wodzie, błotnistej, bru- natno-niebieskiej i pachnącej siarką. Z początku wyglądała bar- dzo nieprzyjemnie, lecz gdy się trochę poleżało, chciało się po- zostać w niej na zawsze. Basen - płytki, długi i szeroki, wyłożony kafelkami morskiego koloru - nie miał ścian, jedynie wysoki dach z belek; gdy wiał wiatr, ustawiano ekrany ochronne. Było to śliczne miejsce. Wszyscy przyjeżdżali tu się leczyć, więc rozma- wiali tylko półgłosem lub unosili się samotnie w wodzie, śpiewa- jąc uzdrawiające pieśni. Brunatno-niebieska woda kryła ich cia- ła i widać było jedynie głowy leżące na wodzie lub oparte o kafel- ki; niektórzy zamknęli oczy, inni śpiewali, a nad powierzchnią kłębiły się opary. Leżę tam, leżę, Gdzie się unosiłam W bardzo płytkiej wodzie. Płyną tam, płyną

Opary nad wodą. Noclegownia przy źródłach w Kastoha-na przez miesiąc stano- wiła nasze domostwo. Waleczna brała kąpiele i codziennie cho- dziła do Loży Lekarzy uczyć się Miedzianego Węża. Matka odby- ła samotną wycieczkę na Górę, do Źródeł Rzeki i wyżej na szczyt, śladami pumy, górskiego lwa. Jako dziecko nie mogłam cały dzień siedzieć w gorącym basenie i w Loży Lekarzy, ale bałam się ruchli- wych, zatłoczonych placów dużego miasta i przez większość czasu pracowałam przy źródłach. Kiedy dowiedziałam się, gdzie są Gej- zery, często do nich chodziłam; mieszkający tam stary człowiek, który oprowadzał gości po miejscu heya, śpiewając o Podziem- nych Rzekach, wiele ze mną rozmawiał i pozwalał mi sobie poma- gać. Nauczył mnie Wakwa Błota, pierwszej pieśni, którą dostałam dla siebie. Nawet wówczas niewielu ludzi ją znało, taka jest stara. To dawna forma, śpiewana solo przy wtórze dwutonowego drew- nianego bębna, i większość słów jest w matrycy, więc nie można ich zapisać. Stary człowiek mawiał: - Może lud Domów Nieba ją śpiewa, gdy przychodzi tu kąpać się w błocie. W pewnym miejscu wychodzą z matrycy słowa, które mówią: Od krawędzi do wewnątrz, do środka W dół, w górę do środka Wszyscy oni tu przyszli I wszyscy tu przychodzą. Myślę, że starzec miał rację i że to jest pieśń Ziemi. Taki był pierwszy dar, jaki dostałam, i od tamtej pory dałam go wielu oso- bom. Ponieważ trzymałam się z dala od miasta, nie widziałam już ludzi Kondora i zapomniałam o nich. Po miesiącu wróciłyśmy do domu, w sam raz na Tańce Lata. Waleczna czuła się dobrze, więc w pół dnia zeszłyśmy do Telina-na, a potem, po południu, do Sin- shan. Gdy dotarłyśmy do mostu nad Potokiem Sinshan, zobaczy- łam wszystko odwrotnie: wzgórza północne znajdowały się tam, gdzie powinny być południowe, domy na prawo - tam, gdzie do- my na lewo. Nawet wnętrze naszego domu tak wyglądało. Obe- szłam wszystkie znajome miejsca i wszędzie wszystko było odwróco- ne. To było dziwne, ale mnie bawiło, choć miałam nadzieję, że tak nie zostanie. Rano, kiedy się obudziłam z Sidi mruczącą nad uchem, rzeczy wróciły na swoje miejsca, północ na północ, lewo na lewo, i już nigdy nie ujrzałam świata odwrotnie, chyba że tylko przez chwilę. Gdy reszta Lata została odtańczona, przeniosłyśmy się do na- szego letniego domu i tam Waleczna powiedziała: - Północna Sowo, za kilka lat będziesz kobietą i zaczniesz krwawić jak kobieta, a w zeszłym roku był z ciebie tylko pasiko- nik, ale teraz jesteś pośrodku, w dobrym miejscu, te lata są dla ciebie jak przejrzysta woda. Co chcesz robić? Zastanawiałam się przez jeden dzień i odpowiedziałam:

