chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony228 015
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań143 819

Lois McMaster Bujold -1- Klątwa nad Chalionem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Lois McMaster Bujold -1- Klątwa nad Chalionem.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Bujold McMaster Lois - 2 Cykle kpl Bujold McMaster Lois - Świat Pięciu Bogów
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 353 stron)

The Curse of Chalion Przełożyła Kinga Dobrowolska I Tom z cyklu Świat Pięciu Bogów redakcja: Wujo Przem (2014)

1 Podziękowania Autorka pragnie podziękować profesorowi Williamowi D. Phillipsowi Juniorowi za Historię 3714, za niezwykle przydatne czterysta dolarów oraz dziesięć tygodni spędzonych w szkole. Dziękuje również Pat „Oh, c’mon, it’ll be fun” Wrede za grę literową, która wyciągnęła na światło dzienne pierwowzór Cazarila, oszołomionego i zdumionego, z zakamarków umysłu Autorki. Oraz zakładom użyteczności publicznej za ten gorący prysznic pewnego zimnego lutowego dnia, kiedy to pierwsze dwa pomysły zderzyły się w jej głowie, powodując powstanie nowego świata i narodziny jego mieszkańców.

2 1. Cazaril usłyszał zbliżających się jeźdźców, zanim ich jeszcze zobaczył. Obejrzał się przez ramię. Mocno wydeptany szlak za jego plecami wił się po zboczu łagodnego wzniesienia – na tych wietrznych równinach uchodzącego za wzgórze – by nieco dalej zapaść się w późnozimowe błota żyznej baocjańskiej ziemi. U stóp Cazarila gościniec przecinała zielona wąska strużka wypływająca z pobliskich pastwisk; ponieważ była mała i pokazywała się jedynie w sezonie, nie przerzucono nad nią mostka ani nie zrobiono przepustu. Tętent kopyt, podzwaniające dzwonki, szczęk uzbrojenia i beztroskie echo rozmów upewniły Cazarila, że nie zbliża się podróżujący z obstawą farmer ani oszczędni przewoźnicy, którzy prowadzą muły. Kawalkada około tuzina ludzi w pełnych zbrojach zakonu objeżdżała dwójkami zbocze wzgórza. To nie bandyci, Cazaril odetchnął z ulgą, bo żołądek podszedł mu na chwilę do gardła. Prawdę mówiąc, mógł dostarczyć bandytom jedynie chwilowej rozrywki. Zszedł ze szlaku i stanął na uboczu, żeby przyjrzeć się przejeżdżającym. Jeźdźcy mieli na sobie posrebrzane kolczugi, migocące w rozmytym porannym blasku słońca, nie był to rynsztunek bojowy, lecz reprezentacyjny. Niebieskie kaftany, o niemal jednakowym odcieniu, nosiły białe znaki Wiosennej Pani. Rozwiane w pędzie szare peleryny powiewały jak sztandary; na ramionach spinały je srebrne brosze, na ten dzień wyczyszczone i wypolerowane do połysku. Żołnierska brać jechała na ceremonię, nie na wojnę; zapewne nie chcieliby umazać sobie tych strojów trudnymi do sprania plamami krwi. Kiedy się zbliżyli, kapitan drużyny, ku zaskoczeniu Cazarila, uniósł rozkazująco rękę. Kolumna zatrzymała się w niezgrabnej rozsypce, a pogłos chlupoczących w błocie kopyt niósł się tak długo, że stary masztalerz ojca Cazarila na widok takiej bandy zacząłby niechybnie wywrzaskiwać ciężkie i wielce zabawne przekleństwa. No, mniejsza o to. – Hej, ty tam, stary! – zawołał przywódca, wychylając się z siodła. Cazaril, który stał na drodze zupełnie sam, ledwie się powstrzymał, by się obejrzeć i sprawdzić, do kogo zwracają się w ten sposób. Wzięli go za jakiegoś miejscowego gbura człapiącego po zakupy na targ, i pewnie tak właśnie się prezentował grubo okutany w źle dobrane ciuchy z darów, które miały ochronić kości przed przenikliwym, lodowatym wschodnim wiatrem. A przecież wdzięczny był bóstwom roku za każdy skrawek szorstkiej, grubo tkanej materii. Na brodzie świerzbił go dwutygodniowy zarost. W rzeczy samej – wieśniak. Kapitan byłby w pełni usprawiedliwiony, gdyby zwracał się doń ze znacznie większą pogardą. Ale żeby stary? Kapitan wskazał ręką na drogę, tam gdzie krzyżowała się z innym traktem. – Czy to droga do Valendy? To już... Cazaril przestał obliczać w myślach, bo liczby natychmiast napełniły go przerażeniem. Siedemnaście lat minęło, odkąd ostatni raz podróżował tą drogą, lecz nie na uroczystość, tylko na najprawdziwszą wojnę w drużynie prowincjara Baocji. Choć rozgoryczony, że musi jechać na wałachu miast na pięknym bojowym rumaku, był tak samo młody i wyfiokowany, arogancki i pełen próżności jak te tutaj młodziaki, które spoglądają teraz na niego z taką wyższością. Dziś

3 byłbym szczęśliwy, mając choćby osiołka, chociaż w czasie jazdy musiałbym zginać kolana, żeby nie szurać stopami po błocie. Cazaril uśmiechnął się do żołnierskiej braci w pełni świadom, jak często za piękną fasadą kryje się pusty, do cna wybebeszony mieszek. Patrzyli nań z góry, jakby nawet z wysokości swych siodeł mogli poczuć jego niemiły zapaszek. Z pewnością nie należał do tych, na których chcieliby wywrzeć dobre wrażenie – lordów i dam, skłonnych do okazania im szczodrobliwości – ale wystarczył jako publiczność, by mogli poćwiczyć przybieranie arystokratycznych póz. Spojrzenie Cazarila wzięli mylnie za podziw, a może po prostu mieli go za głupka. Zdusił w sobie pokusę, by skierować ich w złą stronę, wprost do jakiejś owczej zagrody czy gdzie tam mógł ich zaprowadzić ten zwodniczo szeroki gościniec. Takich brzydkich sztuczek nie płata się straży przybocznej Córki w samą wigilię jej święta. A poza tym ludzie, którzy wstępowali w święte szeregi zakonów rycerskich, nie słynęli raczej z poczucia humoru, a on mógł się przecież natknąć na nich raz jeszcze, jako że zmierzał do tego samego miasta. Cazaril odchrząknął, żeby oczyścić gardło, bo od wczoraj ani razu do nikogo się nie odezwał. – Nie, kapitanie. Droga do Valendy jest oznaczona królewskim kamieniem milowym. – Przynajmniej kiedyś była. – Będzie ze trzy mile dalej. Nie można go przeoczyć. – Wyciągnął spod łachmanów dłoń, żeby wskazać kierunek. Palce nie chciały się rozprostować, toteż ujrzał, że macha zgrabiałym szponem. Mroźne powietrze raziło spuchnięte stawy, zatem pospiesznie schował dłoń pod okrycie ze szmat. Kapitan skinął głową do chorążego, barczystego draba, który przesunął sztandar w zagięcie łokcia i jął grzebać w mieszku, aby wyłowić odpowiednio małą monetę. Trzymał właśnie kilka w palcach i badał przy świetle ich wartość, kiedy jego koń nagle się poruszył. Z garści wypadła mu moneta – złoty rojal, nie miedziana vaida – i poleciała w błoto. Gapił się na nią przez chwilę, skonsternowany, lecz zaraz się opanował. Nie będzie przecież na oczach towarzyszy zsiadał z konia, żeby wygrzebywać ją z błota. Na to mógł sobie pozwolić tylko wieśniak, za jakiego uważał Cazarila. Na pocieszenie uśmiechnął się kwaśno i czekał, aż Cazaril rzuci się gorączkowo, a przy tym wielce zabawnie na swą niespodziewaną gwiazdkę z nieba. Lecz Cazaril tylko skłonił się i wyrecytował: – Oby Wiosenna Pani przelała na twą głowę wszelkie błogosławieństwa, młody panie, równie hojnie i chętnie, jak ty obdarowałeś przydrożnego włóczęgę. Gdyby młody żołnierz był choć odrobinę bystrzejszy, pewnie by się domyślił szyderstwa, a rzekomy wieśniak Cazaril otrzymałby wtedy zasłużone smagnięcie batem przez twarz. Szansę na to były jednak niewielkie, jeśli się widziało mało przytomne spojrzenie bratażołnierza, a choć kapitan skrzywił usta poirytowany, potrząsnął tylko głową, a potem machnięciem ręki dał rozkaz do kontynuowania podróży. Chorąży był zbyt dumny, żeby babrać się w błocie, natomiast Cazaril zbyt zmęczony. Poczekał, aż przejedzie tabor oraz gromadka sług z mułami, i dopiero wtedy przykucnął, sycząc z bólu, by podnieść małą złotą iskierkę z podchodzącego zimną wodą odcisku końskiego kopyta. Zrosty na plecach zabolały okrutnie. O bogowie. Rzeczywiście ruszam się jak staruch. Złapał oddech, po

4 czym wstał, a czuł się przy tym, jakby miał sto lat; czuł się jak to łajno na drodze, które przylgnęło do obcasa Zimowego Ojca, kiedy odchodził z tego świata. Starł błoto z monety – niezbyt wartościowej, chociaż złotej – i wysupłał własny, pusty mieszek. Wrzucił do środka metalowy krążek i wpatrzył się w jego samotny błysk. Westchnął i schował trzos z powrotem. Teraz bandyci znów mogli go ograbić z nadziei, znów miał powód, żeby się bać. Wlókł się powoli drogą za żołnierską bracią i rozmyślał nad tym nowym brzemieniem, tak niezmiernie ciężkim. Prawie nie jest warte tego wszystkiego. Prawie. Złoto. Pokusa dla słabych, a dla mędrców – znużenie... A czymże było dla tego byczka o tępym spojrzeniu, tak skonsternowanego własną przypadkową szczodrobliwością? Cazaril rozejrzał się po niegościnnej okolicy. Niewiele tu drzew lub innych kryjówek, tylko w oddali, w mglistym świetle poranka widać było ciągnący się nad grafitowymi wodami kanału rząd nagich zarośli i chaszczy. Za jedyną w zasięgu wzroku kryjówkę mógł służyć opuszczony wiatrak stojący na pagórku po lewej, z zapadniętym dachem i połamanymi, spróchniałymi skrzydłami. A jednak... tak na wszelki wypadek... Cazaril zboczył z traktu i zaczął piąć się na wzgórek. Wzgóreczek raczej w porównaniu z wzniesieniami, jakie przemierzał ledwie tydzień temu. Mimo to wspinaczka pozbawiła go tchu; już już miał zawrócić. Wyżej wiatr stawał się jeszcze bardziej porywisty, polatywał nisko nad ziemią, tarmosząc srebrzyste kępki wyschłych traw. Cazaril z ulgą umknął z nieprzyjaznego chłodu w ciemne wnętrze wiatraka, gdzie wspiął się po rozklekotanych schodach, które wiodły na półpiętro. Wyjrzał przez pozbawiony okiennic otwór. Na drodze poniżej jakiś człowiek poganiał batem gniadego konia. Nie należał do żołnierskiej braci, był raczej czyimś sługą. W jednej ręce trzymał wodze, w drugiej – tęgą pałkę. Czyżby pan posłał go, by po cichu wytrząsł z łachmanów włóczęgi przypadkowo darowaną monetę? Zniknął za zakrętem, lecz po kilku minutach wrócił. Przystanął przy błotnistym wzgórku i obracając się w siodle na wszystkie strony, obejrzał dobrze puste zbocza, po czym potrząsnął z niesmakiem głową, spiął konia ostrogami i popędził z powrotem. Cazaril uświadomił sobie znienacka, że się śmieje. Czuł się z tym dziwnie – dygotał cały, a przecież nie z zimna ani szoku, ani ze skręcającego wnętrzności strachu. I ten dziwny, ziejący pustką brak... czego właściwie? Drążącej zawiści? Gorączkowego pragnienia? Nie chciał podążać za żołnierzami, nie chciał już nawet im przewodzić. Nie chciał już do nich należeć. Przyglądał się ich paradzie równie beznamiętnie jak człowiek oglądający widowisko mimów na jarmarku. O bogowie. Ależ muszę być zmęczony. No i głodny. Do Valendy pozostało mu jeszcze ze ćwierć dnia marszu, a tam znajdzie lichwiarza, który zamieni tego złotego rojala na bardziej przydatne miedziane vaidy. Jeszcze dziś wieczór, za błogosławieństwem Pani, mógłby spać w gospodzie, a nie w zagrodzie dla krów. Mógłby kupić sobie gorący posiłek, pójść do golibrody, a nawet do łaźni... Odwrócił się i rozejrzał, bo wzrok zdążył mu tymczasem przywyknąć do panującego wewnątrz półmroku. A wtedy na zasypanej gruzem podłodze zobaczył rozciągnięte nieruchomo ciało. Zastygł na chwilę w przypływie paniki, lecz zaraz odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, że ten ktoś

