chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony226 274
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań142 307

Lois McMaster Bujold - Saga Vorkosiganow - 09 - Ethan z planety Athos

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Lois McMaster Bujold - Saga Vorkosiganow - 09 - Ethan z planety Athos.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Bujold McMaster Lois - 2 Cykle kpl Bujold McMaster Lois - Saga Vorkosiganow pdf
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 142 stron)

Ethan of Athos Tłumaczenie: Marzena Polak 7 część cyklu Barrayar redakcja: Wujo Przem (2015)

1 Wszystkim tym, którzy słuchali na początku: Dee, Dave’owi, LauHe, Barbarze, R. J. Wisowi i cierpliwym paniom z M.A. W.A

2 ROZDZIAŁ 1 Poród przebiegał prawidłowo. Ethan delikatnie uwolnił z zacisków niewielką cewkę. – Roztwór hormonalny C, proszę – zwrócił się do zaglądającego mu przez ramię technicznego. – Już podaję, doktorze. Ethan przyłożył ultrarozpylacz do okrągłej membrany zamykającej cewkę i zaaplikował odpowiednią dawkę. Sprawdził oprzyrządowanie. Łożysko skurczyło się prawidłowo i odstawało od odżywczego podłoża, które podtrzymywało je przy życiu przez ostatnie dziewięć miesięcy. Teraz. Szybko zerwał uszczelki, odkręcił górne Wieko pojemnika i przedarł się skalpelem wibracyjnym przez szorstką warstwę mikroskopijnych rurek wymiany płynów. Rozdzielił gąbczastą masę. Techniczny unieruchomił ją i zamknął dopływ tlenowego roztworu odżywczego. Tylko parę drobnych kropel żółtego płynu błysnęło na krótko na rękawiczkach Ethana. Pełna sterylność bez wątpienia zachowana, pomyślał z zadowoleniem Ethan. Poza tym dotknięcie jego skalpela było tak delikatne, że na Worku owodniowym, połyskującym pod rurkami wymiany płynów, nie było nawet zadraśnięcia. Wewnątrz poruszał się energicznie różowy kształt. – Już niedługo – obiecał Ethan radośnie, Drugie cięcie i w końcu mokre od wód płodowych dziecko mogło opuścić swoje pierwsze schronienie. – Ssanie! Techniczny chwycił gumową gruszkę i oczyścił nos i twarz dziecka z cieczy, zanim jeszcze zdołało wziąć pierwszy, zdumiony oddech. Wkrótce niemowlę zachłysnęło się powietrzem, krzyknęło, otworzyło oczy i cicho kwiląc, wtuliło się w bezpieczne ramiona Ethana. Techniczny przyciągnął wózek i Ethan ułożył dziecko w ciepłych pieluszkach, a następnie odciął pępowinę. – Teraz już jesteś samodzielny – powiedział. Był to odpowiedni moment dla technika, który mógł teraz przejąć kontrolę nad replikatorem macicznym, w którym przez dziewięć miesięcy bezpiecznie rozwijał się płód. Liczne diody replikatora przestały już świecić. Techniczny zaczął odłączać maszynę z szeregu jej podobnych, następnie zaniósł na dół, aby ją wyczyścić i na nowo zaprogramować. – Wspaniała waga, wspaniały kolor, wspaniałe reakcje – zwrócił się Ethan do czekającego nie opodal ojca dziecka. –Pański syn zasługuje na kategorię A. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, pociągnął nosem i w końcu zaśmiał się, dyskretnie wycierając łzę w kącie oka. –Dokonał pan cudu, doktorze. – Taki cud zdarza się u nas, w Sevarinie, przeciętnie dziesięć razy dziennie – uśmiechnął się Ethan. – Czy nigdy to pana nie nudzi? Ethan objął pogodnym spojrzeniem nowo narodzonego chłopca, który wiercąc się w

3 wózku, wymachiwał w powietrzu drobnymi piąstkami. – Nie, nigdy – odpowiedział. Ethan martwił się o CJB-9. Przyspieszył kroku. Korytarze Dzielnicowego Ośrodka Reprodukcji w Sevarinie były o tej porze zupełnie puste, Ethan specjalnie przyszedł do pracy wcześniej, jeszcze przed rozpoczęciem porannej zmiany, aby asystować przy narodzinach dziecka. Ostatnie pół godziny nocnego dyżuru było najgorsze – crescendo wypełniania zeszytu dyżurów i wydawania zwolnień ziewającym pacjentom. Sam na szczęście nie ziewał, ale zatrzymał się przy automacie z kawą. Musiał w niego uderzyć parę razy i gdy wreszcie maszyna wypluła z siebie dwa kubki napoju, dołączył do kierownika nocnej zmiany siedzącego w kabinie nadzorczej. Georos skinął głową na przywitanie i zaczął wystukiwać palcami na brzegu kubka jakąś sobie tylko znaną melodię. – Dziękuję, doktorze. Jak minął urlop? – Świetnie. Brat dostał przepustkę z wojska na cały tydzień, więc mogliśmy być znowu razem. Dom, my dwaj i Prowincja Południowa. Cieszę się, że małemu dobrze idzie. Ostatnio dostał awans. Jest teraz pierwszym flecistą w orkiestrze pułkowej. – To pewnie ma zamiar zostać jeszcze w wojsku po odsłużeniu dwóch obowiązkowych lat? – Chyba tak. Co najmniej na dwa kolejne lata. Rozwija się jako muzyk, a na tym mu właśnie najbardziej zależy. Te parę dodatkowych latek służby z pewnością mu nie zaszkodzi. – No tak – zgodził się Georos. – Prowincja Południowa... zastanawiałem się, dlaczego nie siedziałeś nam na karku w wolnych chwilach... – Tak naprawdę najlepiej mi się odpoczywa z dala od miasta – przyznał Ethan z niechęcią i spojrzał na leżące na półkach sterty wydruków. Kierownik nocnej zmiany popijał kawę w milczeniu i patrzył znad kubka na dziwnie zamyślonego Ethana. Zespół Pierwszy replikatorów macicznych był najbliżej, ale Ethan podszedł do Zespołu Szesnastego, w którym rozwijał się zarodek oznaczony symbolem CJB-9. Cholera! – westchnął ciężko, – Tego się obawiałem. Przykro mi, stary – mruknął Georos współczująco. Nic już nie da się zrobić. Przedwczoraj przeprowadziłem badania ultradźwiękowe. To już tylko kupka obumarłych komórek. – I nikt nie zauważył tego w zeszłym tygodniu? Mogli przecież ponownie wykorzystać replikator! Na Boga Ojca, inni czekają w kolejce, chętnych jest wielu! – Czekali na zgodę ojca na usunięcie zarodka – nerwowo chrząknął Georos. – Roachie poprosił go, żeby przyszedł dziś z tobą porozmawiać – O, nie... – Ethan przejechał ręką po swoich krótkich, ciemnych włosach, niszcząc nienaganną fryzurę. – Przypomnij mi, żebym podziękował szefowi. Może ma dla mnie jeszcze jakąś czarną robotę? – Tylko kilka poprawek genetycznych na 5-B; najprawdopodobniej brak enzymów. Myśleliśmy, że sam będziesz chciał to załatwić.

4 – Zgadza się. Georos zajął się wypełnianiem zeszytu dyżuru. Ethan prawie spóźnił się na spotkanie z ojcem CJB. Podczas porannego obchodu zastał jednego z głównych technicznych obsługującego replikatory przy ogłuszających dźwiękach dyskotekowego hitu Ta noc jest dla nas buchającego z głośników stymulatora. Natrętny rytm doprowadził Ethana do furii. To chyba nie jest najlepsza stymulacja muzyczna dla rozwijających się płodów. Opuszczał salę już przy łagodnych dźwiękach hymnu O Boże Ojców Naszych, wskaż nam drogę w wykonaniu Smyczkowej Orkiestry Kameralnej Zjednoczonego Bractwa. Naburmuszony techniczny demonstracyjnie ziewał. W następnej sali zauważył, że w jednym z zespołów replikatorów nasycenie toksynami odprowadzanymi przez roztwór wymiany osiągnęło siedemdziesiąt pięć procent. Nadzorujący techniczny wyjaśnił, że chciał dokonać rutynowej wymiany filtrów dopiero, gdy nasycenie wzrosłoby do przepisowych osiemdziesięciu procent. Ethan jasno i dobitnie objaśnił różnicę między nasyceniem minimalnym a optymalnym i sam dopilnował zmiany filtrów i spadku nasycenia do bardziej już odpowiedniego poziomu czterdziestu pięciu procent. Recepcjonista musiał przywołać Ethana dwa razy, zanim ten go usłyszał, pogrążony w instruowaniu technicznego, jaką dokładnie przejrzystość i odcień żółci powinien mieć roztwór wymiany tlenów i substancji odżywczych w szczytowym momencie operacji. Wybiegł z sali i gdy dopadł wreszcie drzwi gabinetu, zdyszany zatrzymał się na moment, próbując szybko przywrócić sobie godność przedstawiciela ośrodka reprodukcji. Wziął głęboki oddech, co nie miało jednak nic wspólnego z jego galopem po schodach, przybrał uprzejmy wyraz twarzy i pchnął drzwi opatrzone białą plastikową tabliczką ze złotymi literami: „Dr Ethan Urquhart, główny specjalista ds. biologii reprodukcyjnej”. – Brat Haas? Doktor Urquhart. Bardzo mi miło. Nie, nie... proszę usiąść – dodał, gdy mężczyzna w gabinecie zerwał się nerwowo, kiwając głową na powitanie. Ethan obszedł jego wielką postać, kierując się do swego biurka, za którym od razu poczuł się bezpieczniej. Mężczyzna był niedźwiedziej postury, o twarzy ogorzałej od częstego przebywania na słońcu i wietrze. Dłonie, w których teraz nerwowo obracał czapkę, miał mocne i stwardniałe od ciężkiej pracy. Wpatrywał się w Ethana. – Spodziewałem się kogoś starszego – wymamrotał. Ethan dotknął ogolonego podbródka i gdy zdał sobie sprawę ze swojego gestu, pospiesznie cofnął rękę. Gdyby miał brodę lub chociaż wąsy, ludzie nie braliby go za dwudziestolatka, co zdarzało się bezustannie, nawet mimo jego pokaźnego wzrostu. Brat Haas nosił z dumą dwutygodniową brodę, niepozorną w porównaniu z bujnymi Wąsami, które dowodziły, że wyznaczono go do pełnienia zaszczytnej roli rodzica zastępczego. Rzetelny obywatel. Ethan westchnął i ponownie wskazał na krzesło. – Proszę usiąść. Mężczyzna usiadł na krawędzi krzesła, ściskając czapkę jakby w niemym błaganiu. Wyjściowe ubranie które miał na sobie, chociaż niemodne i za ciasne; było nieskazitelnie