- Chciałabym iść na górę tropem górskiego lwa. - To dobrze - odparła. Matka o nic nie pytała i nie udzielała odpowiedzi na żadne pytania. Od naszego powrotu z Kastoha-na jakby znieruchomiała, wciąż czegoś nasłuchując, czegoś w oddali. Do wędrówki przygotowała mnie babka. Przez dziewięć dni nie jadłam mięsa, a przez ostatnie cztery spożywałam tylko surowe potrawy, raz dziennie, i cztery razy dziennie piłam wodę, za każ- dym razem czterema łykami. Wybranego dnia obudziłam się wcze- śnie, przed świtem. Waleczna spała, ale wydawało mi się, że matka czuwa; szepnęłam heya domowi i domownikom, po czym wzięłam sakiewkę z darami i wyszłam. Nasz letni dom stał na hali wśród pagórków ponad Kanio- nem Twardego Potoku, około mili w górę od Sinshan. Przez ca- łe moje życie przyjeżdżaliśmy tu każdego lata wypasać owce wraz z pewną rodziną z Domu Wątoru z Obsydianu. Na wzgórzach by- ły dobre pastwiska, a strumień nie wysychał przed nadejściem deszczów przynajmniej przez większość lat. Hala nazywała się Gahheya, od wielkiej skały heyiya z niebieskiego serpentynu na jej północno-zachodnim krańcu. Gdy mijałam tę skałę, chciałam się zatrzymać i coś do niej powiedzieć, ale to ona przemówiła do mnie: - Nie zatrzymuj się, idź, idź wysoko, zanim wzejdzie słońce. A więc wspięłam się na wysokie wzgórza, idąc, gdy było jeszcze ciemno i biegnąc, gdy zrobiło się jaśniej, i w chwili, gdy krąg słoń- ca oddzielił się od kręgu ziemi, znalazłam się na Grani Sinshan. Tam ujrzałam, jak światło odsłania południowo-wschodnią stronę rzeczy, zaś ciemność odwraca się do morza. Odśpiewawszy heya ruszyłam grzbietem góry z północnego zachodu na południowy wschód; przez gęste zarośla wędrowałam ścieżkami jeleni, lecz w sosnowych i świerkowych lasach, gdzie po- szycie jest rzadsze, szukałam własnej drogi. Nie śpieszyłam się, przeciwnie, szłam bardzo wolno, zatrzymywałam się i rozgląda- łam, wypatrując znaków i wskazówek. Cały dzień martwiłam się, gdzie będę spać tej nocy, tam i z powrotem chodziłam po grani, głowiąc się bezustannie: "Muszę znaleźć dobre miejsce, muszę od- szukać dobre miejsce", ale żadne miejsce nie wydawało mi się do- bre. Powiedziałam sobie: "To musi być miejsce heya, poznasz je, gdy na nie trafisz". Ale w głowie, wcale o nich nie myśląc, miałam pumę i niedźwiedzia, dzikie psy, ludzi z wybrzeża, obcych z krainy plaż. Tak naprawdę szukałam miejsca-kryjówki. W ten oto sposób wędrowałam przez cały dzień, drżąc za każdym razem, gdy się gdzieś zatrzymałam. Znajdowałam się wysoko, znacznie powyżej źródeł i gdy zrobi- ło się ciemno, poczułam pragnienie. Zjadłam cztery gałki kwia- towego pyłku, które przyniosłam w sakiewce, ale trochę mnie ze- mdliło i jeszcze bardziej zachciało mi się pić. Nim zdążyłam zna- leźć to miejsce, którego nie mogłam znaleźć, nad górą zapadł zmrok. Zostałam tam, gdzie byłam, w małym wgłębieniu pod drze- wem manzanity; wgłębienie zdawało się mnie osłaniać, a manzani-

ta to wszak czyste heyiya. Długo tam siedziałam, próbując śpiewać heya, ale nie podobał mi się samotny dźwięk mego głosu. Wresz- cie się położyłam. Przy najmniejszym ruchu suche liście manzani- ty krzyczały: - Słuchajcie, ona się porusza! - więc starałam się nie ruszać, ale z zimna wciąż zwijałam się w kłębek; zimno było tu, na górze, wiatr niósł nad szczytami mgłę od morza. Przez tę mgłę i noc nic nie widziałam, choć bez przerwy gapiłam się w ciem- ność. Dostrzegłam jedynie, że sama chciałam przyjść na tę górę, myśląc, że wszystko pójdzie dobrze, że pójdę tropem pumy; tym- czasem skończyło się na niczym i uciekałam od pum przez cały dzień. A stało się tak dlatego, że nie przyszłam tutaj, by stać się pumą, pragnęłam tylko pokazać dzieciom, które nazywały mnie półosobą, że jestem lepszą osobą od nich, dzielną i świętą ośmio- łatką. Rozpłakałam się. Upadlam