5 już nie oddycha. Żaden żywy człowiek nie leżałby z tak dziwnie wygiętym grzbietem. Cazaril nie bał się umarłych, ale ci, którzy zadali im śmierć, zawsze stanowili zagrożenie. Chociaż zwłoki leżały bezwładnie i nieruchomo, Cazaril, zanim podszedł bliżej, na wszelki wypadek podniósł z ziemi kawałek gruzu. Umarły był pulchnym mężczyzną w średnim wieku, jeśli oceniać po siwiejącej, schludnie przystrzyżonej brodzie. Twarz nad brodą była fioletowa i nabrzmiała. Został uduszony? Na szyi nie widać było żadnych śladów. Ubranie miał dość surowe i praktyczne, jednak w dobrym gatunku, tyle że jakoś źle na nim leżało – za ciasne i jakby rozchełstane. Brązowa wełniana szata i długa kamizela obszyta srebrną krajką mogłyby należeć do kupca lub pomniejszego lorda o surowych gustach bądź też ambitnego uczonego. W każdym razie nie do rolnika czy rzemieślnika. Ani żołnierza. Na dłoniach, teraz pokrytych fioletowo-żółtymi cętkami i spuchniętych, nie widać było zgrubień ani uszkodzeń, tu Cazaril zerknął na własną lewą dłoń, u której brakowało końców dwóch palców, co świadczyło o bezsensownym zmaganiu się z miotaną wiatrem liną. Człowiek ten nie miał żadnych ozdób – pierścieni, łańcuchów, sygnetów, które uzupełniałyby dostatni strój. Czyżby jakaś hiena trafiła tu przed Cazarilem? Cazaril zazgrzytał zębami, kiedy się schylał, by się lepiej przyjrzeć, bo ruch ten obudził uśpiony ból i dolegliwości w całym ciele. Przy bliższych oględzinach okazało się, że ubranie nie było źle dopasowane, a sam człowiek wcale nie był gruby – tylko na całym ciele tak samo nienaturalnie spuchnięty jak na twarzy i rękach. Niemniej zwłoki w tak daleko posuniętym stopniu rozkładu powinny wypełnić ten ponury schron nieznośnym smrodem, który zaparłby Cazarilowi dech w piersiach, kiedy tylko przekroczył próg młyna. Tutaj natomiast czuło się jedynie mglisty, piżmowy zapach perfum lub kadzidła, palonej świecy i zimnego potu. Cazaril szybko odrzucił pierwszą myśl, jaka przyszła mu do głowy – że nieszczęśnika zabito i obrabowano na gościńcu, a potem przywleczono tutaj – kiedy rozejrzał się po oczyszczonym kawałku klepiska, na którym leżały zwłoki. Znalazł tam pięć wypalonych do ogarka świec: niebieską, czerwoną, zieloną, czarną i białą. Kupki ziół i popiołu, teraz porozrzucane na wszystkie strony. Ciemna, zmierzwiona sterta piór, która z bliska okazała się krukiem z ukręconym łebkiem. Po chwili znalazł jeszcze zwłoki szczura z poderżniętym gardłem. Szczur i Kruk, święte zwierzęta Bękarta, bóstwa wszelkich nagłych nieszczęść: huraganów, trzęsień ziemi, suszy, powodzi, poronień i morderstw... Pragnąłeś wymusić coś na bogach, co? Głupiec chciał pewnie uprawiać magię śmierci – wszystko na to wskazywało – i zapłacił za to zwyczajną cenę. Ale czy sam? Niczego nie dotykając, Cazaril podniósł się i obszedł wiatrak w środku, a potem także z zewnątrz. Nie dostrzegł pakunków, płaszczy ani osobistych drobiazgów, upchniętych gdzieś w kącie. Od strony gościńca niedawno musiał stać uwiązany koń lub nawet kilka koni, sądząc po wilgotnym łajnie. Cazaril westchnął. To nie jego sprawa, ale bezbożnością byłoby porzucić zwłoki, żeby zgniły bez należnego obrządku. Bogowie jedni wiedzą, kiedy trafi tu następny przechodzień, który go znajdzie. Choć z drugiej strony zmarły wyglądał na zamożnego, ktoś więc na pewno będzie go szukał. Nie należał do tych, co to znikają bez śladu przez nikogo niezauważeni jak jacyś obdarci włóczędzy. Cazaril odsunął od siebie pokusę, by wyjść z powrotem na gościniec i udawać, że nic

6 się nie wydarzyło, ruszył natomiast ścieżką, która dochodziła do wiatraka od tyłu. Na drugim jej końcu powinno znajdować się jakieś gospodarstwo, jacyś ludzie, cokolwiek. Nie uszedł jednak więcej niż ćwierć mili, kiedy napotkał mężczyznę z osiołkiem, obarczonym podpałką i drewnem, który wyłaniał się właśnie zza zakrętu. Mężczyzna przystanął i zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem. – Oby Wiosenna Pani zesłała ci dobry ranek, panie – zagadnął uprzejmie Cazaril. I cóż mu to szkodzi, żeby wieśniaka tytułować panem? Całował przecież łuszczące się stopy o wiele nędzniejszych ludzi w czasie swej koszmarnej niewoli na galerach. Oszacowawszy go wzrokiem, mężczyzna pozdrowił go niezbyt wylewnie i mruknął: – Chwała Pani. – Mieszkacie niedaleko? – Ano – odparł mężczyzna. Był w średnim wieku, dobrze odżywiony, miał na sobie prostą, lecz praktyczną pelerynę z kapturem. Podobna, lecz znacznie bardziej znoszona okrywała grzbiet Cazarila. Szedł tak, jakby był właścicielem ziemi, po której stąpa, choć pewnie poza nią nie miał wiele. – Ja... no... – Cazaril zająknął się i wskazał za siebie. – Zszedłem na chwilę z drogi, żeby się ukryć w tamtym młynie... – nie ma potrzeby wdawać się w szczegóły na temat tego, przed czym chciał się ukryć – i znalazłem tam trupa. – Ano – odrzekł mężczyzna. Cazaril zawahał się, żałując w duchu, że wyrzucił swoją bryłkę gruzu. – Wiecie o nim? – Widziałem tam dziś rano jego konia. – Aha. – Zatem mógł równie dobrze pójść dalej, nic strasznego by się nie stało. – Macie jakieś pojęcie, kim był ów nieszczęśnik? Chłop wzruszył ramionami i splunął. – Nie jest stąd, tyle mogę powiedzieć. Posłałem już po wieszczkę ze świątyni, gdy tylko zobaczyłem, jakie paskudne sprawki działy się tam wczoraj w nocy. Zabrała wszystkie dobra po tamtym, żeby je przechować, aż ktoś się zgłosi. Jego koń stoi u mnie w stodole. Ano należy mi się za to całe drewno i oliwę, co to je zużyję, żeby go wyprawić na tamten świat. Wieszczka powiedziała, żebym nie śmiał zostawić go do zmroku. – Wskazał na wysoką stertę drew na grzbiecie osła, po czym pociągnął za sznur i ruszył przed siebie. Cazaril zaczął iść obok niego. – Macie jakieś pojęcie, co on tam robił? – dopytywał się. – To chyba jasne, co robił. – Rolnik prychnął. – I dostał to, co mu się należało. – A... komu chciał to zrobić? – Nie mam pojęcia. Zostawię to świątyni. Szkoda, że musiał to robić akurat na mojej ziemi. Zapeszy wszystko... a potem jeszcze będzie straszył. Oczyszczę go ogniem i od razu spalę do gołej ziemi ten przeklęty rozwalony wiatrak. Nie ma sensu, żeby tu stał, jest za blisko drogi. Przyciąga – zerknął na Cazarila – kłopoty. Cazaril kroczył przez chwilę w milczeniu, potem zapytał:

7 – Chcecie spalić go razem z ubraniem? Wieśniak spojrzał na niego z ukosa, szacując nędzny przyodziewek. – Ja tam nie tknę niczego, co do niego należy. Nie wziąłbym nawet konia, tyle że to niezbyt miłosiernie zostawić nieszczęsnego zwierzaka, żeby zdechł z głodu. – A nie będzie wam przeszkadzało, że zabiorę jego ubranie? – zapytał z wahaniem Cazaril. – Nie mnie powinieneś pytać, prawda? Układaj się z nim. Jeśli się odważysz. Ja ci nie będę bronił. – No to... pomogę wam go pogrzebać. Farmer zamrugał, zdziwiony. – No, pomoc by się przydała. Cazaril domyślił się, iż rolnik ucieszył się w duchu, że może zrzucić na kogoś innego przygotowanie ciała do pogrzebu. Chcąc nie chcąc, Cazaril pozostawił wieśniakowi ułożenie wewnątrz młyna stosu z większych polan, udzielił mu tylko kilku rad co do tego, jak je ułożyć, by zapewnić najlepszy ciąg, dzięki któremu wiatrak spłonie do szczętu. Sam pomógł wnieść lżejsze wiązki chrustu. Chłop obserwował z bezpiecznej odległości, jak Cazaril rozbiera zmarłego, szarpiąc się z poszczególnymi elementami stroju, które nie chciały schodzić z zesztywniałych członków. Trup okazał się znacznie bardziej spuchnięty, niż to się wydawało na pierwszy rzut oka; kiedy Cazaril zdołał zdjąć z niego haftowaną bawełnianą koszulę, ukazał się rozdęty nieprzyzwoicie brzuch. Wyglądało to dość przerażająco. Ale ostatecznie nie było zaraźliwe – zwłaszcza przy tym tajemniczym braku odoru. Cazaril zastanawiał się, czy ciało, niepogrzebane do zmroku, mogłoby wybuchnąć, pęknąć – a jeśli tak, to co mogłoby potem z niego wyleźć... albo w nie wleźć. Zwinął szybko ubranie, tylko trochę zbrukane. Buty były za małe, toteż je zostawił. Potem wspólnie z wieśniakiem wrzucił ciało na stos. Kiedy wszystko było gotowe, Cazaril padł na kolana, zamknął oczy i zaintonował modlitwę za zmarłych. Nie wiedząc, które z bóstw wzięło do siebie duszę zmarłego – choć kto sprytny, ten mógłby się domyślić – zwrócił się po kolei do całej Świętej Rodziny, przemawiając prosto i klarownie. Wszystkie dary dla bogów muszą być zawsze najlepszej jakości, nawet kiedy do zaofiarowania ma się tylko słowa. – Zmiłuj się Ojcze i Matko, zmiłujcie się Siostro i Bracie, zmiłuj się i Ty, Bękarcie, zmiłujcie się po pięciokroć, Bogowie na Wysokościach, o to Was błagamy. – Jakkolwiek by nagrzeszył ten obcy, zapłacił już za to z nawiązką. Litości, Bogowie na Wysokościach. Nie sprawiedliwości, proszę, tylko nie sprawiedliwości. Bylibyśmy ostatnimi głupcami, modląc się o sprawiedliwość. Kiedy skończył, pozbierał się z trudem z ziemi i rozejrzał dookoła. Po krótkim zastanowieniu podniósł z ziemi kruka oraz szczura i położył przy zwłokach mężczyzny – przy głowie i stopach. Wyglądało na to, że z woli bogów Cazaril ma dziś swój szczęśliwy dzień. Zastanawiał się tylko, co z tego wyniknie. Z płonącego młyna wzbijała się w niebo kolumna tłustego dymu, kiedy Cazaril ruszał dalej drogą w stronę Valendy, niosąc na plecach zwinięte ciasno w węzełek odzienie zmarłego. Choć

8 było czyściejsze niż to, które miał na grzbiecie, doszedł do wniosku, że zanim je wdzieje, lepiej będzie znaleźć praczkę i kazać dokładnie je wyszorować. Liczba miedzianych vaid skurczyła się smutno, kiedy obliczył w myślach konieczne wydatki, ale usługi praczki były warte swojej ceny. Ostatnią noc przespał w jakiejś stodole, trzęsąc się z chłodu, a za posiłek starczyło mu pół bochenka czerstwego chleba. Drugą połówkę zjadł na śniadanie. Przebył prawie trzysta mil, wędrując od portowego miasta Zagosur, na ciepłych wybrzeżach Ibry, do Baocji, centralnie położonej prowincji Chalionu. W Zagosurze znajdował się świątynny Szpital Matczynego Miłosierdzia, który niósł pomoc różnorodnym rozbitkom wyrzuconym przez morze. Zawartość mieszka, jakim obdarowali go na drogę akolici, stopniała, aż wreszcie trzos świecił już zupełnie pustką, zanim Cazaril dotarł do celu. Ale na szczęście do celu miał niedaleko. Jeszcze tylko jeden dzień, myślał, nawet niecały. Jeśli jeszcze przez jeden dzień uda mu się ruszać nogami, dotrze bezpiecznie do swego schronienia i będzie mógł do niego wpełznąć. Kiedy wyruszał z Ibry, głowę miał pełną planów: rozmyślał, jak to poprosi wdowę prowincjarę, aby przez wzgląd na dawne czasy zapewniła mu miejsce na swoim dworze. Na szarym końcu stołu. Niech poruczy mu dowolne obowiązki, byle nie były za trudne. Jednak kiedy brnął przez górskie przełęcze w stronę coraz chłodniejszych rejonów centralnego płaskowyżu, jego ambicje poczęły stopniowo się kurczyć: może naczelnik straży albo główny masztalerz dałby mu miejsce pośród stajennych albo w kuchni, wtedy nie musiałby się narzucać ze swą osobą tak wielkiej pani. Gdyby udało mu się wyżebrać posadę pomywacza, nie musiałby podawać nawet swego prawdziwego nazwiska. Wątpił, czy na całym dworze pozostał jeszcze ktoś, kto pamięta urocze czasy, gdy Cazaril służył jako paź staremu prowincjarowi dy Baocji. Marzył o cichym, skromnym miejscu przy kuchennym ogniu, gdzie pozostałby bezimienny i gdzie nie wrzeszczałby na niego nikt groźniejszy od zamkowej kucharki, i skąd nie wzywano by go do żadnych zadań straszniejszych od wyciągnięcia wody czy naniesienia drew. To marzenie dodawało mu sił podczas długiej wędrówki aż do ostatnich dni zimowych wiatrów. Wizja odpoczynku gnała go naprzód jak obsesja – do spółki ze świadomością, że każdy kolejny krok oddala go od pozostawionego w tyle koszmaru morza. Ogłupiał się przez długie godziny wędrówki po opustoszałych drogach, rozważając w duchu nowe, stosowniejsze i coraz bardziej uniżenie brzmiące imiona dla swego wcielenia. Ale teraz, jak się wydaje, nie będzie musiał pokazywać się na dworze w łachmanach żebraka. A to dlatego, że wyżebrał u wieśniaka ubranie po zmarłym i jest obu swym darczyńcom naprawdę za nie wdzięczny. Ależ tak. Najpokorniej wdzięczny. Najpokorniej. Miasto Valenda staczało się ze swego niewysokiego wzgórza jak kołdra bogacza, zdobna w czerwienie i złoto – czerwienie z dachówek, a złoto od ścian budynków wzniesionych z tutejszego żółtawego kamienia; jedno i drugie płonęło jaskrawą barwą w ostrym słonecznym blasku. Cazaril zamrugał, oślepiony olśniewającą grą kolorów tych dobrze znanych barw ojczystej ziemi. Domy w Ibrze były pobielane, zbyt jasne jak na tamtejsze gorące północne popołudnia, wprost oślepiająco białe. A ta ochra piaskowców to najodpowiedniejszy kolor dla domu, miasta, kraju – pieszczota dla oczu. Na szczycie wzgórza, jak najprawdziwsza złota korona, rozłożył się zamek prowincjary;

9 widziane z daleka mury zdawały się lekko falować. Zapatrzył się chwilę w tamtą stronę, nieco onieśmielony, potem powlókł się dalej, a kroki, mimo że nogi drżały mu ze znużenia, nagle stały się szybsze i dłuższe niż kiedykolwiek wcześniej w ciągu całej podróży, choć wcale się teraz aż tak bardzo nie spieszył. Minęła już pora targu, dlatego ulice tchnęły pogodnym spokojem, kiedy przemierzał je, kierując się w stronę głównego placu. Przy bramie świątynnej zagadnął starszą kobietę – nie podejrzewał jej o to, że mogłaby go śledzić, a potem obrabować – i zapytał o drogę do lichwiarza. Lichwiarz w zamian za jego rojala napełnił mu dłoń przyjemnym dla oka wzgórkiem miedziaków, a potem wskazał drogę do praczki i łaźni publicznej. Cazaril przystanął po drodze tylko raz, żeby kupić u ulicznego sprzedawcy podpłomyk smażony na oleju, który natychmiast łapczywie pochłonął. U praczki wysypał vaidy na ladę i wynegocjował pożyczkę lnianych, wiązanych w pasie gaci, tuniki i łykowych sandałów, w których mógłby podreptać do łaźni w to ciepłe popołudnie. Praczka wzięła w swe silne, czerwone dłonie jego brudne łachy i paskudne buty i zaraz wyniosła. W łaźni tamtejszy balwierz przystrzygł mu brodę, podczas gdy on siedział nieruchomy, na prawdziwym krześle. Cudowne uczucie. Młody łaziebny podał mu herbatę. A potem Cazaril znalazł się na dziedzińcu łaźni, gdzie stojąc na kamieniach wokół paleniska, mógł zmyć z siebie cały brud pachnącym mydłem i czekać, aż łaziebny zleje go kubłem ciepłej wody. Cazaril patrzył spod oka na ogromny drewniany kocioł, okuty od spodu miedzią, w którym w inne dni mieściło się z sześciu mężczyzn lub kobiet naraz, ale który w tej szczęśliwej godzinie miał mieć cały dla siebie. Pod spodem tlił się węgiel w żelaznym koszyku, dzięki czemu woda była wciąż gorąca. Łaziebny wspiął się na stołek i wylał mu na głowę kubeł ciepłej wody, a Cazaril obracał się i prychał. Kiedy otworzył oczy, przekonał się, że chłopiec stoi przed nim z szeroko otwartymi ustami. – Czy jesteście... czy jesteście dezerterem? – wykrztusił. No tak. Na plecach wiją mu się grube, węźlaste blizny, zachodzące jedna na drugą tak, że nie zostało ani kawałka wolnej skóry – pamiątka po ostatniej chłoście, jaką urządził mu nadzorca wioślarzy na galerach roknaryjskich. Tutaj, w królestwie Chalionu, niewielu przestępców skazywano na tę okrutną karę, ale zaliczali się do nich dezerterzy. – Nie – odparł z mocą Cazaril. – Nie jestem dezerterem. Wyrzutkiem – z pewnością, a być może – zdradzonym. Ale nigdy, przenigdy nie zdezerterował z placówki, nawet tej z góry skazanej na zgubę. Chłopak zamknął gwałtownie usta, upuścił z brzękiem drewniany ceber i pospiesznie umknął. Cazaril westchnął i ruszył do kadzi. Ledwie zdążył zanurzyć obolałe ciało aż po samą brodę w cudownym ukropie, kiedy na malutkie, wyłożone płytkami patio wpadł jak burza właściciel łaźni. – Wynocha! – zagrzmiał. – Wynoś się stąd, ty...! Cazaril wzdrygnął się ze strachu, kiedy mężczyzna złapał go za włosy i siłą wyciągnął z wody. Co się dzieje? Właściciel cisnął weń zwiniętym w kłębek ubraniem i ze złością wywlókł go za ramię z podwórka przed łaźnię.