5 czyste. Ethan zastanawiał się, ile czasu zajęło facetowi wyskrobanie wszystkich drobinek brudu spod jego zrogowaciałych paznokci. Brat Haas uderzył czapką o udo w roztargnieniu. – Drogi chłopcze... przepraszam, doktorze, czy... czy coś jest nie tak z moim synem? – Nic panu nie powiedzieli przez komłącza? – Nie, powiedzieli tylko, żebym przyjechał, więc pożyczyłem ziemiochód z naszej wypożyczalni komunalnej, no i jestem. Ethan zerknął na akta leżące na biurku. – Aby przejechać całą drogę z Crystal Springs, musiał pan zapewne bardzo wcześnie wstać? Mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu, którego nie powstydziłby się żaden niedźwiedź. – Jestem rolnikiem. Przywykłem do wczesnego wstawania. Zresztą, czegóż bym nie zrobił dla mojego chłopca... Wie pan, to mój pierwszy... – Przejechał ręką po brodzie i zaśmiał się. – Cóż, to chyba oczywiste. – Dlaczego właściwie zdecydował się pan na Sevarin zamiast zgłosić się do swojego ośrodka reprodukcji w Las Sands? – zapytał Ethan z zainteresowaniem. – Chodziło mi o CJB. W Las Sands nie mieli CJB. – Rozumiem – chrząknął Ethan. – Czy wybrał pan geny CJB z jakichś szczególnych powodów? Haas przytaknął stanowczo. , – W zeszłe żniwa zdarzył się u nas wypadek. Jeden f braci wkręcił sobie rękę w młockarnię. Typowy wypadek na farmie, ale powiedzieli, że może nie straciłby tej ręki, gdyby lekarz przyjechał wcześniej. Nasza wspólnota się rozrasta. Jesteśmy na samym skraju regionu ziemiotwórstwa. Potrzebujemy własnego lekarza. Każdy wie, że CJB dają najlepszych lekarzy. Trudno powiedzieć, kiedy zbiorę wystarczającą liczbę punktów socjalnych na drugiego syna lub trzeciego... Chciałem wykorzystać tę szansę jak najlepiej... – Nie wszyscy lekarze są CJB – powiedział Ethan. – I z pewnością nie wszyscy z CJB są lekarzami. Haas sprzeciwił się z uprzejmym uśmiechem. –A pan, doktorze? Ethan znów chrząknął; – Cóż, właściwie jestem CJB-8. Rolnik kiwnął głową i uśmiechnął się z zadowoleniem. – Mówią, że jest pan najlepszy. – Wpatrywał się w Ethana dociekliwie, jakby chciał dojrzeć w jego twarzy rysy swego wymarzonego syna. Ethan splótł dłonie na biurku, aby sprawiać wrażenie uprzejmego i stanowczego zarazem. – Niestety, przykro mi, że nie powiedziano panu nic więcej. Nie widzę powodu, aby trzymać pana w niewiedzy. Jak pan zapewne podejrzewał, wynikły pewne problemy z realizacją pańskiego zamysłu. Haas podniósł wzrok na Ethana. – Mój syn...

6 – Hmm, niestety nie. Obawiam się, że nie tym razem. – Ethan pokiwał współczująco głową. Twarz Haasa nagle posmutniała. Po chwili znów podniósł głowę i spojrzał na lekarza z nadzieją. – Czy nie da się już nic zrobić? Wiem, że stosuje się poprawki genetyczne. Jeśli chodzi o koszty, to myślę, że moje bractwo mnie wesprze. Na pewno będę w stanie spłacić dług w wymaganym czasie. Ethan potrząsnął głową. – Jest tylko kilka nieskomplikowanych wad genetycznych, którym potrafimy zaradzić. Można na przykład zapobiec rozwojowi pewnych form cukrzycy poprzez wszczepienie dodatkowego genu do niewielkiej grupy komórek w odpowiedniej fazie ich rozwoju. Niektóre niepożądane geny można od razu usunąć z próbki nasienia przy odfiltrowywaniu wadliwych chromosomów X. Istnieje też wiele innych wad genetycznych, które można stwierdzić bardzo wcześnie, nawet zanim blastula zostanie umieszczona w replikatorze i zacznie formować łożysko. Z każdego zarodka pobieramy jedną komórkę i poddajemy ją rutynowemu badaniu komputerowemu. Niestety, komputer jest tak zaprogramowany, że może wykryć tylko około setki najczęściej spotykanych defektów płodu. Zdarza się więc, że przeoczy jakąś rzadszą wadę. Takich przypadków mamy tu rocznie około sześciu. Pański nie jest więc jedyny. Zazwyczaj zarodek usuwamy i zapładniamy następną komórkę jajową. W ten sposób oszczędza się i czas, i pieniądze, gdyż cały proces trwa zaledwie sześć dni. –Więc zaczynamy od początku... – Haas westchnął pocierając brodę. – Dag ostrzegał mnie, żeby nie zapuszczać ojcowskiej brody przed narodzinami dziecka, bo to przynosi pecha. Chyba miał rację. – Sytuacja nie jest beznadziejna– usiłował go pocieszyć Ethan. – Ponieważ przyczyna niepowodzenia leżała w komórce jajowej, a nie w nasieniu, ośrodek nie wystawi' panu rachunku za miesięczny wynajem replikatora. – Szybko zaznaczył to w aktach. – Czy mam teraz iść na oddział ojcowski, aby oddać nową próbkę? – pokornie zapytał Haas. – Tak, oczywiście, zaoszczędzi to panu kłopotu przyjeżdżania tu jeszcze raz. Jest tylko jeden mały problem.– Ethan chrząknął z zakłopotaniem. – Obawiam się, że nie jesteśmy już w stanie zaoferować panu CJB. – Jak to? Przejechałem taki szmat drogi specjalnie po CJB! – zaprotestował Haas, bezwiednie zaciskając pięści. – Mam przecież prawo do wyboru! Czyż nie?! – No cóż... – Ethan przerwał, szukając w myślach odpowiednich słów. – Pański przypadek nie jest pierwszy. Ostatnio mieliśmy jeszcze kilka podobnych problemów z kulturą CJB. Jej stan, jakby to powiedzieć,,, pogarsza się. Prawdę mówiąc, robiliśmy wszystko, co w naszej mocy – Wszystkie komórki jajowe, które kultura zdołała wyprodukować przez tydzień, poświęciliśmy na realizację pańskiego zamówienia. – Haas nie musiał wiedzieć, jak żałośnie niewielka była ta produkcja- – Pracowali nad tym nasi najlepsi techniczni, pracowałem i ja osobiście, głównie dlatego, że był to jedyny zarodek rozwijający się jeszcze po czwartym podziale komórek. Niestety od tamtej pory nasza kultura genetyczna CJB zaprzestała w ogóle wszelkiej produkcji.

7 – Hmm – Haas zawahał się, nagle tracąc pewność siebie, ale po chwili wybuchnął na nowo. W takim razie kto mi może pomóc? Wszystko jedno, mogę nawet przejechać cały kontynent wzdłuż i wszerz, ale muszę dostać CJB! Ethan zastanawiał się ponuro, dlaczego właściwie wytrwałość uważa się za cnotę. To chyba jakaś cholerna pomyłka. Wziął głęboki oddech i, chociaż łudził się dotąd, że zdoła tego uniknąć, powiedział: – Obawiam się, bracie Haas, że nikt. Nasza kultura CJB była ostatnią kulturą tego typu na Athosie. Haas wyglądał na zszokowanego. – Jak to, ostatnią? Skąd w takim razie weźmiemy naszych lekarzy, technicznych? – Geny typu CJB istnieją, straciliśmy tylko ich kultury – szybko wtrącił Ethan. – Wielu mężczyzn na całej planecie nosi te geny w sobie, aby je następnie przekazać swoim synom. – Ale co się stało z... kulturami? Dlaczego przestały działać? – dziwił się Haas. – Chyba ich nie zatruto, co? Pewnie jacyś cholerni barbarzyńcy niszczą nasze... – Nie, nie ! – krzyknął Ethan. Na Boga, gdyby ta niewiarygodna myśl przerodziła się w plotkę, to dopiero byłyby zamieszki! – To jest zupełnie naturalny proces. Pierwszą kulturę genów typu CJB sprowadzili Ojcowie Założyciele, kiedy zakładali Athos – było to prawie dwieście lat temu. Służyła nam bez zarzutu przez tyle lat, a teraz jest już stara i zużyta. Jej okres żywotności dobiega końca; i tak przetrwała o wiele dłużej niż w organizmie... hm – nie będzie to nieprzyzwoitością z jego strony, jest przecież lekarzem i ma prawo używać odpowiedniej terminologii medycznej – hm... kobiety. – I zaraz dodał, zanim Haas zdążył zareagować:– Chciałbym zaproponować coś innego, bracie Haas. Mój najlepszy techniczny, wspaniały, niezwykle sumienny pracownik, jest JJY-7. Akurat mamy bardzo dobrą kulturę JJY-8. którą możemy panu zaoferować. Sam nie miałbym nic przeciwko temu, aby posiadać geny JJY, ale akurat tak się złożyło, że... – Ethan ugryzł się w język, gdyż zagłębianie się w swoje osobiste sprawy w rozmowie z klientem byłoby niemałą gafą. – Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony. Haas dał się w końcu namówić i wyszedł, aby oddać próbkę nasienia w tym samym laboratorium, które jeszcze miesiąc temu opuścił z taką nadzieją. Ethan westchnął ciężko i usiadł wygodniej za biurkiem. W głowie huczało mu od posępnych myśli. Potarł dłońmi skronie, co jednak zamiast mu ulżyć, tylko wzmogło napięcie. Męczyła go szczególnie jedna myśl... Każda bez wyjątku kultura komórek jajowych na Athosie pochodzi od pierwszych kultur sprowadzonych przez Ojców Założycieli, co od dwóch lat stanowi wewnętrzną tajemnicę ośrodków reprodukcji. Jak długo jeszcze uda się to utrzymać w tajemnicy przed społeczeństwem? GJB nie jest jedyną wymierającą kulturą genetyczną na Athosie. Ethan podejrzewał, że ma do czynienia ze zjawiskiem o charakterze cyklicznym i że akurat teraz proces wchodzi w stan załamania. Pomyślał o dzieciach rosnących bezpiecznie w replikatorach, żywionych przez łożyska zmyślnie utkane w miękką sieć mikroskopijnych rurek wymiany płynów. Sześćdziesiąt procent tych dzieci rozwinęło się z zaledwie ośmiu kultur. W przyszłym roku, jeśli jego skryte przewidywania potwierdzą się, sytuacja będzie