twarzą w kurz i opadłe liście i płakałam w ziemię, matkę moich matek, a z moich łez powstało na tej górze małe, słone, błotniste miejsce. To przypomniało mi Wakwa Błota, pieśń, której nauczył mnie stary człowiek przy Gej- zerach. Odśpiewałam ją w myślach i trochę pomogło. Noc była i była, pragnienie i chłód nie dawały mi zasnąć, a senność nie po- zwalała się obudzić. Gdy tylko zaczęło się rozjaśniać, zeszłam z grani w poszuki- waniu wody, wędrując w dół przez gęsty busz u szczytu jednego z kanionów. Źródło nieprędko pozwoliło się odnaleźć; w plątani- nie wąwozów wszystko mi się pokręciło i kiedy w końcu znów wy- dostałam się na grań, okazało się, że jestem pomiędzy Górą Sin- shan i Tą, Która Patrzy. Poszłam dalej, aż dotarłam do dużego, ły- sego pagórka, z którego ujrzałam Górę Sinshan z drugiej strony, z zewnątrz. Byłam na zewnątrz Doliny. Tego dnia, jak i poprzedniego, cały czas wędrowałam, ale coś odmieniło się w moim umyśle - przestał myśleć, a jednak zacho- wał jasność. Powtarzałam sobie tylko: "Spróbuj obejść dokoła tę gó- rę, Tę, Która Patrzy, nie schodź ani nie podchodź zanadto i wróć na ten łysy pagórek". Było coś dobrego w tym miejscu, gdzie dziki owies żółcił się blado w promieniach słońca; sądziłam, że będę umiała doń trafić. Szłam więc dalej, wołając w pozdrowieniu heya wszystkiemu, co mnie spotykało: świerkom, sosnom, kasztanowcom, sekwojom, manzanicie, chróścinom i dębom; sokołom, dzięciołom, mucholówkom, sikorkom i sójkom; liściom polnej róży, karłowa- tym dębom, trującemu bluszczowi i tarninie; trawom, czaszce jele- nia, odchodom królika, wiejącemu od morza wiatrowi. Tam, po tamtej stronie, gdzie się polowało, niewiele jeleni chciało zbliżyć się do istoty ludzkiej. Tutaj ujrzałam je pięć razy, a raz zobaczyłam kojota. Do jeleni rzekłam: - Pozdrawiam was, jak umiem, o Milczący, a wy mnie też pozdrówcie, jeżeli możecie! - kojota zaś nazwałam Śpiewającym. Widywałam już kojota, gdy owce się kociły, kojota wymykającego się z szałasu i kojota jak strzęp brudnego futra, martwego, ale nigdy jeszcze nie widziałam kojota w jego Domu. Stał pomiędzy dwiema sosnami kilka metrów ode mnie, po- tem zbliżył się nieco, aby lepiej mnie widzieć. Usiadł, oplatając

nogi ogonem, i przyjrzał mi się. Myślę, że nie pojmował, czym je- stem; może nigdy nie widział dziecka? Może był młodym kojotem i nigdy nie widział ludzkiej osoby? Podobał mi się, szczupły i schludny, w kolorze, jaki zimą przybiera dziki owies, o jasnych oczach. - Śpiewający - powiedziałam - pójdę z tobą! Siedział, patrzył na mnie i zdawał się uśmiechać, gdyż pysk kojota układa się w uśmiech; potem wstał, przeciągnął się lekko i odszedł jak cień. Nie widziałam, jak odchodził, nie mogłam więc iść za nim, ale tej nocy on i jego rodzina długo śpiewali mi wakwa kojota. Tym razem mgła nie przyszła, ciemność pozostała miękka i przejrzysta, odkryły się wszystkie gwiazdy. Leżąc na polanie wśród starych drzew laurowych, patrzyłam na ich wzory i czułam się lek- ka; unosiłam się, byłam częścią nieba. Tak Kojot wpuścił mnie do swego Domu. Następnego dnia wróciłam na porośnięty dzikim owsem wzgórek, który pozwolił mi ujrzeć odwrotną stronę Góry Sinshan, i opróżniając sakiewkę złożyłam miejscu swe dary. Nie poszłam dalej, aby zamknąć krąg, lecz zeszłam do dzielącego obie góry wą- wozu, zamierzając obejść Górę Sinshan od południowego wscho- du i w ten sposób dopełnić heyiya-if. Prowadził mnie potok; ła- two się szło jego brzegiem, ale strome zbocza wąwozu, którym pły- nął, były gęsto porośnięte trującym sumakiem. Schodziłam coraz niżej, nie bardzo wiedząc, dokąd