10 – Przestańcie, co robicie? Nie mogę wyjść goły na ulicę! Właściciel łaźni obrócił go ku sobie i na chwilę wypuścił z uchwytu. – Ubieraj się i wynocha! Prowadzę przyzwoity zakład! Nie dla takich jak ty! Idź sobie do burdelu. Albo jeszcze lepiej utop się w rzece! Oszołomiony i ociekający wodą Cazaril z trudem wciągnął przez głowę tunikę, wsunął się w spodnie, a potem próbował wbić stopy w sandały, jednocześnie przytrzymując niezwiązane troczkami spodnie, gdy właściciel wypychał go na ulicę. Drzwi zatrzasnęły mu się przed nosem, kiedy odwrócił się w stronę łaźni, bo wreszcie coś zaświtało mu w głowie. Drugą zbrodnią, za którą w Chalionie chłostano prawie na śmierć, był gwałt na dziewicy lub na chłopcu. Cazaril oblał się gorącym rumieńcem. – Ale ja wcale nie jestem... Ja nigdy... Sprzedano mnie korsarzom z Roknaru... Stał roztrzęsiony. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie zacząć łomotać w drzwi i nalegać, aby dano mu się wytłumaczyć. Och, mój nieszczęsny honor. Właściciel był pewnie ojcem młodego łaziebnego. Śmiał się teraz. I płakał. Znajdował się na krawędzi... czegoś, co przerażało go bardziej niż oburzony właściciel łaźni. Z trudem łapał oddech. Brakowało mu energii do sprzeczki, a zresztą gdyby nawet zechcieli go w końcu wysłuchać, to czy mu uwierzą? Potarł oczy miękką materią rękawa. Miała w sobie tę ostrą, przyjemną woń, jaką nadaje tkaninom tylko ślad dobrze rozgrzanego żelazka. Ten zapach przywołał raptownie wspomnienia z czasów, kiedy mieszkał w domach, nie w rowach. Od tamtej pory minęło już chyba z tysiąc lat. Pokonany, odwrócił się i powlókł z powrotem do zielonych drzwi pralni. Kiedy wcisnął się nieśmiało do wnętrza, nad drzwiami zadzwonił dzwonek. – Macie tu jakiś kącik, gdzie mógłbym posiedzieć, pani? – zapytał praczkę, kiedy zjawiła się wezwana głosem dzwonka. – Skończyłem wcześniej niż... – Głos załamał się, zdławiony wstydem. Wzruszyła silnymi ramionami. – Ano mam. Chodźcie za mną. Poczekajcie. – Zanurkowała pod ladę i wyłoniła się stamtąd po chwili, trzymając małą, nie większą od Cazarilowej dłoni książeczkę, oprawną w surową, niebarwioną skórę. – Tu jest wasza książka. Macie szczęście, że przeszukałam najpierw kieszenie, bo inaczej byłaby z niej teraz mokra szmata, możecie mi wierzyć. Zaskoczony Cazaril wziął od niej książkę. Musiała spoczywać gdzieś w fałdach okrycia zmarłego, bo wcale jej nie wyczuł, kiedy pospiesznie zwijał jego rzeczy w wiatraku. To także powinno było trafić do wieszczki ze świątyni, razem z resztą drobiazgów po zmarłym. No cóż, dziś wieczór już tam nie pójdę, to pewne. Zwróci ją, jak będzie mógł najprędzej. – Dziękuję pani – odpowiedział tylko i ruszył za praczką na podwórze pralni, pośrodku której wykonano głęboką studnię, podobne do dziedzińca łaźni, gdzie pod wrzącą wodą w kotle buzował ogień; cztery młode dziewczyny szorowały i biły kijami pranie w baliach. Praczka wskazała mu ławkę pod murem, a on usiadł na niej, poza zasięgiem kropel rozchlapywanej wody, przyglądając się z błogością pracowitym dziewczętom. Były takie czasy, kiedy żałowałby spojrzenia dla grupki rumianych wiejskich dziewuch, rezerwując je wyłącznie dla subtelnych dworskich dam. Jak to się

11 stało, że nigdy dotąd nie zdawał sobie sprawy, jak piękne mogą być praczki? Silne, roześmiane, poruszały się jak w tańcu, a do tego były dobre, tak bardzo dobre... W końcu ocknęła się w nim ciekawość i dłoń powędrowała ku książce. Może znajdzie w niej nazwisko właściciela i w ten sposób wyjaśni tajemnicę. Przerzucił kilka kartek po to, by się przekonać, że są gęsto zapisane odręcznym pismem, od czasu do czasu przetykanym małymi, krzywo nabazgranymi wykresami. A wszystko to zostało zaszyfrowane. Zamrugał ze zdziwienia, po czym pochylił się uważniej nad stroną, a oko jakby z własnej woli poczęło odgadywać poszczególne elementy szyfru. To pismo lustrzane. A do tego system zastępowania poszczególnych liter – z tym robota mogłaby być dość żmudna. Ale przypadek zaraz dał mu do ręki klucz pod postacią krótkiego słowa, które powtórzyło się aż trzy razy na jednej stronie. Zmarły kupiec wybrał najbardziej dziecinny z szyfrów: przesunął każdą literę o jedną pozycję i nie zadał sobie więcej trudu ponownego ich mieszania. Tyle że... nie był to język ibrański, jakim mówi się – w kilku różnych wariantach – w rojalnościach Ibry, Chalionu i Brajaru. Zapisków dokonano po darthakańsku, którym mówią ludzie w najdalej na południe wysuniętych prowincjach Ibry i w wielkiej Darthace za górami. Pismo zmarłego było beznadziejne, jego ortografia – jeszcze gorsza, a znajomość darthakańskiej gramatyki posiadł w stopniu znikomym. Trudniejsze zadanie, niż Cazaril przypuszczał. Potrzebuje papieru i pióra, cichego miejsca, sporo czasu i światła, jeśli ma coś z tego zrozumieć. No cóż, zawsze mogło być gorzej, na przykład gdyby spisano to w kiepskim roknaryjskim. – Niemniej jedno było pewne: zapiski dotyczyły magicznych eksperymentów. Tyle Cazaril potrafił powiedzieć od razu. Wystarczyłoby i tyle, żeby skazać go na szubienicę, gdyby nie to, że już nie żyje. Kary za praktykowanie – a raczej za próby praktykowania – magii śmierci były straszne. Kara za próbę zakończoną sukcesem uznana została powszechnie za zbyteczną, jako że Cazaril nie słyszał jeszcze o magicznym zabójstwie, którego sprawca nie musiałby okupić własnym życiem. Nie wiadomo, jakim przejściem praktykujący magię śmierci wpuszczał na ten świat jednego z demonów Bękarta, lecz jedno było pewne: demon ten zawsze wracał do siebie z dwoma duszami lub z żadną. Skoro tak, to gdzieś w Baocji znaleziono tej nocy i drugiego trupa. Z natury rzeczy rzucanie śmiercionośnych czarów nie cieszyło się zbytnią popularnością. Kosa o podwójnym ostrzu nie dopuszczała zastępstw ani substytutów. Zabić oznaczało zostać zabitym. Nóż, szabla, trucizna, pałka – każdy sposób był lepszy, jeśli w swych morderczych zapędach pragnęło się jeszcze zachować własne życie. Lecz ludzie i tak od czasu do czasu imali się tego środka czy to zwiedzeni fałszywą nadzieją, czy też doprowadzeni do ostateczności. Książkę po zmarłym zdecydowanie należy oddać miejscowej wieszczce, żeby przekazała ją z kolei swemu zwierzchnikowi w tej ze świątyń, której ostatecznie zlecono zbadać sprawę z ramienia rojalności. Cazaril zmarszczył brwi i wyprostował się, zamykając irytujący tomik. Ciepła para, rytmiczna praca i głosy kobiet w połączeniu z wyczerpaniem, jakie odczuwał, skusiły go, by wyciągnąć się na boku z książką podłożoną jak poduszka pod policzek. Tylko na chwilkę przymknie oczy... Wzdrygnął się, przebudzony, z bolesnym skurczem w karku, kiedy palce zamknęły się na

12 czymś ciężkim, wełnianym... To jedna z praczek przykryła go kocem. Na ten prosty ludzki gest z gardła wyrwało mu się mimowolne westchnienie wdzięczności. Z wysiłkiem usiadł, żeby sprawdzić położenie słońca. Podwórko pogrążone było w cieniu. Musiał przespać prawie całe popołudnie. Obudził go stukot opuszczanych na ziemię butów, teraz już wyczyszczonych i w miarę możliwości wypolerowanych. Na ławce obok niego kobieta ułożyła stertę schludnie złożonych ubrań – tych eleganckich i tych włóczęgowskich. Mając w pamięci reakcję łaziebnego, Cazaril spytał nieśmiało: – Macie taki pokój, gdzie mógłbym się przebrać na osobności? Skinęła głową i poprowadziła go do skromnej sypialni z tyłu domu, gdzie pozostawiła go samego. Przez nieduże okienko wlewało się światło świecącego na zachodzie słońca. Cazaril przejrzał czyste pranie i z niesmakiem obejrzał łachy, które nosił od wielu tygodni. O ostatecznej decyzji przesądziło stojące w kącie lustro, najbogatsza ozdoba tego pokoju. Ostrożnie, jeszcze raz dziękując w duchu cieniowi zmarłego, którego stał się tak nieoczekiwanym dziedzicem, wdział czyste bawełniane portki, delikatną, haftowaną koszulę i brązową wełnianą szatę – jeszcze ciepłą od żelazka i wciąż odrobinę wilgotną na szwach – a wreszcie czarną kamizelę, która opadła mu w sutych, połyskujących srebrną krajką fałdach aż do samych kostek. Ubrania miały odpowiednią długość, choć zwisały nieco na wymizerowanym Cazarilu. Przysiadł na łóżku, by wzuć na nogi buty z powykrzywianymi obcasami i podeszwą zdartą do grubości pergaminu. Nie widział siebie w lustrze – jeśli nie liczyć polerowanej stali – chyba od trzech lat? Zwierciadło przed nim było ze szkła i stało ukośnie, tak że mógł się w nim zobaczyć od stóp do głów. Z lustra patrzył na niego zupełnie obcy człowiek. Na pięcioro bóstw, kiedyż to posiwiała mi broda? Drżącą ręką dotknął schludnie przystrzyżonego zarostu. Na szczęście świeżo ostrzyżone włosy nie cofnęły się jeszcze za bardzo na zakolach. Gdyby Cazaril miał odgadnąć własną profesję, mając do wyboru kupca, lorda i uczonego, skłaniałby się raczej ku uczonemu, i to z tych bardziej fanatycznych, o zapadniętych oczach, odrobinę szalonych. Przy ubraniu brakowało złotych lub srebrnych łańcuchów, sygnetów, pasa nabijanego złotymi guzami lub klejnotami, grubych pierścieni z migocącymi kamieniami, które świadczyłyby o wyższej pozycji społecznej. Mimo to uznał, że prezentuje się zupełnie dobrze. Wyprostował się lekko. W każdym razie zniknął bez śladu poprzedni włóczęga. Nie wygląda teraz jak ktoś, kto miałby żebrać o posadę pomywacza u zamkowej kuchty. Poprzednio planował, że za resztę miedziaków wykupi sobie nocleg i posiłek w gospodzie, a przed prowincjarą stawi się jutro. Jednak teraz zastanawiał się z niepokojem, czy plotki z łaźni miejskiej nie zdołały już na tyle się rozpowszechnić, że ludzie odmówią mu wstępu do każdego bezpiecznego i szanującego się domu noclegowego. Teraz, jeszcze dziś wieczorem. Idź. Wejdzie na zamkowe wzgórze i przekona się, czy znajdzie się tam dla niego schronienie, czy też nie. Nie zniosę kolejnej nocy w niepewności. Póki wystarczy światła. Póki mi starczy odwagi. Wetknął notes zmarłego z powrotem do kieszeni okrycia, gdzie pewnie znajdował się