8 jeszcze gorsza. Przez ile jeszcze lat istniejące zasoby komórek jajowych będą w stanie zaspokajać rosnący popyt, a przede wszystkim zapewnić odpowiedni przyrost naturalny? Ethan jęknął, gdy wyobraził sobie, jak traci pracę -–jeżeli wcześniej rozwścieczone tłumy niedoszłych ojców o niedźwiedziej posturze nie rozerwą go na strzępy... Otrząsnął się z ponurych myśli. Z pewnością coś się zdarzy, zanim sytuacja osiągnie tak krytyczny stan. Cos się musi stać. Minęły już trzy miesiące, odkąd Ethan wrócił z urlopu i na nowo dał się pochłonąć rutynie pracy. Jego zajęcia sprawiały mu przyjemność, a jednak nie mógł się opędzić od złowieszczych myśli, które nie dawały mu chwili spokoju. Wymarła kolejna kultura komórek jajowych, typ LMS-10, a produkcja komórek EEH-9 zmalała o połowę. Według przewidywań Ethana właśnie EEH-9 podzieli los CJB jako następna. Pierwszy przełom w tym lawinowym rozwoju wypadków nastąpił nieoczekiwanie. – Ethan? – głos Desrochesa, dyrektora kadr, brzmiał dziwnie, nawet przez komłącza. Jego twarz rozjaśniła się uśmiechem, a okolone pokaźną czarną brodą i wąsami usta drgały mu w kącikach. Znikła kwaśna mina, która przez ostatni rok wykrzywiała twarz szefa w ciągłym niezadowoleniu. Ethan, zaciekawiony, ostrożnie odłożył mikropipetę i podszedł do ekranu. – Tak jest, szefie? – Chciałbym, abyś natychmiast przyszedł do mojego gabinetu. – Właśnie zacząłem zapładnianie... – W takim razie, jak tylko skończysz – Desroches machnął ręką na zgodę. – O co właściwie chodzi? – Wylądował statek prowadzący roczny spis ludności – Desroches wskazał palcem w górę, chociaż tak naprawdę jedyna athosańska stacja kosmiczna krążyła po orbicie planety z zupełnie innej strony. – Przyszła poczta. Cenzura przepuściła twoje czasopisma. Czekają na ciebie na moim biurku wszystkie zeszłoroczne numery. I coś jeszcze. – Coś jeszcze? Zamawiałem tylko czasopisma. – To nie dla ciebie, to coś dla ośrodka. – Desroches pokazał rząd białych zębów w uśmiechu. – Jak skończysz, to przyjdź zobaczyć – powiedział i jego twarz zniknęła z ekranu. Jedno było pewne. Zeszłoroczne egzemplarze „Betańskiego Magazynu Medycyny Reprodukcyjnej”, sprowadzanego za bajeczne sumy, chociaż niezmiernie interesujące, nie wprawiłyby Desrochesa w tak wyśmienity humor. Ethan spiesznie, ale skrupulatnie, zakończył proces zapładniania i umieścił gotową komórkę w komorze inkubatora. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, za sześć lub siedem dni przeniesie się ją, już w formie blastuli, do jednego z replikatorów macicznych w sąsiedniej sali. Nie zastanawiając się dłużej, Ethan pognał na górę do gabinetu szefa. Rzeczywiście, w rogu biurka, pod rzędem ekranów kom- konsoli, stały równo poukładane dyskietki z kolorowymi tytułami zamówionych przez Ethana czasopism. W drugim rogu stał oprawiony hologram dwóch ciemnowłosych chłopców na pstrym kucyku. Ethan ledwo rzucił okiem na biurko, gdyż wzrok jego od razu przykuła duża biała lodówka stojąca pośrodku pokoju. Jej zielone lampki kontrolne świeciły uspokajająco. Ethan wiedział, co jest w lodówce, właściwie zanim jeszcze przeczytał nalepioną na niej etykietkę: „Dostawy materiałów biologicznych. L.Bharaputra Ltd. Jackson’s Whole. Zawartość: zamrożona

9 tkanka ludzka. Rodzaj: komórki jajowe. Sztuk: 50. Dodatkowo z elementem Wymiany ciepła”. – Dostaliśmy je! – wykrzyknął zachwycony Ethan, klepiąc się po udzie z radości. – Nareszcie – uśmiechnął się Desroches. – Rada Ludności będzie miała prawdziwe święto wieczorem. Nic dziwnego – co za ulga! Jak pomyślę o tym uganianiu się za dostawcami, o tej przepychance o walutę; obawiałem się, że będziemy musieli wysłać po nie jednego z naszych chłopców. Ethan wzdrygnął się, potem zaśmiał. – Dzięki Bogu Ojcu, nikomu to teraz nie grozi. – Chciwie, ale i z szacunkiem, przejechał ręką po plastikowej obudowie lodówki. – Wkrótce pojawią się wokół nas nowe twarze. Zadowolony Desroches uśmiechnął się. – Tak. Cóż, pozostawiam nasz nowy nabytek do twojej dyspozycji. Przekażesz rutynowe prace laboratoryjne technicznym, a sam zajmiesz się tymi tutaj. One mają pierwszeństwo. – No, chyba! Ethan delikatnie umieścił pojemnik na półce w laboratorium kultur genetycznych i nastawił wewnętrzną temperaturę lodówki na nieco wyższą. Trochę to potrwa. Dziś odmrozi tylko dwadzieścia i wkrótce zimne i puste teraz zbiorniki do podtrzymywania kultur genetycznych zatętnią nowym życiem. Z powagą dotknął pociemniałej deski kontrolnej zbiornika, w którym swego czasu tak długo i skutecznie rozwijała się kultura CJB-9. Posmutniał, ogarnięty nagłym poczuciem bezsensu. Pozostałe komórki rozmrozi się dopiero, gdy inżynierowie zainstalują na przeciwnej ścianie nowy ciąg replikatorów. Uśmiechnął się na myśl o powszechnym rozgardiaszu, jaki prawdopodobnie zapanował teraz w ośrodku, wyrwanym nagle z monotonii napraw i czyszczenia. Trochę gimnastyki im nie zaszkodzi. Wykorzystując wolną chwilę, zanim komórki się rozmrożą, postanowił przejrzeć swoje nowe czasopisma. Przez chwilę zawahał się. Od czasu awansu na dyrektora departamentu jego status cenzorski wzrósł do bardziej uprzywilejowanego Poziomu A. Teraz nadarzała się pierwsza okazja, aby z tego skorzystać. Pierwsza szansa na to, aby przekonać się, czy jest odpowiednio dojrzały i zdolny do właściwej oceny. Tych dwóch cech, nie może zabraknąć komuś, kto ma dostęp do zupełnie nie ocenzurowanych i nie okrojonych publikacji galaktycznych. Nerwowo zwilżył usta, ale w końcu zebrał się na odwagę i postanowił udowodnić, że jest godny pokładanego w nim zaufania. Wybrał pierwszą z brzegu dyskietkę, wsunął ją w czytnik i przejrzał spis treści. Rozczarował się nieco, gdyż większość artykułów, czego się zresztą spodziewał, poświęcona była problemom związanym z zapładnianiem in vivo, w organizmie kobiety, co nie miało dla niego większego znaczenia. Bohatersko przezwyciężył pierwszy odruch i nawet na nie nie rzucił okiem. Znalazł jeden artykuł na temat wczesnego rozpoznania jakiegoś nieznanego rodzaju raka nasieniowodów i jeszcze jeden, nawet bardzo obiecujący, zatytułowany: O udoskonaleniach przepuszczalności membran wymiany stosowanych w replikatorach macicznych. Replikator wynaleziono na