idę. Te kaniony noszą nazwę Li- sie Jamy, lecz żadna z później zapytanych osób - ani myśliwi, ani ludzie z Loży Wawrzynu - nie znała miejsca, na które trafiłam. By- ło to długie, mroczne jeziorko, gdzie potok zdawał się kończyć bieg, otoczone drzewami, jakich nigdy nie widziałam, o gładkich pniach i konarach oraz trójkątnych, żółtawych liściach. Cały staw był nimi upstrzony. Włożyłam rękę do wody, aby zapytać ją o dro- gę, i poczułam, że jest w niej moc. Przestraszyłam się, tak była ciemna i nieruchoma; nie znałam takiej wody ani jej nie chcia- łam. Ciężka i czarna, podobna była do krwi. Nie mogłam jej pić. Kucnęłam w gorącym cieniu pod drzewami, czekając na słowo, na znak, próbując zrozumieć. Coś przyfrunęło ku mnie, ślizgając się po wodzie: wielki nartnik szybko przemknął po lśniącej, wklę- słej powierzchni. - Pozdrawiam cię, jak umiem, o Milczący, a ty mnie też po- zdrów, jeżeli możesz! - zawołałam. Owad zawisł na chwilę tam, gdzie zawsze istniał, między po- wietrzem i wodą, a potem zniknął w przybrzeżnym cieniu. I to by- ło wszystko. Wstałam, zaśpiewałam heya-na-no, omijając sumaki wdrapa- łam się na zbocze wąwozu i poszłam przez Lisie Jamy do Tylnego Kanionu i dalej, na naszą górę, w upale letniego popołudnia, gdy świerszcze jazgotały jak tysiące dzwonków, a sójki czarnoczube i błękitne wydzierały się na mnie, klnąc po całym lesie. Tę noc przespałam smacznie pod dębami po swojej stronie góry, a na- stępnego, czwartego już dnia, sporządziłam różdżki z piór, które przyszły do mnie podczas mej wędrówki, i przy źródełku ciekną-

cym spod skał u szczytu wąwozu zrobiłam tyle źródlanego wakwa, ile tylko mogłam. Potem ruszyłam w kierunku domu i o zacho- dzie słońca dotarłam do Gahheya. W letnim domu nie zastałam Wierzby; tylko Waleczna przędła przy kominku. - No proszę! - powiedziała. - Może się wykąpiesz, co? Wiedziałam, że cieszy się z mojego powrotu, z tego, że jestem już bezpieczna w domu, a kpi ze mnie, bowiem po zrobieniu wa- kwa zapomniałam się umyć, tak się śpieszyłam, aby coś zjeść; by- łam cała oblepiona błotem. Gdy schodziłam do Twardego Potoku, czułam się staro, jakby nie było mnie dłużej niż cztery dni, dłużej niż ten miesiąc w Kasto- ha-na, dłużej niż osiem lat mojego życia. Umyłam się i w zapada- jącym zmierzchu wróciłam na halę. Stała tam skała Gahheya, więc podeszłam do niej. - Teraz mnie dotknij - powiedziała. Tak też zrobiłam - i wróciłam do domu. Wiedziałam, że przy- szło do mnie coś, czego nie rozumiem i właściwie nie chcę, z tego dziwnego miejsca, od stawu i nartnika; lecz zawiasem mej wędrów- ki był złoty pagórek i śpiewał dla mnie kojot; jak długo kamień dotykał mojej dłoni, wiedziałam, że nie zbłądziłam, choć nigdzie nie doszłam. Ponieważ miałam w Dolinie tylko jednego dziadka i babkę, pewien mężczyzna z Błękitnej Gliny, imieniem Dziewięciokąt, za- proponował, że zostanie moim bocznym dziadkiem i nim ukoń- czyłam dziewięć lat, przyszedł do nas ze swego domu w Kanionie Niedźwiedziego Potoku, aby nauczyć mnie Pieśni Ojców. Niedłu- go potem zostawiliśmy owce przy Gahheya, pod opieką rodziny z Obsydianu, i zeszliśmy wszyscy razem do Sinshan przygotować się do Tańca Wody. Po raz pierwszy znalazłam się latem w mie- ście. Nikogo tam nie było oprócz kilku osób z Błękitnej Gliny. Ca- łymi dniami śpiewałam i robiłam heyiya w opustoszałym Sinshan, aż poczułam, jak moja dusza - podobnie jak dusze innych tance- rzy - otwiera się i rozpościera, wypełniając tę pustkę. Z glinianej błękitnej misy lała się woda, w letnim upale nasze pieśni zamienia- ły się w stawy i strumienie. Kiedy inne domy wróciły