13 wcześniej. Pozostawiwszy na łóżku stertę starych ubrań włóczęgi, odwrócił się i energicznym krokiem opuścił małą sypialnię. 2. Kiedy piął się po ostatniej stromiźnie przed główną bramą zamku, pożałował, że nie miał możliwości zaopatrzyć się w szablę. Dwaj wartownicy w zielonoczarnych mundurach prowincjara Baocji przyglądali się nadchodzącemu nieuzbrojonemu mężczyźnie bez niepokoju, ale i bez tego czujnego zainteresowania, jakie zwykle bywa zapowiedzią szacunku. Cazaril pozdrowił tego, który miał na czapce naszywki sierżanta, jedynie surowym, dobrze skalkulowanym skinieniem głowy. Uniżoność, którą ćwiczył w myślach, przeznaczona była na któreś z tylnych wejść. Tutaj, przy głównej bramie, daleko by z nią nie zaszedł. Dzięki uprzejmości praczki mógł przedstawić się własnym nazwiskiem. – Dobry wieczór, sierżancie. Chciałbym się widzieć z dowódcą zamkowej straży, ser dy Ferrejem. Jestem Lupę dy Cazaril. – Pozostawił domysłom wartownika – i oby były mylne – to, czy został wezwany. – W jakiej sprawie, panie? – spytał strażnik uprzejmie, lecz bez nadskakiwania. Cazaril wyprostował się; nie wiedzieć z którego zapomnianego lamusa pamięci przypłynął ostry, przywykły do władzy ton. – W swojej sprawie, sierżancie. Sierżant odruchowo zasalutował. – Tak jest, panie. – Skinieniem głowy nakazał towarzyszowi czujność, sam zaś gestem zaprosił Cazarila, by ten poszedł za nim w głąb otwartej bramy. – Tędy, panie. Zapytam dowódcę, czy zechce cię przyjąć. W Cazarilu ścisnęło się serce, kiedy zobaczył przed sobą szeroki brukowany dziedziniec za zamkową bramą. Ileż to podeszew u butów zdarł na tym bruku, biegając na posyłki damom i wielkim panom? Opiekun paziów narzekał, że nie nastarczy mu zelówek, dopóki prowincjara nie zapytała ze śmiechem, czy w takim razie wolałby leniwego pazia, który wycierałby tylko siedzenie w portkach, bo jeśli tak, to bez trudu znajdzie mu kilku ku jego utrapieniu. Wyglądało na to, że jego dawna pani prowadzi dwór z tą samą bystrością oka i surowością ręki. Mundury warty były w doskonałym stanie, bruk czysto zamieciony, a pod małymi, jeszcze bezlistnymi drzewkami w donicach, ustawionych przy głównym wejściu, tłoczyły się wdzięcznie wyhodowane z cebulek pierwsze wiosenne kwiaty – w jaskrawych kolorach, w sam raz na jutrzejsze święto Dnia Córki. Wartownik skierował Cazarila ku ławce pod murem, dzięki bogom, wciąż jeszcze nagrzanej po słonecznym dniu, a sam skierował się do bocznych drzwi, które wiodły do pomieszczeń zarządcy, żeby tam pomówić ze sługą, który być może wezwie dowódcę do tego obcego przybysza. A może nie. Wartownik nie przeszedł jeszcze połowy drogi z powrotem na swój posterunek, kiedy zza

14 bramy wychylił się jego współtowarzysz i zawołał: – Wraca rojs! Sierżant obejrzał się za siebie, by podać dalej gromko: – Wraca rojs! Wszyscy na miejsca! – i zaraz przyspieszył kroku. Na dziedziniec wysypali się zaraz z różnych drzwi stajenni i służba, od bramy zaś dał się słyszeć stukot końskich kopyt i pokrzykiwania. Pod kamiennymi łukami przy fanfarach krzyków nielicujących zupełnie z godnością dam przejechały dwie młode kobiety na zdyszanych i obryzganych błotem wierzchowcach. – Wygrałyśmy, Teidez! – zawołała przez ramię pierwsza z nich. Ubrana była w błękitną aksamitną kurtkę do konnej jazdy i odpowiednio dobraną wełnianą spódnicę z rozcięciem. Spod dziewczęcego koronkowego czepka wymykały się rozwichrzone loczki – nie blond i nie rude, ale jakby z rozjarzonego w świetle zachodzącego słońca bursztynu. Miała pełne usta i dziwnie ociężałe powieki, teraz przymknięte, gdyż się śmiała. Wyższa od niej towarzyszka, zdyszana brunetka w czerwieniach, uśmiechała się wesoło, odwracając się w siodle w stronę zbliżającej się reszty kawalkady. Za nimi jechał młodszy panicz na jeszcze wspanialszym karym rumaku z jedwabistym ogonem. Przyodziany był w krótką szkarłatną kurtkę ze srebrnymi haftami na piersi. Po obu jego stronach jechali dwaj stajenni o twarzach pozbawionych wyrazu, a za nimi ponury szlachcic. Chłopiec miał kręcone włosy – podobnie jak siostra? przypuszczalnie tak – tylko odrobinę bardziej rude oraz szerokie usta, nieco bardziej odęte. – Wyścig miał być tylko do stóp wzgórza. Oszukiwałaś, Iselle. Dziewczyna posłała swemu królewskiemu bratu spojrzenie, które wszystko mówiło. Zanim niezgrabny służący zdołał podstawić pod konia stołek do wsiadania, ześliznęła się z siodła i zeskoczyła, lądując zgrabnie na czubkach długich butów. Jej ciemnowłosa towarzyszka także obyła się bez pomocy stajennego, a wręczając mu wodze, oznajmiła: – Oprowadź trochę te nieszczęsne stworzenia, Deni, dopóki całkiem nie ochłoną. Potraktowałyśmy je strasznie. – I zaraz, jakby zadając kłam własnym słowom, pocałowała własnego wierzchowca w jasną gwiazdę na czole, a kiedy zwierzę bezceremonialnie i wyczekująco szturchnęło ją łbem, wyłuskała z kieszeni jakiś przysmak. Ostatnia przejechała bramę – kilka minut za wszystkimi – jakaś mocno zaczerwieniona starsza dama. – Iselle, Bertiz, zwolnijcie! Na Matkę i Córkę, dziewczęta, nie możecie galopować tak po okolicy jak para szaleńców! – Już zwolniłyśmy. W rzeczy samej, teraz już stoimy – odparła z niezbitą logiką brunetka. – I tak nie zdołamy prześcignąć waszego języka, choćbyśmy się nie wiadomo jak starały. Nie poradzi mu najściglejszy koń w całej Baocji. Leciwa dama wydała z siebie pełen irytacji jęk i poczekała, aż stajenny podstawi jej stołek. – Babka kupiła ci takiego pięknego białego muła, Iselle, dlaczego nigdy na nim nie jeździsz?

15 Tak byłoby znacznie stosowniej. – I o tyle wooolniej – wypaliła ze śmiechem dziewczyna o bursztynowych włosach. – A zresztą, biedna Śnieżynka jest już wykąpana i wyczesana na jutrzejszą uroczystość. Stajennym chyba pękłoby serce, gdybym ją wzięła i przegoniła po błocie. Chcą trzymać ją przez całą noc owiniętą w prześcieradła. Dysząc głośno, starsza pani pozwoliła stajennemu zdjąć się z siodła. Kiedy stanęła na ziemi, wstrząsnęła okrytymi spódnicą nogami i wyprostowała wyraźnie obolały grzbiet. Chłopiec odszedł już w otoczeniu grupki pełnych niepokoju sług, natomiast dwie młódki, nieprzejęte bynajmniej nieustającymi skargami dobywającymi się z ust dworki, ruszyły na wyścigi w stronę drzwi głównego budynku. Ona zaś, potrząsając głową, poszła w ich ślady. Kiedy zbliżyły się do drzwi, wyszedł z nich dość krzepko prezentujący się mężczyzna w średnim wieku, odziany w surowy strój z czarnej wełny; mijając je, rzucił bez złości, lecz stanowczo: – Betriz, jeśli jeszcze raz, wracając z przejażdżki, będziesz zmuszać konia do galopu pod górę, to ci go odbiorę. A ty będziesz mogła zużyć nadmiar energii, biegając za rojessą na piechotę. Dziewczyna dygnęła przed nim pospiesznie i odparła nieco poskromiona: – Tak, papo. Natychmiast przyszła jej w sukurs dziewczyna o bursztynowych włosach. – Proszę, wybaczcie Betriz, ser dy Ferrej. To wyłącznie moja wina. Ja prowadziłam, ona tylko szła w moje ślady. Brew drgnęła mu lekko, kiedy obdarzył ją ukłonem. – Zatem zechciej rozważyć, rojesso, czy honorowo postępuje kapitan, ciągnący za sobą podwładnych w grzech, za który sam z pewnością uniknie kary. Słysząc to, bursztynowowłosa skrzywiła lekko usta. Zmierzywszy go długim spojrzeniem spod opuszczonych rzęs, ona także obdarzyła go lekkim dygnięciem, po czym obie dziewczyny umknęły przed dalszymi wymówkami, wpadając szybko w boczne drzwi. Mężczyzna w czerni westchnął ciężko. Dworka, z trudem za nimi pospieszając, posłała mu pełen wdzięczności ukłon. Nawet bez tych wskazówek Cazaril bez trudu rozpoznałby w tym mężczyźnie dowódcę straży – po brzęku licznych kluczy i nabijanym srebrem pasie, a także po łańcuchu będącym oznaką piastowanej przez niego godności. Ujrzawszy, że dowódca zmierza w jego stronę, Cazaril podniósł się zaraz i wykonał beznadziejnie niezręczny ukłon, gdyż ograniczał go ból ciągnących zrostów. – Ser dy Ferrej? Nazywam się Lupę dy Cazaril. Błagam o audiencję u wdowy prowincjary, jeśli... jeśli taka będzie jej wola – zająknął się nieco pod surowym spojrzeniem dowódcy. – Nie znam was, panie – odparł dowódca. – Na boską łaskawość, może prowincjara będzie mnie pamiętać. Byłem niegdyś paziem... – zatoczył ręką wkoło – ...na tym dworze. Jeszcze za życia starego prowincjara. – Jak sądził, było to najbardziej zbliżone do rodzinnego domu miejsce, jakie mu jeszcze zostało na tym świecie. Miał już serdecznie dość tego, że wszędzie jest obcy. Siwe brwi dowódcy uniosły się w zdziwieniu.