10 Kolonii Bety, słynącej w całej galaktyce z wybitnych technologii, przede wszystkim do użytku w sytuacjach krytycznych. Większość udoskonaleń replikatora nadal pochodzi z Bety, co niechętnie przyznaje się na Athosie. Ethan wywołał artykuł o membranach i pełen entuzjazmu zabrał się do czytania. Cała sprawa polegała na nadzwyczaj pomysłowym zazębianiu molekuł lipoprotein i polimerów. Pobudzona wyobraźnia przestrzenna Ethana chłonęła tę koncepcję z zachwytem, zwłaszcza po przeczytaniu artykułu po raz drugi, kiedy udało mu się dokładnie wszystko pojąć. Przez chwilę zatopił się w rozmyślaniach nad tym, czy udałoby się zrobić to samo w Sevarinie. Będzie musiał porozmawiać z głównym inżynierem... Zajęty wynajdywaniem w myślach sposobów na realizację swego zamysłu, bezwiednie przeszedł do notki o autorze. Artykuł pochodził z instytutu medycznego w mieście Silica – Ethan nie znał się na geografii galaktycznej, ale nazwa brzmiała całkiem po betańsku. Ciekawe, jakie to wielkie umysły wpadły na taki pomysł i czyje zręczne dłonie dokonały dzieła... „Dr medycyny Kara Burton i mgr inżynierii biologicznej Elizabeth Naismith...” Nagle zobaczył, że z ekranu wyzierają dwie najdziwniejsze twarze, jakie kiedykolwiek widział. Pozbawione były brody, jak u mężczyzn, którzy nie mają synów, lub u młodych chłopców, a jednak nie posiadały uroku chłopięcej młodości. Blade, delikatne i drobnokościste, ale o wyraźnie zarysowanych liniach i naznaczonych czasem rysach. Jedna postać miała prawie zupełnie siwe włosy, druga była przysadzista i bezkształtna w blado- niebieskim fartuchu lekarskim. Ethan zadrżał, pełen obaw, że ich nieruchome, gorgonie, spojrzenia pomieszają mu zmysły. Nic się jednak nie stało. Po chwili przestał ściskać kurczowo krawędź biurka. Możliwe, że szaleństwo, które opętało męską część galaktyki i sprawiło, że stali się niewolnikami tych istot, było w jakiś tajemniczy sposób powiązane z ciałem. Czyżby jakieś niewytłumaczalne przyciąganie telepatyczne? Zebrał się na odwagę i ponownie spojrzał na ekran. Więc tak wygląda kobieta – a raczej dwie. Zastanowił się, co właściwie czuje. Z ulgą stwierdził, że nic szczególnego. Nic oprócz obojętności, nawet lekkiego wstrętu. Widocznie jego dusza nie była jeszcze skazana na wieczne potępienie w Dolinie Grzechu, oczy wiście jeśli w ogóle miał duszę. Wyłączył ekran z uczuciem niespełnienia. Nie będzie już dzisiaj więcej wystawiał na próbę swojego charakteru. Ostrożnie odłożył dyskietkę na bok. Temperatura w lodówce była już prawie taka, jak trzeba. Przygotował świeże roztwory buforowe, nastawił je na maksymalne schłodzenie, aby ich temperatura odpowiadała temperaturze lodówki. Założył rękawice izolacyjne, zerwał uszczelki i podniósł wieko. Opakowania próżniowe? Próżniowe?! Patrzył ze zdziwieniem na zawartość lodówki. Każda próbka tkanki powinna być umieszczona w oddzielnej kąpieli azotowej. Dziwne szare kawałki, na które patrzył, były opakowane w sposób, który przywodził na myśl szczelnie zawinięte w plastik plastry mięsa w supermarkecie. Serce w nim zamarło z przerażenia i zdumienia. Zaraz, zaraz, bez paniki – może to po prostu jakaś nowa, nieznana mu jeszcze, galaktyczna technologia. Zaczął ostrożnie grzebać w lodówce, nawet wśród samych

11 opakowań z tkanką, w poszukiwaniu instrukcji. Nic. Czeka go zabawa w chowanego. Długo wpatrywał się w zawartość lodówki, gdy nagle zdał sobie sprawę, że zamiast gotowej tkanki, ma przed sobą tkankę w stanie zupełnie surowym. Będzie musiał sam wyhodować kultury. Przełknął ślinę. Nie jest to przecież zupełnie niemożliwe – pocieszał się w myślach. Wziął nożyczki, otworzył jedno z opakowań, którego zawartość wpadła z pluskiem do przygotowanej kąpieli z roztworem buforowym. Ze zdumieniem wpatrywał się w tkankę. Może powinien podzielić ją na mniejsze kawałki, tak aby cała przesiąkła roztworem odżywczym – nie, lepiej nie teraz, mógłby zniszczyć strukturę komórkową. Najpierw trzeba rozmrozić. Z rosnącym niepokojem przyjrzał się pozostałym kawałkom. Dziwne, dziwne. Jeden z nich, szklisty i okrągły, był sześć razy większy od pozostałych. Wygląd innego, do złudzenia przypominającego twaróg, przyprawiał o mdłości. Ogarnęło go nagłe podejrzenie. Przeliczył opakowania: trzydzieści osiem. A te duże na dnie? Kiedyś, gdy jeszcze służył w wojsku, zgłosił się na ochotnika do pomocy w kuchni, u rzeźnika, bo już jako młody chłopak zafascynowany był anatomią porównawczą. Nagle olśniła go przerażająca myśl. – To – syknął przez zaciśnięte zęby – jest krowi jajnik! Spędził całe popołudnie na intensywnych i dokładnych oględzinach. Gdy wreszcie skończył, laboratorium wyglądało jakby cały pierwszy rok zoologii miał tu przed chwilą zajęcia z sekcji zwłok, ale Ethan był już całkiem, całkiem pewien. Z impetem otworzył drzwi do gabinetu Desrochesa i stanął w nich z zaciśniętymi pięściami, próbując złapać oddech. Desroches, myślami już w domu, właśnie zakładał płaszcz. Hologram na jego biurku jeszcze się świecił – nie wyłączał go, dopóki nie skończył pracy. Spojrzał na niespokojną twarz i zmierzwione włosy Ethana. – Mój Boże, Ethan, co się stało? – Odpady z naciętych macic. Resztki z sekcji zwłok, z tego, co wiem. Jedna czwarta wyraźnie rakowata, połowa nie w pełni rozwinięta i, na miłość boską, pięć nawet nie pochodzi od człowieka. I każda bez wyjątku martwa! – Co? – Desroches oddychał z trudem, krew odbiegła mu z twarzy. – To niemożliwe, żebyś spartaczył odmrażanie, prawda? Nie ty! – Chodź, zobacz. Po prostu zobacz – wybełkotał Ethan. Obrócił się na pięcie i rzucił przez ramię: – Nie mam pojęcia, ile Rada Ludności zapłaciła za to świństwo, ale jedno wiem: ktoś nas cholernie wykiwał. ROZDZIAŁ 2 – Może – odezwał się z nadzieją w głosie główny delegat Rady Ludności z Las Sands – była to zwykła pomyłka. Może myśleli, że materiał miał być przeznaczony dla studentów medycyny. Ethan zastanawiał się, po co Roachie zaciągnął go na to nadzwyczajne posiedzenie Rady.

12 Jako rzeczoznawcę? Innym razem byłby pewnie onieśmielony tak dostojnym otoczeniem – puszysty dywan, rozległy widok na stolicę, długi wypolerowany stół z marszczonego drewna i zgromadzone wokół niego poważne, brodate twarze starszyzny. Teraz jednak był tak wytrącony z równowagi, że ledwo to wszystko zauważał. – To wcale nie tłumaczy, dlaczego w przesyłce, zamiast pięćdziesięciu, było tylko trzydzieści osiem sztuk – warknął. – A te cholerne krowie jajniki... CO oni sobie myślą, że my tu minotaury hodujemy? – Nasza przesyłka była zupełnie pusta – rzucił posępnie delegat ośrodka z Deleary. – Okropne! – skrzywił się Ethan. – Ktoś nieźle spartaczył robotę i bynajmniej nie wygląda to na zwykłą pomyłkę. Desroches, z wyrazem poirytowania na twarzy, skinął uspokajająco na Ethana, który opanował się nieco i dokończył już szeptem: – To na pewno sabotaż. – Później – obiecał Desroches. – Porozmawiamy o tym później. Przewodniczący skończył właśnie przeglądać inwentarze przedłożone mu przez wszystkie dziewięć ośrodków reprodukcji, umieścił je w swojej komkonsoli i westchnął. – Dlaczego właściwie wybraliśmy właśnie tego dostawcę? – zapytał, jakby sam siebie. Prezes podkomisji do spraw zaopatrzenia wrzucił dwie tabletki musujące do szklanki z wodą i z głową wspartą na rękach obserwował, jak się rozpuszczają. – Oferowali najniższą cenę – odparł ponuro. – Złożyłeś przeszłość planety w ręce kogoś, kto oferował najniższą cenę? – zaatakował go któryś z członków starszyzny. – O ile się nie mylę, to wszyscy poparli tę decyzję – odparł nagle ożywiony prezes podkomisji. – Pozwolę sobie przypomnieć, że tak naprawdę wszyscy wręcz obstawali przy tym, szczególnie gdy dowiedzieli się, że inny dostawca proponował tylko trzydzieści sztuk za tę samą cenę. Pięćdziesiąt kultur różnego typu dla każdego ośrodka – o ile pamiętam, wszyscy prawie posikali się ze szczęścia. – Życzyłbym sobie, panowie, aby to posiedzenie zachowało oficjalny charakter – ostrzegł przewodniczący. – Nie stać nas na marnowanie czasu ani na wzajemne obwinianie się, ani na usprawiedliwianie się. Galaktyczny statek prowadzący spis ludności opuszcza orbitę za cztery dni, a to od niego uzależnione są nasze decyzje na przyszły rok. – Powinniśmy mieć własne skokowce – odezwał się ktoś z zebranych. – Nie bylibyśmy wtedy tak skrępowani, jak teraz, zdani na ich łaskę i zależni od ich rozkładu lotów. – Wojsko już od kilku lat żebrze o kilka sztuk – wtrącił ktoś drugi. – Ciekawe, który z ośrodków chcecie poświęcić, by zdobyć pieniądze na kupno statków? – żachnął się jeszcze inny członek starszyzny. – Wojsko i my jesteśmy najważniejsi na liście budżetu, obok ziemiotwórstwa, które produkuje żywność dla naszych dorastających chłopców. Czy chcecie powiedzieć ludziom, że trzeba zmniejszyć o połowę przydział dzieci tylko po to, aby kupić tym błaznom w mundurach parę zabawek, które nie przynoszą planecie żadnych dochodów w zamian?