z Letnisk, odtańczyliśmy Wodę. Przy Tachas Touchas wysechł potok i ludzie stamtąd przybyli na nasz taniec; niektórzy zamieszkali u krewnych, inni obozowali na Po- lach Sinshan lub spali na balkonach. Było nas tylu, że taniec nigdy nie ustawał, a heyimas Błękitnej Gliny nasycił się śpiewem i mocą tak wielką, że gdy dotknęło się jego dachu, to jakby dotknęło się lwa. To było wielkie wakwa. Trzeciego i czwartego dnia przyłączyli się do nas mieszkańcy Madidinou i Telina, którzy usłyszeli, jaka to Woda odbywa się w Sinshan. Ostatniego dnia ludzie wylegli na bal- kony, heyiya-if ogarnęło całe miejsce tańca, a niebo na północnym zachodzie i południowym wschodzie roztańczyło się suchymi bły- skawicami. Dźwięk bębnów zlał się z hukiem grzmotów, a my tań- czyliśmy Deszcz aż do morza i z powrotem w górę, aż do chmur. Któregoś dnia między Wodą i Winem wybrałam się z kuzyna- mi z Madidinou zbierać jeżyny pod Przepiórczą Skałą. Większość

krzaków już przebrano i dla nas zostało niewiele owoców, więc Pe- likan i ja zaczęłyśmy bawić się w dzikie psy, na które łowca Chmiel polował na ciasnych, kolczastych ścieżkach wśród jeżynowych za- rośli. Zaczekałam, aż Chmiel minie moją kryjówkę, po czym z gło- śnym szczekaniem skoczyłam nań i przewróciłam na ziemię. Stra- cił dech i przez chwilę się gniewał, dopóki skamląc nie zaczęłam lizać jego ręki. Wówczas usiedliśmy w trójkę i długo rozmawiali- śmy. Nagle powiedział: - Wczoraj przez nasze miasto przeszli ludzie o ptasich głowach. - To znaczy zbieracze piór? - zapytałam. - Nie, mężczyźni z głowami jak ptaki - odparł. -Jak jastrzębie lub sępy, czarne i czerwone. - Nie, to nie on, to ja ich widziałam - krzyknęła Pelikan, a ja poczułam lęk i zrobiło mi się niedobrze. - Muszę wracać do domu - wyszeptałam i runęłam przed sie- bie, tak że kuzyni musieli gonić za mną z moim koszykiem jeżyn. W końcu zawrócili do Madidinou, ja zaś popędziłam przez Pola Sinshan i Potok Hechu, ale gdy znalazłam się przy tłoczniach wi- na, ujrzałam ptaka, kołującego na południowo-zachodnim nie- bie. Z początku myślałam, że to jastrząb, ale potem zobaczyłam, że jest większy - że to ten wielki. Zatoczył dziewięć kręgów nad mo- im miastem, a potem, kończąc heyiya-if, poszybował nade mną na północny wschód. Jego skrzydła, każde z nich dłuższe od wzro- stu człowieka, nie poruszały się, jedynie długie, pierzaste palce na ich końcach gięły się na wietrze. Gdy zniknął za Wzgórzem Rudej Krowy, pośpiesznie wróciłam do Sinshan. Na balkonach stało wie- le osób, a na placu jacyś ludzie z Obsydianu bębnili, aby dodać so- bie odwagi. Weszłam do Domu Wysokiego Ganku, do naszego drugiego pokoju, i ukryłam się za zrolowanymi w kącie posłania- mi. Byłam przekonana, że to mnie szukał kondor. Matka i babka weszły rozmawiając; nie wiedziały, że tu jestem. - Mówiłam ci, że się zbliża! - powiedziała matka. - Przyjdzie i nas odszuka! Mówiła gniewnie i radośnie zarazem, jeszcze nigdy jej takiej nie słyszałam. - Oby tak się nie stało! - rzekła babka, również gniewna, lecz bynajmniej nie radosna. Wtedy wypadłam ze swojego kąta i podbiegłam do niej krzy- cząc: - Och, nie daj mu! Nie daj mu nas znaleźć! - Podejdź do mnie, córko Kondora - powiedziała matka. Podeszłam trochę i zatrzymałam się. Stanęłam między nimi. - To nie jest moje imię - oznajmiłam. Matka znieruchomiała na przeciąg dwóch oddechów, po czym rzekła: - Nie bój się. Zobaczysz. Zaczęła szykować kolację, jakby nic się nie działo ani przed- tem, ani teraz. Waleczna wzięła swój drewniany bęben i zeszła do naszego heyimas; tego wieczora we wszystkich heyimas rozległy się bębny.