16 – Zapytam, czy prowincjara zechce was przyjąć. – O to tylko proszę. O to tylko śmie prosić. Opadł z powrotem na ławkę i splótł palce, kiedy dowódca ruszył energicznie z powrotem do głównego skrzydła. Po kilku minutach nieznośnej niepewności, kiedy siedział na ławce omiatany spojrzeniami mijających go sług, Cazaril podniósł wzrok i zobaczył, że dowódca wraca. Dy Ferrej mierzył go pełnym namysłu spojrzeniem. – Jej wysokość prowincjara udzieli wam posłuchania. Proszę za mną. Cazaril cały zesztywniał, siedząc tak na coraz dotkliwszym chłodzie. Potknął się więc lekko i przeklął w duchu za swoją niezgrabność, kiedy szedł za dowódcą do środka. Właściwie wcale nie potrzebował przewodnika. W głowie natychmiast rozwinął mu się cały plan budynku, a każdy mijany zakręt przywoływał nowe wspomnienia. Teraz przez hol, po posadzce w żółtoniebieskie wzory, w górę po schodach, przez bielony korytarzyk do zachodniego pokoju, w którym zawsze wolała przebywać o tej porze dnia ze względu na najlepsze światło, zarówno dla jej szwaczek, jak i do czytania. Przechodząc przez niskie drzwiczki, musiał nieco pochylić głowę, czego nie pamiętał z dawnych czasów – i to chyba była jedyna zmiana, jaką zauważył. Ale to nie drzwi się zmieniły. – Oto człowiek, którego wezwaliście, wasza łaskawość. – W ten neutralny sposób rządca zapowiedział Cazarila, nie chcąc ani potwierdzić, ani odrzucić tytułów, jakie ten mu podał. Wdowa prowincjara siedziała na wysokim drewnianym krześle, ze względu na jej wiekowe kości wymoszczonym miękkimi poduszkami. Jak przystało wysokiej rangą wdowie, miała na sobie skromną ciemnozieloną szatę, jednak nie nosiła wdowiego czepca. Włosy wolała zaplatać w warkocze, przetykane zielonymi wstęgami i skręcone w dwa koki, przytrzymywane w miejscu zdobnymi w klejnoty spinkami. Przy niej siedziała dama do towarzystwa niemal tak stara jak ona sama, także wdowa, a sądząc z ubioru – członkini świątynnego laikatu. Dama ta trzymała kurczowo robótkę i mierzyła Cazarila nieufnym spojrzeniem. Modląc się w duchu, by organizm nie zawiódł go teraz jakimś niepotrzebnym drżeniem lub potknięciem, Cazaril przykląkł na kolano przed krzesłem prowincjary i pochylił głowę w pełnym szacunku pozdrowieniu. Ubiór wiekowej damy wionął aromatem lawendy, a także cierpkim zapaszkiem starej kobiety. Podniósł wzrok, szukając w jej twarzy oznak, iż go rozpoznała. Jeśli go nie rozpozna, wkrótce znów stanie się nikim, i to całkiem dosłownie. Napotkała jego wzrok i zadziwiona przygryzła wargę. – Na pięcioro bóstw – mruknęła. – To naprawdę wy, lordzie dy Cazaril. Witam was w swoim domu. – Wyciągnęła dłoń do pocałunku. Przełknął ciężko ślinę, gdyż ze wzruszenia niemal zaparło mu dech, potem pochylił się nad podaną dłonią. Niegdyś była to piękna biała ręka o doskonałych perłowych paznokciach. Teraz kłykcie sterczały ostro, a skórę pokrywały brązowe plamki, choć paznokcie nadal utrzymane były tak samo nieskazitelnie jak dawniej. Nawet nie drgnęła, kiedy na tę dłoń spłynęły dwie łzy, których nie potrafił zatrzymać, wykrzywiła tylko leciutko wargi. Dłoń wysunęła się z lekkiego uchwytu

17 Cazarilowych palców i musnęła jego brodę. – Dalibóg, Cazarilu, czy aż tak się zestarzałam? Zamrugał gwałtownie oczyma. Za nic w świecie nie rozpłacze się przed nią jak przemęczone dziecko... – Wiele czasu upłynęło, wasza łaskawość. – No nie. – Dłoń odwróciła się i poklepała Cazarila po policzku. – Powiedziałam tak tylko po to, abyście mogli oświadczyć, że nic a nic się nie zmieniłam. Czyż nie uczyłam was, jak należy kłamać damom? Nie miałam pojęcia, że taka kiepska ze mnie nauczycielka. – Idealnie opanowana, cofnęła dłoń i skinęła głową w stronę swej towarzyszki. – Pozwólcie, że was przedstawię swojej kuzynce, lady dy Hueltar. Tesso, poznaj proszę lorda kasztelara dy Cazaril. Kątem oka Cazaril dostrzegł, że dowódca straży oddycha z ulgą i wyraźnie się rozluźnia, stojąc na swoim posterunku w drzwiach. Nie podnosząc się z klęczek, Cazaril wykonał niezgrabny ukłon w stronę dedykatki. – Wasza łaskawość jest mi niezmiernie życzliwa, lecz jako że nie posiadam już Cazarilu ani tamtejszego kasztelu, ani też żadnych ziem mego ojca, nie roszczę sobie pretensji do tego tytułu. – Nie wygadujcie głupstw, kasztelarze – rzuciła żartobliwie, jednak w tle zadźwięczał nieco ostrzejszy ton. – Mój drogi prowincjar nie żyje już od dziesięciu lat, ale ja przypilnuję, żeby wszystkie demony Bękarta pożarły tego, kto pierwszy ośmieli się nazwać mnie inaczej niż prowincjarą. Mamy to, co potrafimy utrzymać, drogi chłopcze, więc niech nikt nigdy nie ujrzy, jak cofasz się lub tracisz ducha. Siedząca obok niej dedykatka lekko zesztywniała dla wyrażenia swej dezaprobaty, kiedy usłyszała wypowiadane bez ogródek opinie, choć być może podzielała wyrażone w nich odczucia. Cazaril uznał, że nie byłoby rozważnie mówić na głos, iż tytuł ten należy się teraz synowej prowincjary. Obecny prowincjar, jej syn, oraz jego żona pewnie też uznaliby takie słowa za niezbyt rozważne. – Dla mnie wasza łaskawość na zawsze pozostanie tą samą wielką panią, którą wszyscy czciliśmy z daleka – odparł. – Już lepiej – pochwaliła rozsądnie. – O wiele lepiej. Lubię mężczyzn, którzy umieją wziąć się szybko w garść. – Machnęła ręką w stronę dowódcy straży. – Dy Ferrej, przynieś kasztelarowi krzesło. I jedno dla siebie, sterczysz nad nami jak jakiś kruk. Dowódca, wyraźnie przyzwyczajony do takiego traktowania, uśmiechnął się tylko i mruknął: – Oczywiście, wasza łaskawość. Przysunął rzeźbione krzesło dla Cazarila, które podsunął mu z uprzejmym „Zechce pan spocząć”, a dla siebie przyniósł z sąsiedniej komnaty stołek i umieścił go w niejakim oddaleniu od swej pani i jej gościa. Cazaril pozbierał się z ziemi i spoczął w błogim komforcie. Po chwili zagadnął ostrożnie: – Czy na dziedzińcu widziałem powracających z przejażdżki rojsa i rojessę, wasza łaskawość? Nie śmiałbym się narzucać, gdybym wiedział, że macie takich gości.

18 – To nie goście, kasztelarze. Mieszkają teraz ze mną. Valenda to spokojne, czyste miasto, a... moja córka nie miewa się najlepiej. Pragnęła się tu schronić w ucieczce przed zbyt gorączkowym życiem dworu. – W oczach starej damy zagościło przelotnie znużenie. Na pięcioro bóstw, a więc jest tutaj i lady Ista? Wdowaroina Ista, poprawił się w myślach pospiesznie. Kiedy przybył na dwór, aby służyć Baocji, był taką samą nieukształtowaną larwą jak każdy inny chłopiec w podobnym wieku i sytuacji, a najmłodsza córka prowincjarą, Ista, wydawała mu się wtedy dorosłą kobietą, choć była ledwie o kilka lat starsza od niego. Szczęściem nawet w tym głupawym okresie życia nie był na tyle głupi, by zwierzyć się komukolwiek ze swego beznadziejnego zauroczenia. Rychłe małżeństwo z samym roją lasem – dla niej pierwsze, dla niego drugie – zdawało się losem godnym jej wielkiej urody, mimo dużej różnicy wieku. Cazaril przypuszczał, iż z góry liczono się ze wczesnym wdowieństwem Isty, choć pewnie nikt nie przypuszczał, że nastąpi ono aż tak wcześnie. Prowincjarą niecierpliwym machnięciem odegnała od siebie chwilowe zmęczenie i zagadnęła: – A co u was? Kiedy ostatnio o was słyszałam, jeździliście jako kurier dla prowincjarą Guaridy. – To było... już dość dawno temu, wasza łaskawość. – A jak trafiliście tutaj? – Popatrzyła na niego uważnie i zmarszczyła brew. – I gdzie macie szablę? – A, tak. – Ręka mimochodem powędrowała do talii, gdzie nie znalazła ani pasa, ani szabli. – Straciłem ją przy... Kiedy margrabia dy Jironal prowadził wojska roi Orica na zimową kampanię na północnym wybrzeżu jakieś... trzy? tak, trzy lata temu... mianował mnie dowódcą obrony fortecy Gotorget. Potem dy Jironal wykonał ten swój niezbyt fortunny odwrót... Utrzymaliśmy twierdzę przez dziewięć miesięcy mimo przeważających sił Roknaru, tak jak to zwykle bywa. Przysięgam, że w całym zamku nie pozostał ani jeden nieupieczony szczur. A wtedy dotarła do nas wiadomość, że dy Jironal znów wdał się w układy, a my mamy złożyć broń i wymaszerować, oddając fortecę w ręce wroga. – Przez chwilę się uśmiechał, ale nie było w tym nic z wesołości; lewa ręka, złożona na podołku, zacisnęła się mimowolnie. – Na pocieszenie poinformowano mnie, że nasza forteca kosztowała roknaryjskiego księcia dodatkowe trzysta tysięcy rojali przy zawieraniu układu. – Niewielka to pociecha dla tych wszystkich, co oddali życie. – Roknaryjski generał zażądał szabli mego ojca, żeby powiesić ją sobie w namiocie na pamiątkę. Wtedy to ostatni raz widziałem swą broń. Później zaś... – Cazaril, który w miarę snucia opowieści mówił coraz mocniejszym głosem, teraz nagle się zająknął. Odchrząknął więc i zaczął od nowa. – Później nastąpiła jakaś pomyłka, ktoś musiał coś pomieszać. Kiedy przywieziono skrzynię rojali oraz listę tych, których wypuszczano za okupem, nie było na niej mojego nazwiska. Roknaryjski kwatermistrz przysięgał, że nie może być mowy o pomyłce, bo wszystkie kwoty zgadzają się z liczbą nazwisk, ale... nastąpił jakiś błąd. Wszystkich moich oficerów uwolniono... a mnie zaliczono do tych, za których nikt nie da okupu, i pognano do Visping, gdzie zostałem sprzedany roknaryjskim korsarzom jako galernik. Prowincjara wzięła gwałtowny wdech. Dowódca straży, który podczas całej tej opowieści wychylał się coraz bardziej ku przodowi, w końcu nie wytrzymał:

19 – Ale chyba zaprotestowaliście! – Och, na pięcioro bóstw, protestowałem, a jakże! Protestowałem przez całą drogę do Visping. Protestowałem, kiedy wleczono mnie po trapie i przykuwano do wiosła. Nie ustawałem w protestach, aż wypłynęliśmy w morze, a tam... nauczyłem się, że lepiej tego nie robić. – Znów się uśmiechnął, wymuszonym uśmiechem klauna. Na szczęście nikt nie przyczepił się do tej „pomyłki”, o której napomknął w chwili słabości. – Pływałem na kilku kolejnych statkach przez... przez długi czas. – Dziewiętnaście miesięcy i osiem dni, jak obliczył później. Na miejscu nie potrafił odróżnić poprzedniego dnia od następnego. – Potem jednak i do mnie uśmiechnęło się szczęście, bo nasz korsarz natknął się na królewską flotę Ibry, która w tamtych okolicach odbywała manewry. Zapewniam was, że ibrańscy ochotnicy wiosłowali znacznie lepiej od nas, więc wkrótce nas dognali. Coraz bardziej zdeterminowani Roknaryjczycy ścięli na miejscu dwóch wioślarzy, którzy przypadkiem czy umyślnie zawiedli przy wiosłach. Jeden z nich siedział obok Cazarila, od miesięcy przykuty z nim do jednej ławki. Rozbryźnięta krew dostała się Cazarilowi do ust; wciąż jeszcze czuł jej smak, kiedy tylko wracał myślą do tamtej chwili. Teraz też ją czuł. Kiedy korsarski statek przejęto, Ibrańczycy wlekli Roknaryjczyków za statkiem, część jeszcze żywych, zawieszonych na linach z własnych wnętrzności, dopóki nie pożarły ich wielkie ryby. Niektórzy z wyzwolonych galerników z własnej woli pomagali wiosłować. Cazaril nie dawał rady. Ostatnia chłosta, jaką odebrał, sprawiła, że mało co nie wyrzucono go za burtę, jako że był zbyt słaby i bezużyteczny. Siedział więc tylko na pokładzie, drżał w niekontrolowany sposób i płakał. – Dobrzy Ibranie wysadzili mnie na ląd w Zagosurze, gdzie przez kilka miesięcy leżałem chory. Wiecie, jak to jest, kiedy z człowieka nagle zdejmie się wielki ciężar, który go przytłaczał przez długie miesiące. Robi się wtedy... dosyć dziecinny. – Uśmiechnął się przepraszająco do wszystkich w komnacie. U niego objawiło się to załamaniem i nieustanną gorączką, dopóki nie zagoiły się rany na plecach, potem dyzenterią i wreszcie malarią. A tym wszystkim chorobom przez cały czas towarzyszyły ataki nieutulonego płaczu. Płakał, kiedy akolita przynosił mu obiad. Kiedy słońce wschodziło. Kiedy zachodziło. Kiedy przestraszył go kot. Kiedy prowadzili go do łóżka. Albo o dowolnej porze, całkiem bez powodu. – Wziął mnie do siebie świątynny Szpital Matczynego Miłosierdzia. Kiedy poczułem się trochę lepiej – kiedy ataki płaczu stały się rzadsze, a akolici doszli do wniosku, że nie zwariował, tylko przeszedł załamanie nerwowe – dali mi trochę pieniędzy, a ja przyszedłem tutaj. Wędrowałem trzy tygodnie. W komnacie zapanowała martwa cisza. Podniósł wzrok i przekonał się, że prowincjara zacisnęła gniewnie usta. Pusty żołądek ścisnął mu się ze strachu. – To było jedyne miejsce, jakie przyszło mi do głowy! – tłumaczył się pospiesznie. – Przepraszam. Przepraszam. Dowódca straży głośno wypuścił wstrzymywany oddech i odchylił się do tyłu, nie odrywając wzroku od Cazarila. Dama do towarzystwa spoglądała szeroko otwartymi oczyma.

20 – Jesteście kasztelarem dy Cazaril – oznajmiła prowincjara dźwięczącym od gniewu głosem. – Powinni dać wam konia. Powinni przydzielić wam eskortę! Przerażony Cazaril zamachał gwałtownie rękoma w geście zaprzeczenia. – Nie, nie, pani! Tyle... tyle mi wystarczyło. – No, prawie. Zamrugawszy niepewnie, zorientował się po chwili, że ta złość nie jest skierowana przeciwko niemu. Och. Coś ścisnęło go za gardło, a komnata zamazała mu się przed oczyma. Och nie, tylko nie to, tylko nie tutaj... Pospiesznie mówił dalej: – Chciałbym polecić wam swoje służby, pani, gdybym mógł się wam na coś przydać. Przyznaję, że... w tej chwili nie na wiele jestem przydatny. Prowincjara odchyliła się do tyłu, wsparła podbródek na ręce i przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu. Po chwili rzekła: – Kiedy byliście paziem, bardzo przyjemnie przygrywaliście na lutni. – Ee... – stęknął Cazaril, a zgrubiałe od trudów dłonie ukryły się kurczowo jedna w drugiej. Znów uśmiechnął się przepraszająco i ukazał je szybko, rozłożone na kolanach. – Obawiam się, że już raczej nie dam rady, pani. Pochyliła się do przodu, a jej wzrok spoczął na moment na jego na wpół okaleczonej lewej dłoni. – Rozumiem. – Odchyliła się z powrotem i zacisnęła usta. – Pamiętam, że przeczytaliście wszystkie księgi z biblioteki mego męża. Opiekun paziów zawsze się na to uskarżał. Kazałam mu zostawić was w spokoju. O ile sobie przypominam, aspirowaliście wtedy do laurów poety. Cazaril nie był pewien, czy jego prawa ręka zdoła teraz ująć w palce pióro. – Jak mniemam, Chalion zdołał się uratować przed sporą dozą kiepskiej poezji, kiedy poszedłem na wojnę. Wzruszyła ramionami. – No, no, kasztelarze, oferowane służby całkiem mnie onieśmielają. Nie wiem, czy w biednej Valendzie znajdzie się dość posad, by dać wam jakieś zajęcie. Bywaliście dworzaninem, kapitanem, dowódcą zamku, kurierem... – Dworzaninem byłem jeszcze za życia roi Isty, pani. Jako kapitan... pomogłem przegrać bitwę pod Dalusem. – A potem prawie przez rok gniłem w lochach rojalności Brajaru. – Jako dowódca zamku, no cóż, poddałem oblężoną twierdzę. Jako kurier cudem uniknąłem powieszenia pod zarzutem szpiegostwa. Dwukrotnie. – Zamyślił się na chwilę. A trzykrotnie byłem torturowany z naruszeniem immunitetu. – A teraz... no cóż, potrafię wiosłować. A także przyrządzić szczura na pięć różnych sposobów. I prawdę mówiąc, z ochotą pożarłbym teraz potężna porcję szczurzego mięsa. – Nie wiedział, co tam wyczytała z jego twarzy, kiedy tak mierzyła go badawczym spojrzeniem bystrych, starych oczu. Może wyczerpanie, ale miał nadzieję, że jednak wygłodzenie. Był prawie pewien, że jednak głód, gdyż na koniec uśmiechnęła się z przekąsem. – W takim razie zapraszam na kolację, kasztelarze, choć wątpię, czy nasz zamkowy kucharz poda wam szczura. Nie są w modzie w naszej pokojowej Valendzie. Pomyślę jednak o waszej prośbie.

21 Podziękował tylko ukłonem, bo w tej chwili nie był pewien swego głosu. Jako że wciąż jeszcze panowała zima, główny posiłek na dworze jadano w południe, z całym należnym ceremoniałem, w wielkiej sali biesiadnej. Wieczorem podawano lżejszą strawę, na którą z rozkazu oszczędnej prowincjary składały się głównie chleb i mięsiwo, jakie pozostały z południa, lecz duma dyktowała, by były to najlepsze kąski, a podawano do nich hojnie najlepsze wina z tutejszych piwnic. Podczas świetlistych letnich upałów porządek zostanie odwrócony: w południe będzie się jadać lekko, główny posiłek pozostawiając na porę po zapadnięciu zmroku, kiedy Baocjanie wszelkich klas i warstw przenoszą się zwykle na chłodniejsze dziedzińce swych domów, by spożyć posiłek przy świetle latarni. Zasiedli do stołu ledwie w osiem osób, w przytulnej komnacie w nowym skrzydle, niedaleko zamkowych kuchni. Prowincjara zajęła centralne miejsce, a miejscem po swojej prawicy uhonorowała Cazarila. Ku swemu onieśmieleniu przekonał się zaraz, że z drugiej strony ma rojessę Iselle, a naprzeciwko niej – rojsa Teideza. Jednak wkrótce nabrał otuchy, kiedy rój s, czekając, aż wszyscy zasiądą, zaczął obrzucać starszą siostrę kulkami z chleba, który to manewr został zaraz surowo zganiony przez babkę. Żądza odwetu, jaka błysnęła w oczach rojessy, została stłumiona – jak ocenił Cazaril – dzięki szepniętemu w porę zabawnemu słówku przez jej towarzyszkę, Betriz, która siedziała po drugiej stronie stołu, nieco dalej od niego. Lady Betriz uśmiechała się do Cazarila z przyjacielskim zaciekawieniem, ukazując raz po raz ledwie uchwytny dołeczek na twarzy, i już miała się do niego odezwać, kiedy przerwał jej sługa krążący wokół stołu z miską do płukania rąk. Ciepłą wodę poperfumowano werbeną. Ręce Cazarila trzęsły się mocno, kiedy zanurzał je w misce, a następnie wycierał w ręcznik, ale z całych sił starał się ukryć tę słabość, składając je jak najszybciej na podołku. Krzesło naprzeciw niego pozostało puste. Cazaril zagadnął bojaźliwie prowincjarę, wskazując na nie głową: – Wasza łaskawość, czy dołączy do nas wdowa roina? Prowincjara zacisnęła wargi. – Ista niestety nie czuje się dziś najlepiej. Większość posiłków spożywa w swojej komnacie. Cazaril zdusił w sobie chwilowy niepokój i postanowił dowiedzieć się później od kogo innego, co właściwie dolega matce rojsa i rojessy. Zaciśnięte wargi starej damy wskazywałyby, że to dolegliwość chroniczna lub długotrwała i to taka, o której nie może rozmawiać bez bólu. Długi okres wdowieństwa oszczędził Iście dalszego ryzyka związanego z ciążami i połogami, które są plagą młodych kobiet, ale przecież są jeszcze te okropne kobiece dolegliwości, jakie nękają kobiety w średnim wieku. Jako druga żona łasa, Ista poślubiła go, kiedy sam był już w średnim wieku, a jego pierworodny syn i następca osiągnął wiek męski. W ciągu tego krótkiego czasu, jaki spędził niegdyś na dworze Chalionu, Cazaril obserwował jaz dyskretnego oddalenia – na początku małżeństwa wydawała się szczęśliwa, była światłem królewskich oczu. las uwielbiał maleńką Iselle i Teideza, wtedy jeszcze niemowlę w ramionach niańki. Ich szczęście okryło się cieniem podczas nieszczęsnej tragedii, związanej ze zdradą lorda dy Luteza, po której – jak twierdziła zgodnie większość obserwatorów – zgryzota przyśpieszyła