13 – Na razie nie przynoszą, ale mogłyby – wymamrotał drugi głos, obstający uparcie przy swoim zdaniu, – A co z technologią, którą musielibyśmy sprowadzić z innych planet, i co, na Boga, mielibyśmy eksportować, aby za nią płacić? Trzeba było całej naszej nadwyżki tylko po to, aby... – Niech skokowce same na siebie zarabiają Gdybyśmy je mieli, moglibyśmy eksportować cokolwiek. Uzyskalibyśmy wtedy wystarczająco dużo waluty galaktycznej, żeby... – Nawiązywanie kontaktów z tą skalaną kulturą byłoby zdecydowanie wbrew intencjom Ojców Założycieli – wtrącił ktoś czwarty. : – Zdecydowali się na planetę na samym skraju galaktyki właśnie po to, aby uchronić nas przed... Przewodniczący posiedzenia uderzył stanowczo dłonią w stół. – Panowie, debaty nad sprawami natury ogólnej leżą w gestii Rady Naczelnej. Spotkaliśmy się tu dzisiaj, aby rozwiązać konkretny problem i to jak najszybciej. – Stanowczy, poirytowany głos przewodniczącego nie zachęcał do sprzeciwu. Dało się zauważyć ogólne poruszenie, wertowanie notatek i prostowanie kręgosłupów, Jeden z przedstawicieli ośrodka z Barki, zachęcony przez swojego szefa, chrząknął i zaczął mówić: –. Istnieje pewien sposób na rozwiązanie tego problemu bez opuszczania planety. Moglibyśmy rozpocząć naszą własną hodowlę. – Ale to właśnie dlatego, że naszych kultur nie da się już hodować, musieliśmy ^ zaoponował ktoś z zebranych. – Nie, nie, źle się zrozumieliśmy – szybko wtrącił przedstawiciel Barki, dyrektor kadr, tak jak Desroches. – Miałem na myśli... – znów chrząknął – naszą własną hodowlę żeńskich płodów. Nie muszą być przecież zupełnie rozwinięte. Wystarczy, że zdobędziemy jajniki i... i możemy zaczynać od nowa. Wokół stołu zapadła pełna zgorszenia cisza. Przewodniczący wyglądał, jakby przed chwilą wypił butelkę octu. Przedstawiciel Barki skulił się w swoim siedzeniu. – Nie jesteśmy jeszcze w tak rozpaczliwej sytuacji. Dobrze jednak, że wspomnieliśmy już o tym, o czym każdy z nas prędzej czy później by pomyślał – odezwał się wreszcie przewodniczący. – Nie musiałoby to być podane do publicznej wiadomości – zaproponował przedstawiciel Barki. – Zdecydowanie nie – zgodził się przewodniczący. – Możliwość ta będzie wzięta pod uwagę. Proszę wszystkich zebranych o zaznaczenie w protokołach, że poruszyliśmy tę kwestię. Chcę jednak zauważyć, że mimo wszystko ta propozycja nie rozwiązuje innego problemu, z którym Rada Ludności i cała planeta wiecznie się zmaga, problemu utrzymania różnorodności genetycznej. Nasze pokolenie dotąd nie musiało się o to martwić, ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, że trzeba będzie temu stawić czoło w przyszłości. Nié możemy unikać odpowiedzialności, jaka na nas spoczywa; nie możemy ignorować wagi problemu i pozwolić, aby nasi wnukowie znaleźli się w jeszcze bardziej krytycznej sytuacji od naszej. Zebrani odetchnęli z ulgą widząc, że ich wewnętrzny opór można bezpiecznie poprzeć

14 logicznym rozumowaniem. Nawet przedstawiciel Barki wyglądał na Szczęśliwszego. – Rzeczywiście. Racja. Właśnie – lepiej upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, jeśli się da... – Napływ imigrantów mógłby pomóc – wtrącił się następny członek Rady Ludności; który dodatkowo, przez tydzień w roku pracował dla Departamentu Ministerstwa Imigracji i Naturalizacji – o ile by do nas napływali. – Ilu imigrantów przybyła tegorocznym statkiem galaktycznym? – Trzech. – Niemożliwe! To chyba najniższa liczba w historii? – Niezupełnie. Rok temu było tylko dwóch, a dwa lata temu nie było żadnych. – Pracownik Departamentu Imigracji westchnął. – Teoretycznie Athos powinien być zalewany uchodźcami. Może Ojcowie Założyciele trochę przesadzili starając się znaleźć jak najdalej położoną planetę. Czasami się zastanawiam, czy w ogóle ktoś stamtąd o nas słyszał. – Może to właśnie... hm... one nie dopuszczają do rozpowszechniania informacji o naszej planecie. – Może ci mężczyźni, którzy chcą się dostać na Athos, są zatrzymywani na Stacji Kline – zastanawiał się głośno Desroches – i tylko niewielu udaje się przedostać. – Trzeba przyznać – zgodził się mężczyzna z Departamentu Imigracji – że ci, którym udaje się do nas dotrzeć, wydają się nieco, jak by to ująć, dziwni. – To zrozumiałe, zważywszy w jak wstrząsający sposób przyszli na świat. Musiało to spowodować długotrwałe urazy. To nie ich wina. Przewodniczący znów uderzył dłonią o blat stołu. – Odłóżmy dyskusję na ten temat na później. Tak więc wszyscy zgodnie trwamy przy naszej pierwszej propozycji, czyli wysłaniu kogoś poza planetę w celu zdobycia nowej dostawy kultur. Ethan, wciąż kipiąc gniewem, wybuchnął: – Panowie! Chyba nie zamierzacie ponownie zwrócić się do tych zdzierców! – Przerwał, gdy Desroches zdecydowanym ruchem wcisnął go z powrotem w fotel. – Z innego, bardziej godnego zaufania źródła – dokończył spokojnie przewodniczący, rzucając dziwne spojrzenie w kierunku Ethana. Nie było to spojrzenie nagany; raczej cichej, promiennej satysfakcji. – Panowie delegaci? Szmer zgody obiegł zebranych wokół stołu, i – Wniosek przyjęty! Postanowione. Sądzę, że wszyscy też obiecujemy sobie nie popełnić znów tej samej pomyłki; zatem żadnych zakupów bez uprzedniego obejrzenia towaru. Go za tym idzie, musimy teraz wybrać naszego agenta. Doktorze Desroches? Desroches wstał. – Dziękuję, panie przewodniczący. Poświęciłem dużo czasu na dokładne przemyślenie tego problemu. Wiadomo, że idealny agent, który dokona zakupu, musi przede wszystkim posiadać odpowiednią wiedzę techniczną, aby dobrze ocenić, wybrać, zapakować i przetransportować kultury. To zdecydowanie zawęża wybór. Musi to być również człowiek, który dowiódł swej uczciwości, nie tylko dlatego, że będzie odpowiedzialny za niemal całą walutę, którą Athos zdołał zgromadzić w tym roku...

15 – Całą – poprawił go spokojnie przewodniczący. – Rada Naczelna zatwierdziła to dziś rano. Desroches skinął mu głową. – I nie tylko dlatego, że przyszłość naszej planety będzie zależeć od jego zdolności do trafnej oceny, ale także dlatego, że musi on być na tyle silny moralnie, aby oprzeć się, hm, Wszelkim, hm, przeciwnościom, które może napotkać na swej drodze. Chodzi mu oczywiście o kobiety, pomyślał Ethan, i to co robią z mężczyznami, cokolwiek to jest. Zastanawiał się, czy Roachie zgłaszał się na ochotnika. Z pewnością miał odpowiednią wiedzę techniczną. Ethan podziwiał jego odwagę, chociaż wydawało mu się, że sposób, w jaki Roachie wychwalał swoją osobę, graniczył z zarozumialstwem. Prawdopodobnie potrzebował tego, aby trochę podbudować swoje chęci i odwagę. Ethan to rozumiał. Tym bardziej, że Desroches decydował się opuścić na cały tok swych dwóch synów, poza którymi dosłownie świata nie widział... – Powinien to być człowiek, na którym nie spoczywa ciężar obowiązków rodzinnych, tak aby jego nieobecność nie obciążała zanadto przyznanego mu rodzica zastępczego. Brodaci mężczyźni zgromadzeni wokół stołu przytaknęli zgodnie. – Poza tym musi to być człowiek energiczny i przekonany o wadze swojej misji, który wypełni do końca swoje zadanie, bez względu na przeciwności losu i... hm... wszystko, co mu zechce przeszkodzić. – Desroches zdecydowanym gestem położył rękę na ramieniu Ethana; na twarzy przewodniczącego, zamiast dotychczasowego wyrazu cichej satysfakcji, wykwitł promienny uśmiech. Na wpół wypowiedziane gratulacje i wyrazy współczucia uwięzły Ethanowi w gardle. W głowie miał pustkę z wyjątkiem jednego, bezradnego, uparcie powracającego krzyku: „Dostanę cię za to, Roachie!” – Panowie, przedstawiam wam doktora Urquharta. – Desroches usiadł i uśmiechnął się radośnie do Ethana. – Twoja kolej na przemowę – ponaglił. W drodze powrotnej do Sevarinu w ziemiochodzie Desrochesa panowała długa i ponura cisza. Wreszcie Desroches, trochę nerwowo, przerwał milczenie. – Jak myślisz, czy czujesz już, że sobie z tym poradzisz? – Nieźle mnie wrobiłeś – odburknął Ethan. –- Wszystko sobie wcześniej obmyśliliście z przewodniczący ni, –‘ Musieliśmy. Wiedziałem, że jesteś zbyt skromny, aby się zgłosić samemu. Skromny, cholera! Po prostu wiedziałeś, że łatwiej mnie będzie w to wrobić, jeśli hie będę miał możliwości obrony. – Stwierdziłem, że najlepiej nadajesz się do tej roboty. Bóg Ojciec wie, kogo wybrałaby komisja, gdyby pozostawiono jej decyzję. Może tego głupka Frankina z Barki. Chciałbyś, aby przyszłość Athosa spoczywała w jego rękach? – Nie –. zgodził się niechętnie Ethan, ale zaraz zmienił zdanie. – Tak! Niech to właśnie on jedzie i przepadnie gdzieś tam we wszechświecie. Desroches zaśmiał się, błyskając zębami w mdłym świetle tablicy rozdzielczej.