To był ostatni duży upał tego roku i ludzie po zmroku wyszli na balkony, aby zażyć chłodu. Słyszałam, jak rozmawiają o kon- dorze. Agat, bibliotekarz z Chróścin, rozpoczął recytację utworu "Lot Wielkiego Ptaka", który stworzył na podstawie starego, zna- lezionego w bibliotece zapisu pewnego Znalazcy; była w nim mo- wa o Morzu Wewnętrznym i Górach Światła, o Morzu Omorna, o Górach Nieba, o pustyni porośniętej szałwią, o trawiastej pre- rii, o Górach Północy i Południa, o tym wszystkim widzianym z lotu kondora. Agat miał piękny głos i kiedy czytał lub opowia- dał, chciało się słuchać, wstąpić w tę przestrzeń i ciszę. Pragnę- łam, aby mówił całą noc. Gdy opowiadanie się skończyło, na chwilę zapadło milczenie, a potem rozległy się ciche rozmowy. Wierzby i Walecznej nie było, a mnie nikt nie zauważył, więc lu- dzie mówili o Kondorach tak, jak nigdy nie mówili w naszej obecności. Muszla, która czekała, aż moja babka wróci z heyimas, powie- działa: - Jeśli ci ludzie znów tu przyjdą, nie powinniśmy pozwolić im zostać w Dolinie. - Już tu są - odparł Ogar. - Nie odejdą. Są tu, bo chcą wojny. - Bzdura - rzekła Muszla. - Mówisz jak chłopiec w twoim wieku. Ogar, podobnie jak Agat, byl człowiekiem wykształconym i często chodził do Kastoha-na i Wakwaha, by rozmawiać z innymi uczonymi. Teraz powiedział: - Kobieto z Błękitnej Gliny, mówię tak dlatego, że rozmawia- łem z mężczyznami z Loży Wojowników w Górnej Dolinie, a kim- że są wojownicy, jeśli nie tymi, którzy biorą udział w wojnach? A to są nasi ludzie, ci wojownicy, z Pięciu Domów Doliny Na. Już od dziesięciu lat użyczają ucha Kondorom, słuchając, co mówią po miastach. Stara Kobieta z Jaskini, której imię przyszło do niej, gdy cał- kiem oślepła, zapytała: - Ogarze, czy chcesz nam powiedzieć, że ludzie Kondora są chorzy, że mają krzywo przytwierdzone głowy? - Tak właśnie chcę powiedzieć - odparł. Ktoś stojący nieco dalej zapytał: - Czy to wszystko mężczyźni, jak ludzie mówią? - Wszyscy, którzy tu przyszli, to mężczyźni. Uzbrojeni. - Ależ słuchajcie - powiedziała Muszla - nie mogą tak sobie tu przyjść i całymi dniami i latami palić tytoń, to bzdura! Jeśli ja- cyś ludzie z miast w górze Doliny chcą bawić się w wojnę jak pięt- nastoletni chłopcy, to co to nas obchodzi? Musimy tylko powie- dzieć wszystkim obcym, żeby sobie poszli. Tańcząca Mysz, ówczesny rzecznik mego heyimas, oznajmił: - Nie mogą nam zrobić nic złego. Chodzimy po spirali. - Oni zaś krążą po kole i moc wzrasta! - zawołał Ogar. - Trzymajcie się spirali - rzekł Tańcząca Mysz. Jego chciałam słuchać, tego dobrego, silnego mężczyzny, a nie Ogara. Siedziałam oparta o ścianę domu, pod okapem, wo-

lałam unikać otwartego nieba, z nieba można było mnie dostrzec. Coś leżało na podłodze między moimi stopami; w świetle gwiazd wyglądało jak patyk lub kawałek sznurka. Podniosłam to coś: było ciemne, sztywne, cienkie i długie. Wiedziałam, co to jest. To było słowo, które musiałam nauczyć się wymawiać. Wstałam i wcisnęłam to w rękę Kobiecie z Jaskini ze słowami: - Weź, proszę, to dla ciebie - bo chciałam się tego pozbyć, a ona była bardzo stara, mądra i słaba. Pomacała to i oddała mi. - Zatrzymaj to, Północna Sowo - rzekła. -Jest adresowane do ciebie. Jej oczy patrzyły na wylot przeze mnie, prosto w gwiazdy, któ- re dla niej były wnętrzem jaskini. Musiałam zabrać pióro. - Nie bój się - powiedziała łagodniej. - Twoje dłonie są dłoń- mi dziecka, są jak woda spływająca po młyńskim kole. Nie zatrzy- mują, puszczają, oczyszczają. Potem zakolysala się, zamknęła ślepe oczy i zaśpiewała: - Heya, córko Kondora, w suchej krainie myśl o rwącym po- toku! Heya, córko Kondora, w ciemnym domu myśl o błękitnej glinie! - Nie jestem córką Kondora! - zawołałam, ale stara kobieta po prostu otworzyła oczy i zaśmiała