22 śmierć starzejącego się roi. Cazaril nie mógł powstrzymać się od myśli, czy aby choroba, która wygnała Istę z dworu jej pasierba, nie miała przypadkiem podłoża politycznego. Jednak wedle wszelkich źródeł nowy roją, Orico, zawsze okazywał macosze wielki szacunek, a przyrodnie rodzeństwo traktował serdecznie. Cazaril odchrząknął, żeby zagłuszyć burczenie w brzuchu, po czym skierował uwagę na starszego szlachcica, który siedział po przeciwnej stronie stołu, za lady Betriz, był to nauczyciel młodego rojsa. Prowincjara iście królewskim skinieniem głowy poprosiła go, by poprosił w modlitwie Świętą Rodzinę o pobłogosławienie posiłku. Cazaril miał tylko nadzieję, że już niedługo przyjdzie mu czekać. Wkrótce też wyjaśniła się tajemnica pustego krzesła, gdy do sali wpadł pospiesznie spóźniony dy Ferrej. Zanim usiadł, w krótkich słowach przeprosił wszystkich obecnych. – Zdybał mnie wieszczek z zakonu Bękarta – wyjaśnił, kiedy zaczęto rozdawać chleb, mięsiwa i owoce. Cazaril, który bardzo się pilnował, by nie rzucić się na jedzenie jak wygłodzony pies, wydał z siebie jakiś pytający odgłos, potem ugryzł pierwszy kęs. – Bardzo żarliwy i bardzo wymowny młody człowiek – ciągnął dy Ferrej. – Czego chce tym razem? – zapytała prowincjara. – Kolejnych datków na szpital dla podrzutków? W zeszłym tygodniu posłaliśmy im całą furę darów. Zamkowi słudzy nie chcą już więcej oddawać swoich starych ubrań. – Szuka mamek – wyjaśnił dy Ferrej, przeżuwając. – Chyba nie w moim domu! – Prowincjara prychnęła. – Nie, ale chciał, żebym rozpuścił wieść, że świątynia ich szuka. Miał nadzieję, że może ktoś ma krewną z inklinacjami do pobożnej dobroczynności. W zeszłym tygodniu znów ktoś podrzucił im pod furtę niemowlaka, a spodziewa się kolejnych. Wygląda na to, że to właśnie taki czas w roku. Zakon Bękarta, zgodnie z zasadami swej teologii, zaliczał niechciane dzieci do niespodziewanych nieszczęść, którymi zajmowało się to bóstwo, a do nich wchodziły – w naturalny sposób – dzieci nieślubne oraz te, którym przedwcześnie zmarli rodzice. Opieka nad szpitalami dla podrzutków i sierocińcami stanowiła główne pole działalności świątyni. Ogólnie rzecz biorąc, Cazaril uważał, że bóg mający do dyspozycji całe watahy demonów nie powinien borykać się z takimi trudnościami przy gromadzeniu funduszy na swą działalność dobroczynną. Wiedziony przezornością Cazaril rozcieńczał wodą wino, choć to zbrodnia traktować w ten sposób tak znakomity trunek, lecz przy nieprzyzwyczajonym do jadła i napoju żołądku natychmiast uderzyłoby mu do głowy. Widząc to, prowincjara skinęła z aprobatą głową, lecz sama natychmiast wdała się z kuzynką w dysputę na ten właśnie temat, z której wyszła po części zwycięsko z kielichem nierozcieńczonego wina w ręku, choć tylko w połowie pełnym. – Niemniej wieszczek opowiedział mi przy okazji niezłą historię – kontynuował dy Ferrej. – Zgadnijcie, kto zmarł wczorajszej nocy? – Kto, papo? – zapytała usłużnie Betriz.

23 – Ser dy Naoza, ten osławiony pojedynkowicz. Nazwisko to nic nie mówiło Cazarilowi, lecz prowincjara prychnęła pod nosem. – Najwyższy czas. Okropny człowiek. Ja go nie przyjmowałam u siebie, choć przypuszczam, że dość było głupców, którzy to robili. Czy w końcu przeliczył się z możliwościami przy kolejnej ofierze... to jest, chciałam powiedzieć: przeciwniku? – Nie, i to właśnie jest najciekawsze w całej opowieści. Wszystko wskazuje na to, że został zabity przy użyciu magii śmierci. – Jak przystało na wytrawnego gawędziarza, dy Ferrej pociągnął teraz wina z kielicha, podczas gdy wokół stołu przetoczył się pomruk zdumienia i przerażenia. Cazaril nagle przestał przeżuwać. – Czy świątynia ma zamiar rozwiązać tę zagadkę? – zapytała rojessa Iselle. – Nie ma w tym żadnej zagadki, choć można się dopatrzyć wielkiej tragedii. Jakiś rok temu dy Naozę potrącił na ulicy jedyny syn tutejszego handlarza wełną, z wiadomym skutkiem. No cóż, dy Naoza twierdził oczywiście, że to był pojedynek, ale niektórzy ze świadków utrzymują, iż raczej przypominał krwawą jatkę. Tyle że jakoś żaden z nich nie pojawił się, kiedy trzeba było złożyć zeznania przed sądem, do którego pozwał dy Naozę ojciec chłopaka. Plotka głosi, że niezawisłość sędziego także stała pod znakiem zapytania. Prowincjara zacmokała z niezadowoleniem. Cazaril wreszcie ośmielił się przełknąć i poprosił: – Mówcie dalej. Zachęcony w ten sposób dowódca straży ciągnął opowieść: – Kupiec był wdowcem, a chłopiec był nie tylko jego jedynym synem, ale i jedynym dzieckiem. Na domiar złego miał się właśnie żenić. Magia śmierci to obrzydliwa rzecz, nie przeczę, ale trudno nie żywić współczucia dla biednego kupca. W zasadzie bogatego kupca, lecz tak czy inaczej, już mocno za starego, by opanować ten poziom szermierki, jakiego wymagał pojedynek z dy Naozą. Tak więc uciekł się do tego, co uznał za jedyny i ostateczny środek. Cały następny rok spędził na studiowaniu czarnej magii – skąd czerpał tę swoją wiedzę, to właśnie najbardziej zastanawia ludzi ze świątyni – i, jak mi mówiono, całkiem zaniedbywał interesy, aż wreszcie wczorajszej nocy wyniósł się chyłkiem do opuszczonego wiatraka w okolicach Valendy, gdzie podjął próbę wezwania demona. No i, na Bękarta, udało mu się! Dziś rano znaleziono tam jego zwłoki. Zimowy Ojciec był bogiem zmarłych ze starości, a także sprawiedliwości, Bękart zaś, oprócz tego, że władał wszystkimi klęskami, był jeszcze bogiem katów. Jak również bóstwem opiekuńczym całej hordy innych paskudnych zajęć. Wygląda na to, że kupiec udał się pod właściwy adres po swój cud. Notes w kieszeni Cazarila zaciążył mu nagle, jakby ważył z dziesięć funtów. Wyobraźnia podsunęła mu obraz, w którym mała książeczka rozżarza się, przepala materię kamizeli i bucha płomieniami. – No cóż, mnie tam go wcale nie szkoda – odezwał się rój s Teidez. – Postąpił jak tchórz! – Tak, ale czego można wymagać od kupca? – zauważył jego nauczyciel ze swego końca stołu. – Ludziom z jego klasy nie wpojono kodeksu honorowego, jaki obowiązuje prawdziwego szlachcica.

24 – Ale to takie smutne – zaprotestowała Iselle. – To znaczy, że ten syn miał się żenić. – Ech, dziewczyny! – Teidez prychnął pogardliwie. – Tylko śluby wam w głowach! Ale kto stanowi większą stratę dla rojalności? Jakiś pazerny na pieniądze handlarz wełną czy szermierz? Tak utalentowany pojedynkowicz musi być doskonałym żołnierzem! – Z moich doświadczeń tak nie wynika – wtrącił cierpko Cazaril. – Co chcecie przez to powiedzieć? – rzucił jak wyzwanie Teidez. – Proszę o wybaczenie – odparł zawstydzony Cazaril. – Nie powinienem był się wtrącać. – Ale na czym polega różnica? – nalegał Teidez. Prowincjara postukała palcem w obrus i posłała Cazarilowi trudne do odczytania spojrzenie. – Wyjaśnijcie, kasztelarze. Cazaril wzruszył ramionami i skłonił się leciutko, przepraszająco, w stronę chłopca. – Różnica, panie, polega na tym, że wytrawny żołnierz zabija naszych wrogów, natomiast sprawny pojedynkowicz zabija naszych sprzymierzeńców. Waszemu osądowi pozostawiam decyzję, którego z nich mądry dowódca wolałby mieć w swoim obozie. – Aha – rzucił Teidez i pogrążył się na chwilę w zadumie. Wyglądało na to, że nie ma potrzeby spieszyć się z oddaniem notesu świątynnym władzom oraz że nie będzie z tym najmniejszych trudności. Cazaril bez trudu może jutro wyszukać jakiegoś wieszczka ze Świątyni Bożej Rodziny w Valendzie i oddać mu notatki, żeby ten przekazał je dalej. Trzeba będzie je rozszyfrować, lecz choć niektórym taka robota zdawała się żmudna i męcząca, Cazarilowi zawsze przynosiła swego rodzaju odprężenie. Zastanawiał się, czy nie powinien z grzeczności zaoferować się, że to zrobi. Dotknął miękkiej wełnianej szaty i powinszował sobie w duchu, że odmówił modlitwy w czasie pospiesznego pogrzebu zmarłego. – Jak nazywał się tamten sędzia, papo? – dopytywała się Betriz, ściągnąwszy ciemne brwi. Dy Ferrej wahał się przez chwilę. – Sędzia Vrese – odpowiedział. – Ach, ten – odezwała się prowincjara, marszcząc nos, jakby doszedł ją nieprzyjemny zapach. – Czy pojedynkowicz mu groził? – dopytywała się Iselle. – Czy nie powinien był... Czy nie mógł wezwać kogoś na pomoc albo kazać aresztować dy Naozę? – Wątpię, żeby nawet dy Naoza był aż tak głupi, by grozić słudze sprawiedliwości w naszej prowincji – odparł dy Ferrej. – Choć jest możliwe, że zastraszył świadków. Prawdopodobnie jednak podziałał na sędziego za pomocą, hm, bardziej pokojowych środków. – Wsunął do ust kawałek chleba i pocierając kciukiem o palec wskazujący, udał człowieka, który rozgrzewa w palcach monetę. – Gdyby sędzia wykonał swoje zadanie uczciwie i śmiało, kupiec nie musiałby się uciekać do praktykowania magii śmierci – odezwała się z namysłem Iselle. – Dwóch ludzi nie żyje i zostali skazani na potępienie, a wystarczyłby jeden... A nawet gdyby skazano go na śmierć, dy Naoza miałby jeszcze czas, by oczyścić duszę przed spotkaniem z bogami. Jeśli wszyscy o tym wiedzą, to dlaczego ten człowiek nadal jest sędzią? Babciu, czy nie możesz temu zaradzić? Prowincjara zacisnęła usta.