16 – Pomyśl tylko o punktach socjalnych, które za to dostaniesz! W ciągu roku dorobisz się pozwolenia na trzech synów, co normalnie zajmuje całe dziesięć lat. To jest coś. Ethanowi zrobiło się ciepło na sercu, gdy wyobraził sobie stojący na jego biurku hologram z trójką żywych i roześmianych chłopców. Byłyby oczywiście przejażdżki konno i długie, słoneczne wakacje pod żaglem, powiew wiatru w uszach i smak wody na wargach, tak jak to było z jego ojcem, poza tym zamieszanie, hałas i chaos w domu rozbrzmiewającym dziecięcą radością... Powiedział jednak ponuro: – Jeśli mi się uda i jeśli wrócę. Poza tym już teraz mógłbym mieć syna i zarobiłem połowę punktów na drugiego. – O wiele więcej by to dla mnie znaczyło, gdyby wykwalifikowali na mojego rodzica zastępczego tego, kogo ja chcę. – Wybacz moją szczerość, ale to właśnie z powodu takich ludzi, jak twój przyrodni brat, nie można przenosić zarobionych punktów socjalnych na inne osoby – rzekł Desroches. – Jest czarującym młodym człowiekiem, Ethanie, ale musisz przyznać, że zupełnie nieodpowiedzialnym. – Jest jeszcze młody – tłumaczył Ethan z zakłopotaniem. – PO prostu potrzebuje jeszcze trochę czasu, aby się ustatkować, – Trzy lata młodszy od ciebie, prawda? Nonsens. Nie ustatkuje się tak długo, jak długo będzie mógł na tobie żerować. Sądzę, że lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś znalazł wykwalifikowanego już rodzica zastępczego i zaakceptował go jako partnera, zamiast starać się uczynić rodzica zastępczego z Janosa. – Może nie wplątujmy w to mojego życia osobistego, co? – żachnął się Ethan, w głębi duszy dotknięty uwagami Desrochesa, i zaraz dodał trochę wbrew temu, czego się przed chwilą domagał: – Które i tak zostanie całkowicie przez tę misję zrujnowane. Wielkie dzięki. – Skulił się w siedzeniu spoglądając przez okna ziemiochodu w ciemność nocy. – Mogło być gorzej – rzekł Desroches. – Mogliśmy cię tam wysłać jako żołnierza rezerwy, podlegającego rozkazom wojskowym, wypłacając ci tylko żołd. Na szczęście załapałeś, o co chodzi. – Wiedziałem, że to nie żarty. – To nie były żarty. – Desroches westchnął i po chwili powiedział już weselej: – Nie wybraliśmy cię przypadkowo, Ethan. Nie będzie cię łatwo zastąpić w ośrodku. Desroches wysadził Ethana tuż przy wejściu do jego mieszkania, które Ethan dzielił ze swoim bratem, a sam odjechał w kierunku przedmieści, przypominając wcześniej Ethanowi, że ma być jutro wcześnie rano w ośrodku. Ethan westchnął w odpowiedzi. Cztery dni. Tylko dwa na przygotowanie swojego głównego asystenta do przejęcia niespodziewanych obowiązków i na załatwienie swoich osobistych spraw. Czy powinien sporządzić testament? Jeden dzień na uzyskanie wszystkich koniecznych informacji i wskazówek od Rady Ludności, a potem pozostanie mu tylko stawić się na stacji odpraw statków kosmicznych. Zbuntowany Umysł Ethana nie chciał przyjąć do wiadomości, że to wszystko działo się naprawdę.

17 Tyle spraw w ośrodku pozostanie nie rozwiązanych. Przypomniał sobie nagle syna brata Haasa, szczęśliwie poczętego z JJY trzy miesiące temu. Ethan planował osobiście doglądać przyjścia dziecka na świat, tak jak osobiście doglądał procesu zapładniania – zobaczyć początek i koniec. Chciał chociaż przez chwilę radować się owocami swej pracy. Niestety, gdy dziecko urodzi się, on już będzie daleko. Tuż przed drzwiami potknął się o elektryczny rower Janosa, porzucony beztrosko wśród doniczek z kwiatami. Chociaż Ethan podziwiał idealistyczną obojętność Janosa wobec Wszelkich dóbr materialnych, to jednak czasami marzył, żeby jego brat bardziej dbał o rzeczy. Niestety z Janosem zawsze tak było. Janos był synem rodzica zastępczego, przyznanego ojcowi Ethana. Obaj ojcowie wychowywali swych synów razem, razem prowadzili interesy, których podstawą była eksperymentalna hodowla ryb na wybrzeżu Prowincji Południowej, pod koniec przynosząca zyski. Razem przechodzili przez życie. Nigdy żaden ż synów nie był wyróżniany. Ethan, najstarszy, zawsze żądny wiedzy mól książkowy, od urodzenia przygotowywany do studiów wyższych i ważnego stanowiska; Steve i Stanislaus, urodzeni w tym samym tygodniu, każdy poczęty z kultury przeznaczonej dla partnera ich ojca; Janos, tryskający energią, żywy i dowcipny; Bret, najmłodszy, uzdolniony muzycznie – to rodzina Ethana. Tęsknił za nimi aż do bólu, w wojsku, w szkole, w Severinie, swoim nowym, niezastąpionym miejscu pracy. Kiedy Janos, znudzony życiem na wsi i ciekawy miasta, sprowadził się do niego, Ethan poczuł się lepiej. Nieważne, że przybycie Janosa położyło kres nieśmiałym eksperymentom towarzyskim Ethana. Ethan, któremu mimo swych sukcesów brakowało śmiałości w obcowaniu z ludźmi, nie znosił samotności i chętnie skorzystał z nadarzającej się Okazji, by się od niej uwolnić. Wraz z Janosem z przyjemnością wrócili do wygodnego układu łączącej ich, gdy byli jeszcze podrostkami, bliskości seksualnej. Dzisiejszego wieczora, jak jeszcze nigdy, Ethan pragnął spokoju i pocieszenia, W głębi duszy bardziej przerażony niż dał to po sobie poznać w rozmowie z Desrochesem. W mieszkaniu było ciemno i dziwnie cicho. Ethan szybko obszedł wszystkie pokoje i w końcu z niechęcią wszedł do garażu. Jego lekkolot zniknął. Wykonany na zamówienie, pierwszy owoc rocznego oszczędzania pieniędzy niedawno pomnożonych dzięki awansowi na dyrektora departamentu, był w posiadaniu Ethana dopiero od dwóch tygodni. W pierwszym odruchu chciał zakląć, ale się powstrzymał, Właściwie i tak miał zamiar pozwolić Janosowi przelecieć się, jak tylko sam nacieszy się tą nowością. Zostało mu za mało czasu, aby mapować go na kłótnie o drobnostki. Wszedł do mieszkania i ruszył ku sypialni: Zatrzymał się w połowie drogi – za mało czasu. Sprawdził w komkonsoli. Naturalnie żadnej wiadomości, Janos najwyraźniej zamierzał wrócić do domu przed Ethanem. Spróbował połączyć się z lekkolotem przez komłącza – żadnej odpowiedzi. Nagle uśmiechnął się pod nosem, wystukał na komkonsoli numer dostępu do sieci miejskiej i podał swój kod. Radiolatarnia była jednym z licznych technicznych udoskonaleń, w jakie wyposażone były modele luksusowe – no i znalazł się, zaparkowany w Parku Założyciela, niecałe dwa kilometry stąd. Prawdopodobnie Janos bawił się gdzieś w pobliżu. Świetnie, czemu nie miałby porzucić domowej rutyny i rozerwać się

18 trochę z Janosem. Janos pewnie zdziwi się nieźle, gdy zobaczy, że Ethan nie gniewa się za pożyczenie lekko- lotu bez jego pozwolenia. Pedałował w kierunku Parku Założyciela, delektując się cichym mruczeniem elektrycznego roweru i rześkim powiewem nocnego wiatru we włosach i na twarzy. Gdy dojechał na miejsce, zadrżał, nie z zimna jednak, ale na widok mrugających świateł pogotowia. O Boże Ojcze, chyba nic się nie stało. Nie powinien wpadać w panikę tylko dlatego, że Janos i ekipa ratunkowa znajdują się w tej samej okolicy. Nie było widać ani karetki, ani policji, tylko dwa wozy holownicze. Co tu robi w takim razie ten ciekawski tłumek, skoro nie ma ofiar? Zatrzymał rower w pobliżu kępy szumiących dębów i spojrzał w górę, wysoko, podążając oczyma za spojrzeniami gapiów i wąskimi smugami białego światła penetrującego listowie. Jego lekkolot. zaparkowany na szczycie dwudziestopięciometrowego dębu. Nie. Rozbity na szczycie dwudziestopięciometrowego dębu. Wszystkie łopatki śmigła powyginane i zupełnie niezdatne do użytku, skrzydła na wpół wysunięte i poskręcane wyłamane na oścież drzwi huśtające się bezradnie na wietrze – na chwilę przestało mu bić serce, gdy ujrzał zwisające z kabiny pilota pasy bezpieczeństwa. Wiatr zagwizdał, gałęzie skrzypnęły złowrogo, a tłumek roztropnie cofnął się o krok. Ethan przepchnął się do przodu i spojrzał na chodnik – śladów krwi na szczęście nie było... – Hej, proszę pana, niech pan lepiej stamtąd odejdzie. – To mój lekkolot – jęknął Ethan. – Na drzewie... – Chrząknął, próbując nadać głosowi normalne, o oktawę niższe brzmienie. Widok jego lekkolotu na drzewie miał w sobie coś hipnotycznie fascynującego. Gdy udało mu się wreszcie oderwać oczy od lekkolotu, obrócił się i rozpaczliwie chwycił mechanika za kurtkę. – Facet, który kierował, gdzie...? – Zabrali go kilka godzin temu. – Do Szpitala Ogólnego? – Gdzie tam, do szpitala. Nic mu się nie stało. Jego kumpel miał rozciętą głowę, ale chyba tylko odwieźli go karetką do domu. Tego, co kierował, zabrali na miejską komendę policji. Śpiewającego. – O, chole... – To pan jest właścicielem pojazdu? – zagadnął Ethana mężczyzna w mundurze straży parkowej. – Tak, nazywam się Ethan Urquhart. Mężczyzna wyciągnął podręczną komkonsolę, wcisnął parę guzików i wydrukował formularz. – Czy zdaje pan sobie sprawę, że to drzewo ma aż dwieście lat? Zasadzili je sami Ojcowie Założyciele. To drzewo o niezastąpionej wartości historycznej. A teraz jest rozpołowione od góry do dołu. – Mam go, Fred – krzyknął ktoś z góry. – Spuszczaj! – Odpowiedzialność za szkody... Słychać było skrzypnięcie gałęzi uwolnionych od ciężaru, szelest liści i przerażony jęk