się, mówiąc: - Zdaje się, że kondor jest innego zdania. Zawstydzona i wytrącona z równowagi odwróciłam się, by wejść do domu. Kobieta z Jaskini zawołała za mną: - Zatrzymaj pióro, dziecko, aż będziesz mogła je oddać. Wróciłam do naszych pokojów i schowałam czarne pióro do kosza z przykrywką, który zrobiła mi Wierzba, abym tam trzyma- ła hehole i zapamiętywała różne rzeczy. Ujrzawszy je w świetle lam- py, śmiertelnie czarne, dłuższe od pióra orła, poczułam się dum- na, że do mnie przyszło. Jeśli muszę się różnić od innych, pomy- ślałam, niechże się różnię znacząco. Matka poszła do Loży Krwi, babka do heyimas. Przez okna od południowego zachodu słyszałam bębny podobne uderzeniom deszczu. Przez okna od północnego wschodu dobiegało mnie spomiędzy dębów wołanie małej sowy: u-u-u-u-u-u. Zasnęłam w sa- motności, rozmyślając o kondorze, zasłuchana w to wołanie. Pierwszego dnia Wina ludzie z Madidinou przynieśli wieść, że wielu żołnierzy Kondora przekroczyło góry i zeszło do Doliny od strony Czystego Jeziora. Dziewięciokąt i jego rodzina właśnie wy- ruszali na dół na winobranie do wielkiej winnicy Shipa, więc i ja poszłam z nimi do pracy; wtedy ktoś zawołał, że Długą Prostą Dro- gą nadchodzą Kondorzy. Wszyscy pobiegliśmy na nich popatrzeć. Obraz w mojej głowie to tylko wspomnienie, lecz podobny jest do fresku -jaskrawy, tłoczny i nieruchomy; szeregi Kondorów o czar- no-czerwonych głowach, nogi i kopyta wielkich koni, osady dział, koła. Na obrazie w mojej głowie koła się nie kręcą. Gdy wróciliśmy do Sinshan, rozpoczęło się wakwa i o zacho- dzie słońca wszyscy już pili w najlepsze. Ludzie z Żółtej Adoby śmiali się i tańczyli na placu, zaczęły się tworzyć korowody

heyiya-if, a ludzie z innych Domów upijali się, aby nadrobić stra- cony czas. Kilkoro dzieci przyłączyło się do korowodów, które jed- nak wkrótce zamieniły się w przepychanki. Wtedy ci z nas, którzy mieli dopiero pierwsze imiona, schronili się na balkony, skąd przyglądali się szaleństwom dorosłych: był z nami także Dada ze Starego Czerwonego Domu, dorosły, lecz nie zanadto bystry. Nigdy przedtem zbyt długo nie patrzyłam na Wino; nudziło mnie i trochę się go bałam, ale teraz, mając dziewięć lat, byłam już go- towa, by mu się dobrze przyjrzeć. A ujrzałam - Odwrócenie. Każ- dy, kogo znałam, stał się kimś nieznajomym; plac jaśniał w świetle księżyca, ognisk i latarni, kipiał od tańca, korowodów i dokazują- cych ludzi. Gromady nastolatków bawiących się w rzucaj-tyczkę ganiały niczym cienie w górę i w dół po drabinach, po dachach, balkonach i drzewach, nawołując się i śmiejąc. Lekarz z Obsydia- nu, Wierzchołek, na co dzień człowiek nieśmiały i solenny, przy- niósł ze swego heyimas wielki penis, jeden z tych, których Błaźni Krwi używają w Tańcach Księżyca, przypiął go sobie i biegał za ko- bietami, dźgając je w tyłki. Gdy pchnął Kukurydzę, zwarła na pe- nisie nogi i skoczyła do przodu; rzemyk pękł, Wierzchołek prze- wrócił się na twarz, Kukurydza zaś uciekła z penisem, krzycząc: - Zabrałam lekarzowi lekarstwo! - Zobaczyłam, jak Agat głośno roz- prawia, jak dystyngowana zwykle Muszla, potykając się w kurzu, odpada z końca korowodu, i jak moja babka, Waleczna, tańczy z butelką wina. Wówczas z heyimas Żółtej Adoby wyłonił się pierwszy Do- umiadu ohwe i ruszył przez Zawias, w drodze rozwijając się i roz- plątując, aż jego uskrzydlona głowa urosła na trzykrotną wysokość człowieka i zakołysała się ponad światłem ognisk. Wszyscy ucichli patrząc, jak zaczyna wić swój wzór; odezwały się bębny, korowody ze śpiewem ruszyły jego śladem, klucząc od domu do domu. Tego wieczora upiłam się winem jak nigdy i czułam, że jeśli puszczę ba- lustradę, uniosę się w powietrze. Pode mną, krętą ścieżką pomię- dzy drzewami, Doumiadu ohwe schodził z Domu Na Górce ku