19 gapiów, w odpowiedzi na nagłą zmianę pracy silnika antygrawitatora. – O, cholera! – rozległ się wrzask na szczycie drzewa. Tłumek rozproszył się z okrzykami grozy. Przez umysł Ethana zdążyła przemknąć tylko histeryczna myśl: pięć metrów na sekundę – pomnożone przez dwadzieścia pięć metrów pomnożone przez ile kilogramów...? Lekkolot spadł na granitowy bruk nosem w dół i pod wpływem uderzenia jego jaskrawoczerwony korpus pokrył się cały drobną siatką pęknięć. W ciszy, jaka nagle zapadła, Ethan wyraźnie słyszał delikatne brzęczenie zamierającej drogiej elektronicznej maszynerii. Na odgłos kroków Ethana na gładkiej posadzce miejskiej komendy policji zdziwiony Janos raptownym ruchem zwrócił ku niemu pokrytą jasnymi włosami głowę. – Ach, to ty, Ethan – odezwał się płaczliwie. – Miałem wręcz okropny dzień. – Przerwał. – Czy... znalazłeś lekkolot? – Owszem. – Wszystko będzie w porządku, ja to załatwię. Wezwałem już mechaników. Brodaty sierżant siedzący naprzeciwko Janosa zaśmiał się ironicznie. – Może wyklują się nam na drzewku malutkie lekkociątka. – Już go ściągnęli – uciął krótko Ethan. – Zapłaciłem już mandat za drzewo. – Za drzewo? – Za wyrządzone szkody. – Hm. – Jak to się stało? – zapytał Ethan. – To przez ptaki – tłumaczył się Janos. – Aha, ptaki. Ściągnęły cię na dół, co? Janos zaśmiał się nerwowo. Ptasi mieszkańcy miasta, będący bez wyjątku potomkami zmutowanych kurczaków; które uciekły wczesnym osadnikom i na nowo zdziczały, stanowili całkiem zróżnicowaną gromadkę, wśród której widać już było pierwsze oznaki wytwarzania się gatunków. Daleko im jednak było do orlich lotów. Mieszkańcy miasta – zapytał Ethan, pospiesznie obliczając w myślach ostatnie znane mu dochody brata. – No, niezupełnie. Chodźmy do domu. Głowa mi pęka. Sierżant wydał rzeczy osobiste Janosa; Janos podpisał pokwitowanie, nawet nań nie patrząc. W drodze powrotnej Janos nie odzywał się, wykorzystując hałas roweru jako pretekst, co było błędem z jego strony, gdyż Ethan zyskał na czasie, aby jeszcze raz przeprowadzić w myślach obliczenia. – Jak się z tego wykupiłeś? – zapytał brata, gdy weszli do mieszkania. Zerknął na zegar. Za trzy godziny powinien wstawać do pracy. – Nie martw się – odparł Janos, wkopując buty pod kanapę i wchodząc do kuchni. – Tym razem nie z twojej kieszeni.

20 – W takim razie z czyjej? Przecież nie pożyczyłeś pieniędzy od Nicka, prawda? – domagał się wyjaśnienia Ethan, podążając za Janosem. – Co ty. On jest jeszcze bardziej spłukany niż ja. – Janos wyciągnął z szafki bulwę piwa, zerwał zębami powłokę chłodzącą i pociągnął spory łyk. – Nie majak dobry klin. Chcesz trochę? – zaoferował chytrze. Ethan nie połknął haczyka i nie dał się sprowokować do wygłoszenia wykładu o alkoholowych nawykach Janosa, co wyraźnie było jego intencją. – Chcę. Janos podniósł brwi ze zdziwienia i rzucił mu bulwę. Ethan chwycił ją, opadł na krzesło i wyciągnął wygodnie nogi. To był błąd: dopiero gdy usiadł, poczuł obezwładniającą falę wyczerpania po emocjach całego dnia. – Jak zapłaciłeś kary, Janos. Janos odsunął się od niego. – Odjęli mi za nie moje punkty socjalne, oczywiście. – O Boże – jęknął Ethan ze znużeniem w głosie. – Przysięgam, że odkąd wyszedłeś Z tego przeklętego wojska, nic tylko się cofasz! Każdy, dosłownie każdy, nawet bez własnej inicjatywy, zebrałby już dawno wystarczająco dużo punktów socjalnych, aby być kwalifikowanym na rodzica zastępczego! – Wstrząsnęła nim wściekła żądza walnięcia Janosa głową o ścianę. Powstrzymała go jedynie myśl o okropnym wysiłku, jaki wiązał się z wstaniem z krzesła. – Nie będę mógł powierzyć ci dziecka na cały dzień, jeśli dalej tak się będziesz zachowywał! – No i dobrze, kto cię o to prosi? Nie mam czasu na zajmowanie się miniaturowymi fabrykami gówna. Psują styl. No, może nie twój... To ty jesteś napalony na ojcostwo, a nie ja. Praca w nadgodzinach w tym ośrodku pomieszała ci w głowie. Kiedyś byłeś fajniejszy. – Janos zorientował się, że tym razem już przekroczył granice zadziwiającej cierpliwości Ethana, zaczął więc powoli wycofywać się do łazienki. – Ośrodki reprodukcyjne są sercem Athosa – powiedział z goryczą Ethan – naszą przyszłością. Ale Ciebie nie obchodzi Athos, prawda? Ciebie nie obchodzi nic poza własnym tyłkiem. Hm – Janos uśmiechnął się pod nosem z zamiarem obrócenia złości Ethana w nieprzyzwoity żart, ale powstrzymał się, gdy zobaczył jego spochmurniałą twarz. Ethan poczuł nagle, że nie miał już siły walczyć. Z bezwładnej dłoni wypuścił na podłogę pustą bulwę piwa. Usta wykrzywiły mu się w sardonicznym uśmiechu rezygnacji. – Możesz sobie wziąć lekkolot, gdy wyjadę. Janos zatrzymał się, blady od szoku. – Gdy wyjedziesz? Ethan, ja nie chciałem. – Och, nie o to chodzi. To nie ma nic z tobą wspólnego. Zapomniałem, że jeszcze nic nie wiesz. Rada Ludności wysyła mnie, abym załatwił dla nich jakiś pilny interes. Misja rządowa. Ściśle tajne. Mam jechać na Jackson’s Whołe. Nie będzie mnie co najmniej rok. – I kogo tu nic nie obchodzi? – wściekł się Janos. – Wyjeżdżasz sobie na cały rok, tak po prostu. A co ze mną? Co ja mam zrobić, gdy ty... – Janos zamilkł gwałtownie. – Ethan, czy...

21 czy Jackson’s Whole to nie jest przypadkiem planeta? Tam? Tam gdzie są ONE? Ethan przytaknął. – Wyjeżdżam za cztery, nie, już za trzy dni. Zabiera mnie statek galaktyczny, który przeprowadza spis ludności. Daję ci wszystkie moje rzeczy. Nie wiem, co się tam może zdarzyć. Nieruchoma, blada twarz Janosa była już zupełnie trzeźwa. – Idę się umyć. – Powiedział po chwili słabym głosem. Nareszcie spokój. Ethan pogrążył się we śnie, siedząc nadal na krześle, zanim jeszcze Janos wyszedł z łazienki. ROZDZIAŁ 3 – Stacja Kline budowała i rozrastała się przez trzysta lat; mimo to Ethan był zaskoczony jej ogromem i skomplikowaną strukturą. Rozpierała się dumnie w przestrzeni, w której przecinało się co najmniej sześć tras skokowców, jeden za drugim wynurzających się nagłymi susami z podprzestrzeni. Wokół pobliskiej, wygasłej od tysiącleci gwiazdy nie krążyły żadne planety, tak więc Stacja Kline obracała się wolno po orbicie z dala od swego źródła grawitacji, wieńcząc niczym korona mroźne, nieprzeniknione ciemności. Stacja szczyciła się bogatą historią, zanim jeszcze pierwsi osadnicy pojawili się na Athosie; była bazą wypadową dla szlachetnego eksperymentu Ojców Założycieli; Chociaż nie sprawdzała się jako twierdza, była świetnym miejscem do robienia interesów. Wiele razy przechodziła z rąk do rąk, gdy ten czy ów z sąsiadów zapragnął jej jako stróża swych wrót lub źródła przepływu gotówki. Teraz Stacja utrzymywała chwiejną niezależność polityczną opartą na przekupstwie, stanowczości, elastyczności w interesach i nieugiętej, graniczącej z patriotyzmem, lojalności mieszkańców. Sto tysięcy rodowitych obywateli Stacji żyło w jej niezliczonych, labiryntowych odnogach, które w godzinach szczytu zalewały pięć razy liczniejsze tłumy przyjezdnych. Tyle dowiedział się Ethan od załogi statku galaktycznego. Członkami załogi było ośmiu mężczyzn, ale nie, jak się okazało, z powodu obowiązujących przepisów czy z racji poszanowania athosańskich praw, lecz dlatego, że kobiety pracujące dla Biura niechętnie decydowały się na pięciomiesięczny rejs bez schodzenia na ląd. Pobyt na statku pozwolił Ethanowi na zaczerpnięcie oddechu przed zanurzeniem się w otchłań obcej mu galaktycznej kultury. Załoga była dla niego miła, ale nie na tyle, aby naruszyć granice bojaźliwego dystansu, który wytwarzał, tak więc większość czasu spędził we własnej kabinie na czytaniu i rozmyślaniu o swoich zmartwieniach. W ramach przygotowań do misji postanowił przeczytać te wszystkie artykuły ze swojego „Betańskiego Magazynu Medycyny Reprodukcyjnej”, które albo traktowały o kobietach, albo były przez nie napisane. Na statku znajdowała się oczywiście biblioteka, ale jej zawartość z całą pewnością nie przeszła przez kontrolę Athosańskiej Rady Cenzorów, a Ethan nie był pewien, na jaką swobodę działania pozwalała mu jego misja. Lepiej trzymać się cnoty, przekonywał siebie posępnie; zapewne mu się przyda.

22 Kobiety. Chodzące replikatory maciczne, cóż innego. Nie był pewien, czy kuszą do grzechu, czy może zarażają grzechem jak chorobą, czy też po prostu grzech leży w ich naturze, będąc ich nieodłączną cechą, tak jak nieodłączną cechą pomarańczy jest ich soczystość. Żałował teraz, żejako chłopiec nie uważał bardziej na lekcjach religii, chociaż i tak temat ten ż jakichś tajemniczych przyczyn skrzętnie omijano. Teraz, gdy w ramach skromnego eksperymentu naukowego przeczytał jeden ze swoich „Magazynów” bez patrzenia na nazwiska, odkrył, że jedynie na podstawie tekstu nie jest w stanie odróżnić płci autora. To nie miało sensu. Może to nie ich umysły, lecz dusze były tak odmienne? Autorem jednego z artykułów, o którym był pewien, że został napisany przez mężczyznę, okazał się betański hermafrodyta. Hermafrodyci nawet nie istnieli, kiedy Ojcowie Założyciele uciekli na Athos, i gdzie tu ich dopasować? Przez chwilę był w kropce, gdy wyobraził sobie konsternację biurokratów w Athosańskim Urzędzie Celnym, gdyby taki właśnie hermafrodyta zgłosił się do nich z prośbą o wizę wjazdową. Musieliby zadecydować, czy zaakceptować jego męską część, czy odrzucić żeńską – prawdopodobnie sprawę przekazywano by do rozpatrzenia różnym komisjom przez całe stulecie, a w tym czasie hermafrodyta zdążyłby sam szczęśliwie rozwiązać problem, umierając ze starości. Odprawa celna na Stacji Kline była męcząca. Przeprowadzano najdokładniejszą kontrolę mikrobiologiczną, jaką Ethan kiedykolwiek widział. Jak się okazało, na Stacji nieważne było, czy ktoś przemycał broń, narkotyki lub uchodźców politycznych. Najważniejsze, by jego buty nie były siedliskiem zmutowanych grzybów. .Przerażenie Ethana i – co musiał sam przed sobą przyznać – zachłanna ciekawość osiągnęły szczyt, gdy wreszcie pozwolono mu zejść ze statku giętkim tunelem prosto na spotkanie z resztą wszechświata. Na pierwszy rzut oka ta reszta wszechświata była rozczarowująca – obskurna i zimna przystań do wyładunku frachtowców. Było to z pewnością pełne maszynerii, robocze oblicze Stacji, przypominające spodnią stronę gobelinu, który zachwyca wierzchnim wzorem. Ethan zastanawiał się, które z dwunastu wyjść prowadziło do osad ludzkich. Załoga statku najwyraźniej była zajęta, gdyż nie było jej nigdzie widać; obsługa kontroli mikrobiologicznej zniknęła zaraz po spełnieniu swoich obowiązków, zapewne po to, by zająć się innymi. Tylko przy wejściu na rampę stała oparta o ścianę samotna postać w swobodnej pozie, jaką ludzie bezczynni zwykli przyjmować obserwując pracę innych. Ethan zbliżył się z zamiarem zapytania o drogę. Odprasowany, jasnoszary mundur nie wydawał mu się znajomy, ale od razu było widać, że jest to mundur wojskowy, nawet gdyby u pasa nie zwisała broń. Był to tylko przepisowy obezwładniacz, ale wyglądał na zadbanego i często używanego. Smukły, młody żołnierz podniósł oczy na zbliżającego się Ethana, oszacował go, jak mu się zdawało, jednym rzutem oka i uśmiechnął się uprzejmie. – Przepraszam pana – zaczął Ethan i przerwał niepewnie. Biodra zbyt szerokie jak na tak szczupłą sylwetkę, oczy zbyt duże i zbyt szeroko rozstawione, kształtny nos, drobnokoścista szczęka i cienka, bezwłosa skóra, delikatna jak u dziecka – mógłby to być jakiś szczególnie elegancki młodzieniec, ale... Jej śmiech, zbyt głośny dla zaczerwienionych uszu Ethana, rozbrzmiał donośnie jak

23 dzwon. – Pewnie jesteś Athosańczykiem – zaśmiewała się. i, Ethan zaczął się powoli wycofywać. Cóż, nie wyglądała jak dojrzałe wiekiem autorki artykułu z „Betańskiego Magazynu Medycyny Reprodukcyjnej”. Jego pomyłka była zupełnie zrozumiała. Przysięgał sobie wcześniej, że będzie unikać rozmów z kobietami, na ile to tylko możliwe, i oto co go spotyka. – Jak można się stąd wydostać? – wymamrotał, rzucając spłoszone spojrzenia na przystań dla frachtowców. Podniosła brwi ze zdziwieniem. – Nie dali ci mapy? Ethan nerwowo zaprzeczył ruchem głowy. – Coś takiego, to przecież dosłownie zbrodnia wysłać obcego bez mapy na Stację Kline. Mógłbyś wyruszyć w poszukiwaniu kombaru i umrzeć z głodu, zanim byś znalazł drogę powrotną. O, a oto człowiek, którego szukam. Cześć Dom! – pozdrowiła jednego z członków załogi statku galaktycznego, który właśnie przechodził przez przystań z workiem przewieszonym przez ramię. Mężczyzna zmienił kierunek i powoli wyraz irytacji na jego twarzy ustąpił lekko zdziwionej i przymilnej minie. Ethan nie widział go jeszcze tak wyprostowanego i zadowolonego z siebie. – Czy my się znamy? Mam nadzieję, że tak... – Powinniśmy. Przez dwa lata siedziałeś ze mną w ławce na szkoleniu ratunkowym. Przyznaję, że było to dość dawno. – Przeczesała dłonią ciemne, ostrzyżone loki. – Wyobraź sobie tę samą osobę z dłuższymi włosami. No, pomyśl trochę, przecież regeneracja nie zmieniła mnie aż tak bardzo! To ja, Elli. Jego usta ułożyły się w zdziwione „O”. – Na bogów! Elli Quinn? Co ty z sobą zrobiłaś? Kobieta dotknęła zgrabnie uformowanej kości policzkowej. – Całkowita regeneracja twarzy. Podoba ci się? – Fantastyczne! – Betańska robota, jak widać. Najlepsza. – Tak, tylko – Dom zmarszczył twarz – dlaczego? O ile pamiętam, nie byłaś wcale aż tak okropna, by nie można było na ciebie patrzeć, zanim uciekłaś, aby dołączyć do najemników. – Obdarował ją uśmiechem, jakby miał ochotę dać jej nieśmiałego kuksańca w żebra, ale ręce miał nadal splecione za plecami jak chłopiec za ladą w piekarni. – A może uśmiechnęła się do ciebie nagle fortuna?, Znów dotknęła twarzy, tym razem bez uśmiechu. – Nie, porywanie statków mnie nie interesuje. To była raczej konieczność. Kilka lat temu, podczas abordażu statku kosmicznego gdzieś w okolicach Tau Verde, dostałam w głowę podmuchem plazmy. Wyglądałam dość zabawnie bez twarzy, więc admirał Naismith, który nie lubi półśrodków, kupił mi nową. – Aha –- Dom wyglądał na zbitego z tropu. Ethan, którego entuzjazm Doma dla estetycznych walorów twarzy kobiety wprawiał w zakłopotanie swą błahością, szczerze współczuł kobiecie z powodu wypadku. Każde opażenie plazmą było czymś potwornym; to, które przeżyła, prawdopodobnie omal jej nie

24 zabiło. Przyjrzał się; jej twarzy Z nowym, zawodowym zainteresowaniem. – Czy nie zaczęłaś pracować z grupą admirała Osera? – zapytał Dom. – Nosisz ich mundur, prawda? – Ach, pozwól, że się przedstawię. Komandor Elli Quinn, Wolna Flota Najemna Admirała Dendariiego, do usług. – Zgięła się w dworskim ukłonie. – Dendarii . przejął grupę Osera, ich umundurowanie i mnie; był to krok w górę, muszę ci powiedzieć. Ale teraz, po raz pierwszy od dziesięciu lat mam urlop i chcę się dobrze zabawić. Wyskakiwać nagle przed starym szkolnym kolegą, przyprawiając go o atak serca, kłuć w oczy moim stanem konta wszystkich tych, którzy przepowiadali, że źle skończę. Skoro mowa o złym końcu, wydaje mi się, że wypuściłeś swego pasażera samopas bez mapy. Dom spojrzał podejrzliwie na najemniczkę. – To chyba nie miał być żart, prawda? Podróżuję tak w kółko już od czterech lat i czuję się cholernie zmęczony tymi samymi głupkowatymi, szczeniackimi żartami... Śmiech najemniczki znów odbił się dźwięcznym echem od stalowych belek stropu. – Oto odkryliśmy, z jakich to tajemniczych powodów cię opuszczono, Athosańczyku – zwróciła się do Ethana. – Czyż wobec takiego obrotu sprawy nie powinnam wziąć go pod rękę jako osoba, która z racji swej płci nie będzie narażona na podejrzenia o, hm, nienaturalne skłonności seksualne? – Jeśli o mnie chodzi, to proszę bardzo – wzruszył ramionami Dom. – Ja mam żonę, która na mnie czeka. – Ostentacyjnie odsunął się od Ethana. – Ho, ho. Zajrzę do ciebie później, dobrze? – zaproponowała. Mężczyzna przytaknął z pewnym żalem i ruszył w górę rampy sprężystym krokiem. Ethan, pozostawiony sam na z kobietą, zdławił gwałtowną chęć, aby za nim pobiec i błagać o pomoc. Przypomniało mu się, jak ktoś mu mówił, że niewolnicze przywiązanie do pieniądza jest jedną z charakterystycznych cech potępieńców, i teraz ogarnęło go przerażające podejrzenie, że kobiecie chodzi o jego portfel – a on miał przy sobie całe zasoby finansowe Athosa. Całą Uwagę skupił na zwisającej u jej pasa broni. Rozbawienie ożywiło jej twarz. – Nie martw się, nie zjem cię, – Roześmiała się nagle. – Terapia nawracająca nie jest w moim stylu. – Tak – wykrztusił Ethan i chrząknął. – Jestem człowiekiem wiernym – głos mu się załamał – jestem wierny Ja... Janosowi. Czy chciałabyś zobaczyć jego zdjęcie? – Wierzę ci na słowo – odpowiedziała spokojnie. Rozbawienie ustąpiło czemuś na kształt współczucia. – Chyba trochę cię spłoszyłam, co? Czyżbym przypadkiem była pierwszą kobietą, którą spotkałeś? Ethan przytaknął. Dwanaście wyjść, a on wybrał właśnie to... – Wierzę ci. – Westchnęła. Zastanowiła się przez chwilę. – Mógłbyś skorzystać z pomocy dobrego miejscowego przewodnika. Stacja ma opinię szczególnie dbałej o podróżnych i chciałaby ją utrzymać; przydaje się w interesach. A ja jestem przyjazną kanibalką. Ethan potrząsnął głową z uśmiechem przylepionym do twarzy. Wzruszyła ramionami. – Cóż, może gdy minie ci już szok kulturowy, znów gdzieś na ciebie wpadnę.