Domowi Wysokiego Ganku. Przy naszym balkonie jego żółta gło- wa przystanęła i z wolna obejrzała się, spoglądając na każde z nas wielkimi ślepiami, w których błyszczały mniejsze, przepastne oczy; potem nas minął, skręcając się i chwiejąc w rytm bębnów. Dada przykucnął, kryjąc przed Doumiadu ohwe swoją twarz, a mały chłopczyk z naszego domu, Skowronek, rozpłakał się ze strachu i musiałam go pocieszać. Wtem jakieś dziecko zawołało: - Patrzcie, a to kto? Kilku mężczyzn przeszło przez most i zatrzymało się przy dę- bach Gairga. Czarno ubrani, stali nieruchomo, patrząc w dół jak sępy z wysokiego drzewa. Ludzie spojrzeli na nich i dalej tańczyli. Doumiadu ohwe wra- cał już na miejsce tańca, na placu zgromadzeń fleciści powiedli ze- branych do tupanego. Jakaś kobieta z Żółtej Adoby podeszła do tych wysokich i coś do nich powiedziała, gestykulując, a potem za- brała ich na plac, gdzie na kozłach stały beczki wina. Czterech tam zostało, ale piąty zawrócił i przez rozświetlony, roztańczony

plac ruszył w stronę Domu Wysokiego Ganku. Ujrzałam z balko- nu moją matkę, Wierzbę, idącą przez Zawias; ona i ten mężczyzna spotkali się u stóp schodów naszego domostwa. Pobiegłam do drugiego pokoju. Wkrótce na schodach rozle- gły się kroki, które skręciły do izby ognia. Usłyszałam, że matka mnie wzywa. Weszłam; on tam stał. Czarne skrzydła zwisały luźno, czerwona, uzbrojona w dziób głowa sięgała sufitu. Matka powiedziała: - Północna Sowo, twój ojciec jest głodny. Czy w domu jest coś do jedzenia? W Sinshan zawsze tak mówiliśmy, kiedy ktoś przyszedł, a gość zawsze odpowiadał: - Głodne jest tylko moje serce, które chce cię zobaczyć - i wtedy przynosiliśmy jedzenie i wspólnie jedliśmy posiłek. Ale mój ojciec nie wiedział, co powiedzieć, tylko stał i pa- trzył na mnie. Matka kazała mi odgrzać na kuchni fasolę i kuku- rydzę. Robiąc to zerknęłam na ojca i ujrzałam, że ma twarz czło- wieka; aż do tej pory nie byłam pewna, czy łeb i dziób kondora to naprawdę jego głowa czy tylko przybranie. Kiedy zdjął hełm, znów spojrzałam nań z ukosa. Był pięknym mężczyzną o długim nosie, szerokich policzkach i długich, wąskich oczach. Patrzył na moją matkę, Wierzbę - zapalała lampę oliwną, stojącą na stole, i przyszła do niej taka uroda, że przez chwilę nie matkę widzia- łam, lecz obcą osobę z Czterech Domów, trzymającą w dłoniach jasność. Rozmawiali, jak potrafili. Ojciec znał tylko fragmenty, urywki naszego języka. Żyjąc w Sinshan słyszałam tylko nielicznych ludzi spoza Doliny, ale kupcy z północnego wybrzeża i człowiek z Ama- ranthu nad Morzem Wewnętrznym mówili podobnie -jak woda wlewana do pękniętej miski, jak to powiadają. Śmiesznie było słu- chać, jak ojciec szuka potrzebnych kawałków języka i wtedy zrozu- miałam, że to jednak człowiek, choćby nie wiem jak dziwny. Usiedliśmy i Wierzba nalała nam wina. Wielki wzrost ojca i je- go długie nogi sprawiły, że stół wydał mi się mały i o wiele za niski. Kiedy zjadł odgrzewaną kukurydzę z fasolą, rzekł do mnie: - Bardzo dobre! Dobry kucharz! - Północna Sowa dobrze gotuje, dobrze pasie, dobrze czyta i już raz chodziła na górę - powiedziała matka. Ponieważ rzadko mnie chwaliła, poczułam się, jakbym wypiła dzban wina. -Jeśli już zjadłeś, mężu - ciągnęła matka - wyjdźmy i napijmy się. Tej nocy tańczymy Wino i chcę, by zobaczyli cię wszyscy w tym mieście! Mówiąc to śmiała się, on zaś patrzył na nią, chyba niewiele rozu- miejąc, lecz z taką sympatią i podziwem, że zaczęłam cieplej o nim myśleć. Matka odwzajemniła jego spojrzenie, mówiąc z uśmiechem: - Kiedy odszedłeś, wielu ludzi powtarzało mi, że odszedłeś. Teraz, kiedy tu jesteś, chcę im powiedzieć, że tu jesteś! -Jestem tutaj - powiedział. - No, to chodź - odparła. - Ty też, Północna Sowo. -Jak ty nazwać dziecko? - zapytał ojciec.